binder artykuły

466
List Adama Michnika do gen. Czesława Kiszczaka z 1983 roku Warszawa 11 grudnia 1983 r. Adam Michnik, s. Ozjasza Warszawa, ul. Rakowiecka 37 Areszt Śledczy Ob. Minister Spraw Wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak Motto: Odebrałem pismo Waćpana, Mości Panie Rzewuski, nad którym długo myślałem, co ono ma znaczyć, i czyli mam na nie odpowiedzieć. Człowiek poczciwy nie skrywa swych myśli, wzgarda dla podłych jest jego prawidłem; tak i ja dziś z Waćpanem postąpię... Jako obywatel nie mogę usłuchać rady Waćpana, która pod pozorem wolności, upstrzonej licznymi błędami, wsparta jest obcą przemocą. Ci, którzy śmieli dla ich dumy i własnej miłości zaprzedać krew współziomków swoich, są ohydą narodu i zdrajcami ojczyzny. Takie są moje sentymenta... (Z listu księcia Józefa Poniatowskiego do hetmana Seweryna Rzewuskiego, targowiczanina) I Na początku listopada, pełen obrzydzenia dla postępków funkcjonariuszy Pańskiego resortu, wysłałem do Pana skargę. W swym liście zwróciłem uwagę na niski charakter takich poczynań: zabranie z celi książek, które posiadałem za zgodą prokuratora, pozbawienie mnie dodatkowego spaceru zaleconego przez lekarza czy pogróżki inspirowane jakimiś audycjami w zachodnich radiostacjach. Dla nikogo z więźniów Pawilonu III Śledczego nie jest sekretem, że akcjami represyjnymi kierują tu funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Ich nazwiska też nie są żadną tajemnicą, tak jak i nazwisko ich tutejszego szefa, płk. Tamborskiego z MSW. Odwołałem się w swoim piśmie do obowiązującego ludzi cywilizowanych nakazu honoru, który zabrania znęcać się nad uwięzionym i bezbronnym przeciwnikiem politycznym. Poprosiłem następnie odwiedzającą mnie osobę, by sprawdziła u Pana, czy mój list doszedł. Ku memu zdziwieniu zakomunikował jej Pan o swej niemożności ukrócenia poczynań podległych sobie funkcjonariuszy. W przedmiocie zwrócenia mi do celi książek okazał się Pan

Upload: bpsmith

Post on 07-Dec-2014

112 views

Category:

Documents


3 download

DESCRIPTION

zbiór artykułów prasowych

TRANSCRIPT

Page 1: Binder artykuły

List Adama Michnika do gen. CzesławaKiszczaka z 1983 roku

Warszawa 11 grudnia 1983 r.

Adam Michnik, s. Ozjasza

Warszawa, ul. Rakowiecka 37

Areszt Śledczy

Ob. Minister Spraw Wewnętrznych

gen. Czesław Kiszczak

Motto: Odebrałem pismo Waćpana, Mości Panie Rzewuski, nad którym długo myślałem, co onoma znaczyć, i czyli mam na nie odpowiedzieć. Człowiek poczciwy nie skrywa swych myśli,wzgarda dla podłych jest jego prawidłem; tak i ja dziś z Waćpanem postąpię... Jako obywatelnie mogę usłuchać rady Waćpana, która pod pozorem wolności, upstrzonej licznymi błędami,wsparta jest obcą przemocą. Ci, którzy śmieli dla ich dumy i własnej miłości zaprzedać krewwspółziomków swoich, są ohydą narodu i zdrajcami ojczyzny. Takie są moje sentymenta...

(Z listu księcia Józefa Poniatowskiego do hetmana Seweryna Rzewuskiego, targowiczanina)

I

Na początku listopada, pełen obrzydzenia dla postępków funkcjonariuszy Pańskiego resortu,wysłałem do Pana skargę. W swym liście zwróciłem uwagę na niski charakter takich poczynań:zabranie z celi książek, które posiadałem za zgodą prokuratora, pozbawienie mniedodatkowego spaceru zaleconego przez lekarza czy pogróżki inspirowane jakimiś audycjami wzachodnich radiostacjach. Dla nikogo z więźniów Pawilonu III Śledczego nie jest sekretem, żeakcjami represyjnymi kierują tu funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Ich nazwiska też nie sążadną tajemnicą, tak jak i nazwisko ich tutejszego szefa, płk. Tamborskiego z MSW. Odwołałemsię w swoim piśmie do obowiązującego ludzi cywilizowanych nakazu honoru, który zabraniaznęcać się nad uwięzionym i bezbronnym przeciwnikiem politycznym.

Poprosiłem następnie odwiedzającą mnie osobę, by sprawdziła u Pana, czy mój list doszedł. Kumemu zdziwieniu zakomunikował jej Pan o swej niemożności ukrócenia poczynań podległychsobie funkcjonariuszy. W przedmiocie zwrócenia mi do celi książek okazał się Pan

Page 2: Binder artykuły

niekompetentny. Starczyło natomiast Panu kompetencji, by złożyć mi dość osobliwą propozycję.Brzmiała ona: albo najbliższe święta spędzę na Lazurowym Wybrzeżu, albo też czeka mnieproces i wiele lat więzienia. Zapewnił Pan zarazem, że po procesie, gdy "władza przełknie tężabę", o wyjeździe nie będzie mogło być już mowy. W ten sposób dowiedziałem się, żeministrowi spraw wewnętrznych w PRL trudniej pohamować nadgorliwych w dokuczliwościfunkcjonariuszy SB, niż odgadnąć wyrok sądu wojskowego i szeroką dłonią ofiarować wczasyna Lazurowym Wybrzeżu.

Ma Pan duszę jak step ukraiński, Panie Generale! Tytułem rewanżu ofiaruję Panu przeto,śladem pana Zagłoby podążając, tron w Niderlandach! "Monarcha Niderlandów, król Kiszczak I"- czy nie znajduje Pan urody w tym sformułowaniu?

II

Kiedy z początkiem listopada przeczytałem w "Trybunie Ludu" wypowiedź Jerzego Urbana otym, że mogę uzyskać wolność kosztem opuszczenia Polski, potraktowałem to jako kolejny żarttego skądinąd utalentowanego felietonisty, któremu wyrządzono tak ogromną krzywdęnominacją na stanowisko rzecznika rządu PRL. Rządowi gen. Wojciecha Jaruzelskiego ministerUrban wielkich szkód może i nie przysporzył, bowiem temu rządowi trudno jeszcze bardziejpopsuć opinię w kraju i za granicą. Jednak wyrządził ich niemało samemu sobie, kiedy todowcipy ze "Szpilek" zaczął przedstawiać jako opinie zasługujące na poważne traktowanie.

Nie dalej jak miesiąc wcześniej, początkiem października, Jerzy Urban zapewnił opiniępubliczną, że więźniowie polityczni "odbywają karę w wydzielonych pomieszczeniach i nieprzebywają razem z kryminalistami". Proszę sobie wyobrazić, że potraktowałem - o świętanaiwności! - tę wypowiedź poważnie i zażądałem umieszczenia mnie we wspólnej celi zwięźniem politycznym, bowiem przebywałem z więźniami kryminalnymi. Wszelako naczelnikaresztu mjr Andrzej Nowacki, a potem szef sądu Warszawskiego Okręgu Wojskowego płkWładysław Monarcha uświadomili mnie, że Urban plecie jak Piekarski na mękach i nie znaobowiązujących przepisów.

Od tego czasu czytam oświadczenia rzecznika rządu gen. Jaruzelskiego wyłącznie w konwencjisatyrycznych humoresek i nieraz się dobrze nimi bawię (polecam Pańskiej uwadze - jakoszczególnie śmieszne - wypowiedzi rzecznika na temat Lecha Wałęsy). W tej też konwencjiodczytałem jego wypowiedź o możliwości kupienia sobie wolności przez wyjazd za granicę.Pańska oferta spędzenia świąt na Lazurowym Wybrzeżu kazała mi jednak ponownieprzemyśleć, co oznaczają te dziwaczne wypowiedzi.

III

Piszę ten list wyłącznie we własnym imieniu, ale mam podstawy, by sądzić, że podobnierozumują tysiące ludzi w Polsce.

Doszedłem do przekonania, że składając mi propozycję opuszczenia Polski:

1) przyznaje Pan, że nie uczyniłem nic takiego, co by upoważniało praworządny urządprokuratorski do formułowania zarzutów o "przygotowaniu do obalenia ustroju siłą" lub"osłabiania mocy obronnej państwa", zaś praworządny sąd do orzekania wyroku skazującego.Podzielam ten pogląd;

2) przyznaje Pan, że wyrok jest już ustalony na długo przed rozpoczęciem procesu. Podzielam

Page 3: Binder artykuły

2) przyznaje Pan, że wyrok jest już ustalony na długo przed rozpoczęciem procesu. Podzielamten pogląd;

3) przyznaje Pan, że akt oskarżenia sformułowany przez dyspozycyjnego prokuratora i wyrokskazujący, orzeczony przez dyspozycyjnych sędziów, będą na tyle nonsensowne, że nikogo wbłąd nie wprowadzą, skazanym przyniosą chwałę, a skazującym i ich dysponentom - hańbę.Podzielam ten pogląd;

4) przyznaje Pan, że celem toczącego się postępowania karnego nie jest zadośćuczynienieprawu, lecz pozbycie się przez elitę władzy kłopotliwych oponentów. Podzielam ten pogląd.

Na tym wszakże kończy się zgodność naszych opinii. Uważam bowiem, że:

1) aby tak jawnie przyznać się do deptania prawa, trzeba być durniem;

2) aby będąc więziennym nadzorcą, proponować człowiekowi więzionemu od dwóch latLazurowe Wybrzeże w zamian za moralne samobójstwo, trzeba być świnią;

3) aby wierzyć, że ja mógłbym taką propozycję przyjąć, trzeba wyobrażać sobie każdegoczłowieka na podobieństwo policyjnego szpicla.

IV

Wiem dobrze, Panie Generale, do czego wam nasz wyjazd jest potrzebny. Do tego, by nas zezdwojoną siłą opluskwiać w swoich gazetach jako ludzi, którzy ujawnili wreszcie swe prawdziweoblicze; którzy przedtem wykonywali cudze dyrektywy, a teraz połasili się na kapitalistyczneluksusy. Do tego, by zademonstrować światu, że wy jesteście szlachetnymi liberałami, a myszmatami bez charakteru. Do tego, by móc Polakom powiedzieć: "Patrzcie, nawet oniskapitulowali, nawet oni stracili wiarę w demokratyczną i wolną Polskę". Do tego - przedewszystkim - by poprawić swój wizerunek we własnych oczach; by móc z ulgą odetchnąć: "Oniwcale nie są lepsi ode mnie".

Bo was niepokoi sam fakt istnienia ludzi, którym myśl o Polsce nie kojarzy się z ministerialnymstołkiem, a z więzienną celą; ludzi, którzy przedkładają święta w areszcie śledczym nad ferie naLazurowym Wybrzeżu. Wy nie wierzycie w istnienie takich ludzi. Dlatego w swym ostatnimsejmowym przemówieniu osiągnął Pan w obelżywości oskarżeń poziom polskiego klasyka tegogatunku - Stanisława Radkiewicza. Dlatego mówicie nawet między sobą, że my albo jesteśmywielkimi spryciarzami (bo otrzymujemy instrukcje i pieniądze od wywiadu amerykańskiego), alboteż wielkimi głupcami - "fanatykami" (bo wolimy siedzieć w więzieniu, niż spacerować poparyskich bulwarach). Przecież nikt z was nie wahałby się ani przez chwilę, mając taki wybór!

Wy nie umiecie o nas myśleć inaczej, bowiem myśląc inaczej, musielibyście - choćby w jednymbłysku chwili - odgadnąć prawdę o sobie samych. Tę prawdę, że jesteście mściwymi ipozbawionymi honoru świntuchami. Tę prawdę, że jeśli nawet kiedyś było w waszych sercachtroszkę przyzwoitości, to dawno pogrzebaliście te uczucia w brutalnej i brudnej grze o władzę,jaką toczycie między sobą. Dlatego, sami złajdaczeni, chcecie nas ściągnąć do swego poziomu.

Otóż nie! Tej przyjemności wam nie dostarczę. Nie znam przyszłości i wcale nie wiem, czy danemi będzie dożyć zwycięstwa prawdy nad kłamstwem, a "Solidarności" nad obecnąantyrobotniczą dyktaturą. Rzecz w tym wszakże, Panie Generale, że dla mnie wartość naszejwalki tkwi nie w szansach jej zwycięstwa, ale w wartości sprawy, w imię której tę walkępodjęliśmy. Niech ten mój gest odmowy będzie maleńką cegiełką budującą honor i godność wtym co dzień unieszczęśliwianym przez was kraju. Niech będzie policzkiem dla was, handlarzy

Page 4: Binder artykuły

cudzą wolnością!

V

Dla mnie, Panie Generale, więzienie nie jest żadną szczególnie dotkliwą karą. Tamtejgrudniowej nocy to nie ja zostałem proskrybowany - to wolność. To nie ja dziś jestem więziony -to Polska.

Dla mnie, Panie Generale, karą byłoby, gdybym musiał na Pańskie polecenie szpiclować,machać pałką, strzelać do robotników, przesłuchiwać uwięzionych i wydawać haniebne wyrokiskazujące. Szczęśliwy jestem, że znalazłem się po właściwej stronie - wśród ofiar, a nie wśródoprawców. Ale gdyby Pan to rozumiał, nie składałby mi Pan propozycji tyleż niemądrych, coniegodziwych.

W życiu każdego człowieka uczciwego, Panie Generale, przychodzi taki trudny moment, kiedyza proste stwierdzenie faktu: "to jest czarne, a to jest białe" trzeba drogo płacić. Może to byćcena życia płacona na stokach Cytadeli, za drutami Sachsenhausen, za kratami Mokotowa. Wtakiej chwili, Panie Generale, dla uczciwego człowieka problemem naczelnym nie jest, bywiedzieć, jaką cenę przyjdzie mu zapłacić, lecz wiedzieć, czy białe jest białym, a czarne -czarnym.

Aby to wiedzieć, trzeba chronić sumienie. Trawestując jednego z wielkich pisarzy naszegokontynentu, powiem tak: trzeba przede wszystkim, aby dowiedział się Pan, Panie Generale, coto jest sumienie ludzkie. Są dwie rzeczy na tym świecie - niechaj usłyszy Pan tę nowinę - zktórych jedna nazywa się Zło, druga Dobro. A oto objawienie dla Pana: kłamać i lżyć nie jestdobrze, dopuszczać się zdrady jest źle, więzić i mordować jest jeszcze gorzej. To nic, że to jestużyteczne. Tego nie wolno...

Tak, Panie Generale, tego nie wolno. Kto się przeciwstawia? Kto zezwala? Kto zabrania? PanieGenerale, można być potężnym ministrem spraw wewnętrznych, można mieć za sobą potężnemocarstwo rozciągające swą władzę od Łaby po Władywostok, a pod sobą całą policję kraju,miliony szpiclów i miliony złotych na pistolety, armaty wodne i urządzenia podsłuchowe,płaszczących się służalców, pełzających donosicieli i żurnalistów; a tu ktoś niewidzialny, wciemności, przechodzień, nieznajomy wyrasta przed Panem i mówi: "Nie zrobisz tego!".

Oto sumienie.

VI

Zapewne list ten wyda się Panu kolejnym dowodem mojej głupoty. Jest Pan przyzwyczajony douniżonych próśb, policyjnych raportów, szpiclowskich donosów. A tu człowiek, który jest wPańskim ręku, któremu dokuczają Pańscy podwładni, oskarżają Pańscy prokuratorzy, askazywać będą Pańscy sędziowie - mówi Panu o sumieniu.

Bezczelny, nieprawdaż?

Wszelako żadna Pańska reakcja nie jest w stanie mnie już zadziwić. Wiem, że za ten listzapłacę wysoką cenę, a Pańscy podwładni spróbują doprowadzić do mojej świadomości pełnięwiedzy o możliwościach więziennictwa w kraju budującym komunizm. Wiem wszakże i to, żeobowiązuje mnie prawda.

Page 5: Binder artykuły

Dlatego o nic Pana nie proszę. Tylko o jedno: niech się Pan zastanowi. Nie nad moim losem - jamoże jakoś wytrzymam kolejne pomysły Pańskich pułkowników i majorów. Niech Pan sięzastanowi nad sobą. Niech Pan przy wigilijnym stole pomyśli przez chwilę o tym, że będzie Panrozliczony ze swych uczynków. Będzie Pan musiał odpowiedzieć za łamanie prawa.Skrzywdzeni i poniżeni wystawią Panu rachunek. To będzie groźna chwila.

Życzę Panu zachowania godności osobistej w takim momencie. I odwagi. Niech Pan nietłumaczy się, jak Pańscy koledzy z poprzednich ekip, że Pan o niczym nie wiedział. Bo to niewzbudza litości, tylko pogardę...

Sobie zaś życzę, abym - tak jak zdołałem w Otwocku dopomóc w uratowaniu życia kilkuPańskim podwładnym - umiał być na miejscu w samą porę, gdy Pan będzie zagrożony i zdołałtakże Panu dopomóc. Abym umiał raz jeszcze być po stronie ofiar, a nie wśród oprawców.Choćby potem nadal miał mnie Pan zamykać w więzieniu i nadal zdumiewać się moją głupotą.

Pożegnanie z bronią. Adam Michnik - Czesław Kiszczak

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 6: Binder artykuły

ADAM MICHNIK JAKIEGONIE ZNACIE

Gazeta Wyborcza - 26/07/1999

ANDRZEJ ZAGOZDASTRONNICZY PRZEGLĄD PRASY. DŁUGIALE SMACZNY

Są w Polsce sprawy bolesne i trudne - ujawnia Ryszard Legutko, filozof: "W dzisiejszej epocetriumfowi myślenia liberalnego towarzyszy widoczna degradacja intelektualna. (...) Pojawia siętakie ujednolicenie myślenia, przy którym okres scholastyki jawić się musi jako czasintelektualnej anarchii". W tej sytuacji Legutko postanowił zostać rzecznikiem człowiekakonserwatywnego. Wprowadzając swój zamiar w czyn, zajął się filozofem angielskim Millem ipolskim Kołakowskim: przed 150 laty wielki orędownik wolności John Stuart Mill twierdził, iż nienależy wolności ograniczać, bo nawet gdy pojawią się fałsz i brzydota, to na ich tle z większąsiłą będą widoczne prawda i piękno. Legutko: "Argument ten dzisiaj brzmi żałośnie naiwnie".Kołakowski zareplikował: "Bądźmy litościwi, nie wymagajmy, by taki Mill wspiął się na poziomLegutki".

W tej sytuacji Cezary Michalski ("Życie"), też filozof, ujął się za Legutką: "Wytworzona przeznową lewicę atmosfera ideologicznej sprawiedliwości sprawia, że nawet Kołakowski zaproszonydo polemiki (...) cofa się stylistycznie do przedrewizjonistycznej fazy swojej twórczości".

Są w Polsce sprawy trudne i bolesne - biją Legutkę. Na szczęście Michalski wykrył winowajców:"Legutko atakowany jest dzisiaj na zmianę przez Michała Cichego, Artura Domosławskiego,Cezarego Wodzińskiego. Bez jakiegokolwiek zażenowania >>Gazeta Wyborcza<< cytuje słowapoety i niedoszłego rajcy miasta Krakowa Marcina Świetlickiego, który mówi, że Legutce niespodoba się zapewne jego nowa płyta rockowa, >>bo lubi wyłącznie muzykę marszową<<. I otodo tego poziomu zszedł Leszek Kołakowski. (...) W ten sposób likwidowany jest Legutkifilozoficzny autorytet, który tak trudno zgromadzić nie posiadając instytucjonalnego zaplecza

Page 7: Binder artykuły

porównywalnego do sieci instytucji polskiej nowej lewicy. Obóz ideologicznych hegemonów,rozciągający się pomiędzy >>Gazetą Wyborczą<< a Fundacją im. Stefana Batorego, po latachwytężonej pracy wypromował bowiem zarówno swojego dostojnego teoretyka liberalnejdemokracji Aleksandra Smolara, jak nieco zapalczywego demaskatora jej wrogów LeszkaMaleszkę. Jest tam i pomnikowy sceptyk Leszek Kołakowski, i Marek Beylin z sylogizmami jakcep. Polska nowa lewica ma wreszcie swojego homiletycznie wzywającego do narodowej zgodyAdama Michnika oraz Andrzeja Zagozdę, zawziętego tropiciela ciemnogrodu".

Są w Polsce sprawy bolesne i trudne, ale jakaż to radość, że wreszcie znalazł się mędrzec,który naprowadzi nas na słuszną drogę. Wojciech Wencel, poeta i eseista, członek RadyProgramowej TVP SA, piorunuje w "Nowym Państwie": "Modelowy bohater telewizyjny toateista, materialista, obrońca praw człowieka i zwierza, oświecony humanista i wróg tzw.wszelkich skrajności. (...) Bohater najczęściej jest rozwodnikiem pozostającym w mniej lubbardziej burzliwym związku z partnerką (lub partnerem). Główne jego marzenia to dynamicznakariera, udane życie erotyczne i rosnąca zawartość konta. Na sprawy duchowe jestimpregnowany".

"Nieobecność myślenia religijnego w mediach to manipulacja" - Wencel demaskuje MałgorzatęDomagalik, która w programie "Mieszane uczucia" prezentuje ludzi żyjących na kocią łapę.Dodaje: "Chciałbym odpowiedzialność za >>Mieszane uczucia<< zwalić na >>GazetęWyborczą<<, lożę Wielkiego Wschodu czy postkomunistów, ale nie mogę tego zrobić, ponieważproducentami programu są moi konserwatywni koledzy. Najbardziej perswazyjny program wtelewizji, propagujący obyczajowy luz i odejście od tradycyjnego modelu rodziny, produkowanyjest przy współpracy spółki Casablanca Studio, wydawcy pisma >>Debata<< i książek m.in.Cezarego Michalskiego i Andrzeja Horubała. (...)

Reżyserem jest sam Andrzej Horubała, jeden z najgłośniejszych pampersów. (...)

Ci sami ludzie, którzy nawołują do przywrócenia duchowego wymiaru, którzy toczą zaciekłespory z liberałami i wydają >>antyoświeceniowe<< książki - ci sami ludzie firmują >>Mieszaneuczucia<< i szpikują Polaków polityczną poprawnością".

Jakby tego było mało, Wencel zabrał się w piśmie "BruLion" za lustrację obyczajowąpampersów, publikując "W sprawie bolesnej i trudnej" list do Cezarego Michalskiego: "DrogiCzarku, piszę do Ciebie o tym, o czym od pół roku mówi się w Warszawie, Krakowie i Poznaniu,a co tak trudno wyrazić na papierze - o twojej zdradzie". Dalej o pampersach: "Dzięki wammiałem wrażenie, że w środku Warszawy, w dodatku wśród intelektualistów, udało sięzbudować społeczność funkcjonującą na zasadach archaicznej wspólnoty. Jak w kaszubskich igóralskich wioskach, w ocenie ludzkich postaw i działań powoływaliście się na obiektywnąhierarchię wartości. (...) Teraz, kiedy zdradziłeś swoich najbliższych, okazując się czułymbawidamkiem i wiernym uczniem Rousseau, nic nie będzie już tak jak dawniej. (...) Porzucającrodzinę i wybierając swobodne życie florenckiego kochanka, zdradziłeś nie tylko najbliższych,ale nas wszystkich i w dodatku siebie samego. Zdekonstruowałeś się - otoczyłeś murem, zaktórym znikło to, co istnieje naprawdę". "Publikując swoje teksty w >>Życiu<< i wytykająclewakom ich duchowe i intelektualne mielizny, cały czas uporczywie tkwiłeś w grzechu, nieodbierając telefonów bądź nie reagując na uwagi przyjaciół. (...) Nie ma prawdziwej pokuty beznaprawienia wyrządzonych krzywd, bez powrotu do bliskich, bez zapomnienia o sobie. Jeśliktoś pyta, czy można wierzyć w Boga, leżąc w objęciach kochanki i wspominając własnąniegodziwość, musi odpowiedzieć sobie >>nie<<".

My, relatywiści przebrzydli, chcemy bronić prawa Michalskiego do prywatności, jak i prawaWencla do życia wedle własnych reguł. Chcemy nawet bronić prawa Legutki do pisanianiedorzeczności. I tylko martwimy się: czy nasz kraj będzie przypominał "archaiczną wspólnotękaszubskiej wioski"?

Page 8: Binder artykuły

Gazeta Wyborcza - 04/05/1994

Andrzej ZAGOZDA

W telewizji pokazali

1 maja - święto ZOMO

Widziałem już wstrząsający film Kazimierza Kutza o tragedii w kopalni "Wujek". Opowieść odramacie i jego ofiarach, o godności i rozpaczy, o miłosierdziu i nadziei. Film, który jestprzestrogą i próbą prawdy historycznej, a nie znakiem jątrzenia i nienawiści.

Niewiele jest przecież tematów równie fascynujących Polaków jak stan wojenny. I niewieleprogramów równie bezsensownych, jak ten z udziałem Jacka Kurskiego, ZbigniewaRomaszewskiego i Jana Marii Rokity. Dyskutanci byli ze sobą w pełni zgodni. Nie zaproszononikogo z ludzi, którzy stan wojenny oceniają inaczej, choć jeden z dyskutantów przytomniezauważył, że połowa Polaków uważa dziś stan wojenny za słuszny.

Daję to pod rozwagę prezesowi Walendziakowi. Czy nowy model telewizji ma polegać namonopolu publicystycznym dziennikarzy typu Elżbiety Jaworowicz, Jacka Kurskiego etc.?Czemu nie zaproszono choćby Dariusza Szymczychy, Aleksandra Łuczaka, Ewy Łętowskiej?

Jacek Kurski z właściwą sobie werwą zetempowskiego prokuratora piętnował spiski czerwonychz różowymi i demaskował profesora Tadeusza Zielińskiego, rzecznika praw obywatelskich.

Romaszewski i Rokita mężnie mu wtórowali. Były szef URM zarzucił wręcz prof. Zielińskiemu,że ten kierował się motywami politycznymi, występując do Sądu Najwyższego o złagodzeniekary dziesięciu lat więzienia oficerowi SB, który zabił Bogdana Włosika podczas starć policji zmanifestacją robotniczą w Nowej Hucie. Skąd Rokita zna intencje rzecznika?

Jacek Kurski z Romaszewskim zgodnie domagali się kar i procesów, a Rokita robił wszystko, byniczym się od nich nie odróżniać. Chwilami tylko nieopatrznie zdradzał się jakąś inteligentnąrefleksją, która natychmiast demaskowała go jako "różowego" zaprzańca.

Page 9: Binder artykuły

Ten program był niezamierzoną parodią analogicznych programów z epoki stanu wojennego,kiedy to dyżurni publicyści i prokuratorzy, politycy i policjanci demaskowali wrogów. Częstozresztą tych samych...

Gazeta Wyborcza - 04/01/1999

ANDRZEJ ZAGOZDA LISTY Gdy rozum śpi, budzą się upiory

W "Azymucie" - comiesięcznym dodatku do "Gościa Niedzielnego", redagowanym przez InstytutTertio Millennio - opublikowałem felieton "Gdy rozum śpi, budzą się upiory" ("GN", 3 stycznia1999 r.) krytykujący słabość racjonalnej publicznej debaty w naszym kraju. Paweł Smoleński("Szarady o. Zięby" "Gazeta", 30 grudnia) zarzuca mi, że sam użyłem broni, którą krytykuję, awięc "przywaliłem niesłusznym poglądom", zamiast z nimi racjonalnie polemizować.

Panie Redaktorze, to naprawdę nie była chęć "przywalenia", tylko zwykła bezradność. Albowiemobojętne, czy jest to "jeden z najbardziej znanych polskich intelektualistów", czy ktokolwiek innyi czy czyni to na łamach największego polskiego dziennika, czy jakiegokolwiek innego środkaspołecznego przekazu, to jeżeli utrzymuje on, że za aferą Clinton - Lewinsky kryje się "wielkikapitał" i określa prawnika wykonującego swój urząd w ramach suwerennego, demokratycznegopaństwa prawa mianem Ławrientija Pawłowicza Starra, to - jak sądzę - kończą się graniceracjonalnego dyskursu.

Propagowanie spiskowej wizji dziejów (kto za tym stoi? międzynarodowa finansjera, masoni,Żydzi, jezuici etc.) z intelektualnego punktu widzenia niekiedy bywa śmieszne, ale społeczniezawsze jest szkodliwe. Natomiast jeżeli amerykańskiego prokuratora nazywa się ŁawrientijPawłowicz Starr, to - jak pisałem w "Azymucie" - "nie wdając się w ocenę prokuratora, wiemjedno: takie porównanie obraża nie tylko rozum, obraża również pamięć tysięcy, a może raczejsetek tysięcy czy milionów ofiar Ławrientija Pawłowicza Berii". I nie zmieni tego żaden kontekst.

Dlatego na łamach "Gazety" powtarzam apel z felietonu: "Przedstawiciele homo sapiens zwszystkich krajów łączcie się!"

Page 10: Binder artykuły

* PS. Przytoczyłem tylko te dwa przykłady, ale jeśli takie byłoby Pańskie życzenie, tezę ojednostronności (co nie znaczy całkowitej czy totalnej jednostronności) relacjonowania przez"Gazetę Wyborczą" afery Clinton - Lewinsky mogę znacznie szerzej uzasadnić.

MACIEJ ZIĘBA OP

Od redakcji: Różne były interpretacje skandalu Clinton - Lewinsky. Aleksander Adler, któregoartykuł obszernie cytowaliśmy - nie jest idiotą. Nie twierdził przeto - wbrew sugestii MaciejaZięby OP - że za tą aferą kryje się po prostu spisek "wielkiego kapitału". Pisał natomiast: "Bill iHillary Clinton już w 1993 r. ściągnęli na siebie głęboką niechęć przemysłu farmaceutycznego itowarzystw ubezpieczeniowych, które przyczyniały się, jak mogły, do rozpętywania przeciwniemu najbardziej bezwstydnych kampanii oszczerstw. Ale to tłumaczenie - prawiemarksistowskie - interesami finansowymi nie może być wystarczające. Trzeba tu natychmiastdodać drogę życiową, rok 1968, lud, Murzynów, Żydów i Chiny. To prawda, że globalizacja oludzkiej twarzy, jaką głosił prezydent za granicą, oraz pozyskiwanie sobie umiarkowanegocentrum opozycji republikańskiej wewnątrz kraju nie powinny były uczynić z niego kozłaofiarnego prawicy, podobnie jak nacjonalistyczna dyplomacja i pedantyczny niemieckipatriotyzm Waltera Rathenau nie powinny były ściągnąć na niego gromów różnych wolnychstrzelców. Ale Rathenau jest Żydem, bogaczem i demokratą, a Clinton jest... Clintonem, tzn.przeciwnikiem wojny w Wietnamie, antyrasistą w kraju podzielonym według koloru skóry, w takmałym stopniu macho, by ożenić się z kobietą, która - zdaniem wielu - gdyby nie on, byłabyjednym z największych adwokatów kraju lub wybitnym politykiem".

Myślę, że streszczenie tego wywodu jako "spisku wielkiego kapitału" tłumaczyć można bądź"chęcią przywalenia", bądź też rzeczywiście "bezradnością" intelektualną. Wtedy, miast słówpolemiki, należałyby się Maciejowi Ziębie OP słowa serdecznej sugestii, by nie komentowałtekstów, których nie rozumie.

Bardzo możliwe, że dowcip na temat prokuratora Starra był kiepski, ale oburzenie Macieja ZiębyOP w imieniu ofiar Berii zdumiewa swoją niestosownością i obłudą. Namawiam Macieja ZiębęOP, by zastanowił się, czy używanie policyjnej prowokacji, nielegalnego podsłuchu, jak równieższantażu - a tym właśnie posługiwał się prokurator Starr - jest "wykonywaniem urzędu w ramachsuwerennego, demokratycznego państwa prawa", czy też jest radykalnym wykroczeniem pozate ramy. Namawiam też Macieja Ziębę OP do refleksji, czy tenże nielegalny podsłuch i szantażto najbardziej prawidłowe sposoby realizacji ewangelicznego przykazania - "miłuj bliźniegoswego jak siebie samego".

* PS. Maciej Zięba OP ma jakieś kryteria, które pozwalają mu odróżnić "jednostronność" od"całkowitej czy totalnej jednostronności". Radzę mu, by z tego punktu widzenia oceniłobiektywizm swoich własnych publikacji.

ANDRZEJ ZAGOZDA

Page 11: Binder artykuły

Gazeta Wyborcza - dnia 08/01/1999

Andrzej ZagozdaPotęga wyobraźni

W ostatnim numerze "Media Polska", branżowego miesięcznika mediów i reklamy, BronisławWildstein, kiedyś dziennikarz, zajął się osobą Pawła Smoleńskiego. Piszę "kiedyś", gdyżzajmowanie się dziennikarstwem wymaga, prócz umiejętności trzymania pióra, równieżumiejętności czytania, z czym Wildstein ma niemałe kłopoty.

Wildstein donosi: "Smoleński w 1992 r. napisał reportaż o "łzach w oczach córki ubeka, któryzamordował Włosika (stanem oczu rodziny zabitego nie zajmował się). Gdy redaktor naczelny"Gazety" pogodził się z Giedroyciem, a Herling-Grudziński rozstał się z >>Kulturą<<, Smoleńskibył współautorem tekstu ukazującego małość charakteru autora >>Innego świata<<. Kiedy naważną postać prawicy wyrósł Walendziak, ten sam autor próbował uchwycić jego fenomen.Polegało to na wielostronnym ukazywaniu spraw mało istotnych (powiedzmy czystości paznokciWalendziaka), aby w sprawie zasadniczej zastosować odautorski, wartościujący osąd, np.:telewizją zarządzał źle".

Przypomnijmy: - córka ubeka ma takie samo prawo do łez jak Wildstein do pióra. Choćprzywołany przez Wildsteina tekst z 1992 r. nie był o łzach kilkuletniej dziewczynki, lecz ozabójstwie Bogu ducha winnego chłopca, o różnej pamięci zbrodni i o karze. Tekst o "małościHerlinga-Grudzińskiego" był w istocie o konflikcie postaw Herlinga i Giedroycia, dwóch wielkichpostaci "Kultury" paryskiej i polskiej kultury w ogóle. A w sylwetce Walendziaka nie było anisłowa o paznokciach.

Wynika z tego, że Wildstein nie pisze o prawdziwym Pawle Smoleńskim i jego drukowanych w"Gazecie" tekstach, lecz o Smoleńskim wymyślonym, który ma nad prawdziwym tę przewagę,że lepiej pasuje do tezy.

Generalny zarzut Wildsteina brzmi: "reportaże [Smoleńskiego] są ilustracją komentarzyredaktora naczelnego [Michnika]. Często zresztą zastępują je". Żal mi Wildsteina, bo widać, żenie doświadczył takiej sytuacji, gdy dziennikarz zgadza się z naczelnym, a naczelny zdziennikarzem.

Lecz największą złość budzi u Wildsteina tekst Smoleńskiego "I ty zostaniesz konfidentem" -zapis rozmowy z esbekiem objaśniającym, co, jego zdaniem, zgotuje lustracja. Wildstein szydzize Smoleńskiego, oczywiście z tego, którego sobie najpierw wymyślił, odwołując się do swejbogatej wyobraźni, a nie do tekstu - "Główny tok to wypowiedź, jak się dowiadujemy, ubeckiegospecjalisty od duszy, oficera-profesjonalisty najwyższej klasy, przy okazji kardiochirurga...Dowiadujemy się, że ubek był patriotą". Pisze również: "Największą atrakcją tekstu jestnowatorsko potraktowana technika szantażu".

Nazwanie tekstu Smoleńskiego "szantażem" jest insynuacją, co u Wildsteina nie dziwi, bo jeślinie potrafi się napisać polemiki, coś innego umieć trzeba. Zaskakuje natomiast, jak bardzo

Page 12: Binder artykuły

Wildstein, zwolennik lustracji, lecz człowiek w końcu dorosły, ufa ubeckim papierom, relacjom,jakim szacunkiem obdarza twórców policyjnych teczek. Pisze: "U Smoleńskiego [zapewne wtekście; język Wildsteina nie poraża precyzją] od razu ubek budzi zaufanie, a może coś więcej.Czujemy to, kiedy czytamy o jego męskiej sylwetce, silnym uścisku dłoni, szpakowatychskroniach, głosie (...) Eh, te fascynacje..."

Co zafascynowało Wildsteina? Mężczyzna o siwych skroniach? Ubecka profesja? A możepotęga własnego pióra, pozwalająca przelać na papier każdą brednię? Nie wiem.

Gazeta Wyborcza - dnia 19/08/2004

LISTY

ANDRZEJ ZAGOZDAUporczywe kłamstwa

W tygodniku "Newsweek" Piotr Zaremba napisał: "Bolesław Sulik, który przed sejmową komisjąśledczą swoją rolę w stosunkach Adam Michnik - Robert Kwiatkowski opisywał po trosze jakorolę posłańca".

Napisał nieprawdę. Ponieważ uczynił to po raz wtóry, można domniemywać, że skłamał z pełnąświadomością. Starannie przejrzałem zeznania Bolesława Sulika. Sulik mówi tam, że raz jeden"chyba Piotr Niemczycki albo Wanda Rapaczyńska zwróciła się do mnie, czy ja mógłbymzorganizować rozmowy z prezesem Kwiatkowskim". Nigdy natomiast nie określał swej roli wstosunkach Michnik - Kwiatkowski.

Kłamstwo - przypominam ten banał Zarembie - nawet wielokrotnie powtórzone, nie staje sięprawdą. Zaś uporczywy nawyk kłamstwa jest brzydkim rysem charakteru.

ANDRZEJ ZAGOZDA

Artykuł ten jest szczytem hipokryzji i absurdu. Michnik w swej obronie pisze tekstsygnowany pseudonimem Andrzej Zagozda. Następnie redakcja drukuje to jako list dogazety.

Page 13: Binder artykuły

gazety.

Gazeta Wyborcza - 25/11/1992

Bibianna ROY-ROKICIŃSKACzemu to o tym czytać nie chcecie,panowie?

Profesor Bronisław Geremek oświadczył, że nie będzie czytał wyznań Anastazji P., bo touchybia jego godności. Dziwne wyznanie! Ja, wierna czytelniczka prac prof. G. traktujących ośredniowiecznym marginesie obyczajowym, a więc nieźle zorientowanego w materii sprawy,sięgnęłam po tę książkę z ciekawością. Z pilnej lektury dawnych książek prof. G. wyciągnęłamprzecież lekcję, iż nieuctwo nigdy nie może uchodzić za cnotę.

Powiem otwarcie: lubię tę książkę, bo lubię prozę nowoczesną, literaturę faktu nasyconąrealiami, utrzymaną w stylu Simone de Beauvoir i Eriki Jong. A także dlatego, że doceniamkulturotwórczą funkcję skandali. Zważmy: służby ministra Milczanowskiego ścigają terazAnastazję P., co ja zwykła polska kobieta mogę interpretować jedynie jako kontynuację"magdalenkowej Targowicy". Znów ponad polskimi głowami porozumiała się stara i nowanomenklatura męska na szkodę kobiecej większości. Oto "solidarnościowy" minister sprawwewnętrznych wysyła swoje psy gończe, by ratować męski honor posłów komunistycznych, taknadwerężony ponoć przez Anastazję P., tę Fanny Hill Sojuszu Lewicy Demokratycznej.Powiedzcie, o wszystkie przyjaciółki moje, panny, mężatki i wdowy, któregóż to z mężczyznzasklepionych w seksizmie i fallokracji ścigała policja tylko za to, że ów opisywał swoje przewagiw udręczaniu seksualnym nas kobiet?

Aresztowana Anastazja P. będzie więźniem sumienia. Podlega represji, gdyż jej przenikliwyreportaż zdemaskował naturę mafii męskich szowinistów rządzącej z ukrycia ojczyzną nasząPolską. Liberałowie i Piwosze, politycy z PSL i z "Solidarności", z Kwaśniewskim iNiesiołowskim, Miller, Kern i tylu tylu innych - oto uczestnicy owej tajemniczej loży groźniejszejdziś niż masoneria czerwona, bądź czarna.

Profesor G., odmawiając lektury tej książki nasyconej humorem i autentyzmem, i ironią,tragicznością i drwiną, zajął postawę dwuznacznie prowokacyjną. Czyżby mścił się za to, żeAnastazja P. nie zwróciła nań żadnej uwagi?

Anastazja Potocka (Marzena Domaros) - "Pamiętnik Anastazji P." Dom Wydawniczy "Reflex",

Page 14: Binder artykuły

Anastazja Potocka (Marzena Domaros) - "Pamiętnik Anastazji P." Dom Wydawniczy "Reflex",Warszawa 1992.

Gazeta Wyborcza - 26/11/1992

Bibianna ROY-ROKICIŃSKATrzy posłania z okazji Anastazji

Dzień po ukazaniu się skandalizującego "Pamiętnika Anastazji P.", pełnego opisów erotycznychprzygód polityków, trzech parlamentarzystów opublikowało oświadczenia w tej sprawie.

Poseł Jacek Maziarski (PC) oświadczył, że czuje się dotknięty i oburzony pominięciem go wpamiętniku. - Sypiałem z nią kilkakrotnie. Wtedy była zadowolona, a teraz nie chce się przyznać- stwierdził Maziarski.

- Uważam za skandal, że cała prasa to przemilcza. Nie rozumiem, dlaczego ona ma zasługiwaćna wiarygodność, a jako poseł nie jestem traktowany jako wiarygodny świadek w tej sprawie.Czy to, że jestem stary i brzydki pomniejsza moją wiarygodność? - powiedział poseł PC.

Natomiast wicemarszałek Sejmu Andrzej Kern przekazał naszej redakcji następująceoświadczenie:

"W związku z ukazaniem się książki autorstwa (?) Anastazji P. vel Marzeny D. idotychczasowymi relacjami części prasy na jej temat, stwierdzam, że jestem przedmiotemwyjątkowo wyrafinowanej i ohydnej napaści. Rozmiar tej podłości przekracza wszelkie granice.

Ci, którzy wymyślają i kolportują podobne brednie i oszczerstwa zasługują przede wszystkim napogardę.

W najbliższym czasie podejmę stosowne kroki, zmierzające do obrony moich praw".

Poseł Roman Bartoszcze zwrócił się wczoraj do marszałka Sejmu o powołanie specjalnejkomisji do zbadania skandalu obyczajowego dotyczącego członków parlamentu, w związku zksiążką "Pamiętnik Anastazji P.". Jego zdaniem sprawa nabiera charakteru skandaluobyczajowego wykraczającego poza granice kraju.

- Konieczne jest niezwłoczne jej wyjaśnienie, bowiem społeczeństwo, któremu dotychczas niewyjaśniono do końca sprawy "agentów" w Sejmie, będzie przekonane o kompletnej moralnejruinie naszego parlamentu - stwierdził Bartoszcze.

Page 15: Binder artykuły

Przypomnijmy. Podczas obrad Okrągłego Stołu w Magdalence doszło do tajnego porozumienia"czerwonych", "czarnych" i "różowych" męskich szowinistów, na rzecz zdrady Polski. AnastazjaP., pisarka powszechnie znana z prawdomówności i surowych obyczajów, które czasowopoświęciła Dla Sprawy, zerwała swą książką pajęczynę kłamstw.

"Męskie lobby" odpłaca jej za to wyrafinowanymi i podłymi napaściami. Maziarski pozazdrościłKernowi pięknej aparycji i męskiej krzepy, Kern poczuł się ofiarą ohydnego gwałtu, Bartoszczeżąda powołania specjalnej komisji przeciwko Anastazji.

"Magdalenkowa Targowica" bezwzględnie atakuje dzielną Anastazję, ale w szeregi męskiejnomenklatury, specjalistów od "czerwonych" i "różowych" baletów, wkrada się duch rozłamu.Wiele wskazuje na to, że bój to ich będzie ostatni...

Gazeta Wyborcza - 02/01/1993

Bibianna ROY-ROKICIŃSKAW telewizji pokazali Szopka Noworoczna

Wśród mnóstwa rzeczy niepewnych są przecież i takie, które pozwalają wierzyć w stabilnośćświata i jego ład przedustawny. Marcin Wolski wie, gdzie stoją konfitury. W jego SzopceNoworocznej było dla każdego coś miłego - jak przystało na ten gatunek sztuki dworskiej.

Był więc Geremek na melodię "Skrzypka na dachu", Moczulski jako ofiara lustracji, Mazowieckiw roli spowolnionego gamonia, Michnik w czułej pieszczocie z Jaruzelskim, czerwoni u progunowych zwycięstw, Kaczyńscy w szponach własnych obsesji, Suchocka jako bezwolnebrzydactwo, Kuroń z przepitym głosem, nawet z duchowieństwa katolickiego zadrwionowesolutko, nie bacząc na wymóg respektowania wartości chrześcijańskich w publicznejtelewizji.

I tylko prezydentowa w "Szopce" była sympatyczna. I tylko kukiełki prezydenta nie ujrzeliśmy naekranie, zaś jego głos - mądry i sprawiedliwy - dobiegał zza kadru. Zobaczyliśmy natomiastpięknego i męskiego ministra Mieczysława Wachowskiego, który - już po raz drugi - pojawił sięw publicznej telewizji jako pierwszoplanowa i heroiczna postać polskiej sceny politycznej.

Page 16: Binder artykuły

w publicznej telewizji jako pierwszoplanowa i heroiczna postać polskiej sceny politycznej.Wszelako piękny minister Wachowski nie powinien być jedynie kreacją niewczesnych męskichgustów, które już dziś widzą w nim właściwego gospodarza Belwederu. Piękny ministerWachowski winien być opiewany przez kobiety, a nie dwuznacznie opisywany przezrozkochanych i zaślinionych z namiętności mężczyzn. Tylko my, kobiety, potrafimy docenić jegourok i szarm.

Dlatego powiadam głośno: Mietek Wachowski mój ci jest, a nie Marcina Wolskiego, tej AnastazjiP. polskiej satyry.

Gazeta Wyborcza - 25/04/2000

WYB. BIBIANNA ROY-ROKICIŃSKAW ŚWIĄTECZNEJ PRASIE Zaduma wielkanocna

O czym dumali rodacy w święta? Rzecz jasna o praktykowaniu cnót biblijnych: wiary, nadziei imiłości

Wiara:

"W kampanii Krzaklewski będzie zmuszony zwrócić się do wyborców ponad służalczą wobecpostkomunistów telewizją, co w epoce wielkich billboardów, Internetu i prywatnych drukarń niewydaje się niewykonalne... Jestem o niego spokojny". (Łukasz Perzyna, "Życie")

Siła spokojnej wiary Perzyny przenosi góry...

Nadzieja:

"Pielgrzymowaliśmy, żeby użyć dzisiejszego Karolkowego słownictwa, do Częstochowy, naJasną Górę, żeby odnowić ślubowanie akademickie przed obrazem Czarnej Madonny (...) Byłato cała wyprawa. Podpisy nasze zostały tam w Księdze Wieczystej. Kto tam zajrzy? Może zewzględu na Karolka?

W każdym razie - kontynuuje autor - nie stały się dowodem przy oskarżeniu za czasów Josifa

Page 17: Binder artykuły

Wissarionowicza tym tzw. hakiem ułatwiającym uzależnienie, ową potulność, przymknięcieoczu".

Dalej pisze autor o sobie: "A ja mam gębę niewyparzoną i charakter awanturnika. Nic dziwnego,że trykam rogami, skoro urodziłem się pod znakiem Barana". Pisze o sobie również: "Nie jestemsnobem (...). Wystarcza mi szeregowy proboszcz, który zna grzeszne życie, bo sam się musi zwłasnym cielskiem pożądliwym jakoś uporać. Przecież sutanna jest mundurem, a pod nią kryjesię, jak każdy z nas, żywy człowiek".

Całkiem inaczej pisze nasz autor o "Karolku": "Szczególnych znaków wybraństwa, powołanianie mogłem się u Karola Wojtyły dopatrzeć. Raczej był pracowity, z uporem chłopskim wkuwałsłówka francuskie. (...) Zjawiał się u nas na kolacji, cierpliwie słuchał politycznych proroctwmego ojca, zmiatał wszystko, co mu matka moja podetkała, nałożyła na talerz". (WojciechŻukrowski, "Trybuna")

Rozumiemy tedy: nasz autor wolny od uzależnień i potulności, nigdy na nic nie przymykał oczu.Przeciwnie: gębą niewyparzoną bronił prawdy i trykał rogami w obronie wolności, zaś Karolek, zuporem chłopskim wkuwał i zmiatał wszystko z talerza. Och ty Karol...

Miłość:

"Sylwia Pusz wezwała do bojkotu towarzyskiego Michała Kamińskiego. Ale przecież pani, paniposeł, i tak nie utrzymuje stosunków towarzyskich z Michałem Kamińskim, prawda?Przynajmniej tak się mówi w Sejmie" (Agnieszka Wołk-Łaniewska, "Trybuna").

Zdawać by się mogło, że do "Trybuny" zawitał duch Radia Maryja. Cóż bowiem obchodzą paniąredaktor stosunki towarzyskie pani poseł?

A jednak zawiść jest mową miłości. Jak przyjaciółka z "Trybuny" pochwali miłośnie przyjaciółkęz SLD, to zawsze powstanie z tego jakieś nowe dobro, które ubogaci dorobek ideowy SojuszuLewicy Demokratycznej...

Gazeta Wyborcza - 01/09/2003

BIBIANNA ROY-ROKICIŃSKALISTY Boya wina

Page 18: Binder artykuły

Boya wina

Szanowny Panie Redaktorze!

Solidaryzuję się w pełni z inicjatywą krakowskich radnych, by usunąć pomnik Boya-Żeleńskiego,tej zakały naszego pięknego, patriotycznego i pobożnego miasta. Wszak to Boy w roku 1932opublikował haniebny esej "Śmiech", gdzie użył - po raz pierwszy od czasu Potockiego -plugawego słowa "dupa" bez wykropkowań.

To Boy - w przedmowie do zbiorowego wydania dzieł Mickiewicza - zajął się z całymbezwstydem prywatnym życiem Wieszcza, czym wywołał słuszny gniew patriotycznej ichrześcijańskiej opinii publicznej. Tenże Boy wypisywał haniebne oszczerstwa w głośnympaszkwilu pt. "Czy Mickiewicz umarł otruty?", czym również zagniewał Polaków i patriotów.

Wreszcie to przecież Boy domagał się, by z kodeksu karnego usunięto zapis o karalnościhomoseksualizmu, co nastąpiło - ku zgrozie patriotów i ludzi pobożnych - w 1932 r.

Zarzuty przeciw ohydzie moralnej Boya zebrał Janusz Minkiewicz w głośnym wierszudemaskatorskim "Boya wina".

Przytaczam ten wiersz w całości:

"Boya wina!

Że się Hlonda nie dość boi

Sanacyjny polski reżym,

Że nierządem Polska stoi,

Że nią rządzi rząd, a nie Rzym...

- Boya wina, Boya wina,

Boya bardzo wielka wina!

Że rym straszny - do biskupa! -

Już drukują wprost, w całości -

I że z tego powodu panoszą się tak "Wiadomości"...

- Boya wina, Boya wina,

Boya bardzo wielka wina!

Że w młodzieży się podważa

Wiarę w piekło i bociana.

Page 19: Binder artykuły

Że w miazmatach młódź się tarza

W służbie Moskwy i Szatana...

- Boya wina, Boya wina,

Boya bardzo wielka wina!

Że rozpusta w kraju hula,

Tudzież hańba, fałsz i zdrada.

Że papieska na nic bulla,

Że moralność pod... ada...

- Boya wina, Boya wina,

Boya bardzo wielka wina!

Że Narodu szarpiąc łono

Plotką z wszelkiej czci wyzutą,

Najpierw wieszcza oczerniono,

Potem jeszcze go otruto!...

- Boya wina, Boya wina,

Boya bardzo wielka wina!

Że żyć można z tamtą i z tą,

Potem znowu raz z tą, raz z tą,

Że być można masochistą,

Lub - bezkarnie!!! - pederastą!...

- Boya wina, Boya wina,

Boya bardzo wielka wina!".

Tak, tak, Boya bardzo wielka wina. Dobrze, że radny z LPR domaga się pośmiertnegozlustrowania i ukarania deprawatora polskiej dziatwy.

BIBIANNA ROY-ROKICIŃSKA, KRAKÓW (ADRES ZNANY REDAKCJI)

Page 20: Binder artykuły

BIBIANNA ROY-ROKICIŃSKA, KRAKÓW (ADRES ZNANY REDAKCJI)

Gazeta Wyborcza - dnia 08/09/2003

BIBIANNA ROY-ROKICIŃSKA STRONNICZY PRZEGLĄD PRASY

Będąc kobietą tradycjonalną, choć o długim stażu rewolucyjnym, z zaciekawieniem sięgam poutwory Piotra Ikonowicza. Ten niegdyś odważny działacz podziemny, a później barwnyekscentryk w szeregach parlamentarnych SLD, jest wciąż aktywny. Po epoce tworzeniakolejnych partii, frakcji, rozłamów i odłamów w obozie rewolucji proletariackich opublikował swój"Manifest Rewolucyjny". Skorzystał z gościnnych łamów miesięcznika "Hustler", szczególniepopularnego w kręgach rewolucyjnego proletariatu, gdyż dokumentuje słuszność pamiętnegozawołania z głośnego spektaklu: "Rewolucja nie ma racji bez powszechnej kopulacji". Redakcja"Hustlera" zajmuje się kopulacją, pozostawiając rewolucję Ikonowiczowi.

Na tle ślicznych, radykalnie roznegliżowanych dziewczyn, które demonstrują to, co mająnajcenniejszego, Ikonowicz też demonstruje bezcenne walory - swoje myśli.

W artykule "Miller, nie bądź małpą!" ubolewa z powodu upadku fabryki samochodów Daewoo.To jest zrozumiałe. Ikonowicz uogólnia: Załoga przypomina sterroryzowane przez wilka stadoowiec. Każdy liczy, że jak będzie grzeczny, to mu się uda zachować pracę, choć już dziświadomo, że ośmiu na dziesięciu na pewno ją straci. A rząd? Rząd z całym spokojem pozwaladziałać niewidzialnej ręce rynku. Tej samej, która pozwoliła przerobić na banki zakłady Radioweim. M. Kasprzaka.

I proponuje program: Zaschło mi już w gardle od kretyńskiego wykrzykiwania: złodzieje! Dlategomówię: Renacjonalizacja! (...) Gierek mógł, to Miller też może kupić licencję i uruchomićprodukcję samochodów. Produkcja samochodów to w dobie high-tech działalność dziecinnieprosta. Zestawy do składania samochodów w montowniach nie bez powodu nazywają sięMonkey-kits - małpie komplety, bo nawet małpa powinna umieć je złożyć. Polscy robotnicy iinżynierowie nie muszą już udowadniać, że małpami nie są. Premier niestety wciąż jeszczemusi i teraz ma szansę.

Co robić? Skoro związki dają dupy, Nowa Lewica zachowa się jak związek zawodowy. Zrobimy

Page 21: Binder artykuły

ciężką zadymę i odwołamy się do miłośników krajowej motoryzacji. Patriotyzm to nie tylkodefilady 3 Maja i 11 listopada. Patriotyzm to wiara społeczeństwa we własne siły i twórczemożliwości. Siłę kraju budują inżynierowie, technicy i robotnicy, których rozpiera dumazawodowa z dobrze wykonanej pracy. (...) Za FSO stanie murem cała Warszawa. Nie mówimyjuż: Zróbcie coś! Mówimy wam, rządzącym, co macie zrobić. Przedstawimy plany i wyliczenia.Dość skomlenia, nie pozwolimy wam zamykać kolejnych fabryk. Będziemy dalej robić wWarszawie samochody!

Z kolei Leszek Żuliński - to taki Ikonowicz krytyki literackiej - wziął w "Trybunie" pod buty SLD. Ioto ja, kobieta tradycjonalna, czytam przerażona: Wiecznie jesteśmy karceni za oszalałąkonsumpcję i straszeni wizją zapaści ekonomicznej, ale to wy, kapitaliści i politycy, obżeraciesię w imieniu ludu trzymanego na krótkiej smyczy w obozie przejściowym zwanym Polską.

Dosyć tego! Basta! Wynocha! Zawiedliście miliony ludzi, przy okazji okradając ich w setkachafer, przekrętów i machlojek. Nie zostawiliście swemu elektoratowi nawet oparcia w lewicowymsystemie wartości, bo roztrwoniliście go we własnej niesocjaldemokratyczności i w mętnychgrach z opozycją czy Kościołem.

Żuliński też nawołuje: Musimy znaleźć nową lewicę. Mamy na to dwa lata. Do Sejmu i Senatunie powinien przedostać się ani jeden "wypróbowany towarzysz", nikt z grupy sprawującychobecnie władzę (w obu pałacach), nikt z aparatu i tzw. elit. Nikt ze "zdolnych wychowanków" ioportunistycznych "kół młodych". Pamiętajcie: oni już byli! (...) Układy trzeba rozbić. Daćkopniaka baronom i całej tej nadętej "kaście zasłużonych". Wyrwać spod tyłków aksamitnepoduszki nomenklaturowego przetrwania.

Lewica musi się odrodzić poprzez rozbicie własnego układu. Pogonienie własnej elity.

Zanim Żuliński znajdzie "nową lewicę", by starej "wyrwać spod tyłków aksamitne poduszki";zanim "nowa lewica" Ikonowicza "zrobi ciężką zadymę" - myślę o smętnych obliczach liderówSLD, gdy sięgną po swój wierny organ z rozważaniami Żulińskiego. Dlatego ja, kobietatradycjonalna, namawiam - sięgnijcie po "Hustlera". Tam, poza Ikonowiczem, jest jeszcze na copopatrzeć.

Gazeta Wyborcza - 14/06/2004

BIBIANNA ROY-ROKICIŃSKASTRONNICZY PRZEGLĄD PRASY

Page 22: Binder artykuły

STRONNICZY PRZEGLĄD PRASY

"Spuść spodnie, a obniżą ci cenę". "Życie Warszawy" informuje, że w Galerii Mokotów w sklepieLevi'sa dają 20 proc. rabatu każdemu, kto przymierzy ubranie w świetle kamer, z których obrazoglądany jest przez publiczność.

Jako dama tradycyjnych obyczajów zaniepokoiłam się, któż to zechce ściągać spodnie przyludziach?

I oto w "Naszym Dzienniku" zadziwił mnie Jan Olszewski, który ochoczo zabrał się do ściąganiaspodni. Zatroskany b. premier przestrzega otóż przed prywatyzacją Wydawnictw Szkolnych iPedagogicznych: Lista dopuszczonych do rzekomego przetargu jest krótka. Jest na niej"Agora". Przerażony rozmówca Olszewskiego o. Waldemar Gonczaruk CSsR zauważa:Ostatnio po księgozbiorze, który proponuje nam pan Michnik w swojej gazecie, łatwo można sięzorientować, jaki kształt pod egidą Agory może przybrać wydawnictwo i rynek księgarski.Zresztą w WSiP był też zaangażowany pan Czarzasty. Na to Olszewski przypomina, że wwyniku afery Rywina pan Czarzasty niejako wypadł z gry. No i teraz wydaje się, że jest to takikąsek, który Agora już niemal trzyma w ustach.

Zatroskany premier Olszewski patetycznie powtarza za Włodzimierzem Czarzastym przestrogiprzed Agorą i bije na alarm. No, ale pomyślałam: skoro Agora już prawie trzyma w ustach, totrzeba spuszczać spodnie, by obniżyli cenę.

Okazuje się wszakże, że nie jest to jedyna plaga w naszym pięknym kraju. W naszej historii -objawia, spuszczając spodnie Marian Piłka, historyk i polityk, poseł Prawa i Sprawiedliwości -występowało zjawisko jurgieltnictwa, to jest opłacania dygnitarzy przez obce mocarstwa (...). Wrezultacie wykształcił się typ postawy uznającej wyższość interesów silniejszych państw nadnasz własny interes.

To ideowe jurgieltnictwo dało ostatnio swój wyraz w postaci "listu intelektualistów" w sprawietraktatu nicejskiego. Jeden z jego sygnatariuszy napisał: "Albo będziemy obywatelamiświatowego mocarstwa, albo państwa wasalnego o średnim potencjale". To był dokładnie tensam dylemat, jaki miał Szczęsny Potocki.

Cóż ten Piłka Marian, pomyślałam sobie, myli zwolenników integracji europejskiej zeSzczęsnym Potockim i targowicą! Czy po to, by obniżyli cenę, trzeba aż tak bardzo spuszczaćspodnie?

Jednak oprócz Agory i jurgieltników coś jeszcze czyha na szczęście polskich rodzin. W ciąguniecałych dwóch miesięcy niewielka grupa osób osiągnęła rzecz niebywałą - informuje MaciejRybiński ("Rzeczpospolita"), ochotnie ściągając spodnie. - Co tam kryzys państwa, brak rządu,deficyt finansów publicznych, bezrobocie, afery. (...) Wmówiono nam, że najważniejsze są dziśprawa gejów do samorealizacji i to nie jak od wieków w łożnicy, tylko na ulicy.

Uff, pomyślałam sobie: Spuście spodnie, obniżą cenę.

Ale jest jeszcze nadzieja, że nie wszystko przepadło. Oto czytam w "Trybunie": Francuscyantyfaszyści, działaczki organizacji kobiecych oraz geje pikietowali w piątek pod polskąambasadą w Paryżu. Protestowali przeciwko homofobii i aktywności skrajnej prawicy w naszymkraju. (...) Ministra spraw zagranicznych Francji wezwali do "protestu wobec dyskryminacjikobiet i środowisk gejowskich w Polsce".

Page 23: Binder artykuły

Czytam i oczy przecieram ze zdumienia - czy we Francji mało jest homofobów i skrajnejprawicy?! Czy francuscy antyfaszyści i działaczki organizacji kobiecych chcą jechać do sklepuLevi'sa w Galerii Mokotów? A jeśli nie chcą tam jechać, to po co ściągają spodnie? Przecież wParyżu ceny im nikt nie obniży.

Gazeta Wyborcza - 02/11/2007

BIBIANNA ROY-ROKICIŃSKAFELIETON DRUGIE RATOWANIE MACIEREWICZA

Nominacja Antoniego Macierewicza na sekretarza stanu w MON wzbudziła zdziwienie częściopinii publicznej. Czyżby chodziło o to - pytali malkontenci - by Macierewicz znany zespartańskiego trybu życia i nasyconego miłością stosunku do bliźnich został nominowany nakilka dni po to, by otrzymać wyższą odprawę? Czyżby premier Jarosław Kaczyński, rycerzrewolucji moralnej znany z łagodnego serca i troski o ludzi zwyczajnych, zechciał ufundować zpieniędzy podatników ten skromny znak pamięci w postaci wysokiej odprawy dla tropicielagrzechów naszych głównych i powszednich?

Nie, tu nie chodzi o pieniądze. Tu chodzi o wierną miłość.

Opisując swe heroiczne wyczyny w wojnie z komunizmem w sierpniu 1980 r., JarosławKaczyński wspomina:

"Uciekamy przed esbecją. Nasze telefony są wręcz ostentacyjnie podsłuchiwane, rozłącza sięnam rozmowy. Macierewicz ukrywa się na swoim blokowisku na Żoliborzu, ale nie w swoimmieszkaniu. Przychodzę do niego, nie pali się tam światło. Żona Macierewicza, Hanka,wprowadza mnie do łazienki. Antek siedzi w zamkniętej łazience na sedesie. Podekscytowanykrzyczy: niech mnie rozstrzelają. A żona: mogą cię rozstrzelać, na razie siedzisz na klozecie. Wkońcu powstaje pomysł, żeby go stamtąd ewakuować. Znalazłem współpracującą z opozycjąlekarkę, która miała wywieźć Macierewicza karetką pogotowia. Ale ostatecznie przyszły panie,ogoliły, wymalowały i przebrały Antka, po czym wyprowadziły go jako elegancką, wysokądamę".

Page 24: Binder artykuły

Dzięki bohaterskiej akcji Jarosława Kaczyńskiego komunizm niemal runął, a Macierewicz -wysoka dama - ocalał. Ale wrogowie nie skapitulowali - 21 października br. powtórnie uderzyli.

I oto znów za sprawą heroicznej determinacji Jarosława Kaczyńskiego będzie mógł Macierewiczjeszcze przez kilka dni zwalczać komunę, postkomunę i "układ", który nie chce IV RP.

Gazeta Wyborcza - 09/02/2008

BIBIANNA ROY-ROKICIŃSKAFELIETON"MENUET" JAROSŁAWA KACZYŃSKIEGOCZEKA NA UZNANIE PUBLICZNOŚCI

W głośnej sztuce teatralnej Sławomira Mrożka "Tango" występuje Edek, który swoimiosobliwymi obyczajami i monologami terroryzuje salon warszawski, by nim zawładnąć. JarosławKaczyński, doskonały imitator teatru absurdu, postanowił napisać sztukę "Menuet", stworzyłtedy postać Edka naszych czasów i napisał jego monolog na 2008 r. Oto ten tekst, zkonieczności skrócony:

"Ja sądzę, że tę wizytę [Tuska w Moskwie] trzeba jednak wpisać w coś bardzo niedobrego, toznaczy w taką wysoce nieprzemyślaną politykę Polski, właściwie można dzisiaj powiedzieć: nawszystkich azymutach, a już w szczególności na tych dwóch głównych - zachodnim iwschodnim, niemieckim i rosyjskim. Polska utraciła jednoznaczność w sprawach strategicznych,takich jak rurociąg, takich jak ochrona polskiego przemysłu paliwowego, energetycznego, wzamian za ustępstwo odnoszące się do pojedynczych rzeźni, przy czym te ustępstwa sąwynikiem tego, że Rosjanie bezprawnie wprowadzili ograniczenia. No, w ten sposób możnawodzić za nos, bo tak to trzeba określić, każdego.

Ja nie chcę mówić w imieniu głowy państwa, ale uważam, że prezydent Kaczyński postąpiłpięknie i szlachetnie, wypowiadając się tak, jak się wypowiadał, przyjmując Donalda Tuska, aleteż nic mnie nie zwalnia od obowiązku powiedzenia prawdy w tej sprawie.

Page 25: Binder artykuły

Mówię o "widocznym znaku" - całkowicie nie do przyjęcia. Polska, która naprawdę przestała poprostu prowadzić politykę zagraniczną, sprowadziła się do poziomu jakiegoś, powiedzmy sobie,kraju, który bardzo niedawno został przyjęty do, że tak powiem, sfery cywilizowanej, ale nieżadnej europejskiej, tylko gdzieś tam, prawda, z jakiegoś głębokiego kolonializmu wyszedł i maniezwykle naiwną klasę polityczną. Nam grozi sytuacja, w której za kilka dziesięcioleci, a możenawet mniej, druga wojna światowa to będą dwie wielkie zbrodnie: Holocaust, w którym bralirzekomo udział Polacy, tudzież wysiedlenie Niemców, w ogóle dzieło Polaków.

Aż mówię, zacinając się, bo tak się tym, nie ukrywam, emocjonuję, bo tego rodzaju rzeczy wpolskiej polityce, nawet prowadzonej przez SLD, dotąd nie było.

Odrzucamy jeszcze raz taką politykę: >>My wam parę groszy, a wy nam za to ustępstwo<<, boto jest najgorsze, co można zrobić, to jest autodegradacja taka do dna. Powtarzam: niczegogorszego w polskiej polityce być nie może niż właśnie tego rodzaju pętacka - tak bym to określił- postawa.

W Polsce media stworzyły - część mediów, żeby być sprawiedliwym - stworzyły wrażenie, że wpoprzednim okresie za czasów mojego rządu byliśmy jakąś oblężoną i atakowaną ze wszystkichstron twierdzą. To była całkowita nieprawda. Ale media rzeczywiście skutecznie do tego ludziprzekonały.

Rozwiązanie Wojskowych Służb Informacyjnych to dla pewnych formacji, nie tylko politycznych,ale szerzej: społecznych, był straszny cios. I te formacje, które dzisiaj, niestety, znów są przywładzy w tym czy innym sensie, niekoniecznie bezpośrednio, jakby nie odstąpią od tego tematu,od tej sprawy. Kolejnym przejawem tego jest wystąpienie >>Gazety Wyborczej<<, która jeślichodzi o walkę z polskimi interesami, takimi jak myśmy je widzieli, jest zawsze na pierwszej linii,zawsze za tym, żeby ustępować we wszelkich relacjach międzynarodowych, zawsze za tym,żeby niczego w Polsce nie zmienić, żeby ten stan, który tu się ukształtował w tak zwanympostkomunizmie, bo co do tego, że w Polsce był postkomunizm, to się zgadzają prawie wszyscysocjologowie, żeby ten stan rzeczy się nie zmieniał. No, to jest interes tego środowiska i to jestcałkowicie przeciwko interesom Polski.

Nie będę tutaj prowadził wywodów prawnych, ale to jest najoczywistsza oczywistość.

Powtarzam: w Polsce jest jakaś potężna partia Wojskowych Służb Informacyjnych. Chciałbymmóc tę partię dokładnie poznać i zanalizować przyczyny działania ludzi, którzy zaciekle broniąinstytucji, która była bezpośrednią kontynuacją w istocie filii GRU, bo tak to było. Polskie służbywojskowe były szczególnie mocno podporządkowane Związkowi Sowieckiemu, czyli rosyjskimsłużbom specjalnym wojskowym GRU. Po 89 roku nie tylko nie zostały rozwiązane, ale działałydalej bez weryfikacji, bo w Służbie Bezpieczeństwa była weryfikacja, tutaj weryfikacji nie było.Miały ogromne wpływy. Były to niedobre wpływy, była to patologia. Myśmy po licznychwysiłkach zdołali te służby rozwiązać i dzisiaj właśnie to działanie jest przedmiotem ataku nietylko ze strony tych, którzy w tym kontekście nie są, można powiedzieć, zaskoczeni, na przykładludzi z SLD, ale także tych, którzy - wydawałoby się - powinni być taką decyzją uradowani.Kiedyś byli po drugiej stronie barykady. No, jest pytanie: co ich z tymi służbami wiąże dzisiaj i coich wiązało kiedyś? Bo i takie pytanie trzeba postawić. Bardzo ciekawa sprawa.

Moje stanowisko, jeżeli chodzi o Wojskowe Służby Informacyjne, jest takie, jak było, całkowiciejednoznaczne - należało je rozwiązać. Antoni Macierewicz był być może jedynym człowiekiem,który potrafił to zrobić. Mam nadzieję, że dożyję dnia, kiedy Antoni Macierewicz dostanie za tojakieś bardzo, bardzo wysokie odznaczenie państwowe" *.

To naprawdę kawał dobrej literatury - nieporadna składnia i nieudolna polszczyzna doskonaleilustrują świat wewnętrzny Ciemniaka naszych czasów. Mam nadzieję, że dożyjemy dnia, kiedyJarosław Kaczyński za swą twórczość literacką otrzyma nagrodę Nike.

Page 26: Binder artykuły

Jarosław Kaczyński za swą twórczość literacką otrzyma nagrodę Nike.

* Wszystkie cytaty pochodzą z wywiadu, jakiego Jarosław Kaczyński udzielił wczoraj PolskiemuRadiu

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 27: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2001-06-07

Agata Bielik RobsonNowa lewica i kapitalizm

Jak marksistom z pokolenia ’68 udało się odnieść sukces zachowując pozory cnoty

Od jakiegoś czasu kilkoro publicystów ŻYCIA lansuje w Polsce termin "nowa lewica". Sukcesy tejkampanii okazują się ograniczone. Bywa, że na frazę "lewica kawiorowa", będącą dosłownymtłumaczeniem francuskiej "gauche de caviar" (w świecie anglosaskim mówi się raczej o "champaignesocialists"), odezwie się z niekłamanym entuzjazmem jakiś zapomniany, odrzucony przez obecny układsił były anarchista, zwolennik Pomarańczowej Alternatywy: "ten, który nie zdradził". Uśmiechnie się też zukontentowaniem redaktor "Trybuny", któremu w ten sposób - z całą świadomością, aczkolwiek bezprzyjemności - podsuwa się broń przeciw salonowi warszawskiemu. Tymczasem reprezentanci nowejlewicy pozostają niewzruszeni w swej nieświadomości, w pełni korzystając z przywileju pana Jourdin,który nie wiedział, że kiedy otwiera usta, mówi - o dziwo - prozą. Myślenie w trybie nowolewicowym wydaje im się tak naturalne i oczywiste, jak molierowskiemubohaterowi mówienie prozą. "Gazeta Wyborcza", choć w swym trzonie nie różni się niczym od swychzdeklarowanie nowolewicowych odpowiedników na Zachodzie: francuskiej "Liberation", brytyjskiego "TheGuardian", nowojorskiego "New York Times" (rytualne ukłony w stronę polskiej tradycji i Kościoła, wrodzaju "Arki Noego", traktuję tu jako siatkę maskującą), ze zdumiewającym uporem podtrzymujezłudzenie absolutnej przejrzystości: pomimo swego wyraźnego odchylenia ideologicznego, przekonujeswych czytelników, że tkwią oni w solidnym centrum, tym samym imputując odchylenie ideologicznewszystkim swoim polemistom. Czym więc jest nowa lewica? Od tak dawna borykamy się z konsekwencjami cudu gospodarczego, jakipozostawiła po sobie lewica stara, że zmiana formuły lewicowości, która na Zachodzie stała się jużnormą, umknęła naszej uwadze. Nasza wiedza na ten temat jest zastraszająco skąpa, co tylko ułatwiainwazję ideologii nowolewicowych, które przekradają się do sfery publicznej anonimowo, przybierającszacowne maski "europejskości", "normalności", harmonijnej współpracy z zachodnimi trendamiintelektualnymi. Przykładem może być radykalny feminizm, który znalazł w Polsce przytulne nisze wpismach z pozoru konserwatywno-liberalnych, jak "Res Publica Nowa", choć należy do nowolewicowegokanonu. Jedynym źródłem wiedzy o transformacji lewicowości jest na rynku polskim książka RogeraScrutona "Intelektualiści nowej lewicy" będąca zresztą raczej pamfletem niż analizą zjawiska. Marks powiedział kiedyś, że historia lubi się powtarzać - najpierw jako tragedia, drugi raz jako farsa. O ilerewolucję bolszewicką, która pochłonęła Europę Wschodnią, należy nazwać tragedią - o tyle rewolucjaobyczajowa pokolenia ’68, macierzy nowej lewicy, zasługuje wyłącznie na miano farsy. To właśnie wtedyznudzeni "pozornymi wolnościami demokracji liberalnej" studenci (bo przecież nie proletariat, w któregorewolucyjny potencjał nikt już na lewicy nie wierzy), dojrzewali do specyficznej, uniwersyteckiej mutacjimarksizmu, która w zespoleniu z postępową psychoanalizą a la Erich Fromm i Herbert Marcuse, obiecujeim wyzwolenie absolutne: ku swobodnym związkom międzyludzkim, ku wolnej nieskrępowanej żadnymi

normami seksualności, ku społeczeństwu pozbawionemu "czerwia władzy". To zatem, co w rewolucji komunistycznej wydarzyło się naprawdę - zmiana ustroju, pociągająca za sobąmilionowe ofiary - w wersji nowolewicowej odbywa się jakby wirtualnie, w zupełnie innym medium. Niezabija się wroga klasowego - niszczy się go innymi metodami, wykorzystując "użyteczną naiwność"liberalnych instytucji. Nie dokonuje się "tragicznej" rewolucji wprost, obalając zgniły porządek

Page 28: Binder artykuły

liberalnych instytucji. Nie dokonuje się "tragicznej" rewolucji wprost, obalając zgniły porządekdemokratyczny - a jedynie przejmuje władzę po cichu, powoli rozpinając nad instytucjami liberalnymi, jakuniwersytety, wolna prasa, szkolnictwo, szczelny klosz lewicowej hegemonii. Eliminuje się przeciwnikównie w ten sposób, że odsyła się się ich do gułagów, ale zamykając im usta, zabraniając im dostępu doudziału w instytucjach, jakie sami - jako liberałowie, konserwatyści i inni nie-marksiści - przez latasumiennie wspierali i tworzyli. Jak na ironię, taka właśnie przygoda przydarzyła się samemu Scrutonowi;wyznawcy nowej lewicy usiłowali wstrzymać druk jego książki w prestiżowym wydawnictwie Longmana.Na szczęście, nie dość skutecznie. W porównaniu z nową lewicą, lewica stara jawi się jako naiwna i prostolinijna. Jej następczyni jestbowiem daleko bardziej intelektualnie wyrafinowana. Stara lewica miała przynajmniej dobrze określonycel, jakim było zniesienie społecznej nierówności i niesprawiedliwości. Ta nowa natomiast jest niezwyklekrzykliwa i to tym bardziej, im mniej wyrazista jest jej doraźna intencja polityczna. Intelektualista nowejlewicy jest "wiecznym wyzwolicielem". Wierzy, że tylko w ten sposób, a więc wraz ze zniesieniem więzówkrępujących jednostkę - co łączy się ze zniesieniem wszelkiej instytucji społecznej - można stworzyćnowe społeczeństwo. Jednakże cel pozytywny, jaki przedstawiciel nowej lewicy pragnie osiągnąć, jesttak odległy i nieokreślony, że w jego myśli ogromną przewagę zyskuje czysta negatywność: wolaniszczenia obecnego "przymusu społecznego", demaskowania jego tendencyjnie wyolbrzymianejrepresyjności i okrucieństwa. Rewolucyjność nowej lewicy ukrywa się pod pozorami akceptacji ładu demokratycznego. Z pozoru nowalewica pozbyła się już swej wrogości do demokracji liberalnej. Więcej nawet, to ona usiłuje dziś uchodzićza głównego obrońcę wartości, na jakiej, jej zdaniem, opiera się projekt nowoczesnej demokracji -partykularyzmu i prawa do jego nieograniczonej ekspresji. Weźmy choćby deklarację, która otwiera jedenz kluczowych cyklów wydawniczych tej formacji: serię "Phronesis" w znanym ze swej radykalnościlondyńsko-nowojorskim wydawnictwie Verso, prowadzoną przez aktualnego papieża New Left, filozofaargentyńskiego pochodzenia, Ernesto Laclau i Chantal Mouffe, francuską filozofkę feministyczną. Wartoją przytoczyć w całości: "Panuje dziś powszechna zgoda co do tego, że projekt lewicowy znalazł się wgłębokim kryzysie. Wyłoniły się nowe antagonizmy - nie tylko w zaawansowanych krajachkapitalistycznych, ale także w bloku wschodnioeuropejskim i w krajach trzeciego świata - które domagająsię przeformułowania ideałów socjalistycznych w kategoriach poszerzenia i pogłębienia demokracji.Istnieją jednak poważne kontrowersje co do sposobu, w jaki strategia ta powinna być realizowana. Sątacy, którzy twierdzą, że obecna krytyka racjonalizmu i uniwersalizmu podważa istotę projektudemokratycznego (Laclau ma tu na myśli radykalnych postmodernistów, głównie ze szkoły MichelaFoucault - przyp. AB-R.). Inni natomiast są zdania, że krytyka esencjalizmu (a więc odrzucenie wiary wuniwersalność natury ludzkiej, otwierające drogę różnicy i wielości - przyp. AB-R.) stanowi koniecznywarunek zrozumienia i poszerzenia pola walk społecznych, charakterystycznych dla dzisiejszejdemokracji. >> Phronesis<< umieszcza się w tej drugiej kategorii. Naszym celem jest ustanowić dialogmiędzy nowym myśleniem dekonstrukcyjnym a polityką lewicową. Wierzymy, że stanowiskoantyesencjalistyczne to warunek sine qua non nowej wizji lewicy, pojmowanej jako nurt sprzyjającydemokracji radykalnej i spluralizowanej". W książce "Emancipation(s)", którą ta deklaracja otwiera, Laclau próbuje przeformułować wszystkiepodstawowe kategorie lewicowe - pojęcie walki klas, postępu, emancypacji - tak, by znalazły sięwewnątrz - a nie jak dotąd, na zewnątrz - projektu demokracji liberalnej oraz, last but not least,współczesnego kapitalizmu. Laclau nie poświęca krytyce kapitalizmu choćby jednej stronicy. Przeciwnie,odnosi się wrażenie, że współczesny kapitalizm konsumpcyjny odbierany jest przezeń jako sferaprzekształceń pozytywnych, w której "jednostka ulega dyslokacji", to znaczy, oswabadza się ztradycyjnych więzów przymusu - miejsca, rodziny, tradycji - uzyskuje większą wolność "do różnicy i jejekspresji". Jeśli wczytać się w specyficzny żargon Laclaua, okazuje się, że jego "wizja nowej lewicy" nieróżni się prawie wcale od ultraliberalnej wizji Richarda Rorty’ego. Dla niego także sukces kapitalizmu jestnajlepszym sposobem na uwolnienie się jednostki od krępujących norm, które porzuca ona tak samo, jakporzuca ubóstwo i "trud przetrwania". To zatem, czego nie była w stanie skutecznie zrealizowaćrewolucja - znieść alienacji zmurszałego porządku społecznego, ograniczającego jednostkę - z łatwościąi bezkrwawo dokonuje dziś współczesny kapitalizm. Po co więc przynosić ludzkości oświecenie nabagnetach, skoro można uzyskać ten sam efekt lekko i przyjemnie, roztaczając nad nią opiekęMenadżera, Terapeuty i Estety? Czy chodzi tu zatem o rzeczywiste pogłębienie praktyk demokratycznych, czy o realizację starego planu -zniesienia alienacji, zerwania z przesądem tradycji itp. - w warunkach nowoczesnego kapitalizmu?Cytat z Francois Lyotarda, który, podobnie jak Ernesto Laclau, przebył drogę od starej lewicy (w jegoprzypadku: maoizmu) do ponowoczesnej formuły nowolewicowej, powinien rozwiać wszelkie wątpliwości:"Wydaje się, że trzeba dziś myśleć o ludzkości jako podzielonej na dwie części: jedną część pochłanianowe wyzwanie, wyzwanie złożoności - druga natomiast pogrążona jest wciąż w strasznym,

Page 29: Binder artykuły

nowe wyzwanie, wyzwanie złożoności - druga natomiast pogrążona jest wciąż w strasznym,starodawnym trudzie przeżycia... W konsekwencji, jakiekolwiek żądanie prostoty musi dziś uchodzić zabarbarzyńskie". Trudno wyobrazić sobie punkt dojścia dalszy od miejsca, w którym startowała stara lewica, słowamiMarksa (i Szekspira) krytykując pieniądz - i kapitalizm - za to, że wywraca wszystko do góry nogami,bezsensownie komplikuje ludzkie potrzeby, pozbawia świat społeczny przejrzystości i prostoty. Lyotard,pochwalając "zadanie komplikacji" polegające na "gromadzeniu nowych przedmiotów materii i myśli",podejmuje grę z nowoczesnym kapitalizmem konsumpcyjnym, który dostarcza nie tylko coraz to nowychproduktów, ale także tworzy coraz to nowe potrzeby. Z pozoru więc nie ma to nic wspólnego zsiermiężnym antykapitalizmem starego marksizmu. A jednak, linia rozwojowa snuje się nadal. Jestpewien wspólny mianownik, który pozostaje bez zmian. O ile bowiem pozytywna część myśli lewicowej,jak to trafnie zauważył Laclau, pogrąża się w kryzysie - upada wiara w komunistyczną utopię i systemgospodarczy alternatywny do wolnorynkowego - o tyle na plan pierwszy wybija się jej czystanegatywność, obdarzona szlachetnym mianem "teorii krytycznej". Nie ma już idei, ku której można by"wyprowadzić ludzkość", ale nadal jest ten sam stary wróg - irracjonalny dom niewoli zbudowany zprzesądów tradycji, okowów represyjnych norm, absurdalnych międzyludzkich zależności. Nawet jeśli podokonanym już procesie totalnej dekonstrukcji człowiek pozostałby zupełnie sam, "zdyslokowany", wspołecznej pustce - i tak byłoby to dlań lepsze niż poddawanie się przymusowi, który krępuje jegowolność. Laclau pisze: "Dekonstrukcja jest częścią świeckiego ruchu odczarowania i decentracji, do jakiej należyrównież marksizm". W ten sposób z Marksa pozostaje tylko wróg alienacji, w zwalczaniu którejpożyteczny okazuje się nieoczekiwany sojusznik - nowoczesny kapitalizm. Na poparcie tych tez, które zaczerpnęłam od "intelektualistów nowej lewicy", można znaleźć licznedowody w rzeczywistej praktyce politycznej. Tony Blair, szef brytyjskiej New Labour, premier rządu odkilku lat, rozpoczął swą zwycięską kampanię wyborczą od szeregu spotkań z czołowymiprzedstawicielami biznesu, przekonując ich, że nie mają się czego obawiać, jeśli Partia Pracy dojdzie dowładzy (w ten sposób wywołał w swej partii bunt "starolewicowców", którzy bojkotowali te spotkania,publicznie przysięgając, że nigdy nie wymienią proletariackiej diety fish-and-chips na szampana i kawior -do momentu, w którym zostali usunięci z kierownictwa partii). W zamian za koncesje na rzecz "wielkiegobiznesu", Tony Blair wprowadził do parlamentu całe mnóstwo kobiet i zajął się budową Millennium Dome,będącej czymś w rodzaju gigantycznej Świątyni Tolerancji. Rezygnując z ekonomicznego projektu starejlewicy, w zamian zaś inwestując w język lewicowych symboli - sprzyjanie feminizmowi, umiejętneoperowanie oświeceniową retoryką - stał się w ten sposób wzorem dla wszystkich polityków nowejlewicy; w tym kanclerza Shrödera, a nawet samego Billa Clintona, który nie krył wobec Blaira podziwu. Przenosząc rozważania na grunt rodzimy - analogicznie zachowuje się krąg polityków i intelektualistówkojarzony potocznie z "Gazetą Wyborczą". Męki sumienia pozostawiają starolewicowej "Trybunie", samizaś nie widzą nic zdrożnego w popieraniu planu Balcerowicza. Ten ubytek zaangażowania w starymstylu rekompensują sobie eksperymentując z nowymi radykalizmami, wprowadzając w obieg językiwalczącego feminizmu i antytradycjonalizmu, domagające się głębokich zmian w polskiej obyczajowości.Nie ma tu wiele współczucia dla ofiar nowoczesnego kapitalizmu - na przykład dla niedawnostrajkujących pielęgniarek - za to, na zasadzie zastępczej, bardzo wiele dla tzw. ofiar represjiwspólnotowych: kobiet (pod warunkiem, że akurat nie parają się pielęgniarstwem), niepełnosprawnych,mniejszości etnicznych (ostatnio "GW" wprowadziła nawet stałą rubrykę z gwiazdą dawidową, w którejtoczą się gorące dyskusje na temat polskiego antysemityzmu) oraz mniejszości seksualnych. Kapitalizm,nawet ze swymi patologiami, traktowany jest przez publicystów "Gazety Wyborczej" jako sprzymierzeniecw przeprowadzaniu polskiego "ciemnogrodu", głęboko przywiązanego do swych zamierzchłych rytuałów,do Polski europejskiej i nowoczesnej. Nie tylko zatem nie pobudza on do refleksji krytycznej, aleprzeciwnie, budzi entuzjazm, także ideologicznej natury. Innej ilustracji dostarcza dyskusja na tematpolskiej lewicy, przeprowadzona na konferencji organizowanej przez Instytut Spraw Publicznych, wtrakcie której Barbara Labuda, reprezentująca kancelarię prezydencką, skupiła się wyłącznie naproblemie aborcji, uniemożliwionej przez "represyjną ustawę przeforsowaną przez prawicowy rząd".Podobnej uwagi nie zwracał już problem nieuprzywilejowania, którego powodem nie byłaby płeć czyorientacja seksualna, a po prostu kiepski status majątkowy - a więc to, co Lyotard z nieskrywaną pogardąnazwał "skazaniem na starodawny trud przeżycia". Czy jednak możliwe jest "pogłębianie procedur demokracji" bez refleksji nad społecznym oddziaływaniemkapitalizmu, bez prób korygowania "aktów wykluczenia" eliminujących z czynnego udziału w sferzepublicznej tych wszystkich, których stać tylko na "trud przeżycia"? Pomimo całego wyrafinowania, najakie zdobywają się "intelektualiści nowej lewicy", nie dam sobie wmówić, że dobrze wykształcona,rozpieszczana przez stołeczny salon feministka jest większą ofiarą jakkolwiek pojmowanego systemu

Page 30: Binder artykuły

rozpieszczana przez stołeczny salon feministka jest większą ofiarą jakkolwiek pojmowanego systemu(powiedzmy, patriarchalnego logocentryzmu) niż źle opłacany robotnik, którego zakład pracynieuchronnie zmierza ku bankructwu. I o ile nie dostrzegam potrzeby dodatkowego "podniesieniaświadomości" u większości kobiet parających się radykalnym feminizmem, o tyle dostrzegam potrzebęrozbudzenia świadomości obywatelskiej u ludzi, których przemiany ostatniej dekady skonfrontowały zrealną biedą. Dlatego wydaje się, że celem nowej lewicy nie jest, bez względu na jej deklaracje, głębokademokratyzacja społeczeństwa, lecz tylko wymiana elit: zastąpienie starego establishmentu nowym. WWielkiej Brytanii - podobnie dzieje się we wszystkich krajach zachodnich - wymiana ta oznacza wyparciestarego modelu mieszczaństwa, tradycyjnie głosującego na partię Torysów, na rzecz tzw. new middleclass, mniej purytańskiej i lepiej przystosowanej do uroków społeczeństwa konsumpcyjnego. W rozdaniutym, dzielącym między siebie bardziej i mniej tradycyjnych beneficjentów kapitalizmu jest jednak corazmniej miejsca na reprezentację "wykluczonych", którzy nie czerpią zeń wymiernych korzyści. Myślnowolewicowa nie jest więc wyrazem realnego zaangażowania w poprawę bytu ludzi biednych, alerodzajem kodu rozpoznawczego nowej elity, grupującej się głównie na uniwersyteckich campusach i wmediach - dokładnie tak, jak to przedstawia Christopher Lasch w swej niezwykle przenikliwej książce"Bunt elit", wieszczącej narodziny masowego populizmu jako jedynej odpowiedzi na fasadowośćwspółczesnej demokracji. Demokracja nigdy nie była i nadal nie jest domeną myśli nowolewicowej. Nie potrafi ona bowiemsformułować wyrazistej krytyki dwóch podstawowych zjawisk społecznych, które stanowią najgroźniejszebolączki współczesnego mieszkańca demokracji zachodniej: zaniku postaw obywatelskichwypływających z coraz większych podziałów majątkowych, oraz powszechnego odpodmiotowienia ipostępującej fragmentacji życia, będącej wynikiem nowoczesnej formy kapitalizmu, tzw. flexiblecapitalism. Nowa lewica, pomimo pozorów krytyczności, stała się więc formacją głęboko współpracującąz konsumpcyjną "produkcją potrzeb", która napędza współczesny kapitalizm. Ten bowiem, w odpowiedzina jej potrzebę symbolicznego spełnienia, dostarcza jej kolejnych form gratyfikacji. Powstają całe gałęzieprzemysłu obsługujące młodych radykałów, którzy kupują płyn do golenia w czarnej ascetycznej fiolce znapisem "The Activist", wyprodukowany przez superekologiczną firmę "Body Shop", słuchają drogichkompaktów postępowych zespołów i ubierają się w słono opłacane, antyrasistowskie ciuchy odBennettona. To oczywiście najskrajniejsza, a zarazem najbardziej groteskowa forma opisanej przezemnie substytucji, przesuwającej realny wysiłek krytyczny w sferę krytyki emblematycznej, namiastkowej.Zarazem jednak niezwykle znamienna dla formacji, która w sytuacji kryzysu szuka dla siebie nowychzaangażowań, a tym samym, zgodnie z przepowiednią Marksa, rozmienia swą niegdysiejszą powagę nafarsę.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 31: Binder artykuły

"Rzeczpospolita" - 2001.02.13

BRONISŁAW WILDSTEINDziejów honoru ciąg dalszy

Pisanie o "Pożegnaniu z bronią", wywiadzie, jakiego do spółki z Czesławem KiszczakiemAdam Michnik udzielił gazecie, której jest naczelnym, to zajęcie niewdzięczne i trudne.

Trudnym, gdyż prostowanie wszystkich fałszów, przeinaczeń, półprawd, z jakich się on składa,wymagałoby polemiki znacznie dłuższej niż blisko trzynastokolumnowy tekst; niewdzięcznym,gdyż jedynym uzasadnieniem zajmowania się tym tekstem jest miejsce jego ogłoszenia i rola,jaką pełni jego główny twórca, a zarazem bohater, Adam Michnik.

Strategia Michnika

Pisanie na ten temat jest zajęciem trudnym jeszcze z tego powodu, że "Pożegnanie z bronią"budowane jest w specyficznie przebiegły sposób. Specyfika ta polega na wtrącaniu w kolejnefragmenty wywodu zdań, które przeczą głównej myśli danego fragmentu, a dla autora stanowiąrodzaj alibi. To za ich pomocą będzie mógł on kwestionować ewentualną polemikę.

Przyjrzyjmy się tej strategii na przykładzie być może najbardziej bulwersującego fragmentutekstu, w którym Michnik usprawiedliwia autorów masakry na Wybrzeżu w 1970 roku. Tekst naten temat zaopatruje on w kwestię: "Nie chcę, uchowaj Boże, bronić ludzi, którzy kazali strzelaćdo robotników. Ale we Francji nie ma takiego człowieka władzy, który nie wydałby takiegorozkazu, gdyby tłum palił merostwo w Paryżu". Tak więc Michnik nie broni - broniąc. Reszta tojuż oczywista nieprawda.

W 1968 roku studenci sporo naniszczyli się w Paryżu, spalili wiele samochodów i pobili wieluludzi, ale nikt do nich nie strzelał. Przykłady można by mnożyć. Może by Michnik przytoczył,kiedy zdarzył się ostatni akt strzelania do obywateli ze strony władzy francuskiej. Zresztą zdajeon sobie sprawę z innych dwuznaczności swojego porównania i twierdzi dalej, że nie chceutrzymywać, iż Polska była demokracją, ale - dodaje - generałowie traktowali ją jako swojepaństwo, którego muszą bronić: "wbrew temu, co ja wtedy sądziłem - duża część tamtej stronyteż miała jakąś rację". Jak mówi dalej, żołnierze nie mogli odmówić wykonania rozkazu, gdyżprowadziłoby to do "latynoskiej logiki". Czyli odmowa wykonania zbrodniczego rozkazuprowadziłaby do jeszcze bardziej przerażających konsekwencji. W ten sposób bronili sięnaziści. Całe "Pożegnanie z bronią" zbudowane jest na tej formule. "Ja miałem rację, i oni mielirację". To "ja" eksponowane jest w sposób nieprzyzwoity w całym tekście - można odnieśćwrażenie, że za miliony cierpiał wyłącznie Michnik i to daje mu prawo do podejmowania decyzjiw ich imieniu: "Mnie wolno powiedzieć, że generałowie Kiszczak i Jaruzelski to ludzie honoru,

Page 32: Binder artykuły

bo ja byłem ich ofiarą".

"To nie generał strzelał. To strzelał system dyktatury komunistycznej, którego jednym zelementów był generał". Można odpowiedzieć, że system sam nie strzela. Gdyby nie armiaKiszczaków, system by nie istniał. I chociaż system był złem, to nie posiada on wprzeciwieństwie do generała odpowiedzialności moralnej ani prawnej i w przeciwieństwie dogenerała przed sądem nie sposób go postawić.

Ale choć tezy Michnika są oczywiste, ich autor nie zapomina zaopatrywać ich w krótkie,przeczące im zdania. Zwykły czytelnik nie zauważy ich, jednak mogą one posłużyć dozdezawuowania każdej polemiki. Skuteczność tej strategii Michnik zdążył już zademonstrować.Gdy abp Życiński skrytykował go za usprawiedliwianie grudniowej masakry, w "GazecieWyborczej" skomentowane zostało to poprzez przytoczenie zdania temu przeczącego, o reszcietekstu, który uzasadniał krytykę Życińskiego, nie było oczywiście mowy.

Rehabilitacja PRL i Okrągły Stół

"Pożegnanie z bronią" jest ze strony Michnika kolejną próbą rehabilitacji PRL i to idącą najdalejw stosunku do wszystkich poprzednich. Dokonywane jest to poprzez rehabilitację, a nawetnobilitację twórców i strażników komunistycznego systemu w Polsce. Wprawdzie, jak wprzytoczonym fragmencie, retorycznie potępiony zostaje system, ale okazuje się on czymś wrodzaju zrządzenia natury, komuniści są nie tylko niewinni, ich wybór w interpretacji Michnikaokazuje się wyborem patriotyzmu, tylko nieco innego niż czyniła to opozycja. Komunistyczniaparatczycy okazują się "ludźmi honoru". A żeby było to jeszcze bardziej jaskrawe, naczołowego "człowieka honoru" Michnik promuje zwierzchnika policji politycznej,odpowiedzialnego za śmierć i prześladowania wielu ludzi, Czesława Kiszczaka.

Punktem wyjścia tej apologii jest Okrągły Stół. W rzeczywistości tekst "Pożegnania z bronią"kompromituje uparcie lansowany tak przez Michnika i jego środowisko, jak i ekskomunistów mitprzekazania władzy w czasie tych układów.

Kiszczak: "Jeśli ktoś mówi, że ja chciałem rozmyślnie przekazać władzę opozycji, to mówinieprawdę. [Jednocześnie w liście do Michnika przytoczonym na zakończenie "Pożegnania zbronią" Kiszczak pisze o "przekazaniu władzy na złotym talerzu".] Chciałem tylko, organizującOkrągły Stół, ucywilizować polską scenę polityczną, zdemokratyzować ją. Chciałem dopuścićopozycję do współrządzenia i współdecydowania o losach kraju".

Mówi więc Kiszczak, że w sytuacji kryzysu władzy komunistycznej chciał zastosować klasycznąkomunistyczną strategię kooptacji. Stosowali ją komuniści w chwili zdobywania władzy także wPolsce. Stosowali ją na mniejszą skalę w 1956 roku, kiedy godzili się z Kościołem i akceptowaliKoło Poselskie Znak. Był to model, zwykle czasowego, wprowadzania do elity władzy naograniczonych zasadach nowych ludzi bez zmiany zasad systemu.

Nie znaczy to, że nie należało przystępować do Okrągłego Stołu, ale że nieprawdą są wszystkieopowieści o dobrowolnym oddaniu rządów przez komunistów w efekcie owych negocjacji. Todynamika historycznych wydarzeń pozbawiła ich władzy, pomimo rozpaczliwych prób jejzachowania z ich strony. Trzeba docenić, że tym razem nie sięgnęli po rozwiązanie siłowe,najprawdopodobniej zdając sobie sprawę, ile ryzykują. Świadczy to o ich rozsądku, ale zpewnością nie o żadnych innych cnotach.

Suwerenność a moskiewskie zwierzchnictwo

Kiszczak jednoznacznie stwierdza, że Okrągły Stół był "suwerennym" projektem jego iJaruzelskiego, i nie miał żadnego związku z wydarzeniami w Moskwie. Opowiada, że przy tejokazji trzeba było nawet trochę oszukać towarzyszy radzieckich. Dowodzi to sporej dozy

Page 33: Binder artykuły

autonomii przywódców PRL. Na antypodach tych deklaracji leżą, podnoszone przez Kiszczaka,tradycyjne uzasadnienia stanu wojennego jako jedynej możliwości zapobiegnięcia sowieckiejinwazji. Michnik zgadza się i taką samą dozą odpowiedzialności za stan wojenny obciąża"Solidarność".

Równocześnie w relacji Kiszczaka odsunięcie od władzy Gomułki to oddolne działania (wktórych pułkownik Kiszczak odgrywa niepoślednią rolę), i znowu okazuje się, że w sprawachtych sowieccy przywódcy nie mieli nic do powiedzenia. Ten brak konsekwencji jest obrazemsytuacji szerszej. Obrońcy PRL zaciekle rewindykują tezę o jego "ograniczonej suwerenności",która - ich zdaniem - stanowić miała o wartości tego państwa, kiedy natomiast pojawia siękwestia odpowiedzialności za jego zło, winnym okazuje się sowiecki suweren.

Tymczasem gdyby nawet przyjąć za dobrą monetę niesłychanie wątpliwe uzasadnienia stanuwojennego, to pozostaje pytanie, dlaczego ekipa Jaruzelskiego nie wykorzystała pełni władzy,jaką uzyskała po pacyfikacji "Solidarności" dla ekonomiczno-administracyjnych reform państwa?Chyba nikt nie utrzymuje, że poprawa gospodarki i funkcjonowania kraju sprowadziłabysowiecką interwencję. A więc dlaczego kraj w roku 1989 znajdował się w stanie "katastrofyekonomicznej", jak stwierdził to na plenum KC PZPR ówczesny premier Mieczysław Rakowski?

Komunistyczne władze powstawały drogą selekcji negatywnej. Trzeba było dużej dozy cynizmu,aby robić karierę drogą partyjną. Potwierdzają to pośrednio współcześni postkomuniści,opowiadając, że komunistami nigdy nie byli. Oznacza to tylko tyle, że komunistyczne karieryrobili jako najzwyklejsi oportuniści władzy. Opowieści o tym, że byli "łagodniejszymi katami",należą do rzędu argumentów, którymi można usprawiedliwić wszystko.

Ludzie honoru

Czesław Kiszczak jest z siebie zadowolony: "z wielu rzeczy jestem w tej Polsce dumny. Jestemdumny, że tymi rękami odgruzowywałem Warszawę, że tymi rękami zasiedlałem ziemiezachodnie, że odbudowywałem przemysł, że rozbudowywałem tę Polskę". Zostawiając na bokuwątpliwą metaforykę, warto przypomnieć, że Polska pod rządami komunistycznymi rozwijała sięśrednio cztery razy wolniej niż kraje o porównywalnym z nią standardzie, którym komunizmuoszczędzono. Nie ma więc sukcesów komunistycznych, są wyłącznie komunistyczne klęski, ajeśli w tym czasie pojawiły się jakieś osiągnięcia (np. w dziedzinie kultury), to nie dzięki, alewbrew komunizmowi. Refleksji nad tym nie znajdziemy jednak w "Pożegnaniu z bronią".

Oczywiście zdarzały się brzydkie rzeczy w PRL, co Kiszczak skłonny jest przyznać, sęk w tym,że on o nich nie wiedział. Nie wiedział nic o sfałszowaniu wyborów w 1947 roku, był wtedy wLondynie - skądinąd jak na początkującego oficera w PRL są to podróże zdumiewające.

W sadze o swoich losach Kiszczak przemilcza lata sześćdziesiąte, marzec i inwazję wCzechosłowacji, choć domyślamy się, że wtedy właśnie awansował. Za ofiary stanu wojennegonie odpowiada: podwładni nie wykonali rozkazu, tak jak w wypadku niedostarczenia kolorowegotelewizora Michnikowi do celi. Ciekawe jednak, że odmowa wykonania rozkazów ministra, która,jak w wypadku "Wujka" doprowadziła do śmierci dziewięciu ludzi, nie skończyła się nawetnaganą.

Michnik się tym nie interesuje. Nic dziwnego. Przecież wie, jak było, wie, że opowieść generałao kilkunastu ofiarach stanu wojennego jest kłamstwem. Doskonale wie, że służby podległeKiszczakowi ostatnie morderstwa (np. księdza Suchowolca) popełniały w 1989 roku. Ichzwierzchnik opowiadać będzie znowu, że nic o tym nie wiedział. Jednak w wypadku zabicialicealisty, Grzegorza Przemyka, Kiszczak osobiście pisał na aktach, jak należy prowadzićsprawę, aby odciążyć zabójców milicjantów i skazać niewinnych ludzi.

Potwierdził to zaciekły przeciwnik dekomunizacji i lustracji, pierwszy niekomunistyczny minister

Page 34: Binder artykuły

spraw wewnętrznych, Krzysztof Kozłowski, i Michnik o tym wie. Ale przecież sądy w PRL byłyniezawisłe i do więzienia pakowały tylko tych, którzy na to zasłużyli, upiera się Kiszczak, i to jestprzyczyna pewnej kontrowersji między nim a Michnikiem. Redaktor uznaje, że sądy, które jegoskazywały, niezawisłe nie były (o innych się nie wypowiada), ale te drobne różnice nie psująpogawędki przyjaciół.

Świadome przemilczenie

Bo Michnik wie o tych wszystkich oraz wielu innych kłamstwach i zbrodniach Kiszczaka, aleświadomie je przemilcza i nie waha się po wielekroć określać go jako "człowieka honoru". Napytanie, czy nie powinno być "żadnych rozliczeń", odpowiada "Z nimi nie. Z nimi zamykamyrachunek, wojna skończona". I być może to jest sedno sprawy. Z "nimi" wojnę Michnik skończył,bo zaczął prowadzić z kim innym. To ci inni "są nikczemni" i z nimi policzyć się chce redaktor"Wyborczej", i dlatego sprzymierza się z kimś takim jak Kiszczak. Ktoś, kto tak jak on honorrozumie jako narzędzie walki, wystawia świadectwo swojemu honorowi.

Na końcu "Folwarku zwierzęcego" Orwella świnie i ludzie urządzają sobie raut. Zdumionezwierzęta przez okna dostrzegają, że oblicza tych gatunków dziwnie zaczynają się do siebieupodabniać. Scena ta wciąż przychodziła mi do głowy, kiedy czytałem "Pożegnanie z bronią" wwydaniu Michnik - Kiszczak.

***

P.S. "Pożegnanie z bronią" zaczyna się od zdjęcia, na którym dawni przeciwnicy gawędzą wprzyjacielskiej atmosferze. Dwie dziennikarki pozują do zdjęcia skulone skromnie w rogu stołu. Itaka jest ich rola. Wypowiedzi obu panów pełne są oczywistych niekonsekwencji, sprzecznościi, oględnie mówiąc, miejsc wątpliwych, które wymagałyby interwencji od dziennikarzaniezależnie od jego przekonań. Ale nie od Agnieszki Kublik i Moniki Olejnik, które nie zadają anijednego niewygodnego pytania, nie kwestionują najbardziej jaskrawych nonsensów, niezgłaszają żadnych wątpliwości, a suflują jedynie formułki ułatwiające zadanie Michnikowi. Kublikpracuje w jego gazecie, ale cóż za przemożny wpływ zmienił Olejnik, tygrysicę polskiegodziennikarstwa, w słodko miauczące kocię?

Pożegnanie z bronią. Adam Michnik - Czesław Kiszczak

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 35: Binder artykuły
Page 36: Binder artykuły

"Wprost" - 16 października 2005

Bronisław WildsteinKoniec świata Michnika

Jest jednym z twórców, apologetów i najbardziej wpływowych ludzi III RP. Dziś, gdy wydaje sięona dożywać końca, warto się przyjrzeć losom jej ojca założyciela. Zwłaszcza że dzieje AdamaMichnika mogą się stać kluczem do analizy dominującej (głównie warszawskiej) grupy polskiejinteligencji. Ta bardzo polska historia mówi zresztą wiele o uniwersalnej postawieintelektualistów wobec demokratycznego świata.

Michnik oficjalnie wycofał się z kierowania "Gazetą Wyborczą" po aferze Rywina. Zachorował,zniknął z życia publicznego i podobno na odległej wyspie dyktował swoim pracownikomwspomnienia. Akty te miały wręcz symboliczny charakter.

Mitologia

Aferę Rywina można uznać za początek końca III RP. Ukazała to, co było zasłonięte przedopinią publiczną (m.in. za sprawą "Gazety Wyborczej"), czyli głęboką chorobę państwa.Ujawniła, że elity rządzące demokrację traktują jak spektakl dla maluczkich, za którego kulisamiukrywają realną grę o władzę, a prawo i instytucje państwowe są dla nich instrumentemwpływów i zysku.

Michnik prezentował III RP jako model udanej demokracji, a polską transformację jakooptymalny sposób wyjścia z totalitarnego systemu. Tym osiągnięciom miał grozić jedynienietolerancyjny nacjonalizm, tudzież żądza odwetu, na której jakoby mają żerować populiści,chcący ustanowić w Polsce autorytarne rządy. Demokrację i niepodległość uzyskaliśmy -twierdzi Michnik - dzięki porozumieniu z komunistami, którzy odkrywając klęskę swojej ideologii,zrezygnowali z władzy, przekazując ją społeczeństwu, czyli jego przedstawicielom, a tymsamym otwierając szeroko podwoje demokracji.

Aktem założycielskim polskiej państwowości ma być "okrągły stół". To przy nim, zdaniemMichnika, komuniści dokonali samooczyszczenia, okazali się "ludźmi honoru" i stali się nie tylkopełnoprawnymi uczestnikami życia publicznego, ale dołączyli do obozu rzeczników demokracji ispołeczeństwa otwartego. Innymi słowy - dołączyli do strony światła. Po stronie ciemnościsytuuje się polska prawica, "opętani nienawiścią antykomunistyczni bolszewicy", "rozpętującypolowania na czarownice i seanse nienawiści", "wynurzający się z rynsztoka", przygotowujący"stosy", szubienice" itd., itp. Dziś w Polsce to prawica, zgodnie z doktryną redaktora"Wyborczej", niesie z sobą zabójczy dla państwa i demokracji projekt rewolucyjny.

Mistyfikacja

Page 37: Binder artykuły

Wykładnia historii, którą oferuje nam Michnik, jest nie tylko zmitologizowana, ale izmistyfikowana. Komuniści nie oddali władzy przy "okrągłym stole", lecz w obliczu ekonomicznejkatastrofy, perspektywy rewolty i eliminacji straszaka sowieckiej interwencji (oni wiedzieli, żeGorbaczow wycofał się z doktryny Breżniewa) usiłowali znaleźć dla niej uprawomocnienie.Próbowali zrobić to tradycyjną metodą kooptacji, czyli wciągnięcia do władzy nowych środowisk,które z czasem miały się stać elementem komunistycznego establishmentu albo zostaćwyeliminowane. Przed utratą władzy zabezpieczyli się jak mogli. Wybory odbyły się tylko do 35proc. składu Sejmu, a i tak - zgodnie z porozumieniami - prezydent, którym miał być gen.Wojciech Jaruzelski, zyskał ogromne uprawnienia, włącznie z możnością rozwiązywaniaparlamentu, kiedy uzna to za stosowne.

Wszystko to nie znaczy, że opozycja powinna była odmówić udziału w grze z komunistami.Występując jednak w imieniu ubezwłasnowolnionego społeczeństwa, powinna była zgodnie zzasadą margrabiego Wielopolskiego: "Brać, nie kwitować, żądać więcej". Jej celem winno byćnie porozumienie z rządzącymi komunistami, ale wydarcie im władzy, by przekazać jąspołeczeństwu, czyli odbudować demokrację. Obserwując działania Michnika, można natomiastodnieść wrażenie, że bardziej interesował go układ z komunistyczną władzą i udział w rządzeniuniż realna demokracja. Obserwacje te potwierdza ostatni tom wspomnień Mieczysława F.Rakowskiego. Ostatni przywódca PZPR napisał, że już pod koniec lat 80. Michnik zabiegał o jaknajbliższą z nim współpracę, uznając solidarnościową opozycję, a więc swoich towarzyszywalki, za środowisko nieodpowiedzialne.

W momencie przyspieszenia historii po "okrągłym stole" redaktor "Wyborczej" stawiał na sojuszz tzw. liberalnym skrzydłem PZPR. Przeciwstawiał się operacji braci Kaczyńskich, któradoprowadziła do buntu zwasalizowanych dotychczas przybudówek rządzącej partii(Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego) i utraty przez niąwładzy. To w tym przełomowym momencie Michnik zainwestował cały swój autorytet w obronęstanu posiadania PZPR.

Strategia

W wyborach Michnika, jak zwykle w polityce, przenikają się motywy ideowe i pasja władzy.Można znaleźć w nich również jądro racjonalne. W momentach rewolucyjnych, a takim byłupadek komunizmu, szczególnie niebezpieczny staje się społeczny radykalizm. Rozbudzanieprzez demagogów niemożliwych do spełnienia oczekiwań może prowadzić do społecznejeksplozji. W tamtym czasie można się było obawiać, że pełne uwolnienie mechanizmówdemokracji będzie prowadziło do jej autodestrukcji. Można się było lękać, że antykomunizmstanie się czynnikiem napędzającym spiralę rewolucyjnego chaosu. Prędko się okazało, że teobawy nie znajdują potwierdzenia w praktyce. Stało się jasne, że polskie społeczeństwo niechoruje na nadaktywność, ale jej zanik.

Doświadczenie pokazało, że nie grozi nam eksplozja ulicy, ale przeniesienie w nowąrzeczywistość starych układów władzy, które deprawują demokrację, podważają gospodarkęrynkową i uniemożliwiają budowę państwa. Okazało się, że aby odbudować Polskę, trzeba sięzdobyć na odwagę, rozliczyć przeszłość i odwołać do zakorzenionych kulturowo cnót, a więc doetosu "Solidarności". Należy więc przywrócić poczucie dobra wspólnego, które wcale nieuniemożliwia konkurencji, ale funduje ją na uznanych powszechnie zasadach.

Michnik i jego środowisko zachowali się dokładnie odwrotnie. W przełomowym momencie,zawierając układ z nomenklaturą, odwrócili sojusze, a więc zakwestionowali fundament"Solidarności", którym było odtworzenie jedności polskich elit intelektualnych zespołeczeństwem. Zakwestionowali ład moralny, który legł u podstaw tego wielkiego ruchu. Takicharakter miała odmowa rozliczenia przeszłości, która musiała prowadzić do podważenia filaruetyki, jakim jest odpowiedzialność. Trudno przeszacować konsekwencje tego wyboru. Miały onewymiar praktyczny, jakim było odtworzenie się w III RP dominującej roli postkomunistycznego

Page 38: Binder artykuły

wymiar praktyczny, jakim było odtworzenie się w III RP dominującej roli postkomunistycznegoukładu. Prowadziły do destrukcji etycznego fundamentu wspólnoty. Droga, którą w 1989 r.Michnik zaproponował pod osłoną wielkich słów, była zaprzeczeniem zasad "Solidarności",apelowała do tchórzostwa i propagowała relatywizm. Jej rzecznicy sugerowali lub deklarowaliwprost, iż skoro prawie wszyscy zostaliśmy zbrukani przez totalitaryzm, lepiej ukryć przeszłośćpod osłoną milczenia i niedopowiedzenia.

Ten wybór musiał oczywiście wpływać na naszą interpretację historii. Zakaz oceny przeszłościpostkomunistów może być uzasadniony wyłącznie niemożnością jej dokonania. Jeśli zaś niesposób negatywnie określić roli obrońców systemu totalitarnego, to nie sposób pozytywniewaloryzować roli walczących o wolność. W efekcie najnowsza historia stała się mętnymamalgamatem, w którym nie sposób niczego rozróżnić ni wartościować. Nic dziwnego, że wpołowie lat 90. Michnik i Cimoszewicz zaproponowali stworzenie obowiązującej wykładni historii,którą mieli napisać przedstawiciele dwóch dawniej walczących z sobą, a teraz dążących do"pojednania" obozów.

Urazy

Wybory Michnika są w dużej mierze dyktowane strachem przed społeczeństwem. Ta postawajest charakterystyczna dla warszawskiej inteligencji. Dziedziczy ją ona z epoki międzywojennejwraz z lękiem przed endecką prawicą, która w tamtym okresie prowokowała oraz eksploatowałanacjonalistyczne, antysemickie i autorytarne nastroje. Te tendencje przewaliły się przez całąówczesną Europę i dziś są jedynie cieniem historii. Intelektualne elity okazują się jednak wszczególnym stopniu więźniami historii, wynosząc z komunistycznej lodówki poglądy nijak nieprzystające do rzeczywistości. Są to zresztą poglądy im wygodne. Jeśli polskie społeczeństwojest ciemne i niebezpieczne, to najlepszym wyjściem dla wszystkich jest to, by pozostawało onopod kuratelą oświeconych elit. Dodatkowo, można było wnosić z zachowań i wypowiedziśrodowiska Michnika, okres transformacji jest czasem szczególnym, gdyż wymaga trudnychdziałań, które trzeba przeprowadzić wbrew nie rozumiejącemu konieczności wyrzeczeńnarodowi, oczywiście dla jego dobra. Przyjmując takie założenie, możemy usprawiedliwićrozmaite odległe od zasad liberalnej demokracji praktyki, jakie zdominowały III RP. Efektemtego była oligarchizacja polskiego życia politycznego. Wszystkie jego sfery zdominowało"towarzystwo", które składa się w przeważającej mierze z dawnych członków establishmentuoraz dokooptowanych do niego "pozytywnych" członków opozycji. W wypadku środowiskintelektualnych jest to odtwarzanie dawnych relacji i układów.

Lata 70. i 80. były czasem buntu coraz większej części środowisk intelektualnych, którychprzedstawiciele wyłamywali się z obowiązującego dotąd konformizmu. Niepokorni intelektualiściweszli w konflikt z tymi, którzy nie chcieli się wyrzec swojej szczególnej pozycji w PRL. W III RPte ciągle powiązane z sobą najrozmaitszymi więzami grupy odnalazły jedność wobecmitycznego zagrożenia przez narodowy katolicyzm i prawicowy radykalizm, który nadostrzegalną skalę zaczął się pojawiać w Polsce dopiero w połowie lat 90., ale do dziś stanowijedynie margines naszego życia politycznego.

Akceptacja wyboru Michnika oszczędziła polskiej inteligencji konieczności często bolesnychrozrachunków z własną przeszłością. Jednocześnie postawiła ją w dwuznacznej sytuacji. Wewspólnym obozie znaleźli się ludzie, których zasługi wielokrotnie przekraczają młodzieńczebłędy, i najgorsi karierowicze, ludzie szlachetni i dranie. To nierozliczenie komunizmu,oczywiście w nie tak drastycznej formie, jest problemem całego Zachodu. Dla zachodnichlewicowych polityczno-intelektualnych elit zdanie rachunku ze swoich totalitarnych sympatiibyłoby trzęsieniem ziemi, podważającym ich autorytet i tytuł do odgrywania szczególnejpolitycznej roli.

Klęska

Afera Rywina była klęską Michnika i jego strategii. Postkomunistyczny układ, z którym redaktor

Page 39: Binder artykuły

"Wyborczej" funkcjonował dotąd w symbiozie, postanowił go sobie podporządkować. OfertaRywina, z której zwykli odbiorcy zapamiętali - z ich perspektywy niebotyczną - sumę 17,5 mlndolarów łapówki, w rzeczywistości dotyczyła spraw dużo poważniejszych i wartych bezporównania więcej. Chodziło o przejęcie przez postkomunistów rynku mediów elektronicznych.Miała temu służyć nowelizacja ustawy o radiofonii i telewizji, podporządkowująca je KrajowejRadzie Radiofonii i Telewizji, zdominowanej przez SLD. Michnikowi zaproponowano udział wzyskach z tego intratnego biznesu (kupno Polsatu), ale na zasadach podległości.

Redaktor "Wyborczej" i jego ekipa już kilka miesięcy wcześniej uczestniczyli w tajnychprzetargach na temat kształtu nowej ustawy. Również propozycji Rywina Michnik pierwotnie nieujawnił, traktując ją zapewne jako element nacisku na stronę rządową. Zdecydował się naogłoszenie jej po prawie pół roku, kiedy się okazało, że to jego jedyna metoda obrony przeduchwaleniem niekorzystnej dla Agory ustawy. Nawet wówczas jednak Michnik starał sięuczestniczyć w wewnętrznej grze rządzącego układu. Dzielił jego członków na "złych" i"dobrych". Mówił komisji to, co było mu na rękę, "zapominając" fakty niewygodne dla prezydentaKwaśniewskiego i premiera Millera. Arbitralnie wydawał świadectwa moralności. Innymi słowy,zachowywał się tak jak zawsze.

Prace komisji ds. Rywina ujawniły skalę zdeprawowania polskiego życia politycznego. Pokazały,wbrew tezom Michnika, jak zło III RP wyrasta z PRL - tak jak z PRL wyrastają kariery głównychbohaterów afery, włącznie z osobą nadającą jej imię, acz grającą w niej zdecydowaniedrugorzędną rolę. Jawność, jaka wtargnęła za sprawą komisji w życie polityczne III RP, okazałasię czynnikiem rewolucyjnym. Pozwoliła odsłonić całą serię afer, które pogrążyłypostkomunistyczny układ i w efekcie doprowadziły do jego wyborczej klęski, a do zwycięstwaugrupowań nawołujących do oczyszczenia polskiego życia politycznego, a więc do budowy IVRP.

Ostatnia walka Michnika

Redaktor "Wyborczej" ocknął się po szoku spowodowanym aferą Rywina w innym już kraju.Media, do tej pory w ogromnej mierze działające pod presją tworzonej przez "Gazetę Wyborczą"politycznej poprawności, zaczęły się wybijać na niepodległość i pisać o wszystkim. Działałakomisja ds. Orlenu, która dużo głębiej niż rywinowska wnikała w patologie postkomunistycznegopaństwa i pokazywała, że ich źródła mieszczą się na szczytach władzy. Na światło dziennezaczęły wypływać informacje z archiwów Instytutu Pamięci Narodowej, które odsłaniały prawdęo PRL i pozwalały zobaczyć w innym świetle niektóre tzw. autorytety i ich środowiska. Napękających ścianach III RP pojawił się napis: "Mane, tekel, fares".

Establishment zagrożonego świata ruszył do kontrofensywy. Jednym z jej najważniejszychuczestników był Michnik, a najważniejszym organem - "Gazeta Wyborcza". Rozpoczęła sięnagonka na orlenowską komisję, budowanie czarnego wizerunku PO, a zwłaszcza PiS,diabolizowanie braci Kaczyńskich i Rokity. Odradzanie się wolności polskich mediów byłoprzedstawiane jako sięgnięcie przez nie bruku. A jednak, jak pokazały wyniki wyborów, sukcesytej kampanii w społeczeństwie były ograniczone. Nie udała się próba odbudowy szczególnejochrony medialnej, jaką cieszyły się w III RP jej VIP-y, co pokazał przykład WłodzimierzaCimoszewicza. To, że kampania ta trafiła do pewnej części elit, jest spowodowane brakiemsilnej konkurencji na rynku prasowym dla "Gazety Wyborczej". Jednak jej wpływu nie sposób jużporównać z tym, jakim się cieszyła jeszcze kilka lat temu.

W nowej rzeczywistości teksty Michnika wydają się wywoływać więcej zażenowania niżrezonansu. Można o nim powiedzieć to, co mówiono o francuskich reakcjonistach: "Nic niezapomniał, niczego się nie nauczył". Najdoskonalej wciela on wszelkie przywary, z którymideklaratywnie podejmuje walkę. To on jest twórcą języka nienawiści III RP. To on odwracawszystkie wartości, próbę obrony elementarnych zasad nazywając bolszewizmem. To onmanichejsko dzieli świat na sojuszników, którzy reprezentują światło, i przeciwników, dla których

Page 40: Binder artykuły

manichejsko dzieli świat na sojuszników, którzy reprezentują światło, i przeciwników, dla którychnie ma nazbyt brutalnych epitetów.

Coraz częściej Michnik odwołuje się do argumentu sądu. Ostatnio na łamach swojego organuzagroził tym, którzy będą usiłowali pisać coś o nim na podstawie archiwów IPN. Sądem grozitakże Rafałowi Ziemkiewiczowi, z pełnym uzasadnieniem piszącemu o nim jako o człowieku,który zrobił wszystko, by nie zostały ujawnione nazwiska komunistycznych zbrodniarzy.Wyraźnie trudno mu się pogodzić z utratą szczególnej pozycji. A będzie musiał.

NAGŁY UPADEK ADAMA M. - antologiatekstów

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 41: Binder artykuły

"Rzeczpospolita" - 2001.03.05

Bronisław WildsteinKról na barykadzie

"Res Publica" wzywa do radykalizmu, Leszek Miller do umiaru

Marcin Król, redaktor naczelny miesięcznika "Res Publica", zdenerwował się. Znudziła gotyrania rzeczywistości oraz ekonomia, która rzeczywistość ową opisuje, a z jej prawusiłuje wyciągnąć wnioski. Jak długo zresztą można wytrzymać z tymi samymi ideami? -zapytuje. Całą dekadę? Fi donc!

Tytuł ostatniej "Res Publiki" - "Przedwiośnie", jak tytuł powieści Żeromskiego, do której redakcjanawiązuje - zwiastuje oczekiwanie na przełom. Żeromski zajmował się Polską bezpośrednio poodzyskaniu niepodległości. Redakcja miesięcznika postanowiła rozliczyć się z rzeczywistościąglobalną. Ponieważ rozliczenie wypadło fatalnie, redaktor naczelny Marcin Król wezwał nabarykady.

Precz z nierównością

W dyskusji redakcyjnej Król już w pierwszym pytaniu woła: "Czy my, ale tak naprawdę, mamydziś poczucie, że niesprawiedliwość społeczna jest skandalem?". Z dalszej części wypowiedziKróla, jak można się domyślać, dowiemy się, że nie, a "wrażliwość na niesprawiedliwość losuzanika".

Od razu pojawiają się elementarne problemy. Co to jest niesprawiedliwość społeczna? Co mawspólnego "niesprawiedliwość losu", a więc czynnik z definicji od ludzi niezależny, zniesprawiedliwością społeczną, a więc stanem przez ludzi zawinionym? Choć winniśmy byćwrażliwi na nieszczęścia bliźnich spowodowane przypadkami losu, wrażliwość ta zesprawiedliwością ma niewiele wspólnego.

Wydaje się jednak, że zarówno redaktor naczelny, jak i większość jego rozmówców zaniesprawiedliwość uznaje nierówność społeczną.

Marek Zaleski zgadza się z krytykami, którzy źródło owego "nieszczęścia" (narastanianierówności, zaniku wrażliwości) widzą w zwycięstwie myślenia ekonomicznego nadpolitycznym. Jest to rozumowanie paradoksalne. Ubóstwo czy nędza to problemy ekonomiczne,

Page 42: Binder artykuły

które rozwiązywać można wyłącznie na drodze ekonomicznej. To znaczy przez zwiększonąpodaż dóbr i ogólnie: pracę nad zwiększeniem dobrobytu. Akty polityczne tego nie zastąpią.

Problemy trzeciego świata, zwłaszcza Afryki powracające często w dyskusji i całym numerze,wynikają z prymatu myślenia politycznego. Jego źródło odnajdować możemy w momenciedekolonizacji, gdy liderzy antykolonialnych ruchów wykształceni na Zachodnich uniwersytetachdeklarowali, ku zachwytowi zachodnich intelektualistów, że nie będą podporządkowywać się"ekonomicznym zasadom", tylko śmiałą wizją przyśpieszą rozwój swoich krajów o dekady przezlata. Pogarda dla ekonomii i zwykłego zdrowego rozsądku legła u podstaw tragedii Afryki.

Jednak nie to interesuje uczestników debaty, a brak zainteresowania dla gospodarki,demonstrowany w bardzo typowy dla intelektualistów sposób, jest charakterystyczny dlawiększości z nich. Gdy Zaleski za krytykami kapitalizmu przeciwstawia "obywatela i osobę""producentowi i konsumentowi", zarzucić można mu, że są to różne sposoby podejścia dorzeczywistości ludzkiej, a np. obywatel to również konsument instytucji demokracji. Głodującymieszkańcy Afryki marzyli by, aby rządzący i w ogóle politycy potraktowali ich jakokonsumentów i producentów oraz stworzyli im możliwość produkcji i konsumpcji.

Świat nie do zniesienia

Uczestnicy dyskusji nie poruszają się w świecie realnym, ale w rzeczywistości swoich fobii,idiosynkrazji i urojeń. Rzeczywistość, czyli gospodarka, jest przecież tak pospolita... DlategoKról może grzmieć w tonacji znanej, od kiedy pojawili się intelektualni radykałowie: "Światneoliberalny, w którym żyjemy, jest na dłuższą metę nie do zniesienia". Po prostu świat jest niedo zniesienia, a skoro świat jest nie do zniesienia, to można już powiedzieć wszystko. Możnaogłosić, jak Król, że niesprawiedliwość społeczna narasta nie tylko bez śladu uzasadnienia, alenawet bez próby opisu, o co w tym chodzi. Można wygadywać absurdy na temat narastanianędzy w Polsce i na świecie, nie zdając sobie sprawy z tego, jak arbitralne są kryteria ubóstwa icoś, co w Stanach kwalifikowane jest w ten sposób, w Afryce jest pułapem marzeń większościjej mieszkańców.

Można uznać, że globalizacja, czyli naturalny kierunek rozwoju wolnego rynku, jest tożsama zwymyślonymi przy biurku projektami zbawienia ludzkości. Zresztą każdy taki "racjonalistyczny"projekt znalazłby większe uznanie w oczach respublikańskich kontestatorów niż naturalnyrozwój cywilizacji. Marek Zaleski może deklarować, że według "scenariusza architektówglobalizacji (a gdzież jest ten scenariusz, może ukryty razem z "Protokołami mędrców Syjonu"?)przyszłe społeczeństwo określać będzie formuła 20:80, to znaczy jedynie 20 procentspołeczeństwa będzie czynne produkcyjnie i potrzebne do dalszego rozwoju gospodarki".

W rzeczywistości przedstawiona przez niego formuła to fantazje ideologów antyglobalizacji,innymi słowy - antyrynkowych radykałów. Jest to nieomal dokładne powtórzenie marksowskiejprognozy pogłębiania się przepaści między właścicielami środków produkcji a pracownikaminajemnymi, prognozy jednoznacznie sfalsyfikowanej przez historię.

Dyskutantów nie interesuje jednak empiria, a idee. Nic dziwnego, że sukcesy neoliberalizmu,czyli nawrót do klasycznej ekonomii, traktują jako swoistą modę. To z tej mody wynika, że nawetlewica europejska prywatyzuje i wycofuje się z państwa opiekuńczego. Realia, które falsyfikująjedne, a weryfikują inne przekonania, są dla respublikanów zbyt trywialne. Światem rządząmody intelektualne. Mody nudzą się, trzeba więc szukać następnych.

Banalne współczucie

Król z lekceważeniem wypowiada się o akcji charytatywnej. "Tymi metodami nic się nierozwiąże. A metodami odgórnymi, politycznymi może tak". Wprawdzie wszędzie postawa takaprzyniosła opłakane skutki, i to głównie tym, których dobro miała podobno na względzie, ale

Page 43: Binder artykuły

argumenty takie nie przekonają kogoś, kogo bardziej interesują własne egzaltacje niżmechanizmy społeczne. Króla i jego towarzyszy porywa wizja wielkiej idei, patos oburzeniamoralnego, rozmach nowego projektu, nowej "narracji". Skomplikowana rzeczywistość, którawymaga zgłębiania tak nudnych rzeczy jak ekonomia, poraża ich.

Z wypowiedzi większości rozmówców, z Królem na czele, wynika zupełny brak zainteresowaniadla upośledzonych, w imię których tak pięknie się oburzają. Przecież nie chodzi o to, abypomagać, współczuć, chodzi o to, aby ruszyć z posad bryłę świata i znaleźć niezbędny dla tegoprzedsięwzięcia instrument, czyli nową ideę. Czasami przybiera to absolutnie humorystycznywymiar. Michał Warchała w każdym swoim wystąpieniu wzywa do "rozbicia neoliberalnejnarracji". I tylko to ma do powiedzenia. Gdyby ktoś chciał jednak zgłębić owopostmodernistyczne zaklęcie (metanarracja brzmiałoby bardziej uczenie) to oznacza ono tyle,że są tacy, którzy mówią, iż świat rządzi się pewnymi prawami. Na to zgodzić się nie można,byłby to bowiem, jak ujmuje to Król, moralny skandal.

Wśród rozmówców pojawia się wprawdzie obrońca i ostoja zdrowego rozsądku - Jerzy Jedlicki,ale zdrowy rozsądek nie przekona dandysowskiego radykalizmu, trudno polemizować zargumentami w rodzaju: mam dość, denerwuje mnie - w jakich celuje Marcin Król. Co mu pozdrowym rozsądku, gdy znudziła się mu rzeczywistość, postanowił zaaplikować sobie (i nam)inną.

Nadzieja w Millerze

Po to jednak, aby tego dokonać, musi Król znaleźć sojusznika, który królewskie wizje będziemógł przekuć w czyn. Nadzieją Króla i partnerem w jego wrażliwości społecznej okazuje sięLeszek Miller. To jemu w wywiadzie Król zaproponuje pójście na barykady. Dlaczego byłyaparatczyk PRL, oportunista władzy staje się adresatem moralnych uniesień Króla, na pierwszyrzut oka trudno zrozumieć. Kiedy jednak przypomnimy sobie tradycje intelektualnych radykałów,przestaje nas dziwić, że księciem Króla może być Leszek Miller.

Oczywiście pierwsze pytanie wywiadu dotyczy oburzenia moralnego, które Król suflujeMillerowi, a ten jako wytrawny obrońca ludu umiarkowanie z podpowiedzi korzysta. Ale Król niejest łatwym rozmówcą. Żąda od Millera rozliczenia się za dopuszczenie do reformyBalcerowicza, za zgodę na prywatyzację, jednym słowem - za dopuszczenie do tragedii, jakaspotkała naród polski po upadku PRL. Król nawołuje Millera do radykalizmu, jednak polityk SLD,doświadczony bojownik z nierównością społeczną, wzywa do umiaru. Król mnoży nędzę wPolsce, Miller przeżywa ("spędza mi to sen z powiek"), ale zachowuje wstrzemięźliwość.Wprawdzie obiecuje utrzymanie sektora państwowego jako istotnego elementu polskiejgospodarki, a tym samym gwarantuje nam kolejne problemy ekonomiczne, ale wydaje się, że toKrólowi za mało. Takie sprawy po prostu go nie zajmują. On chce wizji, czynu. Millerrozczarowuje, gdy oświadcza, że na barykadę nie pójdzie. Zachowując podobną wrażliwośćmoralną, rozmówcy różnią się metodami. Król musi szukać dalej.

Piekło konsumpcjonizmu

Inną formę rozprawy z ekonomicznym rozsądkiem proponują Sergiusz Kowalski i Nina Kraśko wdrugim tekście numeru, zatytułowanym "Przegląd liberalny". Oburzają się, że liberałowie polscyuczynić chcą z Polaka homo oeconomicusa i zapędzić do pracy, a więc do produkcji, czyli wefekcie zbudować chcą u nas piekło konsumpcjonizmu.

Można wprawdzie odnieść wrażenie niejakiej sprzeczności między przerażeniem możliwościądobrobytu (oczywiście jałowiącego duchowo) a narzekaniem na ogromne sfery ubóstwa wPolsce. Z jednej strony zarzuca się ekonomicznym liberałom nieczułość na nędzę, z drugiejwyłączną koncentrację na jej likwidacji. Przestaje to dziwić, gdy przyglądamy się retorycznemunarzędziu walki z ekonomią, jakie proponują Kowalski and Kraśko. Jest nim młot ironii.

Page 44: Binder artykuły

Przedmiotem owej ironii jest spójność liberalnych poglądów ekonomicznych. Rozprawa z"filozofią rynku" polega na umieszczaniu jej w cudzysłowie. Autorzy nie są w stanie pojąć, żewolność gospodarcza stanowi istotną komponentę wolności, a także perspektywę, z którejproblem wolności może być rozpatrywany. Nie mogą pojąć, że produkcja "samochodów,telefonów, klocków lego" nie musi stanowić celu, ale z pewnością stanowi warunek dobregofunkcjonowania zbiorowości.

Intelektualiści ruszają do boju

Wbrew pozorom wystąpienia takie jak w "Res Publice" mają swoje znaczenie. Są symptomemszerszego zjawiska. Upadek komunizmu wiązał się z ruiną intelektualnych utopii. Świadomośćtego przeorała środowiska intelektualne, a zasady zdrowego rozsądku, egzorcyzmowane dziśjako neoliberalna ortodoksja, upowszechniły się na czas jakiś nawet w tym środowisku.

Intelektualiści jednak, którzy czują się znudzeni i niedocenieni poza murami swoichuniwersytetów, ścianami redakcji i wydawnictw, którzy czują, że to oni w swoje ręce winni wziąćlosy tego świata, pozbierali się po ranach zadanych im przez doświadczenie i wołają o nowąideę. Ogarnia ich stan, który Georg Simmel określił jako "jałowe podniecenie". W pogotowiuzawsze czeka idea negatywna: nieludzkość ludzkiego świata. Nieludzkość kapitalizmu,trywialność przedsiębiorców, biznesmenów i polityków, którzy nie chcą słuchać intelektualistówani aplikować ich kolejnych idei.

Z taką straszną rzeczywistością trzeba podjąć bezwzględną walkę. Znowu wreszcie możnabędzie odnaleźć się w centrum wydarzeń. Ci, którzy wybijają szyby w Seatlle, potrzebująmanifestów i teoretycznych uzasadnień, potrzebują intelektualnych guru, tych, którzy nudzą się imarzą o prowadzeniu i wytyczaniu nowych ścieżek.

Król wchodzi na barykadę.

Przedwiośnie?

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 45: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2001-01-12

Na schodachBronisław Geremek

Najbardziej znany bonmot dotyczący Bronisława Geremka głosi, że gdy stoi na sejmowychschodach, to nigdy nie wiadomo, czy wchodzi, czy schodzi. Są tacy, którzy uważają, żenieustannie pnie się do góry i funkcja szefa Unii Wolności nie jest ukoronowaniem jego kariery.Leszek Miller, lider SLD, sądzi, że dla dyplomaty taka trudność z określeniem, gdzie zmierza, jestatutem. - Rzadko komu przychodzi do głowy, że on czasem po prostu na tych schodach stoi -uważa Jan Maria Jackowski z AWS.

W czasach, gdy politycy tacy jak Tadeusz Mazowiecki, Lech Wałęsa czy Jacek Kuroń zniknęli zczołówek gazet, nowy szef UW okazuje się politykiem niezatapialnym. Jeżeli chodzi o zdolnośćprzetrwania na scenie politycznej, i to na jej pierwszym planie, nie ma sobie równych. Uchodzi za polityka gabinetowego. Jako jeden z nielicznych z pierwszej linii prawie nie korzysta zlimuzyn z przyciemnianymi szybami. Niemal codziennie można go spotkać na samotnym spacerze poWarszawie. Uchodzi za frankofila, ale podkreśla anglosaskie przywiązanie do procedur demokratycznych,przedkładając nad wino szklaneczkę szkockiej whisky i angielską fajkę. - Zacząłem ją palić we Francji -zastrzega jednak.

XIX wiek, wojna i PZPR

Donald Tusk, wicemarszałek Senatu, niedawny konkurent Bronisława Geremka do fotelaprzewodniczącego, uważa go za polityka archaicznego. - Jest w najlepszym znaczeniu tego słowapolitykiem XIX-wiecznym. Gdy o nim myślę, przychodzi mi do głowy porównanie z kanclerzemMeternichem, szefem rządu i dyplomacji Austro- -Węgier. Umiarkowanie, zdolność do nawiązywaniakontaktów z osobami inaczej myślącymi, elastyczność - w jego wykonaniu - są zaletami. Jeśli mielibyzniknąć ludzie uprawiający politykę w taki sposób jak on, stałaby się ona sztuką albo zbędną, albogroźną. Walory, jakie ma profesor, są archaiczne, ale w polityce, a zwłaszcza w dyplomacji, niezbędne -mówi Tusk.Sam profesor uważa się za osobę ukształtowaną przez wojnę. Wspomina ją jednak niechętnie; jest tojeden z najbardziej tajemniczych okresów jego życia. Można się jedynie domyślać, czym musiała byćwojna dla chłopca urodzonego w 1932 r. w rodzinie żydowskiej. - Wojna odebrała mi dzieciństwo i jednocześnie naznaczyła mnie na całe życie - mówi, ucinając wszelkiepytania o szczegóły.Innym fragmentem jego życiorysu, o którym mówi niechętnie, jest jego przynależność do komunistycznejPZPR. - Akces do PZPR też był konsekwencją przeżyć wojennych. Myślałem, że partia będzie antidotum, któresprawi, że nic podobnego się już nie zdarzy. Poza tym fascynowała mnie myśl Marksa, jego spojrzeniena historię jako domenę ludzi skrzywdzonych i poniżonych. W PZPR skończyłem swoją karierę jakoczłonek uczelnianej komisji rewizyjnej - wspomina.

Życie warstw upośledzonych

Z partii wystąpił w 1968 r. i od tego czasu uchodził za opozycjonistę. Oddał się swojej drugiej pasji -średniowieczu, konkretnie życiu warstw upośledzonych. Jego prace o żebrakach, prostytutkach czyprzestępcach w średniowieczu należą dziś do pozycji klasycznych. Praca naukowa umożliwiała mu

Page 46: Binder artykuły

przestępcach w średniowieczu należą dziś do pozycji klasycznych. Praca naukowa umożliwiała muprzyglądanie się z bliska kulturze francuskiej. Wtedy poznał francuski sposób uprawiania polityki. - Sporo czasu spędzałem w kawiarniach lewobrzeżnego Paryża. To było fascynujące, choć wtedy niewiedziałem, że kiedyś sam będę politykiem - wspomina. Jak twierdzi, prawdziwa fascynacja politykąpojawiła się u niego podczas pobytu w Waszyngtonie w 1978 r. - To było niezwykłe: obserwować, jakdemokracja prowadzi do rozwiązywania problemów - wspomina. W tym właśnie czasie Geremka poznał poseł Andrzej Wielowieyski. - Spotkałem go przypadkowo nadZalewem Zegrzyńskim. Potem związała nas wspólna działalność w Towarzystwie Kursów Naukowych ina Latającym Uniwersytecie. Był świetnym wykładowcą - wspomina Wielowieyski.Umiejętność przemawiania jest cechą, na którą zwracają uwagę nie tylko przyjaciele BronisławaGeremka. - Należy do czołówki mówców parlamentarnych. Zawsze był wspaniałym oratorem, adodatkowo ma jeszcze tę cechę, że wie, co mówi - mówi Jerzy Jaskiernia z SLD.

Kaktus, który nie wyrósł

Choć uczestniczył w wielu wydarzeniach, za najważniejsze uważa sierpień 1980 r. - To było wydarzenie,które zmieniło bieg historii - podkreśla.Bogdan Borusewicz, polityk UW, do niedawna wiceminister spraw wewnętrznych, uważa, że wpływBronisława Geremka na wydarzenia sierpnia 1980 r. jest nie do przecenienia. - W czasie strajków razem z Mazowieckim odegrali kluczową rolę - mówi Borusewicz. Nie uważa jednakgo za polityka nieomylnego. Gdy w 1988 r. oceniał, że wybuchną poważne strajki, Geremek wyciągnąłrękę i powiedział: - Tu mi kaktus wyrośnie, jeżeli tak się stanie. - Nie pytałem go już o ten kaktus później - mówi Borusewicz.Andrzej Wielowieyski uważa, że Geremek był jedną z ważniejszych osób, które przyczyniły się doprzełomu 1989 r. - Przy tzw. drugim uderzeniu, które zakończyło się Okrągłym Stołem, zawsze był tym,który przejawiał inicjatywę. O wymiarze polityka świadczy umiejętność formułowania koncepcji, a toniewątpliwie jest domeną Bronisława Geremka - mówi.

Wzór czarnego charakteru

Były SLD-owski premier Józef Oleksy poznał Geremka jeszcze w czasie pierwszej "Solidarności" w 1981r., gdy odbywały się pierwsze rozmowy rządu z "S". - Następnym razem zetknąłem się z nim przyOkrągłym Stole. Wtedy dla moich przełożonych w PZPR priorytetowym zadaniem było niedopuszczeniedo tych rozmów Adama Michnika i Jacka Kuronia. Geremek, choć należał z nimi do osób najczęściejatakowanych przez propagandę, już takich zastrzeżeń nie budził. Władze zdawały sobie sprawę, że tatrójka była najgroźniejsza, gdyż jej status intelektualny i wiedza przesądzały o tym, że nie będą to łatwerozmowy - wspomina Oleksy.Szef SLD Leszek Miller, ówczesny członek KC PZPR, przyznaje, że z zainteresowaniem przyglądał sięstronie solidarnościowej. - Osobiście profesora Geremka poznałem dopiero przy Okrągłym Stole. Razem z Adamem Michnikiem iJackiem Kuroniem stanowił dla aparatu PZPR wzór czarnego charakteru. Byłem karmionypropagandowymi stereotypami na ich temat. Nic więc dziwnego, że z wielkim zainteresowaniemprzyglądałem się tym ludziom i profesor Geremek w bezpośrednim kontakcie okazał się bardzo miłymczłowiekiem - mówi Miller.

Wałęsa prezydentem, Geremek - wice

Miażdżąca wygrana w wyborach w czerwcu 1989 r. wpędziła ludzi "Solidarności" w konsternację.Bronisław Geremek należał do tych, którzy uważali, że niezależnie od wyniku wyborczego umowyOkrągłego Stołu muszą być dotrzymane. Do dziś wielu polityków uważa, że hołubienie komunistów powyborach było błędem.Ostatecznie jednak zdjęcie Wałęsy trzymającego za rękę Romana Malinowskiego z ZSL i CzesławaKiszczaka z PZPR obiegło świat, premierem został Tadeusz Mazowiecki, a szefem ObywatelskiegoKlubu Parlamentarnego - Bronisław Geremek.Drogi Wałęsy i Geremka rozeszły się przed wyborami prezydenckimi w 1990 r. Wałęsa zaproponował, by- po jego wygranej - Mazowiecki pozostał premierem, Geremkowi chciał powierzyć stanowiskowiceprezydenta. Gdy po wygranej Wałęsy powołano ROAD, który potem przekształcił się w UnięDemokratyczną, Geremek obok Tadeusza Mazowieckiego stał się liderem nowego ugrupowania. Kierowanie klubami parlamentarnymi UD, a potem UW Andrzej Wielowieyski ocenia tak: - Miewałkonflikty z członkami klubu, ale znamienne jest, że dwukrotnie był na to stanowisko wybieranyjednogłośnie, co oznacza, że był popierany nawet przez tych, którzy się z nim spierali. Wszyscy uważali,

Page 47: Binder artykuły

jednogłośnie, co oznacza, że był popierany nawet przez tych, którzy się z nim spierali. Wszyscy uważali,że da się z nim współpracować.

Największa klęska

Gdy w 1993 r. liberałowie premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego przegrali wybory do parlamentu, zapadładecyzja o połączeniu KLD z UD. Jednym z tych, którzy negocjowali zjednoczenie obu partii, był niedawnykonkurent Geremka do schedy po Balcerowiczu - Donald Tusk. - Obaj byliśmy akuszerami przy narodzinach Unii Wolności. Negocjacje z Bronisławem Geremkiem byłyprzyjemnością i zakończyły się happy endem - mówi dziś Tusk.Po wyborach Wałęsa wyciągnął rękę do zgody i zaproponował Geremkowi tworzenie rządu. Sejmpowołał profesora na to stanowisko, ale niechęć polityków prawicowych do rozmów sprawiła, że po kilkudniach musiał zrezygnować z misji tworzenia rządu. - Myślę, że była to największa klęska polityczna Geremka, o której wolałby zapomnieć - mówi LeszekMiller.Geremek za zgodą postkomunistów został szefem Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Potemkilkakrotnie posłowie SLD żałowali decyzji. Geremek dzięki zabiegom proceduralnym potrafił wbrew woliSojuszu przeforsować swoje pomysły, co nieraz doprowadzało posłów Sojuszu do białej gorączki. Takbyło, gdy z komisji wydzieliła się osławiona podkomisja ds. kadr MSZ. Raport komisji, przygotowanygłównie przez posłów SLD i PSL, okazał się blamażem, głównie za sprawą antysemickich insynuacji. - Byłem wtedy szefem Komisji Ustawodawczej, miałem więc okazję blisko z nim współpracować, kiedyon kierował Komisją Spraw Zagranicznych - mówi Jerzy Jaskiernia. Wtedy właśnie przekonał się, żeGeremek jest politykiem efektywnym. - Jest w nim rodzaj zdecydowania, który nie znosi czasem sprzeciwu, ale to chyba cecha wszystkichprofesorów, którzy zwykle są bardzo przekonani do swoich racji - mówi Jaskiernia. - Geremek jest na tyledoświadczonym politykiem, że może sobie pozwolić nawet na agresywność języka. Z racjidoświadczenia potrafi w tym gąszczu powiązań w Sejmie - ale też poza nim - działać skutecznie.

Spełnione marzenie

Po wygraniu przez AWS wyborów parlamentarnych w 1997 r. Geremek był wśród promotorów koalicjiposierpniowej. Jednym z warunków zawarcia umowy było stanowisko szefa MSZ właśnie dla niego. Teka ministra spraw zagranicznych zawsze była marzeniem dla Geremka - uważa Leszek Miller. - Dlawielu ludzi Geremek uosabia pojęcie szefa MSZ. Na tym stanowisku sprawdzał się świetnie. Dyplomacjato sztuka kompromisów, sztuka pozorów. Trzeba w niej być trochę aktorem, trochę cynikiem, trochęgraczem, a profesor Geremek doskonale do tego się nadaje. Także w opinii ówczesnego szefa Kancelarii Premiera Wiesława Walendziaka Geremek był właściwymczłowiekiem na właściwym miejscu, choć czasem dochodziło między nimi do konfliktów. - Ma wysokiepoczucie własnej wartości i kompetencji, i zazdrośnie strzeże tego, co uważa za swoje - ocenia. - Ilekroćkancelaria próbowała rozwinąć zaplecze premiera w polityce zagranicznej, tylekroć Geremek stanowczointerweniował. Największym osobistym sukcesem Geremka na tym stanowisku był moment, gdy wciągano polską flagęna maszt w kwaterze głównej NATO. Drugim ważnym wydarzeniem było objęcie przez niego funkcjiprzewodniczącego Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Znalazł się wtedy w samym okucyklonu polityki międzynarodowej. A czas nie był łatwy: to było m.in. apogeum konfliktu w Kosowie.

Lepszy przewodniczący

Starał się łagodzić spory w koalicji AWS i UW, ale kiedy Leszek Balcerowicz - po konflikcie o władzę wwarszawskim samorządzie - zadecydował o wyjściu z koalicji, także i on opuścił stanowisko. Jegopolityczna bezczynność nie trwała jednak długo. Sejm stworzył specjalną Komisję Prawa Europejskiego,której Geremek objął przewodnictwo.Po ogłoszeniu przez Balcerowicza, że nie będzie się ubiegał o ponowny wybór na szefa UW, Geremekstał się naturalnym kandydatem na jego następcę, choć jego osoba budziła mieszane uczucia wśródpolityków wywodzących się z KLD; oni mieli własnego kandydata - Donalda Tuska. Czy Geremek będzie promotorem koalicji SLD-UW w przyszłym Sejmie? Sam zaprzecza: - Zależy mi, bySLD było słabsze niż teraz. Unii powinno bardziej zależeć na silniejszym AWS.Jan Maria Jackowski uważa nawet, że dla AWS Geremek jest lepszym przewodniczącym niż Tusk. - Zpunktu widzenia AWS długofalowo jest to bardziej korzystne dlatego, że Unia zamykała się na elektoratcentroprawicowy, otwierając się na środowiska, które dziś popierają Aleksandra Kwaśniewskiego czy

Page 48: Binder artykuły

Unię Pracy - mówi. - Pozyskując ten elektorat, nie da się stworzyć atrakcyjnej oferty dla środowiskcentroprawicowych. Wybór profesora uniemożliwi zbudowanie silnego liberalnego centrum, któremogłoby być zbudowane przez tandem Tusk-Olechowski. Prawica będzie miała zatem czas na uporządkowanie swoich spraw - uważa Jackowski. - Widzęmożliwość współpracy - dodaje.Zdaniem Millera wybór Geremka nie przesądza o współpracy UW z SLD. - Osoba przewodniczącegoUW nie ma specjalnego znaczenia. Będzie tak jak do tej pory: w niektórych sprawach będziemywspółpracować, w innych będziemy się spierać - mówi. - Profesor wcale nie musi być łatwym partnerem. Ma świadomość, że jest postacią historyczną, a toprzeszkadza - dorzuca Jerzy Jaskiernia.Na współpracę liczą też liderzy AWS. - Jestem zwolennikiem utrzymania współpracy ugrupowań obozuposierpniowego i mam nadzieję, że profesor Geremek będzie chciał takiej współpracy - deklarujeWiesław Walendziak.

Wszystko, czego potrzeba

Po wyborach w Unii wszyscy zastanawiają się nad drogą, jaką na schodach wybierze Geremek. Onjednak wymyka się łatwym ocenom. Ma opinię człowieka lewicy, nie rozumiejącego sprawekonomicznych, ale z upodobaniem cytującego swojego mistrza Fernanda Braudela: - Wszystko, czegopotrzeba ludzkości do szczęścia, to wolny rynek, wolność polityczna i trochę braterstwa.Próbą ogniową będą dla niego wybory parlamentarne. Jednak zdaniem wielu nawet klęska UW wwyborach, a także np. niepowodzenie ewentualnego układu UW z postkomunistami, nie zmiecieGeremka ze sceny politycznej. W najgorszej sytuacji stanie na czele jakiejś organizacjimiędzynarodowej. - Stosowanie utartych klisz w wypadku profesora Geremka wcale nie musi się sprawdzić - ostrzegaHanna Suchocka. - Może jeszcze wszystkich zaskoczyć.

Cezary Gmyz

Gdy w Sejmie mówi się profesor, zwykle nie trzeba dodawać, o kim się mówi; prawie zawsze oznaczaGeremka. Drugim tytułem, który mógłby zastąpić Geremkowi tytuł profesorski, jest przewodniczący.Geremek przez 11 lat po 1989 r. szefował najróżniejszym gremiom, począwszy od Obywatelskiego KlubuParlamentarnego przez Kluby Unii Demokratycznej i Unii Wolności, Sejmową Komisję SprawZagranicznych do Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Dziś jest podwójnymprzewodniczącym: kieruje Sejmową Komisją Prawa Europejskiego i partią polityczną. Po drodzeBronisław Geremek był tytułowany jeszcze ministrem, a przez kilka dni - premierem.

Nawet politycy, którzy nie są wielbicielami profesora Geremka, nie odmawiają mu kompetencji. - Należydo elity polityków. Ma olbrzymie doświadczenie. Ma bardzo znaczącą pozycję międzynarodową. Nie jestjednak politykiem z moich snów. Jest racczej mistrzem takich polityków jak Aleksander Kwaśniewski -mówi Jan Maria Jackowski. Również politycy SLD nie odmawiają mu umiejętności. Zdaniem JerzegoJaskierni Geremek jest jedną z najbardziej czytelnych postaci polskich na arenie międzynarodowej. - Bezproblemu porusza się po salonach dyplomacji. Miałem się okazję o tym przekonać w Radzie Europy -mówi Jaskiernia.

"Bronisław Geremek nie wyklucza powyborczego sojuszu z SLD, choć wiele jego retorycznych łamańcówma sugerować coś najzupełniej innego. Profesor czuje się na tyle silny, by zawalczyć o samodzielnydobry wynik wyborczy dla swojej partii. Nie sądzę więc, by potrzebował w najbliższym czasie jakichśsojuszników w stylu Olechowskigo czy federacji Płażyńskiego i Halla (...). Przewidując już wymogipowyborczej elastyczności - nie chce zacieśniać sobie pola politycznego manewru sojuszami z nawetnajbardziej cywilizowaną prawicą. Po wyborach - w razie niezłego wyniku Unii - Profesor przystąpi donajważniejszej gry o własne premierostwo w ewentualnej koalicji z SLD".

Piotr Semka

Page 49: Binder artykuły

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 50: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2001-02-08

Cezary MichalskiBiesy 2001 - portret nowejlewicy

Sojusz polskich liberałów z nową lewicą opierał się na fałszywej przesłance, że ludzie nowejlewicy szanują autonomię społeczeństwa obywatelskiego

Polski inteligent dostrzega ostatnio wokół siebie wiele niewytłumaczalnych zjawisk, które zwykle próbujeinterpretować w sposób oderwany. Oto najpierw znaczącej przemianie uległy w naszym kraju sztukiplastyczne. Strategia wystawiennicza Andy Rottenberg w Narodowej Galerii Zachęta stała się jedyniepointą trwającego kilka lat procesu. Pornograficzne zdjęcia i dosyć obrzydliwe zestawienia przedmiotówzaczęto wystawiać w najważniejszych państwowych galeriach kraju, opatrując je ideologicznymikomentarzami, w myśl których fotografia waginy Alicji Żebrowskiej z wbitą w nią lalką Barbie ma leczyćPolaków z fallocentryzmu, fotografia nagiej Kozyry z przyprawionym fallusem ma pomagać Polakomrozumieć liberalizm, prezentowane w państwowej galerii zdjęcia zdeformowanych ludzkich płodów mająbyć orężem w walce z fundamentalizmem katolickim, a wizerunek Jana Pawła II przygniecionego przezmeteoryt ma uczyć nas głębszego rozumienia chrześcijaństwa. Mniej więcej w tym samym czasie pani Bożena Umińska - z wykształcenia filolog, z zamiłowaniaideologiczna policjantka - tłumaczy na łamach "Res Publiki Nowej", że Stefan Żeromski szerzył w"Przedwiośniu" antysemickie stereotypy, przygotowując późniejsze przyzwolenie Polaków na Holocaust. Z kolei najbardziej wpływowa gazeta codzienna kraju, zamiast bezstronnie informować o rzeczywistości,zajmuje się wychowaniem obywatelskim prowadzonym na poziomie lekcji "Przysposobienia do życia wrodzinie socjalistycznej". Jej redaktorzy na oczach całej Polski usiłują dokonać pośmiertnej lobotomizacjiZbigniewa Herberta, po której zacznie on przypominać bohaterów kultowego filmu Milosa Formana "Lotnad kukułczym gniazdem" (w wyniku chirurgicznego zabiegu lobotomii bohaterowie tego filmu stawali sięnader łagodnymi klasycystami). Jako specjalista od spraw Kościoła promowany jest na łamach tej samejgazety Roman Graczyk, który co prawda świetnie potrafi opisywać spory w polskim Episkopacie wkategoriach ideologicznej walki pomiędzy liberałami i konserwatystami, postępowcami i reakcjonistami,jednak jego zmysł religijny jest rozwinięty mniej więcej tak jak u Fryderyka Engelsa (przy którym nawetKarol Marks był nieomalże fideistą-mistykiem). Mniej więcej w tym samym czasie Adam Michnik podejmuje odważny projekt uczynienia z historii PRL-uporęcznego narzędzia w doraźnej walce o władzę. Przyświeca mu Orwellowskie hasło: ten, kto mawładzę nad przeszłością, kontroluje także teraźniejszość. Cele tego projektu zostały zdefiniowane wartykule o potrzebie ustalenia wspólnej wersji historii PRL-u, podpisanym przez Adama Michnika iWłodzimierza Cimoszewicza, a jednym z jego ostatnich etapów stała się rozmowa Adama Michnika zgenerałem Czesławem Kiszczakiem, opublikowana w sobotnio-niedzielnej "Gazecie Wyborczej". Ohistorii PRL-u rozmawiają osoby, które nigdy nie traktowały historii jako autonomicznej dziedziny wiedzy:redaktor "Gazety Wyborczej", który dzięki spolegliwości ministra Krzysztofa Kozłowskiego spędził trochęczasu przeglądając ubeckie teczki, aby później z wyżyn swojej unikalnej wiedzy blokować powstanieInstytutu Pamięci Narodowej oraz generał kierujący komunistycznym MSW, którego podwładni zniszczyli

Page 51: Binder artykuły

Instytutu Pamięci Narodowej oraz generał kierujący komunistycznym MSW, którego podwładni zniszczyliongiś podstawowe źródła pozwalające badać historię PRL-u po to, aby jedynym historycznym źródłemstał się ich szef.

Wierchowieńscy nadchodzą

Wszystkie te przykłady pozwalają stwierdzić, że w polskie życie publiczne wkroczyła z wielkim impetemformacja polityczno-kulturowa, którą na Zachodzie dawno już opisano jako nową lewicę. Nowa lewicaróżni się od starej tym, że mniej interesuje się "bazą" (stosunkami produkcji, wyzyskiem człowieka przezczłowieka, niesprawiedliwą dystrybucją bogactw itp. przebrzmiałymi kwestiami społecznymi), a swojezainteresowanie ulokowała w sferze "nadbudowy" (ideologia, kultura, wychowanie - widziane zresztąprzez ludzi tej formacji jako jedna spójna całość). Dzisiaj owa formacja z zapałem wprawia się w Polsce w trudnej sztuce rządzenia. Mówiąc o rządzeniunie mam na myśli naszego raczej słabego rządu i naszego państwa - raczej minimum, choć bynajmniejnie w znaczeniu liberalnym. Myślę o instytucjach prawdziwej władzy: o znacznej części masowychmediów, o fundacjach finansujących wychowanie młodzieży i formację polskiej inteligencji, oorganizacjach pozarządowych, o uniwersytetach i szkołach, o placówkach kulturalnych. Myślę o rządachnad tym, co w liberalnym języku miało być z "rządzenia" wyłączone - o władzy nad instytucjamispołeczeństwa obywatelskiego. Czy nie dziwi ta nadzwyczajna moda na zajmowanie się społeczeństwem obywatelskim zamiast czystąpolityką przez ludzi znanych ze swego zamiłowania do władzy i dominacji? A jeśli państwo nie jest jużdzisiaj główną instytucją służącą do sprawowania władzy? A jeśli formalna polityka nie zaspokaja jużniczyich ambicji?

Poczciwość Karmazinowa

Trudność, jaką polscy liberałowie mają z krytycznym opisaniem lub choćby zauważeniem fenomenunowej lewicy, przywodzi na myśl jedną z najlepszych powieści Dostojewskiego - "Biesy". Dzisiejsi polscyliberałowie zbytnio przypominają Karmazinowa - szlachetnego, ale i zanadto poczciwego liberała z"Biesów" (jego pierwowzorem był równie szlachetny, ale i zanadto poczciwy Turgieniew), który dosamego końca nie potrafił zrozumieć, że Piotr Wierchowieński (literacki pierwowzór liderów nowejlewicy), jest najgorszym możliwym sprzymierzeńcem w walce o poszerzanie obywatelskich swobód.Profesor Edmund Wnuk-Lipiński, profesor Marcin Król i wielu innych wybitnych polskich inteligentówróżniących się poglądami, ale szanujących podstawowe założenia liberalizmu; wszyscy oni używająpojęcia "społeczeństwo obywatelskie", tak jak używali go klasycy tradycji liberalnej. Dla klasycznychliberałów i dla myślących ich kategoriami współczesnych polskich liberałów, którzy wraz z ludźmi nowejlewicy współtworzyli lub wspierali Unię Wolności, aby późnej oglądać ideologiczne przepoczwarzenie sięswoich sojuszników, społeczeństwo obywatelskie miało być autonomiczne wobec polityki, miało stanowićantytezę państwa. Zgodnie z tą wizją społeczeństwo obywatelskie powinno pozostać zaledwiemetapolityczne. Jeśli jego instytucje mają wpływ na władzę, to wyłącznie pośredni, poprzez lepsze lubgorsze przygotowanie obywateli do udziału w jej sprawowaniu. Literatura, sztuki plastyczne, szkoła,uniwersytet, Kościół powinny zachować swoją autonomię, nie należy włączać ich w bieżące polityczne iideologiczne połajanki. Nie powinna tego robić ani lewica, ani prawica. Nie należy posługiwać się wbieżącej polityce i w doraźnych sporach ideologicznych ani wolną prasą, ani publicznymi mediami, anihistorią, ani religią (zarówno polityczny klerykalizm, jak też polityczny antyklerykalizm są nadużywaniemreligii do celów politycznych). Taka była ongiś wizja liberałów i - muszą Państwo przyznać - nie była onazupełnie godna pogardzenia.

Wierchowieński jako teoretyk

Nowa lewica także używa pojęcia "społeczeństwo obywatelskie". Używa go jednak w zupełnie innymsensie. Odwołajmy się do jednego z jej najważniejszych teoretyków - włoskiego marksisty AntonioGramsciego. Siedząc w faszystowskim więzieniu po nieudanej rewolcie komunistycznej, w swoich"Zapiskach więziennych" przedstawił on po raz pierwszy nowolewicową interpretację tradycyjnych formułliberalnego języka. Kluczowe pojęcia Gramsciego to "hegemonia" i "społeczeństwo obywatelskie". Hegemonia toświatopogląd dominującej klasy (dla Gramsciego była to burżuazja), który jest tak powszechny iwszechogarniający, że brany jest przez większość z nas po prostu za neutralne widzenie świata i kultury.Zdaniem Gramsciego katolicy powtarzają swoje wieczorne Ojcze Nasz, sądząc, że jest to zachowanieideologicznie neutralne - tymczasem służy ono społecznej dominacji burżuazji. Historycy badająwiarygodność źródeł, sądząc, że takie są obiektywne wymagania ich warsztatu naukowego. Tymczasem

Page 52: Binder artykuły

wiarygodność źródeł, sądząc, że takie są obiektywne wymagania ich warsztatu naukowego. Tymczasemsama zasada bezstronnego weryfikowania źródeł historycznych jest narzędziem społecznej dominacjiburżuazji. Pisarze tworzą, a ich czytelnicy czytają wielką literaturę, sądząc, że dostarcza im onabezinteresownego estetycznego doświadczenia. Tymczasem najważniejsze powieści i poematy sąnarzędziem społecznej dominacji burżuazji. Bywalcy prywatnych i dotowanych przez państwo galeriioglądają holenderskie martwe natury, a nawet umiarkowaną awangardę impresjonistów, sądząc naiwnie,że rozkoszują się bezinteresownym pięknem. Tymczasem urabiani są przez narzędzie służącespołecznej dominacji burżuazji. Utrwalaniu kulturowej hegemonii dominującej klasy społecznej (będącej fundamentem jej dominacjipolitycznej) służą wszystkie instytucje i formy aktywności społeczeństwa obywatelskiego: szkoła,uniwersytety, media, kościoły, organizacje pozarządowe, literatura, sztuki plastyczne, muzyka itp. Zatemco powinni robić prawdziwi rewolucjoniści? Każdą instytucję społeczeństwa obywatelskiego należałobynajpierw krytycznie opisać, demaskując jej służebne działanie na rzecz społecznej hegemonii burżuazji,a następnie przekształcić w taki sposób, aby zamiast służyć utrzymywaniu tej hegemonii, zaczęła onasłużyć do celów rewolucyjnych, zaczęła wychowywać i przekształcać społeczeństwo, kształtować nowąhegemonię, tym razem hegemonię rewolucyjnego proletariatu. Gramsci dostrzegał proces słabnięcia państwa, wycofywania się go z gospodarki, kultury i z wielu innychobszarów codziennego życia obywateli. Precyzyjnie opisywał dokonujący się w państwach liberalnegoZachodu proces przejmowania różnych tradycyjnych funkcji państwa przez coraz silniejsze instytucjespołeczeństwa obywatelskiego. Szydził z tradycyjnych marksistów, którzy pragną wywołać rewolucję,aby przejąć słabnące państwo; gotowi są doprowadzić do rozlewu krwi wyłącznie po to, aby zdobyćnarzędzie, które już do niczego nie służy, bo prawdziwa władza i prawdziwa polityka (rozumiana wSchmitteańskich kategoriach przyjaciela i wroga, których Gramsci co prawda nie znał, ale doskonale jerozumiał) przeniosła się do instytucji społeczeństwa obywatelskiego. (Warto w tym miejscu zauważyć, że historia przyznała Gramsciemu rację. Współcześnie państwo jestsłabe, podczas gdy instytucje społeczeństwa obywatelskiego są silne. Wystarczająco silne, aby zaczęłybyć używane we wszystkich najistotniejszych ideologicznych i politycznych konfliktach współczesności.Na łamach ŻYCIA przytoczyliśmy kiedyś wypowiedź jednego z konserwatywnych urzędnikówadministracji Richarda Nixona, który w apogeum afery Watergate powiedział, że zjednoczona władzaamerykańskich prywatnych stacji telewizyjnych, będących przecież instytucjami społeczeństwaobywatelskiego, jest dzisiaj silniejsza niż zjednoczona władza amerykańskiej administracji centralnej,stanowej i lokalnej. Prawdziwy tryumf naszej myśli to przyznanie nam racji przez naszych ideowychprzeciwników. A w tym przypadku średnio oczytany w europejskiej literaturze filozoficznej konserwatywnyrepublikanin przyznawał rację Gramsciemu, o którym zapewne nigdy nie słyszał.)Takie, mówiąc w ogromnym uproszczeniu, były tezy Gramsciego. Oczywiście Gramsci byłutalentowanym filozofem. Potrafił zdobywać się na intelektualną bezinteresowność. Dostrzegał naprzykład oczywisty paradoks możliwych negatywnych konsekwencji nowej hegemonii - hegemonii lewicy.Jeśli sprowadzam jego tezy do dość prostackiego podręcznika dla rewolucjonisty, to jedynie dlatego, żew taki właśnie sposób zrozumiała i wprowadziła je w życie nowa lewica, sławetne Pokolenie '68, odJoschki Fischera do Adama Michnika, od Tony Blaire'a do Aleksandra Smolara.

Wierchowieński jako praktyk

To odpowiednio uproszczone tezy Gramsciego stały się źródłem znanego wezwania nowej lewicy do"długiego marszu przez instytucje" społeczeństwa obywatelskiego, który zmieni ich społeczną funkcję i

okaże się skuteczniejszy niż doraźne próby rewolty mającej na celu zawładnięcie państwem. To uważnalektura Gramsciego przez ideologiczne skrzydło postmodernizmu przełożyła się na dzisiejszeprzekonanie nowej lewicy, że walka polityczna (walka o prawa mniejszości etnicznych i obyczajowych,walka o prawa kobiet, walka z reakcyjnymi - narodowymi i religijnymi - tożsamościami) nie powinnazatrzymywać się na poziomie instytucji politycznych, ale powinna być prowadzona w obrębie instytucjispołeczeństwa obywatelskiego i za pomocą instytucji społeczeństwa obywatelskiego: w literaturze, wgazetach, na fakultetach historii, w Kościele, a nawet w muzeach. To właśnie dlatego dziennikarze "Gazety Wyborczej" nie uważają się za dziennikarzy, ale zawychowawców społeczeństwa i strażników polskiej demokracji; dlatego Piotr Piotrowski, z zawodu krytyksztuki, który powinien bronić jej autonomii wobec polityki, może uprawiać ideologiczną młóckę w stylupóźnego Gomułki i pisać, bez obawy ośmieszenia się, że "muzea są w społeczeństwie liberalnyminstytucjami władzy"; dlatego Bożena Umińska analizuje dzieła literackie tak, jakby to były odezwypartyjne, Roman Graczyk płynnie wykrywa postępowe i reakcyjne frakcje w polskim Episkopacie, a AdamMichnik traktuje historię wyłącznie jako narzędzie władzy.

Page 53: Binder artykuły

Michnik traktuje historię wyłącznie jako narzędzie władzy. Już wyobrażam sobie szyderstwa Marka Beylina czy Janusza Andermana z faktu, że im i ich szefomprzypisuję posiadanie jakiejkolwiek intelektualnej tradycji, czy choćby zdolności do autorefleksji.Niechybnie zostanę przez nich po raz kolejny nazwany zwolennikiem spiskowej teorii rzeczywistości. Booni przecież naprawdę nigdy nie pomyśleli o sobie w kategoriach teoretycznych. No cóż. Przyznam szczerze, iż nie interesuje mnie to, czy Adam Michnik, Aleksander Smolar, RomanGraczyk, Piotr Piotrowski, Anda Rottenberg i inne współczesne personifikacje Piotra Wierchowieńskiegowiedzą, że używają, w nieco tylko zwulgaryzowanej formie, najważniejszych teoretycznych argumentównowej lewicy. Molierowski pan Jourdain nie wiedział nawet, że mówi prozą, a posługiwał się nią zniezwykłą wprost sprawnością. Bardziej zależy mi na przekonaniu polskich liberałów, że nowa lewica nie jest najlepszym sojusznikiem wbudowaniu społeczeństwa obywatelskiego, ponieważ nie uznaje podstawowego liberalnego dogmatu oczęściowej przynajmniej autonomii instytucji społeczeństwa obywatelskiego wobec polityki i ideologii.

Pozory, które mylą

Wielu polskich liberałów wychowanych na Locke'u i Hayeku, a nawet na Berlinie i Rawlsie nie było wstanie zrozumieć pozorności nowolewicowego zaangażowania w "budowanie społeczeństwaobywatelskiego" i nowolewicowej zgody na "ograniczenie państwa". Adam Michnik czy AleksanderSmolar są za redukcją i dalszym osłabieniem państwa wyłącznie dlatego, że uzyskali już silne pozycje winstytucjach społeczeństwa obywatelskiego i pozycje te wykorzystują do uprawiania doraźnej politykioraz promowania ideologii. Zresztą pozorność szerokiego sojuszu wokół liberalnego postulatu "państwaminimum" nie odnosi się wyłącznie do nowej lewicy. W Polsce już prawie wszyscy nauczyli się byćhipokrytami liberalizmu. SLD jest za niezależnością mediów publicznych od rządu czy parlamentu, bopoprzez dominację w zarządach i radach nadzorczych publicznej telewizji i radia uczyniła je powolnymisobie narzędziami propagandy. Nawet ludzie Gazpromu przyłapani na próbie przejęcia kontroli nadkluczowym sektorem polskiej gospodarki chętnie podejmą dzisiaj liberalny dyskurs o koniecznościwycofania się państwa z jakiejkolwiek obecności w gospodarce. Choć nie są liberałami w Rosji, gdzieGazprom służy za narzędzie kontroli rządu centralnego nad gospodarką i mediami, to bardzo chętniestają się nimi w Polsce. Bo w Polsce naiwnie liberalny dyskurs o złym, politycznym państwie i dobrym,apolitycznym jak niemowlę, społeczeństwie obywatelskim jest akurat w modzie. Polscy liberałowie związali się po roku 1989 z nową lewicą. Czas przemyśleć sensowność tego sojuszu.Nie tak łatwo jest już dzisiaj bronić tezy, że "Gazeta Wyborcza" jest gazetą liberalną, że przestrzegaliberalnych standardów informowania o historii, kulturze, literaturze czy polityce. Nie tak łatwo jest teżdzisiaj obronić tezę, że Aleksander Smolar - wzywający Unię Wolności do współrządzenia z SLD (czylido bycia przez tę partię wchłoniętą) wyłącznie po to, aby jego organizacje pozarządowe mogły jeszczeskuteczniej wychowywać polskie społeczeństwo do tolerancji - jest szczerym, klasycznym liberałem. Odzyskujmy pojęcia. Albo przynajmniej czyńmy je bardziej precyzyjnymi. Tylko precyzyjne pojęciapozwolą nam orientować się w rzeczywistości. Człowiek nowej lewicy zawsze nieświadomie sparodiuje towarzysza Rakowskiego ze słynnego skeczuJacka Fedorowicza z 1981 roku. Kiedy negocjująca z władzą delegacja "Solidarności" prosi o otwarcie

okna, bo w budynku KC jest duszno, znany z podejrzliwości wobec wrogów ustroju towarzysz Rakowskiwoła tryumfalnie - chcecie dostępu do okna, bo chcecie władzy! Ten, kto ma dostęp do okna, ten mawładzę! Literatura to władza! - wołają dzisiejsi polscy nowolewicowcy. A skoro literatura to władza, lobotomizujmypośmiertnie Herberta, czytajmy "Przedwiośnie" tak, jakby to była partyjna odezwa. "Muzea to instytucjewładzy"! (To Piotr Piotrowski napisał, ja go tylko cytuję.) A skoro muzea to instytucje władzy, obsadźmytam Andę Rottenberg i jej niezliczone ideologiczne klony. Sztuki plastyczne to władza! A skoro sztukiplastyczne to władza, powierzmy ich ocenianie i interpretację ludziom w rodzaju Piotra Piotrowskiego,którzy nawet przejawy ewidentnej dewiacji zinterpretują jako przełamywanie hegemonii katolickiegofundamentalizmu. Historia to władza! A skoro historia to władza, niech zajmuje się nią Adam Michnik iCzesław Kiszczak. Oni odważnie odrzucą warsztatowe przesądy burżuazyjnej historiografii.

Radykalizm zdrowego rozsądku

Prawica może kiedyś odpowiedzieć nowej lewicy własnym "długim marszem przez instytucje"społeczeństwa obywatelskiego, który także zaowocuje ideologizacją Kościoła, literatury, uniwersytetu,historii. W odpowiedzi na Herberta zlobotomizowanego na łamach "Gazety Wyborczej" i uklasycznionegow "Zeszytach Literackich", może pojawić się Herbert sprowadzony do roli autora politycznychmanifestów. W odpowiedzi na "Gazetową" wersję historii PRL-u może się pojawić jej ortodoksyjnie

Page 54: Binder artykuły

manifestów. W odpowiedzi na "Gazetową" wersję historii PRL-u może się pojawić jej ortodoksyjnieantykomunistyczna wersja. W odpowiedzi na dzisiejsze wystawy w Zachęcie może się pojawić pokusaurządzenia "Wystawy Sztuki Zdegenerowanej". Ideologizacja społeczeństwa obywatelskiego, bezwzględu na to, pod jakim znakiem się dokona, będzie jednak za każdym razem tryumfem scenariuszaGramsciego - będzie końcem społeczeństwa obywatelskiego w sensie liberalnym, będzie końcemautonomicznej literatury, historii, sztuki, uniwersytetu, religii. Ja jednak wyobrażam sobie inny scenariusz. Zamiast długiego prawicowego marszu przez instytucjejako odpowiedzi na uwieńczony częściowym sukcesem marsz nowej lewicy, przydałby się po prostuszeroki sojusz zwolenników zdrowego rozsądku na rzecz autonomii społeczeństwa obywatelskiego. Jestwiele rzeczy godnych wspólnej obrony, które mogłyby nas połączyć bez względu na to, czy pod konieclat 80. woleliśmy czytać felietony Stefana Kisielewskiego czy Jana Walca, czy jesteśmy ludźmiwierzącymi czy niewierzącymi, czy bliska jest nam raczej tradycja przedwojennego PPS-u, piłsudczykówczy Stronnictwa Narodowego. Możliwy do wyobrażenia jest np. sojusz na rzecz nieużywania Kościoła do uprawiania polityki, sojusz narzecz nieużywania literatury pięknej do rozwiązywania problemów narodowościowych, sojusz na rzecznieużywania Zachęty i szerzej sztuk plastycznych do zwalczania polskiego fallocentryzmu i katolickiegofundamentalizmu, sojusz na rzecz nieużywania historii Polski do doraźnej walki politycznej. To zabrzmijak banał, ale przecież spory światopoglądowe można w kulturze toczyć, zachowując świadomość jejautonomii wobec czystej polityki. Wiem, że to trochę naiwna propozycja. Ale nie mamy po prostu innego wyjścia. Po półwieczu używaniaw Polsce wszystkich dziedzin kultury do uprawiania polityki i propagowania ideologii nasza kulturaznajduje się w naprawdę opłakanym stanie. I dlatego nie możemy sobie pozwolić na kolejną dekadęsocrealistycznych egzorcyzmów nad polską kulturą. Ona po prostu tego nie przetrzyma. Dzieła sztuki,które przetrwają w Zachęcie po kilku kolejnych latach mecenatu Andy Rottenberg, nie będą się nadawałydo oglądania. Literatura, która przejdzie przez ucho igielne hermeneutyki podejrzenia w wykonaniuBożeny Umińskiej, nie będzie się już nadawała do czytania. Katolicyzm, który zasłuży na pozytywnąrecenzję Romana Graczyka, nie będzie się już nadawał do wierzenia. To nie jest wezwanie do prawicowej czy katolickiej rekonkwisty polskiej kultury. To radykalny głos wobronie zdrowego rozsądku.

Adaś i spółka

kilka tekstów Cezarego Michalskiego

Page 55: Binder artykuły

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 56: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2002-03-16

Dziwne lata dziewięćdziesiąte, czyli wśródwytworów warszawskiej inteligencji

O losie intelektualisty w latach 90. Robertowi Krasowskiemu opowiada Cezary Michalski

Robert Krasowski: Czemu lata 90. przebiegły w atmosferze wielkiej wojny domowej?

Cezary Michalski: Za sprawą wojny na górze, która nie tylko podzieliła solidarnościową wspólnotę, alezrobiła to jeszcze w sposób zupełnie patologiczny - podług nowych kryteriów klasowych. Osobyreżyserujące ten konflikt uznały, że polski spór będzie się toczył między nieudacznikami, a tymi, którymsię powiodło. Nieudacznicy będą mieli swoich reprezentantów i będą nazywani populistami, ci zaś,którym się powiodło, będą tworzyli elitę, która będzie zarządzać społeczeństwem i będzie miała prawowypychać nieudaczników poza obszar życia demokratycznego. Sporo w tym było klasowościsymbolicznej. Wszystko bowiem zależało od samooceny - czy ktoś uważa, że mu się powiodło, albo mawiarę, że mu się powiedzie. Dlatego nauczyciel z prowincji, zarabiający kilkaset złotych i wykluczony zdobrodziejstw modernizacji, mógł sobie rano otworzyć gazetę i przeczytać, że znowu nieudacznicyatakują jego reprezentanta - Mazowieckiego, że straszliwy motłoch napada na jego Balcerowicza. I byłzadowolony, że jest przynajmniej po właściwej stronie. Oczywiście do czasu.Podział na tych, którym się powiodło, i nieudaczników istniał zawsze, ale dawniej osłabiały go, w różnysposób, katolicyzm, marksizm i nacjonalizm. Dzisiaj te języki wspólnotowe - bo także reformistycznaodmiana marksizmu pełniła rolę prowspólnotową - zostały bardzo osłabione. Tym większym problememstaje się brak pomostów pomiędzy elitą i nieudacznikami, brak polityki, która nie byłaby polityką klasową.Zresztą ta nowa klasowość rozlała się także poza politykę. Mamy literaturę dla tych, którym się powiodło- np. "Zeszyty Literackie" - i literaturę nieudaczników - np. broszury Bubla. Nie ma literatury klasy średniej- zwierciadła przechadzającego się po gościńcu, literatury społecznej itp. - bo nie ma w Polsce klasyśredniej. Drugie prawo termodynamiki w zastosowaniu do polskiej sytuacji ustrojowej będzie brzmiało:każdy ustrój w Polsce i tak zmierza do feudalizmu.

Czy były w tym podziale jakieś kryteria ideowe?

Można tu mówić raczej o fobiach niż o świadomych wyborach ideowych. Można się na przykład cofnąćdo słynnej awantury z hali Oliwii, podczas pierwszego zjazdu "Solidarności", kiedy pokłócono się o ty, czyza Sierpień 1980 podziękować Janowi Pawłowi II czy Jackowi Kuroniowi. Można przypomnieć spórmiędzy Panem Karolem i Kostusiem, czyli między rewizjonistycznym i endeckim skrzydłem"Solidarności", opisany przez Janusza Szpotańskiego, jednego z nielicznych w Polsce przedstawicieliliteratury klasy średniej. Jednak tożsamości ideowe w naszej wojnie na górze szybko ulegały zafałszowaniu. Zwłaszcza że napoczątku była to zwykła rozgrywka personalna między Wałęsą a "marcystami" - Michnikiem, Smolarem -którzy powoli wypatroszyli i zawłaszczyli Unię Wolności wraz z jej autorytetami. Ale już wtedy dospołeczeństwa popłynął sygnał, że jest to spór między klasą średnią - to była bardzo fałszywa nazwa dlawąskiej, oligarchicznej elity - a motłochem, który chciał socjalizmu, kochał go, tylko sam o tym niewiedział, bo był przecież homo sovieticus. Potem "marcyści" coraz wyraźniej zaczęli wiązaćnieudaczników z prawicą, katolicyzmem i antysemityzmem. I oczywiście sami nieudacznicy zaczęliakceptować ten wizerunek. Bo nieudacznicy, jak to nieudacznicy, nie są zdolni nawet do samodzielnegozdefiniowania samych siebie.

Ktoś się temu sprzeciwiał?

Page 57: Binder artykuły

Ktoś się temu sprzeciwiał?

Wczesne Porozumienie Centrum było próbą zablokowania tego projektu. Ludzie tacy jak Kaczyńscy czyDorn starali się pokazać, że część inteligencji próbuje przekroczyć podział między światłymi i plebsem.Były też osoby w Unii Wolności, którym taki podział nie odpowiadał. Niemniej ten proces narastał. Próby zdefiniowania różnic ideowych nie powiodły się. Nie doszło doodbudowania prawdziwej polityki, a zatem łączącej, szukającej dobra wspólnego, a nie tylkoreprezentującej interes klasowy nieudaczników lub tych, którym się powiodło. Logika wojny na górze byłajuż zbyt silna.

Czy ktoś się dobrze czuł w tej logice?

"Gazeta Wyborcza". Czuła się tak dobrze, że wymuszała na innych podmiotach solidarnościowychstosowanie się do niej. Przyczyniając się przez to do ich destrukcji. Wszędzie gdzie zwyciężyła nowalogika klasowa, to znaczy po stronie solidarnościowej, wszelka możliwość uprawiania polityki uległaunicestwieniu. Dziś "Gazeta" doradza to samo SLD - wejście w logikę klasową, tworzenie partii Borowskiego, Rosatiegoi Kwaśniewskiego przeciwstawionej partii Millera i Towarzysza Szmaciaka. SLD nie przyjmuje tejpropozycji i dzięki temu jest jedyną partią, której udało się zachować swój elektorat i uprawiać politykę. Zwielu powodów nie przepadam za SLD, ale muszę przyznać, że jest to jedno z ostatnich ugrupowań,które próbuje się definiować politycznie, a nie klasowo. Po stronie postsolidarnościowej nie chce się logice klasowej podporządkować PiS. Tyle że PiS nie jestkonglomeratem. Nie ma swoich narzędzi w świecie biznesu i mediów. To tak jakby w czasach triumwiratuuprawiać politykę wyłącznie w rzymskim senacie. Ja na nich głosuję. Uważam, że Wiesław Walendziakczy Ludwik Dorn to ostatni tradycyjni inteligenci w polskiej polityce, ale obserwuję ich działania zpoczuciem pewnego fatalizmu, tak jak działania Brutusa podejmowane w obronie republiki. Cezar,Pompejusz i Krassus to dzisiaj Lepper, Miller i Michnik. Obawiam się, że tak pozostanie przez dłuższyczas, nawet jeśli poszczególne nazwiska ulegną wymianie. Zresztą Michnik jest w tym triumwiracienajsłabszy. Niszcząc możliwość uprawiania polityki po stronie solidarnościowej, zniszczył własneinstrumenty polityczne. Sam to zresztą widzi, dlatego stał się w tym sezonie antykomunistą, a nawetzatrudnił do antykomunistycznej propagandy Marka Beylina i Janusza Andermana. Będzie zarządzałnowym Gęgiem, czyli udeckimi inteligentami powyrzucanymi przez SLD z urzędów centralnych i resortuspraw zagranicznych.

A zatem ta nowa formuła klasowa, zapoczątkowana w czasie wojny na górze, istnieje nadal?

Dziś święci największe triumfy. Mamy już nawet prawdziwy "ciemnogród", a nie tylko ten używany wgazetowej retoryce. Jest on dzisiaj reprezentowany przez blisko stu posłów, którzy używają wparlamencie wyłącznie roszczeniowego języka, piętnują elitę, odrzucają całą modernizację.

Na czym polega przekraczanie logiki złych populistów i światłych elit?

Spróbuję to przedstawić na konkretnych przykładach. PiS zamiast popierać żądania kamienowaniaprzestępców, przekształca je w program zmiany prawa karnego. A zatem administruje populizmem, a niejest partią populistyczną. Tak samo SLD. Na przykład kilka dni temu widzieliśmy marszałka Borowskiego,który wpuszczał na trybunę jakichś pomniejszych eseldowców - fizjonomicznie nawet bardzo podobnychdo posłów Samoobrony czy LPR - żeby wyżywali się na Balcerowiczu. A Borowski po ojcowsku ichpowściągał, tłumacząc im, że trochę jednak przesadzają. Z punktu widzenia Michnika i logiki klasowejBorowski powinien być w partii elity, a ci posłowie SLD z prowincji w partii populistycznego ciemnogrodu.Tymczasem oni są w jednej partii i uważam, że to jest dobre. Bo demokracja, a raczej jej resztki - polegana zarządzaniu populizmem, a nie na piętnowaniu go.To jak w takim świecie wygląda życie polityczne?

Jak w Bizancjum. Jedni kibicują rydwanom zielonych, inni niebieskich. Coś jak derby Warszawy w piłcenożnej. Tyle że zamiast Legia i Polonia mówimy "prawica" i "lewica". Nie ma tu żadnych treści, bo stronysporu nie spróbowały nawet opisać realnego świata.

Czy są instytucje, które nadal żyją normalnym życiem - na przykład Kościół?

Też jest zagrożony klasowym rozkładem. Może dojść do podziału na Episkopat, który na łamachświatłych gazet będzie nawoływać do integracji z Unią Europejską i akceptacji liberalizmu

Page 58: Binder artykuły

światłych gazet będzie nawoływać do integracji z Unią Europejską i akceptacji liberalizmugospodarczego, oraz na "Kościół ludowy", który będzie podsycać lęk przed modernizacją zapośrednictwem Radia Maryja i "Naszego Dziennika". Kościołowi nie udało się zbudować własnych silnych mediów. Stąd też rozmaite jego głosy za każdymrazem przepuszczane są przez media rządzące się logiką ideologiczną obcą Kościołowi. Zasadapowszechności i rola Kościoła, jako pomostu pomiędzy tymi, którym się powiodło, i nieudacznikami,zostaną w ten sposób przekreślone. A jeśli polski Kościół rozpadnie się na Kościół elity i Kościółnieudaczników, to już wszystko szlag trafi. Zostanie tylko SLD i szlachetni inteligenccy senatorowie,którym centurioni wysłani przez Cezara czy Pompejusza będą podrzynać gardła w wannie.

Wróćmy do wojny na górze. Jak na nią zareagowało młode pokolenie?

Dla nas ten podział był szokujący. Przecież jeszcze niedawno w jednym plecaku woziliśmy Mackiewicza iMichnika, Kisiela i Kuronia. A tu pojawia się przepaść i to wymyślona tak głupio, że niszczy całespołeczeństwo. Bo wtedy postkomuniści nie byli zbyt widoczni i zniszczenie społeczeństwasolidarnościowego wydawało się zniszczeniem całego społeczeństwa. Jednak wojna na górze od razu nas wciągnęła. Byliśmy intelektualnie za słabo przygotowani, by znaleźćdobrą odpowiedź. Na przykład zbudować odpowiednik węgierskiego FIDESZ-u. Formacjętrzydziestolatków, która powstała jako odpowiedź na węgierską wojnę na górze i która poszła dowyborów pod hasłem "Jesteśmy dziećmi rozwiedzionych rodziców". W Polsce nie było jednaktrzydziestolatków, którzy potrafiliby wejść do polityki, oświadczyć, że mają gdzieś logikę wojny na górze izaproponować coś własnego. Tak się zachwyciliśmy tym, co woziliśmy w plecakach - Kisielewskimi,Hayekami, Michnikami, Kuroniami - że sami niewiele przemyśleliśmy.

Wpisujecie się więc w istniejące obozy. Czemu przystałeś do nieudaczników?

Od 1988 do 1992 roku siedziałem w Paryżu. Nie widziałem realnej Polski, docierały do mnie tylko gazety.A z nich dowiedziałem się, że zbudowane zostało państwo wyznaniowe, w którym nie wolno jużkrytykować Kościoła. Ale kiedy wróciłem do Polski, pamiętam, że pojechałem odwiedzić znajomych wTomaszowie Mazowieckim. I tam, w cichym miasteczku, które powinno się znajdować w szponachklerykalnego ciemnogrodu, na wystawie w kiosku zobaczyłem wyłącznie "Nie", "Wprost" z Matką Boskąw gazowej masce i "Gazetę Wyborczą" z Michnikiem przestrzegającym przed państwem wyznaniowym.Już w Paryżu zastanawiałem się, jak to jest, że cenzura kleru jest wszechobecna, a jednak można o niejpisać, że rządzą czarni, a można ich karcić. Jednak tłumaczyłem to sobie specyfiką Warszawy - tamzawsze więcej było wolno. Jednak w Tomaszowie Mazowieckim powinno być inaczej, wszystkichpowinien trzymać za twarz miejscowy proboszcz. Okazało się, że tam również ludzie kupują "Nie", żestoją z nim przy kiosku, że komentują teksty bez lęku, raczej z przesadnym entuzjazmem. No i poczułemsię trochę oszukany. Wtedy zadziałał odruch kontestacyjny.

Skąd ten przymus kontestowania?

Wywodziłem się ze środowiska "bruLionu". Ukształtowała nas epoka, w której Michnik, Jastrun, Jandaitd. siedzieli po kościołach, występowali jako gwiazdy kultury chrześcijańskiej, obcałowywali się zksiężmi. Irytowały nas te czułości, za którymi nie stał jakikolwiek ideowy związek, więc postanowiliśmybyć antyklerykalni. A tu nagle ci, którzy obściskiwali się przed ołtarzami, zaczęli bredzić o państwiewyznaniowym. A przecież w świecie, w którym ja żyłem, w świecie wytworów inteligencji warszawskiej,Bóg okazał się jednym z najsłabszych graczy. Więc zrobiłem to, co robi młody człowiek o kontestacyjnymusposobieniu - wziąłem stronę słabszego. W myśl dewizy Słonimskiego - "w monarchii będęrepublikaninem, a w republice będę wielbił króla". Być może gdybym żył na wsi i na niedzielnej mszyzobaczyłbym pannę z brzuchem odtrącaną przez sąsiadów jako jawnogrzesznica, wybrałbym inaczej.Ale ja zawsze żyłem w świecie wytworów warszawskiej inteligencji. I zawsze ją kontestowałem. Niepolecam nikomu takiej kontestacyjnej religijności, lepiej mieć do czynienia z czystą transcendencją. Tylkoże ja byłem zawsze od czystej transcendencji oddzielony życiem społecznym.

A jakieś inne motywy poza kontestacją?

Była jeszcze wściekłość na elity, że potrafią się kochać i nienawidzić, ale nie potrafią ze sobą rozmawiać.Michnik, gdy był przyjacielem księdza Jankowskiego w latach 80., mógł sobie z nim kilka rzeczywyjaśnić. Ale on jedynie rzucał mu się w ramiona i całował. Wtedy nie odrobili zadania domowego idlatego teraz mogą się jedynie wyzywać - ty jesteś Żyd, a ty jesteś motłoch antysemicki. Rozmowy niebyło wtedy, kiedy byli razem, i teraz, kiedy są osobno. I to jest wkurzające. A kiedy sobie uświadomię, że

Page 59: Binder artykuły

było wtedy, kiedy byli razem, i teraz, kiedy są osobno. I to jest wkurzające. A kiedy sobie uświadomię, żezawsze poruszałem się po tej samej orbicie, gdzie było dużo miłości i nienawiści, a mało czasu namyślenie, jestem jeszcze bardziej wkurzony, ale już na siebie.

Później emocje zostają przekute w poglądy. Zaczyna się okres wyraźnych tożsamościintelektualnych. Zostałeś zdefiniowany jako ideolog "pampersów". Formacji, która w centrumpolitycznej uwagi postawiła media.

Po powrocie z kraju trafiłem na Waldemara Gaspera, a potem na Wiesława Walendziaka, a zatem naludzi, którzy nie poruszali się po trajektorii kontestacyjnej. Tym swoim Kisielem, Wasiutyńskim,spokojnym katolicyzmem - oni żyli już w latach 80. Byli dojrzalsi ode mnie. Tak mi to zaimponowało, żepostanowiłem dla nich pracować. Opowiadałem o swoich doświadczeniach z Zachodu, gdzie dobrzeprzemyślano wiele spraw. Tam już na przykład wiadomo, że współczesne masowe media nie kontrolująwładzy, ale same są ośrodkiem władzy, często najsilniejszym, że nie opisują świata, ale same go tworzą.Tam widać, że tradycyjna demokracja w zasadzie już nie istnieje, że wyrzucenie większościspołeczeństwa poza udział w rządzeniu jest normą. Widzieliśmy też, jak polska "nowa lewica", któratrochę wie o tych globalnych procesach, próbuje domknąć układ polityczny poprzez przejęcie kontroli nadmediami. Ona już wiedziała, że o zakresie władzy decyduje dzisiaj to, jaki procent społecznej komunikacjijesteśmy w stanie kontrolować.

Zarzucano wam przecenianie wagi nadbudowy - kultury, mediów, rozrywki masowej.

Niesłusznie, bo nigdy nie towarzyszyło temu lekceważenie partyjnie uprawianej polityki. Angażowaliśmysię w bieżące życie polityczne aż do przesady. Ja sam pracowałem parę razy w klasycznym marketingupolitycznym, przy kampaniach wyborczych, raz wygrywanych, raz przegrywanych. Wiedziałem, żejedynymi podmiotami zdolnymi do życia są konglomeraty mające swój wymiar finansowy, medialny ipolityczny.

Czemu zaatakowano was tak mocno?

Padliśmy ofiarą syndromu mówiącej małpy. Jest taki dowcip - wchodzi Murzyn do przedziału, w którymsiedzi babcia z wnuczkiem. Wnuczek mówi: "O! Małpa!", na co oburzony Murzyn zaczyna prawić oczłowieczeństwie i równości ludzi. Na to wnuczek odpowiada: "Patrz, babcia, małpa mówi". Tyle że wnaszym przypadku wnuczek był barczysty, wściekły na to, że małpa w ogóle mówi i udało mu sięzlikwidować ten wybryk natury.Otóż jeśli ktoś chce doprowadzić do klasowego podziału sceny politycznej, do klasowego podziału językaspołecznej komunikacji, gdzie po jednej stronie będzie elita zdolna do artykulacji, a po drugiej motłochpotrafiący jedynie wyć, to mówiąca małpa okazuje się przeszkodą.

Jako dysonans poznawczy czy jako wróg?

Jako wróg. Próbuje się w pocie czoła zbudować system dwubiegunowy i zarządzać nim, a tu raptem ktośsię snuje między biegunami. I w dodatku ten ktoś chce łączyć wierność lokalnym zobowiązaniom zotwarciem na świat, chce budować kapitalizm bez modernizacyjnej wojny domowej. Zaprzeczapodziałowi na ciemnogród i elitę.

Czemu sprzeciw wobec tych praktyk tak rzadko wychodził od polskiej inteligencji.

Buntowali się nieliczni: Staniszkis, Legutko, Krasnodębski... Paweł Hertz. Hertz pytany o to, dlaczegopoparł Wałęsę, mówił, że jeśli słyszy, że dana partia jest "partią ludzi mądrych", albo "partią polskiejinteligencji", to on to musi odrzucić, bo nie ma czegoś takiego jak upartyjnienie inteligencji.

A inni?

Był jeszcze Jakub Karpiński, no i oczywiście Szpot. Ale to prawda, po wojnie i Peerelu mamy innąinteligencję. Tamta z lat 30. była tak silnie spluralizowana, że wprowadzenie ideowego zamordyzmu byłoniemożliwe. Potem jednak większa część inteligencji została wymordowana, wypchnięta na emigrację, areszta uwikłała się w komunizm, który kilkakroć przełamał im kręgosłupy i uniemożliwił mówienie, anawet myślenie wprost. W końcu sama nie była już pewna swojej tożsamości. A że do tego jest jeszcześredniej jakości - źle wykształcona, pozbawiona realnej wiedzy o Zachodzie, znająca wyłącznie Zachód

Page 60: Binder artykuły

średniej jakości - źle wykształcona, pozbawiona realnej wiedzy o Zachodzie, znająca wyłącznie Zachódmityczny - więc łatwo ją było wziąć pod but albo programować jej fobie. Jeszcze w latach 70. i 80. stać jąbyło na ostry sprzeciw. W stanie wojennym inteligencja najdłużej - wraz z robotniczymi elitami - woziła wplecakach bibułę, spiskowała, podtrzymywała symboliczny opór. Ale siły się wyczerpywały. I zaczęło sięsypać poczucie wspólnoty. Ten moment odpadnięcia inteligencji od etosu "Solidarności" na rzecz formuły roszczeniowej bardzodobrze zapisała dyskusja, która toczyła się pod koniec lat 80. na łamach "Res Publiki". Jej tytuł brzmiał:"Wypchnięci z kolejki". Inteligenci - od elity warszawskiej po prowincjonalnych nauczycieli - wypowiadalisię w tym samym tonie: zawsze padaliśmy ofiarą chamów, milczeliśmy długo, przez tę całą"Solidarność", ale nie będziemy się już powstrzymywać, bo nikt nas nie nagrodził za nasz opór, bo innilepiej zarabiają, nie szanują nas, pomiatają... Tych głosów było mnóstwo. Widoczne się stało, że powstała nowa grupa - inteligencja roszczeniowa. Polemizował wtedy z tymiwypowiedziami Tomasz Łubieński, który zresztą zaraz potem, tak jak Paweł Hertz, poparł Wałęsę. Następnie wystarczyło uruchomić język obsługujący te inteligenckie frustracje, podający się zawyraziciela inteligenckiej "lepszości" odrzuconej i wzgardzonej przez motłoch. W walce o władzę, a takżez powodów ideologicznych, Adam Michnik uruchomił i umasowił ten język - język inteligencjiroszczeniowej. Polska inteligencja dowiedziała się od niego, że jest solą tej ziemi, a te katolickie chamy,ten motłoch, zabrał jej wszystko sprzed nosa i wypchnął ją z kolejki. I uwierzyła, bo chciała uwierzyć. Wczasie słynnej polskiej transformacji nie dostała przecież nic poza poczuciem wyższości. Ani kasy, aniwolności.Tylko że ten roszczeniowy język kierowany pod adresem własnej wspólnoty podważył sens istnieniapolskiej inteligencji. Po cholerę Polakom niedokształceni inteligenci, jak nie po to, by się nimi opiekowali?Jeśli natomiast zaczną żądać i się wywyższać, to społeczeństwo słusznie może się zapytać, czemu ty,inteligencie, nie znasz żadnego zachodniego języka, czemu sprzedajesz za grosze swoją niezależność,czemu galopujesz w stadzie itp.

Druga połowa lat 90. to kolejna seria tekstów ideologicznych. W tamtym okresie twojapublicystyka skupia się na biciu w SLD, w komunizm i w Adama Michnika.

Zawsze napędzała mnie chęć przeciwstawienia się temu, co wydawało mi się fałszem. Czytałem tekstyludzi pochylonych z troską nad losem postkomunistów zagrożonych eksterminacją, a dookoła widziałemto, co wszyscy widzieliśmy - członków KC PZPR powracających do władzy, dyrektorów central handluzagranicznego tworzących nowy polski biznes, sukces Jerzego Urbana na rynku medialnym. Ja już tegodzisiaj nawet nie chcę oceniać, moja ocena na nic by się zresztą nie przydała. Tyle tylko, że język itematyka ówczesnych publicznych debat nie przylegały do rzeczywistości, i to w proporcjach raczejszokujących.Problem jest zresztą szerszy. Polecam książkę "Postkomunizm" Jadwigi Staniszkis. Pokazuje ona, że polatach 90. odziedziczyliśmy trzy języki - liberalny, lewicowy i konserwatywny - z których żaden nie opisujerzeczywistości, a jedynie zasłania ją, pozwalając zaspokajać różne interesy i blokować emocje orazintelekt polskich elit na poziomie kibicowania Polonii albo Legii. Weźmy na przykład język liberalny: mniejpaństwa więcej gospodarki. Przecież u nas nie ma państwa. To, co tak nazywamy, nie pełni funkcjipolitycznych. Jedne resorty używane są do lobbingu gospodarczego, inne do kontaktowania się zeswoim elektoratem. "Wolnego rynku" też nie ma, skoro o kształcie procesów gospodarczych przesądziłydecyzje polityczne i nadal przesądzają. W takiej sytuacji mantry Majcherka "więcej rynku, mniej państwa"nie mają większego sensu. Lewica została wepchnięta w obronę Peerelu i antyklerykalizm. Podobniestało się z językiem tradycjonalistów. Polscy tradycjonaliści po przegraniu z Kwaśniewskim i Millerem, poutracie wszelkich szans na równy stosunek sił w sferze instytucjonalnego życia społecznego, zaczęliwojnę z Harrym Potterem i Pokemonami. Moim zdaniem z Pikachu też przegrają. Pikachu, jak każdyPokemon, dysponuje przecież ukrytymi mocami.

Czy to jest powód, dla którego w czasie naszej rozmowy w ogóle nie używasz etykiet ideowych?

Tak. To nie jest wezwanie do bezideowości, ale wezwanie do społecznego empiryzmu. Naszympodstawowym zadaniem jest wyrwanie się spod władzy źle używanych etykiet ideowych. Dziś języklewicowy nie służy realizowaniu postulatów równościowych, język konserwatywny nie służy opisowi iodbudowie wspólnoty, język liberalny nie służy uruchamianiu ludzkiej aktywności. Trzeba te językiponownie nasycić empiryczną treścią tak, by opisywały rzeczywistość. Bo ten opis jest najważniejszy.Zwłaszcza w naszym realnie zacofanym kraju. Przecież w świecie dzieją się ważne rzeczy. Zmienia sięformuła ustroju politycznego, bo globalny kapitalizm nie jest już liberalną demokracją, nie wiemy na-wet,czy pozostał, jak to kiedyś pisali Friedmanowie, "sojusznikiem wolności".

Page 61: Binder artykuły

Czemu przez tyle lat nie odkryto w Tobie poczciwca? Tak samo jak nie odkryto go w Legutce czyStaniszkis, których przez całą dekadę bojkotowano w życiu publicznym, traktując ich jakoradykałów?

Nie można nas ustawiać w jednym rzędzie. Oni są uczonymi, fachowcami w swoich dziedzinach,rzadkimi wyjątkami wśród polskiej inteligencji. Próba wypchnięcia ich poza nawias "konwersacji polskiejinteligencji" była skandalem. Ja natomiast byłem publicystą, felietonistą, często świadomieprowokowałem, używałem ostrzejszych sformułowań.

Dlaczego?

Uznałem, że skoro jedna ze stron tak bezproblemowo posługuje się przemocą symboliczną, warto jejuświadomić, że przemoc symboliczna nie jest narzędziem niewinnym. Wtedy jeszcze sądziłem, że tymludziom można cokolwiek uświadomić. W tym sensie jestem człowiekiem nadmiernie naiwnym. Opowiem moją przygodę z Markiem Beylinem. Kiedyś Jarosław Marek Rymkiewicz napisał, żeprzynależność do Europy nie wyklucza lojalności lokalnych, że można być "powiatowymEuropejczykiem". To było zresztą pojęcie użyte po raz pierwszy przez Pawła Hertza jeszcze pod konieclat 50. Na łamach wysokonakładowej gazety codziennej Beylin napisał, że Rymkiewicz używa pojęć,których nie powstydziłby się młody polski skin. Beylin uważał, że jego porównanie jest zupełnieprzezroczyste, analityczne. Zatem ja, na łamach niskonakładowej "Debaty", opisałem strategięperswazyjną Beylina jako nową żdanowszczyznę. Przypadkiem spotkaliśmy się potem w kawiarni.Byliśmy tam umówieni z tą samą osobą, dodajmy, płci pięknej. Beylin siedział w eleganckim wełnianymswetrze, z fajeczką w zębach - wyglądało to tak, jakby naśladował Sartre'a - i zranionym głosemoświadczył mi, że z tą żdanowszczyzną to strasznie przesadziłem, że to są takie brutalne słowa. A zatemten inteligentny człowiek, stosujący notorycznie przemoc symboliczną w dawkach bynajmniej niehomeopatycznych, dostrzegł ją dopiero wtedy, gdy została użyta przeciwko niemu. To doświadczenie wistotny sposób mnie ukształtowało. Postanowiłem sprawiać ból tym, którzy sprawiają ból innym, samitego nawet nie zauważając.

To piękna legenda. A morał?

Moje credo publicystyczne to sławne zdanie Shylocka z "Kupca weneckiego": "Czy jak Żyda uderzysz, togo nie boli, czy jak go zranisz, to krew mu nie cieknie?". Tyle że pod Żyda można podstawić zarównorealnego Żyda jak i Polaka katolika, lefebrystę i lewaka, feministkę i działaczkę Ruchu na Rzecz Życia.Po prostu każdego człowieka. Nie wiem, czy to była dobra strategia, ale ponieważ nie jestem buddystą,uznałem, że jak ktoś nazywa swoich przeciwników "ciemnogrodem", co ich strasznie boli, to ja będępisał, że on sam buduje wokół siebie wspólnotę strachu, niszczy ludzi, kłamie i ogranicza wolność. O ilewiem, adresata to trochę zabolało, ale cena za takie rozrywki też była słona. Tak czy inaczej, rzeczywiście powodowało mną takie ogólno-humanistyczne przesłanie. Dzisiaj naprzykład myślę, że ze wszystkich książek, które woziło się w plecakach w latach 80., najmniej należy sięwstydzić książek Simone Weil, Hanny Arendt i Orwella. Proszę sobie wyobrazić - polski konserwatystadeklarujący niespełnioną miłość do dwóch Żydówek, w tym jednej mocno anarchizującej, oraz doangielskiego socjalisty. Co za surrealizm. Podczas gdy wożenie Friedmanów i von Misesaprzygotowywało tylko grunt dla Sekułów i Wilczków. A zresztą, kiedy radykalni studenci i młodzinauczyciele akademiccy z prowincji dostawali tych Friedmanów i von Misesa, reagowali na nich tak,jakby się im przywoziło "Strażnicę" świadków Jehowy. Bo to rzeczywiście był absurd. Neoliberalizmutrudniał zrozumienie i opisanie polskiej rzeczywistości zarówno wówczas, jak i teraz.

Co robią dziś poczciwi intelektualiści?

Ja postanowiłem pisać powieści. Nie chcę obciążać żadnego masowego medium swoim specyficznymjęzykiem. Stworzyłem więc sobie własną gazetę, za pomocą której będę się komunikował z ludźmi.Zainspirował mnie przykład Michela Houellebecqa. To francuski pisarz, czterdziestolatek, rówieśnik zpodobnymi doświadczeniami. Widząc, że nie ma już demokracji, że wszystkie jej podmioty - lud, naródpolityczny - już się rozpadły lub zostały zniszczone, postanowił to opisać, używając do tego celutradycyjnego romansu. To jest dzisiaj najlepszy pisarz europejski. Prawdopodobnie jedyny pisarzeuropejski - pisarz klasy średniej. I jeszcze w dodatku przeżył. Mimo donosów publikowanych w "LeMonde" pod postacią listów zbiorowych, że "wprowadza reakcyjne treści w lewicowe kanały komunikacji".On nie polemizuje już z nowoczesnością, bo wie, że to niemożliwe. On ją postanowił skompromitować. W

Page 62: Binder artykuły

On nie polemizuje już z nowoczesnością, bo wie, że to niemożliwe. On ją postanowił skompromitować. Wpowieści "Cząstki elementarne" pojawia się np. dwóch Polaków: Jan Paweł II, który jako ostatni chceuratować człowieka, ale mu się, zdaniem Houellebecqa, nie udaje, i genetyk Michał Dzierżyński - dzieckopolskich emigrantów - który widząc, że człowiek jest już nie do uratowania, postanawia zakończyć jegomęczarnie i tworzy, metodą klonowania, istotę doskonałą. W Polsce tylko Ziemkiewicz potrafi łączyć takietematy. Houellebecq to ostatni Francuz, który wierzy w mesjanistyczne powołanie Polaków. Żeby mu sięzrewanżować, napisałem powieść, która nosi tytuł "Siła odpychania". Romans opisujący ostatnią dekadęoczami trzydziestokilkuletnich polskich emigrantów, którzy próbują żyć ze świadomością totalnej klęski,ale oczywiście im się nie udaje. Ten romans wyjdzie, mam nadzieję, jesienią. Kończę też drugą powieść,zatytułowaną "Jezioro radykałów", która jest gawędą na temat rzeczywistości.

Bieżąca polityka nie będzie już bezpośrednim przedmiotem opisu?

Pojawia się także tutaj, nawet jeśli na trochę innych zasadach. W literaturze nie da się bronić stanowiskaautora. Trzeba umieć je czasami poświęcić.

To wybór na zawsze?

Jak się pojawi jakaś barykada, na którą będą skrzykiwać chłopców do rzucania kamieniami, to pewnieznowu przybiegnę, bo jestem trochę psychiczny.

kilka tekstów Cezarego Michalskiego

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 63: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2002-06-07

Cezary MichalskiTrzynaście lat później

Polska transformacja ustrojowa, zamiast stabilnej demokracji, wydała z siebie nową walkę klas

W trzynaście lat po symbolicznym przełomie 4 czerwca 1989 roku polska polityka demokratyczna jestmartwa. Jako pierwsze z państw Europy Środkowej, które razem rozpoczynały drogę do demokracji,dopracowaliśmy się systemu realnie jednopartyjnego. SLD jest dziś jedyną partią zdolną do rządzenia,nic zatem dziwnego, że realne życie polityczne zaczyna pomału przenosić się do jej wnętrza, a realnapolityka polska staje się pomału polityką jej frakcji. Silna opozycja, owszem, istnieje, ale jest to opozycja świadomie antysystemowa. Samoobrona, bo o niejmyślę (LPR wydaje się na dzisiaj formacją mniej rozwojową), wypromowała się na roszczeniach wobecpaństwa i lęku przed modernizacją. Trudno zatem uwierzyć, że natychmiast po wygranych przez siebiewyborach będzie umiała (nawet jeśli postanowi tak jej lider) nauczyć się odpowiedzialności za państwo.W przypadku skrajnej destabilizacji państwa możliwy jest jeszcze wariant wielkiej koalicji SLD-Samoobrona. Populistyczne rezerwy Sojuszu pozostają niewykorzystane, a Andrzej Lepper, w chwilipróby, może się okazać dla Leszka Millera wygodniejszym partnerem w rządzeniu niż AleksanderKwaśniewski. Zamiast rozwiązywać lub choćby opisywać problemy, które wypromowały Leppera, znaczna częśćpolskich elit wybrała strategię znaną pod nazwą reductio ad Hitlerum. Stosują ją komentatorzy, autorzyokładek. Tyle że reductio ad Hitlerum już w Polsce nie działa, szczególnie na obecny i potencjalnyelektorat Samoobrony.

Nowa walka klas

Zacznijmy od przypomnienia kilku banalnych prawd. Polityka musi być prowadzona w poczuciuodpowiedzialności za całą wspólnotę. Państwo nie może zaspokajać wyłącznie roszczeń nieudaczników istarać się zniszczyć tych, którym się powiodło. Jednak państwo nie może również wyłącznie osłaniaćtych, którym się powiodło, i służyć do trzymania pod butem nieudaczników. Takie formuły państwaowszem były, ale rzadko istniały długo i szczęśliwie. Tylko państwo nieudolne (bez względu na ustrój)wybierało reprezentowanie roszczeń jednej części społeczeństwa przeciwko drugiej, po czymdegenerowało się i upadało. Czasem owa boska dekadencja trwała dłużej, czasem krócej, ale zawszebyła tylko dekadencją. W Polsce zwycięża obecnie nowa polityka klasowa. Podział na tych, którym się powiodło, inieudaczników. Reprezentanci tych, którym się powiodło, sądzą, że są konserwatystami, czasem tak osobie mówią. Jednak z konserwatyzmu przyjęli i zrozumieli wyłącznie elitaryzm. Dla mnie osobiścieszczególnie zabawny jest elitaryzm i pogarda dla "ksenofobicznego motłochu" w wykonaniu tych, którzyprzed trzydziestu laty wkraczali w polskie życie polityczne jako represjonowani marksiści czy trockiści.Ale także ci politycy czy biznesmeni centroprawicy, których sukcesy ograniczają się do założeniatrzyczęściowych garniturów, nie wyglądają zbyt poważnie. "Nowi konserwatyści" widzą w rosnącychmasach nieudaczników wyłącznie śmiertelnego wroga, a nie problem, który trzeba jak najszybciejrozwiązać. Reprezentanci nieudaczników są z kolei piętnowani jako populiści. I rzeczywiście są populistami. W tych,którym się powiodło, widzą głównie wrogą elitę, którą sami mogliby zastąpić. Ale ani jedni, ani drudzy nie

Page 64: Binder artykuły

którym się powiodło, widzą głównie wrogą elitę, którą sami mogliby zastąpić. Ale ani jedni, ani drudzy niepotrafią zbudować lub choćby zaprojektować państwa, które poczuwałoby się do odpowiedzialności zacałą wspólnotę polityczną.

Dlaczego poszło tak łatwo

Nowy podział klasowy zwycięża z dwóch powodów. Pierwszy jest obiektywny. Zaczątki wolnego rynku -bo trudno nazwać polski kapitalizm polityczny rozwiniętą gospodarką wolnorynkową - doprowadziły dopojawienia się wyrazistych interesów grupowych. Interesy są tym wyrazistsze, a konflikty między nimitym ostrzejsze, że rozgrywają się na tle odziedziczonego po Peerelu niedorozwoju cywilizacyjnego ipowszechnej pauperyzacji społeczeństwa. Nowe interesy i konflikty społeczne w oczywisty sposób musiały nadwątlić poczucie wspólnoty Polaków-katolików, sympatyków "Solidarności", a nawet dawnych członków PZPR. Charakterystyczny dlawszystkich peryferyjnych zaczątków wolnorynkowego kapitalizmu twardy język neoliberalny,absolutyzujący jednostkowe i grupowe interesy ekonomiczne jako jedyne byty rzeczywiste i wartepielęgnowania, wchodzi w silny konflikt z językami wspólnotowymi: nacjonalizmem, katolicyzmem - wjego wymiarze nauczania społecznego - oraz z marksizmem, który w swojej odmianie reformistycznejbez wątpienia także zachowywał elementy wspólnotowe. Wybitny filozof Alasdair McIntyre, przechodzący bez oporu pomiędzy marksizmem i tomizmem wposzukiwaniu elementów do swego komunitarystycznego i niechętnego neoliberalizmowi bricolage’u, jestdowodem nie wprost, ale mocnym, na sytuacyjną bliskość katolicyzmu i marksizmu, także w kontekścieich sporu z liberalizmem peryferiów. Innym jednak powodem, dla którego nowy podział klasowy zniszczyłpolską wspólnotę polityczną tak szybko i tak głęboko, było zachowanie polskiej inteligencji i to zeszczególnym uwzględnieniem znacznej części starej inteligencji solidarnościowej. Młodsza inteligencja przyznająca się - zwykle na własną zgubę - do solidarnościowego dziedzictwachciała czasem mówić i działać trochę inaczej. Ale tworzone przez nią instytucje były szybko niszczone wduchu ejdżystowskiej (od angielskiego słowa age, czyli wiek) solidarności starszych panów, bez względuna to, czy byli to starsi panowie z solidarnościowej prawicy, lewicy czy centrum. Za próbami zbyt"populistycznego" opisania sceny politycznej (eksperymentowaliśmy z nimi także na łamach "ŻYCIA") taksamo nie przepadali i nie rozumieli ich: Lesław Maleszka, Tadeusz Mazowiecki czy Jerzy Buzek. Klerkowskie czy eksperckie (oba te pojęcie oznaczają wykonywanie trochę innych funkcji) elityinteligenckie, zamiast łagodzić lub choćby opisać ów nowy podział klasowy, zabijający politykę, same zzapałem przystąpiły do walki klas. Pragnęły za wszelką ceną znaleźć się po stronie tych, którym siępowiodło. To zupełnie zrozumiałe. Tylko że w ich wypadku ową ceną było zrzeczenie się funkcjiklerkowskich i eksperckich, jedynych, za których wykonywanie społeczeństwo powinno intelektualistompłacić i ich szanować. Elity inteligenckie i inteligenckie media przemilczały ewidentne patologie polskiejtransformacji, piętnowały tych, którym się nie powiodło, jako ksenofobiczny i antysemicki "ciemnogród",zbierały się w totemiczne wspólnoty w rodzaju "partii polskiej inteligencji" albo "partii ludzi mądrych" (tookreślenia, które część zwolenników Tadeusza Mazowieckiego nadawała sobie samym). Paweł Hertz w jednej z rozmów powiedział, że nie potrafił poprzeć swoich przyjaciół zafascynowanychMazowieckim m.in. dlatego, że lubili nazywać się partią polskiej inteligencji, a nie ma czegoś takiego jakupartyjnienie inteligencji. W Polsce symboliczne upartyjnienie elit inteligenckich jednak nastąpiło. I to w sposób nader skuteczny.Nawet ci, którzy wystąpili przeciwko niemu czuli brzemię kompleksu, że są poza salonem. I często podtym brzemieniem upadali. Nie będę wymieniał nazwisk, nie jestem w końcu Marcinem DominikiemZdortem, ale myślę o senatorach, posłach i najwyższych urzędnikach państwowych Lecha Wałęsy, PCczy AWS, którzy prywatnie i publicznie wstydzili się, że zabłądzili wśród "prawicowego motłochu" (byliprzecież starymi inteligentami, ich miejsce było w salonie, a więc dlaczego...? - w tym miejscu ten czy ówwznosił bezradnie oczy ku milczącemu niebu, po czym wpadał w regularną histerię). Ten wstyd miałswoje konsekwencje w prowadzonej przez nich polityce. Nic nie poddaje się bowiem medialnej obróbce

łatwiej niż inteligenckie kompleksy.

Klerk walczy o swoje

Elity inteligenckie używały swojego eksperckiego czy klerkowskiego autorytetu w obronie własnychinteresów grupowych. Dlatego właśnie swój autorytet tak szybko utraciły. Co jednak najważniejsze, ichbłąd przyczynił się do jeszcze głębszego spatologizowania wojny na górze, która i bez tego nie byłapomysłem najlepszym. Przeciwników politycznych chętnie nazywano "populistami", "ciemnogrodem",mimo że wszystkie tak nazywane formacje: pierwszy obóz Lecha Wałęsy, PC, AWS - były szerokimikoalicjami, od centrum do prawicy, próbującymi w sposób demokratyczny - choć zwykle nieudolny -

Page 65: Binder artykuły

koalicjami, od centrum do prawicy, próbującymi w sposób demokratyczny - choć zwykle nieudolny -zarządzać energią populizmu, a nie jej ulegać. Dzisiaj rzeczywiście mamy już prawdziwych populistów, którzy nie próbują modyfikować modernizacjitak, aby została zaakceptowana w Polsce, czyli na peryferiach, ale wyrażają wyłącznie lękiantymodernizacyjne. Ci prawdziwi populiści mają stu posłów w Sejmie, a w przyszłości będą ich mieliwięcej. Ale samozwańcza awangarda polskiej inteligencji nadal jest w stanie obarczać za to winąwyłącznie przeciwników w wojnie na górze, nawet jeśli owi przeciwnicy starali się przez większość czasuopóźniać nowy klasowy podział i rozpad polskiej wspólnoty politycznej. Często nieudolne i niestetyzawsze kończące się klęską wysiłki Lecha Wałęsy, Jarosława Kaczyńskiego, Mariana Krzaklewskiego,sprawiły, że całkowity klasowy rozpad polskiej sceny politycznej na tych, którym się powiodło, izbuntowanych nieudaczników następuje dopiero teraz, blisko dziesięć lat później.

Na razie bez szans

Dzisiaj Andrzej Lepper i Roman Giertych (zauważam różnicę pomiędzy nimi i nie jest to wartościowanie,tylko sytuacyjna analiza) nie wstydzą się przewodzenia nieudacznikom. Uważają ich za ludzi alboprzynajmniej sprawiają takie wrażenie. Nieudacznicy są im za to wdzięczni, bo rzeczywiście są ludźmi. Za to elity postsolidarnościowe nie odzyskały jeszcze kontaktu z rzeczywistością. I nie ukryją tego żadnemiędzypartyjne harce czy przepływy. Obserwując radosne początki PO, można było mieć nadzieję, żepartia ta będzie się żywiła populizmem niezadowolonej klasy średniej. Ale jej liderzy zapomnieli, żepolska klasa średnia to nie dominujący udziałowcy dużych sprywatyzowanych przedsiębiorstw i banków,ale wkurzeni na oligarchię taksówkarze, drobni przewoźnicy z jedną ciężarówką, handlarze straganowi,rolnicy z ambicjami, którzy ugrzęźli w niespłaconych kredytach. Klasa średnia to ich ambitne dzieci,które, mimo ukończenia "nowych wyższych uczelni" we Włocławku czy Koszalinie (w których częstochałturzą do utraty tchu profesorowie z Unii Wolności), mają zablokowane wszystkie drogi społecznegoawansu, poza drogą antysystemowego buntu. Jak zatem widać, partią polskiej klasy średniej stała się Samoobrona. To ona odwołuje się do wściekłychtaksówkarzy, handlarzy straganowych, rolników i ich dzieci. Poziom populizmu tej partii, tak samo jakrosnący poziom poparcia dla niej, najlepiej pokazują, w jakim stanie jest dziś polska klasa średnia.Platforma Obywatelska, mówię to z ogromnym ubolewaniem, nie wyzwoliła się z ograniczeńsolidarnościowej wojny na górze i postanowiła być klasową partią tych, którym się powiodło. A takiwybór, szczególnie w czasach dekoniunktury, skazuje tę partię na śmierć, obawiam się, że szybszą niżtrwające przez półtorej dekady dogorywanie Unii Wolności (niech jej ziemia lekką będzie, bo to w końcunie tylko wiecznie pokrzykujący Aleksander Smolar, ale także Taylor, Bartoszewski - ludzie zacni i godninajwyższych urzędów w niepodległym państwie). SLD znajduje się dzisiaj po obu stronach nowej bariery klasowej. Ma w swoich szeregach zarównobankierów, jak też właścicieli prowincjonalnych salonów tatuażu. W dziarskiego lidera Sojuszu wpatrzonesą z nadzieją oczy wielu nieudaczników, ale także oczy wielu inwestorów, obawiających się, nie bez racji,że po nim już tylko potop. Właśnie przebywanie po obu stronach bariery klasowej sprawia, że SLD jest jedyną partią zdolną douprawiania polityki. Nie sposób jednak nie zauważyć, że polski system polityczny staje się w ten sposóbponownie systemem realnie jednopartyjnym. A system jednopartyjny jest systemem zdegenerowanym,wywrotnym, niestabilnym. Obywatele, czyli my, stają się zależni od kaprysów monopartii. Na razie Millerzachowuje się w wielu sprawach dość odpowiedzialnie, ale na starość, za czwartej czy piątej kadencji,może mu odbić, tak jak odbijało Gomułce. I kto nas wtedy obroni? Media publiczne, na którymś ze

swoich, wówczas już, sześćdziesięciu kanałów? Słaba inteligencka opozycja, pozbawiona pieniędzy idostępu do mediów? Antysystemowi buntownicy z Samoobrony i LPR? Państwo, które ma realnie jednopartyjny system polityczny, a konflikty interesów rozgrywane są pozasystemem lub na jego marginesie, jest państwem chorym i niedemokratycznym. Taka właśnie jest Polskaw półtorej dekady po przewrocie ustrojowym 1989 roku. Może coś się zmieni przy okazji wyborówsamorządowych. Może PO i PiS stworzą jakiś skuteczniejszy agregat polityczny. Na razie rośnie tylkopoparcie dla Samoobrony, co dowcipnie, na łamach swoich elitarnych gazet, skomentują Ogórek iMajcherek. A zatem na razie nic się nie zmieni.

Page 66: Binder artykuły

kilka tekstów Cezarego Michalskiego

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 67: Binder artykuły

Rzeczpospolita - 17.02.03 - Nr 40

Dlaczego tak trudno o gest, będący przejawem wspólnego dążenia do poprawy tego, co takwielu doskwiera?

IRENEUSZ KRZEMIŃSKIKryzys państwa - kryzys społeczeństwa

Po dwóch świetnych i przenikliwych tekstach - Zdzisława Krasnodębskiego ("SystemRywina - z socjologii III Rzeczypospolitej, "Rz" z 22 stycznia) i Pawła Śpiewaka ("Konieczłudzeń", "Rz" z 23 stycznia), jakie ukazały się w "Rzeczpospolitej" na temat, mówiącskrótowo, skutków tzw. afery Rywina, nie jest łatwo podjąć wątek rozważań.

Generalnie zgadzam się z mymi poprzednikami. Sądzę jednak, że możemy mówić nie tylko okryzysie systemu społeczno-politycznego, kryzysie państwa, ale i społeczeństwa, a todotychczas nieco uchodziło uwagi obserwatorów naszego życia.

Bez końca i bez początku

Kilka lat temu Andrzej Rychard pytał, czy to już koniec naszej transformacji, i zwracał uwagę napowstawanie dziwnego ładu, stanowiącego zlepek nowych instytucji, wzorowanych nazachodnim systemie demokratyczno-rynkowym i mocnych pozostałości po PRL. Zaraz potemuformowała się Akcja Wyborcza Solidarność, której zwycięstwo w wyborach parlamentarnychdoprowadziło do programu czterech reform o zasadniczym charakterze ustrojowym. Wydawałosię, że uzyskaliśmy trwały impuls, prowadzący do powstania systemu gospodarczo-społecznego i politycznego w pełni opartego na regułach zachodniego modelu ustrojowego.

Czym innym są jednak projekty, czym innym ich realizacja. Paradoks polegał na tym, że plandokończenia instytucjonalnej przebudowy ustroju Polski szybko począł przebiegać w taki samsposób, w jaki uprawiało się politykę w PRL i za pierwszych rządów postkomunistów.Rozdźwięk między deklaracjami włączenia obywateli w proces rządzenia a rzeczywistymwłączeniem się rządzących w istniejące układy, czyli w sieć towarzysko-politycznychbeneficjentów systemu gospodarczego, doprowadził do kryzysu zaufania społecznego naniespotykaną dotąd skalę.

Jeżeli 71 procent obywateli sądzi, że za pieniądze można załatwić korzystne decyzje w gminie,a 58 procent - również korzystny wyrok sądu! - to doprawdy nie można użyć innego określeniana opis aktualnego stanu w kraju niż tylko poważny kryzys społeczny.

Obecna sytuacja jest zwielokrotnieniem tego, co ukształtowało się w potocznej świadomości jużwcześniej, pod koniec rządów AWS. Osobiście sądzę, że osłabia to główną oś interpretacji

Page 68: Binder artykuły

Krasnodębskiego. Można ją odczytać jako tezę, że afera Rywina i to, co ona ujawnia, to skutkinierozliczenia PRL. Myśl ta jest mi bliska i zapewne prawdziwa, ale nie sposób nie zauważyć,że antykomunistyczni aktorzy polityczni przyczynili się do obecnego kryzysu, niezależnie odskutków "poczęcia" III RP bez rozliczenia PRL.

"Minimalna demokracja" i oligarchia

Tak zwana afera Rywina potwierdza, że ukształtował się u nas system "demokracji minimalnej",demokracji, która spełnia podstawowe procedury demokratyczne, nade wszystko wyborcze.Ponadto decyzje władzy wykonawczej mogą być - i owszem, bywają - kontrolowane przezTrybunał Konstytucyjny czy Sąd Najwyższy, ale i tak decyzje należą do rządzących, i to nawszystkich szczeblach władzy. Trwa polityczna gra między podzieloną instytucjonalnie władzą,ale właśnie dane o aferze Rywina ukazują dobitnie, że toczy się ona w "towarzystwie",wyodrębnionym, elitarnym kręgu polityczno-gospodarczym, w którym jeśli nie wszyscy, toznaczna część osób jest ze sobą na ty i powiązana sieciami zależności towarzyskich,rodzinnych, a także służbowych.

Gdy jakiś czas temu Jadwiga Staniszkis pisała o grupach gospodarczo-politycznych opartych namętnych powiązaniach między kapitałem prywatnym i państwowym, które wywierają znaczącywpływ na kształtowanie prawa i działanie państwa, diagnoza ta wydawała mi się przesadna.

Po tym jednak, czego dowiedzieliśmy się już teraz o zapleczu działalności ustawowej dziękiaferze Rywina, wypada zmienić zdanie i opis Jadwigi Staniszkis uznać za celną diagnozęnaszej rzeczywistości.

W dodatku gra interesów toczy się nie tylko w elitarnym "towarzystwie" działaczy partyjnych iludzi biznesu, ale także, jak dobitnie pokazują ostatnie wydarzenia, również ludzi mediów, owejczwartej władzy w demokratycznym systemie, mającej stać na straży interesów obywateli, dbaćo przejrzystość i praworządność działań polityków i administracji państwa. Nasz demokratycznysystem rozwinął się w kierunku modelu oligarchicznego, w którym udział obywateli ogranicza sięw praktyce do udziału w wyborach.

Zdzisław Krasnodębski w błyskotliwy sposób rozpisał tę syntetyczną diagnozę na elementy, aPaweł Śpiewak doszedł do wniosku, że system III RP wyczerpał możliwości samonaprawy.Diagnozy te koncentrują się nade wszystko na analizie działania polityków i mówią o winiepolitycznych elit. Powstaje jednak pytanie, co się stało ze społeczeństwem, tymspołeczeństwem, które wciąż, zgodnie z jednym ze stereotypów funkcjonujących na świecie,kojarzone jest z pokojowym zwycięstwem nad komunizmem?

Co się stało ze społeczeństwem?

Pytanie o społeczeństwo jest przede wszystkim pytaniem o to, co się stało z tymi kręgami igrupami społecznymi, które podjęły trud niezależnej działalności, rozwijały ideę społeczeństwaobywatelskiego i były na tyle liczne, że potrafiły poderwać do pokojowego dzieła "Solidarności"miliony ludzi. Wszak nie wszyscy, którzy tworzyli ten obywatelski zaczyn, znaleźli się w słusznieteraz obwinianej politycznej elicie.

Odpowiedź na pytanie o to, co się właściwie stało ze społeczeństwem, dlaczego biernieprzyjmuje ustrojowe choroby i na co dzień stara się odciąć od "złej polityki", prezentując wobecniej swój wstręt i potępienie, jest znacznie trudniejsze od diagnozy działania systemunapędzanego przez polityków. W dużym stopniu jest to pytanie o polską inteligencję w szerokimsensie - o jej istnienie i sposób społecznej obecności czy raczej nieobecności.

Afery toczą się dalej swoim torem

Page 69: Binder artykuły

Milczą kręgi uniwersyteckie. Milczą intelektualiści różnego kalibru, chociaż ta naukowo-intelektualna czołówka inteligencji była niedawno jeszcze zaczynem społecznego,obywatelskiego przebudzenia. Milczą zresztą środowiska inteligenckie i rozmaite towarzystwa,od zawodowych po regionalne, które tak często organizowały opinię publiczną i były jejwyrazicielem w ważnych kwestiach. Trwają teraz w letargu, choć ich działaniu nie zagrażają anicenzura, ani tajna policja. Co najwyżej garstka działaczy stara się podtrzymać trwaniestowarzyszeń, jak jest choćby w przypadku Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. UniaWolności, partia, która wyrosła z owego obywatelskiego potencjału, jest w stanie rozkładu izaniku.

Stan ten jest tym dziwniejszy, że wszędzie przeważa niezadowolenie, i większość ludzitworzących te środowiska zdaje sobie sprawę z chorób nękających nasz demokratycznysystem. A ten działa swoim rytmem, bynajmniej niezakłóconym aferą Rywina. Następne aferyrozgrywają się na naszych oczach, jak choćby decyzja o "sprzedaży" PaństwowychWydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych wydawnictwu Muza, które nie może nawet zaciągnąćkredytu w jakimkolwiek banku na zakup choćby części przyznanych mu akcji. Sprawa tympikantniejsza, że właścicielem Muzy jest Włodzimierz Czarzasty, który wydaje się też byćzwiązany ze sprawą Rywina.

Nie ulega wątpliwości, że ustawa o biopaliwach została przygotowana ze względu na grupęwpływowych, jak widać, producentów, gotowych niemal natychmiast po uchwaleniu nowegoprawa przystąpić do produkcji.

Na powrót aktualna staje się kwestia treści ustawy o Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Jejtreść w dużym stopniu będzie miała wpływ na ustrojowe mechanizmy: albo ograniczyniezależność mediów, albo też zapewni to, że choć przez media opinia publiczna będzie mogłapodejmować wysiłki naprawiania Rzeczypospolitej. Inicjatywa co do zmiany ustawy jest teższansą, aby zmienić ją w dokładnie odwrotnym, niż planowany przez rządzących, kierunku: toznaczy, aby członkami KRRiTV przestali być politycy, a jej działanie oderwać od bezpośrednichwpływów partyjnych.

Dlaczego zabrakło obywatelskiego ducha?

Nikt jednak nie może lepiej zadbać o to, by sprawy rozwiązywano raczej w interesiespołecznym, a nie politycznych elit, niż sami obywatele. Brakuje woli protestu i chęcisamoorganizowania się obywateli, aby wywrzeć presję na rządzących. Jeśli nawet zostali oniprawomocnie wybrani, to nie oznacza bynajmniej, że mają mandat do samowolnego rządzenia,wbrew interesom społecznym i opinii publicznej. Tę jednak trzeba byłoby jakoś zorganizować.

Można wskazać, choć z grubsza, przyczyny rozpadu zaczynu społeczeństwa obywatelskiego, zjakim wkraczaliśmy w lata 90. Po pierwsze, zwłaszcza w latach stanu wojennego, Kościółsprzyjał i umacniał obywatelskiego ducha. Teraz tak nie jest, choć znowu pojawiły się inicjatywyobywatelskie w ramach Kościoła. Po drugie, podziały oraz różnice polityczne i ideowe rozbiłypoczucie wspólnoty między ludźmi tworzącymi tę rozległą strefę obywateli zaangażowanych. Potrzecie, rozbiciu uległy także grupy pokoleniowe, zwłaszcza tak ważne dla niezależnejdziałalności pokolenie Marca '68. Podzielił je i rozbił stosunek do rozliczenia komunizmu i PRL.Zmiany systemowe przyniosły przemiany nastawienia i strategii życiowej ogółu Polaków, w tym itych, którzy reprezentowali obywatelskiego ducha. Indywidualizm i pogoń za osobistym bądźrodzinnym sukcesem całkowicie "odspołeczniły" nawet niedawnych społeczników. Dążenie doosobistego sukcesu zdaje się dawać jednostkom prawo do lekceważenia wspólnoty ipodstawowych regulatorów życia społecznego. Skoro zysk jest uprawomocniony, można w celujego osiągnięcia zrobić niemal wszystko, a zwłaszcza - lepiej ominąć, gdy się da, wszelkieregulacje, niż dążyć do tego, by jasne reguły służyły wszystkim i były dla wspólnego dobrapowszechnie przestrzegane.

Page 70: Binder artykuły

Wynika z tego, że wcale nie jest proste ukształtowanie się zwyczajów i umiejętności wiązaniaprzez ludzi w żywą całość troski o los swój i swych bliskich z poczuciem odpowiedzialności zasprawy publiczne. Wymaga to wiele czasu i świadomego namysłu, a także wysiłku.

Trudno jednak przypuszczać, że całkiem znikł i rozpłynął się w "złym indywidualizmie" ten wielki,obywatelski potencjał, dzięki któremu III RP w ogóle mogła powstać. Tym bardziej że oweinteligenckie środowiska, a także kręgi dawnych działaczy robotniczych czy pracowniczych,wciąż istnieją i zdają się dostrzegać ciemne kryzysowe chmury.

Powyższa próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego zanikło poczucie obywatelskiej wspólnoty,być może daje jakąś diagnozę, ale przecież zdaje się wyjaśnieniem słabym. Być może należydodać jeszcze jeden powód słabości społecznej: zalążek obywatelskiego społeczeństwa, jakiuformował się jeszcze w latach 70. i rozwinął w wielki ruch obywatelski "Solidarności", z dumąużywał określenia "działalność oddolna". Odrodzona Rzeczpospolita okazała się nośnikiemzgoła innej postawy. Ci, których gest pomocy robotnikom stworzył kiedyś poczucie wspólnegolosu tych, którzy są wyżej i niżej, od początku III RP zdefiniowali siebie jako mądrzejszą iważniejszą od innych elitę, powołaną do kierowania. Zabrakło więc gestu, który mógł przywrócićsiłę solidarności, odbudować społeczne zaufanie.

Społeczeństwa obywatelskiego nie można zbudować odgórnie. To, które się w Polsce rodziło iformowało, powstawało oddolnie, wokół postulatów, które były zawsze konkretne, były wyrazemdążenia do naprawy widocznych bolączek, chociaż łączyły się w nich często sprawy lokalne,szczegółowe, z państwowymi, ogólnospołecznymi. W ten sposób to, co chciano naprawić wcodziennym życiu, prowadziło ludzi ku ogólnym sprawom. Ale konieczna była wrażliwość, którapozwalała nazwać bolączki i pragnąć ich naprawy. Bolączki nie znikły z naszego życia, wierzęteż w to, że nie znikła społeczna, ludzka na nie wrażliwość. Jestem jednak bezradny wobecpytania, dlaczego zatem tak trudno o gest, który byłby wyrazem wspólnego dążenia do poprawytego, co jeśli nie wszystkim, to wielu doskwiera.

Autor jest profesorem socjologii

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 71: Binder artykuły

"Gazeta Wyborcza" - 1997-02-01

Jacek KurońO upadku komunizmu iświecie u progu nowej epoki

I

Proces ujednolicenia gospodarki światowej, czyli kształtowania się społecznego podziału pracyw skali globu przez integrację poszczególnych jego elementów, trwa od bardzo wielu stuleci.Można, za zwanym "up pape de l'histoire" Fernandem Braudelem, mówić o światowychimperiach gospodarczych starożytnej Fenicji, Kartaginy, Indii, Chin, Rzymu etc. Od wieku XIXtrwa proces integracji gospodarczej dosłownie całego świata. W wieku XX można już mówić, żespołeczeństwem dzielącym zadania, a tym samym współpracującym ze sobą, staje się całaludzkość.

W wiekach XV-XVIII, jak pisał Braudel, integracja gospodarcza dokonywała się bardziejintensywnie na wybrzeżach kontynentów niż na terenach położonych w ich głębi. Z czasem tedysproporcje wyrównywały się.

Coraz intensywniej musieli współdziałać ze sobą ludzie odmiennych kultur, cywilizacji, religii.Zaś współdziałać z ludźmi odmiennymi niż my nie umiemy. W XX wieku proces globalizacjispołecznego podziału pracy postępował. A jednocześnie przeżyliśmy dwie prawdziwie światowewojny, faszyzm i komunizm, krematoria i łagry...

II

Po II wojnie światowej ostatecznie ukształtował się pewien globalny system. Jegocharakterystyczną cechą była dwubiegunowość. Powstały dwa wielkie mocarstwa, bloki, dwiewielkie idee, dwie zasadnicze propozycje systemowe. Oba systemy były globalne i miałyambicje, by zapanować nad światem. Oba systemy miały środki i napęd społeczny, wywoływałyentuzjazm ludzki.

W tej dwubiegunowości mocarstwa chciały i umiały się porozumieć. Przeciwnik, a zarazempartner, był potrzebny. Tam, gdzie nie sięgało żadne z dwóch mocarstw, natychmiast pojawiałsię chaos - a ten psuł walkę. Porządek społeczny - jako całość - może być z gruntu wredny, alezawsze ma jakieś pozytywne cechy porządku, czyli przeważa nad chaosem. Gdyby wtedydziało się w Sarajewie to, co w ostatnich latach, oznaczałoby to, że któreś z mocarstw tegochce, a w istocie chcą oba. Gdyby żadne nie chciało, porozumiałyby się natychmiast i tegosamego dnia wojna byłaby skończona.

Kiedy upadła potęga Kremla, zasadniczo skurczyła się także potęga Białego Domu. Efektem

Page 72: Binder artykuły

było skurczenie nie tylko rywalizacji militarnej, ale i innych sfer, teraz ważniejszych. Jedna z nichto współzawodnictwo w pomocy innym krajom, zwłaszcza w pomocy gospodarczej. Zachód niema już dzisiaj dawnej motywacji do udzielania wsparcia i zdobywania nowych wpływów wpaństwach wydartych komunistycznej stronie.

Rywalizacja supermocarstw przyniosła niebywały rozwój technologii. Bitwa o coraz lepszeokręty podwodne, rakiety, w końcu bitwa o kosmos była siłą napędową wielkiego postępu.Warto pamiętać, że Japonia swój cywilizacyjny skok zawdzięcza m.in. wojnie w Korei. Chcę byćszczery, więc muszę to napisać, choć z prawdziwą przykrością: wojna lub przygotowania do niejzawsze były główną siłą napędową rozwoju ludzkości.

Może stoimy przed epoką wielu nieustających wojen. Teraz toczone byłyby w sposóbbezpośredni - od sztyletów, przez kałasznikowy, po moździerze. Tak jakby ludzkość obudzonapo wojnie atomowej, której nie było, wracała do najprostszych narzędzi. Ponieważ tych wojenmoże być dużo i skala zagrożenia nimi może być porównywalna z tą, jaką niosła ze sobąrywalizacja mocarstw. Tyle tylko, że te wojny nie dałyby już żadnego impulsu cywilizacyjnego.To okrutne i przerażające.

Fakt, że wojny przestały już być siłą napędową rozwoju, stanie się naprawdę radosny, gdyznajdziemy inne sposoby napędzania koniunktury.

Zmieniła się epoka. Nie wiemy jeszcze, czy na dobre czy na złe. Ale jedno wiemy na pewno:jaki się stanie świat, zależeć będzie przede wszystkim od tego, jak wychowamy nasze dzieci.Jak pisze wybitny psycholog Wojciech Eichelberger: "Wydaje mi się, że w całym tymzamieszaniu schyłku tysiąclecia, kryzysu cywilizacji, zaczyna dochodzić do głosu powszechnyodruch samoobrony biorący w obronę dziecko jako symbol i jako osobę. Zakwestionowaniepozycji autorytetu rodziców jest jedną z wielu konsekwencji renesansu dziecka". To, co my -rodzice - możemy zrobić, to wspierać dzieci "w ich rozwoju i naturalnym dążeniu do prawdy,wolności i miłości".

Jest w tym wszystkim miejsce dla ideologii. Choć wolałbym używać słowa "idei" - słowo"ideologia" z oczywistych przyczyn źle się kojarzy. Arnold Toynbee twierdził, że wszystkiewielkie cywilizacje powstały wokół religii i wraz z nimi obumierały. Jednak od ostatniej wojnyświatowej - widać to bardzo wyraźnie - rolę religii przejęły idee świeckie. To one spowodowały,że dla ludzi powstały motywacje zbiorowe, uniwersalne. Jedna - to idea globalnego wyzwoleniaspołecznego i sprawiedliwości, druga - wolności indywidualnej wraz z później wprowadzonymiprawami człowieka. Obie te idee przejmowały od siebie nawzajem to, co było w nich najbardziejatrakcyjne.

Efektem było powstanie kanonu praw ludzkich: moralnych, socjalnych i politycznych, które obiestrony - z różnym skutkiem - starały się wdrażać, a przynajmniej propagować.

Przez te 40 lat na całym świecie dokonały się rzeczywiście gigantyczne przełomy: emancypacjapłci, ras, narodów i klas. Dzisiaj się już tego nie dostrzega. Mam na myśli likwidacjękolonializmu, w dużej mierze rasizmu i kastowości, która przecież istniała przed wojną także wPolsce. To skutek rywalizacji systemów - nie wydaje mi się, by można tę prawdę zanegować.

Czy koniec epoki rywalizacji mocarstw, wraz z konsekwencjami globalizacji gospodarczej, niestaje się źródłem recesji w wysoko uprzemysłowionych krajach Zachodu? Czy jednym zdoniosłych skutków tego procesu nie jest, zapowiadany implicite przez postmodernizm, kryzysidei uniwersalnych, mobilizujących serca i umysły - bez których niemożliwa jest cywilizacja? Czynie dlatego w różnych punktach globu biorą górę partykularyzmy, nacjonalizmy,fundamentalizmy religijne? Czy nie przypomina to świata rzymskiego na krótko przed upadkiemówczesnego imperium?

Page 73: Binder artykuły

Po upadku komunizmu spodziewaliśmy się okcydentalizacji Orientu. Niestety, następujeorientalizacja Okcydentu. Jeśli takie są tendencje w dzisiejszym świecie, czy możemy w Polscerozwiązać nasze problemy? Odpowiedź na ostatnie pytanie musi być przecząca w tym sensie,że nawet gdyby się nam wszystko udało, to i tak utoniemy wraz ze światem, którego jesteśmyczęścią.

III

Twierdzę, że koniec epoki przeżywają nie tylko kraje postkomunistyczne, ale cały świat, całaludzkość. Gdy upadł komunizm - pojałtański porządek świata - załamał się systemdwubiegunowy. Znaleźliśmy się w świecie objętym współpracą gospodarczą, opartą na podzialepracy całej ludzkości.

Ale ta współpracująca w jednolitym systemie gospodarczym ludzkość jest głębokozróżnicowana nie tylko kulturowo, cywilizacyjnie, religijnie. Podstawą kultury, cywilizacji, religiisą warunki życia. Tymczasem niespełna jedna trzecia ludzkości żyje w rzucającej się w oczyekstrawaganckiej konsumpcji. Natomiast ponad dwie trzecie - w nędzy, na granicy głodu i wgłodzie, w ciągłym strachu o miejsce pracy, bez nadziei, która nadawałaby jakikolwiek sens ichegzystencji. Wszystko to widać - a zwłaszcza ekstrawagancję i konsumpcję - na ekranachkolorowych telewizorów, które stoją także w slumsach.

Te różnice istniały od początku cywilizacji, jednak nie rzucały się w oczy i były uświęcone przezkultury, religie, obyczaje. Teraz - po walce dwóch bloków, systemów, etosów - powszechnestało się hasło równych praw ludzi. Ale czy ma sens tłumaczenie puchnącym z głodu, że mająte same prawa co ci, którzy żyją w zbytku?

Opisane różnice gospodarcze i kulturowe mają dwa przeciwstawne skutki. Z jednej strony,globalne związki gospodarcze bogatych próbują zawładnąć światem biednych, ich zasobaminaturalnymi i, niestety, w niewielkim stopniu - siłą roboczą, za to w pełni - rynkami zbytu. Zdrugiej strony, rzesze biednych szturmują kraje bogatych. Nic tu nie pomogą uzbrojone po zębygranice; biedni wdzierają się i grożą dobrobytowi bogatych. Jeśli zaś kraje bogate zmienią się wtwierdze, a więc - przez system kontroli wewnętrznej - w państwa policyjne, sami zniszczymynaszą cywilizację.

Zróżnicowanie kulturowe Sarajewa, Bośni i Hercegowiny jest małe w porównaniu zezróżnicowaniem współczesnego świata. Dlatego tam mogliśmy zobaczyć, jak boleśnie konanasza epoka. Razem z nią może skonać ludzkość. Jak prorokuje amerykański politolog SamuelP. Huntington, może to się stać w "wojnie kultur" albo w ich rozkładzie. Każda kultura żyje wswoim rytmie czasu - zwanym epoką - i kiedy kultury zachodzą na siebie, przeżywamy ichśmierć. Jak możemy się ratować? Chyba tylko w ten sposób, że wszyscy nauczymy się całkiemnowej, nieznanej dotąd sztuki współżycia ludzi całkowicie od siebie różnych. I że stworzymyodpowiednie po temu warunki.

Aby ocalić ludzkość, trzeba nadać słowu "współżycie" prawdziwie ewangeliczny sens.Tymczasem Ewangelii sprzeniewierzamy się głównie my - ludzie, którzy wyrośli w jej świetle.Dlaczego więc mieliby wierzyć w jej przesłanie ludzie, którym jest ona obca? Stanowią oniolbrzymią większość mieszkańców naszego globu i wychowywali się w cieple i świetle innychświętych ognisk, a wyznawcy Ewangelii przez ponad 500 lat nieśli ich przodkom głód, wyzysk iśmierć.

Pomyślmy: co się dzieje, kiedy kończy się epoka, a więc jedyna prawdziwie doświadczonaprzez nas cywilizacja, kultura, myśl społeczna? Na pewno ci, którzy to odczuwają, choć raczejsobie tego nie uświadamiają, sięgają myślą wstecz, przed ich epokę. Inni, zapewne mniej liczni,próbują wybiec myślą naprzód, bezwiednie przeczuwając, że nadciąga nowa epoka. Musząjednak posługiwać się takimi narzędziami, jakie mają - prekursorskimi nurtami myśli ideowej

Page 74: Binder artykuły

mijającej epoki. Większość społeczeństwa doznaje wówczas silnych napięć, co uczenie nazywasię stresem - a ten, jak wiadomo, na ogół wywołuje frustrację, która często przeradza się wagresję.

Spójrzmy, jak bardzo naładowane jest agresją nasze życie - choćby tylko polityczne, wparlamencie i na ulicach. Myślę, że ludzkości grozi erupcja nienawiści rasowej, religijnej ietnicznej, wielokrotnie silniejszej niż wybuch bomby atomowej.

IV

Znajdujemy się po raz pierwszy w dziejach razem, jako ludzkość, u progu nowej epoki.Spróbuję, korzystając z dorobku różnych myślicieli, sformułować trzy podstawowe warunkiprzejścia do tej epoki tak, abyśmy umieli w niej żyć. Pamiętajmy jednak, że dzieło jestdeterminowane przez proces tworzenia.

Po pierwsze, trzeba, żeby najbogatsze kraje świata zrozumiały, że w ich interesie leżyrozpoczęcie wielkiego programu wyrównywania szans. Mówiąc wielki, mam na myśli skalęporównywalną z rozmachem niedawnego wyścigu zbrojeń i podboju kosmosu. Jest to zadaniedla najbogatszych krajów świata, dla ich obywateli, rządów, organizacji pozarządowych etc., bywymusić taki program. Nie chodzi jednak o to, żeby dawać. Samo dawanie jest złe. Chodzi o to,żeby organizować aktywność ludzką, pomagać ludziom organizować się do działania, wspieraćich, kiedy są już gotowi do działania i wtedy, gdy są w stanie dawać sobie radę własnymi siłami.

Po drugie i trzecie: jakie powinny to być działania i co ma być ich celem? Do czego mamy dążyć- my, do czego ma dążyć biedota świata? Model bogactwa oglądany w kolorowychtelewizorach, lansowany głównie w Stanach Zjednoczonych, polega najogólniej mówiąc na tym,żeby jak najczęściej zmieniać stare przedmioty na nowe i posiadać jak najwięcej nowychrzeczy. Gdyby większość krajów świata przyjęła taki model rozwoju, katastrofa nastąpiłabynatychmiast. Już teraz bowiem, z niezwykłą ostrością, wyłania się problem kurczenia sięzasobów naturalnych Ziemi, choćby takich jak woda i powietrze, oraz problem zaśmiecaniaZiemi tymi wyrzucanymi przedmiotami. Jest także problem wzrastającego przyrostunaturalnego. I jest oczywiste, że planowanie urodzeń, podobnie jak rozwijanie technologii, nieuratuje nas. Nic nie pomoże domniemanie, że rozpowszechnianie się zachodniego,konsumpcyjnego, modelu życia powstrzyma przyrost naturalny. Już teraz, jak na ten model, jestnas o wiele za dużo. Dominacji konsumpcyjnego modelu życia nasza planeta nie wytrzyma. Tuspotykamy się z problemem bezrobocia wywoływanego przez nowoczesne technologie. Tymnieszczęściom możemy stawić czoło tylko w jeden sposób. Konieczne jest wylansowanienowego modelu życia, nowego modelu wartości.

Musimy przestać widzieć wartość w karierze rozumianej jako praca przynosząca wysokiedochody wydawane na coraz to nowe przedmioty. Wartością powinien stać się czasprzeznaczony na kontakt z ludźmi, książką i przyrodą. Skracanie czasu pracy umożliwi dzieleniesię tą pracą z innymi, zaś pieniądze, z części których w ten sposób zrezygnujemy, nie będąnam tak bardzo potrzebne, gdy miejsce nowych zakupów zajmą nowi przyjaciele.

Podstawowe problemy naszej epoki musimy rozwiązać wszyscy razem, to wymagakompleksowego działania. Potrzebne są inicjatywy obywatelskie, działania organizacjipozarządowych, poważne zaangażowanie mediów i silna presja na rządy i samorządy, bypopierały i wchłaniały działania zmierzające do tego celu.

V

Jest oczywiste, że gospodarcza integracja świata opiera się na wolnym rynku. Jednak rynek"premiuje" silnych (na ogół bogatych) i "dołuje" słabych (na ogół biednych). Stąd próby jegolikwidacji, z których najpotężniejszą był komunizm. Właśnie z rynkiem ten system przegrał - a

Page 75: Binder artykuły

okazał się nie lekarstwem, lecz trucizną znacznie groźniejszą od choroby, którą miał leczyć. Naszczęście, jak na razie, nikt nie próbuje powtórek.

Niestety, rynek ze swej natury utrzymuje drastyczne różnice pomiędzy strefami świata.Premiowanie silnych jest niezbędne dla funkcjonowania rynku. Byłoby to korzystne dlaludzkości, gdyby w powszechnym wysiłku udało się nam wyrównać szanse i warunki wszystkimoraz zapobiec "dołowaniu" słabych. By tak się mogło stać, wysiłek ten musiałby stanowić procesprawdziwie społeczny.

Wyrównywanie szans, warunków startu i ochrona słabszych muszą opierać się nie tylko i nieprzede wszystkim na podatkach, ale na powszechnym uczestnictwie we własności i władzy.Myślę tu o różnych formach współgospodarzenia, o aktywnym udziale w samorządachwszystkich szczebli oraz wszelkich innych instytucjach demokratycznych - krajowych,makroregionalnych i globalnych.

Rzecz w tym, aby upowszechniła się zasada regionalnego działania i globalnego myślenia. Wślad za tym musi iść funkcjonowanie wielo-szczeblowych samorządów opartych namaksymalnej decentralizacji władzy i własności, które będzie prowadzić przez parlamenty i oboknich do globalnej federacji. Pisząc dokładniej: transgraniczne federacje samorządowe wmikroregionach winny działać wespół z parlamentem w makroregionie (Europa Środkowo-Wschodnia, Unia Europejska itp.) i przy prymacie parlamentu - federacji globalnej.

Zjawisk, które globalną strukturę polityczną czynią konieczną, jest bardzo wiele. Wystarczyjednak, co próbowałem opisać, możność oddziaływania na skutki funkcjonowania globalnegorynku. Powołanie rządu światowego oznaczałoby wywłaszczenie mieszkańców świata zpolitycznej, a co za tym idzie, także społecznej aktywności. System federacji może spełniaćwszelkie pozytywne role rządu, a jednocześnie premiować aktywność obywatelską wszystkichmieszkańców świata, bo na niej się opiera.

VI

Tworzenie nowego ładu zależy od wykonania wielu zadań w skali globalnej. Musimy, co bardzotrudne, uświadomić to sobie, dyskutować o tym, podjąć prace programowe i kształcenie nawielką skalę.

Społeczeństwa jednak nie mogą czekać na takie pospolite ruszenie. Każde musi podjąćdziałania już, zaraz, i przezwyciężać swoje kryzysy jako światowe. Znaczy to, że w każdymdziałaniu winny uwzględniać jego kontekst światowy. Oczywiście kontekst ten jest tym bardziejdoniosły, im większe znaczenie ma współpraca w danym kraju dla współpracy światowej.

Dlatego, o czym już pisałem, szczególnie ważna, wręcz decydująca dla nowej epoki, jesttransformacja w krajach najbardziej uprzemysłowionych. Współczesne technologie pracy kreująideę partnerstwa, jedności w różnorodności (tzw. human relation) i partycypacji.

Idee, które mogą stać się siłą napędową ludzkości w tworzeniu nowej epoki, muszą stanowićodpowiedź na podstawowe pytania stawiane przez kryzys globalny.

Jak wynika z tego, co napisałem, podstawowe wyzwanie współczesnego świata to olbrzymiezróżnicowanie kultur i cywilizacji, a zwłaszcza nierówność warunków życia i wszelkich szans wobrębie współpracy narzucanej przez jednolitą w skali globu gospodarkę.

Proces realizacji programu wyrównywania szans i warunków niesie w sobie wielką,dynamizującą życie, ideę. Zawiera olbrzymie zamówienia, inwestycje i rynki zbytu - dla jednych,miejsca pracy, różnorodne kwalifikacje i wykształcenie - dla innych. Wszystkim zapewnia udziałwe wszechstronnej konsumpcji godnej XXI wieku i wszystkich może porwać rozmachem

Page 76: Binder artykuły

największego i najwspanialszego w dziejach ludzkości zadania. Stwarza szanse dla ideipartnerstwa i jedności w różnorodności, które od wyznawców różnych religii wymaga szerokopojętego ekumenizmu, i ekumenizm taki wspiera.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 77: Binder artykuły

POLITYKA - 05/2003 (2386)

JACEK ŻAKOWSKIAfera towarzystwa

Afera Rywina, która błyskawicznie przekształciła się w "aferę Michnika", teraz zaczyna sięstawać "aferą towarzystwa", czyli warszawskiej elity - zblatowanej, rozbawionej, żyjącej ponadstan. Gęgacze nie zostawiają na niej suchej nitki, niespodziewanie do radykalnych krytyków elitdołączył prezydent Kwaśniewski.

Kryzys elit

Największą przeszkodą w modernizacji nie są małorolni, lecz polskie elity". "III Rzeczpospolitawyczerpała możliwości samonaprawy. Czas zacząć myśleć o IV Rzeczpospolitej". Taki jest dziśdominujący ton publicystyki. Bo na wielu ludziach styl nagranej rozmowy zrobił większewrażenie od treści. Katastroficzny ton nie jest nowy. Nowy jest ostry ton prezydenta, jakiego dotej pory nie używał.

Prezydent Aleksander Kwaśniewski o polskich elitach w rozmowie z Jackiem ŻakowskimZasadniczą deklarację prezydent złożył w Polskim Radiu. "Ta sprawa - powiedział - to bardzopoważny sygnał dla trzech co najmniej środowisk, żeby się zastanowiły, jak powinny wyglądaćwzajemne kontakty - to są politycy, biznes i media. Media też jakby tak głęboko weszły w życiepubliczne, że te role się zamazują, że mówi się coś na ucho, a coś innego oficjalnie. Wszyscysą ze sobą dosyć zakolegowani i tak dalej. (...) Musimy wrócić do linii demarkacyjnych, któredzielą te środowiska i które pokazują, że jednak pracujemy w różnych sferach, posługujemy sięnieco innymi instrumentami, podlegamy pewnej wzajemnej kontroli. Czyli ten stopieńprzenikania musi być dużo mniejszy, niż jest w tej chwili".

Zabrzmiało to mocno, ale dość niejasno. Bo nie wiadomo ani jak taka separacja miałabywyglądać, ani do jakiej tradycji prezydent chce nawiązać. Sam przecież był dotąd kojarzony ztymi środowiskami i tymi mechanizmami, które krytykuje i próbuje zmieniać. Więc o co muchodzi?

Polska - szczery kraj

Proszę o rozmowę i późnym wieczorem, przed wyjazdem do Davos, prezydent poświęca na niąsporo czasu. Zaczyna od genezy. Po 14 latach transformacji elita jest już stabilna.Najważniejsze pozycje zajmują ludzie cały czas obecni na scenie. A Polska jest krajem dośćszczerym. Ludzie chcą się przyjaźnić. "Im dłużej to trwa, tym wrażenie zbyt silnych powiązaństaje się poważniejsze. Powstaje wrażenie 'zblatowania'. Te związki stają się obciążeniem dlakażdej ze stron". Zwłaszcza że poziom interesów rośnie. "14 lat temu wzajemne przenikanie

Page 78: Binder artykuły

dotyczyło drobiazgów. Dziś dotyczy wielkich interesów. Wtedy Lew Rywin był odchodzącymwiceszefem telewizji z bardzo niejasną perspektywą; Leszek Miller był politykiem walczącym opolityczny byt, a Adam Michnik zaczynał budowanie 'Gazety'. Nikt nie przypuszczał, że staniesię ona największą gazetą w tej części Europy". Wtedy zblatowanie nie miało wielkiegoznaczenia. A dziś ma ogromne. Ludzie tej różnicy jakoś nie dostrzegają. Dlatego "trzebawyraźnie powiedzieć, kto za co odpowiada, jakiego typu kontakty są normalne, a jakie niepowinny mieć miejsca".

Zdaniem prezydenta nawet "Adam (Michnik) jeszcze nie zrozumiał, jak silną w ramachkonstrukcji i destrukcji zbudował sobie pozycję w Polsce. Przede wszystkim dzięki sobie,ponieważ był uczciwym rewolucjonistą i to jest poza dyskusją, i może być przez innychpodziwiany. Dlatego, że zbudował 'Gazetę'. I dlatego, że jego styl i bardzo tolerancyjnedziałanie dały mu kontakty w różnych środowiskach. Zbudował taką ilość wpływów i kontaktów,że stał się kłopotem samym w sobie. Trudno jednocześnie być dobrze z Millerem, Buzkiem,Niesiołowskim czy Kwaśniewskim...".

Zdaniem prezydenta "to nie jest żaden dramat". Teczki i sprawa Oleksego to były wstrząsybardziej dramatyczne niż sprawa Rywina. "Ale może jest dobry moment do namysłu". Nawiązujedo artykuły Zdzisława Krasnodębskiego w "Rzeczpospolitej". Tytuł artykułu "System Rywina - zsocjologii III Rzeczpospolitej". Nadtytuł: "Największe zagrożenie dla demokracji płynie nie zmarginesu państwa, lecz z jego kulturalnego, politycznego i gospodarczego centrum".Prezydent nie zgadza się z wieloma tezami autora, ale widzi podobny problem. "Największeniebezpieczeństwo - mówi - to jest wrażenie, że rządzi przenikająca siebie wzajemnie elita,towarzystwo, grupa; że to nie jest tylko wrażenie 'zblatowania', że to jest rzeczywiste'zblatowanie'".

Z rautu na bal

Co do diagnozy trudno się z prezydentem nie zgodzić. Wiele osób uważa, że warszawskie elityrzeczywiście zrosły się dość niebezpiecznie, tworząc silny negatywny kapitał społeczny.Wewnętrzne lojalności łączące wybitne osobistości różnych dziedzin życia stały się częstosilniejsze od lojalności wobec roli, jaką pełnią w polskim życiu publicznym. Aleksander Smolar,politolog i szef Fundacji Batorego, uważa, że Polacy nie umieją oddzielić pełnionej roli odosobowości i ufają tylko osobistym relacjom. Nawet w interesach nie polegają na słowiepisanym. Zamiast wysłać pocztą podanie, ofertę albo propozycję, wolą przyjść i sprawęosobiście "załatwić". To nie za każdym razem musi się wiązać z korupcją. Ale zawsze jest towyraz nieufności wobec bezosobowych reguł, które rządzą demokratycznym porządkiem.Mówiąc wprost: Polacy nie wierzą w prawo i odruchowo próbują mu pomóc.

Elity mają po temu najwięcej okazji i chętnie z nich korzystają. Zwłaszcza że stały się teżłapczywe, bo zostały skażone bakcylem ostentacyjnej konsumpcji, na którą większości nie staćlub nie powinno być stać. Jan Krzysztof Bielecki, były premier, który pracuje w Londynie, ale wPolsce jest wiele razy w roku, uważa, że negatywna specyfika warszawskiej elity politycznejwidoczna jest gołym okiem.

W Anglii, Ameryce, Francji politycy nie wyróżniają się specjalnie ubiorem. "W Warszawie jakktoś chce się dowiedzieć, jakie krawaty są modne, to idzie do Sejmu albo do Pałacu". Poza tymrzuca się w oczy nadreprezentacja mulatów. Bo przecież Andrzej Lepper nie jest jedynymmulatem. W Londynie na polityka, który sprawując urząd spędza czas w solarium, patrzono bynieufnie. A w Polsce modę na polityka zadbanego ponad krajową i nawet europejską normęwprowadził sam prezydent, zawsze perfekcyjnie ubrany posiadacz godnej pozazdroszczeniakolekcji eleganckich krawatów, który kiedyś wylansował ciemnoniebieskie koszule. Dziś, ślademprezydenta, kiepsko zarabiająca elita polityczna rujnuje się na koszule w delikatną kratkę.

Page 79: Binder artykuły

Członkowie elity zbyt często nie rozumieją, albo nie chcą rozumieć, że rola dająca elitarnąpozycję nakłada też obowiązki i ograniczenia. Nie chodzi tylko o skromność. Ostentacyjnelekceważenie reguł przypisanych do roli demonstrował też Janusz Pałubicki, który ministerialnąnominację odbierał w góralskim swetrze. Istotą problemu jest to, że w kotle elit mieszają sięstyle i duża część elity politycznej naśladuje wzorce konsumpcyjne biznesu oraz styl byciatypowy dla gwiazdorów show-biznesu. To widać także po intensywności życia towarzyskiego.

Jak na sytuację kraju elity polityczne za dobrze i zbyt intensywnie się bawią. "W Warszawie -zdaniem Bieleckiego - najważniejsze jest bankietowanie, kręcenie się po salonach. Nawetwysocy urzędnicy i poważni politycy poświęcają na to po kilka godzin dziennie". Wręczanienagród, jubileusze, urodziny, aukcje dobroczynne, doroczne bale i gale gromadzą politycznączołówkę, obecnych i byłych premierów, ministrów, parlamentarnych liderów, a jednocześnieksiążąt oraz baronów biznesu, mediów, kultury. Warszawska elita, która dopiero co wyrwała sięze zgrzebnego Peerelu, wciąż jest zafascynowana nowym stylem życia - rautami, przyjęciami,wielkimi imprezami w rezydencjach polskich oligarchów. W Londynie nikt nie ma czasu na takintensywne bywanie.

Być może kluczem do zrozumienia "pędu bankietowego" jest także zgrzebność polskich elit. WWarszawie nie respektuje się prostej zasady dobrego wychowania, zgodnie z którą naprywatnych przyjęciach nie zamęcza się gości służbowymi sprawami. Warszawski savoir-vivrejest taki, że już przy drzwiach sal bankietowych dostojnicy oraz biznesmeni porzucają żony (jeślije w ogóle zabrali) i pędzą w wir interesów. Rangę polityka poznaje się po liczbie oczekującychw kolejce na rozmowę. Rangę biznesmena po długości rozmowy z premierem albo ważnymministrem. I to nie zawsze są angielskie czcze pogawędki na temat pogody. Brak ogładysprawia, że nawet to, czym w wielu krajach elity się szczycą - aukcje charytatywne, fundacje,sponsorowane przez biznes imprezy sportowe - w Polsce przesłania zwykle szemrana otoczkainteresów załatwianych po kątach albo nie mniej krępujący nuworyszowski przepych.

Elito, przyhamuj!

Prezydentowi też się to nie podoba. "Trzeba się opamiętać - mówi - z tymi wszystkimi galami wkraju, gdzie jest tyle bezrobocia, biedy, ludzkiego nieszczęścia. Po co tam mają chodzić ciwszyscy wysocy urzędnicy? Trzeba mieć trochę skromności i wrażliwości. To nie jest momentna świętowanie. Trzeba zrobić jedno wielkie święto, kiedy wejdziemy do Unii Europejskiej.Zacząć 1 maja 2004 r. i świętować najdalej do dziewiątego. Do tego czasu proponuję ascezę".

Prezydent nie jest zwolennikiem tworzenia społeczeństwa, "gdzie są hermetyczne wieżebiznesu, polityki i mediów (...). To jest wbrew naturze. Natomiast z biznesem trzeba rozmawiaćna właściwych szczeblach, a nie przy okazji gali, bali i urodzin". Co wobec tego będzie zesłynnymi urodzinami w Pałacu Prezydenckim, na których w tym roku było 600 osób, międzyinnymi Lew Rywin? "No, już na pewno nie 600. Dla wygody wszystkich będzie lepiej, jeżeli tenstan się istotnie zmniejszy. (...) Mam święte prawo kontaktować się z przyjaciółmi (...).Natomiast staram się maksymalnie unikać tych wszystkich urodzin, które są późniejeksploatowane przez media kolorowe". Krzysztof Janik rozumie prezydenta, ale żałujeprezydenckich urodzin, "bo to była bardzo sympatyczna impreza". Prezydenccy ministrowie sąmniej wyrozumiali, bo dostali od prezydenta szlaban. Od początku roku zakazał swoimministrom uczestnictwa w wydarzeniach natury prywatno-osobistej ludzi biznesu czy ludzimediów. "Zaczęli mnie pytać, czy mogą iść na spotkanie klubu SLD, jak mają zaproszenia.Pytają, czy mają mi przedstawić listę zaproszeń".

Może to nie brzmi specjalnie poważnie, ale skoro niemal wszyscy się zgadzają, że coś trzebazmienić, to od czegoś przecież trzeba było zacząć. Jerzy Szacki, socjolog, autor m.in."Liberalizmu po komunizmie", uważa, że decyzje prezydenta "są mądre, bo mogą zmienićobyczaje niektórych środowisk". Oczywiście, jak ktoś chce brać albo dawać łapówki, to zakaz

Page 80: Binder artykuły

imprezowania mu tego nie uniemożliwi. "Nie chodzi jednak o zmianę ludzkiej natury, ale opozory. Ktoś mądrze powiedział, że obłuda to hołd składany przez występek cnocie". Nie jestbez znaczenia, kogo się udaje. "A w polityce pozory są szczególnie ważne".

Absencja "prezydenckich" - która wywołała konsternację na hucznych urodzinach prezesaOrlenu w jednym z warszawskich hoteli - trochę przerzedziła salony. Ale to nie ich zblatowanie zbiznesem rodzi najwięcej problemów, bo decyzje gospodarcze nie zapadają w Pałacu. Jednakminister Janik, który jest przełożonym administracji rządowej, nie widzi powodu, by iść ślademprezydenta i ograniczyć bankietowo-towarzyską aktywność, np. wojewodów, chociaż wnajbliższym czasie chce z nimi rozmawiać na temat etyki. Jego zdaniem "krucjata powinnadotyczyć przede wszystkim Warszawy". Zresztą Janik nie patrzy na ten problem "aż takkrytycznie jak prezydent", chociaż rozumie jego symboliczne gesty.

Szkoła Busha i Piłsudskiego

Tu jednak nie chodzi tylko o wrażliwość. Zdaniem prezydenta "w świecie polityczno-biznesowo-medialnym interesy się mieszają, a linie podziałów się kruszą". Kwaśniewski zapytał prezydentaBusha, jak sobie z tym radzą w Ameryce. Usłyszał, że to proste. "Funkcję publiczną każdy z naspełni przez jakiś czas. Wtedy następuje zamrożenie kontaktów. Nie chodzi się na prywatneimprezy ani w te same miejsca co dziennikarze albo biznesmeni". Bush pewnie by się zdziwił,że to w Polsce nikomu nie przyszło do głowy. I pewnie spadłby z krzesła, gdyby się dowiedział,ilu wysokiej rangi polityków bawiło się choćby na zakopiańskim sylwestrze zorganizowanymprzez jednego z wpływowych biznesmenów.

"Post w tych sprawach - mówi prezydent - jest dla Rzeczpospolitej i dla polskiej demokracjipotrzebny. Mówię to jako człowiek, który od czasu do czasu stosuje diety i wie, że dobrze służą.(...) Polityka to nie jest zakon. Nie wymaga aż takich poświęceń. Ale wymaga wyrzeczeń". Tojest niewątpliwe.

Dieta towarzyska zmniejsza natężenie pokus i hamuje powstawanie empatii, szczególnejżyczliwości, nieformalnej więzi między politykami, biznesmenami i baronami mediów. Ale nieprzekreśli empatii i nie zmieni więzi, które już powstały. Zresztą wcale nie jest pewne, że torzeczywiście więzi są największym problemem. Może rację ma Bronisław Geremek uważając,że więzi są wtórne, bo problemem są same elity, a dokładniej ich jakość.

Wiesław Kaczmarek, do niedawna minister skarbu, uważa, że jest za późno na subtelnedziałania. Wątpi, czy w ten sposób uda się zmienić zdegradowaną polską kulturę polityczną."Coraz częściej - mówi - mam skłonność do myślenia policyjnego. Trzeba zrobić parępokazówek. Jak się chce coś zmienić, już nie ma innej recepty". Kaczmarek przeżył szok, kiedyrok temu po paru latach przerwy znów został ministrem. Bo nagle znalazł się pod potężnąpresją wielkiego biznesu. Jako minister prywatyzacji w poprzednich lewicowych rządach aż takjej nie odczuwał. Jego zdaniem w ostatnich latach "towarzystwo okrzepło. Między polityką,biznesem i mediami narosły zależności i zobowiązania. Kozak za łeb trzyma Tatarzyna. (...) Wdodatku duży mecz się odbył, a teraz jest strasznie ostra dogrywka o największe stawki - gaz,energię, paliwa - czyli o władzę w państwie na bardzo długie lata. To powoduje, że pękająhamulce, rodzi się inny styl. Innego rodzaju są naciski i kombinacje".

W jakimś sensie mleko już się rozlało. Więzi wytworzone w okresie przełomu, kiedy powstawałyelity III Rzeczpospolitej, trudno będzie zmienić, podobnie jak obraz elit w oczach zwykłych ludzi."Piłsudski miał dobry pomysł na taką sytuację. U niego nigdy szefem kadr nie był legionista.Chciał, żeby chociaż polityka kadrowa była wolna od legionowego etosu" - mówi prezydent. Tonawiązanie wydaje się nieprzypadkowe przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, dążąc dosformalizowania stosunków między elitami prezydent (podobnie jak kiedyś Marszałek) próbujesię przeciwstawić stylowi dwóch ważnych dla niego środowisk. Własnego środowiska dawnego

Page 81: Binder artykuły

ZSP i w ostatnich latach coraz mu bliższego środowiska dawnej opozycji laickiej. Oba - choćwiele je różniło i różni - wyniosły z Peerelu nieformalny styl, zwyczaj mówienia sobie po imieniu iodruch budowania silnych osobistych więzi. Po drugie słowo "sanacja" i porównanie do kryzysuprzedwojennej elity - też uwielbiającej rauty i przeżartej przez kliki - pada w wielu rozmowach.

Ten moment

Trudno się dziwić zaskoczeniu polityków, że prezydent - dotychczas raczej gładki i dlawszystkich miły - zaczął mówić nieprzyjemne rzeczy. Ale prezydent robi wrażeniezdeterminowanego i może nas jeszcze dalej zaskakiwać, narażając się różnym elitarnymgrupom. Na przykład wracając do słynnego opanowanego przez reporterów korytarza w Sejmiei dziennikarskiego stolika, przy którym kiedyś poległ minister Geremek. "To jest po prostunieporozumienie. To, co teraz mówię, jest prawdą i przepraszam za prawdę, bo prawdy mają todo siebie, że są nieprzyjemne. Tam z nudów się gada plotki, z nudów się opowiada historie iwymyśla historie. Powinno być jedno miejsce, gdzie dziennikarze pracują, komentują, dyskutują,robią audycje, i drugie - miejsce spotkań z politykami. To muszą być strefy rozłączone. Dla mniesytuacje, które ja sam przeżywałem w Sejmie - gdzie nawet do toalety nie można wyjśćbezpiecznie, bo zaraz pojawia się tłum - są nienormalne. (...) Nigdzie na świecie tak nie jest, żepo parlamencie tłum dziennikarzy biega za politykami".

Prezydent zdaje się wiedzieć, co robi, wchodząc na ścieżkę wojenną z kilkoma grupami naraz."Są trzy rzeczy, które ograniczają polityków - mówi. - Żeby być politycznie poprawnym, żeby niezadzierać z mediami i żeby się przypodobać opinii publicznej. Te trzy choroby wystarczą, byzdegenerować najlepszy charakter. Ale są momenty, kiedy może warto o takim problemiepowiedzieć". Wydaje się, że ten moment, zdaniem prezydenta, przyszedł właśnie teraz, kiedyelity, stając się widocznym problemem, wywołały skandal. Być może i ta prezydencka diagnozajest słuszna. Bo skandal - jak sto lat temu pisał Wacław Nałkowski - jest reakcją obronną nanaruszenie normy i dobrze leczony może ją umocnić. Ale żelazo trzeba kuć póki jest gorące.Inaczej mówiąc, zmianę można uruchomić, dopóki trwa skandal, póki szok nie minie. Tu wieleosób może mieć obawę, czy eksploatując skandal nie wzmacnia się paranoicznej kulturypodejrzeń, w której każdy jest podejrzany i która może być równie destrukcyjna jak zblatowanieelit. Taka groźba istnieje, jeżeli i tym razem skończy się na gadaniu.

Zdaje się, że prezydent naprawdę chce coś zmienić, ale nie wiadomo, czy ma dość determinacjii siły, żeby wywołać rzeczywistą zmianę, co by wymagało kolejnych posunięć. Bo problem zelitami nie ogranicza się przecież do stylu i zachowania pozorów - jak ważne by one nie były.Niepokojące więzi i złe obyczaje nie są tylko efektem marnej jakości elit, historycznych zaszłościi polskiej specyfiki.

System Rzeczypospolitej jest tak skonstruowany, że skłania do patologii, a czasem wręcz doniej zmusza. Media elektroniczne i gospodarka są, w dużym stopniu niepotrzebnie, poddanekontroli polityków albo uzależnione od ich arbitralnych decyzji. Decyzje polityczne są małoprzezroczyste. Lobbyści, jak chcą, manipulują politykami i opinią publiczną. Nadużyciapraktycznie pozostają bezkarne. W tym sensie zblatowanie to nie jest choroba, lecz objawchoroby, która powstaje w patologicznym systemie. To wszystko wiadomo. Wszystko to maźródła w niedobrym polskim prawie, które trzeba i można poprawić. To prawo prezydent możespróbować zmienić. Może dla takiej zmiany zmobilizować dużo społecznej, politycznej iintelektualnej energii. Nikt inny nie ma dziś takiej szansy - jeżeli ona w ogóle istnieje.

Współpraca Justyna Kapecka

Page 82: Binder artykuły

Prezydent Aleksander Kwaśniewski o polskich elitach wrozmowie z Jackiem ŻakowskimTo jest problem typowy dla kraju ustabilizowanego.

Skąd się wziął problem. Po pierwsze Polska, ma za sobą 14 lat transformacji. Grupa ludzitworzących elitę, jest dosyć stabilna. Po drugie, Polska jest krajem dość szczerym. Ludzie chcąsię przyjaźnić. Im dłużej to trwa, tym wrażenie zbyt silnych powiązań, staje się poważniejsze.Powstaje wrażenie "zblatowania". Te związki stają się obciążeniem dla każdej ze stron. Ja bymtego nie traktował jako rzeczy negatywnej. Jesteśmy społeczeństwem otwartym, towarzyskim iprzenikanie elit jest ceną tej otwartości. Ale jest i po trzecie: z czasem zmienił się poziominteresów. 14 lat temu wzajemne przenikanie dotyczyło drobiazgów. Dziś dotyczy bardzowielkich interesów. 14 lat temu Lew Rywin był odchodzącym wiceszefem telewizji z bardzoniejasną perspektywą; Leszek Miller był politykiem walczącym o polityczny byt, a Adam Michnikrozpoczynał budowanie "Gazety". Nikt nie przypuszczał, że stanie się ona największą gazetąEuropy.

Trzeba wrócić do pewnych linii demarkacyjnych. Największe niebezpieczeństwo to jestwrażenie, że rządzi przenikająca siebie wzajemnie elita, towarzystwo, grupa; że to nie jest tylkowrażenie "zblatowania", że to jest rzeczywiste "zblatowanie".

Trzeba wyraźnie powiedzieć kto za co odpowiada, jakiego typu kontakty są normalne, a jakienie powinny mieć miejsca.

Oczywiście to wymaga pewnego wysiłku, ale mnie do tego wysiłku przekonał Bush. Zapytałemgo: słuchaj, żyjecie w kraju, w którym stopień przenikania się biznesu i polityki jest największyna świecie. Jak sobie z tym radzicie? Odpowiedział: funkcję publiczną każdy z nas, pełni przezjakiś czas. Wtedy następuje zamrożenie kontaktów. Nie chodzi się na imieniny, nie bywa naurodzinach, ani w tych samych miejscach co dziennikarze albo biznesmeni.

Trzeba narzucić sobie samodyscyplinę.

Polityka to nie jest zakon. Nie wymaga aż takich poświęceń. Wymaga jednak wyrzeczeń.

Na pewno nie powinniśmy tworzyć społeczeństwa, gdzie są hermetyczne wieże biznesu, wieżepolityki i wieże mediów. Jesteśmy za małym krajem. Zresztą to jest wbrew naturze. Natomiast zbiznesem trzeba rozmawiać na właściwych szczeblach, a nie przy okazji gali, bali i urodzin.

O prezydenckich urodzinach na 600 osób

Już na pewno nie 600. Dla wygody wszystkich będzie lepiej jeśli ten stan się istotnie zmniejszy.

Zaczynam od siebie. Oczywiście mam święte prawo kontaktować się z przyjaciółmi, zjeść zeznajomym kolację, czy obiad. Natomiast staram się maksymalnie unikać tych wszystkichurodzin, które są później eksploatowane przez media kolorowe.

w odpowiedzi na pytanie, czy to jest normalne, że na przykład na imieninach jednego zdyrektorów telewizji pojawia się prezydent i premier:

Mówimy o urodzinach Dyrektora Zielińskiego. Od trzech lat tam mnie nie ma. Bo zdałem sobiesprawę, że nie panuję nad sumą informacji, które powstają przy takich okazjach. Powiedział -

Page 83: Binder artykuły

nie powiedział, widział, popierał, mówił, zachęcał itd. Nad tym nie da się zapanować. Więcjedyna metoda to po prostu - nie uczestniczyć. Oczywiście tu jest problem lojalności, przyjaźni.Niestety, w trudnym świecie polityki przyjaźnie muszą być ograniczone. Okres pełnieniawysokiej funkcji wymaga samodyscypliny, wstrzemięźliwości, żeby nie powiedzieć: rezygnacji.Nie z przyjaźni, ale z obecności. Jeżeli np. szef komisji sejmowej do spraw mediów pojawia sięna spotkaniu rolników czy ekologów, to ryzyko konfliktu interesów jest małe. Ale jeżeli on siępojawia na bankietach mediów, które mają z władzą coś do załatwienia - konflikt występuje.

Tego nie da się zapisać w żaden kanon. Tu jest potrzebna czystość reguł.

[Teraz polityk] Absolutnie musi przejrzeć listę gości zapraszanych na swoje imieniny i usunąćjakiekolwiek wątpliwości, że przyjdą ludzie, którzy mają interesy do zrobienia, nawet gdyby tobyły bardzo przyzwoite interesy.

Sprawa Rywina może nas doprowadzić do wniosku, że zwyczaje są złe. To dotyczy takżemediów. Nie da się być skutecznym wobec wydarzeń politycznych i przyjaźnić się z politykami,których się opisuje.

Świat polityczno-medialny za bardzo jest oparty o, bale, imieniny i różne spotkania. Tu jestproblem bo interesy się mieszają, linie podziałów się kruszą.

Myślę, że winniśmy wziąć na wstrzymanie. Post w tych sprawach jest dla Rzeczpospolitej i dlapolskiej demokracji potrzebny. Mówię to jako człowiek, który od czasu do czasu stosuje diety iwie, że dobrze służą.

Mało tego, to spowoduje również większą wartość obecności.

Na kogo by dziś nie spojrzeć, to wszyscy są bohaterami przełomu. Piłsudski miał dobry pomysł,mianowicie u niego nigdy szefem kadr w wojsku nie był legionista. Chciał, żeby chociaż politykakadrowa była wolna od etosu legionowego...

O Adamie Michniku

Adam jeszcze nie zrozumiał jak silną w ramach konstrukcji i destrukcji zbudował sobie pozycjęw Polsce. Przede wszystkim dzięki sobie, ponieważ był uczciwym rewolucjonistą i to jest pozadyskusją, i może być przez innych podziwiany. Dlatego, że zbudował "Gazetę". I dlatego, żejego styl i bardzo tolerancyjne działanie dały kontakty w różnych środowiskach. Zbudował takąilość wpływów i kontaktów że stał się kłopotem samym w sobie. Trudno jednocześnie byćdobrze z Millerem, Buzkiem, Niesiołowskim, czy Kwaśniewskim.

Dla Adama ta historia z Rywinem to jest bardzo poważny powód, żeby zastanowić się nadprzyszłością "Gazety" i nad samym sobą. "Gazeta" spisuje się znakomicie i odgrywa ogromnąrolę tam, gdy jest medium opinii, dyskusji, dialogu. I zarazem wielokrotnie pokazała swąnieudolność jako medium zaangażowane politycznie.

Ja z nikim nie przestaję być na ty. Natomiast jest niewłaściwe, kiedy osoby, które prywatniemówią sobie na ty, w sytuacjach oficjalnych też w ten sposób się do siebie zwracają.

"Gazeta" powinna być gazetą, prezydent - prezydentem, rząd - rządem, a biznes - biznesem.Tylko tyle i aż tyle. Świat polityczny, biznesowy, medialny dobrze wie o czym mówię. Trzebazrobić krok do tyłu. Dla dobra sprawy. Tak dla wszystkich będzie lepiej. Trzeba ten krok wsteczzrobić, żeby mieć pewność, że wygrany przetarg jest wygranym przetargiem, że decyzja, którąpodejmuje władza nie ma żadnego tła. To wymaga reguł.

Page 84: Binder artykuły

Fundacji Jolanty Kwaśniewskiej

Muszę tutaj docenić moją żonę. Moim zdaniem działalność fundacji jest przejrzysta. W Polsceurząd prezydencki jest tak skonstruowany, że żadna bezpośrednia decyzja ekonomiczna niejest podejmowana. Tu nie ma ryzyka.

Od początku roku zakazałem moim ministrom uczestnictwa w wydarzeniach natury prywatno-osobistej ludzi biznesu czy ludzi mediów. Powiedziałem, że mają nie chodzić na urodziny,imieniny. Oczywiście czym innym jest wydarzenie o charakterze publicznym. Zaczęli mnie pytaćczy mogą iść na spotkanie klubu SLD, jak mają zaproszenia. Pytają, czy mają mi przedstawićlistę zaproszeń. Mówię, że tam, gdzie mają stałe grono - ja nie mam nic do tego, natomiast tamgdzie mamy do czynienia z wielkimi zbiorowiskami - to nie chcę, żeby później opowiadano, żeten powiedział to, drugi tamto.

Nie obawiam się żadnych kontaktów, jakie mają miejsce oficjalnie w pałacu. Normalnie pałacjest otwarty, kontaktujemy się, wszystkie wejścia gości są zapisane. Rozmawia się o wszystkim,o polityce, sporcie, ekonomii; odbywają się spotkania z grupami zawodowymi, nie maproblemów. Problem zaczyna być wtedy, kiedy pchają się lobbyści, kiedy krążą po korytarzach -tego nie może być. Stąd na przykład pytanie do marszałka Sejmu, czy Sejm nie mógłbypracować w bardziej luksusowych warunkach, to znaczy być bardziej niezależny wpodejmowaniu decyzji. To nie oznacza nie słuchania ekspertów. W Sejmie jest przecież trochętak jak w sądzie - trzeba słuchać. Lecz później jest moment, w którym dyskutują i decydują tylkoposłowie. Czy pomaga w tym ów korytarz na pierwszym piętrze, nad którym władzę przejęlidziennikarze? To jest po prostu nieporozumieniem. To co teraz mówię jest prawdą iprzepraszam za prawdę, bo prawdy mają to do siebie, że są nieprzyjemne.... Tam z nudów sięgada plotki, z nudów się opowiada historie i wymyśla historie itd.

Powinno być jedno miejsce, gdzie dziennikarze pracują, komentują, dyskutują, robią audycje, idrugie - miejsce spotkań z politykami. To muszą być strefy rozłączone.

Dla mnie sytuacje, które ja sam przeżywałem w Sejmie - gdzie nawet do toalety nie możnawyjść bezpiecznie, bo zaraz pojawia się tłum - są nienormalne.

Są trzy rzeczy, które nas ograniczają. Żeby być politycznie poprawnym, żeby nie zadzierać zmediami i żeby się przypodobać opinii publicznej. Trzy wystarczające choroby, by spowodować,że nawet bardzo dobre organizmy, dobre charaktery się zdegenerują.

Są takie momenty, kiedy może warto o takim problemie powiedzieć. Byłbym bardzo ciekaw jakśrodowisko dziennikarskie dziś by to przyjęło. Bo nigdzie na świecie nie jest tak, że poparlamencie tłum dziennikarzy biega za politykami.

To nie jest jakiś dramat - wstrząs demokratyczny - ale oczywiście jest to dobry moment donamysłu. Od 1989 r. przeżyliśmy dwa wstrząsy bardziej dramatyczne - teczki i sprawęOleksego.

Dobrze byłoby wyciągnąć wnioski z tego całego sporu jeśli mamy z tego wyjść mocniejsi.

Usytuowanie prokuratury generalnej - to jest jedyna tak naprawdę kwestia, którą gdybybudować kolejną konstytucję trzeba by przebudować na nowo.

O postulatach powołania niezależnych prokuratorów ?

To są inne systemy. Włoskich przykładów nie przywołujmy. Amerykańskie i anglosaskie są małoprzydatne. Musimy to budować na bazie kontynentalnej. Usytuowanie prokuratury generalnej

Page 85: Binder artykuły

przydatne. Musimy to budować na bazie kontynentalnej. Usytuowanie prokuratury generalnejmoże być tematem dyskusji na kolejnym etapie.

Jest problem, jak rozłączyć to, co jest zabieganiem polityka o popularność, od tego co jestsprawowaniem urzędu. Niestety, to trzeba rozłączyć. To jest najtrudniejsza sztuka.

Trzeba się opamiętać z tymi wszystkimi galami w kraju gdzie jest tyle bezrobocia, biedy,ludzkiego nieszczęścia. I po co tam chodzą ci wszyscy wysocy urzędnicy? Trzeba mieć trochęskromności, wrażliwości. To nie jest właściwy moment na świętowanie. Trzeba zrobić jednowielkie święto jak wejdziemy do Unii Europejskiej. Zacząć 1 maja 2004 r. i świętować najdalejdo 9. Do tego czasu proponuję ascezę.

Wypowiedzi autoryzowane.

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 86: Binder artykuły

Rzeczpospolita - 29.04.2006

PIOTR GILLERTKoniec pewnej historii

Jak Francis Fukuyama rozszedł się z neokonserwatystami i co z tego wynika dla Ameryki

Fukuyama doskonale pamięta moment oświecenia. Był luty 2004 r., coroczny obiad w bastionieneokonserwatystów, waszyngtońskim American Enterprise Institute. Na mównicę wyszedł jegowieloletni kolega, wpływowy publicysta Charles Krauthammer, i zaczął wygłaszać mowępochwalną na cześć sukcesów odnoszonych w Iraku. Sala reagowała entuzjastycznymioklaskami, a Fukuyama zrozumiał, że ze swymi dotychczasowymi kolegami ma niewielewspólnego.

"Zastanawiam się od tamtej pory, czy to ja zmieniłem poglądy w sposób dyskwalifikujący mniejako neokonserwatystę, czy to neokonserwatywni zwolennicy wojny błędnie realizowali naszewspólne zasady" - pisze Fukuyama w najnowszej książce "Ameryka na rozdrożach".

Cała prawda o kabale

Cóż to właściwie jest ów neokonserwatyzm i jaką rolę odegrał w amerykańskiej polityceostatnich lat? "Ameryka na rozdrożach" daje jedną z najpełniejszych i najbardziej wyrazistychodpowiedzi na to pytanie, jakie kiedykolwiek ukazały się w druku. To zrozumiałe, w końcu przezlata Fukuyamę uznawano za jednego z czołowych teoretyków tego nurtu. Był uczniem AllanaBlooma, jednego z ojców myśli neokonserwatywnej, i kolegą ze studiów Williama Kristola,redaktora naczelnego sztandarowego tygodnika jej wyznawców "Weekly Standard". W ciąguswej długiej kariery dyplomatycznej, doradczej i naukowej współpracował z AlbertemWohlstetterem, wybitnym strategiem podziwianym przez neokonserwatystów, i PaulemWolfowitzem, byłym zastępcą sekretarza obrony, który miał okazję wcielać neokonserwatywnepoglądy w życie.

W zbiorowej wyobraźni wielu liberalnych środowisk w Ameryce i Europie wszyscy oni jawią sięjako coś w rodzaju niebezpiecznej sekty, która podstępnie przechwyciła stery amerykańskiejhistorii i skierowała ja na zgubne tory. Mówi się często o "neokonserwatywnej kabale", co jestmało zawoalowanym odniesieniem do żydowskiego pochodzenia większości przedstawicielitego nurtu. "Niektórzy neokonserwatyści zinternalizowali twardą linię izraelskiej doktrynystrategicznej i przyłożyli ją, niewłaściwie moim zdaniem, do sytuacji Stanów Zjednoczonych po11 września" - przyznaje Fukuyama we wstępie, ale zaraz dodaje, że neokonserwatyzm jestnurtem osadzonym głęboko w historii amerykańskiej myśli politycznej i niepotrzebującymwsparcia z zewnątrz. Kabałę i inne spiskowe teorie odrzuca jako brednie.

Z lewej na prawą

Jak przypomina Fukuyama, korzenie neokonserwatyzmu sięgają przełomu lat 30. i 40., gdy w

Page 87: Binder artykuły

City College of New York (CCNY) zaczęła działać grupa lewicowych intelektualistówżydowskich, takich jak Irving Kristol, Daniel Bell czy Nathan Glazer. Wszyscy fascynowali siętrockizmem i sprzeciwiali stalinizmowi. Od lat 50. rozpoczęło się stopniowe dryfowanie na prawośrodowisk wywodzących się z CCNY, coraz bardziej wpływowych. Głównym powodem tejzmiany kursu była ich znacznie bardziej krytyczna niż w przypadku innych grup lewicowych wUSA ocena bloku komunistycznego i dostrzeganie zagrożeń z jego strony. Droga ta naprzełomie lat 70. i 80. zaprowadziła wielu z nich do obozu Reagana. W ten sposób stali sięnowymi konserwatystami.

Tacy ludzie jak Richard Perle czy Paul Wolfowitz odegrali istotną rolę w kształtowaniu twardejlinii wobec Sowietów, niepopularnej w wielu środowiskach intelektualnych w USA. Ogromnysukces tamtej polityki został osiągnięty dzięki uporowi i pomimo krytyki chóru defetystów. Iwłaśnie ów sukces - zdaniem Fukuyamy - sprawił, że gdy z objęciem władzy przez Bushajuniora wielu neokonserwatystów wróciło na wpływowe stanowiska rządowe, było w nichstalowe przekonanie o słuszności własnych poglądów.

Wtedy poglądy te były jeszcze bardziej wyraziste. Głównie za sprawą publicystyki WilliamaKristola i Roberta Kagana, którzy od połowy lat 90. zaczęli promować znacznie bardziejagresywną niż poprzednicy wersję neokonserwatyzmu, zwaną przez niektórych krytykówwilsonizmem na sterydach. Kreśląc zarys twardej polityki zagranicznej nawiązującej do czasówReagana, Kristol i Kagan twierdzili, że Ameryka powinna stać się "dobroczynnym hegemonem" -aktywnie promować rozwój demokracji na świecie, stawiać czoło dyktatorom, a gdzie nadarzasię okazja, obalać reżimy, by otwierać drogę demokratycznym przemianom. Ich wiara w mocsprawczą międzynarodowych traktatów i organizacji była niewielka. Ameryka miała polegaćprzede wszystkim na sobie samej i nieodwracalnych procesach historycznych.Neokonserwatyści zaczęli wierzyć, że demokrację da się ożywić, usuwając siłą tłumiące jąbariery. Że amerykańskie ideały nie muszą być wcale sprzeczne z amerykańskim interesemnarodowym. Po 11 września 2001 r. ich poglądy zyskały w Białym Domu i Pentagonie wielunowych zwolenników.

Napoleoński triumf

Nic nie powinno cieszyć Francisa Fukuyamy bardziej niż mesjanistyczny ton wypowiedziGeorge'a W. Busha, który chce nieść kaganek demokracji w najdalsze zakątki świata. Czyż tonie sam Fukuyama natchnął neokonserwatystów oraz zwykłych wielbicieli demokracjidodziałania, publikując w 1989 r. esej "Koniec historii", który stał się podstawą wydanej trzy latapóźniej równie głośnej książki "Koniec historii i ostatni człowiek"? Okazuje się, że nie jest totakie proste.

W "Końcu historii" Fukuyama obrał za punkt wyjścia założenia swego arcymistrza Hegla, wedługktórego historia skończyła się w roku 1806, wraz z napoleońskim triumfem nad pruską armią wbitwie pod Jeną. W oczach Hegla było to symboliczne zwycięstwo nowego porządku liberalno-demokratycznego nad wartościami starej, monarchicznej Europy. Ani Hegel, ani jego późniejsizwolennicy, do których zalicza się Fukuyama, nie twierdzą oczywiście, że liberalna demokracjazwyciężyła na całym świecie. Chodzi raczej o wejście w ostatni etap procesu postępuhistorycznego. W heglowskim spojrzeniu na dzieje liberalna demokracja to koniec postępu,najwyższa z możliwych forma ustroju, w której człowiek ma możność realizacji swegonaturalnego dążenia do wolności.

"Koniec historii" wywołał w następnych latach tak wiele sprzecznych reakcji, że we wznowieniu,wydanym równocześnie z "Ameryką na rozdrożach", Fukuyama postanowił dodać posłowie, wktórym stara się sprostować wiele narosłych wokół książki nieporozumień. Jak choćby to, żeautor wieszczył w swym dziele koniec wszelkich wydarzeń.

Najważniejsze jest zestawienie końca historii z opublikowanym kilka lat później "Zderzeniem

Page 88: Binder artykuły

cywilizacji" Samuela Huntingtona, który przedstawia demokrację liberalną jako produktspecyficzny dla Zachodu, wyrastający z chrześcijaństwa i trudny do przeniesienia na inne gruntykulturowe. Zdaniem wielu krytyków Fukuyamy wydarzenia po 11 września potwierdzają tezyHuntingtona i jego zapowiedź starcia między wrogimi sobie kulturami.

Fukuyama nie zaprzecza, że poważne różnice cywilizacyjne istnieją, ale podtrzymuje sweheglowskie spojrzenie na dzieje. Zaprzecza, jakoby w "Końcu historii" twierdził, iż wszystkiespołeczeństwa chcą demokracji. Jego zdaniem powszechne jest jednak dążenie domodernizacji, a liberalna demokracja jest jednym z jej instrumentów.

Kwestia perspektywy

Fukuyama odrzuca pogląd, że walka, jaką prowadzi Ameryka czy - szerzej - Zachód zdżihadystami, to przejaw zderzenia cywilizacji. Jego zdaniem dżihadyzm należy raczejpojmować jako działanie polityczne, podobne w istocie do innych fanatycznych ruchówpoprzedniego stulecia, takich jak hitleryzm czy stalinizm. Wyrasta on, według autora, nie zfundamentów islamu, lecz z wyalienowania muzułmańskich imigrantów na Zachodzie, i czerpiepełnymi garściami z radykalnych zachodnich ideologii. Głównym frontem walki z nim nie jestIrak czy Afganistan, lecz muzułmańskie społeczności w Europie Zachodniej. Powołując się naopinie kilku badaczy problemu, Fukuyama idzie jeszcze dalej, spekulując, że międzynarodowydżihadyzm może być jedynie trudną fazą przepoczwarzania się świata muzułmańskiego w jegodrodze do nowoczesności - tak jak Luter, a szczególnie radykał Kalwin byli fazą w procesiemodernizacji Zachodu.

Z tego punktu widzenia decyzja o inwazji na Irak była bardziej grzechem nadgorliwości iniecierpliwości niż efektem złej woli. Opóźniła postęp historii, zamiast go przyspieszyć.

"Demokracja prawdopodobnie ogarnie cały świat, ale w dalszej perspektywie - wyjaśniaFukuyama. - Ale to, czy gwałtowna i stosunkowo spokojna transformacja do demokracji iwolnego rynku dokonana przez Polaków, Węgrów czy nawet Rumunów może być w dowolnymmomencie historii skopiowana w innych zakątkach świata, czy wprowadzona przy użyciu siły zzewnątrz, pozostaje wątpliwe".

Administracja Busha początkowo podpisywała się pod taką ewolucyjną teorią postępudemokracji. Po 11 września gwałtownie ją porzuciła, przyjmując linię Kristola i Kagana orazmisję budowy nowego, demokratycznego społeczeństwa w Iraku.

Zdaniem Fukuyamy jest to karygodne odejście od wcześniejszych założeń neokonserwatyzmu,który tradycyjnie bardzo sceptycznie podchodził do możliwości takiej inżynierii społecznej.Demokrację można krzewić, ale nie da sięjej skonstruować. Aby mogła przetrwać, musiwyrastać z lokalnych fundamentów, ze społeczeństwa przynajmniej po części gotowego na jejprzyjęcie.

Realista wilsonista

Czy więc neokonserwatyzm uda się jeszcze uratować, przywrócić do pierwotnej postaci?Fukuyama stwierdza, że nurt ten zaczął być tak intensywnie kojarzony z polityką administracjiBusha w pierwszej kadencji, że próba odzyskania jego dawnego znaczenia jest skazana naporażkę. Proponuje więc dla ratowania dobrego neokonserwatyzmu nadać mu nową nazwę -realistyczny wilsonizm.

By w pełni naświetlić czytelnikowi, o co dokładnie chodzi, autor opisuje cztery główne nurty wpowojennej polityce zagranicznej USA.

Poza neokonserwatyzmem jest więc wśród nich realizm z jego mistrzem w osobie Henry

Page 89: Binder artykuły

Kissingera, który rozpatruje stosunki między krajami w kategoriach chłodnej kalkulacji sił iinteresów oraz opiera się na przekonaniu, że wewnętrzny charakter państw ma niewielkieznaczenie dla ich zachowania na zewnątrz. Są liberalni internacjonaliści, dla których ideałembyłoby stworzenie ponadpaństwowego porządku światowego opartego na prawie i instytucjachmiędzynarodowych. Są wreszcie nacjonaliści, patrzący na politykę zagraniczną w wąskichkategoriach amerykańskich interesów, nieufni wobec instytucji międzynarodowych, skorzy doizolowania się od reszty świata w czasach spokoju i do agresywnych zachowań w chwilachzagrożenia. Jak zauważa Fukuyama, inwazja na Irak była owocem aliansu tych ostatnich zneokonserwatystami, wbrew realistom.

Jego realistyczny wilsonizm miałby stać się nowym, piątym nurtem. Z neokonserwatyzmuczerpałby przekonanie o znaczeniu wewnętrznej natury reżimów dla ich zachowania na areniemiędzynarodowej, ale nakazywałby stosowanie realistycznych metod działania. Zamiast sięgaćpoprzez granice państwowe do wnętrza krajów i próbować siłą formować lokalne reżimy wedługamerykańskiego widzimisię, USA powinny cierpliwie, przy użyciu "miękkiej siły", takiej jakedukacja lokalnych elit intelektualnych czy finansowanie ruchów obywatelskich, kształtowaćglebę pod demokratyzację. Z polityki Wilsona powinny czerpać przywiązanie domultilateralizmu, działań w strukturach międzynarodowych. Bo chociaż spowalniają zabiegihegemona, to legitymizują je i dają im znacznie większą skuteczność w dłuższej perspektywie.Taka polityka pozwalałaby Ameryce, by użyć stylistyki Busha juniora, "zdobywać serca iumysły".

Miękki policjant

Propozycje Fukuyamy trudno uznać za odkrywcze. W gruncie rzeczy niewiele różnią się odtego, co o stojących przed USA wyzwaniach pisał Zbigniew Brzeziński w swej ostatniej książce"Wybór". Wywód Fukuyamy wygląda elegancko na papierze, ale w codziennej pracy sekretarzastanu może być trudny do wdrożenia. Autor nie odpowiada choćby na pytania: jak jedynasuperpotęga świata ma promować swe interesy w strukturach międzynarodowych, których inniczłonkowie mają za nadrzędny cel maksymalne krępowanie ruchów supermocarstwa?, jak mabyć jedynym policjantem świata, zapewniającym za pieniądze amerykańskiego podatnikabezpieczeństwo Europie Zachodniej, Dalekiemu Wschodowi czy szlakom transportu ropy zZatoki Perskiej, i jednocześnie poddawać się tym samym regułom gry co inni?, jak używaćwyłącznie "miękkiej siły", gdy jedynym argumentem trzymającym wiele niesympatycznychreżimów tego świata w karbach jest realna groźba użycia "twardej siły"?

Nawet jeśli się uzna, że demokracja liberalna jest rzeczywiście ostatnią fazą rozwojuspołeczeństw (moim zdaniem z taką deklaracją należałoby poczekać na ostateczny efekteksperymentu ustrojowego prowadzonego w Chinach), to nie ma dowodu na to, że realistycznywilsonizm przyspieszy jej światowy postęp. Nie wygląda też na to, by inwazja na Irak osiągnęłataki skutek.

11 Września 2001

Page 90: Binder artykuły

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 91: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2001-12-29

Modernizacja w Polsce jest już nie dozatrzymania

O tym, co pcha modernizację do przodu, o powodach, dla których Polacy jej nie kochają, oraz otym, że jest ona dziś przedsięwzięciem prawicowym z Januszem Lewandowskim rozmawia RobertKrasowski

Robert Krasowski: Ostatnio dowiedzieliśmy się, że w naszej gospodarce źle się dzieje i potrzebnajest naprawa. Jednak w Polsce hasła modernizacyjne nie są już modne.

Janusz Lewandowski: Był taki okres, tuż po 1989 roku, kiedy Polacy pokochali modernizację. Aleplatonicznie, przez szybę, póki nie przyszło do płacenia kosztów. Przez ten krótki czas hasłacywilizacyjnego awansu cieszyły Polaków. Potem przyszła krytyka. Z prawa i z lewa. Z lewa, bozanegowano i niszczono "dorobek" PRL-u. Z prawa, bo uznano modernizację za przyjęcie cudzychstandardów, obcych wzorów, potraktowano ją jako coś wrogiego rodzimej kulturze. Podobnie, jakdwieście lat temu najazd oświeceniowej francuszczyzny na sarmackie obyczaje.

Walka z obcymi wpływami kulturowymi bywa zasadna. Natomiast walka z naprawą gospodarki wmomencie, gdy wszystkim najbardziej doskwierają właśnie wady gospodarki, wygląda bardzodziwnie.

Polacy nie mają wielopokoleniowej pamięci funkcjonowania rynku. Było kilka zrywów, ale nie utrwaliły sięone w postaci genetycznego zapisu. Nie zostało nam przekazane doświadczenie życia w świecie,którego elementami są wolność, przyzwolenie na bogacenie się, poleganie na indywidualnejzapobiegliwości. A także zmienność koniunktury, bezrobocie i coraz lepsze rozumienie praw ekonomii.Socjalizm, tu akurat wspomagany przez katolicką nieufność wobec zysku i przedsiębiorczości, wyjałowiłkulturową glebę gospodarki rynkowej. Jest to spuścizna, która ułatwia karierę populistom, a utrudniaakceptację gospodarczych konieczności.

Jaki był charakter sprzeciwu wobec modernizacji, plebejski czy elitarny?

Głównie plebejski, wręcz parafialny. Ale nie brakło odmowy ze strony elit, która brała się z niechęciwobec kapitalizmu nuworyszów.

Był to zasadny odruch?

Kapitalizm w pierwszym pokoleniu nie jest estetyczny. Od elit można było oczekiwać zrozumienia, że takmusi być. Ale wystarczy spojrzeć na Polaków portret własny, jaki kreślą literatura i kino po roku 1989, bynabrać wstrętu do nowej rzeczywistości. Zaludniają ją kombinatorzy i cwaniacy, a nie przedsiębiorcy, zaśdziałalność publiczna jest paradą oszustów i dorobkiewiczów. Nie jest to zwierciadło, ale krzywezwierciadło. Rodzący się ład gospodarczy to coś więcej niż bazarowa subkultura, a gruntowna

przebudowa ustroju to coś więcej niż polityczne kuglarstwo. Ten wykrzywiony obraz jest projekcją lękówwłasnych twórców kultury, którzy wypadli ze sfery budżetowej i są skazani na kaprysy rynku. Dzielę ichlęki, gdy widzę, jak tandeta i komercja wypierają kulturę wyższą, ale to nie usprawiedliwia pozyintelektualisty, obrażonego na świat. Obrażone elity uczestniczą niechcący w delegitymizacji nowegoporządku i wzmagają nostalgię za ancien regimem.

Page 92: Binder artykuły

porządku i wzmagają nostalgię za ancien regimem.

To powód, by znielubić liberalną doktrynę. Czemu jednak w biednym kraju zlekceważono takżeelementarne konieczności gospodarcze? Czemu ich obronie przypisano czysto ideologicznemotywacje?

Polski skręt w kierunku kapitalizmu dokonał się pod parasolem "Solidarności", ale w niezgodzie zsolidarnościową utopią samorządowej gospodarki i demokracji bezpośredniej. Mamy twarde realia rynkuzamiast niespełnionej obietnicy socjalizmu, o którą upomniał się robotniczo-plebejski nurt "Solidarności".W tym sensie liberalna modernizacja była nadużyciem historycznego mandatu. Tym łatwiej byłoprzezywać liberalnym doktrynerstwem to, co było w istocie przywracaniem racjonalnego ładugospodarczego.

Ale w trakcie modernizacji Polacy dowiadują się, że chodzi o coś więcej.

Ale owo więcej wiążą z szokiem, jakiego doznali. Stąd coraz większe sukcesy coraz śmielszegosprzeciwu wobec modernizacji. Lęk i rozczarowanie zrodziły karierę Tymińskiego i jego następców,potępiających cały dorobek III RP.

Społeczne lęki były racjonalne?

Socjalne lęki są faktem. Klimat niepewności jest zresztą dość powszechny na progu XXI wieku. Cóżdopiero na wschodzie Europy, gdzie życie społeczne zostało odmrożone po 50-ciu latach socjalizmu.Zawalił się stary świat i trzeba się odnaleźć w nowym.

Ale marzenia pozostały. I ich warunek, czyli naprawa gospodarki. Mimo to poparcie dlamodernizatorów słabnie.

Transformacja to coś więcej niż zmiany pogody, to była gwałtowna zmiana klimatu. W Polsce nie byłorewolucji sensu stricto, za mało było symbolicznej dekomunizacji, ale tempo zmian instytucjonalno-prawnych było prawdziwie rewolucyjne. Ruchy obronne, w tym niechęć wobec modernizatorów, były więczrozumiałe. Również to, że wyrosły okopy polityczne w obronie status quo. Tę rolę przejęły m.in. związkizawodowe, które wcześniej były formułą społecznego buntu.

Status quo zawsze musi być bliższe?

Nie. Socjalizm był Polakom obcy. Ale problem zaczyna się wraz z końcem "miodowego" okresuprzemian. Okazuje się, że interesy status quo są namacalne, teraźniejsze, lepiej polityczniezorganizowane, zaś reformator działa w imię przyszłości, czyli czegoś odległego, niepewnego. Reformaustrojowa ma rozproszonych i niezorganizowanych beneficjentów. Rozwierają się - nie tylko w Polsce -nożyce między dziejową i ekonomiczną potrzebą zmiany a słabością jej zaplecza politycznego. W Polscewidać to jak na dłoni, od szkolnictwa po górnictwo. Dlatego w Europie Środkowo-Wschodniej mandatpolityczny na reformy zdobyli jedynie ci, którzy potrafili ubrać je w populistyczne slogany. Przedewszystkim Vaclav Klaus w Czechach. Chociaż jego wersja prywatyzacji była gorsza od naszej, on jedenobronił się w demokratycznych wyborach i z ministra finansów stał się premierem.

Dlaczego polscy reformatorzy wzdragali się przed populizmem?

Była to generacja ludzi, która w latach 70. i 80. dawała świadectwo prawdzie. Dla nich przeskok w stronędemagogii był zbyt karkołomny. Co nie usprawiedliwia "dziecięcej naiwności" mego pokoleniareformatorów w zakresie socjotechniki rządzenia.

Jaki populizm lepiej służy modernizacji?

W XX wieku modernizacja kojarzyła się z lewicą, która jednak pod koniec stulecia straciła bezpowrotnieswój mit pozytywny. Socjalizm jako całościowy projekt zbankrutował na Wschodzie, a jako nadmiaropiekuńczości stał się kulą u nogi Zachodu. Inicjatywę przejęła prawica, ale nie w imię nowej utopii, tylkow imię powrotu do sprawdzonych, liberalno-konserwatywnych zasad. W dodatku dobrze opakowanych.Wystarczy spojrzeć na sukcesy Reagana czy Thatcher. Potrafili przemówić do społeczeństwa ponadgłowami elit, językiem prostych prawicowych haseł - zmniejszenia biurokracji, podatków, wyzwoleniainicjatywy. Byliśmy marnymi uczniami Thatcher.

Page 93: Binder artykuły

W Polsce modernizacja pojawiła się w wersji technokratycznej Balcerowicza oraz liberalizmuintegralnego KLD, czyli wraz z liberalizmem obyczajowym.

Mieliśmy przekonanie, że modernizacja dotyczy nie tylko ekonomii, ale całości życia - także obyczajów,codziennych postaw. Że oznacza większe pole jednostkowej wolności, niż toleruje przeciętna plebania.Dziś widzę to inaczej. Jeśli chcemy być przeciwwagą dla lewicy, musimy dać ludziom większe poczuciezadomowienia. Dać im nie tylko gwałtowne zmiany, ale również jakąś kotwicę w postaci szacunku dla ichświata wartości. Dawniej byliśmy obrazoburczy wobec rzeczywistości, progresywistyczni i optymistyczni.Wierzyliśmy w nowy wspaniały świat, no może nie tyle nowy, ile triumfalny powrót wolności.

Co było powodem zmiany? Czy kalkulacja, że najważniejsza jest gospodarka i dla jej naprawywarto się wtopić w polski krajobraz ideowy, z jego konserwatyzmem i religijnością?

Dokładnie tak wyglądał nasz wybór. Z nadzieją, że baza odmieni z czasem nadbudowę.

Kiedyś Rokita rzucił pomysł, aby biskupi poparli reformy. Była to próba włączenia modernizacji wnaszą tożsamość, uwewnętrznienia jej za pośrednictwem Kościoła.

Kościół wie, że modernizacja Polski to nie to samo co ewangelizacja. Zresztą w zachodnim kręgukulturowym modernizacja ma także wymiar sekularyzacji. Wystarczającą - jakże potrzebną i odważną -interwencją w życie publiczne ze strony Kościoła było wskazanie na Unię Europejską.

Wystarczającą, by liberałowie pogodzili się z Kościołem?

Wystarczającą, by z szacunkiem odnieśli się do jego misji.

Mamy dziś kłopoty gospodarcze. Ale się nimi nie martwimy. Nie dyskutuje się o gospodarce,Lepper wszystkim wydaje się ciekawszy. Co zrobić, by gospodarka znalazła się w centrumzainteresowania?

Gospodarka jest w centrum zainteresowania, sęk w tym, że znachorzy i magiczne patenty mają większąwiarygodność niż racjonalne recepty. Ludzie wierzą, że sposobem na biedę jest sięgnięcie do kieszenibogatych. Jeszcze łatwiej jest skierować agresję przeciw zagranicznym inwestorom, chociaż są bardzopotrzebni i ostatnio wcale nie palą się do Polski. Przecież uciekł nam Philips, uciekła Toyota.

Czy modernizacja zatrzymała się?

Nie. Modernizacja jest nie do zatrzymania z racji swej oddolnej natury. Jest bezimienna i bezpartyjna.Obywa się bez łaski rządzących - mogą ją co najwyżej spowolnić, unikając odgórnych reform, jak SLD-PSL w latach 1993-97. Jest nieodwracalna.

Skąd ta pewność?

Modernizacja atakuje oddolnie i od zewnątrz - przez normy UE. Kiedyś będziemy je współokreślać, aledziś jesteśmy w sytuacji zapóźnionego ucznia, naśladowcy standardów Brukseli. Nawet jeśli naszedyskusje polityczne są nierozsądne, a decyzje rządu niemądre, to cały czas idziemy do przodu. Szkodajednak, że - w przeciwieństwie do Irlandii czy Estonii - Polakom zabrakło ostatnio własnego napędu.

Czyli dziś modernizują nas jedynie konieczności zewnętrzne?

Tak, bo polityczna porażka reform z lat 1997-2001 skłania rząd do asekuracji. Najwyraźniej woląkonserwować to, co jest i nie ryzykować.

Na jakim etapie modernizacji jesteśmy?

Nadspodziewanie daleko od codzienności życia na Ukrainie czy Białorusi. Znacznie bliżej realiówZachodu, który do roku 1989 krył się za żelazną kurtyną. Niestety, ostatnio ten cywilizacyjny pościg uległspowolnieniu.

Dlaczego?

Page 94: Binder artykuły

O przyczynach rozmawialiśmy. Nasz produkt globalny brutto rośnie dziś wolniej niż w Unii Europejskiej, azaniedbania w infrastrukturze i edukacji narastają. Luka jest ogromna, jeśli zważyć, że w roku 1939 rokubyliśmy na poziomie Austrii czy Finlandii, a teraz sięgamy 39% średniej europejskiej.

Jak Pan ocenia modernizacyjny zapał rządzącej koalicji?

Nisko. Leszek Miller nie chce być uczniem premiera Blaira czy kanclerza Schroedera. Bo przecieżdzisiejsza zachodnia socjaldemokracja gwałtownie zmieniła kurs i pod przykrywką Trzeciej Drogiliberalizuje gospodarkę, wspomaga przedsiębiorczość, chce się ścigać z Ameryką. Leszek Miller jestwięźniem socjalnych obietnic, jakimi szastał w opozycji i coraz wyraźniej jest zakładnikiem partyjnychdołów, które czekają na profity władzy i nie zamierzają brać na siebie ryzyka reformowania kraju.

Skąd zatem Pański optymizm co do kierunku zmian? Kto w końcu jest dziś w Polsce podmiotemmodernizacji?

We, the people. Elementarne warunki gospodarczej wolności ciągle w Polsce są, choć silnie dławione.Problem polega dziś na tym, że ten wysiłek jest spychany w szarą strefę. Demoralizuje toprzedsiębiorców, osłabia autorytet państwa i prawa. Ale bezimienni modernizatorzy przetrwają. Nawet wtych miejscach, w których ich istnienia nie podejrzewamy. Na przykład ci rolnicy, którzy zbliżają się dofarmerskiego modelu, a nawet stylu życia właściwego dla warstwy średniej na Zachodzie. Niektórzywyruszą wkrótce na narty w Dolomity.

Ale wynika z tego, że więcej jest modernizatorów wśród zwykłych ludzi niż wśród elit władzy. Awbrew władzy niewiele da się zrobić. Dzięki ludziom przedsiębiorczym można było w PRL-uzbudować bazar. Ale to nie wystarczało, by postawić na nogi całą gospodarkę.

Jako nieuleczalny liberał wierzę, że samo wyjście z totalitaryzmu stworzyło miejsce dla ludzkiejinicjatywy. Normalność zwycięża, bo jest naturalna, spontaniczna, wystarczy uchylić zakazy i daćludziom szansę.

Jednak to nie oni rządzą. Zaś władza - zarówno elity, jak i wyborcy - nie chce przyjąć dowiadomości elementarnych konieczności ekonomicznych.

Wyznam szczerze, że sam nie wiem, czemu nadal tak łatwo jest oszukiwać społeczeństwo, a tak trudnoprzekazać racjonalny komunikat. Na pewno jest w tym sporo winy polityków, którzy wykorzystująkampanię wyborczą dla ogłupiania ludzi. Ostatnia kampania była cyniczną produkcją frustracji,pesymizmu, niepokoju o przyszłość. I to w ludziach zostaje. Propaganda klęski jest tak częsta,świadomość katastrofy tak przemożna, że nikt nie ośmieli się oznajmić ludziom, że płace realne w Polsceostatnio wzrosły. A wzrosły, nawet w roku 2001!

A jak postępują politycy na Zachodzie?Politycy amerykańscy, w obliczu kryzysu, kłócą się o przyczyny i recepty, ale do ludzi mówią językiem,który ma mobilizować i podtrzymać zaufanie do gospodarki. Patrzą na nich nie tylko jak na wyborców, aletakże jak na konsumentów i inwestorów. Nie grają emocjami, budują pozytywny wizerunek kraju, w czymzresztą pomaga szczególny nastrój Ameryki po zamachach z 11 września. Zaufanie i rytmicznakonsumpcja spłyca recesję za Oceanem i w Europie Zachodniej. W Polsce, niestety, bardziej wiarygodnejest czarnowidztwo. Polityk mówiący "ku pokrzepieniu serc" wyszedłby na osobę oderwaną odrzeczywistości. Wyłamałby się z polskiego obyczaju biadolenia.

A czy nie jest tak, że rysuje się dziś podział na tych, którzy modernizacji chcą, i tych którzy jej niechcą. Nie dlatego, że są ogłupiani, ale dlatego, że dokonali innego cywilizacyjnego wyboru.

Większość chce jednak wejścia do Unii Europejskiej, a więc aprobuje cywilizacyjny kurs, rozpoczęty w1989 roku.

Ale blisko połowa nie. Czy nie jest tak, że Polska - kraj na pograniczu Wschodu i Zachodu -rozdarta jest przez sprzeczne potrzeby cywilizacyjne? I że przeciwnicy modernizacji nie sąnieracjonalni, a po prostu inni, wolą przaśne realia PRL od tętniącego pracą Zachodu. Są jakRosjanie, którzy od wieków są niepodatni na zachodnie standardy.

Page 95: Binder artykuły

W istocie Polska ma dwa oblicza. Pierwsze - zapobiegliwe i otwarte. Od kilku dekad jesteśmyFenicjanami współczesnej Europy krążącymi po bazarach Zachodu i Wschodu. Jesteśmy zapalonymikonsumentami wszelkich zachodnich nowinek. Z drugiej strony, w tym samym kraju istnieją pokłady lękui nieufności wobec rynku i "bezbożnej Europy", wołania o protekcję i opiekuńczą rękę państwa.Wychylamy się więc od średniej europejskiej w obie strony.

I dlatego być może błędne jest założenie, że da się zmodernizować całą Polskę. Może pójdziemytropem rosyjskim - trwałego występowania obok siebie obszarów o odmiennym cywilizacyjnymcharakterze. Bo znajdą się w Polsce rejony, których zmodernizować się nie da, które odrzucająstyl życia i wartości nowoczesnej Europy.

Geografia modernizacji i braku modernizacji jest coraz bardziej czytelna. Polski zaścianek ma nawetswoją reprezentację w parlamencie. To wszystko, co wcześniej nie mieściło się w ramach politycznejpoprawności, dziś wystąpiło z otwartą przyłbicą. Radio Maryja, Liga Polskich Rodzin, Samoobrona. Będąwspółistniały geograficznie i społecznie różne Polski, ale nie tak kontrastowo jak w Rosji czy w krajachTrzeciego Świata. Będzie podobnie jak w Grecji, czy we Włoszech i to pomimo wielkich pieniędzy, jakieUnia Europejska wkłada w niwelowanie regionalnych różnic. Doświadczenie Sycylii pokazuje, że sąmiejsca, w których nie działa ani wędka ani ryba - miejsca, gdzie czas się zatrzymał.

Gdyby polscy modernizatorzy dostali dziś pełnię władzy...

Nie byłoby już fajerwerków, spektakularnych odgórnych działań. Po wygranej bitwie z początku lat 90-tych, podmiotem modernizacji są cywile, zwykli ludzie, a nie reformatorscy ministrowie. Dziś chodzi oodblokowanie energii Polaków, bo ona w nich siedzi. Do tego potrzebne są dwie rzeczy. Po pierwsze,zmniejszenie podatków i biurokracji. Po drugie, trzeba uświęcić i uhonorować wysiłek przedsiębiorcy.

Dlaczego?

Bowiem strategicznym atutem Polski nie są nowe technologie, kultura korporacyjna czy sztukamarketingu, ale zaradność Polaków. Wyzwolenie tej zaradności wymaga ponownego liberalnegootwarcia, czyli uwolnienia ludzkiej inicjatywy z rozmaitych więzów. Wymaga także, by autorzy sukcesustali się bohaterami masowej widowni, by byli pozytywnym wzorcem. Przedsiębiorczość też jestrodzajem twórczości i tak jak inne rodzaje kreatywności - artystycznej, czy naukowej - winna byćdoceniona, zyskać pełnię praw obywatelskich. Dzisiejszy kanon patriotyzmu nie wymaga obrony granic zszablą w dłoni. Walka o międzynarodową rangę kraju rozstrzyga się na pokojowej arenie, właśnie naarenie twórczej pracy.Namacalny cel modernizacyjny?

Polska jako pełnoprawny uczestnik europejskiej cywilizacji rozwoju, wyzbyta kompleksów zapóźnienia iperyferyjności.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 96: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2000-08-25

KadrówkaLudzie spod znaku "Solidarności"

Ludzie spod znaku "Solidarności" trafiali pod rozmaite polityczne adresy. Ale to oni nadawali inadają ton polskim przemianom. Premierzy, ministrowie, partyjni liderzy, posłowie i wysocyurzędnicy, eksperci. Ruch społeczny Sierpnia '80 stał się "I kadrową" III RP.

Kiedy w 1980 roku w Stoczni Gdańskiej rozpoczął się strajk, 21 sierpnia Tadeusz Mazowiecki zBronisławem Geremkiem wsiedli do poloneza i ruszyli na Wybrzeże. Mieli ze sobą podpisany przez 64intelektualistów list z apelem o pokojowe rozwiązanie konfliktu.

To bardzo piękne wieści, ale co my mamy robić z listami? My potrzebujemy pomocy - przywitał ichWałęsa. Kurierzy z Warszawy pozostali w Stoczni. Mazowiecki został szefem ekspertówMiędzyzakładowego Komitetu Protestacyjnego. Negocjował porozumienie z rządem, później był doradcą"Solidarności" i redaktorem naczelnym "Tygodnika Solidarność". W stanie wojennym przez rokinternowany. Po wyjściu na wolność stał się jednym z najbliższych współpracowników Wałęsy, a podkoniec lat 80. jednym z głównych architektów Okrągłego Stołu.

12 września 1989 r. wygłosił exposé jako pierwszy niekomunistyczny premier w naszej części Europy.Miliony telewidzów obserwowały, jak pozdrawiał ich gestem zwycięstwa i jak omdlały osunął się zsejmowej trybuny w momencie, gdy mówił o katastrofalnym stanie gospodarki.

- Poprzedniej nocy kończył pisać przemówienie. Wypił przy tym morze kawy, wypalił kilkadziesiątpapierosów - tłumaczył później Jacek Ambroziak, szef URM w gabinecie Mazowieckiego.

Mazowiecki po półgodzinnym spacerze wokół Sejmu dokończył mowę. Padły wtedy słowa o "grubej linii",którą niebawem przemianowano na "grubą kreskę" i na zawsze połączono z Mazowieckim.Przypisywaną jego rządowi politykę "grubej kreski" atakowali zwolennicy dekomunizacji i lustracji.Mazowiecki przez długi czas wręcz alergicznie reagował na pytania o ową nieszczęsną kreskę,zapewniając, że nie chodziło mu o rozgrzeszanie komunizmu, lecz wyznaczenie cezury, od którejodpowiedzialność za kraj bierze jego rząd.

Gabinet przetrwał 15 miesięcy. Mazowiecki i jego ministrowie wprowadzili kraj na nowe tory. Z dnia nadzień runął socjalizm. Plan Balcerowicza poskromił inflację i zapełnił półki w sklepach. Zniknęła cenzura,rozwiązano SB. Ale pojawiło się bezrobocie. "Wojna na górze" postawiła Mazowieckiego przeciw Wałęsiew wyborach prezydenckich. Premier doznał upokarzającej porażki. Wyprzedził go nie tylko szef"Solidarności", ale również nikomu nieznany Stan Tymiński. Mazowiecki podał się do dymisji. Stanął naczele Unii Demokratycznej. Kolejnego upokorzenia doznał, gdy z partyjnego siodła wysadził go LeszekBalcerowicz. Szybko udowodnił jednak, że na scenie politycznej wciąż jest dla niego miejsce.Negocjacyjne talenty wykorzystał w pracach nad nową konstytucją. Międzynarodowe uznanie zyskał jakospecjalny wysłannik Komisji Praw Człowieka ONZ do b. Jugosławii. Zrezygnował z tej funkcji,komunikując sekretarzowi generalnemu ONZ: - Nie mogę uczestniczyć w pozornym tylko procesie

obrony praw człowieka. Nie chciał startować w ostatnich wyborach do Sejmu. W końcu dał się namówić.Kieruje Komisją Integracji Europejskiej.

Trzecia grupa inwalidzka

Page 97: Binder artykuły

Omdlenie Mazowieckiego podczas wygłaszania rządowego exposé Wałęsa miał skwitować krótko: -Następny będzie Geremek.

Następny był jednak Jan Krzysztof Bielecki. Wałęsa wyciągnął asa z rękawa. Na czele rządu postawiłnieznanego dotąd lidera raczkującego dopiero Kongresu Liberalno-Demokratycznego.

W "Solidarności" Bielecki nie był jednak postacią anonimową. Pamiętano go z 1980 r. jakoekonomicznego eksperta związku. W stanie wojennym współpracował z podziemnymi władzami"Solidarności". Za odmowę podpisania lojalki stracił pracę w Ośrodku Szkolenia Kadr MinisterstwaPrzemysłu. Pracował jako cykliniarz, a potem na spółkę z kolegą kupił ciężarówkę i woził drewno. W1985 r. założył spółkę konsultingową "Doradca", w której zatrudnił kilkadziesiąt osób pozbawionych pracyw stanie wojennym.

W gabinecie Bieleckiego pozostał Balcerowicz, co gwarantowało utrzymanie twardego kursu nagospodarkę rynkową. Na szerokie wody wypłynął prywatyzacyjny guru liberałów Janusz Lewandowski.Powstała Giełda Papierów Wartościowych, Klub Paryski zredukował o połowę polskie długi. Na tymjednak skończyły się sukcesy gabinetu. Sejm odmówił mu nadzwyczajnych uprawnień do wydawaniadekretów z mocą ustawy ani nie zgodził się na wzmacniające pozycję rządu zmiany w konstytucji. Wkraju mnożyły się strajki, afera goniła aferę, Bagsik z Gąsiorowskim uciekli do Izraela. Rozpadły sięrelikty komunizmu RWPG i Układ Warszawski. W Rosji doszło do puczu Janajewa. Dla Bieleckiegowydarzenia na Wschodzie były najbardziej dramatycznymi przeżyciami. Co zrobić, jeśli puczyścizwyciężą, a w Polsce odezwą się ich poplecznicy? Do Bieleckiego dzwonili prezydent Bush i premierHolandii, która wtedy przewodniczyła Wspólnocie Europejskiej.

- Śmiałem się, że gdyby pucz trwał dłużej, to by nas od ręki przyjęli do Wspólnoty - wspominał Bielecki.

Na premierowski urząd wprowadził nieco luzu. Grał w piłkę, żartował z dziennikarzami (w komunikacjiprzeszkadzało mu lekkie jąkanie), paradował w sportowych strojach. Kiedyś wybrał się w lotniczą podróżdo Japonii ubrany w dres. Podczas międzylądowania w Nowosybirsku wysiadł z samolotu wtowarzystwie odzianego w nienaganny garnitur wiceministra spraw zagranicznych Jerzego Makarczyka.Gdy miejscowi zapytali o premiera, Makarczyk wskazał na Bieleckiego. W odpowiedzi usłyszał: - Wyszutnik (żartowniś), przecież to na pewno wy.

Karierę szefa rządu skończył w grudniu 1991 r. po pierwszych prawdziwie wolnych wyborach. Do rząduHanny Suchockiej wszedł jako minister ds. kontaktów z EWG. Po upadku gabinetu objął intratną posadęw Londynie. Od siedmiu lat jest przedstawicielem Polski w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju.Ostatnią jego akcją polityczną w Polsce był udział w nieudanej dla KLD kampanii wyborczej do Sejmu, w1993 r. W Kielcach z opresji uratowała go załoga policyjnego radiowozu. Podczas ulicznego wiecuprzechodnie pytali go o bezrobocie, prywatyzację i emerytury. Jeden z rencistów spytał, jak możnaprzeżyć miesiąc za 1,2 mln (starych) zł. Bielecki rozjuszył tłum odpowiedzią: - I tak pan dobrze wyglądajak na trzecią grupę inwalidzką.

Ostatni sprawiedliwy

Po pierwszych demokratycznych wyborach teka premiera przypadła Janowi Olszewskiemu. Pomysłwyszedł od lidera PC, Jarosława Kaczyńskiego.

- Sejmowe stronnictwa centroprawicowe wysunęły wtedy moją kandydaturę. Nie wiem, dlaczego akuratmoją, nie byłem wówczas zaangażowany w działalność partyjną. Może dlatego, że większośćuczestników tego konwektyklu to byli kiedyś moi klienci? - wyznał po latach na łamach "Gazety

Wyborczej" Olszewski.

W czasach komunizmu, jako adwokat, bronił wielu opozycjonistów. Jednym z pierwszych procesów byłaobrona w 1965 r. Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego. Ma piękny patriotyczny życiorys. Żołnierz"Szarych Szeregów", łącznik Powstania Warszawskiego, pozostaje w konspiracji do 1947 r. W okresieodwilży 1956 r. pisze w tygodniku "Po prostu". W tym samym czasie publikuje tam młody Jerzy Urban.Tygodnik zostaje zamknięty przez Władysława Gomułkę, a Olszewski dostaje zakaz publikacji. Popierwszych procesach, w których broni opozycjonistów, zostaje pozbawiony prawa wykonywania zawoduadwokata. W latach 70. współpracuje z KOR i ROPCiO. Od 1980 r. działa w "Solidarności". Wraz zMieczysławem Siłą-Nowickim i Wiesławem Chrzanowskim redaguje statut związku i reprezentuje

Page 98: Binder artykuły

Mieczysławem Siłą-Nowickim i Wiesławem Chrzanowskim redaguje statut związku i reprezentujezwiązek w procesie rejestracyjnym. W 1984 r. pełni rolę pełnomocnika rodziny ks. Jerzego Popiełuszki wprocesie jego zabójców.

Pierwszą propozycję objęcia pre-mierostwa otrzymuje po dymisji Tadeusza Mazowieckiego. Po 18dniach rozmów rezygnuje. Drugie podejście kończy się sukcesem. Olszewski ogłasza w exposéutworzenie "rządu nadziei".

W Watykanie spotyka się z papieżem. Jan Paweł II życzy mu, by tyle czasu był premierem, ile lat trwajego pontyfikat. Życzenia nie spełniają się. 4 czerwca 1992 r. po słynnej "nocy teczek" (skandal związanyz ujawnieniem tzw. listy Macierewicza z nazwiskami polityków podejrzanych o współpracę z SB) rządOlszewskiego zostaje obalony. Od tej pory mecenas dla swoich zwolenników na zawsze pozostaniejedynym sprawiedliwym na prawicy. Za największy swój sukces uważa odmowę podpisania protokołu doumowy polsko-rosyjskiej przewidującej, że w Polsce w miejsce rosyjskich garnizonów powstanąeksterytorialne przedsiębiorstwa rosyjskie. Zwierzył się również z najzabawniejszej historii, jako gospotkała.

- Gdy zostałem premierem, twórcy popularnego programu telewizyjnego "Polskie zoo" oblekli mnie wskórę misia koala. Nie wiedziałem, jak wygląda australijski niedźwiadek. Ale zaraz na początkuurzędowania dyżurujący oficer zameldował mi, że przybyła pani, która przyniosła prezent. Poprosiłem, byją wpuszczono. Wręczyła mi bardzo zabawnego misia. Mam go do dziś. Była to jedyna rzecz, którązabrałem odchodząc z mojego gabinetu - opowiadał później w jednym z wywiadów.

Po rozstaniu z rządem Olszewski nie miał szczęścia do budowania partii politycznych. Sukces odniósł wprezydenckiej elekcji 1995 r., zajmując 4 miejsce wśród 13 pretendentów. W tym roku znów próbuje sił.Niedawno miał groźny wypadek samochodowy. Leży w szpitalu. Zapowiada, że z wyborów się niewycofa.

Nasza polska Hania

Po nieudanej próbie utworzenia rządu przez Waldemara Pawlaka tekę premiera dostała w 1992 r. HannaSuchocka - pierwsza w Polsce kobieta sprawująca tak wysoki urząd. Nominacja niemal dla wszystkichbyła niespodzianką. Politycy UD wyciągnęli ją z tylnych szeregów swego ugrupowania, ponieważ była dozaakceptowania przez prezydenta Wałęsę, "Solidarność" i ZChN (zdecydowana przeciwniczka aborcji).Wiadomość zastała Suchocką w Londynie.

- Było to dla mnie kompletne zaskoczenie i w gruncie rzeczy ogromny ambaras. Bardzo nie miałamochoty - zwierzała się Jackowi Żakowskiemu.

- Pierwszy raz usłyszałem o Suchockiej w 1982 r. przez "kołchoźnik" w celi, kiedy jako posłanka SDgłosowała przeciw delegalizacji NSZZ "Solidarność" - wspominał dzisiejszy minister sprawiedliwości LechKaczyński.

Polityczną karierę zaczynała właśnie w Stronnictwie Demokratycznym. W 1980 r. z nadania tej partiiweszła do PRL-owskiego Sejmu. W tym samym roku zapisała się do "Solidarności". Do parlamentuwróciła w 1989 r. dzięki wspólnej fotografii z Wałęsą.Z politycznego cienia wyszła jednak dopiero jako pani premier. Lansowana na polską Margaret Thatcher(nosiła nawet podobne fryzury) zdobyła sporą popularność. Prasa prześcigała się w przyznawaniu jejtytułów "człowieka (względnie "kobiety") roku". Zapytywana, czy chce być drugą Żelazną Damą,odpowiadała skromnie, że woli być pierwszą Suchocką.

Jej rząd wprowadził rygorystyczną ustawę antyaborcyjną i podatek VAT. Wykończyły go nieustannestrajki i krucha koalicja w Sejmie. 28 maja 1993 r. Sejm po wniosku Alojzego Pietrzyka z "Solidarności"przewagą jednego głosu odwołał gabinet. Do pogrzebania rządu przyczynił się Zbigniew Dyka, b.minister sprawiedliwości, który spóźnił się na głosowanie. Kłopoty żołądkowe zatrzymały go w łazience.

Po rozwiązaniu Sejmu pani premier rządziła jeszcze przez kilka miesięcy. Na odchodne zdążyłapodpisać konkordat ze Stolicą Apostolską. Posterunkowy z Sochaczewa, Włodzimierz G., pożegnałpolską Żelazną Damę strzałami z pistoletu gazowego. Wystrzelił w powietrze, próbując zatrzymaćnieoznakowany samochód z Suchocką, przejeżdżający skrzyżowanie na czerwonym świetle. Po tymincydencie stracił pracę. Wrócił do służby po wstawiennictwie pani premier.

Page 99: Binder artykuły

incydencie stracił pracę. Wrócił do służby po wstawiennictwie pani premier.

Na szerokie wody próbowała wrócić w 1995 r., ubiegając się w Unii Wolności o start w wyborachprezydenckich. - To jest taka nasza polska Hania - rekomendował ją Jan Maria Rokita.

Przegrała jednak rywalizację z Kuroniem. Na szczyty władzy wróciła jako minister sprawiedliwości wrządzie Jerzego Buzka. Była jednym z najbardziej krytykowanych szefów resortów. Wypominano jejinwigilację prawicy wtedy, gdy była szefem rządu. Po wycofaniu się UW z koalicji straciła tekę. Na otarciełez pozostaje jej kariera filmowa. Suchocka ma być bohaterką pierwszego odcinka amerykańskiegoserialu telewizyjnego o kobietach przywódcach pt. "Kobiety, które się odważyły".

Karol z cienia

Po czterech latach rządów koalicji SLD-PSL do władzy wróciły ugrupowania solidarnościowe. Na czelegabinetu AWS-UW stanął Jerzy Buzek - pierwszy premier ewangelik. Tym razem zaskoczenia nie było.O Buzku jako kandydacie na premiera mówiło się tuż po wyborczym zwycięstwie AWS. Dla nikogo niebyło tajemnicą, że profesor jest przyjacielem i politycznym mentorem lidera Akcji MarianaKrzaklewskiego. Miał duże szanse jako główny autor gospodarczego programu AWS.

W "Solidarności" działa od 1980 r., ale zawsze bez rozgłosu. W Sierpniu '80 przewodniczy obradomzjazdu Związku. Był wówczas docentem w PAN w Gliwicach i członkiem Komitetu PorozumiewawczegoPracowników Nauki NSZZ "Solidarność".

- Argumentowano, że świetnie prowadzi sesje naukowe, więc i zjazdem pokieruje. Radził sobie z salą -wspomina Tadeusz Jedynak, dawny szef górnośląskiej "Solidarności".

W stanie wojennym nie został internowany. Pod pseudonimem Karol kierował "Solidarnością" na Śląsku.Walczył o życie ciężko chorej córki Agaty (dziś dobrze zapowiadającej się aktorki). Kiedy pod koniec lat80. wybierano władze związku, znów pozostał z boku.

Do wielkiej polityki wciąga go dopiero Krzaklewski.

Buzek wystartował z impetem, wprowadzając w pierwszym roku urzędowania cztery wielkie reformy, alepotem było już coraz gorzej. Atakowano go za brak zdecydowania, zwlekanie z decyzjami, ciągłeoglądanie się na Krzaklewskiego i miotanie się między sprzecznymi interesami koalicjantów. Buzek pobiłrekord w długości zajmowania stanowiska premiera, ale jego gabinet okazał się również rekordowy podwzględem niskich notowań w badaniach opinii publicznej.

Paradoksalnie dopiero wyjście UW z koalicji pokazało, że potrafi rządzić. Kiedyś spóźnił się na spotkanieopłatkowe z pracownikami swojej kancelarii. Podczas uroczystości śpiewano kolędę "Wśród nocnejciszy". Buzek wszedł do sali akurat, gdy zaczęła się zwrotka: "Padniemy na twarz przed tobą"...

Europejczyk z fajką

Poczet solidarnościowych premierów nie byłby pełny bez Bronisława Geremka. Profesor wprawdzienigdy nie stanął na czele gabinetu, ale od 20 lat jest żelaznym kandydatem na to stanowisko.

Wałęsa powierzył mu misję w listopadzie 1991 r. Jednak wobec niepowodzenia Geremek zrezygnował.Europejczyk w każdym calu, zawsze marzył o kierowaniu dyplomacją. Dostał tę funkcję dopiero wrządzie Buzka.

Od początku związany z "Solidarnością", internowany i więziony. Jeden z głównych negocjatorów przyOkrągłym Stole. Prawa ręka Wałęsy, a potem Mazowieckiego. Erudyta i ceniony historyk średniowiecza.Mistrz politycznej gry, dystyngowany i trzymający nerwy na wodzy. Raz tylko utracił stoicki spokój.Ciężko naraził się prasie, zwracając się do marszałka Sejmu o wydzielenie specjalnych miejsc, w którychdziennikarze mogliby rozmawiać z posłami i ministrami. Namiętnie pali fajkę. - Fajka jest częścią mnie -zwierzył się kiedyś. - Mam do niej stosunek bardzo osobisty. Prawie zmysłowy.

Przez pięć solidarnościowych rządów przewinęło się kilkudziesięciu ministrów. Kogo opisać bliżej, przykim się zatrzymać? Trudny wybór. Przypomnijmy więc po jednym szefie resortu, najbardziejreprezentatywnym dla swoich czasów, najciekawszym lub wyjątkowo kontrowersyjnym. Dobór postaci

Page 100: Binder artykuły

reprezentatywnym dla swoich czasów, najciekawszym lub wyjątkowo kontrowersyjnym. Dobór postacibędzie zupełnie subiektywny.

Herbatka Kuronia

Rząd Mazowieckiego miał dwa filary - Balcerowicza i Kuronia. Minister finansów był tym złym, ministerpracy tym dobrym. Kuroń - bo o nim będzie w tym miejscu mowa - dawał bezrobotnym zasiłki("kuroniówki") i karmił bezdomnych (zupą Kuronia). W każdy wtorek wygłaszał w telewizji dobranocki dladorosłych, w których przekonywał do reform. Mówił zachrypniętym głosem, odpalał papierosa odpapierosa, ale był wiarygodny. Jeden z najstarszych stażem opozycjonistów, wielokrotnie więziony, odSierpnia '80 do "wojny na górze" związany z "Solidarnością".

Nawet najwyższe odznaczenia państwowe odbierał w dżinsowej koszuli. W garnitur przebrał się w 1995r., gdy wystartował w kampanii prezydenckiej. Eksperyment się nie powiódł. Zajął trzecie miejsce,ustępując Kwaśniewskiemu i Wałęsie. Garnitury rozdał. Nie używa również słynnego termosu. W Sejmiepojawia się rzadko. Kiedyś wzbudzał tym termosem ogromne zainteresowanie. Powszechniepodejrzewano, że pociąga z niego jakiś mocny trunek. Kuroń zapewniał, że nosił tylko herbatę. Aleniedowiarków nie brakowało.

- Ówczesny marszałek Senatu Ślisz spytał mnie kiedyś: "A co ty tam nosisz?" - opowiadał Kuroń. -Powiedziałem, żeby spróbował, a on na to: "Nie mogę, prowadzę".

Skutecznie do termosu Kuronia dobrał się poseł PSL Jacek Soska.

- Kiedyś na posiedzenie komisji ds. ustawy antyaborcyjnej poseł Jacek Soska przyszedł z księdzem -mówił Kuroń w miesięczniku "Press". - Kiedy głosowanie poszło po ich myśli, stwierdził: "Proszę księdza,musimy to oblać". Wziął termos, dwie szklaneczki i nalał. A że herbata była mocna, wyglądało to napoważny trunek. Ksiądz: "Ja w zasadzie nie piję, ale takie pozytywne przemiany zachodzą w ruchuludowym, że wypiję". No i wychylili. O mały włos się nie udławili. Soska pierwszy się zorientował i mówido mnie: "Ksiądz proboszcz prosi jeszcze herbatki".

Niezmiennie od lat prowadzi w sondażach zaufania do polityków.

Odcinanie kuponów

Najbardziej kontrowersyjnym członkiem rządu Bieleckiego był Janusz Lewandowski. Pierwszyprywatyzator RP, postać znienawidzona przez ludowców i KPN. Za rzekome prywatyzacyjne afery

stawiany przed Trybunał Stanu, oskarżany w sądach. Nigdy włos nie spadł mu z głowy. Pod koniec lat80. wraz z Janem Szomburgiem opracował metodę prywatyzacji poprzez uwłaszczenie obywateli zapomocą bezpłatnych bonów prywatyzacyjnych. To prawdopodobnie z tego pomysłu Wałęsa zaczerpnąłswoje słynne "100 milionów". Tzw. kuponówkę bez sukcesu wprowadziło kilka krajów dawnego blokusocjalistycznego. Fiaskiem zakończył się też zapoczątkowany przez Lewandowskiego programNarodowych Funduszy Inwestycyjnych. Poseł UW zaciekle zwalcza teraz powszechne uwłaszczenie wwydaniu AWS.

Człowiek od teczek

Znakiem firmowym rządu Olszewskiego jest niewątpliwie Antoni Macierewicz, ówczesny minister sprawwewnętrznych. Po "nocy teczek" zyskał przydomek naczelnego lustratora III RP. Swą listędomniemanych agentów SB dostarczył do Sejmu w asyście gwardii przybocznej. To za jego urzędowaniaw resorcie powstał oddział do zadań specjalnych GROM. Uchodzi za jednego z najbardziej konfliktowychpolityków. W żadnej partii nie zagrzał długo miejsca. Z ZChN wyrzucony po aferze teczkowej. W 1993 r.opuszcza RdR, w 1997 r. rozbija ROP. W młodości zwolennik południowoamerykańskiego marksisty CheGuevary, dziś radykalny narodowiec. Z wykształcenia historyk, iberysta. - Zostałem politykiem, bo niebyło innego sposobu, aby Polska odzyskała niepodległość - tłumaczył swój życiowy wybór. Ma pięknąopozycyjną kartę. W stanie wojennym wsławił się ucieczką z obozu dla internowanych w Łupkowie. Gdyprezydenturę objął Wałęsa, stał się jego doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego. Wkrótce potemzidentyfikował prezydenta jako "Bolka". Niedawno obaj antagoniści uścisnęli sobie ręce w SądzieLustracyjnym. Ale Macierewicz zdania nie zmienił.

Kobra atakuje znienacka

Page 101: Binder artykuły

Kobra atakuje znienacka

Gwiazdą rządu Suchockiej był Henryk Goryszewski z ZChN.

- Gdybym został wicepremierem odpowiedzialnym za sprawy gospodarki, to po trzech miesiącachnazwisko Goryszewski będzie tak znane jak dziś Balcerowicz - przechwalał się w 1991 r. Wymarzonestanowisko trafiło mu się właśnie w gabinecie Suchockiej. Ale ekonomicznej sławy nie zdobył. Za towszyscy powtarzali jego powiedzonka. Zwłaszcza dwa: "Nieważne, jaka będzie Polska, ważne, by byłakatolicka" oraz "Katolik musi być skrajny". Na stałe przylgnął do niego przydomek Kobra.

"Na podwórku koledzy nazywali mnie Kobrą, bo zawsze atakowałem znienacka" - wyznał w przypływieszczerości.

Po odwołaniu rządu Suchockiej Wałęsa mianował go szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego.Goryszewski paradował w mundurze i robił sobie zdjęcia na poligonach. W parlamencie obecnej kadencjipoczątkowo miał świetne notowania. Przedstawiając projekt budżetu, pobił rekord długościparlamentarnych wystąpień. Opozycja ceniła go za niezależność w kierowaniu Komisją FinansówPublicznych. Gwiazda Goryszewskiego zgasła nagle, gdy na jaw wyszły interesy, jakie równolegle zdziałalnością parlamentarną prowadził w swojej kancelarii. Z komisji finansów przeniósł się do komisjisportu.

Koordynator w swetrze

Najbardziej barwną, zagadkową i kontrowersyjną postacią wśród ministrów Buzka jest Janusz Pałubicki.Koordynator ds. służb specjalnych odzywa się rzadko, ale jak coś powie, huczy o tym cała Polska. Powecie do ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej nazwał Kwaśniewskiego "prezydentem wszystkichubeków". Kilka lat wcześniej, tuż po wygranych przez lidera SLD wyborach, oświadczył: "Kłamca i oszustnie będzie moim prezydentem". Przed rokiem sytuację w GROM-ie określił mianem "bagna". Dowódcajednostki gen. Sławomir Petelicki odparował mu, mówiąc o "nieogolonym człowieku w czarnym brudnymswetrze".

Ubiór Pałubickiego (dżinsy, sweter, buty traktory) stał się przedmiotem oświadczenia jednego zsenatorów SLD. "Proszę o udzielenie mi wyjaśnienia, dlaczego pan minister Pałubicki reprezentuje naszrząd w stroju trampkarza LZS" - zwrócił się do premiera Buzka senator Grzegorz Lipowski.

Pałubicki przyznaje, że po raz pierwszy i ostatni nałożył garnitur, gdy szedł do Pierwszej Komunii.

- Marynarkę nosiłem, kiedy się maskowałem. Teraz już nie muszę - wyjaśniał podczas zaprzysiężeniarządu.

Ciekawość budzi jego czarna torba. Niektórzy twierdzą, że nosi w niej m.in. lornetkę.

Pałubicki był jednym z założycieli poznańskiej "Solidarności" i kierował nią 17 lat. Przez wiele lat byłskarbnikiem Związku. W stanie wojennym konspirował. Z tego powodu został wyrzucony z pracy nauniwersytecie (z wykształcenia jest historykiem sztuki, jego specjalność to rzeźba gdańska). Na dwa latatrafił do więzienia. Wyszedł chory: ma wszczepiony rozrusznik serca, chorobę wrzodową, urazykręgosłupa. Do dziś często słabnie. Podczas dłuższych zebrań i posiedzeń zawsze wybiera miejsceblisko wyjścia. W sali sejmowej na jego prośbę przydzielono mu miejsce w ostatnim rzędzie przydrzwiach.

Po wyborze Kwaśniewskiego na prezydenta zażądał od Skarbu Państwa odszkodowania zaprześladowania i utratę zdrowia. W 1996 r. wygrał proces. Całość odszkodowania (24 tys. zł) przekazałna archiwum poznańskiej "Solidarności".

Związek z pałacem

Jeśli odliczyć postaci zupełnie egzotyczne, okazuje się, że niemal co drugi kandydat na prezydenta 2000jest lub był związany z "Solidarnością".

W szranki stanął przewodniczący związku i lider AWS Marian Krzaklewski. Dokonał cudu zjednoczeniaprawicy. Krytykowany za kierowanie rządem Buzka "z tylnego siedzenia". Ale kiedy dla ratowania koalicji

Page 102: Binder artykuły

prawicy. Krytykowany za kierowanie rządem Buzka "z tylnego siedzenia". Ale kiedy dla ratowania koalicjizdecydował się stanąć na czele rządu, UW odrzuciła jego ofertę. Do dzisiejszej pozycji politycznej piąłsię mozolnie całymi latami. W "Solidarności" działa od 1980 r. Organizuje Związek w Polskiej AkademiiNauk. Przygotowując się do doktoratu (automatyka i komputerowe systemy sterowania w przemyśle),poznaje docenta Jerzego Buzka. W stanie wojennym redaguje podziemne wydawnictwa. Trafia dowięzienia.

W 1991 r. nieoczekiwanie wygrywa wybory na szefa związku. Cierpliwie wzmacnia pozycję. Jeździ poPolsce, odwiedza zakłady. Wkrótce nikt nawet nie próbuje kwestionować jego przywództwa. W 1995 r.po raz pierwszy próbuje scalić prawicę. Konwent św. Katarzyny, który miał wyłonić wspólnego kandydatana prezydenta, okazał się jednak wielkim niewypałem. Sukces przyszedł dwa lata później. Krzaklewskina czele AWS wchodzi do Sejmu.

Decydując się na start w wyborach, wypłynął na jeszcze głębsze wody. Sondaże nie dają mu szans nawygraną z Kwaśniewskim. Ale kampania dopiero się rozkręca. Piłka wciąż jest w grze.

Solidarnościowy rodowód ma cały zastęp pozostałych kandydatów do prezydentury. O najwyższy urządw państwie znów ubiega się Lech Wałęsa. W szranki stanął Jan Łopuszański - przeciwnik wejścia Polskido NATO i UE. Fotel głowy państwa marzy się też Dariuszowi Grabowskiemu - ekonomiście, byłemukaskaderowi filmowemu (,Polskie drogi", "Czarne chmury"), doradcy Macieja Jankowskiego i JanaOlszewskiego. Z "Solidarnością" niegdyś związany był Piotr Ikonowicz - trybun ludowy z PPS, wspieranyw kampanii przez Adama Gierka, syna Edwarda.

Przygodę z "Solidarnością" przeżył również prezes UPR Janusz Korwin-Mikke. W 1980 r. był doradcąNSZZ "S" w Stoczni Szczecińskiej.

Przed pięcioma laty o prezydenturę ubiegała się m.in. Hanna Gronkiewicz-Waltz, prezes NBP. Ostro

starła się wtedy z Lechem Wałęsą, który określił jej postępowanie jako "solidarność hieny".

- Nie spadłam z Marsa, nie jestem żadną klaczą trojańską ani kuzynką Tymińskiego - przekonywała paniprezes.

Zdobyła niespełna 3 proc. głosów, co nie przeszkodziło jej nadal z sukcesem czuwać w NBP nadkondycją złotówki. W wyborach startował również prezes Sądu Najwyższego Adam Strzembosz (wycofałsię jeszcze przed rejestracją kandydatów przez PKW). Tak samo postąpił ówczesny prezes NIK, LechKaczyński. Partyjne przedbiegi do kampanii przegrali Aleksander Małachowski (Unia Pracy) oraz HannaSuchocka i Janusz Onyszkiewicz (UW).

W Sejmie i Senacie

Przez gmach przy Wiejskiej przewinęło się kilkuset parlamentarzystów z solidarnościowymi znaczkami.Pierwszym marszałkiem Senatu był prof. Andrzej Stelmachowski - prawnik, nauczyciel akademicki, w"Solidarności" od 1980 r. Minister edukacji w rządzie Olszewskiego, dziś prezes "Wspólnoty Polskiej".

Po Stelmachowskim rządy nad Senatem objął August Chełkowski - niedawno zmarły profesor fizyki, wstanie wojennym jedyny internowany rektor wyższej uczelni.

Od trzech lat solidarnościowe tradycje podtrzymuje w Izbie Wyższej Alicja Grześkowiak - wielkaprzeciwniczka kary śmierci i aborcji.

W Sejmie laskę marszałkowską dzierżył Wiesław Chrzanowski - nestor antykomunistycznej opozycji,wychowawca prawicowej młodzieży, więziony i prześladowany. Przeżył dramat, gdy Macierewiczumieścił go na swojej liście. Procesował się z Janem Parysem, który nazwał go "komunistycznymkapusiem". Wygrał, ale dopiero niedawno doczekał się satysfakcji - Sąd Lustracyjny oczyścił go zwszelkich podejrzeń.

Po sztafecie marszałków z SLD i PSL pałeczka trafiła do Macieja Płażyńskiego - długoletniego wojewodygdańskiego (1990-96), którego ze stanowiska nie zdołali zmieść nawet postkomuniści. Do "Solidarności"trafił w 1988 r. jako honorowy członek Związku w Porcie Gdańskim. W 1980 r. zakładał NZS. W staniewojennym organizował studenckie strajki. Potem słynna była jego Spółdzielnia Pracy UsługWysokościowych, w której zatrudniał zastępy gdańskich opozycjonistów.

Page 103: Binder artykuły

Wysokościowych, w której zatrudniał zastępy gdańskich opozycjonistów.

Mimo administracyjnego doświadczenia jego debiut na stanowisku marszałka Sejmu wypadł blado. Gubiłsię w zawiłościach sejmowego regulaminu, nie panował nad salą. Ratował się, odraczając obrady. Zyskałmiano marszałka "Przerwy-Płażyńskiego". Karta odwróciła się, gdy w okresie batalii o ustawy podatkoweostro wystąpił w obronie Sejmu przed Aleksandrem Kwaśniewskim. Jego notowania gwałtowniepodskoczyły. Wymieniano go jako kandydata na premiera lub prezydenta.

Sejmowi muszkieterowie

Wśród setek parlamentarzystów kolejnych kadencji nie sposób nie wymienić "czterech muszkieterów"podziemnej "Solidarności": Bogdana Borusewicza, Zbigniewa Bujaka, Władysława Frasyniuka i JanaRulewskiego. Trzej pierwsi są dziś w Unii Wolności. Borusewicz rozstał się niedawno ze stanowiskiemwiceszefa MSWiA. Bujak skończył zaocznie studia i prezesuje Głównemu Urzędowi Ceł. Frasyniukawymieniano jako kandydata Unii na prezydenta. Rulewski doczekał się pomnika upamiętniającegopobicie go podczas tzw. wydarzeń bydgoskich z marca 1981 r. Postument zyskał przydomek "zębaRulewskiego".

Wysoką formę utrzymuje Stefan Niesiołowski (ZChN) - mistrz parlamentarnych polemik, profesorspecjalista od owadów, dekomunizator, zaprzysięgły wróg czerwonych, skazany w 1971 r. na 6 latwięzienia za przygotowanie podpalenia Muzeum Lenina w Poroninie.

Partie z lewa i z prawa

Z solidarnościowego tygla wyłoniły się ugrupowania, które dały początek demokratycznemu układowipartyjnemu i pilotowały przemiany w kraju. Pierwszy, już w 1989 r., powstaje ZChN.

Korzeniami w Sierpniu '80 tkwią dwa młodsze filary dzisiejszego AWS: SKL i PPChD.

Z komitetów wyborczych Tadeusza Mazowieckiego, ROAD i Forum Prawicy Demokratycznej narodziłasię w 1990 r. Unia Demokratyczna. Po wchłonięciu liberałów z Kongresu Liberalno-Demokratycznegoprzemianowana na Unię Wolności.

Dzieckiem "wojny na górze" jest również Porozumienie Centrum - ugrupowanie, które wyniosło Wałęsęna fotel prezydenta i zapewniło ogromne wpływy braciom Kaczyńskim. Potem PC podupadło i dziśpraktycznie się nie liczy. Wciąż liczą się natomiast najpopularniejsi w Polsce bliźniacy. JarosławKaczyński zrezygnował z przewodzenia PC, ale jest posłem. Lech (kiedyś prezes NIK) zasiada w rządziejako minister sprawiedliwości.

Szczęścia do ugrupowań nie miał Jan Olszewski. Tworzone specjalnie dla niego szybko rozkwitały, byzwiędnąć zazwyczaj tuż przed wyborami. Tak było z RdR i z ROP.

Na lewicy nie powiódł się eksperyment z partią, która miała połączyć działaczy PZPR z opozycyjnymikombatantami. W Unii Pracy obok Ryszarda Bugaja, Zbigniewa Bujaka i Aleksandra Małachowskiegozasiedli Marek Pol, Wiesława Ziółkowska i Tomasz Nałęcz. Dziś Bugaja i Bujaka w tej partii nie ma.Małachowski kieruje PCK, a Ziółkowska zasiada w Radzie Polityki Pieniężnej.

Związki z "Solidarnością" miała również PPS. Ikonowicz poprowadził ją jednak w stroną SLD. Dziękitemu zasiada w ławach poselskich.

Bez "Solidarności" nie obył się nawet SLD. Wiceszefem tej partii jest Andrzej Celiński - niegdyś bliskiwspółpracownik Wałęsy, internowany w stanie wojennym, senator OKP i poseł Unii Wolności.

Aleksandra Kwaśniewkiego wspiera Barbara Labuda, delegatka na I Zjazd "Solidarności", więziona wstanie wojennym.

Fachowcy doradzą

,Solidarność" od początku otoczona była doradcami i ekspertami. Niektórzy zdobyli samodzielną pozycjępolityczną. Inni do dziś służą radą, pozostając raczej w cieniu. Do takich fachowców można zaliczyćtwórców reformy samorządowej - Michała Kuleszę i Jerzego Stępnia. W rządzie Buzka zrobili swoje i

Page 104: Binder artykuły

twórców reformy samorządowej - Michała Kuleszę i Jerzego Stępnia. W rządzie Buzka zrobili swoje iodeszli.

Nad integracją z EWG pracuje Jacek Saryusz-Wolski, na początku lat 80. zastępca rzecznika NSZZ "S"Ziemi Łódzkiej. W Radzie Polityki Pieniężnej nad kursem złotówki czuwa Bogusław Grabowski,współautor programu gospodarczego Akcji Wyborczej "Solidarność". Krzaklewski chciał zrobić gopremierem. Grabowski odmówił.

Największy rozgłos wśród solidarnościowych ekspertów zyskał Lech Falandysz - prawnik, adwokat,wiktymolog, nauczyciel akademicki i - jak sam o sobie mówi - artysta kabaretowy z Bożej łaski.

Sławę zdobył jako naczelny prawnik Wałęsy. Przeciwników prezydenta nękał, wynajdując coraz to nowekruczki prawne w konstytucji. Prasa rozpisywała się o "falandyzacji prawa". A Falandysz tłumaczył zespokojem: - Jestem tylko skromnym prawnikiem u pana prezydenta.

Nazywał siebie też "sierżantem" Wałęsy. Odszedł ze służby po konflikcie z Mieczysławem Wachowskim.

JERZY KUBRAK

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 105: Binder artykuły

Rzeczpospolita - 10.04.2004

SZKIC DO SCENARIUSZA

KRZYSZTOF KŁOPOTOWSKIObywatel M.

Jak najlepiej pokazać wychodzenie Polski z komunizmu? Takim obrazem mógłby być filmfabularny oparty na wątkach życiorysu Adama M.

W postaci M. skupia się sens naszej transformacji. O tak głębokiej przemianie bohatera marzykażdy scenarzysta. Były wyznawca komunizmu wprowadza kapitalizm. Inteligent ateista wybijasię z pomocą katolickich robotników. Czy wcześniej im służył, czy się tylko nimi posłużył wbardzo ryzykownej grze o wielkość, kiedy działał w KOR? Czy robotników w końcu zdradza, czytylko na nich się obraża - za to, że woleli od niego Wałęsę?

Dziś były buntownik jest jednym z głównych graczy w oficjalnej polityce państwa. O co gra?Marksista staje się ojcem duchowym spółki akcyjnej wartej prawie miliard dolarów. Jakąnaprawdę ma ideologię? Film musi na to spróbować odpowiedzieć, by publiczność pojęła, cosię z nami stało w ciągu 15 lat transformacji.

Romantyczna mgła młodzieńczego, bohaterskiego okresu M. skrywa dzisiejszą twardą walkę owładzę tu i teraz. Cele tej walki nie są całkiem jasne. Chodzi o pomyślność Polski? Zapewne,lecz warto pokazać, jak owa pomyślność różnie rozkłada się w różnych grupach społecznych itowarzyskich. Kto wygrał, kto przegrał, kto tu rządzi?

Arcydzieło jako wzór

Punktem odniesienia dla filmu o M. powinien być "Obywatel Kane" Orsona Wellesa. Welles ijego scenarzysta Herman Mankiewicz przeprowadzili demistyfikację magnata prasowegoWilliama Randolpha Hearsta. Deklarował, że chce bronić prostego człowieka, używając w tymcelu dzienników bulwarowych o raczej swobodnym stosunku do prawdy. Gdy się bliżej przyjrzećpostaciom Hearsta i M., podobieństwa są uderzające. Obaj wywodzą się z establishmentu, zktórym potem podejmują walkę. Obaj mają kolosalne ego, używają prasy jako narzędzia wpływuna świadomość publiczną i obaj są wyobcowani wobec obiektu swojej troski. Co miliarderHearst mógł wiedzieć o życiu robotników? Co wie intelektualista polityk M. o codziennychproblemach zwykłych ludzi?

Page 106: Binder artykuły

Obaj mają protekcjonalny stosunek do swoich społeczeństw. Kane/Hearst kolekcjonował dziełasztuki. M. kolekcjonuje kontakty z ludźmi jako narzędzia wpływu. Obywatel Kane chciał zostaćprezydentem kraju, lecz trafił na barierę, którą uważał za przejaw podłości. M. nigdy niezostanie prezydentem Polski i może uważać to za przejaw ciemnej siły, siły "ciemnogrodu". Taspętana ambicja daje obu postaciom napięcie wewnętrzne.

Film Wellesa jest arcydziełem nie tyle z powodu fabuły, ile środków formalnych, ale jedno zależyod drugiego. W "Obywatelu Kane" widać, że forma wynika z treści. Wielkie napięcia w życiuHearsta zostały przełożone na napięcia fabuły i obrazu. Świetne zdjęcia Gregga Tolanda iscenografia Van Nest Polglase wyraziły pełne pychy ego bohatera, jego pasję i mrok, używanieludzi jak narzędzi dla własnych celów. Film o M. wymaga innej stylistyki, lecz konkretne decyzjenależą do realizatorów.

Wątek Wielkiego Reżysera

W fabule winna pojawić się postać Wielkiego Reżysera, który wziął M. pod swoje skrzydła - nawłasne nieszczęście. To twórca najważniejszego filmu o początku ubiegłej epoki, "Popiołu idiamentu", oraz kilku innych, które wyznaczały etapy rozwoju polskiej świadomości. Jednak zabardzo zbliżając się do M., stracił temat najważniejszego filmu o początku nowej epoki -"Obywatela M.".

Ta przyjaźń ograniczyła swobodę Wielkiego Reżysera, który w życiu M. może znaleźć przecieżswój ulubiony materiał: epicką, romantyczną opowieść narodową z wątkiem polsko-żydowskimw tle, gdzie się roi od okazji do malarskiego obrazowania. Oto one: apel w obronie "Dziadów"zdjętych przez cenzurę, odczytany w 1968 roku u stóp pomnika wieszcza. M. zaczerpnął wtedyz energii Mickiewicza. Potem strajk sierpniowy w Stoczni Gdańskiej, któremu patronuje polskipapież z marzenia innego romantycznego poety, Słowackiego. Grudniowe odsłonięcie pomnikaPoległych Stoczniowców, gdy nad granicą czołgi sowieckie grzały silniki do inwazji. PotemOkrągły Stół ustawiony w - gdzieżby indziej - dawnym pałacu namiestnika rosyjskiego podokiem kamer telewizyjnych dla gawiedzi i tajne rozmowy w Magdalence. Wybory czerwcowe zmotywem z filmu "W samo południe", którego bohaterem był samotny szeryf z plakatuwyborczego "Solidarności". A wreszcie, narodziny biznesowej potęgi największej gazety w kraju- zupełnie jak z "Ziemi obiecanej". To wszystko składa się na fascynujący obraz początkówwolnej Rzeczypospolitej.

Przecież Wielki Reżyser całe życie szykował się do takiego filmu. Jednak nie zauważył tego wporę, aż stało się za późno, by zerwać więzy krępującej z tego punktu widzenia przyjaźni. Boprzecież Wielki Reżyser musiałby w swoim filmie osądzić komunizm, a tego M. zabronił.Musiałby obalić mit "etosu" kosztem przyjaciela. Obalić tabu poważnej - i arcyciekawej - rolipolskich Żydów w najnowszej historii kraju.

Film Wellesa powstał u kresu wpływów Hearsta, choć wydawca ciągle był potężny.Sprawowanie przez M. rządu dusz w Polsce również wchodzi w okres zmierzchu, ponieważwyczerpuje się jego legenda bohaterska. Kiedy charyzmę zastępuje naga władza, powstajeklimat do chłodnej analizy.

Motywacja bohatera

Po zwycięstwie nad komunizmem M. wynosi swoje bliskie otoczenie do bogactwa i władzy, alesam rezygnuje z bezpośredniej własności. Nie bierze kilkudziesięciu milionów złotych w akcjachAgory. Przy takiej ambicji i długu wdzięczności całego otoczenia pieniądze nie są motywemdziałania. Władza jest ważniejsza. Ta zasada panuje też w korporacji "New York Timesa", którajest wzorem dla Agory. Pieniądze służą "NYT" do zdobywania wpływu na Amerykę iprzekształcania świata, nie odwrotnie. Trzeba pokazać, że również M. chce przekształcićPolskę. To nic złego, warto jednak pytać: w imię jakich racji i jakiej wizji kraju?

Page 107: Binder artykuły

Jak to się stało, że wychowanek marksistów i rewizjonista został promotorem kapitalizmu wPolsce? Czy było to wyczucie koniunktury historycznej, tego, co możliwe, aby się wybić do roliprzywódcy? Może jego najgłębszym motywem jest chęć przewodzenia? Na początku miał rząddusz w wąskiej grupie opozycjonistów. Potem potężny wpływ na "Solidarność". Teraz sięga pomasy, chcąc dokupić telewizję do swego prasowego koncernu.

A może w wyniku dojrzewania zaszła w nim zmiana filozofii człowieka? Film powinien pokazaćw s z y s t k i e motywy działania M.

Wątek żydowski

M. odegrał wielką rolę w wyzwoleniu Polski jako Polak pochodzenia żydowskiego. Ten faktwyraża relację między Polakami a Żydami. Mają oni wybitne skłonności przywódcze,organizacyjne i dynamikę umysłu. Stąd bierze się zawiść, gniew i podejrzliwość wobec nich.

M. należy do najwybitniejszych osób pochodzenia żydowskiego w Polsce. Wielcy myśliciele idziałacze judaizmu są praktycznie nieznani polskiej publiczności, bo byli zamknięci w gettach. Aprzecież to z polskich gett wyszli ludzie, którzy stworzyli Państwo Izrael i przekształcająświadomość Ameryki przez kino, prasę, telewizję, uniwersytety, politykę. Na ile są obecni jakowzór w psychice naszego bohatera? Takie pytania można stawiać, unikając jednak podsycaniazawiści wobec Żydów. Przeciwnie, warto stawiać za przykład ich szacunek dla wiedzy, ambicje,wytrwałość, umiejętności organizacyjne i wnikliwość psychologiczną, a wreszcie - zdolnośćadaptacji.

M. przyjaźni się z Jerzym Urbanem, który nie kryje pogardy dla Polaków. Czy szuka w tensposób dopełnienia, ponieważ sam na pogardę nie może sobie pozwolić lub nie chce jejodczuwać? Przez tę pozornie dziwaczną przyjaźń wyraża to, co jest w nim stłumione. Wedługpsychologii głębi Urban stanowi archetypowy cień M. Dlatego tego ongiś zapiekłego wrogauczynił swoim przyjacielem. Uświadomienie sobie własnego zła jest - według Carla GustavaJunga - wstępnym warunkiem rozwoju wewnętrznego.

To również wyjaśnia głębszy powód zbratania M z Jaruzelskim i Kiszczakiem. Obaj generałowiewyrażają bowiem pewne aspekty osobowości M. Mógł się z nimi zbliżyć bez tych wszystkichserdeczności, ale jemu chodzi o spójność wewnętrzną. Bo oprócz osiągnięcia celówpolitycznych M. chce być po prostu w pełni dojrzałym człowiekiem. Musi więc rozpoznać własnezło pod pozorem przebaczenia wrogom.

Wątek polski

M. należy do grona najwybitniejszych Polaków. Czy polskość jest tu tylko formą, czy należy donajgłębszej treści osobowości? Trzeba odnaleźć miejsce M. w rankingu najważniejszychintelektualistów politycznych w polskiej historii. Czy jest jak Mochnacki? Jak Piłsudski? A możejak Dmowski?

To ostatnie porównanie wydaje się horrendalne, ale nie chodzi o treść przekazu, lecz o metodydziałania i wielki zasięg wpływu. Dmowski użył niechęci do Żydów, by pobudzić wśród luduświadomość polską. Najlepiej bowiem określamy się wobec wroga, którego trzeba stworzyć. M.używa jak cepa pojęcia "ciemnogród", by otworzyć polską mentalność na świat i ochronićwłasne zaplecze. Dmowski i M. zmanipulowali polską świadomość, żeby narzucić Polakom swekoncepcje narodu, choć koncepcja Dmowskiego była ekskluzywna, zaś M. - inkluzywna. Dlaobu myśl to raczej narzędzie działania aniżeli poznania.

Jednak M. to raczej działacz polityczny niż chłodny intelektualista. Gdzież jest jego spójnyprojekt państwa i narodu? Choć z wielkim poświęceniem pracował w niewoli dla narodu, towyraźnie obawia się Polaków. Czy słusznie - trudno powiedzieć. Na początku III

Page 108: Binder artykuły

Rzeczypospolitej zapobiegł dojściu do głosu pełnej gamy sił politycznych, dlatego nie wiadomo,jaki jest ich potencjał. Nawet jeśli zrobił to dla dobra Polski, znów pojawiają się pytania okonkrety: kto w rezultacie wygrał, kto przegrał, kto tu rządzi?

Punkty zwrotne

Scenariusz powinien wyjść od stanu obecnego, ukazując rozmiar wpływu M. w Polsce:koleżeńskie wizyty u prezydenta i prywatne spotkania z premierem, pielgrzymki zagranicznychministrów, bankiety w wąskim gronie. Widownia musi od razu poczuć, że ogląda ludzi naszczytach władzy, którzy decydują o jej losie. Trzeba też pokazać wielką rolę "GazetyWyborczej" w modernizacji kraju. Dopiero potem nastąpią retrospekcje: jak M. doszedł do tejpozycji i jak stworzył własną machinę propagandową. Najpierw trzeba uświadomić rozmiarstawki - władza nad umysłami w Polsce - a dopiero potem pokazać, jaki był przebiegniebezpiecznej gry naszego bohatera. Czy przewidywał aż taki sukces? Chyba nie...

Głównym punktem zwrotnym fabuły powinien być najważniejszy moment działalności publicznejM. - chwila, w której rozstrzygał się bilans jego życia. Wielkość M. chyba najbardziej ujawniła sięwtedy, kiedy na przekór opinii przyjaciół, autorytetów narodowych i Kościoła uparł się wwięzieniu w 1984 roku, że nie wyemigruje z Polski. Jaruzelski z Kiszczakiem chcieli wówczaspozbyć się przywódców opozycji. Inni więźniowie polityczni dali się przekonać czcigodnymobywatelom, by - dla dobra kraju - podjąć rozmowy z władzą na temat wyjazdu. Tylko M.odmówił, zatrzymując na miejscu kolegów. W ten sposób przyspieszył upadek komunizmu.

Trzeba pokazać w filmie próbę wyprowadzenia siłą M. z celi więziennej przez strażników i jegorozpaczliwy opór, aby zachować wolność przez pozostanie więźniem. Była to śmiertelna próba,przez którą przechodzi każdy bohater mityczny. W tym momencie zdecydował o swym życiu lubśmierci politycznej. Chyba też uzyskał moralne prawo do przejęcia "Gazety Wyborczej",przyznanej przecież całej opozycji antykomunistycznej, a nie tylko skupionej wokół M. "lewicylaickiej".

Każdy dobry dramat ma trzy punkty zwrotne. Zaparcie się M. nogami i rękami w więziennej celistanowi główny, drugi punkt zwrotny fabuły. Właśnie wtedy zostaje przywódcą narodu.Pierwszym punktem zwrotnym jest protest przeciw zdjęciu "Dziadów" przez cenzurę, odczytanyw lutowy dzień 36 lat temu pod pomnikiem Mickiewicza. Wtedy M. przymierza się do odegraniawielkiej roli. Czytając tekst protestu, zerka na cokół dla wieszcza.

Trzeci i ostatni punkt zwrotny to moment nagrania rozmowy z Lwem Rywinem. Jest topotwierdzenie wyboru, jakiego M. dokonał pod pomnikiem Mickiewicza w 1968 roku, dającimpuls do protestów marcowych. Dzisiaj romantyczny bohater narodowy dostaje propozycję,aby dać postkomunistom łapówkę za ustawę, która pozwoli mu na rozwój biznesu, czyli kupnotelewizji. Byłby to wielki krok w kierunku pełni władzy nad umysłami mas, jaką miał Mickiewiczprzy użyciu innych środków i w innej sytuacji. W tym momencie aż się prosi o retrospekcjęsceny apelu w obronie "Dziadów". Dziś była ofiara UB potajemnie nagrywa swego rozmówcę,który okazał mu zaufanie jako koledze z towarzystwa. Rzecz szczególna - M. uczynił to 22 lipca,w dniu rocznicy ogłoszenia Manifestu PKWN, który przed laty otworzył jego rodzinie drogę doestablishmentu w Polsce.

Włączając magnetofon, nasz bohater schodzi z cokołu własnego pomnika. Może użyć nagraniaRywina dla kilku celów: uzyskania korzystnej dla siebie ustawy bez łapówki, lecz dzięki groźbie,że rzecz ogłosi publicznie; obalenia premiera, rozbicia SLD, założenia nowej partii wokółprezydenta; spowodowania reformy państwa. Zapewne chce osiągnąć wszystkie trzy celenaraz. Życie naszego bohatera nie jest jednoznaczne. Wykazuje mnóstwo troski o dobrozbiorowości, lecz także wiele osobistej motywacji, którą warto przeanalizować.

Sprawa Rywina ujawniła, co się stało z M. Romantyk został przedsiębiorcą politycznym. W

Page 109: Binder artykuły

opinii grupy trzymającej władzę, która uważa, że dobrze zna naszego bohatera, można się znim targować o ustawy za pieniądze. Czy to wyraz jej bezczelności i poczucia bezkarności? Czymoże wiedzy o innych targach, których nie poznamy?

"Obywatel M" a kino polskie

Przemiana M. wyraża sens naszej transformacji ustrojowej, a film daje szansę wielkościrealizatorom. Scenarzysta musi ująć w metaforę życie jednego z najwybitniejszych Polakównaszych czasów. Reżyser może określić się wobec Wielkiego Reżysera, który uląkł się tegotematu. Ktoś powiedział: zwierzę musi zabić drugie zwierzę, aby przeżyć, natomiast człowiekmusi drugiego zdefiniować. To samo dotyczy artysty. Aby dojść do wybitności, powinien wyjść zmatecznika, w którym dojrzewał, czyli - zmienić paradygmat.

Postulowana dziesięć lat temu przez prof. Marię Janion zmiana paradygmatu kultury polskiej niebędzie dość głęboka bez odrzucenia zmowy milczenia wokół korzeni III Rzeczypospolitej.Zmiana paradygmatu zakłada pełną swobodę w nowej interpretacji faktów. Najlepiej uczyni tokino. Jest najważniejszą ze sztuk popularnych.

Film fabularny o M. zdejmie kilka więzów krępujących kulturę od roku 1989: zakazu moralnegorozliczenia komunizmu, zakazu obnażania korzeni elity panującej w Polsce od końca II wojnyświatowej, zakazu refleksji nad porozumieniem Okrągłego Stołu, które obok upadku komunizmuprzyniosło także uwłaszczenie nomenklatury i - lub w zamian za - oddanie władzy nad umysłamijej rewizjonistycznym odszczepieńcom.

Postscriptum

Kultura popularna pogrąża się u nas w tandecie i głupocie nie tylko dlatego, że taka jest bieżącatendencja cywilizacyjna. Jest to także skutek odcięcia twórców od największych problemów tegokraju. Nie możemy bezmyślnie kopiować Zachodu, ponieważ jesteśmy na wcześniejszym etapiespołeczeństwa liberalnego kapitalizmu. Mamy jeszcze czas na sybarytyzm, bo za wielu u nasludzi biednych i głodnych. Nie możemy też dla rozrywki bawić się okrucieństwem, jakpubliczność Zachodu, gdyż w pamięci zbiorowej tkwi jak cierń ciągle nieosądzone okrucieństwokomunizmu.

Kultura powinna budzić w nas ducha obywatelskiego. Niestety, panoszenie się byłychaparatczyków PZPR zachęca tylko do cynizmu. Kultura powinna wpajać etykę solidnej pracy iwyrzeczeń. Jednak panujące układy, których korzenie tkwią w PRL, podważają sensuczciwości. Nie powstanie w Polsce moralność publiczna, jeśli życie społeczne dalej pozostaniezakłamane. W ludziach wzbiera gniew. Lepiej w debacie publicznej rozbroić tę bombę iwykorzystać jej energię dla reformy III Rzeczypospolitej.

OBYWATEL M. - POLEMIKI Z KRZYSZTOFEMKŁOPOTOWSKIM

Page 110: Binder artykuły

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 111: Binder artykuły

Gazeta Wyborcza - 12-01-2003

Kuroń o sprawie Rywina

Jacek Kuroń

Dziś istotą rzeczy jest to, czy będziemy Rzecząpospolitą Polską, czy Rzecząpospolitązłodziejską. Tymczasem w aferze Rywina zamiast sprawą zasadniczą zajmujemy sięguzikami - pisze Jacek Kuroń

Po opublikowaniu sensacyjnego materiału "Gazety" o próbie nakłonienia Adama Michnika przezLwa Rywina do wręczenia mu łapówki w świecie mediów i polityki rozpętała się wrzawa, którawprawiła mnie w zdumienie. Zdumienie tak wielkie, że musiały minąć ponad dwa tygodnie, bympublicznie powiedział to, co widziałem już od samego początku, ale wciąż zdawało mi się, że tojest chwila, że za moment dojdziemy do istoty rzeczy. A dziś istotą rzeczy jest kwestia, czybędziemy Rzecząpospolitą Polską, czy Rzecząpospolitą złodziejską. Tymczasem mówi się owszystkim, tylko nie o sednie sprawy.

Kiedy przed blisko 50 laty w zakładzie karnym na Pradze zwanym Toledo, który jeszcze wtedybył męskim więzieniem, weteran lwowskiej szkoły doliniarzy Józef Kalinka przekazywał misekrety swego rzemiosła, mówił tak: - Robisz skórę - to znaczy wyjmujesz portfel, podajesz"tycerowi" [pomocnikowi kieszonkowca - red.] i zaraz zaczynasz krzyczeć: "Złodziej, złodziej,kradną, kradną!".

W tej całej wrzawie wywołanej aferą Rywina mam wrażenie, że najgłośniej krzyczą absolwenciszkoły Kalinki. Nie odważę się powiedzieć, że to oni ukradli, a teraz próbują zwalić winę nainnych, ale z tego, co dzieje się w mediach, wnioskując z wypowiedzi polityków, takie wrażeniemożna odnieść. Naruszono bowiem tak potężną grupę interesów, tak utrwalony irozpowszechniony obyczaj, że szok wywołany faktem naruszenia tego obyczaju i instytucjiwywołał wielokrotnie większe wrażenie niż to, co jest w tej sprawie zasadnicze.

Nagle, o zgrozo, okazało się, że winnym w tej sprawie jest Michnik - bo zwlekał, Miller - bo niezawiadomił prokuratury, Kwaśniewski - bo wraz z Michnikiem chciał obalić Millera, wszyscy sąwinni - tylko nie Rywin.

A co jest sprawą zasadniczą?

Zasadniczą kwestią dla państwa polskiego jest, że oto po raz pierwszy mamy dowód, mamynagranie oferty łapówki. Fakt, że Rywin ośmielił się złożyć taką ofertę w taki sposób, dowodzi,że w naszym życiu publicznym jest to rzecz normalna, że to jest praktyka, że to jest instytucja.Jeżeli w raporcie Banku Światowego czytamy, że ustawa w Polsce kosztuje kilka milionówdolarów - to nie dzieje się tak bez przyczyny. Sam wielokrotnie pisałem o korupcji na szczytachwładzy, ale to były tylko słowa. Napisano wiele różnych słów na temat różnych ustaw, które byłyprzedmiotem praktyk korupcyjnych. Mieliśmy historię decyzji o zakazie wwozu żelatyny, kiedydocierano do wszystkich najwyższych czynników w państwie. No i taką decyzję podjęto. KERMją przyjął, Rada Ministrów przyjęła, były liczne artykuły prasowe - nie dało się z tego zrobićżadnego prokuratorskiego zarzutu korupcji. Tymczasem tu mamy w garści dowód! Niewątpliwy

Page 112: Binder artykuły

fakt. Nagraną rozmowę z ofertą łapówki!

***

Spróbujmy więc odkryć mechanizm funkcjonowania korupcji na szczytach władzy. Mamy gorącytrop, więc idźmy za nim. Wiemy, że to nie jest odosobniony przypadek, że taka jest praktyka imamy obowiązek się nią zająć!

Adam Michnik nie jest tak głupi, żeby się nie spodziewał, że i on będzie obiektem ataków poujawnieniu afery. Więc nie dziwię mu się wcale, że niełatwo było mu podjąć decyzję o publikacji.Kiedy zajmiemy się zasadniczym wątkiem afery, to dopiero po wszystkim zastanawiać sięmożna, dlaczego Agora czekała. Ale tych prawie sześć miesięcy zwłoki z różnych powodów tosą przecież pestki z tego owocu, który nagle znalazł się na naszym stole. A jak się ktoś dziwi, toniech sam poda jakikolwiek tego typu fakt do publicznej wiadomości. Czy stać go będzie napodobną bezkompromisowość, z jaką "Gazeta" ujawniła ofertę Rywina?

Zawsze można się zastanawiać, ile czasu minęło od nagrania rozmowy do publikacji... Byławszak kwestia pertraktacji z Unią Europejską w Kopenhadze. Gdyby te negocjacje się nie udały,to oczywiście winien byłby Michnik, który opublikował materiał o korupcji. Przedtem były wyborysamorządowe, więc bardzo łatwo byłoby można odczytać ten tekst jako głos poparcia "Gazety"dla którejś ze stron. Były pewnie też liczne inne powody, nad którymi możemy się tuzastanawiać, ale dopiero wówczas, gdy podejmiemy sprawę główną, a my jej nie podejmujemy.Bo oto przy okazji sprawy Rywina dowiadujemy się z "Trybuny", że oto mamy do czynienia zpróbą obalenia rządu Leszka Millera wspólnym wysiłkiem "Gazety Wyborczej" i KancelariiPrezydenta. Komu w "Trybunie" zależy na tym, by całą tę sprawę gmatwać? Dlaczego miastsprawą zasadniczą zajmujemy się guzikami? Otóż wszyscy inni redaktorzy gazet podoświadczeniu "Gazety" właściwie powinni wyciągnąć taki wniosek - w takich sprawach nienależy w ogóle się odzywać. Zmieść te śmieci pod dywan i spokój, bo inaczej jest sięzamieszanym w kradzież zegarka. On ukradł, jemu ukradli - nie wiadomo - jedyne, co pewne, toto, że delikwent był zamieszany w kradzież zegarka.

Z całą stanowczością trzeba teraz zabrać się za wyjaśnienie wszystkich okoliczności sprawy, zaznalezienie rzeczywistych mocodawców Rywina. Wszystkie inne wątki, które można tuwysnuwać, siłą rzeczy schodzą na drugi, jeśli nie na ostatni plan. Każde inne podejście jestbowiem robieniem szumu wedle zasady "łapaj złodzieja" preferowanej przez weterana lwowskiejszkoły doliniarzy Józefa Kalinkę.

***

Zastanawiałem się, jak to możliwe, że taki cwany człowiek jak Rywin nie wykonał rozmowywstępnej. Takiej, która go podprowadza. Przecież jak chcemy iść z kobietą do łóżka, to trzebanajpierw nawiązać pewną nić porozumienia. Jeżeli tego zaniecham, dostaję po pysku i niepowinienem niczemu się dziwić... Rywin nie wykonał takiej rozmowy, bo czuł się pewny ibezkarny.

Ta sprawa stanie się punktem wyjścia do podjęcia zasadniczej kwestii dla naszegopaństwowego być albo nie być. Powstaje pytanie, czy polska klasa polityczna będzie w staniesię samooczyścić. Czy nadzwyczajna komisja sejmowa wystarczy? Na podstawie przebieguostatniej debaty w Sejmie mam co do tego poważne wątpliwości. Tu jest potrzebna szerokaspołeczna debata nad rozmiarami i sposobami walki z korupcją, a nie wokół tego, ile czasuminęło od nagrania do publikacji.

Niestety, obawiam się, że sprawy zaszły tak daleko, że opinia publiczna już nie wierzy w to, iżklasa polityczna będzie w stanie się samooczyścić. Zdemoralizowane elity i nieufające im

Page 113: Binder artykuły

społeczeństwo stanowią wybuchową mieszankę, która może zakończyć się rewolucją. A to, niewaham się powiedzieć, będzie największy po 1989 r. dramat polskiej demokracji. To będziekatastrofa.

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 114: Binder artykuły

DZIENNIK - 9 stycznia 2007

Maciej RybińskiKoniec Polski Kiszczaka iMichnika

W niedzielę 7 stycznia 2007 roku skończyła się III Rzeczpospolita. Skończyła się Polskapostkomunistyczna, tymczasowe rusztowanie zbudowane przy Okrągłym Stole, a może wMagdalence, a może jeszcze gdzie indziej - pisze w DZIENNIKU publicysta Maciej Rybiński.

Twór tymczasowy, przejściowy i pokraczny, trwający nad miarę długo, urągający swymistnieniem logice, poczuciu moralnemu i zwykłej przyzwoitości. Pozorna demokracja, w którejjednym z najważniejszych instrumentów nacisku i władzy były informacje ukryte przedobywatelami dokonującymi pozornie demokratycznych wyborów. Informacje na tematnieodległej przeszłości naszych biskupów, polityków, sędziów... Ludzie, którzy dysponowalikompromitującymi informacjami, mogli mieć na naszych reprezentantów większy wpływ niż my,którzyśmy ich wybierali, albo którzy traktowaliśmy ich jako nasze duchowe autorytety - jeśli bylinp. hierarchami polskiego Kościoła.

Wstyd przyznać, ale nie zburzyliśmy tej konstrukcji sami. Może byliśmy zbyt bojaźliwi, zbyt słabi,a na pewno omamieni. Jednym dekretem Polskę opartą na zrównaniu komunistów iantykomunistów, równouprawnieniu ofiar i katów, moralnej równości zdrajców i niezłomnychzburzył z dalekiego Watykanu Ojciec Święty Benedykt XVI, orzekając, że agent SB nie możebyć arcybiskupem metropolitą warszawskim.

Mamy za sobą 17 lat kłamstwa, przeciw którym wystarczyła jedna noc papieża studiującegodokumenty Stanisława Wielgusa zachowane w Instytucie Pamięci Narodowej i wydającegonatychmiastowy werdykt moralny: agent bezpieki nie może być następcą Wyszyńskiego natronie metropolitalnym stolicy kraju, który wydał Karola Wojtyłę i Jerzego Popiełuszkę. Kraju,który był ojczyzną "Solidarności", nadzieją wolnego świata, a który po 17 latach III RPzdegenerował się w ubecki skansen, gdzie życie moralne i intelektualne zastąpiła świeckakazuistyka politycznych krętaczy.

Niedobitki inteligencji polskiej, tej rozstrzelanej w Katyniu, poległej w Powstaniu Warszawskim,puszczonej z dymem w kacetach i zamęczonej w piwnicach UB i Informacji Wojskowej nieznalazły w sobie dość siły, aby przeprowadzić po 1989 roku operację najprostszą i najbardziejkonieczną przy tworzeniu zrębów wolnościowej demokracji - operację "Prawda". Kto sięwyłamywał ze zmowy i ugody z kłamstwem, był stygmatyzowany jako wróg pokoju społecznego,

Page 115: Binder artykuły

postępu, cywilizacji i kultury.

Od ostatniej niedzieli powrotu do tej sytuacji już nie ma. Polska stoi w przede dniu rewolucji. Nierewolucji szubienic, krwi, odwetu, niewinnych ofiar rozszalałych szwadronów śmierci, jak nam towmawiano, tylko rewolucji moralnej polegającej na odkrywaniu prawdy, przywracaniu właściwejhierarchii wartościom i prawdziwego znaczenia słowom. Tylko tyle i aż tyle. Polska, jaka się z tejrewolucji wyłoni, nie musi być IV Rzeczpospolitą, ale na pewno nie będzie już PRL i pół.Starajmy się i wierzmy, aby była po prostu Rzeczpospolitą, prawowitym dzieckiem naszejtysiącletniej historii.

Młodzi ludzie patrzą na nasze pokolenie, pokolenie ich rodziców i dziadków, którzy przeżywszyświadomie PRL, współkształtowali ostatnie 17 lat. Patrzą na nas i pytają coraz głośniej: jak tosię stało, że niedawna przeszłość, nasz ciągle żywy fragment historii Polski została przed nimiutajniona tak głęboko? Że zepchnięto ją w podświadomość do tego stopnia, iż uchylenie małegorąbka wiedzy tajemnej otwiera dzisiaj czeluście piekielne. Wywołuje skandal na skalę nie tylkoPolski, ale na skalę Kościoła powszechnego. Jak to się stało, że podstawowa wiedza okomunistycznej przeszłości, działalności bezpieki, dziejach zdrad i upodlenia została zrównanaz pornografią. Zohydzona i zakazana.

Boję się, że młodzi ludzie niczego z tej sytuacji nie rozumieją. A należy im się prawdziwa irzetelna odpowiedź. Do jej udzielenia nie potrzeba, jak do lustracji, ani ustawy, ani instytutunaukowego, ani podpisu prezydenta. Potrzeba autorefleksji, uczciwości i nazwania osobiścieodpowiedzialnych za zbudowanie chorej, wypaczonej atmosfery moralnej. Ludzi, którzy nie sąna szczęście chronieni jak dawni TW przepisami prawa.

Nie mam zamiaru, dłużej już nie można, jeśli Polska ma być normalnym krajem, stosowaćwykrętów - głównym udziałowcem budowy tego gmachu zakłamania jest redaktor naczelny"Gazety Wyborczej" Adam Michnik. Autor napisanej w więzieniu i wydanej w PRL-owskimpodziemiu książki "Z dziejów honoru w Polsce", który w wolnej Rzeczpospolitej uznał za ludzihonoru swoich oprawców. Niestety, nie tylko swoich. Oprawców nas wszystkich. Uznał ich zatakich, bo postanowił podzielić się z nimi władzą nad III RP.

Po tym, jak ludzie generała Kiszczaka zniszczyli część archiwów - przy tym je kopiując dlawłasnego użytku, to właśnie Adam Michnik zamykał usta wszystkim, którzy domagali się prawdyo przeszłości swoich politycznych i duchowych autorytetów. To on wbijał w głowy Polaków kilkalustracyjnych kłamstw: że teczki nie są ważne, że materiały, które mogą zniszczyć iskompromitować najważniejsze autorytety nowej Polski - w ogóle nie istnieją. Że przeszłość wżaden sposób nie oddziałuje na polityczne i etyczne wybory współczesnych polskich elit.

Powtarzał tezy, o których wiedział, że są fałszywe. Ale powtarzał je, bo w ten sposób mógłuczestniczyć w sprawowaniu władzy nad III RP. I wszystkie te dogmaty fanatycznej,antylustracyjnej wiary zostały obalone jedną decyzją. Decyzją Benedykta XVI w sprawie abp.Wielgusa. Prawda o przeszłości powróciła i obaliła fałszywe autorytety.

Fundamentem postkomunistycznej Polski przez ostatnich 17 lat były piętrowe kłamstwa.Naczelnym z nich było kłamstwo o nieważności historii, o konieczności patrzenia tylko wprzyszłość, która jest możliwa bez poznania prawdy o przeszłości, bez uwolnienia się od jejciężaru. Była to teza postawiona z całkowitym cynizmem, z pełną świadomością, że ten, kto mawładzę nad historią, ma też władzę nad teraźniejszością i przyszłością.

Ci, którzy nawoływali do powszechnej amnezji, sami dysponowali wiedzą o przeszłości, wiedząteczek, która umożliwiała im panowanie. Bo gra teczkami nie była wynalazkiem "pokątnychhistoryków" jak nazywano (a to określenie jeszcze najłagodniejsze) historyków z InstytutuPamięci Narodowej. Ludzi lepiej wykształconych, lepiej przygotowanych do badania przeszłościniż oskarżający ich i obrzucający wyzwiskami publicyści "Gazety Wyborczej" - łącznie z jej

Page 116: Binder artykuły

redaktorem naczelnym.

Tymczasem esbeckimi teczkami w III RP grano od początku jej istnienia. Teczki miały byćnarzędziem wymuszania posłuszeństwa u wszystkich, których życiorysy lub ich fragmenty byłytam zawarte. Skuteczność tej gry teczkami mogło gwarantować tylko ich wiekuiste utajnienie. Zwyłączeniem grupy wtajemniczonych, mogących dzięki temu zastępować w przypadkupolityków normalny, demokratyczny, selekcyjny tok wyborów, ocen obywatelskich iodpowiedzialności przed społeczeństwem.

A co myśmy robili przez te 17 lat? Cierpieliśmy. Jęczeliśmy - mam na myśli te setki, możetysiące artykułów o niemożności, niewłaściwości i amoralności lustracji. Nauczyliśmy się żyć wniewoli neurotycznych lęków i fobii grupy maniaków ideowych, zwanej środowiskiem "GazetyWyborczej", której przywódca uroił sobie, że dekomunizacja i lustracja otworzą drogę dozawładnięcia Polską przez najbardziej obskuranckie i ksenofobiczne siły wstecznegokatolicyzmu. Albo lustracja, albo Ciemnogród, stosy, polowania na czarownice - taki byłprostacki manicheizm Adama Michnika. Albo Europa i postęp, albo kruchta i teczki.

Bo władza sprawowana za pomocą teczek, za pomocą powszechnej amnezji, za pomocąstrachu przed przeszłością była tylko środkiem do ideologicznego celu. Michnikowi zamarzyłasię wolna Polska jako społeczeństwo homogeniczne ideowo. Bez podziałów, bez dyskusji, bezfermentu, a przede wszystkim bez ocen historycznych. W drodze do tego ideału po drodze byłomu z każdym, kto go uznał za Arcykapłana i dzielił z nim jego wiarę. Był to przede wszystkimdawny aparat partyjny i aparat bezpieczeństwa. Dla nich ideologiczny fanatyzm był polisą nażycie. A właściwie nie na życie, bo w 1989 nikt nie chciał stawiać w Polsce szubienic.Antylustracyjny fanatyzm Michnika był dla dawnych esbeków i aparatczyków polisą nazachowanie przez nich władzy i własności. Dawał im gwarancję, że pozostaną elitą III RP.

Religia wymaga przynajmniej pozorów jakiejś konstrukcji etycznej. I Michnik ją stworzył: wsylwestrowym numerze "GW" z roku 2000 dał jej wykład, opierający się na dwóch zasadach. Popierwsze prawda jest relatywna. Po drugie postępki ludzkie należy oceniać wyłącznie po ichdeklarowanych motywach, nigdy po skutkach. Jasne, że skoro donosicielstwo i zdrada są tylkorelatywne, a poczciwe intencje usprawiedliwiają tragiczne skutki, lustracja nie ma żadnegosensu. Zwłaszcza moralnego.

Religia potrzebuje też dogmatów. W słynnym wspólnym artykule Michnika i WłodzimierzaCimoszewicza autorzy zaproponowali ustalenie zestawu dogmatów, wedle których będzie sięna wieki wieków amen opisywać dzieje PRL. W imię pokoju społecznego i miłości bliźniegoprzestanie się oddzielać ziarno od plew, zdrajców od bohaterów, wszystko stanie się szare. Aponieważ szlachetny apel nie odniósł spodziewanych skutków, Michnik dobrawszy sobie dopomocy znawcę tematu generała Czesława Kiszczaka, dał w kwietniu 2001 na 14 stronachbitego druku w "Gazecie Wyborczej" kodeks dogmatyczny najnowszej historii Polski.

Najważniejsze paragrafy: orientacja akowska nie miała żadnej realistycznej propozycji dlaPolski, a wobec komunistów nie było alternatywy; są chwile, kiedy władza musi strzelać dorobotników, aby ocalić społeczny porządek; w Polsce międzywojennej więźniów politycznychbyło więcej niż w PRL; lustracja krzywdziłaby uczciwych ludzi.

W tych czasach arcykapłaństwo Michnika sięgało już świętości. W maju roku 2000 AdamMichnik, wezwany na świadka do Sądu Lustracyjnego, odmówił wypowiedzi dla prasy wobecności dziennikarza PAP, gdyż PAP nie stosowała się dość dokładnie do zasad kultu. Mającreligię, Arcykapłana, dogmaty i zasady etyczne, ten kościół antylustracyjny atakował bez litościkażdego, kto pozwolił sobie podważać kanony nowej wiary. Wiary w lepszą przyszłość bezarchiwów, lustracji i bez historii. Kto oponował przeciwko kolektywizmowi myślenia, a przedewszystkim jego najobrzydliwszej odmianie, mieszance kolektywizmu z egocentryzmem byłpotępiany za herezję i niszczony.

Page 117: Binder artykuły

Dzisiaj, w dniach afery abp. Wielgusa, całe pokolenie wychowane przez "Gazetę Wyborczą"zobaczyło, że świat zbudowany dla nich przez Czesława Kiszczaka i Adama Michnika byłkłamstwem. Nie otwierał nas na zachodnią demokrację, ale od niej izolował. Dzisiaj cały świat -począwszy od dziennikarzy lewicowego "Liberation" po publicystów konserwatywnego "Corrierede la Sera" - pyta Polaków: jak było możliwe, by w kraju "Solidarności" i Jana Pawła II ktoś mógłza wszelką cenę bronić agenta SB jako moralnego autorytetu, jako człowieka godnego, byprzewodzić polskiemu Kościołowi? To nie są pytania do nas, to są pytania do Adama Michnika iCzesława Kiszczaka. Niech na nie odpowiedzą. Bo to oni bronili honoru i pozycji takich ludzi wpolskim Kościele, w polskiej polityce, w polskiej kulturze. Bronili agentów SB, niszcząc ich akta,manipulując nimi, zabraniając zadawania pytań o ich przeszłość.

Jaki jest efekt tych działań, mogliśmy usłyszeć w niedzielę w katedrze Świętego Jana izobaczyć przed katedrą. Najgorliwszymi zwolennikami kościoła antylustracyjnego, gotowymipoprzebijać parasolami Żydów i masonów ośmielających się grzebać w teczkach, są ci,przeciwko którym całą tę ideologię budowano. Ciemnogród, tłum dewotek i dewotów, niektórzyw kontuszach, uosabiając to, co w polskiej tradycji najgorsze: lęk przed prawdą, złamaniecharakterów. Po 17 latach wielkiej manipulacji, jedynymi sojusznikami Kiszczaka, Michnika i"Gazety" pozostali ksiądz Rydzyk z "Naszym Dziennikiem" i Roman Giertych na czele MłodzieżyWszechpolskiej.

Antylustracyjna ideologia, która połączyła w katedrze Ciemnogród z Postępem, a którejrezultatem były także polityczne i gospodarcze afery ostatnich lat i legion ponurych kreatur nawysokich stanowiskach w administracji i gospodarce jeśli nie skończyła się jeszcze, todogorywa. Nic nie może jej uratować. Jest to najlepsze, co mogło nam się zdarzyć, bo odprawdy, od samowiedzy, od znajomości historii zależymy my sami i cała nasza przyszłość.

NAGŁY UPADEK ADAMA M. - antologiatekstów

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 118: Binder artykuły

Rzeczpospolita - 2002.12.30

MACIEJ RYBIŃSKIPrzychodzi Lew do Adama

Różne były reakcje na rewelacje "Gazety Wyborczej" w sprawie sposobów ustalania treścinowej ustawy o mediach. Od wzburzenia przez zdziwienie po bagatelizację. Poczułem sięodsunięty, a nawet odtrącony. Po prostu z marginesu. Wyrzutek społeczny. I w takiej roliustawiła mnie moja własna firma. Jak moja gazeta, "Rzeczpospolita", może odgrywaćjakąkolwiek rolę polityczną, jak może ujawniać albo choćby ukrywać nieprawidłowości, skoro jejkierownictwo nie uczestniczy w głównym i rozstrzygającym nurcie życia kraju? Przecież mójnaczelny redaktor Maciej Łukasiewicz nie tylko nie całował się nigdy z żadnej okazji z żadnympremierem, nie tylko nie jest na ty ani z Millerem, ani z Rywinem, ani z Jaruzelskim, ale nawetnie ma w gabinecie ukrytego magnetofonu, i gdyby ktoś jednak do niego przyszedł na poufnąrozmowę, to nie mógłby jej nagrać. A nie ma magnetofonu i nie nagrywa, bo żyjąc w izolacji odzwyczajów elity, nawet nie wie, że trzeba nagrywać, w pierwszym rzędzie przyjaciół i kolegów.

Albo weźmy prezesa spółki wydającej "Rzeczpospolitą" Grzegorza Gaudena. Przecież on zkręgów władzy najbliższe kontakty ma z prokuratorami dzielnicy Ochota i to wyłącznie w czasieprzesłuchania, kiedy to oni nagrywają każde słowo na magnetofon. Żadnych miśkówpolitycznych, żadnych bruderszaftów z władzą i pieniądzem. I czy do firmy, do gazety, którąkierują jednostki tak aspołeczne, przyjdzie ktoś i zaproponuje, żeby dać, wziąć, sprzedać,kupić? A po co?

Sfrustrowałem się tak, bo przecież cała afera, ujawniona przez "GW", ma charakter towarzyski.Do Adama przyszedł Lew i się ucałowali. Potem Adam nagrał Lwa na taśmę i poszedł z tym doLeszka. Ucałowali się. Leszek posłuchał, co na taśmie Adama mówi Lew i stwierdził, że Lewzwariował i nie będą się więcej całować. W całej sprawie uczestniczyli jeszcze: Wanda, Piotrek,Robert i Włodek, którzy - niewykluczone - też się ucałowali.

A my, w "Rzeczpospolitej", jesteśmy poza towarzystwem. Niektórzy z nas wierzą nawet, żedemokracja przedstawicielska, w jakiej żyjemy, to trochę co innego niż załatwianie sprawpaństwowych między Leszkiem, Adamem, Lwem i Robertem. Jeśli jest w tej aferze cośrzeczywiście przygnębiającego, to fakt, że wszystkie osoby tego dziwnego dramatu są ze sobąpo imieniu. Łatwiej chyba byłoby znieść świadomość, że w III Rzeczypospolitej można kupićustawę za pieniądze, można by nawet czerpać pewną satysfakcję z tego, że jest stosunkowotanio, może nawet taniej niż w Ameryce Południowej albo w Afryce. Ale wiedza o tym, że elitę,klasę polityczną, przedstawicielstwo narodu czy jak kto woli społeczeństwa, stanowią nieposłowie i senatorowie, ale faceci, którzy się nagrywają i całują, jest ponura.

Page 119: Binder artykuły

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 120: Binder artykuły

Alfabet Rokity

Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek

Pokorny żołnierzSolidarności

Pod koniec 1989 roku Rokita zostaje szefem sejmowej komisji mającej badać zbrodnie iprzestępstwa z czasów stanu wojennego. Zaczyna dostawać informacje, że z MSW sąwynoszone i palone akta. Docierają do niego ludzie, którzy przynoszą mu resztkispalonych dokumentów. Co zrobić? W MSW wciąż rządzi Czesław Kiszczak. Rokita długosię zastanawia, waha, wreszcie postanawia zadzwonić do samego premiera TadeuszaMazowieckiego. - Z trudem przebiłem się przez sekretariaty i uzyskałem połączenie -wspomina. - Ale to, co usłyszałem, było dla mnie wstrząsające. Premier najpierw zwyraźną niechęcią mnie wysłuchał, a potem stwierdził: Niech pan poinformuje o tymKiszczaka, on będzie wiedział, co z tym zrobić!

- Jak Pan poznał Tadeusza Mazowieckiego?

- Nazwisko szefa "Więzi" słyszałem wielokrotnie w Wolnej Europie. Jego poglądy zacząłemjednak poznawać dopiero wtedy, gdy w krakowskim antykwariacie przy ulicy Świętego Tomaszakupiłem jego trochę nudną książkę "Rozdroża i wartości". Bezpośrednio spotkałemMazowieckiego dopiero w czasie okrągłego stołu, potem na posiedzeniach OKP. Nie były tojednak jakieś długie rozmowy, raczej incydentalna współpraca.

Łączył nas pogląd na kształt listy Solidarności w wyborach 4 czerwca 1989 roku. Wspierałemgo, gdy walczył, by kandydaci do parlamentu wywodzili się z szerokiego spektrum opozycji lat70. i 80. Przegraliśmy, ale wyciągnęliśmy odmienne wnioski. Mazowiecki w proteściezrezygnował z kandydowania do Sejmu. Ja uważałem, że te wybory to przepustka do działaniaw wolnej Polsce.

- Ale potem Mazowiecki został premierem, a Pan oklaskiwał go w Sejmie.

- Tak, pamiętam też moment desygnowania przez Wałęsę Tadeusza Mazowieckiego napremiera. Spotkaliśmy się w Sejmie, ja jako poseł OKP, Mazowiecki jako premier.

- Jakie nadzieje Pan łączył z tym politykiem?

Page 121: Binder artykuły

- Postrzegałem premiera jako osobę, która ma zrealizować plan, którego nie zrealizowałarozbita przez Jaruzelskiego Solidarność w roku 1981. Plan niepodległości. Byłem absolutniezachwycony. Było rzeczą oczywistą, że zwycięstwo jest historyczne i doznawałempatriotycznych uniesień, widząc machającego z rządowych ław solidarnościowego premiera.Miałem 30 lat, byłem młodym człowiekiem, który został wiceszefem OKP i miał być jednym zwykonawców politycznego planu solidarnościowego. Czułem się tak zaszczycony, jakbysierżanta z okopów zaproszono do sztabu generalnego.

- Był Pan żołnierzem Solidarności.

- Bytem żołnierzem Solidarności i nie było wątpliwości, że tak ma być. To był dalszy ciągpolskiego powstania. Było dowództwo, były rozkazy, trzeba je było wykonywać. Jak kazali iśćnaprzód, to trzeba było przeć, jak kazali się cofać, to zawracałem. To była przecież wojna zkomunistami o wolną Polskę, a ja byłem żołnierzem na polu bitwy.

- Jakie cele stały przed rządem Mazowieckiego?

- Dziś jestem starym, doświadczonym politykiem. 15 lat temu w 1989 roku, kiedy ten rządpowstał, moje marzenie było jedno - jak najlepiej wykonać swoje zadania. Tyle. Wtedy do głowymi nie przyszło, że można podważać to, co postanowił premier. To byłaby myśl obrazoburcza!Dzisiejsze dyskusje, dlaczego jesienią 1989 roku z czymś się pan solidaryzował, a czemuśsprzeciwia, brzmią abstrakcyjnie, nie mają z tamtym czasem nic wspólnego.

Ja wtedy miałem inny problem. Na moim odcinku frontu, a klub powierzył mi funkcję szefakomisji do spraw Kiszczaka, MSW i stanu wojennego, coś zaczęło zgrzytać.

- Zgrzytać?

- Zacząłem coraz wyraźniej zauważać, że coś się dzieje nie tak. Otrzymałem informacje, że zMSW są wynoszone i palone akta. Dotarłem do premiera, co dla zwykłego posła OKP nie byłołatwe, ale Mazowiecki dał mi radę absurdalną: żebym poinformował o tym Kiszczaka, tegosamego, który na palenie akt co najmniej zezwalał.

- Pogodził się Pan z tym - jako żołnierz tego rządu?

- Zdecydowałem się na rzecz, która była aktem niesubordynacji. W grudniu 1989 rokuzorganizowałem konferencję prasową i pokazałem dziennikarzom dowody niszczeniadokumentów MSW. Sądziłem, że skoro premier i rząd nie potrafiły temu przeciwdziałać, to możezaalarmowanie opinii publicznej wywoła jakiś efekt. No i pewien efekt był - powstała burza iKiszczak musiał oświadczyć, iż wydał zakaz niszczenia akt. Miałem wtedy moment triumfu, aletriumfu gorzkiego, zrodzonego z niesubordynacji. To nie było poczucie wspólnej wygranej, tylkowygranej na bocznym, ślepym torze.

- Taki wstrząs powinien rodzić jakieś wnioski.

- To byt pierwszy moment zwątpienia. Potem te zwątpienia zaczęty się mnożyć. W kwietniu1990 roku napisałem w "Czasie Krakowskim" tekst o przyspieszeniu, pierwszą, bardzodelikatną, ale jednak krytykę linii rządu. Uważałem, że czas historyczny biegnie szybciej niżdziałalność rządu Mazowieckiego, że ten gabinet rozmija się z czasem historycznym. Chodziłoo to, by pogonić historię. Wątpliwości narastały, ale do końca istnienia gabinetu Mazowieckiegobyłem wobec niego lojalny. Problem zaczął się w momencie, gdy obóz Solidarności zaczął siędzielić na podobozy Wałęsy i Mazowieckiego. Bo nie da się rozmawiać o stosunku doMazowieckiego bez rozmowy o Wałęsie. Ja go wtedy nie lubiłem i wierzyłem wtedy w tezę,którą dziś uważam za nieprawdziwą: że sposób działania Lecha Wałęsy stanowi zagrożenie dlarodzącej się polskiej demokracji. Że on odwołuje się do najbardziej niskich emocji części opinii

Page 122: Binder artykuły

publicznej, że jest przeciw demokratycznym instytucjom, przeciwko naturalnej społecznejhierarchii, w której mądrzejsi rządzą głupszymi. Wydawało mi się, że to jest zwiastunradykalizującej się ludowej rewolty, która może zniweczyć szansę zbudowania nowoczesnejPolski przez zwycięską Solidarność.

- Co Pana pchało do takiego wniosku?

- Cały konflikt, którego zenit przypadł na dzień 24 czerwca 1990 roku, w dniu moich imienin.Wtedy doszło do tej karczemnej awantury w Komitecie Obywatelskim pomiędzy Wałęsą z jedneja Jerzym Turowiczem i Andrzejem Wielowieyskim z drugiej strony. A jednak nie miałem ochotywypowiadać się ani po jednej, ani po drugiej stronie tego konfliktu. Patrzyłem na obie strony zuczuciem żalu, nawet politowania. Uważałem wtedy, że należy zachować jedność, a nierozpoczynać rujnującą walkę wewnętrzną. Nie chciałem się samookreślić. A moi przyjacielemieli do mnie wtedy wielkie pretensje, że choć zazwyczaj zabierałem z dużą łatwością głos naposiedzeniach OKP, tym razem milczałem. Odmówiłem też podpisania listy osób, którewystępują z Komitetu Obywatelskiego. Zostałem w tym komitecie, ale nie zaangażowałem sięteż po stronie Wałęsy, co z kolei ta strona uznała za akt nielojalności. l pół roku później profesorZdzisław Najder, razem z Janem Olszewskim, wyrzucił mnie z Komitetu Obywatelskiego,uznając najwyraźniej za element niepewny.

- Ale w wyborach prezydenckich opowiedział się Pan jednak po stronie Mazowieckiego.

- Tu już ucieczki od wyboru nie było. Z tym, że wcześniej w Krakowie, w trakcie jednego zkolejnych zebrań obozu mazowiecczyków u jezuitów, powstała idea podjęcia próby pogodzeniaWałęsy z premierem. U podstaw tej próby stała taka oto logika: Wałęsa jest zagrożeniem dlastabilnej polskiej demokracji. Są obawy, że ten toporek, który z pewną przesadą, ale wyraziścierysuje rzecznik rządu Małgorzata Niezabitowska, rozłupie polską demokrację. Ale przecież tentoporek będzie jeszcze bardziej niebezpieczny, jeśli Wałęsie nie zapewni się jako przywódcycałego ruchu istotnego miejsca w państwie.

Przekonywałem wtedy obóz Mazowieckiego, że byłoby straszliwym błędem podjęcie próbyodrzucenia Wałęsy. To dopiero naprawdę zdestabilizuje sytuację w Polsce. Więc musimy muznaleźć miejsce w polityce. Najlepszym takim miejscem będzie prezydentura o ograniczonychuprawnieniach. Nastroje po "mazowieckiej" stronie nie były jeszcze radykalne i łatwo uzyskałemzgodę na powołanie deputacji, która miała zbadać możliwości załagodzenia konfliktu. Wraz zprofesorem Jackiem Woźniakowskim i senatorem Jerzym Stępniem udaliśmy się do UrzęduRady Ministrów, gdzie przyjął nas premier.

- Do pojednania Pan, jak wiemy z historii, nie doprowadził.

- Pierwszy raz dłużej rozmawiałem z premierem Mazowieckim. Spotkaliśmy się w słynnymCyrankiewiczowskim gabinecie, ze słynnymi, wykonanymi w latach 50. jasnymi meblami niecoprzypominającymi kształtami architekturę warszawskiego MDM. Przedstawialiśmy swoje racje,mówiliśmy, dlaczego warto by się pogodzić. To spotkanie będę pamiętał do końca życia, bojeden szczegół zbudował mój obraz Tadeusza Mazowieckiego. Było tak: Premier milczącsłuchał. Po czym wstał od stolika, przy którym siedzieliśmy, przeszedł na drugą stronę pokoju,gdzie stało jego biurko. Tam leżały wycinki z gazet z zakreślonymi flamastrami fragmentami.Mazowiecki sięgnął po któryś z tych wycinków, bardzo, bardzo wolnym krokiem wrócił do nas,po czym swoim cichym, pełnym zniechęcenia głosem wycedził: "Tak to jest. Panowienamawiają mnie do pojednania z nim, a popatrzcie, co on tutaj o mnie mówi. On mówi, że jajestem bardziej powolny niż żółw i że nie jestem zdolny do łapania pcheł" (śmiech). Nie byłosensu dalej rozmawiać.

- Był Pan potem w sprawie pojednania u Wałęsy?

Page 123: Binder artykuły

- Nie byłem u Wałęsy, bo atmosfera spotkania z premierem wskazywała, że pojednania niebędzie. Ale także dlatego, że Wałęsa w typowy dla siebie władczy sposób wyznaczył terminspotkania, który kolidował z jakimiś pracami w Sejmie i był dla mnie absolutnie niedogodny.Deputacja do Gdańska pojechała beze mnie, a efekt był także zerowy. Nie ma co ukrywać,zainicjowana przeze mnie próba pojednania nie była klęską, to była katastrofa.

Trzeba było wybierać: Wałęsa czy Mazowiecki. Nie miałem wątpliwości, bo przy wszystkichwadach Mazowieckiego, z tym jego niedoczasem wobec historii, proces odbudowy wolnejPolski jednak szedł naprzód. Co więcej przekonałem się wcześniej, że jeśli mimo biernościrządu jakąś sprawę chce się pchać do przodu, to można odnieść sukces. Wiosną 1990 rokuabsolutnie sam, przy pomocy krakowskich ekspertów, przeforsowałem ustawy likwidująceMilicję Obywatelską, rozwiązujące Służbę Bezpieczeństwa, wprowadzające weryfikacjęfunkcjonariuszy SB. Utworzyliśmy policję państwową i Urząd Ochrony Państwa. Mazowiecki irząd wili się w tej sprawie jak piskorze, ale nie mieli odwagi wprost się przeciwstawić. Udało misię. To zrodziło we mnie przekonanie, że przy tym premierze, przy wszystkich jego wadach,można popychać sprawy naprzód. Natomiast zupełnie nie jest jasne, co się stanie, gdy przyjdzieWałęsa. Wobec tego mój wybór był dość jasny. Ale to nie był wybór ideowy. Traktowałem go wkategoriach wyboru pomiędzy znanym, choć powolnym, sposobem odchodzenia od komunizmua nieznaną mi jakąś inną i niepewną drogą w tym samym kierunku.

- Po wyborach prezydenckich Mazowiecki skrzykuje swoich zwolenników. Pamiętam takiwiec przed Politechniką Warszawską, gdzie premier postawił tezę, że demokracja jestzagrożona. Śmieszna to trochę była scena, bo Mazowiecki przyjechał dorożką z młodąasystentką, a przywitała go śpiewana przez tłum "Pierwsza Brygada".

- Też pamiętam, bo tam byłem. Pamiętam też tę dziewczynę. Jeszcze nie umieliśmy prowadzićprofesjonalnych kampanii politycznych.

- Zatem po klęsce Pan pozostaje przy Mazowieckim. Co dalej?

- Poznajemy się bardzo dobrze, spędzam z nim mnóstwo czasu, setki godzin na prowadzonychprzez Mazowieckiego, śmiertelnie nużących zebraniach Unii Demokratycznej. On się strasznieirytował, że ja nucę w trakcie tych zebrań, musiałem się więc pilnować, żeby go niedenerwować.

l drugie wspomnienie z tych spotkań to taka podskórna rywalizacja między TadeuszemMazowieckim a Bronisławem Geremkiem. Kiedy osiągała punkty większego napięcia, BronisławGeremek przez całe spotkania nie odzywając się ani słowem czytał gazety. Wzbudzało to zkolei niezadowolenie Mazowieckiego. Czasami, kiedy złość Geremka sięgała zenitu, czytał tegazety do góry nogami i nawet tego nie zauważał. Niema, niezauważalna gra emocji międzytymi dwoma politykami była niezmiernie ciekawa. Ale profesor Geremek to osobna historia.

- A zarazem Mazowiecki stawał się Panu z biegiem lat coraz bliższy.

- To prawda, najlepszy był mój ostatni okres współpracy z panem Tadeuszem. W latach 1994-1995 Mazowiecki już jako szef Unii Wolności coraz bardziej przekonywał się do prawicy, a jegopartia coraz bardziej odpływała od niego. W końcu Leszek Balcerowicz, Aleksander Smolar, JanKrzysztof Bielecki, a nawet filozof Krzysztof Michalski przygotowali akcję usunięciaMazowieckiego z szefostwa partii. Pozostaliśmy przy nim do końca z Donaldem Tuskiemnieomal jak ostatni Mohikanie, skazani na klęskę. Wtedy szczerze go polubiłem, przekonałemsię do jego głębokiej wewnętrznej poczciwości. Klęska pana Tadeusza była dla mnie sygnałemdo odejścia z tej partii.

- Kiedy zaczęło być Panu z tym obozem nie po drodze? Dziś jest Pan postrzegany jakopolityk centroprawicowy albo wręcz prawicowy.

Page 124: Binder artykuły

- Nie sądzę, żebym od tamtego czasu istotnie zmienił poglądy. Co nie znaczy, że w ogóle ichnie zmieniłem. Niewątpliwie przez te lata ewoluował mój pogląd na problem restrykcyjnościpaństwa. Po doświadczeniach komunistycznej bezpieki miałem trochę naiwną wiarę, że małaopresywność państwa powinna być naturalną reakcją na państwo totalitarne. Dziś wiem, że topogląd niesłuszny.

Zmieniały się moje poglądy na lustrację. W początku lat 90. mój dobry kolega, starszy ode mnie,Krzysztof Kozłowski przekonał mnie, że stan archiwów dawnej bezpieki jest taki, że lustracji nieda się przeprowadzić. Że będzie to wyłącznie fala podejrzeń, których nie da się rozstrzygnąć.Wierzyłem, bo skąd miałem wiedzieć, że nie jest tak do końca. Po latach wiem, że stanarchiwów być może rzeczywiście nie pozwala odtworzyć wielu szczegółów działalności danegoagenta, ale pozwala stwierdzić w 90 procentach, czy ktoś był agentem bezpieki, czy nie.

Trudno wyobrazić sobie człowieka Solidarności, który w ciągu 13 ostatnich lat niemodyfikowałby swoich poglądów na państwo. Przecież nabraliśmy tylu nowych doświadczeń.

- Przez przeciętnego wyborcę Unia Demokratyczna była odbierana chyba po prostu jakozaprzeczenie poglądów ówczesnej polskiej prawicy.

- Można było mieć inne w pewnych sprawach poglądy niż pozostali i jednocześnie pozostawaćwe wspólnym gronie. To chyba Piłsudski uważał, że kto nie był za młodu socjalistą, ten nastarość będzie świnią. Tak pół-serio odniósłbym tę uwagę Marszałka do Unii. Tak wielu ludzi zamłodu było w Unii, że coś jest na rzeczy. Teraz są w PiS, w Platformie, nawet w SLD, choć niewiem, czy to akurat dobrze. A sama Unia - jak socjalizm - stawała się coraz bardziejanachroniczna.

Główną siłą sprawczą, motorem mojego działania w UD był motyw modernizacji państwa igospodarki.

- Unia Demokratyczna jako gwarantka reform.

- Kiedy projekt modernizacyjny kraju przestał być projektem kluczowym, trzymanie się Uniiprzestało mieć sens. Wcześniej uważałem, że jest nas, reformatorów, tak mało, że musimytrzymać się razem. Taki był fundament rządu Suchockiej: jesteśmy z Unii, ZChN, partiichłopskich, ale chcemy zmieniać kraj i musimy się trzymać razem. Jednym marzy się państwoświeckie, innym bliskie Kościołowi, jedni byli za Wałęsą, inni za Mazowieckim, ale zostawmy tona boku, bo mamy do przeprowadzenia fundamentalne zmiany, l tego typu myślenie znalazłofanatycznych wyznawców, często działających wbrew swoim partiom. Myślę o rycerzachjedności tamtej koalicji - o Stefanie Niesiołowskim po stronie ZChN i Bronisławie Geremku wUnii. To dwaj zasłużeni politycy, którzy wbrew swoim środowiskom i wyznawanym przez siebieideologiom bronili tego rządu i wiem, że dużo za to zapłacili. Myślę, że robili to z patriotyzmu.

Tylko że w połowie lat 90. na pierwszy plan życia publicznego zaczęły wychodzić inneproblemy: przestępczość, rozpad więzi społecznych, nasilająca się niechęć Polaków dowłasnego państwa, korupcja. To były po części skutki pośpiesznej modernizacji, a Unia niemiała na nie recept. Wtedy właśnie z niej odszedłem.

- Geremek i Rokita to była stała zbitka medialna. Zresztą profesor Geremek wielokrotnieto potwierdzał. Gdy Pan wyszedł z Unii, był bardzo rozczarowany, mówił o zawodzieswoim uczniem.

- Bronisław Geremek jest niewątpliwie jedną z dwóch osób, od których nauczyłem siępraktycznej polityki. Pierwszym moim mistrzem był w drugiej połowie lat 80. ZbigniewRomaszewski, drugim - właśnie Geremek.

Page 125: Binder artykuły

W 1989 roku w sposób przypadkowy zostałem jego zastępcą na stanowisku szefa OKP.Pracowaliśmy potem niemal codziennie przez lat sześć. Na przełomie 1995 i 1996 nasze wizje,jak prowadzić politykę, zaczęły się rozchodzić, a rok później rozeszły się definitywnie. AleGeremek pozostanie dla mnie nauczycielem "dyplomacji" rozumianej jako metody prowadzeniadziałalności politycznej, nauczycielem gabinetowej rozmowy, politycznych konsultacji, całej tejludwicjańsko-dworskiej strony polityki. Tak dziś wyobrażam sobie politykę na dworzefrancuskich Ludwików.

Dla człowieka parającego się działalnością publiczną to lekcja bardzo cenna, pobierana nie wjakiejś dyplomatycznej akademii, ale w codziennej pracy. Proszę pamiętać, że w czasiepierwszych lat naszej współpracy Bronisław Geremek trząsł państwem, miał olbrzymią częśćrealnej władzy. W ogóle nauka polityki w oderwaniu od realnej polityki jest czymś niemożliwym.Obserwuję często bardzo inteligentnych studentów i absolwentów nauk politycznych ipodobnych akademickich kierunków, zafascynowanych polityką, którzy się naczytali książek opolityce, a po krótkiej rozmowie zazwyczaj nabieram pewności, że nie mają oni żadnychkwalifikacji do zajmowania się polityką. Co więcej - być może w trakcie tych studiów zostali tychumiejętności kompletnie pozbawieni.

- A jak doszło do wyboru Pana na zastępcę Geremka w OKP?

- Pierwszy raz OKP zebrał się w czerwcu 1989 roku, w Audytorium Maximum na UniwersytecieWarszawskim. Był tam Wałęsa, był Geremek.

Obaj mieli z góry przygotowane wszystkie decyzje - kto zajmie jakie stanowisko, jak sięzorganizujemy. Działali w porozumieniu i byli pewni, że każda ich wspólna decyzja zostanie bezszemrania zaakceptowana.

Straszliwie się jednak przejechali. Część osób była mocno zdegustowana dodatkowymuprzywilejowaniem komunistów przy okazji tak zwanej listy krajowej. Tlił się też buntspowodowany przekonaniem, że za chwilę Jaruzelski zostanie wybrany prezydentem. Jakwszedłem, to już po pięciu minutach czułem, że coś jest nie tak. A jednak nikt nie miał odwagi,by dorwać się do mikrofonu i wypowiedzieć coś przeciwko Geremkowi i Wałęsie. l pojawiła sięjakaś sprawa czysto techniczna, zaproponowana przez nich procedura, której już nie pamiętam.Rzecz w tym, że ta propozycja wydała mi się tak skandaliczna, że podniosłem rękę, kuzdumieniu prowadzących zebranie dostałem mikrofon i zacząłem w sposób ostry i zasadniczykrytykować. Sala musiała być mocno zdumiona, że jakiś młokos z Krakowa takie rzeczywyprawia. Efekt był jednak piorunujący.

- Wygrał Pan, zgodnie z ówczesną, wciąż trochę rewolucyjną atmosferą, dzięki krytyce.

- Zaproponowano mnie, nieznanego bliżej większości tych ludzi, na wiceprzewodniczącegoOKP. Chodziło o zablokowanie proponowanego przez Wałęsę i Geremka kształtu kierownictwa.Przy jawnym oporze Geremka, niewielką wprawdzie większością głosów, ale zostałem wybrany.

Taki był początek mojej znajomości z Geremkiem w OKP. Profesor zachował się z klasą,niezwłocznie po wyborze mi pogratulował i stwierdził, że to, co się wydarzyło, było dla niegoniezwykle interesujące. l że chce ze mną współpracować i zaprasza na spotkanie prezydiumklubu. Po prostu zacząłem pracować, co się chyba profesorowi bardzo spodobało. Zaczął mnietraktować bardzo serio i stopniowo się zaprzyjaźniliśmy. Pomimo bardzo ostrego późniejszegokonfliktu, kiedy Geremek krzyczał na mnie, że jestem największym szkodnikiem politycznym,jakiego Unia Wolności wydała, ja zachowałem dla niego wiele szacunku, sympatii, przyjaźni.

- Na prawicy to nie jest popularny punkt widzenia.

- Na prawicy to jest punkt widzenia określany jako nikczemny i zdradziecki. Bronisław Geremek

Page 126: Binder artykuły

na prawicy uchodził za tajemniczego demona zła. Za człowieka, który był wulkanem intryg iinicjatyw mających na celu zduszenie polskiej prawicy. Ja mam akurat to szczęście, że przez tesześć lat, gdy miał rzekomo przeciw prawicy knuć, pracowałem z nim na co dzień. Wiem, że tonieprawda. Zresztą, trzeba pamiętać, że Bronisław Geremek też zmieniał swoje poglądy, choćbardzo nie lubił tego pokazywać. Ale zmieniał - na gospodarkę, od ciągot socjalistycznych kuumiłowaniu konkurencji. Na samorząd terytorialny - powoli przesuwał się ku decentralizacji. NaKościół - coraz bardziej doceniał jego społeczną rolę. l na prawicę - był coraz mocniej otwartyna współpracę z nią.

- Czego konkretnie nauczył się Pan zatem w akademii prof. Geremka?

- To nie jest jakiś kodeks zasad, których w polityce należy przestrzegać. Wartość tego, o czymtu mówię, polegała na możliwości codziennego obserwowania i uczestnictwa w gabinetowejpolityce bardzo dobrej jakości. To tak jak z malowaniem dobrych obrazów - nie ma reguł, którepozwoliłyby młodemu malarzowi odpowiedzieć na pytanie, czego nauczył się od Moneta.

- Ale czego młodzi absolwenci nauk politycznych, nie wiedzą, a czego Pan się nauczył odprofesora?

- Z nimi problem jest taki, że mają przeintelektualizowany pogląd na politykę, to znaczy ciągleopisują rzeczywistość polityczną. A rzeczywistość polityczna nie nadaje się do tego, żeby jąopisywać, jeśli chce się w niej uczestniczyć. Istnieje fundamentalna sprzeczność pomiędzypermanentnym komentarzem rzeczywistości politycznej, a realnym kształtowaniem polityki. Niema wybitnych polityków, którzy byliby wybitnymi komentatorami politycznymi. To są rolekompletnie od siebie rozdzielne. Ktoś, kto pisze doskonałe analizy w gazecie, na ogół nienadaje się do polityki.

- Bo się odsłania?

- Chociażby dlatego, że uczestnictwo w polityce nie polega na tym, żeby ujawniać całość swoichprzekonań, intencji, sądów na temat innych uczestników politycznej sceny. Jak się to robi, to siętych partnerów nie ma. Gdybym ja dzisiaj powiedział panom wszystko, co sądzę o motywach iefektach działania moich kolegów z Platformy, z PiS, polityków PSL - to w zasadzienapisalibyśmy dzieło, które raz na zawsze zakończyłoby moją działalność publiczną.

- Wygłosił Pan na cześć Geremka pean. Ale przy wszystkich przerysowaniach, wielezarzutów wobec niego było racjonalnych. Na przykład ten, że profesor traktuje ludzi zgóry, jest zanadto salonowy.

- Absolutnie tak. Pamiętam chociażby Waldemara Pawlaka, który przyszedł tuż przed tym, gdyzostał po raz drugi premierem. Geremek, wkurzony, że PSL nie chce iść na jakiś układ, na któryoczywiście powinno pójść, wyrzucił nieomal Pawlaka z pokoju. Pawlak grzecznie ze spuszczonągłową wymaszerował.

Premier Turyngii Vogel tłumaczył mi kiedyś, że ilekroć przychodzi mu zestawić w UniiEuropejskiej siłę Niemiec i Luksemburga, nigdy nie powie: "Wielkie Niemcy i maleńkiLuksemburg". Nie powie nawet: "Niemcy są większe od Luksemburga". Powie raczej, żeLuksemburg nie jest tak duży jak Niemcy. Takiego stosunku do Luksemburga Geremek niebyłby w stanie znieść.

- l to było jedną z ważniejszych przyczyn jego klęski?

- Może. Dlatego z Unii Wolności odeszli liberałowie z dawnego KLD, sprowokowani w 2000 rokuprzez Geremka. W efekcie załamała się jego kariera polityczna i doszło do samolikwidacji całejpartii. Ten ciąg zdarzeń jawił mi się jako pasmo porażek i błędów wynikających wyłącznie z

Page 127: Binder artykuły

tego, że profesor był przekonany o swojej świetności politycznej, a polityków z dawnego KLDuważał za chłoptasi, którym gdzieś tam przy Wałęsie nogi urosły. l że powinni oni nadal taplaćsię w gdańskim bajorku, a nie brać do poważnej polityki.

Geremek ma wady charakterologiczne i one utrudniły mu współpracę z wieloma osobami. Tylkoże kiedy ja to mówię, brzmi to trochę śmiesznie, bo naturalna reakcja panów powinna brzmieć:"przyganiał kocioł garnkowi".

- W 1992 roku dziennikarze mieli jeszcze zwyczaj chodzić na posiedzenia klubówparlamentarnych. Pamiętam, że doszło pomiędzy Panem a Geremkiem do potwornejawantury w sprawie jakiegoś głosowania nad orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnegodotyczącego waloryzacji emerytur. To był czas rządu Olszewskiego. Obaj się potworniezaperzyliście i najpierw Pan mówi: "Panie przewodniczący, proszę nie absurdalizowaćmoich wniosków!". A profesor na to: "Pan poseł Rokita chodził do innej szkoły niż ja.Moja szkoła uczyła logiki politycznego myślenia!" (śmiech).

- l to było absolutnie w stylu Geremka. Ja z kolei nie miałem żadnych oporów w mówieniu mu,że coś widzę inaczej. Nie wyobrażam sobie podobnie otwartej rozmowy na przykład zTadeuszem Mazowieckim. Pan Tadeusz by się obraził. Z Geremkiem kończyło się godzinnąawanturą, w trakcie której można było krzyczeć, a po kolejnej godzinie znajdowaliśmyporozumienie. To było cenne, tym bardziej że on był moim politycznym przełożonym.

- W stylu Geremka było też słynne zdanie wypowiedziane po rozpadzie Unii Wolności:trzech zbiegów to jeszcze nie partia.

- Geremek ma poczucie wyższości nad światem, ale ja samego poczucia wyższości, o ile nieparaliżuje ono politycznej skuteczności, nie uważam za coś złego.

- Tym razem chyba sparaliżowało. Ale jest jeszcze jeden rys polityki Geremka wartomówienia. On nigdy nie poszedł na współpracę z SLD, ale chyba miał w tym kierunkupoważne pokusy.

- W tej sprawie mam wiedzę, bo rozmawiałem na ten temat z profesorem dziesiątki razy. l wiem,że jego poglądy w tej sprawie były inne niż Michnika. O ile Michnik ewidentnie lgnął do częściobozu postkomunistycznego, to Geremek tym obozem pogardzał. Wiedział oczywiście, że niemoże wyrażać tego publicznie. Jego poczucie wyższości, o którym tu mówiliśmy, obejmowałowszystkich postkomunistów z Aleksandrem Kwaśniewskim na czele. Nie dzielił ich, za to miał donich wszystkich stosunek lekceważący. Uważał, że musi prowadzić wobec nich grę. Zresztąpodobnie patrzył na PSL. Miller nie różnił się dla niego od Kwaśniewskiego, Kwaśniewski odPawlaka. To w jego wyobraźni było jedno towarzystwo.

- Ale na początku lat 90. Pan uważał, że trzeba szybko zrobić solidarnościową rewolucjęw państwie, Geremek - nie. Jego zachowania publiczne wskazywały na to, żeprzynajmniej do czasu rządu Suchockiej za większego wroga uważał solidarnościowąprawicę niż postkomunistów.

- To jest postać, o której ciekawie się rozmawia, gdy odrzucimy stereotypy, a zostawimy fakty.W latach 1989-1996, kiedy ktoś w Unii Demokratycznej podnosił projekt współpracy zkomunistami, Geremek reagował zdecydowanym sprzeciwem. Uważał takie projekty w tamtychlatach za polityczny absurd i polityczne samobójstwo, l odwrotnie - pamiętam, z jakim trudem"łykał" ten neoendecki ZChN, bo całej tej formacji pod względem ideowym rzecz jasna szczerzenie cierpiał. On poza wszystkim jest polskim Żydem, więc dlaczego miałby szczególnie kochaćnacjonalistów.

Ale od kiedy stało się jasne, że wywodzące się z KOR grono jego współpracowników nie jest w

Page 128: Binder artykuły

stanie utrzymać monopolu władzy w państwie, partnerów szukał tylko na prawicy. Toowocowało jego wspólnymi ze Stefanem Niesiołowskim z ZChN konferencjami prasowymi wobronie rządu Suchockiej - z jednej strony przed braćmi Kaczyńskimi, z drugiej - przed SLD. Toowocowało szczytem jego kariery politycznej, jakim było ministrowanie w rządzie Buźka iKrzaklewskiego.

Oczywiście nie ulega też wątpliwości, że Bronisław Geremek był twórcą i wykonawcą koncepcjiutrzymania całej władzy w rękach postkorowskiej elity. Nie ulega wątpliwości, że był przeciwnyszybkiemu tworzeniu się w Polsce systemu partyjnego. Geremek jest politykiem skrajnieinteligenckim, pozbawionym poczucia ważności ludu w polityce. Myślę, że jako jeden z ostatnichludzi w polskiej polityce zorientował się, że to, co dzieje się wśród ludu, może mieć istotneznaczenie.

- Dlaczego profesor Geremek przegrał, dlaczego zniknął z polskiej polityki?

- Dziś w polityce trzeba być twardym, prostym, szczerym i zrozumiałym. Mówić do ludzi odserca i szczerze. Bo polityka staje się demokratyczna, ludowa. Na tym polega wyższośćPlatformy nad Unią Wolności. A u Geremka wszystko było wyrozumowane, nie do końcajednoznaczne, wszystko na pół-, ćwierćtonie, a tak naprawdę na ósemkach i szesnastkach.

Trzeba było bardzo uważnej obserwacji, by rozróżnić, że danego dnia sygnał profesoraGeremka jest o ćwierć tonu silniejszy niż dnia poprzedniego i że oznacza to istotny zwrotpolityczny. To jest w jakiś sposób piękne, ale na dzisiejsze czasy anachroniczne. Zatemprofesor Geremek... To tak jakby ktoś chciał zaadaptować kardynała Richelieu do czasówburzenia Bastylii. To są rzeczy, które do siebie nie pasują. Ale nie zgodziłbym się z pana tezą,że Geremek przegrał. On odegrał kolosalną rolę w najnowszej historii Polski. Choć niesprawował najwyższych politycznych funkcji, miał wielki wpływ na "czystą" politykę. Nie dlatego,że był królem, cesarzem, premierem, ale dlatego, że trzymał w swoich rękach kluczoweinstrumenty władzy w państwie.

- Z perspektywy historycznej może być jednak zapomniany, to między innymi dlategopolitycy dążą do urzędów.

- Czy ja wiem? Korneliusz Scypio był ledwie przez dwa lata konsulem w Rzymie, jednymspośród dwóch tysięcy wybieranych każdego roku przez 250 lat. Tłum, którego nikt nie pamięta.A Scypiona pamiętamy. Chodzi o to, że dla polityka rzeczą o wiele bardziej podniecającą sąsytuacje, w których ktoś wywiera realny, potężny wpływ, nie sprawując żadnychinstytucjonalnych funkcji. Ja nie chcę twierdzić, że w normalnym, przyzwoicie rządzonympaństwie to jest dobra sytuacja. Tylko że Geremek był politykiem czasów rewolucji, a nieczasów spokojnych. W mojej ocenie obok Wałęsy był najważniejszą postacią polskiej rewolucjiz lat 1989-1990.

- A dzisiaj? Bronisław Geremek zapytany ostatnio, dlaczego półroczne śledztwo "GazetyWyborczej" nie przyniosło efektów, stwierdził, że najprawdopodobniej nie miałaodpowiednich środków.

- Naprawdę? (śmiech).

- To wstęp do poważnego pytania: czy on i jego środowisko rozumieją współczesneczasy?

- Szczerze mówiąc, nie wiem, bo moje rozmowy i z Tadeuszem Mazowieckim, i BronisławemGeremkiem od paru lat są zdawkowe. Czytałem jakiś dłuższy wywiad w "Gazecie Wyborczej" zMazowieckim o sprawie Rywina. l wyłonił się z tej rozmowy człowiek głęboko przyzwoity,zniesmaczony rzeczywistością, ale pozbawiony nawet najbardziej cząstkowych recept na

Page 129: Binder artykuły

ulepszenie tego świata. Był to nie tyle wywiad polityka, co moralisty, pisarza. A dziś w politycetrzeba używać języka twardego potępienia, konfliktu, języka pozbawionego półcieni. To nie jestświat, w którym Bronisław Geremek czułby się dobrze. l lepiej, mówię to bez złośliwości, że niema go w tym parlamencie. Bo to nie jest już jego świat, miejsce, okoliczności. Ale przecieżGeremek wciąż jest obecny na salonach światowej polityki, uniwersytetach. Tam mówi dobrze imądrze o Polsce, i to jest dla Polski bardzo przydatne.

- Teraz Panowie się spotykacie?

- Rzadko. l bardzo tego żałuję... Tak, tym pytaniem uświadomi) mi pan, że powinienem do niegozadzwonić.

Rządy Olszewskiego i Suchockiej

Stąd rządzi się Polską!

Początek lipca 1992 roku, ciepłe przedpołudnie. Jan Rokita wkracza pewnym krokiem doswojego nowego gabinetu w Urzędzie Rady Ministrów. Ogląda wielkie ciemnesocrealistyczne biurko, z zadowoleniem spostrzega całą masę szuflad po obu jegostronach. - Przydadzą się - myśli człowiek, któremu zawsze brakuje miejsca na papiery.Towarzyszy mu kolega ze studiów Aleksander Galos, który zostanie szefem jegogabinetu. - Widzisz Olek, to stąd rządzi się Polską - Rokita podnosi ramię, pokazujeleniwie. Ma 31 lat i właśnie odniósł wielki sukces polityczny.

- W grudniu 1991 roku nowy parlament, pierwszy wybrany w całkowicie demokratycznychwyborach, powołał rząd Jana Olszewskiego. Rząd, któremu był Pan zajadle przeciwny.

- Tadeusz Mazowiecki chciał odbudować pod kierownictwem Olszewskiego wielki rządsolidarnościowy. W słusznych, szlachetnych intencjach. Ale po pierwsze - Olszewski nie chciałdopuścić do swego rządu nikogo spoza uznawanej przez siebie sekty "czystych". Po drugie -jego rząd był w wojnie z prezydentem Wałęsą. Po trzecie wreszcie - Olszewski kompletnie nienadawał się na premiera. To zacna postać, ale z powodu charakteru niezdolna do kierowaniapoważną organizacją czy instytucją.

- Co to znaczy niezdolna?

- To znaczy tyle, że pod jego kierownictwem można było obserwować degrengoladę, rozkładinstytucji publicznych. Potem przyszły jeszcze gorsze rzeczy - na przykład premierostwo

Page 130: Binder artykuły

Waldemara Pawlaka. One potwierdzały słuszne przypuszczenie Piłsudskiego, który mianującSławoja-Składkowskiego miał powiedzieć, że chce sprawdzić, czy premierem Polski może byćkażdy. Ale z perspektywy roku 1992 to wcale nie było jeszcze oczywiste, że premierem możebyć każdy.

Wierzyłem w wielkie porozumienie solidarnościowych partii, ale nie pod kierunkiemOlszewskiego.

- Kiedy Pan poznał Jana Olszewskiego?

- Poznałem go w połowie lat 80. - przez Zbyszka Romaszewskiego. To wtedy ministersprawiedliwości Lech Domeradzki odmówił mi wpisu na aplikację adwokacką. Byłem w tamtychlatach przeświadczony, że decyzje komunistów warto zaskarżać przed sądami. Oni nie byli nato zupełnie przygotowani, powstawał szum, można było wywołać spór. Przekonywałem do tejmetody innych.

Odmowę wpisu mogłem zaskarżyć do Sądu Najwyższego. Poprosiłem Romaszewskich, żebymi znaleźli sensownego adwokata. Zbyszek się ucieszył: Jan poprowadzi tę sprawę z ochotą.

- l poprowadził?

- Poprowadził, choć zupełnie bez entuzjazmu. Spotkaliśmy się w jakiejś kawiarni i Olszewski odpoczątku dawał mi do zrozumienia, że sprawę uważa za przegraną i nie bardzo wartą zachodu.Ale podjął się z przyjaźni do Romaszewskiego. Przegraliśmy ją razem. Wtedy parę razy z nimrozmawiałem, byłem nawet u niego w mieszkaniu.

- Jak Pan wspomina kontakty z nim?

- Jako sympatyczne, kurtuazyjne. Romaszewski mówiło Olszewskim, że to ostatni żyjącysocjalista, co budziło miłe historyczne skojarzenia. Z rozmów z samym mecenasemwywnioskowałem, że to postać jak z "Rodowodów niepokornych" Bogdana Cywińskiego. TypAbramowskiego. Idealistyczny marzyciel, a równocześnie człowiek o umyśle manichejskim.Ktoś, komu świat dzieli się bardzo precyzyjnie na złych, a tych jest ogromna większość, i cienkąwarstewkę dobrych, głównie osobistych znajomych mecenasa. To mi się później sprawdziło.Rząd Olszewskiego to miał być rząd dobrych nad złymi. Wiedziałem o tym, że dla niegoMazowiecki, Geremek, Wałęsa znajdują się po stronie ciemności, więc o żadnym porozumieniunie może być mowy.

- Ale to był człowiek bardzo zasłużony dla opozycji, polityczny obrońca. Okazał się aż takbardzo złym premierem?

- Niestety tak. Pamiętam gigantyczne problemy ze skompletowaniem samego składu tegorządu. Ministerstwa przez całe miesiące nie miały pełnoprawnych szefów, bo planowano jezlikwidować, ale nie likwidowano. Ministrem finansów został Karol Lutkowski, skądinądutalentowany ekonomista, który przez dłuższy czas obserwował z przerażeniem rosnący stosdokumentów do podpisania i decyzji do podjęcia, aż wreszcie podał się do dymisji.

Pamiętam informacje o wielogodzinnych zamkniętych naradach Olszewskiego z kierownictwemrządu. One pochłaniały lwią część czasu samego premiera i jego ministrów. Nikt z personelutego rządu nie wiedział, co na nich postanowiono. Państwo stało w oczekiwaniu na decyzje, amecenas-premier, tak jak przez całe swoje adwokackie życie, gawędził sobie z klientami.

Potem pojawiły się skandaliczne - z obu stron - wojny rządu z Wałęsą. Ich symbolem stał sięminister obrony Jan Parys. To potwierdzało najgorsze stereotypy kreowane przez dawny aparatPZPR-owski: Wy, ludzie Solidarności, nie potraficie rządzić.

Page 131: Binder artykuły

- Obserwując z zewnątrz, można było jednak odnieść wrażenie, że to nie kwestiasprawności tego rządu stanowiła główny przedmiot sporu. Olszewski i niektórzy z jegoministrów byli zwolennikami walki z dawnym PZPR-owskim aparatem, najszerzejrozumianej dekomunizacji. Pana partia, Unia Demokratyczna, się temu sprzeciwiała.Symboliczny był finał - wojna o lustracyjną uchwałę, którą zrealizował AntoniMacierewicz.

- To było jak w greckiej tragedii. Obie strony poszły na spór symboliczny, którego nie chciały.Tego sporu chcieli radykałowie po obu stronach - Macierewicz z Michnikiem. l w obu obozachbyło wielu ludzi, którzy tak ostro tego sporu nie chcieli definiować. Obóz Jana Olszewskiego gojednak tak zdefiniował - w słynnej nocnej mowie premiera z 4 czerwca. A obóz opozycjizdefiniował go poprzez radykalny sprzeciw wobec lustracji, l jedno, i drugie było nieprawdziwe.

Sposób, w jaki Macierewicz zaproponował lustrację - jako obronę upadającego złego rządu - byłporażką idei lustracji. A w szeregach przeciwników tego rządu następowało właśnie wtedyprzewartościowanie polityki, jaką prowadził Mazowiecki. Przekonywaliśmy się coraz bardziej dofiaska antydekomunizacyjnej polityki. Niestety, obie strony stanęły pod radykalnymisztandarami.

- Ale Pan nigdy nie był zwolennikiem dekomunizacji rozumianej jako zakaz sprawowaniastanowisk przez byłych komunistów.

- Nie byłem. Później jako szef URM w rządzie Suchockiej głosiłem program dekomunizacjipokoleniowej. Chciałem, aby w administracji, w życiu publicznym, gospodarczym zaczęładominować generacja nieobciążona przez komunizm. W warunkach, gdy przeforsowanieprogramu powszechnej prywatyzacji wymagało kompromisu z częścią aparatukomunistycznego, upieranie się, że trzeba ten aparat wypchnąć z życia publicznego, nie miałosensu. To prowadziło wyłącznie do krzykactwa. Tak zresztą postrzegałem dorobek rządu JanaOlszewskiego.

To jak z bajki Lafontaine'a o kogucie i lisie. Kto jest groźniejszy dla kur? Czy panoszący się napodwórku krzykliwy wyniosły kogut. Czy skradający się lisek o sympatycznym pyszczku. Dlamnie rząd Olszewskiego - Macierewicza uprawiał politykę kogucią. Ja wolałem politykę lisią.

- W Niemczech czy w Czechach symboliczna dekomunizacja się jednak powiodła iprzyniosła wymierne efekty.

- To prawda. To było w Polsce możliwe na początku 1990 roku. Różne historyczneprzedsięwzięcia mają swój czas. Tamten czas został zmarnowany - przez Mazowieckiego iWałęsę. W 1992 roku zwolennicy radykalnej dekomunizacji byli spóźnieni o dwa lata. Jejzwolenników nazwałem nieco później wyznawcami manicheizmu dla ubogich. Wystarczypodzielić świat na dobrych i złych, potem nazwać świat złych światem ciemności. Ale ten światnie zniknie od głośnych krzyków. A o to, że ta ciemność ogarnia coraz nowe obszaryrzeczywistości, tacy manichejczycy już się nie martwią. Wystarczy, że są po dobrej stronie. Topostawa antypolityczna.

- W swoich atakach na tamten obóz - to Pan referował wniosek o wotum nieufności dlarządu Olszewskiego - był Pan brutalny, wręcz okrutny. Może tamten premier byłnieudolny, ale sam Pan mówi, że chciał dobrze.

- Kiedy przychodzi do sporu o odwołanie rządu, język polityki staje się szczególnie ostry. Niemożna obalać gabinetu, mówiąc opinii publicznej, że ma on pewne dobre strony czy choćbydobre intencje. Mówi się o nim jak najgorzej. Z kolei broniący się rząd przedstawia opozycjęjako grupę czyniącą zamach na najżywotniejsze interesy państwa. Tylko tym mogęwytłumaczyć swoją ówczesną brutalność.

Page 132: Binder artykuły

wytłumaczyć swoją ówczesną brutalność.Ponadto jeśli decyduję się wejść w konflikt polityczny, staram się prowadzić go w sposóbtwardy. To warunek sukcesu. Chciałem zrealizować scenariusz, w następstwie którego to mojapartia miała rządzić, a nie Olszewski.

- Po drodze zdążył Pan jeszcze popierać Waldemara Pawlaka jako kandydata napremiera.

- No tak, ale Pawlaka poparłem nie po to, żeby on stworzył rząd. Bez PSL nie można było obalićrządu Olszewskiego. Plan był prosty. Najpierw z Pawlakiem doprowadzić do dymisjiOlszewskiego. A potem z istotną częścią obozu Olszewskiego stworzyć rząd solidarnościowy -bez Pawlaka. To była strategia racjonalna.

- Ejże, ja pamiętam, że część polityków Unii Demokratycznej traktowała koalicję z PSL, batakże i z SLD, zupełnie serio.

- Nie było czegoś takiego jak stanowisko Unii. Byli tacy, którzy chcieli wchodzić do rząduOlszewskiego - Mazowiecki, Hali. Tylko że oni nie mogli odnieść sukcesu. Pamiętam zabawnąscenkę. Mazowiecki wraca z kolejnej tury negocjacji z Olszewskim na spotkanie z prezydiumUnii. Prycha, pociera ręką okulary, siorbie herbatę, aż wreszcie ktoś go pyta: Panie premierze,co się stało? A on na to cedzi sylaba za sylabą: To nie do wy-trzy-ma-nia. Jak ten Ol-szew-skiwo-lno mó-wi.

Byli też w Unii tacy ludzie, którzy zgadzali się z Adamem Michnikiem, gotowi już wtedy naantyklerykalną koalicję z SLD. Oni chcieli chronić Polskę przed klerykalizacją i dekomunizacją.

- Kto był w tej drugiej grupie?

- Mam wrażenie, że na przykład Geremek się do tego przymierzał, ale też bardzo się wahał. lbyła trzecia opcja, bardzo aktywistyczna. Ona zakładała obalenie Olszewskiego po to, żebystworzyć nową solidarnościową koalicję. Ten plan pozwolił mnie, młodemu człowiekowi, zostaćwkrótce szefem Urzędu Rady Ministrów w nowym rządzie - Hanny Suchockiej. Po zablokowaniupalenia akt MSW i likwidacji bezpieki to mój drugi wielki sukces na scenie politycznej.Osiągnąłem go w dużej mierze obok mojej ówczesnej partii.

- Pamięta Pan, jak Pan głosował nad uchwałą lustracyjną, która pozwoliła Macierewiczowiogłosić listę agentów w rządzie i parlamencie?

- Nie pamiętam. Moja partia nie wzięła udziału w głosowaniu, część posłów wstrzymała się odgłosu. Nie byłem już wtedy zdecydowanym przeciwnikiem lustracji. Przeżywałem rozterki.

- W następstwie upadku rządu Olszewskiego solidarnościowa strona sceny politycznejpodzieliła się w sposób trwały. Nie byliście w stanie pozyskać jej części związanej zOlszewskim do udziału w rządzie Suchockiej i musieliście później sięgać do poparciaSLD. A to bardzo wzmocniło postkomunistyczną lewicę.

- Porozumienie się Unii z obozem Olszewskiego czy Macierewicza było niemożliwe. Aleporozumienie z PC było możliwe - niezależnie od konfliktu z 4 czerwca.

- Dlaczego nie potrafiliście wciągnąć Porozumienia Centrum do rządu Suchockiej?

- Na przeszkodzie stanął spór czysto personalny. Nie chcę o tym mówić. Nieobecność PC,skonfliktowanego przecież wcześniej z Olszewskim, w rządzie Suchockiej była absurdem.

Przez cały rok trwania rządu Suchockiej zabiegałem o wejście PC do rządu. Potem oni zaczęlisię domagać lustracji urzędu prezydenta, a my uważaliśmy to za awanturę szkodliwą dla

Page 133: Binder artykuły

państwa i dla obozu solidarnościowego. Ale jeszcze w maju 1993 roku w prywatnym mieszkaniuczłowieka, do którego i ja, i Kaczyński mieliśmy zaufanie - Janusza Niedzieli, wtedy dyrektorakadr w URM - spotykałem się z Jarkiem. Nie udało się.

- Jak Pan poznał swoją późniejszą szefową Hannę Suchocką?

- W 1989 roku, kiedy ona i ja zostaliśmy wybrani posłami OKR Od początku symbolizowała dlamnie niebanalne połączenie. Z jednej strony, niesłychane oddanie Bronisławowi Geremkowi -on nią po prostu dowodził. Z drugiej strony, chętnie manifestowany ludowy katolicyzm, co dlaśrodowiska Geremka nie było raczej typowe. Miała rozliczne powiązania z klerem. Co ruszwidziało się ją z jakimś duchownym, najczęściej biskupem.

Ta dwoistość mnie do niej zbliżyła. Ja też byłem bliski Geremkowi, choć nasze relacje byłynieco inne. Tam stosunek dowódcy i żołnierza, tu mistrza i ucznia, l ja też, choć w sposóbdaleko mniej manifestacyjny, zachowywałem mocne poczucie więzi z Kościołem katolickim.

- Przyjaźnił się Pan z nią?

- Wtedy nie, ale w OKP byliśmy sobie bliscy.

Kiedy upadł rząd Olszewskiego, dla mnie było jasne, że podstawą nowego rządu musi byćporozumienie ognia z wodą: Unii Demokratycznej i ZChN. Partnerem w poszukiwaniu takiegoporozumienia stał się rozumny, otwarty, skłonny do przełamywania własnych uprzedzeń StefanNiesiołowski. Konspirowaliśmy w sejmowych kuluarach i restauracjach. Aż wreszcie któregośdnia spotkałem Niesiołowskiego na korytarzu i spytałem: A co byś powiedział, gdyby premieremzostała Suchocka, a on mi na to: świetny pomysł, spróbowałbym to przepchnąć w ZChN.

- Uzgadniał Pan to z kolegami w Unii Demokratycznej?

- Zacząłem dopiero po tej rozmowie. Jestem dziś przekonany, że ta kandydatura zrodziła się wtej jednominutowej rozmowie. Ona była wprost idealna: jako osoba bliska Geremkowi i zarazembardzo wiarygodna dla biskupów.

- Rozważał Pan inne kandydatury?

- To Balcerowicz wziąłby pewnie listę posłów, a może nawet wrzuciłby ją do komputera i coś bymu wypadło. Ja tak polityki robić nie umiem.

- Co Pan dalej z tym robi?

- Z pewnością idę do Geremka. On się krzywi, ale mówi na koniec, że jeśli uda mi się toprzeprowadzić, on to zaakceptuje. To było istotne. Nie można było przeprowadzić czegokolwiekw Unii wbrew Mazowieckiemu i Geremkowi. A było jasne, że Mazowiecki szybkiegorozstrzygnięcia problemu premiera nie chce. Chce sprawę przeciągnąć, liczy na porozumienie zJanem Olszewskim.

- Ale po co? Sam chciał zostać premierem?

- Być może. Na pewno nie chciał szybkiego rozstrzygnięcia. A sprawy były pilne, bo w UrzędzieRady Ministrów siedział Waldemar Pawlak, młody człowiek bez politycznego życiorysu i jegominister Aleksander Łuczak, przedstawiciel starego establishmentu, który wyrzucał ludziSolidarności i przywracał komunistów. l w dodatku kupował Pawlakowi za publiczne pieniądzeskarpetki. Ja byłem jednym z tych ludzi, którzy przyczynili się do obalenia poprzedniegogabinetu, więc na mnie ciążył obowiązek stworzenia nowej ekipy.

- Przychodzi wreszcie pamiętna noc w lipcu 1992 roku, podczas której zapadła decyzja o

Page 134: Binder artykuły

- Przychodzi wreszcie pamiętna noc w lipcu 1992 roku, podczas której zapadła decyzja ostworzeniu rządu Suchockiej.

- Mam w pamięci taki oto obraz. Obraduje w Sejmie Prezydium Unii Demokratycznej podprzewodnictwem Mazowieckiego i nie może podjąć żadnej decyzji. Ja wpadam, tłumaczę, żedecyzję podjąć trzeba, po czym bez żadnych pełnomocnictw wybiegam do innej sali - wSenacie. A tam obraduje siedem partii prawicowych. Więc przekonuję z kolei ich.

Tak naprawdę z góry wiedziałem, że skończy się na Suchockiej, choć w typowej dla Polskiatmosferze, dla dziwacznej gry padały jakieś kontrpropozycje. Na przykład Jarosław Kaczyńskizgłosił na premiera Gabriela Janowskiego. Skoro jest kandydat Unii Demokratycznej, todlaczego ma nie być kandydata PC?

- Kto szybciej podjął decyzję?

- O dziwo prawicowa szóstka, bo PC opuściło wcześniej salę. Unia miała dostać premiera, ajednak to Mazowiecki przewlekał, jak mógł. Chodziliśmy po sejmowym korytarzu z AleksandremHallem. On był z Mazowieckim bardzo zaprzyjaźniony, a jednak powiedział mi: Słuchaj, totrzeba zrobić. Postaw wszystko na jedną kartę. Wreszcie nad ranem zawarłem porozumienie zprawicą - bez formalnego mandatu własnej partii.

Unia tak naprawdę odmówiła udziału w rządzie pod swoim kierownictwem i zatwierdziła tedecyzje dopiero później. A rząd i tak powstał - choć powoływany lekko awanturniczo.

- Jak to awanturniczo?

- Znaleźliśmy kilku najważniejszych ministrów, a resztę resortów trzeba było obsadzić ludźmi zmniejszych partii. Nie wiedzieliśmy, co zrobić z Ministerstwem Zdrowia, a równocześniemusieliśmy dać jakieś stanowisko malej chłopskiej partii - Stronnictwu Chrześcijańsko-Ludowemu. Około czwartej rano powiedzieliśmy liderom tej partii: Arturowi Balazsowi i JózefowiŚliszowi, żeby w ciągu godziny znaleźli w swoich szeregach lekarza. Po godzinie odpowiedzieli,że jest taki. Andrzej Wojtyła. Wszyscy natychmiast się na niego zgodzili.

- Parlamentaryzm w stanie czystym. Pan myślał dla siebie od początku o jakiejś roli wtym rządzie?

- Od początku chciałem być szefem Urzędu Rady Ministrów, bo interesowałem sięadministracją. Był problem, czy w tej roli będzie mnie widzieć Hanna Suchocka. A jej nie było.Siedziała w Anglii na jakichś wykładach i w ogóle nie wiedziała, że jest kandydatką na premiera.Powiadomiła ją o wszystkim polska ambasada.

- Pan biegał z sali do sali za jej kandydaturą, a ona nic nie wiedziała?

- Nic a nic. Pamiętam, jak się pojawiła na lotnisku kompletnie zdezorientowana. Czekał na niątłum dziennikarzy chcących zapytać o jej zamiary jako premiera. Co miała im odpowiedzieć?

Podczas pierwszej rozmowy z nią honor mi nie pozwalał, żeby powiedzieć wprost, jakiego chcędla siebie stanowiska. W końcu sama mi zaproponowała: Janku musimy tam pójść razem.Zgodziłem się od razu na URM, bo jeszcze by się rozmyśliła.

Wtedy ja na trzeciego wziąłem mojego kolegę z Krakowa Tadeusza Syryjczyka. Tęga głowa -miał zostać szefem doradców szefa rządu. Zaanektowaliśmy wspólnie pokój w Sejmie izaczęliśmy wszystko planować: pisać tekst expose, wymyślać kandydatów do ekipy.Napisaliśmy tekst, który pani premier odczytała w Sejmie.

- URM był wtedy potężniejszą instytucją niż dziś.

Page 135: Binder artykuły

- Bo szef URM był jednym z ważniejszych członków rządu, a sam Urząd - równocześnieMinisterstwem Administracji, Wyznań Religijnych i Młodzieży.

Wchodząc tam, nie odczuwałem większych obaw. Raczej nie do końca uzasadnioną pewnośćsiebie. Mój przyjaciel Aleksander Galos, którego zrobiłem szefem swojego gabinetu,przypomina mi zabawną historyjkę. Weszliśmy razem do pokoju, gdzie miałem urzędować, a japowiedziałem ze sztubacką emfazą: Widzisz Olku, stąd rządzi się Polską. Musiało mi tosprawiać sporo satysfakcji.

- Pański plan polityczny?

- Uspokojenie rozszalałego na początku lat 90. sporu ideowego między liberałami a katolickąprawicą. Przeprowadzenie reformy decentralizacyjnej.

l zbudowanie sprawnego aparatu szefa rządu. Tak żeby władza pani premier była realna -inaczej niż władza Olszewskiego - a jej autorytet jak największy. Umówiliśmy się co do podziałuról. Ona miała występować z dobrymi nowinami, ja - ze złymi. Myślę o tym do dzisiaj z dumą.

- Jaką złą wiadomość było Panu szczególnie trudno powiedzieć.

- Mnóstwo było takich rzeczy. To na przykład ja uzasadniałem wyrzucanie wojewodówmających poparcie różnych frakcji sejmowych i stawiałem czoła poselskim awanturom. A kiedybyło coś budzącego nadzieję, przygotowywałem ze swoimi współpracownikami schematprzemówienia i niosłem w zębach do pani premier.

- Lubiliście się?

- Tak naprawdę słabo się znaliśmy. To, że stałem się z dnia na dzień jej najbliższymwspółpracownikiem, wytworzyło między nami silną więź. Nie oznacza to, że nie było międzynami konfliktów. Pośród licznych zalet Suchocka miała jedną wadę. Dysponowała sporą grupąkompetentnych współpracowników, którzy wszystko jej przygotowywali. Jednak nie do końcapotrafiła korzystać z ich pracy.

Premier musi to umieć. Przynoszą ci informacje, że jest tak i tak. Że masz coś powiedzieć, cośzrobić. Jeśli zaczniesz poprawiać, wtrącać się, sprawdzać, to będzie katastrofa. Nie możesznagle powiedzieć, że nie podoba ci się siódme zdanie po przecinku. Liczba spraw jest za duża.A Suchocka próbowała czasami wszystko poprawiać, wywracać w ostatniej chwili własnewystąpienia.

- Pamięta Pan jakiś szczególnie ostry konflikt?

- Kiedyś doszło do sporu o treść przemówienia w gabinecie pani premier. Tłumaczę, że jestzaledwie godzina, wszystko jest przygotowane, ma tylko pójść i powiedzieć. Wyszła z siebie,zaczęła na mnie wrzeszczeć, w końcu zawołała: To rządź sobie sam! Potem walnęła mnietorebką i zaczęła naprawdę wychodzić.

- Zatrzymał ją Pan?

- Była już za sekretariatem. Miała twardą wolę wyjścia z URM i niepowrócenia nigdy.Oczywiście, że ją zawróciliśmy - ja i sekretarki.

- Nie chciała być manipulowana. Na czym ma polegać władza premiera, skoro ma tylkowziąć przygotowane przez kogoś przemówienie i je wygłosić? Tak naprawdę rządzą ci,którzy przygotowują wystąpienia i piszą analizy z danymi.

- Premier powinien mieć generalną wizję kierunku polityki państwowej. To jest podstawowa

Page 136: Binder artykuły

- Premier powinien mieć generalną wizję kierunku polityki państwowej. To jest podstawowaumiejętność, której nie można się nauczyć. l powinien wysysać wiedzę swoichwspółpracowników, mając do nich pełne zaufanie. Nie może tych współpracownikówsprawdzać. Musi za to umieć mobilizować ludzi, tworzyć wokół siebie atmosferę solidarności zpaństwem. Premier, który wchodzi w szczegóły, jest postacią tragiczną.

- Jak odróżnić generalia od szczegółu?

- Józef Oleksy, skądinąd najlepszy premier z lewej strony, powiedział mi kiedyś, że problemLeszka Millera polega na tym, że z ośrodka premierowskiego wychodzą wyłącznie dyrektywydotyczące personalnej intrygi. Nie wychodzą za to żadne bodźce dotyczące polityki jako takiej.Z dziedziny gospodarki, edukacji, zdrowia, turystyki, wszystkiego. Rozstrzyga się tylko to, ktojest ważniejszy od kogo. Albo kogo poprzeć w walce z kim.

Tymczasem nie może być tak, że prawdziwe kierunki polityki pozostawia się poszczególnymresortom, jeśli nie urzędnikom. Gdy pojawiają się spory, premier musi je rozstrzygać. Ale nie natakiej zasadzie, że my ufamy Iksińskiemu, a Igrekowski jest w niełasce. Na takiej zasadzie, że wsektorze zbrojeniowym prywatyzacja ma być albo ma jej nie być. Na tym polega narzucaniekierunku polityki. Premier musi mieć zdanie w każdej sprawie - na dużym stopniu ogólności, lmusi umieć ten cel nakreślić w paru zdaniach, a współpracownicy przekuwają to w szczegóły.To się nazywa po angielsku policy making. Z kolei później jeśli ci współpracownicy podsuwająpremierowi opracowanie na 30 stron, on musi umieć skorzystać z kilku ostatnich linijekzakreślonych czerwonym mazakiem.

- Hanna Suchocka była takim premierem?

- Miała kłopoty z korzystaniem ze współpracowników, a niezbyt wielu premierów miało ekipę takbezinteresowną i tak lojalną jak nasza dwójka: ja i Syryjczyk, uzupełniona jeszcze potem przezJerzego Koźmińskiego. Czasem śmieję się ze swojej ówczesnej naiwności, brakudoświadczenia, ale w sumie tworzyliśmy dobrą ekipę.

- Zasmakował Pan we władzy? Podobało się Panu?

- To nie jest żadne uczucie. To jest praca, brzemię powiązane z poczuciem, że człowiek potrafiodcisnąć piętno własnych przekonań na kraju. Że dzięki temu "nie wszystek umrze". Ale nieporównywałbym tego ze zjedzeniem dobrego obiadu czy do oglądania pięknego dzieła sztuki.

- Uchyla się Pan od odpowiedzi. Odbierano Pana w czasach rządu Suchockiej jakoczłowieka, który upaja się władzą, gustuje w narzucaniu innym własnej woli. Który madużo radości, kiedy może gromić posłów opozycji - z rękami w kieszeniach.

- Ale słowo przyjemność tu nie pasuje. Ono nie opisuje ani ciężaru, ani życiowej satysfakcji zdobrego rządzenia.

- Rząd Suchockiej był rzeczywiście taki wspaniały?

- Nigdy tak nie twierdziłem. Był obarczony masą słabości, których nie potrafił przezwyciężyć.Przede wszystkim nie miał większości parlamentarnej. Ciążyła też na nim rekordowa liczbapartii, które wchodziły w skład popierającej go koalicji. Wynikały z tego przygody, któreprowadziły nieraz do kompromitacji - choć nie aż tak wielkich jak przy następnych koalicjach:SLD - PSL czy AWS - Unia Wolności. Demokracja parlamentarna już wówczas niejednokrotniezmieniała się w demokrację przepychankową.

- Jakieś szczególne przykłady?

- Kłopoty były zwłaszcza z mniejszymi ugrupowaniami. Pod koniec rządu zbuntował się Gabriel

Page 137: Binder artykuły

- Kłopoty były zwłaszcza z mniejszymi ugrupowaniami. Pod koniec rządu zbuntował się Gabriel

Janowski, minister rolnictwa z partii, której nazwy dziś nie bardzo już pamiętam.

- PSL - Porozumienie Ludowe.

- No właśnie. W sytuacjach koalicyjnych awantur staraliśmy się nie reagować, w szczególnościpani premier. Ale Janowski, poirytowany brakiem tych reakcji, sam złożył dymisję. Dla nas tobyło tak, jakbyśmy złapali Pana Boga za nogi. Woleliśmy jego szybkie odejście niż przewlekłykryzys rządowy. Wiedzieliśmy, że musimy mu tę dymisję jak najszybciej doręczyć. On sięzorientował, że zrobił błąd i zaczął unikać wszystkich przedstawicieli rządu. W końcu wysłałemnieznanego Janowskiemu wiceministra z URM Roberta Karwowskiego, żeby pojechał o 6 ranopod Ministerstwo Rolnictwa i czatował. O 6 rano dlatego, że Janowski pojawiał się w swoimresorcie tylko na moment - o świcie. Więc on czekał w hallu, udając petenta. Dopiero po kilkudniach dopadł Janowskiego wysiadającego z samochodu i wręczył mu pismo. Janowski byłszczerze zdumiony - wszystko odbyło się o 7 rano w bramie. Dokument w każdym razieodebrał.

- Zabawna historia.

- Mnie nie śmieszy. Operetka władzy budzi moje obrzydzenie, zwłaszcza gdy jej akcjaumieszczona jest w Polsce. Wstyd mi, gdy o tym opowiadam.

Był jeszcze inny problem: styl sprawowania władzy przez prezydenta Lecha Wałęsę. Jejsymbolem stała się dla mnie piekielna awantura z ogromną masą wyzwisk, jaką zrobił miWałęsa przez telefon z tego powodu, że Suchocka nie poszła poprzedniego dnia żegnaćjakiegoś wyjeżdżającego z Polski - chyba afrykańskiego - króla.

Wałęsa wstawał wcześnie rano i wydzwaniał do ministrów. Miał wtedy impet do wpływania napolitykę, który słabł gdzieś około 9. Moje sekretarki przychodziły do pracy przede mną i wpadaływ panikę, gdy Wałęsa osobiście odzywał się o 7 rano i domagał się Rokity. Powiedziałem im,żeby przełączały prezydenta bezpośrednio do hotelu sejmowego.

W sprawie króla o tyle miał rację, że według protokołu premier powinien być obecny podczaspożegnania. Suchocka pojechała do Poznania i zawiadomiłem, że premiera będziereprezentować wicepremier Paweł Łączkowski. - Jak pan śmiał - krzyczał Wałęsa, zresztąprawdopodobne, że zwracał się do mnie per wy: jak wyście śmieli? Od czego mam premiera?Od tego, żeby siedział razem ze mną w poczekalni.

- Jak Pan reagował?

- Zawsze grzecznie: Z pewnością ma pan rację, panie prezydencie, chciałbym tylko, żeby panwiedział, że pani premier Suchocka... - Co pan mi tu tłumaczy! - wrzeszczał, więc czekałem iznów wracałem do swoich wyjaśnień. Dzwonił, żeby zrobić awanturę, a kiedy ją zrobił,natychmiast się uspokajał. Pod koniec pytał nawet, co u nas słychać. - Niech pan się nie martwi,panie prezydencie, u nas wszystko w porządku, rządzimy - odpowiadałem. Tego rodzajurozmów z Wałęsą miałem wiele.

- To była największa trudność?

- Nie, to było stosunkowo niegroźne, chociaż męczące. Ale fakt, że Ministerstwo SprawWewnętrznych pod kierownictwem Andrzeja Milczanowskiego, człowieka Wałęsy, wymykało sięspod kontroli premier Suchockiej, był już poważnym problemem. Musieliśmy przełknąć rzeczskandaliczną - mianowanie bez udziału premiera szefa wywiadu - został nim z woli Wałęsy i znominacji Milczanowskiego - Bogdan Libera. Publiczne postawienie tego problemu oznaczałojednak karczemny, gorszący spór rządu z głową państwa, więc milczeliśmy. Podobny spórgroził, kiedy Wałęsa powołał bez kontrasygnaty premiera przewodniczącego Krajowej Rady

Page 138: Binder artykuły

groził, kiedy Wałęsa powołał bez kontrasygnaty premiera przewodniczącego Krajowej Rady

Radiofonii i Telewizji - Marka Markiewicza. Można było zakwestionować legalność decyzjiprezydenta, co logicznie prowadziło do próby postawienia go przed Trybunałem Stanu, alboprzyjąć pokrętne prawnicze wywody Lecha Falandysza. Wybraliśmy to ostatnie, co nie byłomiłe. A wieści, że Wałęsa przyjmuje na śniadaniu rozmaitych prawicowych polityków i oznajmiaim, że są jego kandydatami na premiera, były jeszcze bardziej deprymujące.

Wobec Wałęsy przyjęliśmy jednak prostą strategię: nie drażnić, nie drażnić, nie drażnić. Bo jaksię podrażni, będzie awantura, niekorzystna nie tyle dla rządu, co dla państwa. Mieliśmy świeżow pamięci awantury Wałęsy z rządem Olszewskiego. Rolę Jana Parysa mógł z łatwościąodegrać na przykład Jan Rokita.

- Tu się pojawia pytanie o Pańską rolę w sprawie inwigilacji prawicy. To jeden z bardziejniejasnych i ponurych epizodów rządu Suchockiej, l do dziś ludzie związani zKaczyńskimi o to Pana obwiniają.

- Ten wątek znowu pojawił się ostatnio - w związku z SLD-owską prowokacją wymierzoną wkomisję śledczą, za którą miał stać Jacek Podgórski, jeden z organizatorów akcji inwigilacjiprawicy. Przy tej okazji doszło do dyskusji nad tamtą historią w Radiu ZET. Lech Kaczyńskizłożył tam znamienną deklarację. Powiedział, że jego zdaniem za inwigilacją prawicy stałośrodek prezydencki, a Urząd Rady Ministrów nie był w to zamieszany. To świadectwo prawdy.

Rząd Suchockiej okazał się niesterowalny dla Wałęsy, a równocześnie wyzbyty pokusawanturnictwa, więc trudny do zaatakowania. Wtedy w ośrodku prezydenckim pojawił siępomysł wyjęcia różnych resortów spod kontroli premiera. Powtórzę: Andrzej Milczanowskiprzeniósł swoją lojalność w całości na prezydenta i jego otoczenie. Zupełnie inaczejzachowywał się szef MSZ Krzysztof Skubiszewski. Jego lojalność była wręcz niezwykła. Wiosną1993 roku zrezygnował ze stanowiska sędziego Trybunału w Hadze, bardzo atrakcyjnego dlaprawnika, żeby tylko nie opuszczać chwiejącego się już rządu. Posłałem mu za to kosz z 50różami.

- Nie rządziliście w ogóle policją, służbami specjalnymi?

- Nawet kiedy nam się wydawało, że to my podejmowaliśmy decyzje, podejmował je ktoś inny.Mnie się wydawało, że to ja kazałem policji interweniować podczas manifestacji w pierwsząrocznicę powstania rządu Olszewskiego - 4 czerwca 1993 roku. Tymczasem ja tylko firmowałemtę decyzję. To wymagało akceptacji Wałęsy.

Belweder starał się też ograniczyć nasz wpływ na Ministerstwo Sprawiedliwości i naprokuraturę. Pamiętam, jak wiosną 1993 roku razem z Tadeuszem Syryjczykiemzorganizowaliśmy naradę prokuratury w sprawie coraz bardziej drastycznych wybrykówSamoobrony Andrzeja Leppera. Chcieliśmy ich zachęcić do większej stanowczości - twardegoreagowania na takie przypadki, jak wywiezienie na taczce burmistrza Praszki czy napady nadzierżawców PGR-ów. Dwa dni później w "Życiu Warszawy" ukazał się sensacyjny artykuł otym, że z inicjatywy Rokity wywiera się polityczne naciski na prokuraturę. Po tym artykulezrozumiałem, że nie możemy liczyć na ściganie bezprawia Leppera, a co więcej, że rząd nie maw ogóle wpływu na prokuraturę.

- Nie miał Pan żadnych sygnałów, że funkcjonariusze Urzędu Ochrony Państwapodsłuchują polityków prawicowej opozycji, organizują przeciw nim prowokacje,inspirują artykuły?

- No, no spokojnie. O tych podsłuchach i prowokacjach to się w tej chwili dowiaduję od panów...l wydaje mi się, że jakieś bajki chcecie tu opowiadać. Owszem, wiem o szafie pułkownikaLesiaka, gdzie zgromadzono jakieś materiały kompromitujące polityków prawicy. Dowiedziałemsię o tym w 1997 roku - kiedy całą sprawę ujawnił polityk SLD Zbigniew Siemiątkowski.

Page 139: Binder artykuły

się o tym w 1997 roku - kiedy całą sprawę ujawnił polityk SLD Zbigniew Siemiątkowski.Oczywiście słyszałem wypowiedzi Kaczyńskich, że byli przedmiotem działań służb, ale miałemwrażenie, że to dalszy ciąg sporu politycznego z czasów rządu Suchockiej.

- No dobrze, pozbawiono Pana wpływu na Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, na UOP.Ale polityk odpowiada także za zaniechanie.

- Nie mnie to oceniać. Chyba nie mogłem zachować się inaczej. Wojna rządu Suchockiej zWałęsą, niezależnie od jej doraźnych wyników, zakończyłaby się klęską całego obozusolidarnościowego - jeszcze większą niż ta z września 1993 roku.

- A kto ponosi odpowiedzialność za działania tych służb?

- Formalnie - premier i minister spraw wewnętrznych. Historycznie odpowiedzialność spoczywana ludziach z otoczenia Wałęsy. Czy wiedział o tym sam Wałęsa - nie wiem.

Na tle wszystkich słabości, zaniechań tego rządu, sprawy szły jednak do przodu. Obecne rządymają do dyspozycji o wiele silniejszą machinę państwową, o wiele lepsze przepisy, a jednakniesprawność jest dużo większa. W dodatku jedno bym podkreślił bardzo mocno:bezinteresowność większości ministrów, którzy w skład tego nieidealnego rządu wchodzili.

- Musimy jednak spytać wprost: czego ten rząd dokonał. Bo z perspektywy historii nie zawiele - nawet jak na rok działalności.

- Po pierwsze, zaczął reformować system podatkowy. To podatkowi VAT następcy Suchockiej:Pawlak i Oleksy zawdzięczali możliwość spokojnego rządzenia. Dysponowali górą pieniędzy, wdodatku zbieranych w sposób nowoczesny. Gdybyśmy zdążyli przeprowadzić reformę podatkudochodowego, dziś byłoby inaczej. Po drugie, zaczął przygotowywać państwo dodecentralizacji. Zostały po nim projekty, których następne ekipy nie mogły zignorować.

l wreszcie po trzecie: zaczął wielką prywatyzację. Oczywiście z perspektywy lat widać, żesztandarowy projekt tej ekipy, zresztą mocno popsuty przez parlament - Narodowe FunduszeInwestycyjne - to niewypał. Ale minister prywatyzacji Janusz Lewandowski uruchomił przełom wmentalności, dzięki któremu kolejne przedsiębiorstwa coraz łatwiej wchodziły na drogę zmianwłasnościowych. Przecież Balcerowicz zostawił po sobie w 1991 roku dobrą walutę i absolutniekomunistyczne stosunki własnościowe.

Ten rząd zrobił też sporo w sferze wartości. Mówiłem już o kompromisie między liberałami akatolicką prawicą. Wyrazem tego kompromisu był konkordat. Budowaliśmy klimat, który nadłuższą metę zakończył wojnę religijną. To się wyrażało w drobnych wydarzeniach, na przykładwspólnych entuzjastycznych konferencjach Stefana Niesiołowskiego i Bronisława Geremka. lklimat naprawdę się zmienił, pomimo próby powrotu do wojny religijnej na początku rządówSLD. To dzięki temu kilka lat później do nowej konstytucji można było wpisać, za zgodąpolityków Sojuszu, religijną preambułę. Dziś chadecy w różnych krajach marzą, aby podobnapreambuła rozpoczynała konstytucję europejską.

- Czy te wszystkie osiągnięcia nie zostały popsute przez przejawy arogancji? Już poodejściu ekipy Suchockiej, która wiele nie zdążyła dokonać, okazało się, że jedno zdążyłana pewno. Przyznać ministrom premie - stosunkowo duże jak na niskie zarobki wbiednym kraju.

- Mechanizm przyznawania tych premii funkcjonował nieprzerwanie od czasów PRL. lfunkcjonuje do dziś. Raz jeden powołano w nowym Sejmie komisję, która miała poprzedni rządnapiętnować, jeśli nie ukarać. Wielu niegodziwości ekipy Suchockiej ta komisja nie znalazła,więc zrobiła aferę z premii. Kwoty rzeczywiście wyglądały poważnie.

Page 140: Binder artykuły

Jest pytanie, czy wynagrodzenia członków rządu powinny być określane precyzyjnie, czy ichczęść powinna być ruchoma - tak żeby nagradzać za dobrą pracę. Skłaniam się ku tej drugiejwersji. Ale to oznacza bulwersowanie opinii publicznej. Ta sprawa miała zresztą swój drugigroteskowy wymiar. Poszczególni ministrowie i ich partyjni koledzy znali tylko wysokośćwłasnych nagród. Gdy gazety napisały o wszystkich, poszczególni liderzy partyjni męczyli mniepytaniami: dlaczego wyróżniłem partię "a", a skrzywdziłem partię "b". Byłem oskarżany opolityczną dyskryminację. Nikt nie wierzył, że pieniądze były przyznawane według zasług.

- Kto miał największe pretensje?

- Na przykład koledzy z KLD. Jeszcze przed ogłoszeniem liczb w prasie strasznie narzekali, żeRokita z Suchocką dawali premie tylko udekom, a nie liberałom. Aż z gazet okazało się, że JanKrzysztof Bielecki, ówczesny minister do spraw europejskich, był nagradzany przez paniąpremier.

- Po odejściu ze stanowiska premiera Hanna Suchocka stopniowo znikała z życiapublicznego. Poza jednym momentem - w 1995 roku, kiedy zgłaszał ją Pan w UniiWolności na prezydenta - znaczyła coraz mniej. W jakim stopniu jej najbliżsiwspółpracownicy, w tej liczbie Pan, powinni do takiego zanikania dopuścić?

- To jest w Polsce problem większości byłych premierów. To przypadek Jana KrzysztofaBieleckiego, Jana Olszewskiego, Waldemara Pawlaka, Włodzimierza Cimoszewicza, w skrajnejpostaci Jerzego Buzka. U nas byli szefowie rządu po utracie władzy nie za bardzo mają co zesobą zrobić. Reagują na to czasem rozpaczliwie - na przykład próbując zatrzymać pozaustawowy termin towarzyszącego im BOR-owca albo przedłużyć możliwość korzystania zrządowej limuzyny.

To nie wynika z małoduszności. Premier żyje zupełnie inaczej niż inni ludzie. Wstaje o szóstejrano, jest wieziony na sygnale do swojego urzędu. W ciągu dnia życie wyznacza mu rytmspotkań, które rzadko kiedy przekraczają piętnaście minut. O 13 bywa zabierany samolotem dojakiegoś kraju, a o 19 przywożony z powrotem, tak że o 20 nie bardzo już pamięta, jaki to byłkraj (Cimoszewicz pomylił kiedyś nazwę kraju już na lotnisku). O pierwszej w nocy ta samalimuzyna odwozi go do domu, żeby się parę godzin przespał i o szóstej rano znowu byt gotów.

- Niefajny tryb życia.

- Zgoda, ale dopiero jego gwałtowne przerwanie jest katastrofą. W pewnym momencie takiczłowiek jest odwieziony limuzyną do domu po raz ostatni, a następnego dnia sam musi zadbaćo własne sprawy i zorganizować sobie dzień. Pół biedy, jeśli jest liderem czy ważnym politykiemswojej partii - wtedy ma zajęcie. Ale nasi premierzy są często ludźmi trochę z drugiego planu.Więc czasem się załamują. Tracą zdolność normalnego obcowania z ludźmi, bo przez dwa,trzy, cztery lata rozmawiali po 12 minut z ludźmi zapisanymi w kalendarzu. Niełatwo w takichwarunkach odwojować swoją pozycję w polityce. To rodzi poczucie samotnego życia nawygnaniu.

- Hanna Suchocka przeszła taką chorobę?

- Tak i staraliśmy się jej pomóc - ja czy Tadeusz Syryjczyk. Ale takie starania nigdy nie są dokońca skuteczne. Tym bardziej to było smutne, że we własnej partii, Unii Demokratycznej, trafiłaakurat na okres rozsypki, konfliktów, destrukcji. Wkrótce ja i Syryjczyk stanęliśmy wwewnątrzunijnych sporach po dwóch stronach barykady. Była w tym wszystkim niecozagubiona. Odrodziła się na moment, kandydując w wewnątrzpartyjnej rywalizacji naprezydenta. Namawiałem ją, żeby odeszła ze mną z Unii, ale nie chciała. Zachowała dużąlojalność wobec partii Tadeusza Mazowieckiego. Trwa w niej nadal, nawet gdy odszedł samTadeusz Mazowiecki.

Page 141: Binder artykuły

Tadeusz Mazowiecki.

Adam Michnik

Miłość i gniew

Październik 2003 roku. Poseł Jan Rokita siedzi za stołem komisji śledczej. RedaktorAdam Michnik za stołem świadka. W miarę wymiany kolejnych zdań atmosfera staje sięcoraz bardziej napięta. - Czy można ukarać świadka Michnika karą administracyjnągrzywny - pyta z kamienną twarzą poseł Rokita po tym, jak naczelny "Gazety Wyborczej"nie chce odpowiadać na pytania o kontakty z Aleksandrą Jakubowską. Michnik zrywa sięi krzyczy: - Proszę o maksymalną grzywnę, skoro już chce mnie pan ciągać po sądach. Wrzeczywistości są ze sobą na ty. Iskrzy między nimi od lat. Każde ich spotkanie - czy naoficjalnym przyjęciu, czy podczas przypadkowej podróży pociągiem z Warszawy doKrakowa - kończy się dziką awanturą.

- Rozmowa o Adamie Michniku zawsze budzi emocje. Jak zaczęła się Pana znajomość zszefem "Gazety Wyborczej"?

- Adam Michnik to wielka postać czasów mojej młodości. Jeden z niewielu bohaterów lat 80.,który w czasach, kiedy postawa ludzi z establishmentu Solidarności budziła moje zastrzeżenia,mógł stanowić wzorzec z Sevres. Romantyczny bohater.

Adam Michnik był kimś. Wyraźnie się odznaczał na tle przeciętności wielu innych przywódcówSolidarności, z których jeden poszukiwał przez pilnujących go ubeków kontaktu z władzamikomunistycznymi, inny zastanawiał się nad emigracją, jeszcze inny nawoływał do długiegomarszu. A Michnik - z więzienia w Białołęce pisał obelżywy list do Kiszczaka, odmówił spotkaniaz przedstawicielem prymasa i pisał "Z dziejów honoru w Polsce". Cóż można było robićlepszego? Jako dwudziestoparoletni człowiek kochałem Adama Michnika. Na dodatekwiedziałem, że ten niemal mickiewiczowski bohater jest Żydem. Żydem z tradycji BerkaJoselewicza, oficera Kościuszki, który padł za Polskę przy boku księcia Józefa. Imponowało mi,że polskim bohaterem romantycznym może być Żyd.

- Wiemy już, że Wałęsa na pierwszym zjeździe Solidarności zrobił na Panu paskudnewrażenie. Michnik z kolei jakoś błysnął?

- Mignął. Toczył słynny spór o Komitet Obrony Robotników zakończony omdleniem Jana JózefaLipskiego. Oczywiście ja byłem całym sercem po stronie KOR-owców, przeciw "prawdziwym

Page 142: Binder artykuły

Lipskiego. Oczywiście ja byłem całym sercem po stronie KOR-owców, przeciw "prawdziwymPolakom". Tych ostatnich widziałem jako ludzi, którzy z niezrozumiałych dla mnie powodówchcą zakwestionować doniosłą wartość KOR jako najważniejszej instytucji, która obudziła wPolsce opór przeciwko komunistom. To było dla mnie niezrozumiałe.

- Padały wtedy argumenty, że to koncesjonowana opozycja, że to oni hamują prawdziwąrewolucję.

- Tylko że ja znałem wydarzenia z lat 70. z Radia Wolna Europa, w związku z tym mnie trudnobyło oszukać.

- Co Pan wtedy wiedział o poglądach Michnika?

- Znałem spór Michnika z księdzem Józefem Tischnerem. Przeczytałem "Kościół, lewica,dialog", reakcję na Tischnera "Polski kształt dialogu". Światopoglądowo byłem po stroniemłodego księdza Tischnera, który podchodził wtedy z dużą ostrością do pomysłu zacieraniaróżnic między Kościołem, a dysydentami wywodzącymi się z PZPR. Ale dla mnie w tamtymczasie najważniejszy był wspólny front w walce z komunizmem. Michnik byt człowiekiemotwarcia po stronie lewicy. Jawił mi się jako postać będąca kontynuatorem socjalizmupiłsudczykowskiego. Był gotów na przystanku niepodległość wejść w sojusz z ludźmiświatopoglądowo od niego odległymi: katolikami.

- Osobiście poznał Pan Michnika dopiero gdzieś pod koniec lat 80.

- Chyba jeszcze przed pierwszym zebraniem Komitetu Obywatelskiego na przełomie listopada igrudnia 1988 roku, ale niedługo wcześniej. Po moim wejściu do Komitetu zacząłem go spotykaćczęściej i wyrabiać sobie o nim opinię na podstawie własnej obserwacji. Niewątpliwie wiosną1989 roku byłem w Komitecie Obywatelskim po stronie tych, którzy z pewnym sceptycyzmempatrzyli na kierunek, w jakim idą porozumienia okrągłego stołu. Ale ze sceptycyzmem nie takdalekim, żeby to otwarcie kontestować. Napisałem wtedy w "Arce" artykuł lekko wykpiwającyatmosferę, niejasne cele, strukturę Komitetu Obywatelskiego. Miałem wrażenie, że Komitetoddala się od tego, czego oczekuje opinia publiczna.

- To Komitet Obywatelski desygnował Adama Michnika na szefa powstającej "GazetyWyborczej". Był Pan za tym wyborem?

- Tak. Zresztą nie pamiętam, aby ktokolwiek był przeciw. Olszewski, Mazowiecki, Hali, Geremek- wszyscy byli za. Pewnie gdybym mógł przewidzieć niektóre konsekwencje, to ręka by mizadrżała. Choć z drugiej strony nie ulega wątpliwości, że Adam Michnik stal się autoremjednego z największych sukcesów na rynku mediów w Europie Środkowej. l Bogu dzięki, żetakie pismo jak "Gazeta Wyborcza", przy wszystkich wadach, słabościach i irytujących mniepublikacjach, funkcjonuje.

Ja nie jestem w stanie się utożsamić z ludźmi, którzy mają za złe sukces "Wyborczej". Linia misię nie podoba, ale cieszę się, że ludzie Solidarności byli w stanie osiągnąć tak wielki sukces natrudnym rynku mediów, gdzie przetrwały głównie tytuły wywodzące się z komunizmu. A tu nowagazeta, robiona przez młodych ludzi, stała się koncernem równoważącym wpływyzdeprawowanych mediów publicznych. "Gazetę" czytam, cenię i z jej istnienia się cieszę.

- Skąd bierze się sukces "Wyborczej"?

- Źródłem sukcesu jest Michnik. To on stworzył zespół, on zatrudnił najlepszych dziennikarzy, toon wynalazł genialny zespól menedżerów z Wandą Rapaczyńską, którzy przeprowadzili tę firmęz pozycji solidarnościowej gazetki do wielkiego świata europejskich mediów. To jedno znajwiększych dokonań biznesowych w wolnej Polsce.

Page 143: Binder artykuły

Ale jest i druga strona medalu. Michnik to typ człowieka, który kładąc się spać, prosi Boga orząd dusz. Na razie go ma. Fakt, że znaczna część Polaków akceptuje stan wojenny iJaruzelskiego jako wzór patriotycznego zachowania, jest w znacznym stopniu dziełem AdamaMichnika. To też miara tego sukcesu, choć ja ten sukces uważam za zgubny dla polskiejświadomości narodowej.

- Michnik słynie z pewnego rodzaju uwodzenia nowych znajomych - inteligencją, wiedzą,osobowością. Pan też był zapewne przedmiotem takich "zalotów".

- Nie, tego nie pamiętam. Wtedy, na przełomie 1988 i 1989 roku, Adam Michnik chyba niebardzo miał czas, żeby uwodzić młodego człowieka z Krakowa. A wkrótce zostaliśmy kolegamiw OKP. Wtedy rozpoczął się czas częstej, pracowitej znajomości. Odbyliśmy wiele ciekawychrozmów w cztery, sześć czy osiem oczu.

Jego styl bycia odbierałem nie tyle jako "zalotny", co ekspansywny. Michnik był głośny, ja cichy.Michnik towarzysko zaborczy, a ja preferowałem ludzi siadających w kątach sali. Zderzenieromantycznej legendy lat 80. z osobą niezwykle inteligentnego, ale zaborczego, krzykliwego,głośnego, pijącego dużo wódki człowieka wzbudzało zahamowanie.

Niedawno spotkaliśmy się na jakimś balu dziennikarskim. Michnik, jak ma to w zwyczaju,przysiadł się do stolika, przy którym gawędziłem z Moniką Olejnik i kilkoma innymi osobami.Jego krzykliwość, głośny śmiech, chęć zapanowania nad całym towarzystwem skłoniły mnie dokwadransa milczenia i wreszcie cichego oddalenia się od tego stolika. Po prostu nie przepadamza taką atmosferą.

- Był Pan kiedyś u Michnika w domu? Upił się Pan z nim?

- Jak się Michnika zna, to nie da się z nim nie pić. Pijałem wódkę z Michnikiem, w domu byłemraz czy dwa we wczesnych czasach OKP. Nigdy się z Adamem Michnikiem nie upiłem.

- Prace komisji śledczej pokazały duży stopień zażyłości wielu osób z AdamemMichnikiem, nie tylko prezydenta, ale i Urbana, z którym wspólnie zjedli, jak zrelacjonowałUrban, "biedaka zająca z buraczkami". Zaskoczyło to Pana?

- Nie przyszło mi rzecz jasna do głowy, że w trakcie prac komisji śledczej, bezpośrednio poprzesłuchaniach Adam Michnik szedł do willi Urbana w Konstancinie i tam przy wódcekomentowali swoje zeznania. Wydawało mi się, że pewien takt, umiar, zdrowy rozsądeknakazuje, aby główni świadkowie w czasie prac komisji trzymali się od siebie w pewnejodległości. Ale o tym, że znają się od lat 60., że jest to znajomość nie polityczna, a osobista,wiedziałem dobrze.

Osobiście bardzo dbałem, aby od momentu, kiedy komisja śledcza powstała, Adama Michnikanie spotkać. Udało mi się z wyjątkiem debaty w "Gazecie Wyborczej" między politykamiopozycji. Michnik nas tam miło przywitał i uścisnęliśmy sobie dłonie. Na dłuższą rozmowęprzyjdzie czas, jak wszystkie prace się zakończą, powstanie raport komisji i wyciągnięte zostanąwnioski. O ile oczywiście te wnioski nie spowodują zerwania kontaktów. Mam nadzieję, że taksię nie stanie.

- Dzisiaj łączy Was chyba niewiele.

- Wszystkie nasze kontakty w latach 90. przeradzały się w spór. Kiedyś przypadkowospotkaliśmy się na dworcu w Krakowie, wsiadaliśmy razem do pociągu, usiedliśmy więc w tymsamym przedziale. Doszło oczywiście do potwornej awantury i do Warszawy dojechaliśmy winnych przedziałach.

Page 144: Binder artykuły

Michnik wrzeszczał na mnie, że ja jestem inteligentnym człowiekiem, który mógłby słusznerzeczy robić, ale nie robi tych słusznych rzeczy, bo ma głupie i bezsensowne poglądy. A jaodpowiadałem mu, że swój autorytet polityczny zdobyty w latach 80. u ludzi takich jak japrzemienia na kompromitujące konszachty z Wojtkiem i Czesiem, swoimi nowymi przyjaciółmi.

Skądinąd pamiętam jeszcze inną zabawną sytuację związaną z podróżą, notabene także nakrakowskim dworcu. Jakiś miły młody chłopak podszedł do nas, prosząc o pożyczkę na bilet, bogo okradziono. Michnik natychmiast zniknął. A chłopak okazał się uczciwy - jego rodziceodesłali mi pieniądze i gorące podziękowania.

Gdziekolwiek się spotkaliśmy temperament nas obu doprowadzał do ostrego sporu. Obojętniegdzie - Sejm, pociąg, redakcja. Tak jest do dzisiaj.

Jeszcze w początkach OKP zorientowałem się, że Adam Michnik nie docenianiebezpieczeństwa sojuszu z formacją postkomunistyczną. Mówił wprost na posiedzeniachOKP, że najlepszy dla Polski jest sojusz Solidarności z postkomunistami. Głosił to od samegopoczątku, konsekwentnie i odważnie.

- Z jakich powodów?

- Po pierwsze, tego pokonanego komunistycznego przeciwnika znal, a hipotetycznego wroga naprawicy nie znał, za to bardzo się go bał. Uważał - poniekąd słusznie - że prawica spróbuje gopozbawić w Polsce rządu dusz. Że z komunistami jest się w stanie zaprzyjaźnić, a z ludźmiprawicy - nie. Że strzaskani ideowo komuniści nie podejmą z nim ideowej rywalizacji, awygrywająca prawica może być groźna zarówno dla jego wpływów, jak i ideałów.

Drugi powód to obawa o to, że polski katolicyzm w warunkach wolności stanie się jej wrogiem.Jak myślę dzisiaj o jego książce "Kościół, lewica, dialog", to sądzę, że napisał ją pod koniec lat70. z powodów taktycznych. Tak naprawdę uważał, że z polskiego Kościoła zrodzi się potwórpchający Polskę w kierunku anachronizmu, nie nowoczesności.

- Doświadczenia ze sporem o KOR, agresja obozu "prawdziwych Polaków" na zjeździeSolidarności, trochę tłumaczą te obawy.

- W jakiejś mierze tak. Trzecim kluczowym czynnikiem w postawie Michnika było żydowskiepochodzenie. O czym krytycy Michnika boją się mówić otwarcie, a o czym on mówi wprost.Żydowskie pochodzenie Michnika skłaniało go do widzenia prawicy w kategoriach ONR-owskiejbojówki tworzącej ławkowe getta na uniwersytetach. Dla Żyda, romantycznego polskiegopatrioty, jakim jest Michnik, odrodzenie antysemityzmu byłoby klęską. Był gotów wejść w pakt zdiabłem, żeby odrodzenie polskiej prawicy zahamować. Tę prawicę widział w kategoriach, wjakich widzieli ją socjaliści Polscy na przełomie XIX i XX wieku. Tak jak widzieli ją członkowieorganizacji bojowej PPS wyruszający pod przywództwem Piłsudskiego na akcje terrorystyczne.Oni bali się endecji bardziej niż carskiej ochrany i rosyjskich żandarmów. Michnik bał się endecjibardziej niż komunistów. Widział przyszłość w kategoriach przeszłości.

- Pobrzmiewa w Pana słowach duże rozczarowanie postawą Michnika w IIIRzeczypospolitej.

- Chyba za duże słowo, bo ja oddzielam dziś Adama Michnika, mojego bohatera lat 80., odAdama Michnika, który popsuł polską świadomość narodową i obywatelską w latach 90. Możeto brzmi paradoksalnie, ale dla mnie to są dwie różne postacie polityczne. Za nimi jest człowiek,do którego żywię i zawsze będę żywił głęboki szacunek za postawę w latach komunizmu.Michnik chyba już zawsze będzie mi się rozdwajać na ucznia Herberta z jednej i kumpla szefakomunistycznej bezpieki z drugiej strony. Na człowieka, który w więzieniu napisał książkę "Zdziejów honoru w Polsce", a 10 lat później dowodził, że człowiekiem honoru jest Czesław

Page 145: Binder artykuły

dziejów honoru w Polsce", a 10 lat później dowodził, że człowiekiem honoru jest CzesławKiszczak, szef tajnej komunistycznej policji odpowiedzialnej za zabójstwo księdza Popiełuszki.

- Spór między Panami wyraźnie się zaostrzał w drugiej połowie lat 90. To wynik ewolucjiPańskich poglądów?

- Tak, ale Michnik też się zmieniał. W 1992 roku nie opublikowałby wywiadu z Kiszczakiem, wktórym prezentuje go jako polskiego bohatera narodowego, a w 2001 to okazało się możliwe.Ale prawdą jest, że rozchodziliśmy się w polskiej polityce na dwa przeciwległe krańce. Im dłużejtrwała polska wolność, tym liczba sporów była coraz większa. Ja z coraz większą niechęciączytałem jego oceny na łamach "Gazety", a Michnik, jak przypuszczam, z równą niechęciąsłuchał moich.

- Spotkaliście się Panowie ponownie przy sprawie Rywina. Pan - jeden z członkówkomisji śledczej, Michnik - świadek, który ujawnił aferę w "Gazecie Wyborczej".

- Postawa Michnika w tej sprawie okazała się dla mnie kolejnym rozczarowaniem.

- To przecież Michnik ujawnił całą sprawę.

- Niewątpliwie tak. Tylko że z jednej strony jest Michnik pogromcą korupcji, autorempatetycznego przemówienia przed komisją śledczą o dwóch Polskach - uczciwej iskorumpowanej. Przemówienia, które łzy z oczu może wyciskać u przyzwoitego patriotypolskiego. l z drugiej jest Michnik, który ukrywa winy Kwaśniewskiego i Millera, a w obliczuprostych pytań wywołuje awantury i krzyczy, że on nie musi zeznawać. Michnik - liberał idemokrata w istocie odrzucający prostą regułę liberalnego i demokratycznego państwa - regułęrówności wobec prawa. Michnik, który ponad prawem, sądami i komisjami sejmowymi chcerozstrzygać ostatecznie o winie i niewinności. To jest paradoksalnie Michnik antyliberalny iantydemokratyczny.

Nie podobało mi się zwłaszcza zachowanie Michnika w prokuraturze. To tam fałszywiepojmowana tajemnica dziennikarska stała się dla niego pretekstem do uchylenia się ododpowiedzi na pytania. Zasłania się nią przy pytaniu o znajomość notatki przekazanej przezLwa Rywina prezydentowi Kwaśniewskiemu, o rozmowy z Grzegorzem Kurczukiem, ospotkanie 22 lipca u premiera Millera, zresztą spotkanie w najwyższym stopniu naganne. To jestcały szereg spraw, w których przykrywka tajemnicy dziennikarskiej jest maską, a nierzeczywistym powodem uchylenia się od odpowiedzi. Adam Michnik jest jedną z osóbdysponujących kluczem do wyjaśnienia tej sprawy i mam mu ciągle za złe, że nie zdecydowałsię włożyć tego klucza w drzwi.

- Można zrozumieć Pana żal, ale nam, dziennikarzom, trudno nie przyjąć za wiarygodnewyjaśnienia o obowiązującej dziennikarza tajemnicy. W pewnych sytuacjach ujawnienieźródeł naszej wiedzy grozi zawodową kompromitacją.

- Pan żartuje.

- Tajemnica zawodowa to wielki przywilej świata dziennikarskiego, dany nam nie bezprzyczyny. Bez całkowitego zaufania rozmówców ten zawód nie istnieje.

- Zacytuję Panu fragment protokołu przesłuchania Adama Michnika przez prokuratora,protokołu, którego Pan zapewne nie zna.

- Panie redaktorze, czy zna Pan notatkę Lwa Rywina sporządzoną dla AleksandraKwaśniewskiego?

- Odmawiam odpowiedzi ze względu na tajemnicę dziennikarską.

Page 146: Binder artykuły

- Odmawiam odpowiedzi ze względu na tajemnicę dziennikarską.

- Panie redaktorze, czy był Pan u prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego po konfrontacji 22lipca u Leszka Millera?

- Odmawiam odpowiedzi ze względu na tajemnicę dziennikarską.

- Panie redaktorze, czy zawiadomił pan ministra sprawiedliwości Grzegorza Kurczuka o sprawieRywina?

- Odmawiam odpowiedzi ze względu na tajemnicę dziennikarską.

- Panie redaktorze, czy zaprosił pan Helenę Łuczywo na spotkanie u Leszka Millera 22 lipca?

- Odmawiam odpowiedzi ze względu na tajemnicę dziennikarską.

- Panie redaktorze, czy kiedy zeznawał pan 4 miesiące temu i opowiadał o swoim spotkaniu zministrem Kurczukiem, wtedy nie było to tajemnicą dziennikarską, a dzisiaj uważa to Pan zaobjęte tą tajemnicą?

- Odmawiam odpowiedzi ze względu na tajemnicę dziennikarską.

- Panie redaktorze, czy wszelkie czynności, jakie pan podejmował w tej sprawie po 22 lipca,były podejmowane w ramach śledztwa dziennikarskiego?

- Odmawiam odpowiedzi ze względu na tajemnicę dziennikarską.

Nie wiem, czy panów przekonałem? Chce pan być takim dziennikarzem? Jeśli ma pan minimumzdrowego rozsądku, to wie pan dobrze, że w sprawie Rywina nie było żadnego dziennikarskiegośledztwa. Nie dlatego że "Gazeta Wyborcza" nie chce poznać całej prawdy. Dlatego żeprawdziwe śledztwo musiałoby oznaczać żądanie wyjaśnień od Kwaśniewskiego, Millera,Czarzastego, Jakubowskiej, Kwiatkowskiego. A to było - poza konfrontacją u Millera -kompletnie niemożliwe. A zatem tu nie ma żadnej tajemnicy dziennikarskiej. Powoływanie się nanią służy wyłącznie do uchylenia się od odpowiedzi na pytania. Michnik mówiąc prawdę,musiałby sypać czerwonych albo osłaniać ich kłamstwem. A nie chce ani jednego, ani drugiego.

- Zdarzyło mi się przeprowadzić kilka śledztw dziennikarskich i wiem, że po pierwszemoże nie przynieść ono żadnych efektów, a po drugie - czasem dla obserwatorów zzewnątrz nie pozostawia śladów.

- Pozostańmy przy swoich opiniach. Ja liczyłem na to, że Adam Michnik powie absolutniewszystko, co może pomóc w odkryciu prawdy, Tak się nie stało. To dla mnie zawód.

Jacek Kuroń

Page 147: Binder artykuły

Termos kontra zarękawki

Minister pracy w rządzie Hanny Suchockiej - Jacek Kuroń domagał się, by szef UrzęduRady Ministrów Jan Maria Rokita skierował do podpisu pani premier nominacje dlanowych wiceministrów. Ale zdaniem Rokity już było ich zbyt wielu, więc przeciągałsprawę, jak mógł. Pewnego dnia, gdy szef URM siedział za ulubionym ogromnymbiurkiem w gabinecie, omijając sekretarki i bez zapowiedzi wbiega Kuroń. W jednej ręcetrzyma termos, w drugiej wymiętą kartkę. Rzuca kwitek na biurko i bez słowa wybiega.Rokita odczytuje dwa krótkie zdania: "Pan Jan Rokita. Składam Panu rezygnację z funkcjiministra pracy".

- Na kogo Pan głosował w wyborach prezydenckich w 1995 roku - w pierwszej turze?

- Na Wałęsę.

- Kandydatem Unii Wolności, Pana partii, był Jacek Kuroń. Dlaczego nie dostał Panagłosu?

- Byłem skonfliktowany z przewodniczącym Leszkiem Balcerowiczem i z linią partii. Możnapowiedzieć, że przebywałem w unijnym przedpokoju, czekając tylko, aż uchylą się szerzej innedrzwi i będę mógł wyjść. Kierownictwo Unii tego zresztą ode mnie oczekiwało.

A dlaczego nie głosowałem na Kuronia? Po pierwsze dlatego, bo marzyłem o jednolitym fronciecentroprawicy stojącym naprzeciw SLD. Co więcej, wierzyłem, że zbudowanie takiego frontuokaże się możliwe. Warunkiem zrealizowania takiego planu był wspólny kandydat centroprawicyna prezydenta. Z rachunku sił wynikało, że może nim być tylko urzędujący prezydent.

Był i inny powód. Wybór Jacka Kuronia na kandydata prezydenckiego Unii Wolności byłgwoździem do trumny mojej solidarności z tą partią. Z powodu różnic ideowych. To był kolejnysygnał - po odsunięciu Tadeusza Mazowieckiego - że coraz mniej z Unią mnie łączy.

- Nie wierzył Pan w szansę popularnego Kuronia? Na czym one polegały?

- Na samym początku kampanii prezydenckiej z powodu wielkiej popularności Kuronia możnabyło jeszcze sądzić, że są w Unii ludzie, którzy w jego sukces wierzą. Później stawało się jasne,że jest bez szans. Jego zgłoszenie traktowałem jako chęć zaszkodzenia Wałęsie i jako efektwewnątrzunijnych rozgrywek - Balcerowicz i Geremek chcieli pokazać, że mają pełnię władzy wpartii.

Rozmawiałem z Leszkiem Balcerowiczem krótko przed wyborami. Miał świadomość, żewystawienie Kuronia było błędem. Ale moją sugestię, że może by to jeszcze przedyskutować,zbył zdaniem: Teraz jest już za późno. Nie wolno podkopywać morale we własnych szeregach.

- Trudno odmówić mu racji.

- Trudno przyznać mu rację. Zmiana stanowiska Unii była możliwa nawet w ostatniej chwili.Prawdziwy spór o Polskę toczył się nie między Kuroniem i Kwaśniewskim, a między Wałęsą iKwaśniewskim.

Page 148: Binder artykuły

- Mówi Pan o ideowych rozbieżnościach z Kuroniem.

- Współpracowałem z Kuroniem w kierownictwie Unii Demokratycznej i w rządzie Suchockiej. Ajednak różniło nas nieomal wszystko. Mnie ukształtował mieszczańsko-inteligencki Kraków zsilną tęsknotą do II Rzeczypospolitej. Jego - robotniczo-inteligencki, lewicowy Żoliborzfascynujący się jeśli nie komunizmem, to demokratycznym socjalizmem.

Za rządu Suchockiej było zabawnie. Z dużym przekonaniem wykonywaliśmy wspólneprzedsięwzięcia, kierując się odmiennymi motywami, l ja, i on popieraliśmy Pakt oPrzedsiębiorstwie. Ja - bo widziałem w nim receptę na uzyskanie zgody związków zawodowychna prywatyzację. On - bo widział chociaż cząstkowe spełnienie ideału udziału załóg wzarządzaniu. A równocześnie gdy odbywaliśmy nie kończące się debaty w Urzędzie RadyMinistrów, myśleliśmy o państwie zupełnie inaczej.

Jacek mówił ciągle o ożywianiu ruchów społecznych. Był przekonany, że gdzieś tam w Polscejest mała organizacja, komórka związkowa albo grupa ludzi domagająca się czegoś od państwai trzeba jej pomóc. Ja tłumaczyłem, że z perspektywy rządu takich zjawisk nie da sięindywidualnie ogarnąć, że trzeba zająć się instytucjami, zwłaszcza samorządem. Odpowiadał,że samorząd jest drugorzędny. Ważni są ludzie, a nie rady, zarządy, procedury. Mówił jeszcze,że ja nadawałbym się do rządzenia w czasach cesarsko-królewskiej administracji Austro-Węgieri że warto mi sprawić zarękawki.

- Uważał Pana za arcybiurokratę.

- A ja pytałem go, skąd wziął się w budynku Urzędu Rady Ministrów. Że bardziej pasowałby doulicy, na której tworzy się rewolucyjny komitet. To były wzajemne złośliwości - ale życzliwe. Zdrugiej strony, one oddawały różnice między nami.

Miałem z nim na pieńku w sprawie stosunków z Kościołem. Uważałem konkordat zasymboliczny koniec wojny ideologicznej, religijnej. Jacek miał dokładnie przeciwne zdanie.

- Z zewnątrz tego sporu prawie nie było widać.

- Bo wzajemne lojalności rządowe były bardzo mocne, potrafiliśmy ukryć - inaczej niż wpóźniejszych rządach - nasze różnice. Ale wewnątrz rządu toczyła się prawdziwa batalia. Nietylko zresztą z Kuroniem. Jego głównym sojusznikiem był minister finansów z UniiDemokratycznej Jerzy Osiatyński.

Pamiętam autentyczną wojnę z Osiatyńskim o wieżę w Łowiczu. Obiecałem jej zwrot biskupowiAlojzemu Orszulikowi i spowodowałem odpowiednią decyzję komisji majątkowej zajmującej siękościelnymi nieruchomościami. Pech chciał, że w tej starej wieży z krętymi schodami mieścił sięurząd skarbowy. Osiatyński szalał, zwłaszcza że nic mu wcześniej nie powiedziałem.

- Trudno mu się dziwić.

- Ale urząd skarbowy dostał znacznie wygodniejszy budynek. W każdym razie minister finansówwdzierał się po wielekroć do mojego gabinetu i oskarżał o rozpętanie wojny religijnej. Do końcanie pogodziliśmy się w tej sprawie. Ceną za przeforsowanie tej decyzji - byłem w tej sprawiesilniejszy - stała się trwająca do końca rządu wojna o wieżę z ministrem finansów.

Nigdy nie zwątpiłem w sens reprywatyzacji. Ale jej brak nie byt dla mnie argumentem przeciwreprywatyzacji mienia kościelnego. Ta wieża nie nadawała się zresztą zupełnie na siedzibęurzędu skarbowego. Spór o nią był sporem czysto ideologicznym.

- Współpracowało się Panu dobrze z Kuroniem, a przecież jesteście kompletnie różnymiosobowościami.

Page 149: Binder artykuły

osobowościami.

- Ja pracuję przy biurku wśród papierów, rzeczywiście pasowałyby do mnie zarękawki. A Kurońwiecznie biega - zdyszany i z termosem. Wpadał do mnie zawsze do gabinetu, nie zwracającuwagi na sekretarki, i krzyczał o jakiejś sprawie, która go w danej chwili emocjonowała.Przyjmowałem to początkowo ze zdumieniem, ale szybko się przyzwyczaiłem.

- Żadnych spektakularnych konfliktów?

- Miałem wtedy pieczątkę "Rekomenduję do podpisu prezesa Rady Ministrów". To było wznaczącym stopniu źródło mojej władzy. Przystawiałem tę pieczątkę między innymi nanominacjach podsekretarzy i sekretarzy stanu. Na samym początku doszło do sporu oliczebność i skład wiceministrów w resorcie pracy. Kuroń zgromadził tam swoichwspółpracowników, ale było ich zbyt wielu, a poza tym stanowisk w tym ministerstwie domagalisię koalicjanci. W związku z tym chowałem jego wnioski personalne do szuflady.

Razu pewnego wpada do mojego gabinetu Kuroń i składa rezygnację na wymiętej kartce. Był wtej sprawie na tyle uparty, że ostatecznie uzyskał, czego chciał. Taki był jego styl. Nie umawiałsię na rozmowy, nie poszukiwał kompromisu.

- Był Pan zadowolony z jego działalności jako ministra pracy?

- On się zmieniał. Za rządu Mazowieckiego poparł, wbrew swoim w wcześniejszym poglądom,liberalny program Balcerowicza, ale nie za darmo. W zamian dostał zgodę na potężnerozdawnictwo pieniędzy publicznych - dla sfery budżetowej, emerytów, bezrobotnych.Nauczyciele do dziś wspominają Mazowieckiego i Kuronia jako swoich dobroczyńców. Zacząłteż budować potężny aparat administracji socjalnej państwa.

Ja najwyżej oceniam drugą fazę Kuronia - z czasów rządu Suchockiej. Wtedy nie miał jużwielkiego trzosu pieniędzy i był skłonny bardziej poświęcić swoją wizję stosunków społecznychdla racji stanu. To Kuroń firmował decyzje o cięciach budżetowych, nawet o zamrożeniu wzrostupłac i emerytur, angażował się w prywatyzację. Poświęcał swoje poglądy dla interesu państwa.

Późniejsza ewolucja Kuronia zaprowadziła go tam, gdzie jest dzisiaj. On mówi, że żałuje nietylko tego drugiego okresu, ale nawet czasów rządu Mazowieckiego. Żałuje nieomalwszystkiego, co zrobił w życiu publicznym po roku 1989. Dzisiejszy Kuroń jest dramatycznymanachronizmem. Ja się z tym samokrytycznym bilansem nie zgadzam.

- A jak Pan ocenia ten bilans?

- Odegrał rolę pozytywną. Swoją społeczną popularnością, zdolnością do rozmowy z ludźmi,swoimi występami w charakterze brata łaty ułatwił przekształcenie Polski w połowie lat 90. wtygrysa Europy Środkowej.

Jego telewizyjne pogaduchy z czasów rządu Mazowieckiego do mnie nie trafiały. Były źleprzygotowane, bełkotliwe, często bez podmiotu albo orzeczenia. Ale one odegrały dobrąspołeczną rolę. Przekonały Polaków do zgody na przeobrażenie gospodarki i państwa.

- Ale czy Kuroń nie ma trochę racji, że się dzisiaj wstydzi tych swoich pogaduch? Onzaprzeczał swoim wcześniejszym, mocno socjalistycznym poglądom. Może dziś uważać,że oszukiwał ludzi. Występując jako brat łata, przygotowywał ludzi na wyrzeczenia.

- Język pogaduch Kuronia nie byt językiem kłamstwa. Kuroń nie mówił: dajemy, jeżeli niedawaliśmy. Nie mówił: obiecujemy, jeśli odbieraliśmy. On tym swoim nieskładnym ludowymjęzykiem mówił szczerze.

Język mówiony może być przewodnikiem duszy. Jest jeden warunek, aby tak było. Nie

Page 150: Binder artykuły

Język mówiony może być przewodnikiem duszy. Jest jeden warunek, aby tak było. Nie

elegancka forma, nawet nie kompetentna treść. Jedynym warunkiem jest szczerość. Ludzkazbiorowość potrafi tę szczerość w jakiś tajemniczy sposób rozpoznać. Lud wie, czy polityk mówiod serca czy częstuje go mową-trawą. Ten nieopisany przez naukowców termometrrozpoznawał szczerość Kuronia.

Michał Karnowski, Piotr Zaremba "Alfabet Rokity", 2004 r.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 151: Binder artykuły

Newsweek Polska - 09.05.2005

Michał Karnowski, Piotr Zaremba

Koniec świata Redaktora

Pękają przyjaźnie, szwankuje zdrowie, maleją wpływy i zrozumienie. Adam Michnik, bardziejsamotny niż kiedykolwiek, zamyka kolejny etap swojego barwnego życia. Dokąd zmierza?

Gdzie jest Adam Michnik? Jedni nazywają ten nowy czas w życiu Michnika wygnaniem. Inni -ostateczną klęską jego projektu politycznego. - Za wcześnie na bilans, ale na pewno czekają gorekolekcje - ucina może jedyny życzliwy naczelnemu "Gazety Wyborczej" przedstawicielprawicy, Aleksander Hall.

Od kilku miesięcy wiadomo, że Michnik jest chory na płuca. Na przełomie roku podyktował naWyspach Kanaryjskich spowiedź życia trzem dziennikarzom "Gazety Wyborczej". Jego stanzdrowia poprawił się, ale mimo to Michnik daje o sobie znać sporadycznie.

A to opublikuje we własnej gazecie esej, a to podpisze list wzywający do przyjęciaeurokonstytucji. Kiedyś w Warszawie było go pełno, teraz słychać jedynie niepewne plotki ocichych wyjazdach i równie cichych powrotach do stolicy. Nawet francuski "Le Point" zauważył,że na łamach "Wyborczej" nie skomentował ukraińskiej rewolucji, choć ten kraj zawsze bardzogo obchodził. Każdy chce mówić o najsłynniejszym polskim redaktorze, ale niewielu dysponujesprawdzonymi informacjami. Co dalej z Michnikiem? - Dobre pytanie, tym bardziej że on sammnie o to niedawno pytał - mówi Zbigniew Siemiątkowski, polityk lewicy, który nie kryjefascynacji legendarną postacią.

Jego świat rozsypał się na kawałki. Jak opowiadają bliscy mu ludzie, po wybuchu korupcyjnegoskandalu i kolejnych występach przed komisją śledczą Michnik stał się mniej pewny swoichracji, zaczął popadać w depresję. Poczuł się odrzucony i niezrozumiany.

Równocześnie coraz trudniej było mu narzucać swoją wolę innym w "Gazecie Wyborczej", gdziejego zdanie stało się nagle mniej ważne niż członków zarządu Agory, kierujących sięnieubłaganymi prawami rynku, a nie największymi nawet zasługami z dawnych czasów. Ma teżcoraz mniej do powiedzenia w świecie polityki. - Kwaśniewski ograniczył z nim kontakty. Belka,inaczej niż Miller, nie uważa go za swojego mentora - wylicza Jerzy Urban. - Jeśli na czelerządu stanie po wyborach Rokita lub Kaczyński, Michnik po raz pierwszy nie będzieprzyjmowany w Kancelarii Premiera jak u siebie w domu - dodają złośliwie politycy prawicy. Cosądzi o tym sam Michnik? Odrzuca prośbę reporterów "Newsweeka" o rozmowę - jest chory, niebędzie się wypowiadał. Woli milczeć. Ta cisza staje się coraz bardziej dojmująca.

Rakowski symbolizuje kolejną grupę znajomych, pochodzących przede wszystkim z elit

Page 152: Binder artykuły

postkomunistycznych, z którymi Michnik stracił kontakt lub bardzo go rozluźnił. Kolejną, bo niepierwszy to zwrot w życiu 58-letniego bohatera opozycji, polityka i dziennikarza. - Dla mnieMichnik przełamuje się na dwie postaci. Wybitna postać sprzed 1989 roku, dzielna ibezkompromisowa. I człowiek ciężko szkodzący Polsce w okresie III Rzeczypospolitej - toocena Jarosława Kaczyńskiego, który działał z Michnikiem w KOR. Nawet jeśli nie wszyscyformułują swoje opinie tak ostro, to przecież dla większości dawnych ludzi Solidarności, łączniez najbliższymi znajomymi Michnika, nazywanie generała Kiszczaka "człowiekiem honoru" inatrętne promowanie Leszka Millera stanowiło nie lada problem.

Ale Redaktora spotkało coś znacznie gorszego niż krytyczny osąd tego czy innego kręguznajomych. Jego teksty przestały być po latach punktem odniesienia, zaczynem dyskusji,wyrocznią dla innych dziennikarzy i dla polskiej inteligencji. Nic tego lepiej nie symbolizuje niżkolejne suche oświadczenia adwokata Michnika, który grozi procesami adwersarzomnaczelnego "Wyborczej" w tej czy innej sprawie. Kiedyś guru polskiej publicystyki nie musiał sięuciekać do takiej broni. Jego słowo było ostateczne. Dziś poprzez prawników przyznaje się dobezradności.

Może dlatego zamilkł? I może dlatego, niezależnie od stanu zdrowia, czeka go nowy okres.

Ten nowy etap widać wyraźnie w mieszkaniu Michnika przy alei Przyjaciół, dziś rzadkowitającym gości. Króluje w nim... okrągły stół, symboliczny mebel, przy którym siadywały setkibiesiadników ważnych dla historii Polski. Pod szkłem widać zdjęcia Michnika z najważniejszymi- od Giedroycia po Kwaśniewskiego, od Sartre'a po Havla. To świadectwo kolejnych wyborówMichnika, także zmian sojuszy, przymierzy z tymi, z którymi jeszcze wczoraj walczył. Ale teżwspomnienie minionej potęgi, bezgranicznych wpływów, będących przedmiotem plotek i mitów.

To mieszkanie od zawsze było ważnym atutem w działalności opozycyjnej - nie każdy miał wczasach PRL mieszkanie, i to tak duże, mogące pomieścić liczne towarzystwo.

To mieszkanie stało się też symbolem sporów o ówczesną rolę Michnika. Przy alei Przyjaciółmieszkali przeważnie dawni i aktualni komuniści. Adam pochodzi z rodziny żydowskiejinteligencji. Jego ojciec Ozjasz Szechter był przedwojennym działaczem komunistycznym.Wielu krytyków, ale i dawnych kolegów Michnika powtarza, że jemu i kolegom z jegośrodowiska było mimo wszystko łatwiej, że nie odczuwali wielkiego strachu przedkomunistycznym systemem, którym rządzili dawni znajomi rodziców. - Mieli lepsze warunkistartu, choćby telefon w domu, a nikt z moich przyjaciół nie miał telefonu - zauważa AntoniMacierewicz, najpierw kolega, a potem rywal Michnika w opozycji. Na UniwersytecieWarszawskim Michnik, Lityński i grupa przyjaciół stworzyli grupę komandosów, zwartą ihermetyczną. - Niełatwo się było dostać do niej komuś z innych środowisk - opowiada RyszardBugaj, który współdziałał z komandosami, ale był wyjątkiem - jako syn cieśli z mazowieckiejprowincji.

Rozruchy studenckie w 1968 roku zaprowadzą Michnika i innych komandosów do więzienia. Niepo raz ostatni, będą tam później trafiać często. - Nie był opozycjonistą na niby, choć teraz jestmoda, aby pomniejszać jego zasługi z tamtych czasów - ocenia historyk PRL Jerzy Eisler. Iopowiada o nakręconym przez samych milicjantów filmie z zatrzymania Michnika. Ofiara szarpiesię, funkcjonariusze biją pałkami. - To musiało naprawdę boleć - mówi poruszony historyk.

W latach 70. Michnik staje się jednym z przywódców Komitetu Obrony Robotników. W latach80. jest doradcą Solidarności, człowiekiem coraz bliższym Lechowi Wałęsie. - Imponował mitym, że w 1977 roku, gdy innych KOR-owców wsadzono, wrócił z Francji, żeby też siedzieć wwięzieniu. A w 1984 r., po stanie wojennym, odmówił jako jedyny z grupy kilkunastuhistorycznych przywódców Solidarności wyjazdu na Zachód, choć namawiali go do tegodoradcy i ludzie Kościoła. Po prostu nie chciał wyjść z celi - wspomina Aleksander Hall. Taodmowa zmusiła władze do rezygnacji z pomysłu wypchnięcia czołówki Solidarności za granicę.

Page 153: Binder artykuły

Jerzy Urban poznał Michnika w młodości i spotykał go na przyjęciach u synów komunistycznychdygnitarzy, ale po 1980 r. był po drugiej stronie barykady. Co ciekawe także i on twierdzi, żepodziwiał go jako człowieka niezłomnego. A Wojciech Jaruzelski zapewnia po latach, że Michnikbyć może wręcz uratował Solidarność. - Gdyby oni wtedy wyjechali, ludzie uznaliby to za zdradęi opozycja mogłaby się załamać - twierdzi generał, na którego rozkaz przeprowadzano operacjępozbywania się ludzi Solidarności.

Michnik ujawnia wówczas swoje najlepsze cechy. Ciekawy świata i ludzi już jako licealista,pomimo lewicowych przekonań, namówił kolegów z Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności, abynawiązali kontakt z księdzem Bronisławem Dembowskim, warszawskim duszpasterzemakademickim. Potem wielokrotnie szukał wspólnego języka z Kościołem, starał się pogodzićlewicową inteligencję z katolikami.

Był erudytą nie stroniącym od subtelnych rozważań na temat kultury, ale przede wszystkimprzewidującym analitykiem sceny politycznej. - W drugiej połowie lat 80. stawiał na Solidarność,choć wielu działaczy opozycji się od niej odwróciło. Obserwował przemiany w Rosji,Gorbaczowa. Odżył przy Okrągłym Stole - przypomina Lityński.

Co powodowało, że porywał, pociągał za sobą, że tak wielu uznało go wtedy za autorytet?Ludzie, którzy go wówczas znali, opisują jego ogromny talent oczarowywania innych inarzucania im swojej woli. - Nazwałbym go nie intelektualistą, a emocjonalistą, bo umiałprzekazywać innym swoje potężne emocje - tak go pamięta Wojciech Arkuszewski, kolega zKOR, który się z nim w końcu poróżnił.

Był mistrzem pozyskiwania ludzi, czasem manipulowania nimi. Wśród kolegów z opozycjikrążyły opowieści, że Michnik debiutował w tej roli bardzo wcześnie. Jako dwunastolatek zostałwysłany przez swoją podstawówkę do pisarza Antoniego Słonimskiego. Miał go zaprosić naszkolne spotkanie. Literat za dziećmi nie przepadał i pójść za bardzo nie chciał. - Proszę pana,ależ pański "Alarm dla miasta Warszawy" to dzieło na miarę "Pana Tadeusza" - zawołałrezolutny uczeń i już miał Słonimskiego owiniętego wokół palca. Później został jegosekretarzem i powiernikiem. - Tą samą metodę stosował w opozycji. Na przykład podczas obradOkrągłego Stołu czekał na przyjeżdżającego z Gdańska do Warszawy Wałęsę na peronie i niósłza nim teczkę. Albo zapraszał mało zainteresowanego teorią solidarnościowego bohateraWładysława Frasyniuka, żeby z nim konsultować swój najnowszy esej - wspomina z przekąsemdawny opozycjonista.

Mógł go napisać, bo dostał do ręki ważny instrument - "Gazetę Wyborczą". Ten dziennikprzyznał mu Lech Wałęsa. Fakt przejęcia pisma budzi do dziś ogromne emocje. Ryszard Bugaj:- Oni wzięli pismo, które na początku było własnością całej opozycji i dzięki temu odniosłosukces rynkowy. Wiem, że Michnik wytacza procesy ludziom, którzy tak twierdzą, ale powtórzęto nawet i sto razy.

Ten zarzut pobrzmiewa też w słowach Macierewicza: - Rozumiem żal ludzi, którzy powierzyliMichnikowi wynegocjowaną dla całej Solidarności gazetę, a on ją wziął sobie. Mnie też byłobyprzykro - mówi polityk.

Wzięli gazetę, ale czy zawdzięczają sukces wyłącznie opozycyjnym korzeniom z 1989 roku?Jarosław Kaczyński też uważa przejęcie pisma za nieuczciwe, a jednak dodaje: - Wykorzystalito skądinąd koncertowo. Potrafili pracować półdarmo, a nawet pożyczać od znajomych znacznekwoty. Często daję to za przykład prawicy, która zaczyna swoje medialne przedsięwzięcia odwypłacania sobie wielkich pensji - kręci z podziwem głową.

"Gazeta" stała się sprawnym narzędziem propagowania koncepcji Michnika. Dla Bugajaprzykładem - nazywa to manipulacją - jest choćby karykatura z roku 1992 przedstawiającanielubianego przez "Wyborczą" premiera Olszewskiego z maszynką do drukowania pieniędzy. -

Page 154: Binder artykuły

Przedstawiano tak człowieka, którego rząd przygotował rękami Andrzeja Olechowskiego jeden znajbardziej twardych i oszczędnych budżetów - oburza się Bugaj.

"Wyborcza" była i jest krytykowana za stronniczość i agresywność. Wiele razy wchodziła wzwarcie z innymi mediami, także z "Newsweekiem", którego wydawcą jest Axel Springer, głównykonkurent Agory. A równocześnie podziwiana za profesjonalizm przecierała nowe szlaki wdziejach polskiego dziennikarstwa.

Michnik już w opozycji swoje sukcesy zawdzięczał atrakcyjnym i odważnym tekstom. - Toprawda, że miał kontakty na Zachodzie, z lewicą europejską i jej prasą. Ale miał też talent -mówi Eisler. I dziś też nie jest chłodnym analitykiem. Woli styl pełen pasji. Dziedziczy tradycjęwielkich publicystów międzywojennych. Stanisław Cat Mackiewicz czy Adolf Nowaczyński niezawracali sobie głowy czymś takim, jak ważenie racji, czasem i szacunkiem dla przeciwnika.Kłopot polega na tym, że pisząc w ten sposób, Michnik jest pierwszym apostołem ważenia racji izasypuje innych apelami, by tak właśnie postępowali. Że będąc sędzią stronniczym ikapryśnym, żąda od innych powściągliwości.

Mówią to nie tylko przeciwnicy. Andrzej Celiński, dawny kolega z opozycji, dziś na lewicy,uważa naczelnego "Wyborczej" za jednego z najwybitniejszych politycznych autorów. Arównocześnie zauważa, że Michnik stał się nieznośny w traktowaniu ludzi nie tylko o poglądachprzeciwnych, ale nawet bliskich. Jako przykład daje potraktowanie dominikanina ojca MaciejaZięby. Udostępniono mu łamy, a kiedy się okazało, że nie myśli dokładnie tak jak Michnik, zostałwykpiony i sponiewierany.

Jeśli przyjąć twierdzenia krytyków, że "Gazeta" to rodzaj kościoła, a Michnik jest jego kapłanem,to trzeba przyznać, że to duszpasterz oddany swoim wiernym całym sobą. Wybierająckierowanie gazetą, rezygnuje w 1991 roku z posady posła i choć figuruje na listach honorowychgości, nigdy nie przychodzi na kolejne kongresy Unii Demokratycznej, a później Unii Wolności.Wystarczy, że popiera to ugrupowanie przy okazji każdych wyborów sążnistym komentarzem.Równocześnie nie wyrzeka się polityki.

- Kojarzy ludzi, forsuje pomysły - tak streszcza aktywność Michnika Jerzy Urban, który w latach90. nawiązuje stałe kontakty towarzyskie ze swoim dawnym znajomym i niedawnymprzeciwnikiem.

Zbigniew Siemiątkowski wspomina spotkanie z Redaktorem w 1991 roku w klubie dyskusyjnymw Warszawie i ukute wówczas przez Michnika hasło, któremu do dzisiaj pozostał wierny:"Amnestia tak, amnezja nie".

To wtedy Michnik zaczyna oddalać się stopniowo od ludzi Solidarności i zbliżać do działaczybyłej PZPR.

Jeszcze w 1989 roku objeżdża kraj razem z Aleksandrem Kwaśniewskim, zachwalając go jakorozsądnego polityka. Jego sympatie dla dotychczasowych przeciwników były gorące, a gustczasem mało wybredny. Kiedy Sejm kontraktowy powołał komisję mającą osądzić rządRakowskiego, Michnik, dopiero co wybrany poseł Solidarności, podbiegł do jejprzewodniczącego Ryszarda Bugaja: - Pamiętaj, kurwa, Rysiu, że Sekuła jest reformatorem -szepnął mu do ucha. Były wicepremier Ireneusz Sekuła już wówczas uchodził za symbolaroganckiego partyjnego aparatczyka z żyłką do interesów.

W 1992 roku wyjechał do Paryża, żeby promować książkę Jaruzelskiego. Były szef WRONtakże i dziś opowiada o nim jako o swoim przyjacielu. - Śmiejemy się, rozmawiamy - rozmarzasię generał w czasach, gdy tylu innych opuściło Michnika.

Pił wódkę nie tylko z Kwaśniewskim, także z innymi politykami tego obozu: Markiem Borowskim,

Page 155: Binder artykuły

Wiesławem Kaczmarkiem, Zbigniewem Siemiątkowskim. Wywierał na nich ogromny wpływ. -Przyznaję się do kultu Michnika. Wielogodzinne debaty przy szklaneczce whisky o historiiKomunistycznej Partii Polski, ruchach wewnętrznych w PZPR, opowieści o jego ojcu, sądzonymw latach 30. KPP-owcu, tego nie da się przecenić - wspomina Siemiątkowski.

Stawiając mosty porozumienia z ludźmi byłej PZPR, Michnik działał na własne konto, ale byłkojarzony z Unią Wolności. - Nigdy nie poszliśmy na jego koncepcję porozumienia z tamtąstroną - zapewnia jeden z historycznych przywódców UW Jan Lityński. Pytany, dlaczegoMichnika tak ciągnęło w kierunku postkomunistycznej lewicy, Lityński wspomina najpierw, żedawny przywódca KOR zawsze lgnął do różnych ludzi i środowisk, że był równie ciekaw księdzaDembowskiego w roku 1964, jak Kwaśniewskiego w 1989. Ale zaraz dodaje: - Na pewno z nimibyło mu łatwiej niż z nami. Mógł ich do wielu rzeczy przekonać. Słuchali go.

Dobrze znający Michnika polityk prawej strony opowiada, jak naczelny "Wyborczej" zwierzał musię, że to on przekonał Kwaśniewskiego do przyjęcia kursu na Zachód, do Unii Europejskiej iNATO. Powiedziałem, że i tak by to zrobili. No co ty? - odpowiedział. - To się decydowało wgronie kilku osób.

Słuchali Michnika, ale nie do końca. Bo on rolę przywódczą w ewentualnym porozumieniu całyczas wyznaczał swoim kolegom: Bronisławowi Geremkowi i Jackowi Kuroniowi. Po pomyślnychdla lewicy wyborach 1993 roku Józef Oleksy żalił się posłom innych partii: - Ten Michnik chce,żeby Kuroń został premierem, a Kwaśniewski uczył się przy nim jako wicepremier. W końcu tomyśmy wygrali.

Apogeum tej komedii omyłek następuje w 1995. Kwaśniewski wygrywa pierwszą turę wyborówprezydenckich. Wałęsa jest drugi. W telewizyjnym studiu Michnik domaga się, aby Kwaśniewskizrezygnował na rzecz Kuronia. Jest to prawnie niemożliwe, a politycznie nonsensowne. LiderSLD oczywiście odrzuca ten pomysł. - To cały Michnik, wierzący w to, że ludzie z dawnej PZPR,wstydzący się własnej przeszłości, będą mu ulegli - zauważa Wojciech Arkuszewski.

Mogli mu być skądinąd wdzięczni. Lityński wskazuje na inny motyw sympatii Michnika dlapostkomunistycznej lewicy: strach przed agresywną prawicą. Potwierdza to Aleksander Hall. -Czytał uparcie skrajne narodowe pisemka i był przekonany, że to realne zagrożenie - opowiadaHall, polityk umiarkowanej prawicy i felietonista "Wyborczej".

Ale podobny styl działania, zakulisowe gry i podchody były charakterystyczne dla Michnikajeszcze w czasach opozycji. To dzięki niemu utrzymywał dyscyplinę w grupie komandosów, apóźniej wygrał konkurencję w KOR z Antonim Macierewiczem. To dzięki temu stylowi zbliżył siędo historyka Bronisława Geremka, chociaż jeszcze na początku lat 80. Geremek i inni ekspercitraktowali KOR niechętnie, jako zaporę na drodze do porozumienia z komunistycznymiwładzami. Bugaj nazywa środowisko Geremka i Michnika "familią".

- Typowe dla nich jest przekonanie, że można rządzić na podstawie porozumienia elit. Żezwykłych wyborców pyta się o zdanie niechętnie - opisuje Bugaj. - To francuski styl uprawianiapolityki i prowadzenia debat. Polityka jako kościół dla wtajemniczonych - dodaje Jan Rokita.

Lata 90. to czas takiego politykowania. I czas wielkiej potęgi Michnika. Pisał i redagował,spotykał się, patronował politycznym spotkaniom, biesiadował. Miał ogromny autorytet,dziennikarze stacji radiowych i telewizyjnych zaczynali dzień od studiowania "GazetyWyborczej", w tym zwłaszcza komentarzy jej redaktora naczelnego. Popierał Unię Wolności,cywilizował SLD, ale miał drogę otwartą na wszystkie polityczne salony. Kiedy do władzydoszedł premier Jerzy Buzek z AWS, prawie co tydzień wpadał do Michnika lub zapraszał dosiebie, choć "Gazeta Wyborcza" na ogół krytykowała jego rząd. Michnik był też przyjacielemwszystkich wielkich spoza polityki. - Ludzie gorszą się, że był po imieniu z kolejnymi premierami,a on był na ty również z Giedroyciem i Miłoszem - zauważa Eisler.

Page 156: Binder artykuły

To w SLD znajdował i pielęgnował kolejnych pupili. Na przykład Włodzimierza Cimoszewicza.Pod koniec 1993 roku arogancki, niechętny Solidarności Cimoszewicz stał się bohateremkrytycznego reportażu na łamach "Wyborczej". Nieco ponad rok później ten polityk jest już na tyz Michnikiem i pozostając nieco na marginesie SLD, staje się nieomal uczniem publicysty.Wspólnie piszą tekst wzywający do wypracowania kompromisowej wersji historii przez dawnychsolidarnościowców i ludzi PZPR. Nic też dziwnego, że w 1996 roku Cimoszewicz zapraszaMichnika do konsultacji składu rządu. Ten doradza mu podobno prof. Jerzego Wiatra jakoministra edukacji.

Ale Cimoszewicz nie jest jedyny. W tekście "Im gorzej, tym gorzej", kwitującym w 1993 rokuzwycięstwo wyborcze SLD, Michnik żądał rozliczenia przez samych postkomunistów sprawymoskiewskich pieniędzy. Nigdy tych żądań nie odwołał. Mieczysław Rakowski twierdzi, że to onpoznał Michnika z Leszkiem Millerem, bohaterem afery moskiewskich pieniędzy. - Wtedyzawarli porozumienie, że nie będą się mocno atakować - wspomina.

Już wkrótce Miller, kreowany (także przez "Wyborczą") na czołowego przedstawiciela SLD-owskiego betonu, staje się intymnym towarzyszem publicysty. Ten zabiera go w 1996 r. nawyprawę do Szwecji. Tam na kongresie organizacji żydowskich Miller zostaje przedstawionyprzez swego opiekuna, odczytuje oświadczenie SLD, odcinające się od wydarzeń z Marca '68,po czym obaj panowie wymykają się dyskretnie i idą w Sztokholm.

Co z tej wyprawy wynikło? Wiemy, że Michnik stał się wielkim sympatykiem Millera mimo jegorywalizacji z innym stałym rozmówcą Redaktora - prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim.Jerzy Urban tłumaczy tę zażyłość podlizywaniem się Millera Michnikowi. Przyszły premier miałsię dosłownie nawrócić na orientację liberalną w gospodarce i proamerykańską w politycezagranicznej. Można jednak odnieść wrażenie, że Michnik zaufał Millerowi na kredyt. Tenzwiązek stał się początkiem jego kłopotów.

Ten wątek podnosi Siemiątkowski, który uważa, że ta zależność zbyt wikła Michnika publicystę.Mówi o tym i Celiński, zwracając uwagę, że akcjonariusze spółki giełdowej naciskają na rozwójfirmy, co na regulowanym rynku medialnym wymusza kontakt z władzą. I rodzi niebezpiecznepokusy wykorzystania wpływów redaktorskich. - Wykorzystali to Kwiatkowski czy Czarzasty,którzy potraktowali go nie jak ikonę opozycji, ale partnera w biznesie, którego można spróbowaćwykiwać - mówi Siemiątkowski, a w jego głosie słychać zdziwienie, że Michnik ich nie przegonił.

Wydaje się, że Michnik nie docenił niechęci części postkomunistów, bo choć zawsze władczowydawał "swoim" postkomunistom certyfikaty moralności, to pozostali tylko czyhali na okazję doodegrania się za upokorzenia.

- On myślał, że oni zawsze będą go czcili. A oni uważali, że czas pokuty dawno minął -opowiada znajomy Michnika.

I kiedy w wyborczą noc 2001 roku, noc szalonej radości pijanego zwycięstwem SLD, Michnikwydzwaniał do zaprzyjaźnionych polityków z gratulacjami, nie mógł wiedzieć, że ta miłość źlesię dla niego skończy. Miller dał ustawę medialną młodym partyjnym wilczkom i jednej wilczycy,oni wysłali Rywina do Michnika, a Michnik go nagrał, ale pół roku zwlekał z publikacją skandalu.Ten związek przyczynowo-skutkowy zna dziś w Polsce każdy. Ale niewielu wie o tym, co działosię za kulisami. W zszokowanym środowisku postkomunistycznym narasta niezrozumienie dlapostawy Michnika, który uruchomił aferę będącą początkiem końca SLD. Pęka misterniebudowana przez lata sieć przyjaźni. - Michnik i Urban tworzyli z Rywinem coś w rodzaju kręgutowarzyskiego, tak to widziałem. I nie wiem do dziś, jak doszło do tego, że koledzy, którzyniejedną szklaneczkę whisky w gardło wlali, nagle stanęli na antypodach. O co tu chodziło... -zastanawia się Rakowski.

Nadwerężony został też wizerunek Michnika, który broniąc przed komisją śledczą reputacji

Page 157: Binder artykuły

Nadwerężony został też wizerunek Michnika, który broniąc przed komisją śledczą reputacjiwłasnej gazety i firmy, postawił wszystko na jedną kartę. Zniechęcił nawet wielu z tych, którzydługo wybaczali mu polityczne grzechy. - Miałem wrażenie, jakby chciał stanąć ponad komisją iponad prokuraturą - wspomina z niesmakiem Hall, deklarujący nadal ciepłe uczucia dlanaczelnego "Wyborczej". Dodaje: - To nie była dobra lekcja dla obywateli.

I to przyćmiło jakoś tę niewątpliwą i potężną zasługę Michnika - ujawnienie próby bezczelnejkorupcji na szczytach państwa.

Destrukcja podkradała się do własnego, najwęższego obozu. W zgrany niegdyś, okopany naobronnym pozycjach kierowniczy zespół Agory i "Gazety" zaczęły wkradać się rozdźwięki.Według polityków prawicy Helena Łuczywo i szefowie Agory, spotykając się z nimi już poaferze, ubolewali nad zbyt bliskimi związkami Michnika z ludźmi lewicy. Pojawiły się sugestie,aby zmienić linię gazety na mniej zaangażowaną politycznie.

Z drugiej strony dla Michnika przyszły ciężkie czasy także z innego powodu. Nie chciał sięzgodzić na okrojenie stron z poważną publicystyką. Odwoływał się do inteligenckiej tradycji, doswoich doświadczeń redaktora z czasów opozycji. Jego polemistami stali się dwaj członkowiezarządu Jarosław Szaliński i Jacek Bąk, pracujący wcześniej w normalnych firmach. Sąnazywani w gazecie "danonkami" - to aluzja, że równie dobrze mogliby "robić" w artykułachspożywczych, jak w prasie. Ale nerwowość managementu też da się zrozumieć, bo "Wyborcza"musi stawiać czoło nowej konkurencji, dziennikowi "Fakt", wydawanemu przez Axel SpringerPolska, wydawcę także tygodnika "Newsweek Polska".

Jego czas mija. Pomysł na historyczne porozumienie z postkomunistami stał się nieaktualny, boten obóz się sypie - i to za sprawą Michnika. Mija też czas uprawiania polityki na modłęfrancuską. Debata - ma to swoje wady, ale ma i wielkie zalety - przestaje być kościołem dlawtajemniczonych. Michnik, dawny kapłan i autorytet, staje się anachroniczny.

Nie wiemy, czy to już emerytura, czy tylko rekolekcje. Szefowie redakcji też odmawiająrozmowy. Ale wydaje się, że Redaktor coraz bardziej zanurza się w świat, z którego przyszedł,w którym zakochał się jako cudownie zdolny nastolatek - świat starcia idei, wspomnień, wielkiejhistorii i jej herosów. Tyle że teraz on sam jest jednym z tych herosów i niezależnie od tego, jakbardzo zdarzało mu się błądzić, tego nikt mu nie odbierze.

NAGŁY UPADEK ADAMA M. - antologiatekstów

Page 158: Binder artykuły

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 159: Binder artykuły

WPROST - 13 lutego 2005

Michnik z Urbanem

Musiało się stać coś naprawdę dramatycznego. Adam Michnik niespodziewanie wrócił do kraju. I spotkałsię z Jerzym Urbanem w restauracji orientalnej na warszawskim MDM. W spotkaniu uczestniczyła żonanaczelnego "Nie", Małgorzata Daniszewska. Michnikowi dopisuje apetyt - podczas spotkania jadł daniatajskiej kuchni, pił do obiadu czerwone wino. Niestety, nadal pali dużo papierosów. Przyjacielskapogawędka skrzyła się historyjkami w rodzaju tej o przypadkowym spotkaniu małego Adasia zprzerażającym płk. Józefem Światło (wicedyrektorem Departamentu X Ministerstwa Bezpieczeństwa

Page 160: Binder artykuły

Publicznego). Światło zatrzymał małego Adasia, gdy ten przechodził przez ruchliwą ulicę. Wydobywszyz przyszłego opozycjonisty adres i nazwisko rodziców, odprowadził go pod drzwi mieszkania. -Przerażona matka myślała, że to po ojca przyszli - wspominał Michnik, trzęsąc się ze śmiechu.

Urban opowiadał Michnikowi o bankietach i rautach, na których bywa. - A czy Toeplitz [Krzysztof Teodor]był na tej imprezie? - dopytywał Michnik. - A jak w tym wszystkim Józio? - interesował się. - Raz jestczuły, raz nie. Nie ma z nim tyle rozrywki co kiedyś - odparł Urban. Humor zepsuły biesiadnikom teczkiSB. Michnik opowiedział, że zobaczył w telewizji Puls rozmowę na temat lustracji i dekomunizacji, gdziewypowiadał się "młody gnój": - Coś strasznego. Oni wszyscy się nazywają: Warzecha, Paliwoda,Perzyna, Jeżyna... - Semka - dorzucił Jerzy Urban. W sobotę wieczorem zapytaliśmy naczelnego "Nie",czy był pierwszą osobą, z którą Adam Michnik zjadł obiad po powrocie do kraju. Urban rzucił dosłuchawki: "A chuj komu do tego, z kim ja jem obiad, i to jest cały mój komentarz".

Nie udało nam się porozmawiać z Michnikiem.

Jarosław Jakimczyk

Salonowy nihilista

Warszawa, styczeń 1981 roku. Piąty miesiąc karnawału Solidarności. W Stowarzyszeniu DziennikarzyPolskich toczy się zażarta dyskusja na temat "Strach jako towarzysz pracy dziennikarza". Wybuchaawantura. Koledzy zarzucają Jerzemu Urbanowi, że jest autorem kłamliwych, zwalczającychSolidarność komentarzy w "Dzienniku Telewizyjnym". Oskarżają go o tchórzostwo, bo nie podpisuje ichwłasnym nazwiskiem.

Urban jest wściekły. Broni się: - Tak, piszę komentarze! A co, nie wolno mi?

Przez salę przetacza się szmer dezaprobaty. Wstaje Adam Michnik: - Urban, mój stary przyjacielu! -zaczyna. Mówi, że szanuje go, bo wbrew większości stanął w obronie aresztowanego za finansowemalwersacje byłego szefa TVP Macieja Szczepańskiego. - Dlaczego takiej odwagi nie miałeś wcześniej?Dlaczego nie broniłeś uwięzionych opozycjonistów? - pyta jednak Michnik.

Urban prosi go, żeby nie przesadzał, bo nie jest jego przyjacielem.

- Już teraz nie musisz się bać - odpowiada Michnik.

- Nie boję się i nie przyjaźnię - ripostuje Urban. Demonstracyjnie wypisuje się też z SDP.

Kilkanaście lat później to Urban będzie się afiszował znajomością z Michnikiem. Będzie zazdrościł muprestiżu, towarzyskiej popularności i władzy nad opinią publiczną.

Poznali się za wczesnego Gomułki, na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Najpierw spieralisię w Klubie Krzywego Koła, potem dyskusje przeniosły się do koktajlbaru w Bristolu, gdzie popijali"harcerzyki", czyli wódkę zmieszaną z grapefruitem. Kilka lat później Urban pomaga młodszemu o

Page 161: Binder artykuły

trzynaście lat koledze zamieszczać w "Życiu Gospodarczym" teksty pisane pod pseudonimem.

W 1960 roku powstaje "Polityka". Urbana zatrudnia w niej Mieczysław Rakowski. Trzy lata później Urbandostaje zakaz pisania od samego Władysława Gomułki. Nie z powodu antysocjalistycznych treści, leczprzez artykuł o działaczu antyalkoholowym z Krakowa. Wystrzegający się alkoholu "towarzysz Wiesław"nie tolerował kpin z ascetycznych upodobań. A Urban wyśmiewał się: "Czym była międzynarodówkaŻydów, masonów i cyklistów dla idei chrześcijańsko-narodowej, tym pijacka fraternia dla bogatrzeźwości i jej proroka".

Za panowania Edwarda Gierka drogi Urbana i Michnika się rozchodzą. Michnik staje się znanymdziałaczem opozycji, a Urban nowym szefem działu krajowego "Polityki".

Na początku lat osiemdziesiątych Jerzy Urban bawi z żoną na zimowym urlopie w Zakopanem. Ichsamochód zagrzebuje się w śniegu przed Domem Turysty. Na dworze kilkunastostopniowy mróz, awokół żywej duszy. Na szczęście z naprzeciwka nadchodzi kilka osób. Rozpoznają Urbana i pomagająwydostać się z zaspy. - Widzisz, warto występować w telewizji, być popularnym - mówi do żony.

Wcześniej bardzo zabiegał o pojawianie się w telewizji. Kiedy redakcja "Polityki" przyznawała nagrodę"Drożdży", wybuchła awantura. Urban koniecznie chciał, aby otrzymał ją Janusz Rolicki, jeden z szefóww telewizji. Część zespołu mocno się temu sprzeciwiała, nie chcąc honorować medium, które było tubąpropagandową ekipy Gierka. Ale Urban dopiął swego.

W 1981 roku powstaje rząd Wojciecha Jaruzelskiego. Generał docenia zasługi Jerzego Urbana watakowaniu Solidarności i mianuje go rzecznikiem rządu. Jaruzelski liczy się z opinią MieczysławaRakowskiego, a redaktor naczelny "Polityki" wystawia swojemu przyjacielowi najlepsze referencje. Za tęprotekcję Urban odwdzięczy się Rakowskiemu już w wolnej Polsce. Sfinansuje jego operację w szpitaluw Berlinie i będzie sponsorował niedochodowy miesięcznik "Dziś", redagowany przez ostatniegopremiera PRL.

Funkcja rzecznika rządu wyzwala u Urbana najgorsze cechy charakteru, niewidoczne wcześniej nawetdla najbliższych. "Intryganctwo, bezwzględność, skłonność do podstępu i brak hamulców moralnych" -nie oszczędza swego byłego męża Karyna Andrzejewska. Nieważne, że nienawidzą go miliony. Ważne,że jest w samym centrum zainteresowania.

Jerzy Urban wsławia się wypowiedzią, że "rząd sam się wyżywi". Na cotygodniowych konferencjachprasowych organizowanych w Interpressie korzysta z materiałów MSW. Cieszy się jak dziecko, gdySłużba Bezpieczeństwa odkrywa, że ksiądz Jerzy Popiełuszko ma prywatne mieszkanie w Warszawie."Liczył, że uda się wrobić księdza w jakieś dziwki albo narkotyki" - wspomina Andrzejewska.

Na miesiąc przed zamordowaniem księdza Urban pisze o nim felieton: "W kościele księdza Popiełuszkiurządzane są seanse nienawiści. Popiełuszko jest organizatorem sesji politycznej wścieklizny". Pozabójstwie Urban dostaje broń i osobistą ochronę.

W tym samym czasie pisze listy do generała Czesława Kiszczaka: "Nie istnieje taki urząd, który byłby namiarę zasług i walorów Towarzysza Generała". Staje się najbliższym doradcą Jaruzelskiego. Wraz zeStanisławem Cioskiem i generałem Władysławem Pożogą tworzy "zespół trzech", który przygotowujescenariusz rozwoju wydarzeń w kraju, w tym wariant podzielenia się władzą z opozycją.

We wrześniu 1988 roku premierem zostaje jego przyjaciel, Mieczysław Rakowski. Kilka miesięcy późniejUrban zostaje ministrem informacji i prezesem Radiokomitetu.

Nadchodzi 6 czerwca 1989 - dwa dni po wyborach do Sejmu kontraktowego. Urban jest w szoku.Przecież kandydował w okręgu Warszawa-Śródmieście, do którego spływały głosy Polaków z placówekdyplomatycznych. Był pewien zwycięstwa. A przegrał z "marnym aktorzyną", jak określał AndrzejaŁapickiego, startującego z listy Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Urban wygrywa jedynie wambasadzie w Ułan Bator. Nie tylko nie zostaje posłem, ale musi pożegnać się z funkcją ministra. Jestrozgoryczony.

Ma dużo wolnego czasu. Pisze Alfabet Urbana, książkę z krótkimi, prześmiewczymi charakterystykamipolityków, artystów i dziennikarzy. Alfabet staje się bestsellerem, sprzedaje się w siedmiusettysięcznym

Page 162: Binder artykuły

nakładzie. - "Wielu bohaterów Alfabetu Urban zwyczajnie szkaluje, po to żeby uczynić atrakcyjnymiswoje wypociny. Jest pewien, że nikt mu się nie zrewanżuje. Dla zasady: nie rusza się gówna, bośmierdzi" - mówi była żona Urbana. Ale pieniądz nie śmierdzi. Urban twierdzi, że na Alfabecie zarobił stodwadzieścia tysięcy dolarów.

Wiosną 1990 roku dostaje papier z państwowego koncernu wydawniczego RSW. Sprzedaje tendeficytowy wówczas towar, a zarobione pieniądze inwestuje w handel piwem. Jego wspólnikiem jestMariusz Świtalski, biznesmen z Poznania i założyciel Elektromisu. Zarobek jest szybki i prosty. Płacą zapuszkę po osiemnaście fenigów, w kraju sprzedają ją pięć razy drożej.

Urban tęskni jednak za polityką i grą na najwyższych szczeblach władzy. Wpada na pomysł stworzeniatygodnika. Razem ze Świtalskim zakładają spółkę. Pierwszy numer "Nie" wychodzi w stu tysiącachegzemplarzy. l cały nakład rozchodzi się. Pismo jest pełne wulgaryzmów i nienawiści do nowej władzy.Zawiera też pornograficzne zdjęcia. Trafia w gusta sfrustrowanych nową rzeczywistością.

Z dnia na dzień Jerzy Urban staje się milionerem. Za sukcesem finansowym idzie też wpływ na nowąlewicę. "Nie" ma niezaprzeczalny udział w powrocie do władzy byłych towarzyszy. Po wygranychwyborach w 1993 roku Jerzy Urban zjawia się w siedzibie SdRP. Triumfuje. Z wystawionym językiem iwielką butlą szampana świętuje powrót kolegów do władzy. Ma powody do satysfakcji. Spełnia się jegoprognoza sprzed czterech lat. "Mylą się ci, którzy twierdzą, że czerwoni skompromitowali się i odchodząw przeszłość - pisał w "Polityce". Ale czeka go kolejne rozczarowanie. Liderzy lewicy chętnie korzystająz jego rad i medialnego wsparcia. Jednak niechętnie się do niego przyznają.

Urbana spotyka afront za afrontem. Największy ze strony Józefa Oleksego. Premier nie zaprasza go naspotkania urządzane dla szefów największych polskich redakcji. Urbana bardzo to boli i irytuje.

Jest sybarytą. W III Rzeczpospolitej może sobie pozwolić na wszystko. Ma dwie spółki: Urma - od"Urban ma" - która wydaje tygodnik "Nie" i przynosi wielkie dochody, oraz Kier, wydającą miesięcznik"Dziś"'. Urban szacuje swój majątek na czterdzieści milionów dolarów.

Konstancin pod Warszawą. Druga połowa lat dziewięćdziesiątych. Pod okazałą willę podjeżdżająsamochody. Ruchem sprawnie kieruje siedmiu ochroniarzy. Jerzy Urban i Małgorzata Daniszewskawitają gości. Prowadzą dom otwarty. Wszyscy mogą się tu czuć swobodnie. Pomaga w tym siedemsetpięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni oraz podawany bez ograniczeń alkohol.

Na jednej ze ścian wisi pornograficzny pastisz obrazu Jana Matejki Bitwa pod Grunwaldem: w tle zarysbitwy z Krzyżakami, a na pierwszym planie kopulujące pary.

To największy salon lewicy. Chętnie odwiedzany przez generała Wojciecha Jaruzelskiego, JerzegoWiatra czy Aleksandra Gudzowatego. Lubili tu przychodzić Lew Rywin i jego żona Elżbieta. Razem zmałżeństwem Urbanów spędzili nawet urlop w Izraelu. W willi Urbana bywał też Leszek Miller. Częstokorzystał z basenu.

Dom w Konstancinie to miejsce, gdzie rozmawia się przede wszystkim o polityce. Urban jest zawszeznakomicie poinformowany. Po przegranych przez SLD wyborach w 1997 roku redaktor naczelny "Nie"wszedł do grupy nieformalnych doradców Millera. W kameralnych konwentyklach "dinozaurów" lewicyuczestniczyli też Mieczysław Rakowski, profesor Janusz Reykowski i Włodzimierz Konarski, byłypeerelowski dyplomata.

Urban jednych przyjmuje, innych krytykuje. Nawet wobec prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego niestosuje taryfy ulgowej.

W jednym z wywiadów przyznaje, że swoją obecną pozycję towarzyską i finansową zawdzięcza temu, zczym przez wiele lat walczył: wolności słowa.

Jest zadowolony z życia. Dobrze się bawi. Ma wielką przyjemność, jak komuś "dopieprzy". Potrafi się teżwzruszyć. Najczęściej zdarza mu się to przy poezji Wisławy Szymborskiej.

Page 163: Binder artykuły

Bogdan Rymanowski, Paweł Siennicki - "Towarzystwo Lwa Rywina", 2004 r.

NAGŁY UPADEK ADAMA M. - antologia tekstów

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 164: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2002-06-15

Niemcy - naród zorganizowany

O miejscu i roli Niemiec w epoce globalizacji z prof. Zdzisławem Krasnodębskimrozmawia Cezary Michalski

Cezary Michalski: Obserwujemy dzisiaj bunty populistyczne przyjmujące w wielu krajach EuropyZachodniej formę masowego poparcia dla tzw. partii i polityków protestu. Państwodemokratyczne z trudem kontroluje procesy ekonomicznej globalizacji. Jurgen Habermas mówiłniedawno o fatalizmie, który zaciążył nad polityką demokratyczną. Czy rzeczywiście mamy doczynienia z wyczerpaniem polityki demokratycznej na naszym kontynencie?

Zdzisław Krasnodębski: Jeśli mówi się o kryzysie czy wyczerpaniu polityki demokratycznej, dotyczy toraczej Europy niż Ameryki. W Ameryce po 11 września mamy do czynienia raczej z szeroką mobilizacjąpolityczną. Natomiast w Europie kończy się być może epoka przejściowa, która trwała od 1989 roku. Pookresie zamieszania i popłochu poznawczo-moralnego spowodowanego upadkiem komunizmu,wykształcił się tutaj wyraźny projekt polityczny. Był to projekt nowej Europy, kulturowo liberalnej,gospodarczo socjaldemokratycznej lub opartej na zasadzie społecznej gospodarki rynkowej. Ten projektznalazł też wkrótce jasno zdefiniowanego przeciwnika - przyczynił się do tego konflikt na Bałkanach.Przeciwnikiem był nacjonalizm rozumiany jako źródło chaosu, nieporządku, któremu należyprzeciwstawić ład europejski. Ale rok 1989 oznaczał też ostateczny koniec projektów alternatywnych,które wyrażały się w języku marksistowskim lub marksizującym. Zbudowano szerokie porozumienie, wktórym znalazło się miejsce także dla dawnej radykalnej lewicy. Jak to mówił Habermas czy JoschkaFischer: "lewica niemiecka pogodziła się z Republiką Federalną". Nawet Zieloni stali się partiąsystemową. To szerokie porozumienie sprawiało, że mało było miejsca dla polityki, dla sporów ideowych.

W oparciu o to, co Pan mówi, daje się opisać pewien proces. Najpierw pewien potencjał protestutworzący się na marginesie systemu po lewej stronie zostaje wchłonięty wraz z politykami, którzygo reprezentowali. Trochę na lewo przesuwa się jednocześnie cały pejzaż polityczny. Terazwybucha bunt na prawym marginesie systemu: Haider, Le Pen, silne partie protestu w Holandii,Belgii, Danii. Czy elity demokratyczne reagują na ten impuls z prawej strony? Czy doprowadzi todo przesunięcia całej sceny na prawo?

W Europie zawsze były grupy ludzi niezadowolonych, które nie bardzo się mieściły w systemie i którychinteresy, zarówno ekonomiczne jak też idealne (w sensie Weberowskim), nie były artykułowane wdominującym języku. Ale teraz chodzi o coś więcej. Coś się nie udaje. W kryzysie znalazł się cały projekteuropejski. Ten kryzys jest do pewnego stopnia konsekwencją integracji europejskiej. Europa przestałabyć tylko projektem. Zaczęła być rzeczywistością. Widać koszty i konsekwencje procesówintegracyjnych. Prasa niemiecka zaczyna na przykład przebąkiwać, że być może reforma walutowa niedo końca się udała, bo po wprowadzeniu euro nastąpił silny wzrost cen. W Niemczech przez ostatniemiesiące usiłowano wytłumaczyć ludziom, że nie jest drożej, że tylko im się tak wydaje. Co więcej,przytaczano dane statystyczne, które miały pokazać, że żaden ruch cen nie nastąpił. Dopiero trzytygodnie temu minister finansów przyznał, że jednak nastąpił skok cen. Hasło, że "Euro ist Teuro" czyli"euro oznacza drożyznę", które już kursowało wśród ludzi, okazało się prawdziwe, co niechętnie musieliprzyznać politycy. Zorganizowano oficjalną akcję przeciwko drożyźnie. Pani minister rolnictwa z partiizielonych, ugrupowania, które chce zachować pewien potencjał krytyczny, wzywała, żeby obywatele

Page 165: Binder artykuły

zielonych, ugrupowania, które chce zachować pewien potencjał krytyczny, wzywała, żeby obywatelemeldowali o nieuzasadnionych podwyżkach . Reakcją na napięcia pojawiające się - powiedzmy umownie - po prawej stronie systemu jest wyraźnarenacjonalizacja polityki europejskiej. Ujawniają się również wyraźne różnice interesów gospodarczychmiędzy członkami Unii Europejskiej. Kanclerz Schreder zaczął ostatnio ostro reagować na krytyki zestrony instytucji europejskich. Bruksela zarzuciła rządowi Niemiec powiększanie deficytu budżetowego iinne działania zmierzające do ożywienia gospodarki narodowej. Kanclerz wyraźnie dał do zrozumienia,że instytucje nie są od tego, by wystawiać złe cenzury jego rządowi. Bardziej liberalni komentatorzyprasowi formułowali obawy, że jego twardy kurs będzie szkodził proeuropejskiemu wizerunkowi Niemiec.Podobne tendencje ujawniły się w dyskusji dotyczącej konieczności liberalizacji niemieckiego rynkusamochodowego oraz subwencji dla niemieckich kopalni węgla. Zawsze gdy pełne przystosowanie sięNiemiec do zaleceń Komisji Europejskiej nie byłoby dla Niemiec korzystne, zacięcie i skutecznie broni sięinteresów narodowych, choć stroni się od retoryki narodowej, używając innych argumentów, np.socjalnych.

A zatem istnieje prawidłowość, że społeczne interesy, naciski i oczekiwania bardziej wyrazistejpolityki zostają przejęte przez elity demokratyczne, tak jak w USA, albo też są do samego końcaodrzucane jako "niebezpieczny populizm" i wtedy na pograniczu systemu pojawia się silna partiaprotestu.

Amerykański system polityczny ma ze swej natury niesłychaną zdolność absorpcji takich silnych emocjipolitycznych. Nie boi się zaostrzania retoryki patriotycznej i definiowania własnych interesów. Natomiastw Niemczech zwrot w stronę polityki silniej akcentującej interesy narodowe nastąpił dopiero w ciąguostatniej dekady. Oczywiście Niemcy mają też silny filtr antypopulistyczny. Narodowe interesy formułujesię chętniej na zewnątrz, a i wtedy w zawoalowanej formie. Nie dopuszcza się natomiast bardziejradykalnego języka w polityce wewnętrznej, np. w dyskusjach dotyczących imigracji czy mniejszościnarodowych. Ale się działa. Jeśli porównać liczby, to od kilku lat praktycznie zablokowano imigrację doNiemiec (pomijając Niemców z Rosji i Żydów rosyjskich), nawet jeśli nadal skutecznie usuwa się z debatypublicznej hasła antyimigracyjne czy ksenofobiczne.

11 września doprowadził w USA do zaostrzenia polityki państwa w zakresie bezpieczeństwa. WEuropie sprawił natomiast, że pod znakiem zapytania stanęła polityka wielokulturowości. Zaczętopublicznie mówić o zagrożeniach stwarzanych przez wielomilionowe skupiska imigrantówreprezentujących inne wartości cywilizacyjne. Czy dopracujemy się nowego projektu zachodniejtożsamości, czy tylko kontrolowanego wybuchu ksenofobii?

Ksenofobia narastała w Europie już wcześniej, ale rzeczywiście 11 września ośmielił wszystkich dopublicznej dyskusji na temat problemów, jakie powoduje codzienne współistnienie bardzo różnychtradycji i modeli cywilizacyjnych. W Niemczech jeszcze przed dziesięciu laty panowała ideologiamultikulturalizmu. Lewicowcy pisali, że prawdziwy multikulturalizm to już nawet nie równouprawnienie,ale świadomy projekt państwa bez kultury dominującej. Pojawiało się hasło odniemczenia Niemiec,wspierane argumentami odwołującymi się do grzechów przeszłości. Ale w ostatnich latach to sięgruntownie zmieniło. Polityka azylowa uległa zaostrzeniu. Nawet lewica porzuciła multikulturalizm. Zaczęto podkreślać, że imigranci są gośćmi i muszą przystosować się do zasad obowiązujących wmiejscu, do którego przybyli. Rok temu odbyła się w Niemczech ważna dyskusja na temat kulturywiodącej. Znowu mówi się o tym, że mimo pluralizmu obywateli musi łączyć jedna autorytatywna kultura,choć ta kultura wiodąca jest dziś definiowana jako lojalność wobec instytucji demokratycznych, procedur,a nie jako pełne nawiązanie do tożsamości i kultury rdzennie niemieckiej (jednak w praktyce nadawaniaobywatelstwa zawsze tego wymagano i nadal się wymaga). Zwolennicy zamknięcia granic definiują siędzisiaj jako obrońcy demokracji, otwartości, tolerancji przed ideologiami i fanatyzmem religijnym

napływającym wraz z imigrantami. To wtórnie przyczyniło się też do legitymizacji bardziejkonserwatywnych przeciwników wielokulturowości, próbujących definiować i bronić niemieckiejtożsamości.

Zaostrzenie języka zachodniej tożsamości wydaje się być świadectwem żywotności demokracji.Demokratyczne elity reagują na oczekiwania obywateli. Ale czy nie ma w tym pewnej pułapki?Łatwo jest zapomnieć, że to Zachód potrzebował kiedyś w Europie taniej siły roboczej - z Afryki,Azji. We Francji dzięki tanim i niezorganizowanym imigrantom złamano siłę związkówzawodowych. W okresie dekoniunktury ci ludzie stali się niepotrzebni, a nawet niebezpieczni.Teraz demokratyczne elity pozwalają głośno mówić o islamskim zagrożeniu.

Page 166: Binder artykuły

Teraz demokratyczne elity pozwalają głośno mówić o islamskim zagrożeniu.

W skutecznej polityce chodzi o to, żeby nie dopuścić do wybuchu, ale jednak artykułować realnenapięcia. Tutaj tak się właśnie dzieje. Ogranicza się imigrację, ale jednocześnie nie używa się zbytradykalnej retoryki wobec "obcych", żeby nie doprowadzić do gwałtownych konfliktów. Niemcy zawszestarali się imigrantów włączyć w uporządkowane struktury społeczne. Politycy próbują więc uwzględniaćnastroje ludności. To jest taka gra z "ciśnieniem z dołu", które trzeba wprowadzać w instytucjedemokratyczne, także po to, aby móc je kontrolować. Z drugiej jednak strony Bundestag ostatnio niezgodził się, żeby wprowadzić instytucję referendum. Istnieje więc obawa przed niekontrolowanym głosemludu.

Czy idea piętnowania jednej trzeciej elektoratu, jako ciemnogrodu, przed którym należy bronićdemokracji mogłaby się pojawić we współczesnych Niemczech?

Oczywiście intelektualiści walczą z ciemnogrodem, tak jak wszędzie. Ale politycy nie mogą pozwolićsobie na arogancję. Tutaj traktowanie wyborców jak ciemnej, prymitywnej masy jest nie do pomyślenia.Niemiecka demokracja to demokracja negocjacyjna. Zaufanie pomiędzy elitami i ludem utrzymywane jestdzięki funkcjonowaniu gęstej sieci instytucji: lokalnych władz, stowarzyszeń i oczywiście związkówzawodowych.

Związki zawodowe są w Niemczech bardzo silne i służy to raczej stabilności społecznej.Tymczasem w Polsce związki zawodowe bardzo często przedstawia się jako główne zagrożeniedla efektywności systemu gospodarczego czy politycznego.

Tu nigdy nie było rewolucji neoliberalnej. Zawsze mówiono - po prawej i lewej stronie - że modelniemiecki i cała Europa ma być alternatywą dla modelu amerykańskiego. Tutejsze społeczeństwo jestzorganizowane i solidarne. Od chórów, zespołów tanecznych, aż po zrzeszenia religijne czy związkizawodowe. To z jednej strony powoduje, że konflikty są wyrażane mniej radykalnie. Z drugiej jednakstrony właśnie dzięki owej sieci instytucjonalnej stale negocjuje się interesy grupowe, różne punktywidzenia.

Rozumiem, że przy tak gęstej strukturze społecznej nie do pomyślenia byłoby uznanie za sukcesdemokracji tego, że kilkanaście procent obywateli znalazło się poza systemem, a ich lęki iinteresy nie będą reprezentowane przez władzę. A tak dzieje się nie tylko w Polsce, ale nawet weFrancji.

W Niemczech zerwanie porozumienia społecznego na taką skalę byłoby uznane za katastrofę. Ale wNiemczech nie ma warstwy społecznej wyrzuconej poza system. Problem pojawił się dopiero pozjednoczeniu Niemiec. Niemcy wschodni są warstwą, którą ten system bardzo powoli włącza i absorbuje.I to tam pojawiają się gwałtowne przepływy elektoratu pomiędzy partiami i szukanie wyrazu dlapolitycznego protestu ze strony grup jeszcze niewłączonych w ten niemiecki ład polityczny i społeczny. Krytycy modelu niemieckiego twierdzą, że w kontekście globalizacji tak uporządkowane społeczeństwojest zbyt mało dynamiczne, by poradzić sobie z nowymi wyzwaniami. Zapewne pod naciskiem tychwyzwań, zmieni się, ale stopniowo i do pewnych granic. Bo taka jest polityczna kultura tego kraju, jegotradycja, niezależnie od tego, czy rządzą socjaldemokraci czy konserwatyści. Zresztą tutejsikonserwatyści to nie torysi, ale chadecy z projektem społecznej gospodarki rynkowej i z ordoliberalizmemzamiast neoliberalizmu. Do lat 80. ten niemiecki model korporacyjny odnosił sukcesy. Potem nastąpiłczas presji neoliberalnej. Zrozumiano, że system należy uelastycznić, zdynamizować. Ale nie oznacza tojego odrzucenia. Sądzi się raczej, że skoro tego modelu nie da się obronić na poziomie Niemiec, trzebasię starać obronić go na poziomie ogólnoeuropejskim. Mówi się: stwórzmy duży rynek europejski ialternatywny model globalizacji. Wszyscy niemieccy politycy deklarują, że nie chcą amerykanizacjitutejszych stosunków. Nie chcą powtórzenia konsekwencji rewolucji Reaganowskiej, kiedy część klasyśredniej została zepchnięta w dół i nastąpiło silne zróżnicowanie społeczne. Tutaj zawsze hierarchiaspołeczna była trochę bardziej spłaszczona niż w Ameryce. Charakterystyczne było oburzenieniemieckiej opinii publicznej po tym, kiedy okazało się, że zarząd jednej z największych firm niemieckich,Telekomu, przyznał sobie wysokie wynagrodzenie, mimo że spadła wartość akcji tej firmy i stracili drobniakcjonariusze. Szefowie Telekomu mówili, że to globalizacja wymusza na nich zrównanie dochodów znormą anglosaską, że inaczej uciekną od nich najlepsi fachowcy. Ale ta argumentacja jest odrzucana,jako niezgodna z niemiecką ideologią solidarności społecznej.

Page 167: Binder artykuły

W Polsce często się mówi, że np. kierownictwo polskiego banku centralnego musi mieć pensjeporównywalne z pensjami szefów zachodnich banków. Taka argumentacja przyczynia się tylko dopowiększania napięć, bo całe społeczeństwo jest silnie spauperyzowane.

W Niemczech żaden z polityków czy urzędników państwowych nie ośmieli się powiedzieć, że muszązarabiać o wiele więcej od innych grup w sytuacji, gdy społeczeństwo musi zaciskać pasa. Dba się o to,żeby różnice dochodów nie były zbyt duże - albo przynajmniej usiłuje się zachować pozory. Tasolidarystyczna blokada manifestuje się w różnych dziedzinach: poprzez kontrolowanie wysokościfunduszy reprezentacyjnych w wielkich korporacjach niemieckich oraz poprzez styl życia elit, które niemogą zbyt ostentacyjnie manifestować swego bogactwa.

A jak przywiązane do solidaryzmu społeczeństwo niemieckie broni się przed najprostszymimechanizmami globalizacyjnymi. Czy Volkswagen nie wyprowadzi całej produkcji na Filipiny,gdzie praca jest tańsza niż w Niemczech? A jeśli tego nie zrobi, to czy nie przegra konkurencji zAmerykanami, którzy już to zrobili?

Volkswagen jest kontrolowany przez rząd Dolnej Saksonii, to instytucja niemal narodowa, więcwyprowadzenie całej produkcji w ogóle nie wchodzi w grę, a globalizacja przyjmuje się jako wyzwanie.Odpowiedzią na to wyzwanie miał być także projekt europejski. I właśnie dlatego Niemcy, mimoproblemów, od niego nie odstępują. Renacjonalizacja polityki niemieckiej świadczy jednak o tym, żepomiędzy dzisiejszym kształtem Europy a owym projektem niemieckim pojawiają się różnice, corazwyraźniej pojawia się konieczność negocjowania pomiędzy niemieckimi i europejskimi interesami. Alegdy chodzi o sprawy zasadnicze, broni się interesów niemieckich.

A jak to dzisiejsze akcentowanie własnych interesów i tożsamości narodowych może wpłynąć nastosunek do Polski? Polacy są tutaj imigrantami. Europa, na razie, nie zamyka granic w naszejobronie, ale trochę przeciwko nam.

Wśród elit politycznych nadal panuje język przedstawiający poszerzenie Europy jako konieczność iwspólny dobry interes. Na poziomie realnego poparcia społecznego jest trochę inaczej. Na przykład tylko37 proc. Niemców i zaledwie nieco ponad 20 proc. Austriaków popiera przystąpienie Polski do Unii. Ludtak naprawdę nie chce rozszerzenia. Ci politycy, którzy, tak jak Haider, kontestują system, odwołują siędo tej powszechnej tu obawy, że w wyniku poszerzenia z Europy Środkowej przybędzie spora liczbaludzi, którzy we własnych społeczeństwach nie mają swojego miejsca. I tutaj, na Zachodzie, zaczną onitworzyć warstwę ludzi niemających swojego miejsca w tym uporządkowanym systemie, wraz zkonsekwencjami dla jego stabilności politycznej. Dlatego tak istotne jest budowanie stabilnego ładu społecznego w Polsce. Nie można wierzyć, żeucieknie się do Europy przed nierozwiązanym problemem ludzi nieznajdujących sobie miejsca w polskimsystemie społecznym czy politycznym. Bo ci ludzie także wejdą do Europy, pozostaną problemem takżepo integracji. To samo dotyczy innych problemów. My ciągle mówimy o procesie integracyjnym w tensposób, że dokonaliśmy wielkiego wysiłku transformacyjnego, którego uwieńczeniem będzie przyjęcienas do UE. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie. Najłatwiejszą rzeczą było zdemontowanie, zresztą niedo końca, absurdalnego systemu komunistycznego. O wiele większe wyzwania pojawią się przedpolskimi elitami politycznymi już po oficjalnym przyjęciu nas do Unii. Ale znalezienie właściwejodpowiedzi na te wyzwania pozwoli także zracjonalizować, unowocześnić polskie społeczeństwo.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 168: Binder artykuły

Res Publika - luty 2001 r.

Nina Kraśko, SergiuszKowalskiPrzegląd liberalny

Przedwiośnie

Niełatwo krytykować liberałów, bo sprzedają hurtem trzy towary: swoją ekonomiczną receptę,styl życia oraz wolność tout court. Nie kupujesz? Znaczy masz zniewolony umysł i autorytarnąosobowość.

Nietrudno zostać w Polsce dziedzicem myśli Locke'a, de Tocqueville'a, Milla, Berlina, Poppera,Rawlsa, Smitha, Ricardo, von Misesa, Hayeka, Friedmana lub choćby Thatcher i Reagana.Wystarczy nazwać się liberałem, donośnie sławić rynek jako oczywiste rozwiązaniewczorajszych, dzisiejszych i jutrzejszych problemów ludzkości i dodać mimochodem, że jest się- w odróżnieniu od innych - przyjacielem wolności. Od czasu do czasu warto nawiązać doklasyków i w zacnym towarzystwie poubolewać nad ludzką głupotą i niewdzięcznością.

Jedno niech będzie jasne: nasze uwagi dotyczą współczesnej polskiej formacji polityczno-medialnej, w tym osób, które cytujemy i które zabierają głos jako liberałowie. Nie odnosimy siędo liberalizmu jako doktryny filozoficznej i politycznej ani nie są naszym głównym tematemrozwiązania ekonomiczne pod tym hasłem w Polsce propagowane lub realizowane. Interesująnas uzasadnienia, zwłaszcza te, które próbują wspierać "filozofię rynku" ideą wolności jednostki.I jeszcze jedno. Nie sposób nie zauważyć koincydencji naszych rozważań z ostrym konfliktem włonie Unii Wolności między dawnym KLD a "etosowcami" z dawnej UD. Nie było naszymzamiarem włączanie się w ten personalny i polityczny spór: zbieżność jest najzupełniejprzypadkowa. Nie będziemy jednak przeczyć, że nasze oceny częściej pokrywają się z opiniamipolitycznie zaangażowanych "etosowców" niż ich antagonistów.

Mamy w pamięci słowa Jerzego Szackiego: "Podnoszony niejednokrotnie lament - jaki tostraszny rozpanoszył się u nas liberalizm - opiera się na grubym nieporozumieniu albo jestświadomie stosowanym chwytem propagandowym". "Nie chcę - dodaje Szacki - bronićliberalizmu ekonomicznego, bo nie moja to religia. Ale przeraża mnie sposób myślenia, wedlektórego to on jest wszystkiemu winien i gdyby nie liberałowie żylibyśmy w kraju mlekiem imiodem płynącym". Jednak zapamiętaliśmy też inną jego opinię z książki Liberalizm po

Page 169: Binder artykuły

komunizmie: "Gdyby na podstawie analogii historycznych można było cokolwiek przewidywać,usprawiedliwione byłoby domniemanie, iż mamy kolejny raz do czynienia z - charakterystycznądla przełomowych momentów dziejowych - iluzją znalezienia ostatecznego rozwiązania".Wierzymy, że uda się nam nie przerazić Szackiego. Nie będziemy lamentować - może troszkę.Ale przede wszystkim chcemy przyjrzeć się iluzji czy religii, o której mówi.

O niewdzięczności

Liberałowie nie mają wątpliwości - to im zawdzięczamy obecny względny dobrobyt. W licznychich tekstach przewija się charakterystyczny wątek zasług i niedoceniania. Mówi JanuszLewandowski: "Były więc gwizdy, rzadziej oklaski, ale nikt nie kwestionuje pierwszoplanowej roliliberałów. Od nich pochodził pierwszy impet reformy, jasność celu i upór w stawianiu dalszychkroków". "Reformatorzy byli osamotnieni"1. "Byli wyrazistymi przewodnikami reformy i na nichskupiła się frustracja masowego wyborcy. Odegrali rolę żywej tarczy, do której celowałazarówno lewica, jak i prawica". Trzeba sporej dozy miłości własnej pomieszanej z pogardą dlatłumu, żeby mówić z takim uniesieniem o sobie i kolegach - nawet w trzeciej osobie liczbymnogiej. Czy ma rację pokolenie gdańsko-krakowskich liberałów, twierdząc z całą powagą, żejemu zawdzięczamy wyjście z PRL? Tak, jeśli miałoby to znaczyć, że gdyby nie planBalcerowicza, żylibyśmy dziś jeszcze bardziej ubogo w jakimś na poły rynkowym reformowanympostsocjalizmie. Nie, jeśli znaczyłoby to, że politycy psuli, a liberałowie reperowali, że wkluczowym momencie, jak zawsze, liczyła się tylko ekonomia, że nieważne były politycznedecyzje Okrągłego Stołu. A takie właśnie zawężenie percepcji do ekonomicznych wskaźników ilekceważący stosunek do polityki, nawet z czasu epokowego przełomu, widzimy u JanuszaLewandowskiego: "Ekonomiczny załącznik do porozumienia 'okrągłego stołu' - czytamy -pokazuje, czym mogła być alternatywa wobec liberałów. Byłyby to mechanizmy indeksacyjne -nieczułe na możliwości budżetu i groźbę inflacji, byłoby umacnianie samorządnościpracowniczej oraz mnożenie obowiązków socjalnych państwa". Słyszymy ostrzeżenia: "jestemprzekonany - powiada Lewandowski - iż oznaczałoby to ślepy zaułek, pozostawiający nas wkręgu niemocy, w jakim tkwią po dziś dzień te kraje dawnego RWPG, które nie odważyły się naprzełomową reformę". Lewandowski nie zauważa, że przy Okrągłym Stole nic nie było ważnepoza samym Okrągłym Stołem - tym że miał miejsce i rozpoczął Wielką Przemianę.

Wątek niewdzięcznego tłumu, ignorancji i niekompetencji powraca w jego rozważaniach okorzeniach nowożytnej demokracji i jej związkach z młodym kapitalizmem. Czytamy: "Kapitalizm- pojęty jako wzór cywilizacyjny - dojrzewał pośród praw stanowionych przez oligarchiczne ciałaprzedstawicielskie, wybierane przez kilka, kilkanaście procent ludności (w Anglii prawowyborcze posiadało 3-4 proc. ludności w pierwszej połowie XIX wieku i 8 proc. w roku 1867).Mimo ewolucyjnego wrastania w kapitalizm wejście mas na arenę publiczną za pośrednictwempowszechnego prawa wyborczego zachwiało podstawami zachodniego ładu rynkowego idemokratycznego", tu następuje rytualne wyliczenie klasyków, w tym przypadku Le Bona,Pareto, Znanieckiego, Ortegi y Gasseta, Spenglera i Fromma. Niechęć do mas narasta zkażdym zdaniem: "w polityczną i gospodarczą przestrzeń wolności wchodzą ludzie, którzy niecenią sobie wolności. Korzystając z dobrodziejstw dobrze zorganizowanego życia, uważają tenstan za dany raz na zawsze, nieomal przesądzony, a nie jako ciężko zapracowany wytwórpewnej kultury i organizacji. Niedojrzałość wyraża się w swobodnej ekspansji życiowych dążeń ipotrzeb, bez poczucia obowiązku i więzi z przyczynami osiągniętego dobrobytu. Kryje się w tymoczywiste zagrożenie dla demokracji". Swego czasu - czytamy dalej - nie czujące wolnościmasy wyniosły do władzy Hitlera i Mussoliniego. W Szwecji zażądały państwa opiekuńczego idostały je - był to "socjalny wariant ucieczki od wolności (i od rachunku ekonomicznego)" - lecztylko bardzo bogate państwo mogło sprostać, choć nie za długo, równie absurdalnym

Page 170: Binder artykuły

wymaganiom. Masy nie znają się na ekonomii. Chwilami nie możemy oprzeć się wrażeniu, żeliberałom marzą się dawne czasy, cenzus ograniczający prawo wyborcze - powiedzmy doabsolwentów wydziałów ekonomicznych renomowanych uczelni.

Łatwo poznać polskiego liberała po charakterystycznym, na poły protekcjonalnym, na połycierpiętniczym tonie. Janusz Lewandowski przypomina: "Formacja liberałów wybiegała (...)przed orkiestrę. Nasze poglądy uważano za herezję. Nie wykrystalizowało się jeszcze w Polscezaplecze dla partii głoszącej wprost hasła liberalne. Hasła te były wtedy dla ludzi prowokacyjne,choć teraz stały się normą. Jako partia reform byliśmy żywą tarczą, do której zaciekle strzelano"(znów "żywa tarcza"!). Wojciech Gadomski, główny ekonomiczny publicysta "GazetyWyborczej", gotów nawet usprawiedliwić "społeczeństwa przywykłe do sytuacji dziecka,karmionego i zabezpieczanego przez struktury państwa komunistycznego", które "przestraszyłysię odpowiedzialności za swój los, za utrzymanie siebie, swoich rodzin, za zapewnienie imprzyszłości". Odwaga cywilna, poczucie niedopełnionej misji i żal w obliczu powszechnegoniezrozumienia - oto chleb powszedni polskiego liberała. Niedoceniani, przezywani od"aferałów", szarpani z lewa i prawa bronią na wysuniętym posterunku ideałów wolności iprzedsiębiorczości.

Interesujące bywają listy do "Rzeczypospolitej", która w 1996 roku wszczęła debatę oliberalizmie. Zawierają te same myśli, co u znanych liberałów, jednak wyrażone w sposób,powiedzmy, mniej powściągliwy. Oto głos czytelnika wyjaśniającego, dlaczego masowezwolnienia zwiększają zatrudnienie: "Wyobraźmy sobie, iż prywatny właściciel postanawiazwolnić ze swojego zakładu ok. 20 proc. ekipy pracowniczej. Co jest tego efektem? Ano,produkcja w tym zakładzie staje się tańsza, wobec czego zarówno właściciel, jak i pracownicyzaczynają zarabiać więcej (nie dużo więcej, ale zawsze). A jeśli więcej zarabiają, to i więcejwydają. Tym samym dają zatrudnienie (...) tak właśnie wolny rynek reguluje poziombezrobocia". Czy to nie proste? Mechanizm ten ma dodatkowy walor wychowawczy: "lenie iwarchoły idą do pracy, a zasiłek jest łaską państwa przyznawaną nielicznym (np. samotnymmatkom), miast 'świadczenia', które 'się należy', jak psu gnat". Jak widzimy, autor listu wierzy wczłowieka, jego przedsiębiorczość i zdolności adaptacyjne: "ci, którzy dziś 'nie potrafią' znaleźćsobie pracy, wypuszczeni na głębokie wody, szybko się tego nauczą".

Z tych samych powodów ciekawe są teksty mniej znanych autorów. Pobrzmiewa w nich łatworozpoznawalny tenor posiadaczy jedynej prawdy. Powiada Maciej Rybiński: "Jestem tylkoprostym publicystą, który - aby odwołać się do słów pana Wołodyjowskiego - tylko infimęminorum praktykował i ledwie adjectivum cum substantivo pogodzić umie. Dlatego pokornieproszę o wyjaśnienie, czy muszę się z tego spowiadać i czy mam szansę na otrzymanierozgrzeszenia, ale - wyznaję ze skruchą - jestem liberałem. To u nas w ogóle rodzinne. MójDziadek jeszcze za sanacji był liberałem, mój Ojciec za Najlepszego Ustroju uchodził za liberałai to na dodatek zgniłego. Wyssałem więc liberalizm niejako z mlekiem Matki i Ojca, co w życiucodziennym objawia się życzliwością wobec bliźnich, a w poglądach politycznychprzekonaniem, że jednostkom ludzkim przynależy możliwie największy zakres wolności i że wzwiązku z tym spada na nich pełna odpowiedzialność, także moralna, za własne czyny izaniechania".

Liberał, syn i wnuk liberała, opisuje swój światopogląd jako przyjemny i dobrotliwy, a polegającyna umiłowaniu wolności. Kto go odrzuca, jest w życiu codziennym gburem, a w politycenieodpowiedzialnym autokratą. Niewykluczone, że Rybiński jest miłym człowiekiem, dobrym iżyczliwym sąsiadem. Jednak jego liberalny dowcip wydaje się przyciężki, podszyty złośliwością.Ascetyczną elegancję Milla i de Tocqueville'a - nieustannie przywoływanych patronów polskichprzyjaciół wolności - zastępuje zjadliwe szyderstwo, ironia wszechwiedzących mądrali. Tę samąniewzruszoną pewność siebie znajdujemy u zdecydowanej większości liberałów, jak umatematyków, którzy woleliby, żeby nie poddawano głosowaniu, ile jest dwa a dwa. Liberałowiewzdychają ciężko i podejmują od nowa beznadziejny trud wyłożenia profanom podstawowych

Page 171: Binder artykuły

prawd.

Ekonomia jest nauką ścisłą

Balcerowicz, Lewandowski i Gadomski nie mają co do tego wątpliwości. Ich świat społecznyzbudowany jest z pracodawców i pracobiorców, producentów i konsumentów. Nie ma w tymświecie miejsca dla idei innych niż te, które dotyczą wymienionych, praktycznych stron ludzkiejegzystencji. Nie ma takich rzeczy, jak piękno i współczucie - może są, a nawet na pewno są,tyle że gdzieś poza decydującą o wszystkim ekonomiczną pragmatyką. W jej ramach istniejetylko surowe piękno dobrze skonstruowanego budżetu i współczucie dla nie dostrzegającychtego ignorantów. Ekonomia to nauka ścisła, a liberalizm to w istocie ekonomia.

Osobiście nie mamy nic przeciwko fascynacji liberalnych ekonomistów zapiętą na ostatni guzikustawą budżetową. Nie życzymy sobie tylko, żeby jako fachowcy decydowali o celach życiazbiorowości, redukując wolność jednostki do swobody produkowania, reklamowania ikonsumowania. Liberał powie, że jako liberał nie zamierza wtrącać się w to, co robią ludzie wczasie wolnym od wymienionych czynności. Załóżmy. Ale skoro tak, niech nie rozprawia owolności niczym wytrawny filozof.

Podsumowując pierwszy etap dyskusji w "Rzeczypospolitej", Leszek Balcerowicz stwierdza: "Tonie dyskusja, ale szum informacyjny czy też bijatyka w ciemnościach. Pierwsze teksty miałyraczej charakter paszkwilu. Nie były spełnione elementarne warunki logiczne, żeby można byłoten ciąg tekstów nazwać dyskusją. Przede wszystkim trzeba by określić jej przedmiot", czyliliberalizm. Poproszony o to powiada: można zacząć od "sfery historii filozofii (...), ale lepiej odrazu wziąć byka za rogi i spytać, co jest punktem wyjścia. Jest to problem wolności". Dalej, wtrybie nauczania podstawowego, omawia błąd marksistów mylących nędzę z brakiem wolności iżywioną przez nich iluzję, że "likwidacja biedy może nastąpić jedynie na drodze wprowadzeniaetatyzmu, odebrania wolności i skupienia decyzji gospodarczych w rękach państwowegoaparatu". Błędy te nadal pokutują, "zmieniły się tylko hasła"; zło pleni się, a o wolność i prawdętrzeba walczyć z wielką determinacją. Definiując wolność, Balcerowicz stwierdza: "Można chybatraktować jako rozszerzenie zakresu wolności to, że im mniej będziemy oddawać pieniędzybudżetowi, to wraz ze wzrostem naszej siły nabywczej o większej liczbie spraw będziemydecydować sami. To jest rozszerzenie naszego zakresu wolności". Następnie konkluduje: "Jakwidać, problem wolności prowadzi nas do bardzo konkretnych rozwiązań. I tylko wtedy dyskusjao liberalizmie ma sens, jeśli prowadzi nas do konkretów". Podsumujmy my sami: konkret toekonomia, ekonomia to liberalizm, a liberalizm to wolność; albo odwrotnie: wolność to liberalizm,liberalizm to ekonomia, a ekonomia to konkret.

Polscy liberałowie skłonni są relegować wiele ważnych dla nas rzeczy do kategorii tak zwanychproblemów zastępczych: "Zasługą liberałów - powiada Lewandowski - było to, iż energię naszejodrodzonej państwowości ukierunkowali na sprawy najważniejsze dla rozwoju. Lustracja,aborcja, spory o wojsko, konkordat i mass media zaczęły nas prześladować później".Sformułowanie "nasza odrodzona państwowość" kieruje myśl ku wspólnocie, wzajemnychzobowiązaniach, trosce i odpowiedzialności; lustracja, aborcja, media to coś, co "nasprześladuje". Mamy wrażenie, że liberałom było wszystko jedno, jak rozstrzygną się te sprawy -byleby jak najszybciej mieć je z głowy. (Przyznać jednak należy, że swego czasu o problemachzastępczych mówili też liczni socjaldemokraci, najczęściej będący zarazem ekonomistami. Ichświat wydaje się podobnie zbilansowany, a troska o ludzi pracy wyraża się tym samym językiemstóp wzrostu, proporcji pracy i kapitału.)

U niektórych osób koncentracja na rynku i wskaźnikach znosi wrażliwość nie tylko polityczną

Page 172: Binder artykuły

(patrz ocena Okrągłego Stołu), ale i etyczną. Lewandowski powiada: "wraz z utworzeniem rząduMazowieckiego zadziałała uderzeniowa dawka liberalnego lekarstwa", po czym uogólnia: "I tylkotaka recepta stawiała na nogi współczesne gospodarstwa narodowe, zrujnowane przez II wojnęświatową, miraże państwowej industrializacji i chorobliwe ambicje dyktatorów. Nie znam innegoprzypadku rzeczywistego wyleczenia. Powojenne Niemcy Zachodnie, Włochy i Japonia, później'tygrysy' Azji Południowo-Wschodniej, a jeszcze później Chile, Hiszpania i Argentyna zaczynałyod dyscypliny finansowej oraz odblokowania mechanizmu rynku i konkurencji, w miejscereglamentacji i wszechwładzy państwa". Pojawia się tu przykład Chile. Rozumiemy, że chilijskigenerał był w porządku, bo radykalnie poprawił bilans płatniczy, a więc zwiększył wolność - o ileoczywiście dla rozumienia jej natury nieistotne są tortury stosowane dla wydobycia zeznań odmarksistowskich wrogów rynku. Pinochet, jak należy rozumieć, nie miał "chorobliwych ambicjidyktatora".

W nauce nie ma miejsca na wybory ideowe i moralne. Są równania. Polemizując z WojciechemGiełżyńskim (który otworzył debatę w "Rzeczypospolitej"), Gadomski tłumaczy rzeczy, jegozdaniem, elementarne: "Nie ma odrębnej ekonomii liberalnej, ekonomii Smitha czy Keynesa.Jest nauka, która prawidłowo przedstawia zależności i wyciąga z nich wnioski albopseudonauka. (...) Zarówno ekonomiści neoklasyczni, jak i Keynes swoje rozważania zaczynaliod tych samych równań makroekonomicznej równowagi. Tyle że koncentrowali się na różnychjej obszarach. (...) Przekonanie o istnieniu nauki ekonomii jest podzielane przez liberałów, lecznie jest to warunek wystarczający do tego, by być liberałem. Podobnie wiara w ekonomicznąszarlatanerię nie jest jeszcze wystarczającym warunkiem dla bycia socjalistą". "Ekonomia jestalbo naukowa, albo bzdurna, zaś polityka gospodarcza może naukę uwzględniać lub nie".Koncentracja na "różnych obszarach" może prowadzić do zróżnicowania opinii wśródprawdziwych ekonomistów, jednak, jak rozumiemy, trudno do nich zaliczyć Ryszarda Bugajaczy Tadeusza Kowalika. Inaczej z Januszem Korwin-Mikkem - atrakcyjnym dla mediówprzywódcą dwuprocentowej UPR, który twierdzi, że w Polsce "euromasoneria trzyma mediażelazną łapą" i drukuje skazanego za kłamstwo oświęcimskie Ratajczaka. Lewandowskiumieszcza go wśród ojców-założycieli polskiego liberalizmu: "Wcześniej nurt liberalny istniał wpostaci felietonów Kisiela, Korwin-Mikkego i publikacji drugiego obiegu. To była praca dlaprzyszłości - światopoglądowa, a nie polityczna"2.

Dla Korwin-Mikkego socjalistami są niemal wszyscy, a już na pewno Bugaj czy lord ConradRussell z brytyjskiej partii liberalnych demokratów. Ten ostatni powiada bowiem: "John StuartMill wierzył w wolność i w wolny rynek. Jednakże te przekonania były od siebie niezależne.Celem liberalizmu jest stwarzanie jednostce swobody wyboru w sprawach, które nie przynosząszkody innym. Handel jest aktem społecznym. (...) Jeżeli liberałowie przekonują się, że wpewnych okolicznościach rynek nie funkcjonuje tak, jak powinien, to są w stanie zmienić zdanie,nie rezygnując ze swych wolnościowych pryncypiów". Lord brnie dalej, niepomny, że mogą goczytać prawdziwi liberałowie: "W dziewiętnastym wieku, kiedy partia liberalna sformułowałazasady wolnego rynku, rynek ten przeważnie działał na korzyść warstw społecznieupośledzonych, zapewniając konkurencję przeciwstawną monopolom. Jednakże w przypadku,kiedy konkurencja nie działała na korzyść upośledzonych, liberałowie byli zdolni dozaakceptowania państwowej interwencji i regulacji". A oto zupełnie już nienaukowa opinia lorda,istna herezja: "Zasada 'żyj i pozwól żyć innym' wymaga interwencji władzy państwowej,niezbędnej dla jej przestrzegania".

Nasze przypuszczenie, że i na odwrót, polscy liberałowie nie spodobaliby się liberałomanglosaskim, podtrzymuje Andrzej Walicki, zarzucający tym pierwszym zerwanie z głównymnurtem myśli reprezentowanej w Stanach Zjednoczonych przez, powiedzmy, Johna Rawlsa. Ichrozumowanie to dla Walickiego "powrót do prymitywnej Spencerowskiej apologetyki, wedlektórej bogactwo społeczne wytwarzają tylko prywatni pracodawcy, a ludzie pracy najemnej sąniepoprawnymi 'roszczeniowcami', źródłem społecznych kłopotów".

Page 173: Binder artykuły

Czy J.S. Milla przyjęto by do KLD?

I tak, i nie. Raczej nie. Polscy liberałowie zainteresowani są, jak powiedzieliśmy, sprawnymfunkcjonowaniem rynku. Jednak, o czym też wspominaliśmy, chętnie przydają splendoru swoimekonomicznym propozycjom - i szerzej, wizji życia, w której własność i rynek są święte, adominuje ideał uśmiechniętego sprzedawcy, "życzę państwu miłego dnia, polecamy naszeusługi" - przez odwołanie się do panteonu klasyków. Jak stwierdza Janusz A. Majcherek, jużoni, klasycy, odkryli zbawienny efekt egoistycznych motywacji, które "mogą, paradoksalnie,służyć, niezależnie od intencji, pomnażaniu dobra wspólnego zarówno w dziedzinie materialnej,jak i duchowej. Adam Smith pokazał działanie tego mechanizmu (znanego jako 'niewidzialnaręka rynku') w gospodarce. Jeremy Bentham wyjaśnił jego funkcjonowanie w dziedzinie etykispołecznej, rozwijając je w swojej teorii 'arytmetyki moralnej'. Obaj, i nie tylko oni, nie byli anizimnymi cynikami, ani naiwnymi idealistami. Byli, jak większość liberałów, realistami co donatury człowieka, społeczeństwa i państwa". Majcherka zachwyca prostota, logika i słusznośćtych idei. To, co pokazane, zostało pokazane i jest widoczne. Co wyjaśnione, jest wyjaśnione -raz i na zawsze. Publicysta broni prawdy objawionej i jej patriarchów przed zarzutamiwysuwanymi nie tyle przeciw nim, co żyjącym uczniom. Buduje ideową wspólnotęrepresjonowanych depozytariuszy ponadczasowej prawdy. Bijesz we mnie, w liberałów -powiada - znaczy bijesz w Benthama i Smitha. Wedle tej "filozofii" J.S. Mill i inni stają sięinicjatorami dokonującej się za sprawą liberałów - polskich liberałów - konsumpcjonistycznejredukcji naszej ideowej współwyobraźni.

W podobnym duchu wypowiadał się nieżyjący Dariusz Fikus: "Miltona Friedmana - wyznawał -czytałem po raz pierwszy w drugim obiegu (...) i obok pracy Friedricha A. von HayekaKonstytucja wolności było to największe moje odkrycie tamtych czasów. Zdumiewająca izaskakująca wręcz jest jego konsekwencja i logika, z jaką przekonuje nas o tym, że wszelkieograniczenie wolności osobistej, gospodarczej i politycznej w konsekwencji jest zgubne".Jesienią 1990 roku sam mistrz odwiedził Polskę i "wygłosił odczyt na swój ulubiony temat, czylio destruktywnym działaniu rządu amerykańskiego na gospodarkę". "Uzasadniał, dlaczego StanyZjednoczone nie są odpowiednim modelem dla Polski, a to dlatego, że dzięki swemunagromadzonemu wcześniej bogactwu mogą pozwolić sobie na wspieranie marnotrawnychwładz (federalnych, stanowych i lokalnych), narzucając przepisy i mechanizmy kontrolisprzeczne z istotą gospodarki. Radził polskim ekonomistom wzorować się na Hongkongu lubStanach Zjednoczonych sprzed wieku". Zwróćmy uwagę na charakterystyczną zbitkę: wolnośćosobista, gospodarcza i polityczna. U Lewandowskiego, przypomnijmy, Szwedzi wybierająsocjalny wariant ucieczki od wolności. Liberalne rozumowanie streścić można tak: wolność jestniepodzielna i tylko liberałowie wyznają ją w całej pełni. Ich pogląd uzasadniają racje tyleżemocjonalne (umiłowanie swobód), co rozumne (naukowa ekonomia). Nieprzyjaciół wolnościtrzeba bić po głowie raz Frommem, raz Hayekiem. I niestrudzenie przypomnieć, że już klasycyliberalizmu...

Jednak u klasyków znaleźć można rzeczy zupełnie z punktu widzenia polskiego liberałaniestosowne. U Johna Stuarta Milla czytamy: "Historia podaje nam przykład smutnegodoświadczenia, jakie przeszedł rodzaj ludzki, ucząc nas, że o tyle szanowano życie, własność iszczęście pewnej klasy ludzi, o ile mogła je obronić sama. Widzimy w tym, że opór stawianyzbrojnej władzy, chociażby ucisk z jej strony był najstraszniejszy, miał przeciwko sobie nie tylkoprawo mocniejszego, ale wszystkie inne prawa i wyobrażenia o obowiązkach społecznych. Ci,którzy się jej opierali, uchodzili względem ogółu nie tylko za sprawców zbrodni i to najcięższej,ale ściągali na siebie najsroższe kary, jakie były w mocy człowieka. Pierwsze przebudzenie sięsłabego poczucia obowiązku zwierzchnika względem podwładnego nastąpiło wówczas, gdy

Page 174: Binder artykuły

widział w tym swój interes i gwoli onemu czynił obietnice. Mimo uroczystych przysiągwspierających te obietnice przez ciąg wieków zrywano je i odwoływano, korzystając znajbłahszych powodów. Należy jednak przypuszczać, że te pogwałcenia sprawiały winowajcomwewnętrzne udręczenie, jeżeli moralność ich nie stała na najniższym szczeblu". Rozumiemyfrustrację Pawła Śpiewaka, który swego czasu - jako historyk idei i partyjny działacz - na pytanie"kto jest, pana zdaniem, liderem polskich liberałów?" odpowiedział: "jeśli oderwiemy się odKongresu [Liberalno-Demokratycznego], to za takiego lidera polskiego liberalizmu uważamLeszka Kołakowskiego". Można jednak spytać, dlaczego musiał się odrywać?

Dla J.S. Milla rynek nie był święty. Lewandowski nie powinien przyjąć go do KLD - chyba że naczłonka honorowego bez głosu stanowiącego. Poprałby go zapewne filozof Piotr Bartula, któryprzypomina, że "przez twardych liberałów został on [Mill] oskarżony o bezmyślne pomieszanieidei liberalnych i socjalistycznych" - i słusznie, dodaje. My chętnie przyjęlibyśmy Milla do jeszczenie założonej Partii Konstruktywnego Eklektyzmu.

Przypływ podnosi wszystkie łodzie

Na murach Warszawy widnieją w wielu miejscach graffitti "zjadaj bogatych". Byłby to istotnienowatorski eksperyment socjalny, prawdziwa trzecia droga. Jednak tak samo jak kanibalizmodrzucają liberałowie każdą myśl o dalszym - po traumie komunizmu - eksperymentowaniu nażywym ciele społeczeństw. Niech raczej realizuje się, powiadają, naturalny porządek rzeczy -niech najbogatsi bogacą się jak najpilniej, żeby jak najwięcej konsumować, niech zatrudniająinnych, mniej bogatych, którzy też będą konsumować, zatrudniać i oczywiście wytwarzać isprzedawać towary - w ten sposób wzrastać będzie popyt, ad maiorem Dei gloriam, a jegopromocją zajmą się wykształceni specjaliści od marketingu, "życzę miłego dnia". Na tymperpetum mobile skorzystają, rzecz jasna, wszyscy, nawet bezrobotny i żebrak (to też praca),prostytutka, rumuńska Cyganka, a także polska pielęgniarka. Proste to i zrozumiałe(przypominamy cytowany list do "Rzeczypospolitej"). Kto twierdzi inaczej, jest komunistą ipopulistą.

Za radą Miltona Friedmana Korwin-Mikke, liberał uznany przez Lewandowskiego, a nawetSzackiego, odwołuje się (czy prawomocnie, to już inna sprawa) do osiągnięć liberalizmudziewiętnastowiecznego. Jest przeciw ubezpieczeniom społecznym, obowiązkowi szkolnemu iprawu wyborczemu dla kobiet, za tym zaś, żeby obniżanie krawężników finansowali saminiepełnosprawni, ewentualnie rowerzyści, którym na tym zależy. Jego zdaniem, a takżezdaniem Lewandowskiego i Gadomskiego (raczej nie Szackiego), idealne państwoograniczałoby się do organizowania policji i wojska. Jednak rzeczywistość daleka jest odkanonicznego ideału. Lewandowski i Gadomski więc akceptują przymus szkolny, obowiązkoweubezpieczenia społeczne, nakaz jazdy w pasach, ograniczenie szybkości na drogach i tak dalej.Gadomski pomstuje niekiedy na świat daleki od liberalnego ideału: "Bogaci w różnych krajachpłacą podatek od dochodów osobistych, podatek korporacyjny (od dochodów swoichprzedsiębiorstw), katastralny od swoich nieruchomości, spadkowy (żeby bogactwo nie byłostałym przywilejem rodziny) od dochodów kapitałowych, akcyzę od towarów luksusowych,obciąża się ich pełnymi kosztami usług publicznych. Politykę taką prowadzą dziś niemalwszystkie rządy". Wszystko to w oczywisty sposób nie sprzyja realizacji jedynego celucywilizowanej ludzkości, jakim jest produkowanie, promowanie, sprzedawanie i kupowanie jaknajwiększych ilości proszków do prania, samochodów, telefonów komórkowych czy klockówLego. Powtórzmy dla pełnej jasności: po pierwsze, nie mamy nic przeciwko produkowaniu,promowaniu, sprzedawaniu i kupowaniu tych i innych produktów, jednak wolelibyśmy, żeby tedość banalne czynności nie urastały do rangi Istoty Wolności; i po drugie, nie sprzeciwiamy sięnierównościom społecznym, jednak przy założeniu, że jest możliwa publiczna dyskusja o ich

Page 175: Binder artykuły

nierównościom społecznym, jednak przy założeniu, że jest możliwa publiczna dyskusja o ichrozpiętości, a mówiąc dokładniej, że dyskusji takiej nie uznają liberałowie za zło konieczne,koncesję na rzecz populizmu. Bardzo nie lubimy też "filozofii rynku" anektującej ideały wolności istawiającej nam za wzór dealera, brokera, designera, developera, head huntera, specjalistę odpublic relations - ludzi, którzy żyjąc w świecie firm, kontraktów, klientów, nie widzą innegoświata, a słysząc, że na przykład Muzeum Narodowe lub Akademia Wychowania Fizycznegoma kłopoty finansowe, odpowiadają: no to sprywatyzujcie się. A przecież inny świat to nie tylkopegeery.

Co do nierówności, Gadomski stwierdza, że wysiłki rządów Stanów Zjednoczonych poszły namarne, a pieniądze wydane na pomoc społeczną nie zlikwidowały ani nawet nie zmniejszyłyobszarów nędzy. Z nostalgią wspomina, że jeszcze przed wiekiem prezydent StanówZjednoczonych Grover Cleveland odmówił podpisania ustawy o pomocy farmerom-ofiaromsuszy: "A przecież słowa Clevelanda wynikały nie tyle z doktrynerstwa, egoizmu i brakuwrażliwości społecznej, ile z przekonania, że ingerencja rządu w życie społeczne zagrażawolności jednostek; raz otwarta furtka dla ingerencji rządu nawet w przypadku tak oczywistymjak pomoc dla dotkniętych klęską żywiołową nigdy nie zostanie zamknięta, zachęcając rządy dozwiększania zakresu swej omnipotencji". Najwyraźniej my i Gadomski zupełnie inaczejdefiniujemy doktrynera: dla nas jest nim ten, kto przedkłada zasadę nieingerencji nad życieludzkie. Doktrynerstwem wydaje nam się też przekonanie, że otwarcie najmniejszej "furtki" dlainterwencjonizmu to prosta droga do omnipotentnego państwa. Tak rozumujący liberał chciałbyzerowego deficytu budżetowego, zerowej inflacji i podatków ograniczonych do finansowania"stróża". Jest też nauczycielem-moralistą: ograniczenie podatków do minimum to nie tylkowymóg ekonomicznych równań, ale i lekcja, że zabieranie ludziom ich dorobku jest niemoralne,burzy rynek, zniechęca do dalszych wysiłków.

Gadomski widzi, że w kraju jest sporo biedy. "Coś z tą biedą trzeba jednak zrobić". Są dwapomysły - jeden bardzo dobry, drugi bardzo zły. "Jedni twierdzą, że należy uczynić wszystko, bykraj rozwijał się jak najszybciej, by rósł średni poziom bogactwa; drudzy, że bogatym trzebazabierać, a biednych obdarowywać, wówczas poziom życia się wyrówna i wszyscy będą żyli wewzględnym dostatku". Gadomski nie pozostawia wątpliwości, która strategia bardziej muodpowiada. Wyjaśnia dlaczego: "Spłaszczenie dochodów, na przykład poprzez wprowadzenieostrzejszej progresji podatkowej, musiałoby doprowadzić do drastycznego spadku oszczędnościw grupie bogatych bez odpowiedniej rekompensaty w grupie biednych. Tym samymprzyczyniłby się do obniżenia oszczędności, inwestycji i tempa wzrostu. Strategia szybkiegowzrostu gospodarczego przy utrzymywaniu znacznych dysproporcji dochodowych pozwala naszybsze zmniejszenie obszarów biedy niż strategia wyrównywania dochodów kosztem niższejstopy wzrostu PKB". Dobry byłby podatek liniowy, przeciwieństwo socjalistycznej progresji, choći to wydaje się zgniłym kompromisem; mamy nieodparte wrażenie, że dla konsekwentnegoliberała nieliberalne jest wszystko, co kiedykolwiek i gdziekolwiek zrealizowano.

Gadomski parokrotnie przypomina receptę Kennedy'ego: przypływ podnosi wszelkie łodzie.Jego przesłanie do pracobiorców jest proste: każdy jest kowalem swojego losu i odpowiada zaswoją pomyślność. Tak samo uważa cytowany czytelnik "Rzeczypospolitej", przypomnijmy: "ci,którzy dziś 'nie potrafią' znaleźć sobie pracy, wypuszczeni na głębokie wody, szybko się tegonauczą". Gadomski daje dwa przykłady. Żebrzący przybysze z Bałkanów odwołują się donaszego współczucia, obnoszą się z kalectwem, proszą o pomoc. Wietnamczycy wprostprzeciwnie, własnymi siłami starają się pokonać nędzę. Zaczynają od taniego mieszkania,inwestują w dzieci, mozolnie budują przyszłość w naszym kraju. Biorą sprawy we własne ręce,jak zachęcał Lech Wałęsa. Gadomski apeluje: "Ludzie, od was zależy, czy w waszym domu jestczysto, czy wasze dzieci się uczą, czy pracodawca zaoferuje wam pracę. Nie leżcie, nieczekajcie, zróbcie coś, żeby nie być biednym". Jak śpiewa popularny zespół rockowo-góralskiGolec uOrkiestra: "Tu na razie jest ściernisko/ ale będzie San Francisco/ a tam, gdzie tokretowisko/ będzie stał mój bank!".

Page 176: Binder artykuły

Polscy liberałowie często przypominają, że gdybyśmy ich nie słuchali, nigdy nie wyrwalibyśmysię z kręgu niemocy, w jakim tkwi do dziś, powiedzmy, Białoruś. Jeśli mieliśmy i mamy kłopoty,to dlatego, że nie byliśmy konsekwentni. Rysuje się różnica stanowisk. Gadomski uważa, że taknaprawdę nie słuchaliśmy wcale, że polityka rządów Mazowieckiego i Bieleckiego nie byłaliberalna: "Leszek Balcerowicz doprowadził do elementarnej równowagi gospodarczej. Tegowymagał nie liberalizm, ale zdrowy rozsądek". "Nawet z wielką lupą trudno byłoby tu dostrzecpolitykę liberalną. Elementarna równowaga gospodarcza, czyli zdrowy rozsądek, to jeszcze nieliberalizm". Wylicza: "wprowadzono hojne zasiłki dla bezrobotnych i pseudobezrobotnych,rozszerzono zakres rent rolniczych, obniżono de facto wiek przechodzenia na emerytury i żebysfinansować tę rozrzutną politykę socjalną, z roku na rok podnoszono podatki". Przykłademulegania grupom nacisku może być "popieranie przez premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego'Paktu dla przedsiębiorstwa', mającego wiele wspólnego z korporacjonizmem, a nic zliberalizmem". Jest to stanowisko pryncypialne. Lewandowski prezentuje pogląd bardziejumiarkowany i mniej konsekwentny. Raz mówi o "uderzeniowej dawce liberalnego lekarstwa",którą zaaplikował społeczeństwu rząd Mazowieckiego, kiedy indziej przyznaje, że byłykompromisy, za dużo kompromisów. Z kim? Ze związkami zawodowymi, z mentalnością inawykami przesiąkniętych socjalizmem mas. "Myśmy nie doceniali - wyznaje - lęku człowiekaprzed nieznanym. Przed wolnością, która niesie ciężar odpowiedzialności". W kompromisyuwikłał się zwłaszcza rząd Suchockiej; to był - powiada - deszcz, a za Pawlaka trafiliśmy podrynnę. Trzeba było robić swoje, tylko chytrzej: słowem często powracającym u tego autora jest"socjotechnika".

Gdyby liberałom udało się w porę przechytrzyć niemądre społeczeństwo, sprawa byłaby prosta,wszyscy wzbogaciliby się - także ci, którzy teraz tak zaciekle protestują, powiedzmy:pielęgniarki.

Nasz kapitalizm jest naprawdę dziewiętnastowieczny

Liberałom podoba się to bardzo, nam mniej. W listopadzie 2000 roku Unia Wolności,Konfederacja Pracodawców Prywatnych, Konfederacja Pracodawców Polskich i BusinessCentre Club skierowały do Sejmu projekt nowelizacji kodeksu pracy. Poważne organizacje,poważna partia, ważny problem. Jeśli proponowane zmiany zostaną wprowadzone, pracodawcabędzie mógł: (a) zatrudniać bez ograniczeń na czas określony (teraz tylko dwa razy, późniejmusi podpisać stałą umowę); (b) obniżyć dodatki za pracę w godzinach nadliczbowych zpięćdziesięciu i stu do dwudziestu pięciu i pięćdziesięciu procent; (c) zwolnić pracownikabędącego na zwolnieniu lekarskim; (d) płacić za trzydzieści dni zwolnienia, a nie jak dotąd zatrzydzieści pięć, oraz obniżyć wynagrodzenie za ten czas z osiemdziesięciu pięciu dosiedemdziesięciu pięciu procent; (e) zamiast dotychczasowej piętnastominutowej płatnejprzerwy śniadaniowej wprowadzić dłuższą, lecz bezpłatną; nadto: (f) pracownik będzie miałprawo do płatnego zwolnienia na poszukiwanie pracy tylko wówczas, gdy został zwolniony; (g)w firmie zatrudniającej do pięćdziesięciu osób właściciel nie będzie musiał tworzyć regulaminuwynagrodzenia; (h) Fundusz Pracy będzie zwracał koszty wstępnych badań lekarskich; (i)znikną odprawy dla odchodzących na emeryturę pracowników małych firm; (j) firmy zagrożoneupadkiem będą mogły przez pół roku nie akceptować niektórych przepisów prawa pracy; (k)roczny limit godzin nadliczbowych wzrośnie ze stu pięćdziesięciu do dwustu. Komentatorowigazety propozycje te bardzo się podobały, między innymi dlatego, że firmy zostaną uwolnioneod balastu biurokracji, praca potanieje, bardziej opłacalne będzie tworzenie nowych miejscpracy, łatwiej będzie zatrudniać i zwalniać pracowników, ograniczy się nadużycia, na przykładplagę lewych zwolnień, a przepisy staną się bardziej jednoznaczne.

Propozycje te wymagałyby dyskusji, ale jak dyskutować nad tym, co, zdaniem liberałów, jest

Page 177: Binder artykuły

Propozycje te wymagałyby dyskusji, ale jak dyskutować nad tym, co, zdaniem liberałów, jestrównie oczywiste jak elementarz i arytmetyka? Są jednak tacy, którzy dyskusję podejmują.Krzysztof Wolicki stwierdza: "mnożą się przejawy świadczące o tym, że potężny odłam polskiejklasy politycznej wraz z jej zapleczem biznesowym i medialnym - z grubsza jest to środowisko,z którego rekrutują się laureaci nagród Kisiela pisma 'Wprost' - rozpoczął ofensywę na kolejnegwarancje prawne i zabezpieczenie socjalne ludzi pracy. (...) Głównym orężem tego naciskujest szczególny argument: interesy ludzi pracy są sprzeczne z interesami bezrobotnych, trzebazabierać pracę tym pierwszym, żeby dać pracę tym drugim. Ta propaganda przybiera już takienatężenie jak u dawnych socjalistów - walka klas. Tym razem 'walczy' klasa pracujących z klasąbezrobotnych. To wygląda na kpinę, ale rzecz jest śmiertelnie serio".

Wyobraźmy sobie szwaczkę zatrudnioną na czas określony w niewielkiej firmie, która zaczynamieć kłopoty ze zbytem. Można ją bez trudu zwolnić po wygaśnięciu kontraktu i nawet lewezwolnienie nie pomoże. Ale po wejściu w życie nowelizacji będzie ją można spokojnie wyrzucić,nawet kiedy zachoruje naprawdę, bo nie będzie chroniona żadnym prawem. Proponowaneprzepisy byłyby może mniej drakońskie, gdyby niektóre obowiązki pracodawców przejął ZUSczy kasy chorych, ale o tym nie ma w projekcie mowy. A sytuacja wielu zatrudnionych już terazjest niewesoła. Nie mamy na myśli górników ani - zwłaszcza - dyrektorów węglowych holdingów(ich monstrualne apetyty płacowe nie mają żadnego usprawiedliwienia) tylko, powiedzmy,otrzymujące śmieszne wynagrodzenie pracownice hipermarketów, którym nie wlicza się dopłatnego czasu godziny na przygotowanie i godziny na zwinięcie "warsztatu pracy".

Niekwestionowaną zdobyczą transformacji ustrojowej jest zanikanie sektora państwowego wprodukcji na rzecz sektora prywatnego. Jednak mało kto zauważa, że towarzyszy temu zanik defacto związków zawodowych. Jak powszechnie wiadomo, główne związki to OPZZ i"Solidarność". Mają one reprezentację parlamentarną, nadto "Solidarność" gra kluczową rolę wzawiłym procesie budowania i niszczenia politycznej platformy polskiej prawicy, wypowiada sięw ważnych sprawach takich jak aborcja, pornografia, edukacja seksualna w szkołach,konstytucja grożąca czwartym rozbiorem czy reprywatyzacja mienia kamieniczników."Solidarność", która obaliła dawny ustrój, jest więc nadal podmiotem politycznym. To, że jestrównież podmiotem związkowym, wydaje się oczywiste - wiemy z prasy i telewizji, z jakądeterminacją organizuje publiczne protesty. Jednak podobnie jak w przypadku OPZZ - i na tochcemy zwrócić uwagę - jej siłą i ostoją są skazane na rychłą śmierć państwowe molochy.Kiedy zakończy się proces prywatyzacji, wyjdzie na jaw smutna prawda: związki są potęgą, bytak rzec, wirtualną. Próbowaliśmy dowiedzieć się w obu centralach, jaki jest procentuzwiązkowienia w obejmującym już ponad siedemdziesiąt procent sektorze prywatnym, a jaki wprodukcyjnym sektorze publicznym. Niestety nikt nie dysponował taką statystyką, ani w"Solidarności", ani w OPZZ. Przyznano, acz niechętnie, że w przedsiębiorstwach ściśleprywatnych związki są rzadkością - ma je około pięciu-dziesięciu procent firm, nie wiadomo, jakliczne. "Solidarność" próbuje organizować się w hipermarketach. OPZZ utworzyło, z myślą osektorze prywatnym, Ogólnopolski Pracowniczy Związek Zawodowy - Konfederację Pracy.Prywatni właściciele nie muszą nawet bronić się przed związkami, mówić "u mnie związków niebędzie" - zakładanie ich uniemożliwia kontraktowe zatrudnienie. Podobno najbardziejbezwzględni są polscy przedsiębiorcy, ci, którzy od "szczęk" doszli do majątku - ci nieprzestrzegają nawet istniejących przepisów. Natomiast zagraniczni inwestorzy zakładają, że wPolsce nie muszą obowiązywać pewne reguły cywilizujące stosunki pracy, w ich krajachoczywiste. Propozycja UW i Business Centre Club - jak twierdzi Grzegorz Ilka ze wspomnianejKonfederacji Pracy - jest próbą prawnego usankcjonowania obecnej "rozbójniczej" praktyki.Jakkolwiek zgodność prawa z rzeczywistością jest wielce pożądana, nie sądzimy, iżby w tymprzypadku był to słuszny kierunek przemian.

Niełatwo krytykować liberałów, bo sprzedają hurtem trzy towary: swoją ekonomiczną receptę,styl życia oraz wolność tout court. Nie kupujesz? Znaczy masz zniewolony umysł i autorytarnąosobowość.

Page 178: Binder artykuły

Wiele osób podejmujących dyskusję o liberalizmie, między innymi Paweł Kłoczowski, podkreśla:"Nie ma jednego liberalizmu, jest wiele różnych liberalizmów, a jednym z najważniejszychsposobów odróżniania rozmaitych liberalizmów jest lista 'praw człowieka', które określonyliberalizm traktuje jako niezbywalne. W miarę rozwoju tradycji liberalnej okazało się bowiem, żelista tych praw może być bardzo różna, co więcej rozmaite liberalizmy mogą być pod względemsiebie w stanie permanentnego konfliktu". Według Kłoczowskiego liberałowie w różnychokresach uznawali za najważniejsze różne uprawnienia: w XVII wieku wolność sumienia itolerancję, w XVIII wieku prawa własności, wolnej przedsiębiorczości i wymiany handlowej, wXIX wieku wolność słowa, prawo zrzeszania się i prawa socjalne. Wersja liberalizmu, o którejmówimy, koncentruje się na prawach wolnego przedsiębiorcy.

Jerzy Szacki przypomina opinię Davida Starka: "Kapitalizm zaprojektowany upodabnia sięnieuchronnie do innych racjonalistycznych utopii, których punktem wyjścia są abstrakcyjnezasady, a nie praktyka" oraz opinię Kazimierza Z. Poznańskiego: "coraz więcej wskazuje na to,że liberalizm jest w tym regionie często sprowadzany przez swych najbardziej oddanych'uczniów' do niewielu zasad, pozbawionych całkowicie związku z głównym nurtem doktrynyliberalnej. W znacznej mierze pozbawia się go tradycyjnej troski o powszechny dobrobyt,wychwalając natomiast 'dżunglę' walki o byt czy też 'prywatną wojnę' ". Szacki zgadza się z tąkrytyką, jednak usprawiedliwia polskich liberałów. Zwraca uwagę, że konieczne było przyjęcieskrajnie liberalnych założeń funkcjonowania gospodarki, bo tylko wówczas liberalizm stawał sięsystemem ekonomicznym, który można było wprowadzać w życie. To prawda. Ale co zrobić zgłosem sumienia?

Teksty wykorzystane:

P. Bartula, "Nowoczesna destrukcja liberalizmu", [w:] Liberalizm u schyłku XX wieku, red. J.Mikłaszewska, Meritum, Kraków 1999, s. 266.

"Co po rewolucji? Z profesorem Jerzym Szackim rozmawia Jacek Piasecki", "Rzeczpospolita" z1.10.1994 roku.

D. Fikus, "Apostoł wolnego rynku. Kapitalizm i wolność", "Rzeczpospolita Plus-Minus" z16.12.1993 roku.

W. Gadomski, "Bieda z głowy", "Gazeta Wyborcza" z 9-10.01.2000 roku.

W. Gadomski, "Pogoda dla liberałów. Polemika z Wojciechem Giełżyńskim", "RzeczpospolitaPlus-Minus" z 7.09.1996 roku.

"Jak doszliśmy do kapitalizmu", z J. Lewandowskim rozmawiał R. Januszewski, "RzeczpospolitaPlus-Minus" z 23.01.1999 roku.

R. Kalukin, "Propozycja Unii Wolności i pracodawców. Kodeks na bezrobocie", "GazetaWyborcza" z 9.11.2000 roku.

P. Kłoczowski, "Czy liberalizm wystarczy", [w:] Liberalizm u schyłku..., op. cit., s. 200.

J. Lewandowski, "Sztafeta liberałów i bunt mas", "Rzeczpospolita" z 26.11.1994 roku.

J.A. Majcherek, "Nieporozumienia pojęciowe i faktograficzne", "Rzeczpospolita Plus-Minus" z10.12.1996 roku.

"Marksizm a rebours", z P. Śpiewakiem rozmawiała M. Subotić, "Rzeczpospolita Plus-Minus" z

Page 179: Binder artykuły

29.11.1993 roku.

J.S. Mill, O rządzie reprezentatywnym. Poddaństwo kobiet, tłum. G. Czernicki, Znak i Fundacjaim. Stefana Batorego, Warszawa-Kraków 1995, s. 291.

"Pokorna prośba", "Rzeczpospolita Plus-Minus" z 8.06.1996 roku.

M.W. Popławski, odnośnie artykułu "Pogoda dla liberałów", "Rzeczpospolita Plus-Minus" z28.09.1996 roku.

J. Szacki, Liberalizm po komunizmie, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Fundacja im.Stefana Batorego, Warszawa-Kraków 1994, s. 9.

"To problem wolności", rozmowa z L. Balcerowiczem, "Rzeczpospolita Plus-Minus" z23.11.1996 roku.

A. Walicki, "Od wulgarnego socjalizmu do wulgarnego kapitalizmu, czyli... źródła społecznychkłopotów", "Przegląd" z 6.11.2000 roku.

A. i K. Wilkowie rozmawiają z lordem Conradem Russellem, "Pieniądz jest jak woda w czasiepowodzi", "Rzeczpospolita Plus-Minus" z 8.05.1999 roku.

K. Wolicki, "Farsa i rzeczywistość", "Przegląd" z 20.11.2000 roku.

Sergiusz Kowalski - socjolog. Opublikował pracę Krytyka solidarnościowego rozumu.Pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN.

Nina Kraśko - socjolog. Opublikowała pracę Instytucjonalizacja socjologii w Polsce 1920-1970. Pracuje w Bibliotece Narodowej.

Przedwiośnie?

Page 180: Binder artykuły

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 181: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2001-03-20

Władcze telewizory

O demokracji i mediach z socjologiem prof. Zdzisławem Krasnodębskim rozmawiaPaweł Paliwoda

W USA mówi się, że gdyby tak ważna osobistość medialna, jak Kaczor Donald, wzięła udział wwyborach prezydenckich, to już na starcie uzyskałaby 25-procentowe poparcie. Czy to niepotwierdza tezy Mieczysława Rakowskiego, że kto ma dostęp do telewizji, ten ma władzę?

Mieczysław Rakowski miał władzę i doskonały dostęp do telewizji, a mimo to władzę stracił, choć - jakpamiętamy - w tamtym czasie jego dewiza brzmiała: "Władzy raz zdobytej nigdy nie oddamy". Już jegopolityczny los świadczy więc o tym, że rzecz jest bardziej skomplikowana. Sytuacja, o której pan mówi,jest w demokracji możliwa tylko tam, gdzie mamy do czynienia z daleko idącą patologią sfery politycznej- brakiem kultury obywatelskiej. Wtedy najsilniej ujawnia się kreująca i opiniodawcza funkcja mediów.Kontrola mediów publicznych przez obywateli, pluralizm środków masowego przekazu, a zwłaszczazainteresowanie obywateli problemami państwa, to czynniki redukujące podobne niebezpieczeństwa wdemokracji, w której media rzeczywiście urosły do roli czwartej władzy. Jednak wpływ środków masowego przekazu jest zróżnicowany. Według badań amerykańskiegosocjologa Roberta Putnama istnieje zależność między typem środka przekazu, na podstawie któregoludzie kształtują swój obraz rzeczywistości, a poziomem obywatelskiej świadomości i aktywności.Mówiąc najkrócej, ludzie, którzy czytają prasę, częściej biorą udział w różnych inicjatywach politycznych ispołecznych. Słowo pisane skłania do namysłu i przez to wpływa pozytywnie na świadomość i naaktywność obywatelską i społeczną. Niestety, wręcz przeciwnie jest u telewidzów, choć i tu występujezróżnicowanie w zależności od rodzaju oglądanych programów.

Czy to znaczy, że ludzie ukształtowani przez telewizję są głupsi od czytelników gazet?

Nie wiadomo, jaki jest tutaj związek przyczynowy: czy ludzie mniej sprawni intelektualnie częściejwybierają telewizję, czy też to telewizja z czasem kształtuje głupców. Zdaniem Putnama wielbiciele talk-show, oper mydlanych i cyklów w rodzaju "Big Brother" są w życiu społecznym i politycznym mniejzorientowani, pasywni i łatwiejsi do sterowania. Inne badania pokazują, że telewizja buduje płytkiezainteresowanie polityką, które nie przekłada się na prawdziwą wiedzę polityczną. Ludzie znają twarze inazwiska polityków, lecz w gruncie rzeczy nie są "dobrze poinformowanymi obywatelami", nie rozumiejąproblemów politycznych, wszystko sprowadzają do spraw personalnych i do cech zewnętrznychpolityków.

Modni myśliciele lewicy, w rodzaju Vattimo czy Derridy, negują wartość wiedzy politycznej. Niema obywateli mądrzejszych czy głupszych, są równoprawne punkty widzenia i techniki ichekspresji. Nie ma prawdy, jest permanentny proces perswazyjny. Żyjemy w dobie rewitalizacjiateńskiej sofistyki. Telewizja doskonale wspiera ten proces.

Zapewne Vattimo i Derrida nie zgodziliby się z taką charakterystyką ich poglądów. Jednak rzeczywiścienowa lewica po tym, gdy straciła swoją utopię, stała się dość cyniczna. Jej przedstawiciele mówią teraz ośmierci tego, co realne, o zastąpieniu wszystkiego przez przestrzeń wirtualną, w której toczy sięnieustanna gra zmiennych tożsamości. Ale myślę, że to obraz zbyt pesymistyczny. W Ameryce jużodzywają się głosy krytyczne - mówi się: telewizja i komputery nie zastąpią dobrego wykształcenia.

Page 182: Binder artykuły

odzywają się głosy krytyczne - mówi się: telewizja i komputery nie zastąpią dobrego wykształcenia.Internet jest tu najnowszą pokusą, a powoli zostaje "odczarowany". Owszem, dzięki niemu można czytaćŻYCIE, będąc w Bremie, ale nie wyczyta się z niego obywatelskiej mądrości. To może dać tylko dobrewychowanie i tradycyjne kształcenie.

Czy w dobie masowych mediów zanik kryteriów selekcji informacji nie jest poważnymzagrożeniem dla demokracji?

Ktoś, kto spędza od wczesnego dzieciństwa 4-6 godzin przed telewizorem i nigdy niczego nie czyta, nierozmawia z rodzicami - później nie jest w stanie dokonać świadomego wyboru politycznego. Zawszebędzie manipulowany, podatny na mody. W tym sensie zgadzam się, że istnieje niebezpieczeństwomasowych iluzji. Parę lat temu szerzył się na Zachodzie przesąd, że jeśli dzieci dostaną komputery, toprzez to staną się lepsze, mądrzejsze. To jest nieporozumienie, które w Polsce dominuje do tej pory.

Akt selekcji to akt dyskryminacji - mówiąc językiem ponowoczesnego dyskursu. Człowiekukształtowany w takim klimacie boi się dokonywać wyborów. Wybór jest traktowany jakodyskryminacja tego, co nie zostało wybrane. Dlatego lewicowi ideolodzy homogenizują przestrzeńkulturową i informacyjną.

Jeśli kulturę pojmuje się jak wielki supermarket, to należy pamiętać, że w supermarkecie i tak dokonujesię wyborów. Nie można chcieć wszystkiego naraz skonsumować, nie narażając się na wymioty.Ideologia, o której pan mówi, to ideologia swobodnego wyboru. Ale nieustannie dokonujemy takżepewnego typu selekcji informacji, produktów, wzorów zachowań. Oczywiście pozostaje pytanie o kryteriaowych wyborów. Skąd je bierzemy? Dzisiaj modne teorie głoszą zanik hierarchii ważności informacji.Obywatel ma się stać bezkrytycznym odbiorcą medialnego misz-maszu. Zacierają się gatunki w sztuce,podstawowe rozróżnienia polityczne i filozoficzne. To nie jest jednak do końca prawdziwy obraz kulturyZachodu. Globalna kultura masowa to tylko strawa dla mas. Elity, warstwa średnia, dbają o wychowanieswych dzieci, pielęgnują hierarchiczną kulturę. Im niżej jest się społecznie, tym więcej ogląda siętelewizji, tym więcej konsumuje się kultury popularnej, tym bardziej podlega się jej wpływom. Obrazspołeczeństwa, jaki przedstawia się w uproszczonych wersjach postmodernizmu, to nie tyle obrazspołeczeństw Zachodu, co obraz społeczeństw postkomunistycznych, dopiero tworzących z magmy swestruktury, społeczeństw spauperyzowanych mas i nuworyszy, chaosu kulturowego.

Ciągle spotykam się z takim argumentem: ma pan telewizyjnego pilota, może pan sobie wybierać,co pan chce. Jeżeli można sobie klikać pilotem, to znaczy, że z liberalną demokracją wszystkojest w porządku.

Można to przedstawić tak: pan siedzi przed telewizorem, a ktoś za pana troszczy się o pluralizm oferty.Mało tego, dba o to, żeby nic z niej nie zostało wykluczone, bo wtedy, gdy coś wykluczymy, ograniczymywolności i znajdziemy się w systemie totalitarnym czy autorytarnym. Wybór należy do pana. To niezwyklenaiwne rozumowanie! Co więcej, zupełnie nie do utrzymania. I ludzie, którzy głoszą tego typu poglądy,też w nie tak naprawdę nie wierzą, bo w gruncie rzeczy dobrze wiedzą - na ogół dużo lepiej od nas - copowinniśmy wybierać i jakie treści powinno się nam podsuwać, aby się dobrze sprzedawały. Z naturyrzeczy są też bardziej przyjaźni pewnym poglądom politycznym, filozoficznym, kulturowym. Takim, któregłoszą radosną nowinę niczym nie ograniczonego wyboru, niczego nie wymagają, niczego - pozornie -nie wykluczają. Dlatego sugerują nam nachalnie, że powinniśmy wybrać tego polityka, a nie innego,słuchać o tym, a nie o czymś innym, wspominać to zdarzenie historyczne, a nie inne, i w odpowiednisposób.

Czy można zatem powiedzieć, że opiniotwórcze media są zdominowane przez lewicę?

Jest rzeczywiście pewna przewaga lewicy w środkach masowego przekazu: publicznych i prywatnych. Wtelewizji publicznej na Zachodzie jest to jednak głównie dawna, moralistyczna lewica. Ważny jest teżstatus własnościowy, bo w mediach prywatnych, niezależnie od lewicowości czy prawicowości, liczą sięprzede wszystkim pieniądze. Oczywiście jeżeli robi się w telewizji słynne "Big Brother", to z punktuwidzenia tradycjonalisty jest to akt barbarzyństwa kulturowego. Jednak to niewiele ma wspólnego zpolitycznym zaangażowaniem właścicieli takiej stacji. W takim wypadku liczą się pieniądze, a nieprzekonania.

TVN robi "Wielkiego Brata", bo Mariusz Walter kocha dukaty. I chce zadośćuczynić apetytom,które już są na rynku, i broń Boże niczego nie korygować, nie moralizować, za wszelką cenę nie

Page 183: Binder artykuły

które już są na rynku, i broń Boże niczego nie korygować, nie moralizować, za wszelką cenę niepłoszyć widza. Tolerancja, pluralizm, bogatsza oferta dla widza, ble-ble. Cała logika tego systemujest taka, że TVN nie wszczyna lewicowych krucjat, tak jak to robi "Gazeta Wyborcza", alezaspokaja i zarazem podsyca lewicowe apetyty, udają przy tym koryfeusza liberalizmu.

Sposób, w jaki pan mówi o mediach, wskazuje, że ma pan jednak lewicowe poglądy. Przecież radykalnąkrytykę środków masowego przekazu możemy znaleźć w szkole frankfurckiej, w ruchu studenckim latsześćdziesiątych. Proszę sięgnąć do tego, co pisali Adorno, Marcuse i inni. Dawna lewica występowaławłaśnie przeciwko manipulacji mediów, przeciw kapitalistom i imperialistom, przeciw kulturze masowej,konsumpcji ogłupiających ludzi. Mówiono: to jest właśnie prawdziwie autorytarny system, zniewalającyod wewnątrz, system "represywnej tolerancji". To lewica zwalczała prasę Springerowską, sensacyjnątelewizję, reklamy itd.

Skoro Pan nie lubi socjalizmu, pomówmy o telewizji publicznej, która powinna być od niegowolna.

Telewizja publiczna powinna być wolna nie tylko od socjalizmu, ale w ogóle od ślepej ideologii - i odzideologizowanych dziennikarzy. Musi ona zapewniać rzetelną, poważną informację. Ponadto telewizjapubliczna ma stanowić forum dyskusji obywateli między sobą oraz debat obywateli z politykami. Jest niedo pomyślenia, żeby telewizja publiczna robiła programy typu "Big Brother". To medium pewnych rzeczynie pokazuje, nie jest nastawione przede wszystkim na sensację i zysk - tutaj nie pokazuje sięprogramów i filmów pewnego rodzaju, na przykład bardzo erotycznych, już nie mówiąc opornograficznych.

Rozumiem, że mówi Pan o telewizji publicznej na Zachodzie. Czy tam możliwa byłaby takarozmowa, jak Piotra Gembarowskiego z Marianem Krzaklewskim?

Nie, tak skandaliczne wydarzenie nie byłoby możliwe. Tam nie występuje w ogóle taki agresywny ton wtego typu sytuacjach. Zasadą jest staranie się o obiektywność, niepokazywanie, że jest się partyjnym, żepopiera się pewną linię. Dziennikarz występuje raczej jako rzecznik ogółu.

Czy w polskiej telewizji publicznej nie zostały już dawno przekroczone wszystkie graniceprzyzwoitości?

Rzeczywiście dominuje styl prasy bulwarowej. Ta telewizja tak naprawdę nigdy nie stała się telewizjąpubliczną. Na Zachodzie jest nie do pomyślenia, żeby ktoś, kto był zaangażowany w politykę, np. jakoszef kampanii wyborczej jakiejkolwiek partii, miał wysoką pozycję w telewizji publicznej. Taka sytuacja,jak w Polsce, nie gwarantuje obiektywności, dystansu wobec klasy politycznej. Sądzę, że należytelewizję zdecentralizować, a w radach nadzorczych i programowych powinni zasiąść przedstawicieleważnych grup i organizacji społecznych. Austria właśnie "odpartyjnia" swą telewizję publiczną - możewarto się dowiedzieć, jak to się robi?

Czy ta sytuacja nie jest zawiniona przez intelektualną elitę?

Dzisiejszy kształt telewizji publicznej, tak jak wielu innych instytucji, jest wynikiem pewnych iluzji, którezdominowały główny nurt refleksji politycznej po 1989 roku. Mam na myśli środowiska opiniotwórcze czy,jak pan woli, klasę interpretatorów. Ich zdaniem budowa demokracji polega na ciągłym rozszerzeniuoferty politycznej i kulturowej. Nie troszczymy się o to, co łączy społeczeństwo, albo o normy, na którychwspiera się porządek, nie interesujemy się tradycją, tym, co łączy, tylko raczej dekonstrukcjątradycyjnych wzorów, autorytetów, sposobów życia, bo to wszystko może zniewalać, ograniczać. Imwięcej różnorodności, tym lepiej. A jeśli ktoś wybiera jakieś paskudztwa - w polityce, supermarkecie, wtelewizji - to jego sprawa.

Sondaże pokazują, że większość badanych jest zadowolona z telewizji publicznej. Na te danenieustannie powołują się władze telewizji i postkomuniści.

Władze telewizji publicznej świadome swojej roli nigdy nie będą się powoływać tylko na tego rodzajudane. Nie może się po prostu kierować gustami widzów, choć powinna je - w pewnym zakresie -uwzględniać. Telewizja publiczna ma szczególne zadania, np. transmisje debat parlamentarnych, mimoże większość ludzi uważa je za nudziarstwo. Nawet gdyby 100 proc. widzów było niesamowiciezadowolonych, nie wykluczałoby to faktu, że poziom programów jest katastrofalny, a podstawowe

Page 184: Binder artykuły

zadowolonych, nie wykluczałoby to faktu, że poziom programów jest katastrofalny, a podstawowezadanie telewizji publicznej nie jest realizowane.

Jakie zagrożenia stwarza obecna sytuacja?

Myślę, że jeżeli telewizja publiczna zachowa swój dotychczasowy kształt, to po najbliższych wyborachparlamentarnych może się stać zupełnie bezwolnym narzędziem jednej partii. Władza ustawodawcza,wykonawcza i władza czwarta dostaną się w ręce jednego ugrupowania politycznego. To przypominałobybardzo sytuację sprzed 1989 roku.

Zdzisław Krasnodębski jest profesorem uniwersytetu w Bremie, autorem wielu prac z zakresusocjologii i filozofii. W języku polskim opublikował m.in. "Postmodernistyczne rozterki kultury","Upadek idei postępu", "Rozumienie ludzkiego zachowania". Jest także cenionym tłumaczem iwydawcą.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 185: Binder artykuły

ANGORA - 5.VI.2005

W wyniku ujawnienia pierwszej wielkiej afery korupcyjnej w III Rzeczypospolitej, Lech Rywintrafił za kratki. A co się stało z tym, który to wszystko zdemaskował? Gdzie jest Adam Michnik idlaczego zniknął?

TOMASZ GAWIŃSKIOd bagna po świat idei

Jest człowiekiem wielce zasłużonym dla Polski. Cieszy się ogromnym szacunkiem nietylko w Polsce, ale i w świecie. Jego teksty w "Gazecie Wyborczej" kreowałyrzeczywistość, były punktem odniesienia, zaczynem w dyskusji. Jego słowa, jeśli nawetnie były ostateczne, to na pewno bardzo ważne. Czy jednak jego moralność podoba sięwszystkim? Czy Adam Michnik dzisiaj, to ten sam redaktor, który przed laty budowałwłasne imperium wpływów?

Jego osoba zawsze wzbudzała emocje. Silna osobowość, klarowność poglądów, wielkawaleczność i konsekwencja w działaniu. Bezsprzeczny autorytet, postać wybitna. Z czasemzmieniał jednak punkty widzenia, sojusze, oceny. Ale czy można być blisko wartościchrześcijańskich, idei "Tygodnika Powszechnego", nauczać, pouczać, a jednocześnie przyjaźnićsię z byłymi wrogami, pić z nimi wódkę? Czy takie są dziś standardy, że wrogowie stają sięprzyjaciółmi, a przyjaciele wrogami? Czy to jest etyka? Ile w Adamie Michniku jest idealisty,człowieka wielkiego ducha i honoru, a ile gracza, hipokryty, chorego na władzę polityka?

Polityczną aktywność wyniósł z domu. Rodzice działali w Komunistycznej Partii Polski. l to,zdaniem niektórych jego znajomych, mimo oporu wobec PRL, pomagało mu w życiu. Niktjednak nie neguje jego zasług w tamtym okresie, jego dorobku i doświadczeń.

Mieszka w Warszawie, w alei Przyjaciół, w sąsiedztwie alei Róż, gdzie zawsze mieszkali partyjniprzywódcy. Jerzy Urban spotykał go przed 1980 rokiem na przyjęciach u synówkomunistycznych dygnitarzy. To też musiało mieć wpływ na jego postawy, oceny, przyjaźnie.

Przełomem w jego życiu, podobnie zresztą jak i w życiu wielu Polaków, były obrady OkrągłegoStołu. Grał tam jedną z pierwszoplanowych ról. Potem jego pozycja już tylko rosła.

Był nie tylko redaktorem naczelnym największej polskiej gazety, ale także osobą kreującąpolityczne pomysły, rozwiązania, koncepcje. Do dziś wielu kolegów ma mu za złe, żeprzywłaszczył sobie to, co Lech Wałęsa przekazał mu podczas spotkania KomitetuObywatelskiego.

Page 186: Binder artykuły

- Oni wzięli gazetę, która na początku była własnością całej opozycji i dzięki temu odniosłasukces rynkowy - mówił "Newsweekowi" Ryszard Bugaj.

- Otrzymali na to pieniądze - stwierdza Marian Krzaklewski. - A Adam Michnik miał gazetąkierować, a nie nią zawładnąć.

Na początku redakcja mieściła się w budynku po byłym żłobku przy ulicy lwickiej. Jej trzonstanowili ludzie z "Tygodnika Mazowsze". Gazetę redagowano w trudnych warunkach, aróżnego rodzaju dysputy odbywały się wtedy w... piaskownicy.

- Tworzeniu "Gazety" towarzyszył ogromny zapał i zaangażowanie - mówi Stanisław Remuszko,były dziennikarz "GW", m.in. autor książki ">>Gazeta Wyborcza<< początki i okolice". -Pierwszy niepokój pojawił się jesienią 1989 roku, kiedy zauważyłem, że coś jest nie tak. Botytuł, który miał być własnością całej opozycji solidarnościowej, dostał się w ręce kilku osób.

Potem Stanisław Remuszko kilkakrotnie przeciwko temu protestował i w efekcie odszedł z"GW". - Nie mogłem się z tym pogodzić - opowiada. - Stanisław Lem napisał wówczas do mnie:"To pan jesteś większy kozak niż myślałem, skoro rzucił się pan z luksusowego pokładu "GazetyWyborczej" w odmęty dziennikarskiego bezrobocia"...

- Jakie pieniądze, jakie zawłaszczenie? - dziwi się Ernest Skalski, jeden z założycieli "GW",przez osiem lat zastępca red. naczelnego, od niedawna publicysta "Rzeczpospolitej". - Wałęsadesygnował do tworzenia gazety trzy osoby, bowiem ktoś musiał nią kierować i organizowaćpracę. Kapitał zakładowy wynosił 50 tys. ówczesnych złotych. A to była symboliczna kwota.Milion dolarów, który dostała "Solidarność" w 1988 roku, wydano podczas strajków. Ci, którzygazetę zakładali, nie mieli z tego żadnych korzyści. Przez jakiś czas pracowali bezwynagrodzeń, a udziały były niezbywalne.

- W gazecie było i jest ogromne kombatanctwo - zauważa pragnący zachować anonimowośćpracownik Agory. - W stołówce, gdzie kiedyś gotował Maciek Kuroń, nie rozmawiało się oniczym innym, jak o "styropianie". Ci ludzie stanowili trzon redakcji i zawsze byli hołubieni przezredaktora.

Potem nastąpiło jakby odcięcie od korzeni, bowiem Lech Wałęsa zabrał "Gazecie" znaczek"Solidarności". - Źle, że tak uczyniono - mówi Bogdan Borusewicz, były działacz "S", obecnieczłonek Zarządu Województwa Pomorskiego. - Bo stracono wpływ na nią. Ja głosowałemprzeciw. Ale jeśli ktoś robi gazetę od początku do końca, to za nią odpowiada.

Mimo sprzeciwów i krytyki wielu osób, redaktor Michnik parł do przodu i tworzył medialneimperium. Bratał się z niedawnymi przeciwnikami, promował Aleksandra Kwaśniewskiego,Ireneusza Sekułę, Leszka Millera, bronił i tłumaczył generała Wojciecha Jaruzelskiego.

- Z wieloma sprawami się z nim nie zgadzałem - zauważa Bogdan Borusewicz. - M.in. w kwestiigen. Jaruzelskiego. Przez jakiś czas nasza znajomość była nawet zamrożona. Ale nigdy mnie wniczym nie zawiódł. Nie widziałem w nim gracza i nie widziałem merkantylnegowykorzystywania.

Jan Lityński, jeden z byłych liderów UW, stwierdził w "Newsweeku", że: "Dawny przywódcaKOR zawsze lgnął do różnych środowisk, że był równie ciekawy księdza Dembowskiego w roku1964, jak i Kwaśniewskiego w roku 1989". Dodał jednak, że na pewno z nimi było mu łatwiej niżz nami. Mógł ich do wielu rzeczy przekonać, słuchali go.

- Był głównym ideologiem i politykiem "Gazety" - zauważa Stanisław Remuszko. - Potemokazało się, że nie tylko gazety.

Page 187: Binder artykuły

Wierzył w swoją siłę, w uległość byłych postkomunistów. Wielokrotnie też atakował prawicę.Wojował z Kościołem, z wrogami i przyjaciółmi. W 1994 roku awanturą zakończył współpracę zdominikaninem, Maciejem Ziębą. - To było smutne, wręcz dramatyczne - wspominał ojciecZięba na łamach "Rzeczpospolitej". - Nie zgadzał się z moim artykułem, nawymyślał mi. Uważał,że to, co napisałem o "Gazecie", jest fałszem, a "Gazeta" była jego dzieckiem. (...) Od tegomomentu "Gazeta" zaczęła mi co pewien czas dokopywać. (...) To był dla mnie straszniebolesny cios. Pozostał wielki żal".

- W bardzo wielu sprawach starał się pełnić rolę decydenta, kształtować wiele procesów, byłszarą eminencją polskiego życia politycznego - mówi Marian Krzaklewski. - Potwierdza tozresztą wielu analityków. Próbował np. oddziaływać poza mną na premiera Jerzego Buzka. l tenniesamowity obszar, na którym działał. Od Jerzego Ubrana po ludzi prawie świętych. Tak dużaelastyczność, że co najmniej dziwna.

- Pluralizm poglądów zamienił na monopol - dodaje Stanisław Remuszko. - Bardzo się zmienił.Chciał ustalać standardy postępowania, politycznej poprawności. Uchodzić za wyrocznię, zaguru, za kapłana.

- Nie dostrzegam u niego politycznej ewolucji - przekonuje Ernest Skalski. - Jakby tylkozmniejszenie pewnej ostrości. Sprawy, które początkowo miały w redakcji polityczny charakter ibyły ostre, traciły z czasem na sile.

Pracownicy Agory i "GW" nie chcą oficjalnie wypowiadać się na tematy związane z gazetą i zbyłym szefem. - To chyba zrozumiałe - mówią. - Nie zawsze prawda jest dobrze odbierana -dodają.

- Ważny moment w jego życiu to proces w sprawie wydarzeń w Kopalni "Wujek", bodaj wpołowie lat 90., na którym wstał i powiedział, że generał Kiszczak za to nie odpowiada -stwierdza pragnący zachować anonimowość dziennikarz "GW". - Dla wielu ludzi upadł wtedy mitjego autorytetu. Potem wychodziły inne sprawy, np. że wcale nie walczy z SLD. Tak więc zjednej strony w redakcji uprawiano i promowano "kombatanctwo", a z drugiej - bratano się zpostkomunistami.

- W nim przenikają się cechy gracza i człowieka pragnącego tworzyć wizje - mówi MarianKrzaklewski. - Zawsze balansował od bagna po świat idei. Był jak aktor szukający nie tylko roli,ale i publiczności. Był w określonym układzie intelektualistów i dzięki temu zyskał pozycję.

- Adam to człowiek aktywnie wciągnięty w politykę, a polityka jest grą - stwierdza Ernest Skalski.- W tym zawodzie ma się różne kontakty. Taka profesja. l nawet redaktor naczelny może byćzaangażowany w różne rozmowy z różnymi ludźmi. W końcu gen. Jaruzelski to ciekawa postaćhistoryczna, Urban zaś to człowiek z dużą wiedzą i osobowością.

- Był i jest moim dobrym kolegą, z którym się spierałem, ale który potrafi przewidywać wielespraw - zapewnia Bogdan Borusewicz. - Jest człowiekiem kompromisu, ale i walki.

Osoby z bliskiego mu otoczenia w redakcji twierdzą, że jest chory na władzę. - To widać w jegogestach, w zachowaniu, ma kompleks wyższości. Owszem, schyli się, podyskutuje, ale zawszema świadomość, że jest lepszy.

Ernest Skalski ma inne zdanie. - Jest bardzo pobudliwy, potrafi się bardzo zdenerwować. Alezawsze można z nim dyskutować. On nigdy się nie gniewa. A czasem można go nawetprzekonać.

- Jest z pewnością człowiekiem wybitnym - zauważa Stanisław Remuszko. - Ale jednocześnieosobą o ogromnym gruczole miłości własnej. l chorym na władzę. Jednak bez

Page 188: Binder artykuły

odpowiedzialności formalnej. Za idee, poglądy tak, ale w poczuciu wolności i niezależności.

W opinii Jarosława Kaczyńskiego ("Newsweek") Michnik przełamuje się na dwie połowy. -Wybitna postać sprzed 1989 roku, dzielna i bezkompromisowa. l człowiek ciężko szkodzącyPolsce w okresie III Rzeczypospolitej.

Z taką opinią nie zgadza się Bogdan Borusewicz. Ale nie chce tego komentować. - Kierowanaprzez niego gazeta nie tylko opisywała życie, komentowała je, ale także kreowała rzeczywistość- mówi. - Było tak zwłaszcza w pierwszej połowie lat 90. Potem ta siła gazety zaczęła już tracićna mocy, zmienił się bowiem rynek medialny.

Zdaniem ludzi z "GW", przełom nastąpił w chwili, kiedy gazeta przekształcała się z produktupolitycznego, ideowego - w iście rynkowy. A redaktor cały czas był wierny swoim zasadom, niezgadzał się na zmiany, nie chciał ograniczenia publicystyki politycznej.

- Był niewygodny - mówią. - Dlatego wielokrotnie pojawiało się pytanie, czy "afera Rywina" niebyła także na rękę ludziom z kierownictwa Agory. Wszak Lew Rywin przyszedł do redakcji jakdo kolegów, a więc musiał czuć się bezpiecznie. Można zatem domniemywać, że cała sprawawyszła na jaw nie tylko dlatego, że wszyscy w wydawnictwie byli tacy przyzwoici, lecz że dziękitemu można było zrobić dobry interes. Znano bowiem Adama i wiedziano, że zachowa się jakrasowy dziennikarz.

Czyżby w istocie Michnik stał się instrumentem w sprawie, a potem poniósł jej konsekwencje? -Dał się wmanewrować w pewne działania, choćby w to, że nie należy od razu ujawniać afery,lecz czekać - przekonują pracownicy "GW". - Tymczasem prowadzone potem dziennikarskieśledztwo służyło raczej pewnym interesom, a nie ustalaniu prawdy. Adam działał w interesiekraju i z dobrych pobudek, wierzył w prawdę, ale w istocie był manipulowany.

- W sprawie Rywina Adam okazał się sobą, czyli człowiekiem, którego lubiłem i poważałem -przekonuje Bogdan Borusewicz. - Na pewno zdawał sobie sprawę, że to uderzy także w gazetęi w niego. Że medialni przeciwnicy będą to wykorzystywać.

Zdaniem rozmawiających ze mną dziennikarzy "GW". Michnik to postać tragiczna. - Po sprawieRywina dostał bowiem "kopa" z redakcji - mówią. - Wiele na to wskazuje, że to efekt rozgrywki wkierownictwie Agory. Szefostwo doszło bowiem do wniosku, że gazeta traci na aferze pieniądze.Wanda Rapaczyńska sprzedała swoje 10 procent akcji, szokując w ten sposób ludzi w redakcji.Dokonano sporo przetasowań kadrowych. Oprócz Michnika zniknął także Piotr Niemczycki. Apotem pojawiły się plotki, że gazetę - poprzez nabycie pakietu większościowego akcji - chcekupić Axel Springer, największy jej konkurent na rynku.

Dziennikarze przekonują, że nie można tego uczynić bez Heleny Łuczywo i WandyRapaczyńskiej, które mają większościowy pakiet. - Piotr też ma spore udziały, ale jegoodsunięto i o niczym już nie decyduje - dodają. - Helena zrzeka się funkcji członka zarząduAgory, czyli przestaje zarządzać w kwestiach wydawniczych, a oficjalnie zajmuje się kwestiamiredakcyjnymi.

- Potem, kiedy Helena opowiadała w innych mediach, że należy zmienić profil i oblicze gazety,dać szansę ludziom młodym itd., Adam wypisuje się ze szpitala płucnego i przyjeżdża do Agory- wtrąca jeden z rozmówców. - Pojawia się w redakcji i... nagle wychodzi zdenerwowany i znika.Więcej praktycznie już do redakcji nie zagląda.

Oficjalnie Adam Michnik znika na początku jesieni 2004 roku. Mówi się, że jest poważnie chory.Jedni wspominają o gruźlicy, inni o nowotworze. Złośliwi twierdzą, że zwariował, że jest naodwyku. Są i tacy, co uważają, że musiał odejść w wyniku personalnej rozgrywki w Agorze, bopsuł wydawnictwu interes. Nie brakuje też głosów, że to tylko gra, że wycofał się, aby

Page 189: Binder artykuły

przeczekać trudne chwile. Pewne jest, że nie funkcjonuje w życiu publicznym. Wyjeżdża naWyspy Kanaryjskie, aby odpocząć. Tam też trzech dziennikarzy "GW" spisuje jego wypowiedzido powstającej właśnie biografii.

Jeden z nich, Mikołaj Lizut, nie chce rozmawiać o byłym szefie. - Dopóki pan redaktor będziemilczał, ja też nic nie powiem - mówi. - On nas o to prosił, więc dotrzymam słowa.

Sam Adam Michnik też nie chce zabrać głosu. - Tak mi powiedział - przekonuje Mikołaj Lizut. AHelena Łuczywo jest nieuchwytna. l choć sekretarka w "Gazecie" obiecuje oddzwonić, do dziśtego nie czyni.

Redaktor Michnik sporo czasu spędza teraz w Sopocie. Tu mieszka jego syn i była żona.Widywany jest w "Grand Hotelu" i na spacerach. Milczy.

- Dla Adama oddanie gazety to koniec jego świata - mówią dziennikarze "GW". - Po prostuzostał odstawiony na boczny tor. On nigdy sam tego nie powie, bo gazeta to jego dziecko, a onnie depcze tego, co sam stworzył. Miał ogromny potencjał i monopol medialny oraz uznaniewśród inteligencji. Kształtował politykę, kreował rzeczywistość. l stracił to. Trochę na własneżyczenie.

- Pisuje czasem eseje, ale rzadko - wtrąca inny z kolegów. - Gdzie jednak jego dynamika,wnikliwe analizy, polemiki...? Przestał być zapraszany do innych mediów.

Zszedł na margines

Z drugiej jednak strony nie można wykluczyć pewnej gry. Wszak to on był kojarzony z aferą,więc aby oczyścić wizerunek gazety, może się wyciszył. Ale to naprawdę mało prawdopodobne.Zresztą, czy to wyciszenie nastąpiło za jego zgodą?

- To żadna gra - zapewnia Bogdan Borusewicz. - To choroba. Doprowadził do niej zbytaktywnym trybem życia i niefrasobliwością. Nie dbał o siebie. Wiele miesięcy spędził w szpitalu.Wyglądało to bardzo groźnie. Na pewno nie jest to choroba dyplomatyczna ani ucieczka.

- Ta nieobecność jest zastanawiająca - zauważa Stanisław Remuszko. - Bo jeśli ktoś przezkilkanaście lat nazywany jest wiceprezydentem tego kraju, jednym telefonem do premierazmienia porządek obrad rządu, jest szarą eminencją, ale i ma realną władzę, i... nagle znika, tochyba nie jest normalne.

Ernest Skalski nie zauważył po zakończeniu "afery Rywina" specjalnego wyciszenia u AdamaMichnika. Nie widzi też żadnej metamorfozy. - Jedyne, co w sobie przemieniał, to myślenie ogazecie, jako o przedsiębiorstwie. Dla niego to ciągle jest nośnik poglądów, idei, informacji. Aleteż zrozumiał, że taka jest konieczność, choć zawsze był w opozycji do tego.

Nie zgadza się także, że Michnik był szarą eminencją, a teraz zniknął. - Miał kontakty, wpływy,słuchali go - tłumaczy. - Przez minione 15 lat zrobił wiele dla Polski. Nie wszystko musi się nampodobać. On jednak stworzył "Gazetę" i promował swoim autorytetem. Zresztą dalej to czyni.Przeciwników zawsze mają ludzie aktywni. A każdy człowiek ma prawo mieć dosyć. Na pewnosię jeszcze pojawi, ale może w zupełnie innej roli. Na razie pisuje czasami w "Gazecie".

- Był poważnie chory, więc ratował zdrowie - mówi Lech Wałęsa. - To chyba jedyny powód jegozniknięcia. Innych motywów nie znam. W innej sytuacji on by nie wytrzymał. To człowiek walki.On by się nie chował.

Były prezydent tłumaczy, że zabranie znaczka "Solidarności" "Gazecie Wyborczej" wcale go nieporóżniło z redaktorem Michnikiem. - On mi nawet potem za to dziękował. Wiedział bowiem, że i

Page 190: Binder artykuły

tak by ten znaczek stracił.

- Myślę, że wybrał rozwiązanie dla siebie najlepsze - stwierdza Marian Krzaklewski. - Nieprzegrał, ani nie zyskał. Miał w swoim życiu różne okresy. Godności, honoru, wzlotów, alepotem upadł, a idee sięgnęły bruku. Ciągłe wahadło służące utrzymaniu władzy. l tej w polityce,i w "Gazecie Wyborczej".

Waldemar Pawlak, były premier, szef Klubu Parlamentarnego PSL, nie umie i nie chcekomentować zniknięcia Adama Michnika. - To jest zbyt poważna sprawa, a ja mam zbyt małąwiedzę, abym wypowiadał się na ten temat - przekonuje.

- Z tego, co wiem, miał poważne problemy ze zdrowiem - mówi Bogdan Lewandowski, członeksejmowej komisji śledczej do zbadania tzw. afery Lwa Rywina, poseł SdPI. - On jest przykłademczłowieka otwartego, który w praktyce realizuje koncepcje postmodernistyczne - dodaje.

Roman Giertych, lider LPR, uważa, że Adam Michnik wcale nie zniknął. - Może mniej ręczniesteruje, ale wpływ ma identyczny. Negatywnie oceniam jego poglądy, działalność, styl,uprawianie polityki. l uważam, że są szkodliwe dla Polski.

- Walka o rząd dusz może odbywać się nawet z diabłem - twierdzi jeden z dawnych znajomychredaktora. - Świadomość, że jest największy i najlepszy, że pociąga za sznurki, dawała muprawo do rozmów i picia wódki z każdym. Dla niego to było normalne. Zrobił w Polsce bardzowiele dobrego, ale i złego też. Wprowadził relatywizm prawdy w polityce. Pokazał, że możnabyć przestępcą, wydawać rozkaz strzelania do górników, ale jednocześnie można być fajnymfacetem, bo takie były czasy. Był takim Broniewskim naszych czasów, człowiekiem, któryuwierzył, że można rozkładać karty, pijąc z "czerwonymi" i mając z nimi układy. Taka nowaforma moralności. l nie politycznej, ale ludzkiej.

-To postać tragiczna - przyznaje Marian Krzaklewski. - Nie kwestionując jego martyrologii izasług dla "Solidarności", zastanawia spektrum jego działań, przyjaźni. Jest jakby człowiekiembez kręgosłupa, ciągle czegoś poszukującym, przykładem zdemoralizowanej europejskiej lewicyintelektualnej.

Zdaniem Mariana Krzaklewskiego, z Adama Michnika zawsze epatowała chęć władzy. - Onrealizował swoje wizje. Kreował premierów, prezydentów, stojąc z boku, wygodnie, aleskutecznie. l w każdym obozie, poprzez rozhuśtanie poglądów, udawało mu się manewrować imanipulować. Ogromna elastyczność.

- Jest człowiekiem na tyle inteligentnym, że zauważa, iż inni inteligentni ludzie zasadniczoróżnią się od niego etyką - twierdzi Stanisław Remuszko. - Że wyznają inną moralność i uznająinne autorytety. Ale czy wyciąga z tego wnioski?

Z "Gazety" odeszło już wiele osób, które przez lata razem z nim ją tworzyły. Ostatnio opuściliredakcję Ernest Skalski i Jerzy Jachowicz. Z historycznej ekipy pozostało niewielu. Prawdą jesttakże, że rzadko kto jawnie krytykował Agorę. Media w tej sprawie były hermetyczne i solidarne.Potwierdziła to także książka Stanisława Remuszki, której reklamy, za pieniądze odmówiłynajwiększe i najbardziej wpływowe polskie gazety. Dlaczego?

Zdaniem ludzi z Agory, gazeta wielokrotnie się kompromitowała i traciła wiarygodność. - Choćbysprawa dziennikarzy "GW", którzy brali pieniądze z Orlenu za doradztwo. Dziś trudno odzyskaćdawne, dobre imię. Ale nadal, patrząc chociażby na dochody z reklam, jest to nadal najbardziejopiniotwórcza gazeta w Polsce.

- Polska od chwili ujawnienia afery Rywina stała się jakby inna - zauważa Bogdan Borusewicz. -Inaczej działają prokuratury, organy śledcze. Opinia publiczna otrzymała sygnał, że na

Page 191: Binder artykuły

szczytach władzy źle się dzieje. A ta sprawa przerwała pewną niemożność. Dziś każdy bardziejsię pilnuje, uważa, z kim rozmawia. Powstrzymano proces oligarchizacji, a zatem tworzeniapewnego biznesu, który miał wpływ na politykę. l wielka jest w tym zasługa Adama Michnika.

TOMASZ GAWIŃSKI

ADAM MICHNIK urodził się w Warszawie, w rodzinie przedwojennych działaczy KomunistycznejPartii Polski, Ozjasza Szechtera i Heleny Michnik. W szkole podstawowej był aktywnymczłonkiem Hufca Walterowskiego ZHR które prowadził wtedy Jacek Kuroń. W liceum, polikwidacji Hufca w 1961 roku, założył z kilkoma kolegami dyskusyjny Klub PoszukiwaczySprzeczności, w którym rozczarowani rzeczywistością PRL-u młodzi ludzie dyskutowali nadsposobem jej naprawy. Studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim. Dwukrotniezawieszany w prawach studenta za rozpowszechnianie na uczelni listu otwartego do członkówPZPR, autorstwa Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, oraz zorganizowanie dyskusji zudziałem Leszka Kołakowskiego, wyrzuconego wcześniej z PZPR za krytykę jej władz. Wmarcu 1968 roku relegowany z UW za aktywny udział w tzw. wydarzeniach marcowych, a niecopóźniej aresztowany i skazany na trzy lata więzienia za "wybryki chuligańskie", czyli w istocie zaudział w wydarzeniach marca 1968 roku.

Opuścił więzienie w 1969 roku na mocy amnestii, ale otrzymał zakaz kontynuowaniajakichkolwiek studiów wyższych w Polsce. Dopiero w połowie lat 70. ukończył eksternistyczniehistorię na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Z rekomendacji Jacka Kuronia byłosobistym asystentem Antoniego Słonimskiego. Po strajkach w Radomiu w 1976 rokuzaangażował się w działalność Komitetu Obrony Robotników, stając się obok Jacka Kuroniajednym z najbardziej aktywnych działaczy opozycji. Redagował też niezależne pisma.

W 1980 i 1981 roku był doradcą Regionu Mazowsze "Solidarności" oraz Komisji Hutników "S".Internowany w stanie wojennym, a następnie oskarżony o "próby obalenia ustrojusocjalistycznego". Do 1984 roku przebywał bez wyroku w areszcie. Zwolniono go na mocyamnestii. Rok później znowu trafił za kratki - skazany na trzy lata więzienia za udział w próbiezorganizowania strajku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Dzięki kolejnej amnestii wyszedł w1986 roku na wolność.

W 1988 roku był doradcą nieformalnego Komitetu Koordynacyjnego Lecha Wałęsy, a następniezostał członkiem Komitetu Obywatelskiego. Bardzo aktywnie uczestniczył w przygotowaniach,negocjacjach i obradach Okrągłego Stołu. Po zakończeniu obrad otrzymał od Lecha Wałęsyzadanie zorganizowania wraz z Heleną Łuczywo i Ernestem Skalskim dużej, ogólnopolskiejgazety. Miała ona funkcjonować tylko do końca wyborów do Sejmu w 1989 roku, a AdamMichnik został jej redaktorem naczelnym, a także posłem na Sejm.

Page 192: Binder artykuły

NAGŁY UPADEK ADAMA M. - antologiatekstów

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 193: Binder artykuły

Rzeczpospolita - 1999.05.08

Dziesiąta rocznica "Gazety Wyborczej"

RAFAŁ KASPRÓW, LUIZAZALEWSKAOd nędzy do pieniędzy

Takiego deszczu milionerów jeszcze w Polsce nie było. Każdy z pakietów akcji, któreposiada kilkudziesięciu pracowników spółki Agora, wydawcy "Gazety Wyborczej", wartjest około miliona dolarów. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie wielki sukces, jaki odniósłnajwiększy dziś w Polsce dziennik.

Agora to właściciel największego dziennika w Polsce - "Gazety Wyborczej" i współwłaścicieldziewięciu lokalnych stacji radiowych i jednej rozgłośni ponadregionalnej, drukarni orazkodowanej telewizji Canal Plus. Roczny przychód ze sprzedaży reklam tylko w samej "GazecieWyborczej" wynosił w 1997 r. 307, 3 mln zł, co stanowiło 73 proc. przychodów spółki. PrzykładAgory pokazuje, że można jednocześnie być jedną z najbardziej opiniotwórczych inajbogatszych instytucji w Polsce.

Nie ma wolności bez "Solidarności"

Pierwszy niezależny od władz PRL dziennik powstał dzięki porozumieniu zawartemu podczasobrad Okrągłego Stołu. Ustalono wówczas, że "Gazeta Wyborcza" skorzysta z ulgowych cenreglamentowanego papieru. Tytuł dziennika nawiązywał do czerwcowych wyborówparlamentarnych, w wyniku których po raz pierwszy od dziesiątek lat Polacy mogli wybrać wdemokratyczny sposób jedną trzecią posłów i cały Senat. O tym, że "Gazetą" będzie kierowałwłaśnie Adam Michnik, zdecydował Lech Wałęsa.

Pierwszy numer ukazał się w poniedziałek 8 maja 1989 r. Wydała go spółka Agora, którązałożyli Andrzej Wajda, Zbigniew Bujak i Aleksander Paszyński. Kapitał zakładowy wynosił 15 zł

Page 194: Binder artykuły

(150 tys. starych zł), a każdy z założycieli objął po jednej trzeciej akcji.

W pierwszym numerze zamieszczono zdjęcie i list Lecha Wałęsy oraz sylwetki kandydatów doparlamentu z listy Komitetu Obywatelskiego. Tuż pod tytułem znajdował się napis "Nie mawolności bez <<Solidarności>>" wraz z symbolem popularnego wówczas związku zawodowego.Drugi numer "Gazety Wyborczej" ukazał się również jako dodatek do francuskiego dziennika"Liberation", który tego dnia kosztował o dwa franki drożej. Pieniądze zostały przeznaczone narozwój "Gazety".

Dziennik zaczynał od zera, bez ogłoszeń i reklam. - Na początku nie byliśmy w stanie drukowaćwystarczająco dużo egzemplarzy, by zaspokoić popyt. Ludzie odbijali gazetę na ksero isprzedawali. Nam to jednak nie przeszkadzało - mówi Rawicz. Pierwsze numery przewoziłastarym maluchem Helena Łuczywo.

Przez pierwsze tygodnie pracownicy "Gazety" nie otrzymywali pensji. O pieniądze nie wypadałopytać, bo dziennik był czymś więcej niż zwykłym miejscem pracy. Nawet solidarnościowidrukarze z innych drukarni przyjeżdżali do "Gazety" pracować za darmo, po godzinach.

Pieniądze z zagranicy

Znaczna część dziennikarzy trafiła do "Gazety" z wydawanego w podziemiu "TygodnikaMazowsze". Przejęto z niego również część sprzętu. Do "Tygodnika" trafiało wiele pieniędzy idarów zarówno z Polski, jak i zagranicy.

W 1990 r. w paryskiej "Kulturze" Irena Lasota, która zajmowała się pomocą dla podziemnejprasy w Polsce, opublikowała sprawozdanie finansowe, z którego wynikało, że "TM" otrzymałdwa razy po 500 dolarów w latach 1985 - 1986. To niewielka kwota - dużo mniejsze podziemnegazety otrzymywały zazwyczaj więcej pieniędzy. - Do "Tygodnika" i tak trafiała znaczna częśćpomocy z zagranicy. Uznaliśmy więc, że tym razem wsparcie należy się też innym gazetom -wyjaśnia Irena Lasota.

Początkowo pożyczek udzielały "Gazecie" także osoby prywatne m. in. dwoje Amerykanów,Rea Hederman i Robert Silvers, późniejsi współudziałowcy. Oboje związani z "The New YorkReview of Books".

W lipcu 1991 r. Jacek Maziarski, ówczesny działacz Porozumienia Centrum, powiedział "ŻyciuWarszawy", że Agora "powstała z pieniędzy przeznaczonych na całą ówczesną opozycję".Agora pozwała go do sądu. Maziarski proces przegrał i musiał przeprosić gazetę za swojąwypowiedź. W trakcie procesu sąd ustalił, że "Gazeta" dostała kredyt z X oddziału Banku PKOBP w lipcu 1989 r. Poza tym Stowarzyszenie Solidarności Francusko-Polskiej przekazało ok.400 tys. dolarów, głównie na sfinansowanie przekazania przez "Le Monde" maszyn drukarskichoraz wsparcie rozruchu gazety. Maszyn nie udało się nigdy złożyć, ale Agora mogła wziąć podnie kredyty.

W 1990 r. Kongres Polonii Amerykańskiej przekazał "Gazecie" 55 tys. dolarów od NationalEndowment for Democracy na pokrycie podstawowych wydatków technicznych dziennika. Wtym samym czasie 20 tys. funtów trafiło z brytyjskiego know-how na modernizację systemukomputerowego.

Jak wspomina Wanda Rapaczyńska, dopiero w połowie 1993 r. firma przestała się martwić, czywystarczy w kasie pieniędzy na wypłaty. Wtedy Agora dostała pierwszy duży kredyt - 8 mlndolarów - z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju.

Pierwszy niekomunistyczny dziennik

Page 195: Binder artykuły

"Gazeta" błyskawicznie zdobyła silną pozycję na rynku prasowym. Źródeł sukcesu było kilka, alenajważniejsze to ogromna sympatia czytelników do nowego, niekomunistycznego tytułu orazwielka rewolucja w polskim dziennikarstwie, jakiej dokonał ten dziennik. Prostota ikomunikatywność języka oraz nieograniczony dobór tematów (choć początkowo redaktorzydziennika musieli jeszcze zmagać się z cenzurą) sprawiły, że PRL-owskie gazety nie były dla"Wyborczej" poważną konkurencją.

Nic więc dziwnego, że pod koniec 1990 r. średni dzienny nakład "Gazety" sięgał już 500 tys.egzemplarzy. W tym samym czasie inne środowiska opozycyjne przejmowały stare, PRL-owskietytuły (np. "Życie Warszawy", "Sztandar Młodych", "Express Wieczorny", "Rzeczpospolitą"), alenajczęściej okazywało się, że nowi szefowie dzienników nie radzą sobie z takimi wyzwaniami."Gazeta" przejmowała nie tylko czytelników tych dzienników, ale i poważną część drobnychogłoszeń, szybko stając się liderem i w tej dziedzinie.

Równolegle rozrastał się majątek Agory. W sierpniu 1993 r. spółka zyskała amerykańskiegoinwestora firmę Cox, która nabyła 13,2 proc akcji spółki. Rok 1993 przyniósł też duży kolorowydodatek - "Magazyn". Dwa lata później wprowadzono nowoczesne metody usługogłoszeniowych i dokonano istotnej zmiany szaty graficznej.

Gazeta niecałej opozycji

"Gazeta" miała być dziennikiem całej opozycji okrągłostołowej, ale już po roku okazało się, żejest gazetą tylko jej części. - To naturalne, opozycja przecież sama się rozbiła. Zresztą niezamykamy się przed nikim. Publikują u nas przecież i Stefan Niesiołowski, i Leszek Moczulski -mówi Juliusz Rawicz, zastępca redaktora naczelnego "GW".

Swą linię polityczną "Gazeta" ujawniła jeszcze przed pierwszą rocznicą powstania.Zaangażowała się w "wojnę na górze", czyli spór w obozie solidarnościowym międzyzwolennikami Tadeusza Mazowieckiego a Lecha Wałęsy, po stronie ówczesnego premiera.Oburzona atakami na Wałęsę Komisja Krajowa "Solidarności" jesienią 1990 r. pozbawiładziennik prawa do używania logo związku.

Nie wszyscy dziennikarze "Wyborczej" byli zadowoleni z opowiedzenia się po jednej ze stron.Zdarzało się, że z tego powodu tracili pracę. - Jestem reporterem, którego rolą jest dostarczaniefaktów, a w trakcie kampanii prezydenckiej nalegano, bym wartościował kandydatów i w swychtekstach opowiedział się za Mazowieckim - wspomina Krzysztof Leski, dziś dziennikarz BBC. -Popadłem wówczas w poważny konflikt z kierownictwem "Gazety", potem zawieszono mnie podbyle pretekstem w prawach reportera, przeniesiono do działu zagranicznego, a potem wysłanona półtoraroczny bezpłatny urlop.

- Nie pamiętam, z jakich powodów odszedł Krzysztof Leski. Jeżeli dlatego, że uważał, żereprezentuje inną linię polityczną, to być może tak właśnie było - mówi Rawicz.

Jednak dla wielu dziennikarzy gazeta Michnika to wymarzone miejsce pracy. - Każdy tytuł maswoje sympatie i antypatie. Czasami kogoś nie wypada zaatakować na łamach i takie sytuacjezdarzają się we wszystkich dziennikach w Polsce - mówi publicysta "Gazety", przez pięć lat szefdziału kultury, Michał Cichy. Jego zdaniem, to najciekawsze i najbardziej różnorodne pismo wkraju. - Można tu na przykład zamieszczać obszerne eseje, na które w innych pismach nie mamiejsca - dodaje. Dla wielu dziennikarzy "Gazeta" była drugim domem.

- Tak było i ze mną. Na półtora roku odszedłem do telewizji, bo chciałem spróbować czegośinnego, ale wróciłem - mówi Artur Domosławski, publicysta.

Nie wszyscy zadowoleni

Page 196: Binder artykuły

W tamtym okresie Adam Michnik zaczął publicznie okazywać sympatię WojciechowiJaruzelskiemu. Podczas wspólnego występu w telewizji francuskiej naczelny "Wyborczej" stanąłw obronie ówczesnego prezydenta atakowanego przez dziennikarzy. - Odpieprzcie się odgenerała - rzucił w stronę telewizyjnych kamer, kiedy dziennikarze indagowali Jaruzelskiego.

Kolejnym powodem niezadowolenia części dziennikarzy "Gazety" był wewnętrzny okólnikwydany na początku 1991 r. Ograniczał on współpracę z innymi mediami, ale - co ważniejsze -zakazywał dziennikarzom publicznego prezentowania poglądów sprzecznych z liniąprogramową pisma. - Linii programowej nigdy nie sformułowano na piśmie, spytaliśmy wówczasszefów, co możemy mówić na temat ustawy antyaborcyjnej. Usłyszeliśmy, że "Gazeta" niezajmuje wyraźnego stanowiska w tym sporze, więc nie możemy sprzeciwiać się nowymprzepisom ani ich popierać - mówi Grzegorz Górny, wówczas młody dziennikarz działureportażu dziennika Michnika, dziś redaktor "Frondy". - "Gazeta" coraz mocniej nas krępowała,zdarzało się, że wysyłano mnie na reportaż z gotową instrukcją: poprzeć tego, zaatakowaćtamtego. Ten sposób pisania nie odpowiadał mi i gdy odszedłem, poczułem wielką ulgę.

Adam Michnik żałuje

Gdy kończyła się kadencja Lecha Wałęsy, naczelny "Gazety" uznał zaangażowanie w wyborysprzed pięciu lat za duży błąd. Żałował jednoznacznego poparcia dla Tadeusza Mazowieckiego,żałował również czynnego udziału w "wojnie na górze".

- W tym dramatycznym konflikcie nie zachowaliśmy neutralności. Zajmowaliśmy wyrazistestanowisko, stojąc po stronie Mazowieckiego, po stronie polityki Balcerowicza, Kuronia,Skubiszewskiego. Aprobowaliśmy filozofię "grubej kreski" w tym znaczeniu, które nadawał jejMazowiecki - pisał Adam Michnik w szóstą rocznicę "Gazety" i przyznawał: - Nie szczędziłemzłośliwości politykom Porozumienia Centrum i Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, nieszczędziłem ich także prezydentowi Wałęsie. Szczerze dzisiaj boleję nad każdąniesprawiedliwością, którą wyrządziłem swoimi słowami.

"Wyborcza" kreuje

Jednak i później "Gazeta" wielokrotnie zajmowała wyraźne stanowisko w sporach politycznych.Jej rola jednak znacznie różni się od innych dzienników (na przykład "Trybuny" czy "Życia"),którym często zdarza się popierać publicznie zgłoszone koncepcje zaprzyjaźnionych polityków,a potem wcielać je w życie. "Gazeta" jest dużo bardziej samodzielna - sama kreuje wydarzeniapolityczne albo przynajmniej starannie przygotowuje pod nie grunt.

Pierwsze próby zakończyły się wielkim sukcesem. Hasło "Wasz prezydent, nasz premier"zaskoczyło ponoć nawet Tadeusza Mazowieckiego, któremu przyszło osobiście je zrealizować.Skuteczna okazała się kampania "Gazety Wyborczej" przeciwko rządowi Jana Olszewskiego. Zpoglądami gazety sprzęgły się wówczas działania polityków Unii Demokratycznej: ówczesnyposeł UD Jan Maria Rokita złożył wniosek o wotum nieufności dla tego rządu, któregogłosowanie przyspieszyła afera lustracyjna.

Lustracja brudzi

Długo skuteczny był również ostry sprzeciw wobec lustracji (początkowo podzielany przez UD),który bardzo opóźnił ujawnianie współpracowników PRL-owskich służb specjalnych.

- Byliśmy i jesteśmy przeciwnikami lustracji przede wszystkim dlatego, że nie wierzymy wwiarygodność materiałów Służby Bezpieczeństwa. Nie udało nam się jednak przekonaćwszystkich, dlatego mamy to, co mamy. Lustracja bardziej brudzi niż czyści - mówi JuliuszRawicz, wicenaczelny "Gazety".

Page 197: Binder artykuły

Czy poglądy "Wyborczej" w sprawie lustracji nie mają żadnego związku z udziałem AdamaMichnika w tzw. komisji ds. zbiorów archiwalnych? W 1990 r. naczelny "Gazety" i zarazem posełObywatelskiego Klubu Parlamentarnego, został członkiem komisji, która zajmowała siębadaniem zasobów archiwów służby bezpieczeństwa. Jak wynika z odpowiedzi JanuszaPałubickiego koordynatora służb specjalnych na interpelację poselską w tej sprawie, Michnikmiał dostęp do teczek tajnych współpracowników SB. Według Pałubickiego, w zbioracharchiwalnych UOP nie ma żadnych dokumentów wyjaśniających, na jakiej podstawie ta komisjadziałała.

Niewykluczone, że zasługą "Gazety" jest w pewnej mierze obecny kształt Unii Wolności.Wczesną wiosną 1995 w czasie rywalizacji o przywództwo tej formacji dziennik Michnikadelikatnie popierał Leszka Balcerowicza - tak przynajmniej interpretowali to sami unici. "Gazeta"forsowała również Jacka Kuronia - jako unijnego kandydata na prezydenta w 1995 r. - iostatecznie to Kuroń ubiegał się o prezydencki fotel.

Z Kwaśniewskim i Cimoszewiczem

Nie zawsze jednak starania "Gazety" kończyły się sukcesem. Sam Kuroń - mimo silnegopoparcia gazety i dramatycznych apeli Michnika, by na jego rzecz wycofał się AleksanderKwaśniewski - zdobył w wyborach nieco ponad 9 proc. głosów.

Podobnie było w czasie burzliwych miesięcy działania koalicyjnego rządu SLD - PSL, który niemógł uporać się ze "sprawą Olina". W ostatnich dniach stycznia 1996 r. na łamach "Gazety"Michnik wezwał SLD i PSL oraz UW i UP do "przedłożenia interesu państwowego ponadinteresy partykularne swoich ugrupowań", czyli stworzenia wielkiej koalicji. I jeszcze tegosamego dnia prezydent Kwaśniewski zaprosił do siebie liderów UW. Ci jednak odrzucili tenpomysł, proponując w zamian ponadpartyjny Rząd Odbudowy Wiarygodności Państwa.Ostatecznie powstał rząd Włodzimierza Cimoszewicza.

Do dziś nie udało się zrealizować wspólnego manifestu Michnika i wicemarszałka SejmuWłodzimierza Cimoszewicza (SLD) z września 1995 r. We wspólnym artykule "O prawdę ipojednanie" apelowali o przerwanie konfrontacji między obozem posierpniowym ipostkomunistycznym. Apel o "dialog w prawdzie na rzecz prawdy i pojednania" ukazał się nadwa miesiące przed wyborami prezydenckimi. "Uważamy, że winna powstać grupa złożona zosób zaufania publicznego, która przygotowałaby swój <<raport dla prawdy i pojednania>>.Muszą tam znaleźć się ludzie z różnych obozów, z różnych stron polskiej barykady. Muszą onipodjąć próbę wspólnej oceny naszej najnowszej historii, ukazując możliwie najpełniej prawdę owydarzeniach, ludziach, ich postawach, motywach, wyborach, o panującym systemie" - napisaliMichnik z Cimoszewiczem. Apelowali, by nowy prezydent podjął się takiego zadania.

Jesteśmy gazetą polityczną

- Jesteśmy gazetą niezależną od biznesu, reklamodawców i polityków, ale nie od polityki. Bojesteśmy gazetą polityczną - mówi Juliusz Rawicz. - Kreujemy sytuacje, wydarzenia, gdychcemy popularyzować nasz pogląd na daną sprawę. Tak robią wszystkie gazety. Ale bezprzesady z tą skutecznością: w 1990 r. Mazowiecki przegrał, pięć lat później przegrał Wałęsa,lustracji nie udało się zablokować - mówi Rawicz.

Przez wiele lat "Gazeta" nie zmieniła sposobu przedstawiania czytelnikowi własnych opinii.Znaczna część światowych dzienników wyodrębnia specjalną stronę na redakcyjne komentarzei bardzo dba o to, by wyraźnie oddzielić je od informacji. "Gazeta" tymczasem do dziś publikujekomentarze bezpośrednio pod tekstem nawet na pierwszej stronie.

- Próbowaliśmy wprowadzić osobną stronę z komentarzami, ale to nie wyszło. Stara koncepcjapod względem dziennikarskim była atrakcyjniejsza - mówi Rawicz.

Page 198: Binder artykuły

Z sondaży opublikowanych trzy lata temu w "GW" wynika, że jeśli chodzi o powiązania zpartiami politycznymi, czytelnicy najbardziej utożsamiają ją z Unią Wolności. Ostatecznympotwierdzeniem tak bliskich związków stało się przekazanie przez Agorę na konto wyborcze UW300 tys. zł przed ostatnimi wyborami do parlamentu.

Lider wszystkich rankingów

Pierwszy numer "Gazety" ukazał się w 150 tys. egzemplarzy.

Dziś nakład dziennika w tygodniu waha się między 470 a 520 tys. egzemplarzy, w weekendydochodzi do 750 tys. Średnia dzienna sprzedaż w dwóch pierwszych miesiącach tego rokuwyniosła 458 tys. egzemplarzy (według danych Związku Kontroli Dystrybucji Prasy). "Gazeta"przewodzi we wszystkich zestawieniach - jest dziennikiem o największym nakładzie inajwiększym czytelnictwie w Polsce. W pierwszym kwartale tego roku (jak wynika z PolskichBadań Czytelnictwa '99 prowadzonych przez SMG/KRC) "Gazetę" każdego dnia czytałoprzeciętnie 2,2 mln Polaków powyżej 15. roku życia.

Każdy egzemplarz "Gazety" składa się z trzech części: grzbietu głównego, dodatkutematycznego (np. motoryzacyjnego, mieszkaniowego, komputerowego) i dodatku regionalnego(który przygotowuje 18 redakcji regionalnych).

Znaczenie, jakie dziennik przywiązuje do dodatków regionalnych, i ich silny wpływ w regionachPolski spowodowały, że "Gazeta" dawno przestała mieć charakter wyłącznie gazetyogólnopolskiej. Dodatki stanowią niejednokrotnie poważną konkurencję dla silniezakorzenionych w regionie lokalnych tytułów.

Aby wzmocnić obecność na lokalnych rynkach prasowych, Agora wydaje jeszcze sześćtygodników regionalnych, w tym cztery w samym tylko regionie bydgosko-toruńskim. Tygodnikiredagują dziennikarze regionalnych oddziałów "Gazety".

W czwartki ogólnopolska "Gazeta" poszerza się o "Magazyn", w piątki o "Gazetę Telewizyjną",w soboty o nowy dodatek dla kobiet "Wysokie Obcasy".

Wielkie sukcesy i udane akcje

W ciągu dziesięciu lat istnienia "Gazety" opublikowano na jej łamach wiele istotnych artykułów.Maciej Gorzeliński i Piotr Najsztub ujawnili korupcję w polskiej policji. Opisanie afery związanej zbankiem Davida Bogatina doprowadziło do jego ekstradycji do USA. "Gazeta" szczegółowośledziła rozwój imperium Elektromisu i badała przyczyny uchwalenia przez Radę Ministrówzakazu importu żelatyny.

Bez wątpienia największą akcją społeczną "Gazety" była walka o prawa kobiet, które w godnychwarunkach chcą rodzić dzieci - "Rodzić po ludzku". Publiczne piętnowanie szpitali, którenajmniej dbają o pacjentki, i chwalenie placówek, które polecały czytelniczki,zrewolucjonizowało polskie oddziały położnicze. Mniejsze efekty przyniosła akcja "Mieszkać poludzku", w ramach której dziennik radzi, jak tanio i ładnie zbudować własne mieszkanie. Trudnoteż zaliczyć do udanych walkę z nadużywaniem alkoholu.

"Gazeta" pomaga nawet rzucić palenie papierosów. Zwycięzcy corocznego konkursu "Rzućpalenie razem z nami" mogą wyjechać na tygodniową wycieczkę do Rzymu. Na łamachdziennika roi się od wielu drobnych akcji - kojarzenia osób, które chcą wyjechać autem nawakacje czy gotowe są przygarnąć bezdomne zwierzęta.

Radiowe imperium

Page 199: Binder artykuły

Niezauważalnie zaczęło rozrastać się radiowe imperium Agory. Już w rok po uruchomieniudziennika firma zaczęła inwestować w media elektroniczne.

Pierwsze było Radio Zet, które założyła spółka Radio-Gazeta należąca do Agory. Zdaniemwielu obserwatorów, szyld i konotacje polityczne "Gazety" ułatwiły zdobycie koncesji dla tejstacji. W 1991 r. Agora przekazała 90 proc. udziałów pracownikom stacji, a w 1998 r.odsprzedała już wszystko. - Jako mniejszościowy udziałowiec nie mieliśmy wpływu na strategięi działalność Radia Zet. Poza tym aktywnie zaangażowaliśmy się w stacje lokalne - tłumaczyław prasie Wanda Rapaczyńska.

Agora zaczęła kupować udziały lokalnych stacji od 1996 r. Dziś związana jest z dziesięciomarozgłośniami. W samym Poznaniu ma udziały w dwóch stacjach: Radiu 88,4 FM, Radiu POP, az trzecią - Klasyka FM - jest stowarzyszona poprzez Biuro Obsługi Radiowej.

Teraz, w nowym procesie koncesyjnym, Agora ubiega się o poszerzenie częstotliwości dlaponadregionalnej stacji Tok FM (dawne Inforadio). Stara się też o koncesje dla nowychrozgłośni w ośmiu miastach m.in. w Łodzi.

Telewizja nieprzewidywalna

Z dużo mniejszym powodzeniem Agora inwestuje w rynek telewizyjny. Pierwsza - i jak na razie -ostatnia inwestycja to kupno 22,5 proc. akcji (dziś ma 17,9 proc.) Telewizyjnej KorporacjiPartycypacyjnej, czyli kodowanej telewizji Canal Plus. W 1997 r. Agora zapłaciła za to 98 mln zł.

Początkowo intensywnie wspomagała Canal Plus: nie zabezpieczonymi pożyczkami wwysokości 5,5 mln dolarów na 50 lat i kredytem - w ramach umowy akcjonariuszy TKP - wwysokości 1,7 mln marek. Nie pomogło to jednak kodowanej stacji, gdyż na rynku pojawił się niekoncesjonowany konkurent - telewizja HBO oraz zagraniczna platforma cyfrowa Wizja TV.Zmusiło to Canal Plus do uruchomienia własnej platformy o dwa lata wcześniej niż planowano,a więc do dodatkowych gigantycznych wydatków. Agora postanowiła już w to nie wchodzić - wprospekcie emisyjnym zapewniła, że na razie nie zamierza inwestować w Canal Plus, nie maobowiązku wspierać finansowo TKP i nie pomoże platformie cyfrowej tworzonej przezkodowaną stację.

- Rynek telewizyjny jest dziś nieracjonalny, nieprzewidywalny i uwikłany politycznie. Naszedalsze inwestycje byłyby więc niecelowe - mówi Wanda Rapaczyńska.

Mocne wejście

Trzy tygodnie przed dziesiątą rocznicą wydania pierwszego numeru "Gazety" Agorazadebiutowała na giełdzie. Tego dnia jedna akcja warta była 49,9 zł (wczoraj w południe kurswynosił 45,5 zł). Agorę wyceniono na 2,83 mld zł, co oznacza, że jest obecnie jedną znajwiększych giełdowych spółek w Polsce. Debiut okazało się wielkim sukcesem. W tym samymdniu w Polsce pojawiło się kilkadziesiąt osób, które posiadają akcje warte około miliona dolarów.Przynajmniej pięć osób z tego grona uplasuje się w czołówce największych prywatnychinwestorów giełdowych.

Prospekt emisyjny Agory informuje, że sukces spółki zależy w dużym stopniu od aktywnegozaangażowania trzech członków zarządu: Wandy Rapaczyńskiej, Piotra Niemczyckiego, HelenyŁuczywo, a także redaktora naczelnego Adama Michnika. Według prospektu odejście każdej ztych osób mogłoby spowodować niekorzystny wpływ na działalność spółki. Członkowie zarządusą właśnie największymi beneficjentami wejścia spółki na giełdę.

Nie myśleliśmy o pieniądzach

Page 200: Binder artykuły

Akcje Agory otrzymało około 1,6 tys. pracowników. Jednak 96 spośród nich, będącychkluczowymi pracownikami firmy, posiada pakiety znacznie wyższe niż pozostali (oni też główniezdecydowali o takim właśnie rozdziale akcji).

Osoby te w większości były związane z "Gazetą" od początku jej istnienia. Ponad dwadzieściaosób stało się współwłaścicielami gazety jeszcze w 1990 roku. W 1998 r. osoby te zgodziły sięna to, aby dodatkowe 75 osób zostało współwłaścicielami spółki. 96 kluczowym pracownikomprzypada w udziale od kilku tysięcy do ponad 1,7 mln akcji - w sumie ponad 19 mln akcji owartości prawie 1 mld zł. Najwięcej otrzymały cztery osoby: Helena Łuczywo (wiceprezesAgory), Piotr Niemczycki (wiceprezes Agory), Wanda Rapaczyńska (prezes Agory), JuliuszRawicz (wicenaczelny "Gazety"). Niewiele mniej niż milion akcji otrzymali również: SewerynBlumsztajn (kieruje lokalnymi dodatkami), Ernest Skalski (komentator "Gazety") i Piotr Pacewicz(wicenaczelny "Gazety"). Rekordzistą jest Piotr Niemczycki którego 1,7 mln akcji warte jest ok.80 mln zł.

Mimo że posiadane akcje mają znaczną wartość, nie zawsze osoby, które je otrzymały wiedzą,ile ich mają. - Nie wiem, ile akcji posiadam. Nigdy mnie to nie interesowało - mówi JuliuszRawicz.

Helena Łuczywo stanie się jedną z najbogatszych Polek. Pakiet akcji będących własnościąNiemczyckiego plasuje go wśród największych polskich inwestorów giełdowych międzyMichałem Sołowowem, współwłaścicielem Echo Investment, a Sobiesławem Zasadą, znanympotentatem samochodowym. - Kiedy zakładaliśmy gazetę, nikt nie myślał o pieniądzach. I terazw moim życiu również nic się nie zmieni - mówi Piotr Niemczycki.

W grupie pracowników, którzy mogli nabyć spore pakiety akcji warte po kilka milionów złotych,jest wielu znanych dziennikarzy: Michał Cichy, Piotr Stasiński, Edward Krzemień, JoannaSzczęsna, Anna Bikont i Ewa Milewicz. Akcje warte ponad 1 mln dolarów staną się takżewłasnością założycieli dziennika: Zbigniewa Bujaka, obecnie polityka UW, i Andrzeja Wajdy,reżysera filmowego. Pracownik sekretariatu redakcji uzyskał akcje o wartości 4,4 mln zł, byłyszef jednego z działów, a obecnie dyrektor w spółce - 24,3 mln zł, zaś obecny szef jednego zdziałów - 7,5 mln zł. Pakiet akcji jaki ma szef innego działu wart jest 5,8 mln zł, zaś szefajeszcze innego działu - 11,5 mln zł. Szef jednego z dodatków regionalnych ma akcje warte 14,9mln zł, a innego - 2,7 mln zł.

Żadna z akcji posiadanych przez kluczowych pracowników spółki nie może jednak byćsprzedana od razu. Dopiero w lipcu przyszłego roku będą mogli zbyć 20 proc. akcji, a potem coroku po 10 proc. W rezultacie całość akcji będzie można sprzedać dopiero po 10 latach.

Michnik nie wziął akcji

Równocześnie pięć osób: Łuczywo, Rapaczyńska, Niemczycki, Blumsztajn i Rawicz przejęłokontrolę nad Agorą Holding posiadającą z kolei 19,2 mln akcji Agory, wartych dziś blisko miliardzłotych.

- To system wzorowany na wielu gazetach zachodnich, szczególnie amerykańskich. Te pięćosób odgrywa rolę strażników niezależności gazety. Posiadanie akcji Agory Holding nie wiążesię z żadnymi korzyściami. Jeżeli kiedyś doszłoby do ich sprzedaży, to pieniądze uzyskane wten sposób, zgodnie ze statutem spółki Agora Holding, mogą być przekazane wyłącznie na celecharytatywne - wyjaśnia Rapaczyńska.

Adam Michnik nie wziął żadnej akcji. Timothy Garton Ash, angielski historyk i publicysta, napisałniedawno, że: "Michnik nie ma żadnego problemu, co zrobić z tymi pieniędzmi. Już wcześniejzdecydował się nie wziąć akcji. Zrezygnował z miliona dolarów. Powiedział mi, że jegoniezależność intelektualna i redagowanie gazety mogłyby na tym ucierpieć, zmuszać do

Page 201: Binder artykuły

niezależność intelektualna i redagowanie gazety mogłyby na tym ucierpieć, zmuszać domyślenia o tym, jaki to ma wpływ na wartość akcji. Nikt dziś nie może oskarżyć Michnika okierowanie gazetą w celu zarobienia pieniędzy. Ale to nie znaczy, że ktoś nie spróbuje, kiedyludzie uzmysławiają sobie, jak bogata i wpływowa jest Agora." - pisał Ash w lutym 1999 wamerykańskim tygodniku "The New Yorker".

Pozostali dostali mniej

Do rąk reszty pracowników spółki - od pracowników technicznych po dziennikarzy - trafiły jużdużo mniejsze pakiety akcji - do ok. 6 tysięcy. W sumie między 1,5 tys. pracownikówrozdzielono 2,2 mln akcji. Kto dokładnie ile dostał, nie ujawniono. Znane są tylko ogólne zasadyrozdziału pakietów - premiowany był przede wszystkim staż pracy ze szczególnymuwzględnieniem okresu zakładania gazety i pierwszych lat jej istnienia. Ofertę adresowano dokonkretnych osób, dlatego kilkuset z pracowników Agory z najkrótszym stażem pracy nie mogłow ogóle kupić akcji.

- Zdarzyło się, że dobry dziennikarz, który pracuje u nas od niedawna, otrzymał znacznie mniejakcji niż sprzątaczka pracująca od początku - mówi Rawicz.

Jeden ze znanych dziennikarzy działu krajowego "Gazety", pracujący tam od końca 1991 r.,otrzyma na przykład około 4 tysięcy akcji. - Sądzę, że inni otrzymali podobną liczbę, choć wiem,że kierownictwo więcej. Swoich akcji nie zamierzam sprzedać. To będzie rodzaj mojegozabezpieczenia na przyszłość - mówi.

Spora część akcji zostanie jeszcze podzielona w ramach programów "motywacyjnych".Dostanie je w przyszłości ok. 300 pracowników spółki, m.in. dziennikarze, kierownicy pionów ifirm Agory, jeśli zrealizują założony wcześniej plan związany z rozwojem spółki. Na przykładszefowie stacji radiowych, kiedy podwyższą o określony procent słuchalność swojej rozgłośni. -Ustalanie efektu, jaki powinno się osiągnąć, odbywa się w wyniku negocjacji. W ten sposóbwyznacza się górną granicę realnych możliwości i mobilizuje do ich osiągnięcia - tłumaczyRapaczyńska.

Film na urodziny

Co roku "Gazeta" bardzo uroczyście świętuje swoje rocznice. Pięciolecie uświetnił filmdokumentalny w telewizji publicznej, kierowanej wówczas przez Wiesława Walendziaka. - Filmten powstawał w dużych bólach - wspomina Piotr Zaremba, ówczesny szef publicystyki Iprogramu TVP. - Jeszcze przed napisaniem scenariusza, podczas rokowań z szefami "Gazety"najpierw nie zgodzili się oni, by film przygotowała "podejrzana" dla nich ekipa "Pulsu Dnia".Potem odrzucili większość kandydatur osób z prawej strony, które miały wypowiadać się o"Gazecie", m.in. Ryszarda Legutki, Czesława Bieleckiego i Tomasza Strzembosza. Nikt, kogoszefowie dziennika nie zaakceptowali, w dokumencie ostatecznie nie wystąpił. "Gazeta"wymusiła na telewizji pełną kontrolę nad każdą sekundą tego filmu.

W tym roku telewizja publiczna planuje poświęcić "Gazecie" trzy programy.

JAK TO ZROBIONO

W styczniu 1998 do Agory Holding przystąpiło 75 udziałowców stanowiących wyższą kadrękierowniczą gazety. Ze spółki wystąpił wówczas Adam Michnik, którego udziały umorzono.Kapitał własny podniesiono ze 150 zł do 52,14 tys zł. Po tej operacji inwestorzy posiadali udziałyo wartości od 5 zł do 468,37 zł. Następnie wniesiono je do spółki Agora-Gazeta w zamian za jej

Page 202: Binder artykuły

udziały. Za wkłady wydano 38 1396 udziałów Agory-Gazety o wartości nominalnej 19,2 mln zł.Jednocześnie na Agorę-Gazetę przeniesiono udziały w Agorze-Poligrafii. Po zarejestrowaniutych operacji zdecydowano o przekształceniu spółki Agora -Gazeta w Agorę i jej wejściu nagiełdę. W ten sposób 98 udziałowców w zamian za udziały w Agorze-Holding o wartości 52,14tys zł uzyskało 19 069 800 akcji o wartości emisyjnej 572 mln zł. Dodatkowo po wzajemnymumorzeniu udziałów pomiędzy Agorą Gazetą a Agorą Holding właścicielami tej ostatniej stałosię 5 osób, które kontrolują w ten sposób 19 235 350 mln akcji wartych po cenie emisyjnej 577mln zł.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 203: Binder artykuły

Dziennik - 14 lutego 2009

Helena Łuczywo - legenda "Gazety Wyborczej"

To pożegnanie, zanim nazwisko Heleny Łuczywo zniknęło ze stopki "Gazety Wyborczej",rozciągnięte było nawet nie na miesiące, a na lata. Miało być cicho i bez rozgłosu. Pewniedlatego, że nagłe odejście jednej z założycielek Agorowego imperium w tym samym czasie corzeczywiste wycofanie się Adama Michnika, mogło osłabić pozycję firmy i wystraszyćgiełdowych inwestorów.

Luiza Zalewska, PiotrZarembaPani na Agorze

Nawet z pożegnalną imprezą dwa lata temu nie było łatwo. Łuczywo nie znosi pompy. Trzebabyło sięgnąć po podstęp.

Koniec epoki

W rolę przynęty wcielił się Bronisław Geremek - umówili się na wspólny obiad na mieście.Eurodeputowany podjechał pod redakcję, Łuczywo wsiada, ruszają, mijają okoliczne uliczki, aprofesor znienacka mówi: - O, przecież tu zaraz jest żłobek (pierwsza siedziba "GazetyWyborczej", która rzeczywiście znajdowała się w prawdziwym żłobku z toaletami poniżej kolan).Wiele sentymentu wywołuje we mnie to miejsce. Podjedźmy tam na chwilę.

Łuczywo nie wietrzy podstępu, auto zajeżdża pod dawny żłobek, a tam... na schodach wielkitransparent i tłum przyjaciół, który przygotował w tajemnicy pożegnalną imprezę. Łuczywoponoć najpierw wściekła przyjmuje bukiet kwiatów, ale ze złości stuka obcasem w podłogę.Powoli złość ją opuszcza. Na koniec wzrusza się i wpada w wir zabawy.

Jest co świętować. To koniec epoki. Owszem, jeszcze teraz w chwilach szczególnie istotnych,gdy wybucha po filmie w TVN 24 po raz drugi sprawa Lesława Maleszki albo gdy młodymdziennikarzom zarzuca się plagiat, Łuczywo, Michnik i Juliusz Rawicz spotykają się wnadzwyczajnym trybie na tak zwane konsylia, jak to się żartobliwie określa w redakcji, alerozstanie stało się faktem. W gabinecie wicenaczelnej już dawno rozsiadł się następca.

To koniec legendy, która zanim stała się legendą współtwórczyni ważnej gazety, była przez latalegendą ważnej postaci antypeerelowskiej opozycji. Ważnej, choć - tak jak i teraz - trochę wcieniu. Wszyscy, którzy pamiętają ją z lat 70. i 80., opisują ją tak samo. "Pracująca po 16 godzin

Page 204: Binder artykuły

na dobę, nieustraszona, uporządkowana i na ogół słodkim, nieznoszącym sprzeciwu tonemnarzucająca swoje zdanie" - tak charakteryzuje ją Krzysztof Leski, jej współpracownik z"Tygodnika Mazowsze", a potem z "Wyborczej". A Jan Lityński, jej kolega z podstawówki iliceum, jeden z filarów KOR, tak mówi o jej opozycyjnej działalności: "Gdyby nie było Heleny,nie byłoby wielu przedsięwzięć, artykułów, wielu wydarzeń".

Co ciekawsze, nie zawsze była taka sama. Wspomina Ryszard Bugaj, jej kolega ze studiówekonomicznych. "Helena z końca lat 60. to dziewczyna nieuporządkowana, gubiąca papiery.Dlatego z zaskoczeniem słuchałem później relacji o jej organizacyjnych sukcesach".

Panna z czerwonego dworku

Była też osobą, której droga do opozycji jawi się jako nieprosta, jak wielu innychopozycjonistów, zwłaszcza ze środowisk skupionych wokół KOR. Jej ojciec Ferdynand Chaber,przedwojenny komunista żydowskiego pochodzenia, pełnił przez 20 lat funkcję zastępcykierownika wydziału propagandy Komitetu Centralnego PZPR. To oznaczało przynależność dogrupy, którą zwykli Polacy nazywali "czerwoną burżuazją".

Jeśli wierzyć pamiętnikowi Viktorii Korb, przyjaciółki Łuczywo z dzieciństwa, pierwsze dwiedekady życia naszej bohaterki upłynęły pod znakiem wielkich jak na tamte czasy luksusów -mieszkała w kamienicy na Litewskiej, gdzie osobne wejście przeznaczone były tylko dla służby igdzie za główne utrapienie uznawano surowe nakazy gosposi, która kazała myć zęby i nosićciepłe skarpetki. Wakacje spędzała w ośrodku rządowym.

Pierwsze przejawy obywatelskiej aktywności Heleny Chaber (rocznik 1946) były mocnokontrowersyjne. W szkole podstawowej założyły z koleżankami nielegalną organizację, cozwłaszcza w czasach stalinowskich groziło najsroższymi konsekwencjami. Rzecz w tym, żedziecięce konspiratorki miały... tropić imperialistycznych szpiegów. Jednak ludowe państwo niepotrzebowało takiej pomocy. Skończyło się (po denuncjacji innej dziesięciolatki) na wezwaniurodziców do szkoły.

Ze wspomnień przyjaciół wynika, że długo miała nad łóżkiem portrecik Lenina. Ale około roku1968 Helena gości u siebie na spotkaniach grupę przyjaciół zbuntowanych przeciw systemowi."To był dziwny dom, z jednej strony bywał tam syn generała Świerczewskiego i partyjni sąsiedzi,z drugiej - my" - wspomina Bugaj. Pojawiają się tam postaci z kręgów komandosów, zwłaszczaJan Lityński. Zaangażowanie samej gospodyni w wydarzenia marcowe polega na przepisywaniuulotek. Ukryte w bieliźniarce, zostają znalezione przez służącą, co staje się przyczyną domowejawantury. Przypomina to historie panienek z dobrego domu, które stawały sięrewolucjonistkami. Ferdynand Chaber mawiał koleżankom córki, że gimnastykuje sięcodziennie, bo chce długo pożyć pełen ciekawości, czy komunizm zwycięży na całym świecie.Gdy razem z Heleną poszedł do sklepu po tenisówki, przekonywał ekspedientki, że niemożliwe,by w socjalizmie nie było butów o jej rozmiarze. Nawet w 1968 r., gdy przesunięto go na rentę,tłumaczył, że to efekt wypaczeń. Ocena córki była już wtedy dużo surowsza: "Muszę ichzwalczyć, żeby się nie bać".

Po rozwiązaniu wydziału ekonomii Helena Chaber zostaje wyrzucona ze studiów. Potem bronijednak pracę magisterską, pracuje w banku, studiuje drugi fakultet - anglistykę. Do opozycji jużna serio trafia w połowie lat 70., wraz z mężem - inżynierem Witoldem Łuczywą. Zaczyna odtego, że świetnie znając angielski, pomaga Jackowi Kuroniowi w kontaktach z zagranicznymidziennikarzami.

Egzamin z rewolucji

W 1977 roku między innymi z Lityńskim i małżeństwem Wujców zaczyna redagować pismo

Page 205: Binder artykuły

"Robotnik". Oznaczało to definitywny wybór stylu życia - mieszkanie (już własne na Stegnach)zawsze pełne ludzi, częste rewizje i zatrzymania. "Różniliśmy się: ja myślałem już wtedykategoriami wielkiej polityki, ona traktowała zaangażowanie w opozycji jako ciężką pracę. Kiedypowstawały Wolne Związki Zawodowe na Wybrzeżu, ja to popierałem. Ona przekonywała, że tobłąd, bo zwiększy represje. Kto z nas weźmie za te represje odpowiedzialność, pytała" -wspomina Lityński.

Po roku 1980 angażuje się pełną parą w "Solidarność" - głównie jako dziennikarka. OrganizujeAgencję Solidarność (AS), która w regionie Mazowsze staje się bastionem wpływów tak zwanejlaickiej lewicy i budzi żywe emocje ludzi o bardziej prawicowych skłonnościach. Na zjeździe"Solidarności" dziennikarze agencji kierowanej przez Łuczywo zawzięcie rywalizują z BiuremInformacji Prasowej "Solidarności" zorganizowanej przez ludzi Ruchu Młodej Polski, takich jakobecny poseł PO Arkadiusz Rybicki i Tomasz Wołek, dziś publicysta między innymi"Wyborczej".

Emocje, czasem wielkie, są też udziałem samej Łuczywo. Podczas zjazdu "Solidarności" zewzburzeniem obserwuje scenę, gdy działacz robotniczy z Mazowsza Paweł Niezgodzkiwnioskuje, aby nie dziękować specjalną uchwałą KOR-owi, tylko całej opozycji. Niezgodzki byłkojarzony z grupą tak zwanych prawdziwych Polaków ostro atakującą solidarnościową lewicę.Po jego brutalnym wystąpieniu jeden z historycznych liderów KOR Jan Józef Lipski zasłabł nasali. 35-letnia Helena Łuczywo podchodzi do Niezgodzkiego i pluje na niego.

Po wprowadzeniu stanu wojennego Łuczywo unika aresztowania i tworzy swoje wielkie dzieło:"Tygodnik Mazowsze", niepozorne pisemko będące organem podziemnych władz związku. Togłównie beznamiętny rejestr zdarzeń: informacje z terenu o oporze i represjach plus stanowiskoukrywających się liderów. Będzie jednak "Tygodnik" przez siedem lat może najważniejszympunktem odniesienia dla członków nielegalnej "Solidarności", coraz potężniejszym dziękizagranicznej pomocy (redakcja ma pod koniec lat 80. prymitywne laptopy). Trzonem zespołu sąkobiety: poza Łuczywo między innymi jej późniejsze koleżanki z "Wyborczej" Joanna Szczęsna iAnna Bikont. "Tak miało być bezpieczniej, i rzeczywiście z moich konspiracyjnych doświadczeńwynika, że panie lepiej się sprawdzały jako rewolucjonistki, konkretne i ostrożne" - opowiadaLityński, który za namową Łuczywo nie wrócił po wyjściu na przepustkę do więzienia i przezparę lat się ukrywał. "Helena dawała z siebie wszystko, ale też wymagała. Jestem u niej wmieszkaniu, mam napisać jakiś tekst. Każe mi siedzieć do późnej nocy. A sama kładzie sięspać... na godzinę, bo potem czeka ją redagowanie" - opowiada Joanna Kluzik-Rostkowska,współpracownica "Mazowsza", dziś posłanka PiS.

Łuczywo, niekwestionowana liderka tego przedsięwzięcia, przywiązuje ogromną wagę do językapisma. Ma być najprostszy, wręcz suchy. "Umiała znakomicie redagować, pod jej ręką nawetteksty Jadwigi Staniszkis stawały się zrozumiałe" - opowiada Lityński. Ale dodaje, że miało toswoją cenę. "Mówiliśmy: co to jest słup? To drzewo zredagowane przez zespół »TygodnikaMazowsze«. Inne pisma podziemne po prostu drukowały publicystykę. Z Heleną trzeba się byłowykłócać o każde słowo".

Z jednej strony posiadła umiejętność, którą wykorzysta potem w prawdziwej komercyjnejgazecie. Z drugiej - coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że redagowanie jestużyteczne w walce o jedynie słuszną prawdę.

Poświęca konspiracji każdą chwilę, zwłaszcza po rozwodzie z mężem. No może prawie każdą.Krzysztof Leski wspomina, jak podczas narady nad jednym z numerów w mieszkaniu Łuczywo,gospodyni co chwila odrywała się od pracy. Powód był prosty: jej piętnastoletnia córka Łucjaposzła na imprezę do sąsiada z góry Maksa Cegielskiego (dziś znanego dziennikarza). "Co tamtak cicho, pójdę tam" - denerwowała się, nasłuchując. Ale numer powstał. Jak zwykle.

Page 206: Binder artykuły

Technokratka w trampkach

Wiosną 1989 roku Adam Michnik dostał "Gazetę Wyborczą" od Lecha Wałęsy i zdecydował, żenie zrobi jej bez Heleny Łuczywo. Z jednej strony było to naturalne. Łączyło ich wszystko:identyczny wiek, uzależnienie od tytoniu, ostry, często wulgarny język (u Łuczywo rzadszy aletym straszniejszy), to samo środowisko, zbliżone poglądy. Oboje wywodzili się zkomunistycznych rodzin, oboje w latach 80. stawiali na "Solidarność", oboje byli liberalnymilewicowcami. Oboje wystąpią później przeciw rozliczaniu komunizmu. Wśród nielicznychkomentarzy Heleny Łuczywo w "Wyborczej" połowa zawierała gorące sprzeciwy wobeclustracji.

A jednak ich drogi rzadko się do tej pory przecinały, podobno w latach 70. nawet niezbyt sięlubili. Jeśli tak, Michnik wykazał się wyjątkową intuicją. Dobrał sobie osobę, która idealnie gouzupełniała. "On był od błyszczenia, ideologii, reprezentacji, ona, unikająca pisania i innychmediów - od ciężkiej pracy" - relacjonuje były dziennikarz "Wyborczej". Choć Łuczywo wahałasię przez moment, czy funkcję przyjąć (nie chciała porzucać ukochanego "TygodnikaMazowsze"), gdy już się zaangażowała, to na całego. Potrafiła podczas tworzenia gazetynocować w żłobku na Iwickiej. Początkowo jak w czasach opozycyjnych w trampkach, potem jużna obcasach, stała się uosobieniem nowej instytucji.

"Rzadko mówiła o poglądach, jawiła się jako technokratka" - wspomina ten sam byłydziennikarz. A jednak miała czas i na pilnowanie przecinków, i doglądanie linii. Gdy w roku 1990Krzysztof Leski poróżnił się ze swoją redakcją na temat tego, jak relacjonować kampanięprezydencką: bardziej z dystansu (jak chciał on), czy z mocnym atakiem na Wałęsę (jak chciałokierownictwo), wytyczne przekazywała mu Łuczywo. "Tu już nie było dyskusji, ma być tak i tak" -wspomina.

Coś ty, kretynie, narobił?

Gdy przed dziesięciu laty Agora wchodziła na giełdę, prospekt emisyjny mówił jasno - to spółkaoparta na czterech postaciach: Michniku, Łuczywo, prezes Agory Wandzie Rapaczyńskiej iwiceprezesie Piotrze Niemczyckim. To ich odejście miało niekorzystnie wpłynąć na działalnośćfirmy. Minęło kolejne dziesięć lat, z całej czwórki ocalał Niemczycki i częściowo Michnik, aopinia giełdowych analityków okazała się niezbyt celna. Można raczej postawić tezę, że to przeztę trójkę wielkie "gazetowe" imperium zaczęło się kruszyć. Zwłaszcza po roku 2003, gdywybuchła afera Rywina.

Nawet jeżeli prawdziwe są pogłoski, że korupcyjna oferta producenta filmowego, czy raczej to,jak ją postanowiono rozegrać, wprowadziła wielki rozdźwięk między Michnikiem a Łuczywo,faktem jest, że cała trójka tamtego lata w sposób niestandardowy pertraktowała z LeszkiemMillerem i jego ministrami zapisy nowej ustawy medialnej. To Łuczywo jechała wieczorem 22lipca do kancelarii premiera i to ją Miller (wiedząc już o nagraniu Rywina) pytał, pokazującostateczny projekt: "Czy to was zadowala?".

Może Łuczywo nie miała wyjścia i musiała uczestniczyć w tej historii? Zapewne jak całaredakcja stała na stanowisku, że skoro postkomuniści specjalnie przygotowują prawo, które mauderzyć w Agorę, to wszelkie formy przeciwdziałania są dopuszczalne. Ale zapewne też niezachwycała jej arogancja Michnika, który beształ i posłów, i dziennikarzy innych mediów, gdypróbowali rozwikłać tę aferę. Do dziś w pamięci reporterów "Wyborczej" utrwaliła się scena,kiedy Michnik po swych pierwszych, ostrych komentarzach wchodzi do redakcji, a Łuczywowściekła, nie bacząc na osoby towarzyszące, wita go słowami: "Coś ty, kretynie, narobił?".

Tę różnicę było widać także w wyjaśnieniach przed komisją śledczą. Michnik przyszedł przednią w intencji zdominowania posłów, a samą sprawę przedstawiał bardzo wybiórczo. Łuczywo -

Page 207: Binder artykuły

uprzejma, spokojna, jak mało kto przyczyniła się do wyświetlenia prawdy - także tejniekorzystnej dla Agory - przekazując posłowi Zbigniewowi Ziobrze wydruki e-maili, jakie krążyłymiędzy kierownictwem Agory i minister Aleksandrą Jakubowską. E-maile demaskowały gręJakubowskiej, ale także ujawniały coś, co Jan Rokita nazywał "korupcyjnym targiem". Targiem,w którym firma Michnika i Łuczywo uczestniczyła do pewnego momentu jako strona.

To nie był wyjątek - stosunki między dwójką liderów "Wyborczej" bardzo często były napięte.Mimo wspólnoty poglądów kolegia w pierwszych latach przypominały czasem spektakleteatralne: Michnik coś proponuje, Łuczywo natychmiast to zbija, atakuje i odwrotnie. GdyŁuczywo była i wicenaczelną, i prezesem firmy, a Michnik w ferworze awantury wykrzyczał:"Zwalniam cię!", Łuczywo miała mu odrzec: "Nie, to ja cię zwalniam!".

W efekcie ciężko się obrażali, by zaraz się pogodzić, a nawet pojechać na wspólne wakacje.

Spory były wpisane w ten układ dwóch silnych charakterów. "Michnik jest jak wąż, którygodzinami się wije i pełza, ona - jak Godzilla, która potrafi uderzyć w twarz i za chwilę za toprzeprosić. Osobowość silna jak Józef Stalin z okresu demokracji: żelazna wola ikonsekwencja" - charakteryzuje były szef działu kultury Michał Cichy.

Szepty i krzyki

Ekstrawertyczność Michnika, jego pewność siebie trącąca o arogancję odbijała się o odmienneusposobienie jego zastępczyni, zawsze raczej zamkniętej w sobie, bardzo zasadniczej (kiedy jejjedyna córka zastanawiała się nad pracą w Agorze, Łuczywo uznała, że to wykluczone), choćnie zawsze cichej i spokojnej. Owa gwałtowność i emocjonalność, dla niektórych z Łuczywocałkowicie nierozdzielna, innym, młodszym dziennikarzom jest już nieznana.

Jeden z tych ostatnich wspomina: "Siedzimy na kolegium, żartujemy, a Helena zupełniewyłączona czyta »Gazetę«. I nagle szeptem pyta: »Jak ktoś mógł taką bzdurę napisać? Kto topuścił?«. Zapada cisza, wszyscy sparaliżowani".

Czytała wszystko: od polityki do sportu, listy czytelników, reportaże, wykresy giełdowe. Od 9rano do późnych godzin nocnych, sześć dni w tygodniu. Miało to swoją cenę - życie w redakcjiprzysłaniało jej wszystko, co działo się poza nią. I to na każdym poziomie, nawet najbardziejprzyziemnym. Redagując przepisy kulinarne jednego z modnych kucharzy, zaczęła się łapać zagłowę. "Oliwki!? Kapary!? Ile to kosztuje? Skąd ludzie mają to wziąć?" - pytała zagniewana,choć to już dawno nie były rarytasy z peweksu.

Wszystko opierało się na niej, jako doskonały redaktor potrafiła wyłapać głupstwa, błędy,nieścisłości. A wtedy dzwoniła do autora i cichym głosikiem zapraszała: "Wpadnij, kochany, domnie na chwileczkę". "Ze strachu dostawaliśmy palpitacji" - wspomina jeden z naszychrozmówców.

Ale za dawnych lat nie tylko szeptała. Potrafiła przebiec przez korytarz "Gazety", waląc pięściąw ścianę i krzycząc: "Co wy myślicie, że ja jakąś k.... jestem?". Tylko dlatego, że poproszono jąw dziale zagranicznym, by pokazała się na raucie w niezbyt ważnej ambasadzie.

Budziła postrach nie tylko wśród młodziaków, ale nawet starszych kolegów. Pewnego dniajeszcze w starym żłobku dziennikarze zobaczyli Ernesta Skalskiego, który pędził przez amfiladęz plikiem kartek w dłoni, które wypadały mu po drodze. To niecodzienny widok, Skalski zwykleporuszał się statecznym krokiem. A po chwili z pokoju, z którego wybiegł, wychyla się głowadrobnej Łuczywo, która krzyczy na cały głos: "Ernest, Ernest, ty, ch...!".

Większość jej dawnych podwładnych zapewnia, że za swą wybuchowość po chwili

Page 208: Binder artykuły

przepraszała, że nie wynosiła się ponad innych, tak naprawdę szanowała ludzi. W dziejach"Gazety Wyborczej" można jednak znaleźć historie, które pokazują ją jako menedżera nie tylkotwardego, ale cokolwiek bezdusznego. Co prawda dotyczą one każdego szefa, który tak jakŁuczywo bierze na siebie ciężar załatwiania spraw kadrowych, a jednak. Ostatnio o jednejprzypomniała wdowa po korespondencie gazety w USA Jacku Kalabińskim. Helena Łuczywozadzwoniła do niego, gdy dopiero co wyszedł ze szpitala chory na raka w marcu 1997. Chwaliłasiebie i kolegów, że jako "humanitarni demokraci" czekali z wypowiedzeniem, aż poczuje sięnieco lepiej. Domagała się, aby wrócił jak najszybciej do Polski, ale nie przedstawiła mużadnych propozycji. "Powiedziała: »Jak przyjedziesz, to pogadamy«. Była głucha na argumentykontynuowania leczenia na miejscu, w Stanach. Ani na to, że rok szkolny naszej 13-letniej córkikończył się w czerwcu, że zlikwidowanie domu i przeprowadzka wymagają czasu i sił" - opisałażona Kalabińskiego. Jeden z wicenaczelnych "Wyborczej" zaprzeczył takiej treści tej rozmowy.Wrażenie pozostało.

Na kłopoty - praca!

Czy zrównoważą je inne opowieści? Choćby o legendarnej i cichej dobroczynności, takżefinansowej Heleny Łuczywo? Z pewnością respekt u pracowników zawdzięcza temu, że byłazawsze profesjonalistką. "To ona nauczyła nas, że pisanie o polityce nie polega na obsługiwaniukonferencji, że ważne są tematy społeczne, ekonomiczne. No i że tekst nie może byćprzegadany. My często byliśmy zachwyceni naszymi dokonaniami, a to dopiero ona wyciskała znich sedno" - opowiada Dominika Wielowieyska (w "Wyborczej" od 1991 roku).

Dlaczego z biegiem czasu przycichła? Może to kwestia wieku, a może skutek własnej pierwszejdotkliwej porażki?

"Wyborcza" ma już za sobą pierwszą dekadę na rynku: jedno wielkie pasmo sukcesów ipierwsze miejsce we wszystkich kategoriach: czytelnictwo, sprzedaż, rynek ogłoszeń. Terazczas na internet. Słynąca z żelaznej konsekwencji i twardej ręki wicenaczelna sieć zna raczejpowierzchownie. Umie słać e-maile, ale na początku nie potrafi jeszcze opatrywać ichzałącznikami. Choć jest po pięćdziesiątce, uczy się wszystkiego od podstaw i na dobry rok znikaz newsroomu. Wszyscy są pewni zwycięstwa, zgodnie z przeświadczeniem: jesteśmy wielcy isami możemy wszystko.

Tymczasem portal "Wyborczej" zajmuje wysokie lokaty, ale nie o to chodziło, miał być pierwszy.Dla firmy wynik jest jednoznaczny - to porażka. To niewątpliwie obciążyło konto Łuczywo. Od tejpory nie jest już postrzegana jako Midas, który wszystko zamienia w złoto. Projekt trzeba byłooddać w ręce ludzi, dla których sieć to całe życie.

Łuczywo wraca do newsroomu, "Gazeta" znowu spoczywa na jej barkach, nadal szeptem potrafizmrozić dziennikarza za zbyt słaby tekst, ale to już nie to samo. Wybucha afera Rywina, komisjaśledcza wzywa na przesłuchania, które są powodem wielkiego stresu (w redakcji organizowanesą nawet symulacje sejmowych przesłuchań - dziennikarze wcielają się w rolę śledczych,przygotowując do ostrych pytań). Panuje przekonanie, że kompromitacja odbije się nasprzedaży. "Zareagowała najprościej: jeszcze więcej pracy. Kiedy do niej poszedłem,zobaczyłem, że nadal osobiście wyręcza korektę. To była jej recepta na kłopoty" - wspominatamte czasy dziennikarz "Wyborczej".

Obcy nieprzyjazny świat

Na dokładkę wybory 2005 niosą zaskakujące wyniki - wygrywa prawica, której widmoprzysłaniało zawsze wszelkie inne niebezpieczeństwa. W "Wyborczej" są w szoku, naprawdękończy się jakaś epoka. Nie ma już obozu III RP, który to środowisko nie tylko świetnie znało,ale samo wykreowało. Postkomuniści, od których Michnik przynosił najświeższe newsy, zaszyli

Page 209: Binder artykuły

się na Rozbrat, politycy z Unii Demokratycznej - przepadli albo odjechali do Brukseli. Możejeszcze najmniej bulwersująca wydaje się dla ludzi "Wyborczej" prezydentura LechaKaczyńskiego, znajomego z czasów opozycji, co dla samej Łuczywo jest podobno początkowoważniejsze niż jego późniejsze wybory. Gdy redakcja organizuje debatę Kaczyński - Tusk,Łuczywo serdecznie wita się "z Leszkiem". Tusk jest kimś z innego świata, nieznanym, pozatym zniszczył Unię Wolności, a takich rzeczy sie nie wybacza.

Ale i w tym przypadku kończy się szybkim i pełnym, wzajemnym rozczarowaniem. JarosławKaczyński, z którym Łuczywo nosiła kiedyś pod koniec lat 70. torbę z egzemplarzami"Robotnika", a żeby zmylić milicję udawała jego dziewczynę, mówi o ludziach "Wyborczej" per"środowisko KPP". Dla niej to atak na jej biografię, jest rozżalona. Ale nie łudźmy się, oporozumieniu, w ogniu wojen o lustrację, także dziennikarzy, sporów ideologicznych, tak czyinaczej nie mogło być mowy. Nawet jeśli "Wyborcza" zapraszała na półoficjalne spotkanieKazimierza Marcinkiewicza, a Łuczywo wróciła rozpromieniona z jednego z publicznych spotkańz opowieścią, jak to poznała młodego PiS-owca Pawła Kowala i jak jest zaskoczona, że naprawicy poza Leszkiem (Kaczyńskim) i Ludwikiem (Dornem) są inni ludzie, z którymi możnaporozmawiać.

A więc to już inny świat, po części z powodu zmian politycznych, po części presji komercji.Ludzie częściej kupują popularną gazetę "Fakt" niż wypieszczone dziecko Agory. "Wyborcza"przestaje wyznaczać trendy, nawet gdy do władzy po PiS przychodzi bardziej strawnaPlatforma. Łuczywo, mówią dziennikarze, sprawia wrażenie coraz bardziej zagubionej, corazczęściej zawodzi ją legendarna intuicja.

W końcu odchodzi, ale poza najnowszą siedzibą gazety, którą osobiście planowała i urządzała,żyć ciężko. "Wyborcza" jest dla niej czymś więcej niż miejscem pracy - jest ideową wspólnotą irodziną. Jej kontakty poza gmachem na Czerskiej, choć rozległe, mocno się rozluźniły. Życzliwyjej Jan Lityński przyznaje: - Spotykamy się rzadko. Widziałem różne kwestie, na przykładlustracji, inaczej niż "Wyborcza". To zbudowało między nami dystans.

Jest zapewne jedną z najbogatszych kobiet w Polsce. Posiadane przez nią akcje Agory wartesą kilkadziesiąt milionów złotych. Jej dawny kolega Ryszard Bugaj uważa to za przykładuwłaszczenia się, zwłaszcza że - jak przypomina - pozycję na rynku "Wyborcza" zawdzięcza uswoich początków temu, że reprezentowała całą antykomunistyczną opozycję.

Ale Helena Łuczywo nie poszukuje tak naprawdę pieniędzy, wygód, rozrywek. Redakcyjnikoledzy opowiadają historię z zamierzchłych czasów, jak to z Adamem Wajrakiem i grupąprzyjaciół wybrała się do Puszczy Białowieskiej. Zamiast szukać żubrów, została przysamochodzie pogrążona w lekturze "Wyborczej". Nagle od stada odłączyło się kilka groźnychsamców. Koledzy pobiegli ratować szefową. Ale ona nawet nie zauważyła zbliżających sięzwierząt. "»Gazeta Świąteczna« jest świetna, po byku" - rzuciła na widok znajomych twarzynieco zapomnianą slangową pochwałą.

Teraz bawi za granicą, a jej znajomi zastanawiają się, jak jej się podoba życie emerytki. Chybanie bardzo.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 210: Binder artykuły
Page 211: Binder artykuły

Gazeta Wyborcza - 26-12-2002

Ustawa za łapówkę czyli przychodzi Rywindo Michnika

Paweł Smoleński

Pisaliśmy ten tekst od początku sierpnia. Próbowaliśmy dziennikarskiego śledztwa, chcieliśmysię czegoś dowiedzieć, zrozumieć. Drukujemy wszystko, co udało się ustalić.

- Michnik oszalał ze szczętem - pomyślałem, gdy powiedział mi: "Muszę nagrać jednego faceta.Kup najlepszy magnetofon, jaki znajdziesz. Cena nie gra roli".

W tym, że oszalał, utwierdziła mnie jego asystentka.

- Po co nowy magnetofon - urągała. - Jak to: "Cena nie gra roli!". To on nie wie, że musimy ciąćkoszty!

Ale magnetofon kupiłem.

- Naucz mnie, co z tym robić - poprosił Adam, któremu łatwiej pojąć różnicę między ONRFalanga i ONR ABC niż działanie magnetofonu. Szczęśliwie cyfrowy sony ma jeden przycisk -wystarczy dotknąć, by zaczął działać. Kiedy rozgryźliśmy zasady funkcjonowania japońskiegocacka, Adam wyjął z portfela złożoną ćwiartkę papieru.

- Czytaj - powiedział.

Notatkę napisała Wanda Rapaczyńska, prezes Agory SA, wydawcy "Gazety".

Czytałem może ze dwie minuty, przelatując po kilkanaście razy każde zdanie. Poczułem się,jakbym podróżował po innym świecie.

Styczeń 2002

Pierwsze harce prezesa

Jeszcze rok temu nic nie zapowiadało takiej wojny.

Eksperci Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji dopiero przymierzają się do zapisównowelizujących ustawę o mediach elektronicznych, konsultują w zaciszu gabinetów. I tylkoprezes TVP Robert Kwiatkowski mówi dziennikarzowi "Gazety", Vadimowi Makarenko, podczaspółoficjalnej rozmowy, że gdyby Agora SA kupiła telewizję Polsat, nastąpiłaby "znacząca

Page 212: Binder artykuły

dekompozycja rynku medialnego".

Nic więcej. Vadim ani się domyślał, że rozmawia o sprawie, która już niebawem trafi na czołówkimediów.

15 stycznia projekt nowej ustawy o radiofonii i telewizji trafia z Krajowej Rady do rządu. Zakładarozszerzenie kompetencji KRRiTV i wzmocnienie publicznej TV. Wprowadza ograniczenie dlanadawców radiowych - w jednym mieście ten sam właściciel nie może mieć więcej niż jednej lubdwóch (w zależności od wielkości miasta) rozgłośni radiowych.

Do tego rząd dopisuje paragraf zakazujący gazecie ogólnopolskiej kupna telewizji.

Zakaz koncentracji bije w prywatnych nadawców i wydawców. Oznacza, że Agora SA niebędzie mogła kupić Polsatu. Oraz że ma zamkniętą drogę do rozwijania biznesu radiowego, cowięcej, straci część posiadanych już stacji radiowych.

Kwiecień 2002

Wybuch wojny

Na początku kwietnia nowela trafia do Sejmu. Wybucha wojna na linii media prywatne - rząd.Nowelizacji broni wiceminister kultury Aleksandra Jakubowska, ale mówi o niej i premier LeszekMiller, i ówczesny minister kultury Andrzej Celiński, i wicepremier Marek Pol, i szef MSWiAKrzysztof Janik. W sukurs rządowi idzie nawet... Andrzej Lepper, choć podówczas w konflikcie zSLD i z PSL. Na konsultacje z ekspertami Ministerstwa Kultury chadza, ponoć w imieniuKRRiTV, sekretarz Rady Włodzimierz Czarzasty z SLD, powszechnie postrzegany jakopomysłodawca i pilot nowelizacji.

Nowelizacja prawa radiowo-telewizyjnego staje się tematem numer jeden prywatnych mediów,od tygodników "Wprost" i "Polityka" po Radio Zet i RMF FM oraz telewizje Polsat i TVN. Mediamówią jednym głosem: nowelizacja jest szkodliwa. Coraz częściej pojawia się również wątek, żeto przepisy rozmyślnie skrojono tak, by skarcić "Gazetę Wyborczą" i Agorę. Pojawia się terminAgora Lex.

Kilku członków Krajowej Rady, m.in. przewodniczący Juliusz Braun i desygnowany przezprezydenta Waldemar Dubaniewski, odcinają się od zaostrzonej wersji przepisów (Braun: "Rządzmienił sens naszego projektu"). Przeciw nowelizacji są posłowie opozycji, od Marka Jurka zPiS po Iwonę Śledzińską-Katarasińską z PO.

Nowelizacja nie podoba się też prezydentowi.

- Propozycja rządu oznacza - mówił Aleksander Kwaśniewski w radiowych "Sygnałach dnia" - żejuż właściwie proponujemy wykupienie tych mediów przez partnerów zagranicznych. Bo jeżelici, którzy mają pieniądze w Polsce, zgodnie z tą ustawą nie będą mogli kupić, to kto jest wstanie kupić taką telewizję jak Polsat?

"Rząd - pisze w "Gazecie" Grzegorz Piechota - chce tak zmienić ustawę, by np. spółka Agoranie mogła mieć telewizji, Polsat nie mógł starać się o drugą koncesję ogólnopolską, a Radio Zeti RMF FM nie mogły inwestować w kolejne rozgłośnie... Nie boję się pisać o zamachu państwana wolne media...".

Page 213: Binder artykuły

Te głosy mediów nie spotykają się ze zrozumieniem rządu. - To protest paru podmiotówgospodarczych, które widzą swój interes w tym, żeby zmonopolizować rynek - twierdziJakubowska.

Tymczasem - replikują prywatni nadawcy - jeśli ktokolwiek ma w Polsce zadatki na monopolistę,to nie media prywatne, lecz państwo. Największym multimedialnym koncernem w Polsce niejest wydawca "Wyborczej", "Super Expressu" czy właściciel TVN, lecz skarb państwa, którykontroluje producentów informacji - Polską Agencję Prasową i Polską Agencję Informacyjną - inajwiększe media - Telewizję Polską i Polskie Radio... Na obsadę stanowisk w państwowychfirmach ma wpływ rząd SLD-PSL. Równie dobrze więc możemy mówić o interesie tych partii, byutrzymać podległy sobie monopol na rynku medialnym.

Lato 2002

Rząd szuka kompromisu?

Rząd ani myśli zmienić front. W odwodzie ma publiczne radio i telewizję oraz proeseldowską"Trybunę" zgodnie chwalące nowelizację. Gdy mówienie o monopolu mediów prywatnychokazuje się nieskuteczne, rząd odwołuje się do "wymogów prawa europejskiego". Gdy wychodzina jaw, że Unia Europejska nie wymaga zakazu koncentracji kapitału, wskazuje naposzczególne kraje Zachodu. Gdy "Gazeta" przypomina, że mimo restrykcyjnego prawaBerlusconi i tak opanował włoską telewizję, prawdopodobnie posługując się setkami kopertwypchanych grubszą gotówką, zaś w Wielkiej Brytanii właśnie toczy się debata, jakzliberalizować prawo rządzące eterem, rząd wraca do tezy, że broni kraju przed informacyjnymmonopolem.

Według Wandy Rapaczyńskiej, prezes Agory SA, nowelizacja ustawy o radiofonii i telewizji jestdla rządu, jak powiada się w Ameryce, "PR disaster", czyli katastrofą w kształtowaniupublicznego wizerunku. Jakubowskiej nie udało się przekonać opinii publicznej, że rząd bronidemokracji i wolnej konkurencji, zaś prywatnym mediom idzie tylko o szmal i władzę nadduszami.

Na tapecie jest również inny PR disaster - wojna z NBP oraz jego prezesem LeszkiemBalcerowiczem. Spadają notowania gabinetu Millera.

W tej sytuacji rząd, jak się wydaje, postanawia wygasić konflikt z mediami. Publiczne radio itelewizja nabierają wody w usta. Na lipcowym spotkaniu z prywatnymi nadawcami i wydawcamiz inicjatywy premiera Millera wiceminister Jakubowska oznajmia, że rząd przygotowuje właśnieautopoprawkę do ustawy dotyczącą tzw. zapisów koncentracyjnych.

Wanda Rapaczyńska: - Rozmawiałam z wiceminister Jakubowską. Powiedziała, że nie jestosobistym wrogiem Agory, że reprezentowała stanowisko rządu, ale zlecenie się skończyło,nadszedł czas na porozumienie.

11 i 15 lipca 2002

Rywin proponuje

Page 214: Binder artykuły

Rywin proponuje

Rapaczyńska: - Ministrem kultury był już Waldemar Dąbrowski. Na czwartek, 11 lipca, zaprosiłdo siebie przedstawicieli prywatnych mediów, by podyskutować o rządowej autopoprawce. Tużprzed spotkaniem zadzwonił do mnie Lew Rywin. Powiedział, że chce pomóc przy zawarciukompromisu, a z prośbą o mediacje z Agorą zwróciła się do niego "druga strona".

Lew Rywin - prezes rady nadzorczej Canal+, właściciel firmy producenckiej Heritage Films, odlat jedna z najważniejszych postaci na rynku mediów elektronicznych, m.in. producent "ListySchindlera" i "Pianisty". Rapaczyńska zna go z czasów, gdy Agora SA była współudziałowcemcyfrowej telewizji Canal+.

Rapaczyńska: - 11 lipca przy kawie Rywin poprosił mnie o notatkę określającą "warunkibrzegowe", jakie zdaniem Agory powinna spełniać nowelizacja. Napisałam to, coprzekazywaliśmy już Krajowej Radzie i Ministerstwu Kultury, to samo, co postulowały innemedia prywatne.

Rywin powiedział, że do jego domu na Mazurach przyjeżdża na ryby premier Miller. I że na tychrybach przekaże mu nasze uwagi.

Potem poszliśmy razem do ministra Dąbrowskiego. Cały czas myślałam, co takiego stało sięRywinowi, że chce pomagać.

W poniedziałek, 15 lipca, Rywin dzwoni do Rapaczyńskiej, nalega na spotkanie.

Rapaczyńska: - Rozmawialiśmy może dziesięć minut. Rywin przedstawił propozycję, którą -zapewniał - usłyszał właśnie na rybach. Jakbym dostała pałką po głowie.

Na korytarzu Rywin spotyka Piotra Niemczyckiego, wiceprezesa Agory. Rywin streszcza"propozycję z ryb".

Niemczycki: - Najpierw byłem przekonany, że czegoś nie dosłyszałem. Potem pomyślałem, żealbo ja zwariowałem, albo zwariował Rywin.

16 lipca

Rapaczyńska do Michnika

Rapaczyńska: - Trzęsło mną z obrzydzenia. Przecież Rywin musi wiedzieć, że taka propozycjajest dla mnie i dla Agory po prostu uwłaczająca. Jak ktoś odważył się przyjść do nas z czymśtak odrażającym! Myślałam: jeśli tak ma wyglądać świat polskiego biznesu, jeśli z propozycjąłapówki można przyjść do firmy, która zawsze była poza podejrzeniem, jeśli w korupcjęangażują się ludzie na takich stanowiskach, to finis Poloniae.

We wtorek, 16 lipca, Rapaczyńska pisze notatkę dla Michnika. Informuje, że Rywin, powołującsię na premiera, sygnalizuje ustępstwa rządu w sprawie przepisów antykoncentracyjnych wnowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji w zamian za przekazanie 5 proc. od 350 mln dolarówna konto jego firmy Heritage Films, czyli ok. 17,5 mln dolarów (30 proc. z tej ostatniej sumy mabyć zapłacone zaraz po wejściu ustawy w życie, a 70 proc. - po kupnie Polsatu). JednocześnieRywin sugeruje, że pieniądze będą spożytkowane przez Sojusz Lewicy Demokratycznej.

Page 215: Binder artykuły

Pozostałe warunki: "Gazeta" ma zaprzestać krytykowania premiera, zaś po przejęciu Polsatuzatrudnić tam Rywina, który przypilnuje w Polsacie interesów lewicy.

Rywin powiedział, że oczekuje odpowiedzi na piśmie zawierającej konkretne zobowiązaniaAgory. Odpowiedź nie musi być natychmiastowa, lecz jeśli Agora nie zobowiąże się do realizacjizgłoszonych oczekiwań, nie ma szans na ustawę w formie akceptowanej przez spółkę.

Rapaczyńska wysłuchała Rywina bez komentarzy i poinformowała go, że przekazuje sprawęMichnikowi.

Adam Michnik: - Jakby strzelił we mnie piorun. Pierwszy raz w życiu zaproponowano mi cośtakiego. Nie rozumiałem, że można złożyć taką ofertę, że robi to Rywin, którego przelotnieznałem i wiedziałem, że jest człowiekiem, by tak rzec, z towarzystwa, że powołuje się nanazwisko Millera. Słowem - nie rozumiałem nic.

17 lipca

Agora na tarasach

Rapaczyńska i Michnik obradują wyłącznie na tarasach budynku Agory. Nastrój podły, nawethisteryczny. Jak postąpić, jak się zachować?

Dzwonią do Heleny Łuczywo, wiceprezes Agory i zastępcy redaktora naczelnego "Gazety".Unikają komórek i redakcyjnych telefonów. Skoro padła taka propozycja, skoro mowa o takichpieniądzach i tak ważnych ludziach, podsłuch telefonów i gabinetów też wydaje się możliwy.

Łuczywo: - Natychmiast wróciłam z urlopu do Warszawy osobiście poniżona i dotknięta. Wkońcu w Agorze pracują ludzie z biografiami, w końcu dostaliśmy wiele międzynarodowychnagród za czytelność i czystość prowadzonych przez nas interesów. Nie mieściło mi się wgłowie, że można do nas wystąpić z czymś takim.

Michnik: - Rywin ustawił się w trzech rolach. Był jednocześnie załatwiaczem, beneficjentem (wzamian za załatwienie ustawy miał zostać szefem Polsatu), a jego firma miała transferowaćpieniądze z łapówki. Trzy w jednym, trochę za dużo.

Rapaczyńska: - Gdy ochłonęłam, zaczęłam analizować. Coś tu nie grało. Wszyscy wiemy, że wPolsce jest korupcja polityczna i że sięga głęboko. Ale takich spraw nie załatwiają ludzie zeświecznika. Rywin zbyt otwarcie szermował nazwiskiem Millera. To był pierwszy sygnałostrzegawczy. Drugi: Rywin zażądał odpowiedzi Agory na piśmie. Nic tak nie brudzi jakatrament. Własnoręczne dokumentowanie własnej korupcji to samobójstwo dla polityków, aleteż dla firm, których pozycja jest ściśle związana z przejrzystością i rzetelnością interesów.Może ktoś chce mieć haka na Agorę? Trzeci: Przez 12 lat istnienia Agory nikt nie ośmielił sięzłożyć nam korupcyjnej propozycji. W trzynastym roku oferta Rywina była trzecią z kolei. Dwiepoprzednie zakamuflowano, chodziło w nich o mniejsze pieniądze, nie dotyczyły bezpośredniotak ważnych ludzi. Ale były...

Rapaczyńska: - Pomyślałam, że trzeba sprawę załatwić po amerykańsku: nagrać Rywina iwszystko przekazać FBI. Ale nie miałam śmiałości, by poprosić o to Adama. Nie pasowało mi todo jego stylu.

Page 216: Binder artykuły

Ale Michnik wpadł na taki sam pomysł: - Ty, Wandziu, jesteś dobra w rozmowach zamerykańskimi bankierami. Na tutejszy grunt ja jestem lepszy. Powiedz Rywinowi, żeby domnie wpadł. Nagram go.

Rapaczyńska: - Chciałam Adama wycałować z radości.

Michnik: - Zdecydowałem się nagranie, choć byłem pewien, że Rywin nie powtórzy propozycji.Nie wierzyłem, że się ośmieli.

Tymczasem Rywin nalega na spotkanie z Michnikiem. Wydzwania do Rapaczyńskiej: "Premierwie, że jedziesz niedługo na urlop. Sprawę warto załatwić przed wyjazdem".

Michnik: - Wanda pytała mnie, czy - na mojego nosa - to możliwe, by za ofertą Rywina stałpremier. Odpowiedziałem, że raczej nie. Millera oskarżano o wszystko, ale nie o to, że jestskorumpowany, oraz że jest głupi. A przecież wikłanie się w taką aferę to głupota, tosamobójstwo.

18 lipca

Michnik mówi Millerowi

Posiedzenie Rady Integracji Europejskiej; jej członkiem jest Michnik.

Michnik: - Zadzwoniłem do premiera z prośbą o rozmowę w cztery oczy przed posiedzeniem.Powiedziałem oględnie, choć byłem zdenerwowany jak cholera, że przyszedł do nas jegopełnomocnik z pewną propozycją personalną i biznesową... Premier zrobił wielkie oczy.

Leszek Miller: - Michnik zapytał, czy wysyłałem do Agory emisariusza. Gdy zaprzeczyłem,pokazał mi notatkę Wandy Rapaczyńskiej. Wpadłem w osłupienie.

Michnik: - Premier zapytał mnie: "Ale przecież ty w to nie wierzysz?". - Wierzę, nie wierzę -mówię. - Byłeś z Rywinem na jakichś rybach.

Miller: - Nigdy nie byłem z Rywinem na żadnych rybach. Nigdy nie łowiłem z nim żadnych rybani dużych, ani małych. Widziałem go ostatni raz na pokazie "Pianisty" w połowie czerwca.Doszedłem do wniosku, że musimy zrobić konfrontację: Michnik, Rywin i ja.

Michnik: - Między spotkaniem z Millerem a rozmową z Rywinem minęły cztery dni. Moimzdaniem to dowód na to, że premier nic nie wiedział o ofercie. Bo gdyby wiedział, ostrzegłbyRywina, by mi jej nie zgłaszał, a przynajmniej bez powołania się na jego nazwisko.

22 lipca, godz. 11

Michnik nagrywa Rywina

22 lipca, o godz. 11 Rywin przychodzi do gabinetu Michnika. Rozmawiają mniej więcej pół

Page 217: Binder artykuły

22 lipca, o godz. 11 Rywin przychodzi do gabinetu Michnika. Rozmawiają mniej więcej półgodziny.

Magnetofon stoi za książkami. Jakość nagrania jest dobra.

Spisuję bez skrótów:

Rywin : - Zrobię ci wstęp, co ja mogę ci powiedzieć. Jest grupa, która powiedziała mnie:"Słuchaj, chodzą po mieście takie te, że ty im się przyglądasz, że ty chciałbyś ewentualnie zAdamem porozmawiać, jak on chce ten Polsat kupić". Ja: "Czy to są żarty, czy nie, ale jeślichodzi o mnie, nie ma żadnego problemu". Oni: "Chcielibyśmy ciebie wykorzystać, żebyśprzekazał pewien message...". I ta grupa po prostu z jednej strony gwarantuje ci ustawę igwarantuje ci akceptację zakupu. Czy dojdzie do tego, czy nie - wasza sprawa, ja na ten tematteż mam swój pomysł. Chcą wykorzystać mnie do zrobienia, żeby to było bardzo koszerne iczyste. Ponieważ ta grupa trzyma w ręku władzę, a jest zainteresowana środkami, bo są impotrzebne. Władza daje im gwarancje, że to będzie przeprowadzone. A jak nie, to bierzesz jakgdyby sam na siebie ryzyko, jakie będą walki w Sejmie i w Senacie.

Adam Michnik : - I ty to usłyszałeś wszystko na rybach, tak?

Rywin : - Ja to usłyszałem gdzieś tam.

Michnik : - Na rybach.

Rywin : - Ja nie mogę ci wszystkiego...

Michnik : - Co w ustawie będzie?

Rywin : - W ustawie będzie to, co będziecie chcieli, wszystkie wasze postulaty. Przecież ja niewchodziłem w szczegóły.

Michnik : - Klucz jest w dwóch miejscach tak naprawdę. Po pierwsze - jeżeli to jest message odLeszka Millera, to ja to biorę serio. Żadnego innego nie biorę serio. Już za dużo mnie wykiwali.

Rywin : - Nie, to ja jestem gwarantem.

Michnik : - Że od Leszka.

Rywin : - Ale on nie jest sam.

Michnik : - Mnie wystarczy, że Miller, ale że nie ktoś inny ci to mówił, że to on ci powiedział.Mnie już dziesięć osób gwarantowało, a wszystko okazało się nieprawdą.

Rywin : - Wanda i Piotrek znają powagę mojej osoby... [chodzi o Wandę Rapaczyńską i PiotraNiemczyckiego].

Michnik : - Ja to wszystko wiem. Ja chcę od ciebie usłyszeć.

Rywin : - Nie usłyszysz tego słowa.

Michnik : - Nie usłyszę?

Page 218: Binder artykuły

Rywin : - Nie usłyszysz, nie mogę ci tak powiedzieć. Ja muszę to inaczej jakoś umieścić. Mogęci powiedzieć, że masz rację.

Michnik : - No dobrze, tylko teraz powiedz mi o terminach, jak to wszystko...

Rywin : -...jestem zobowiązany wrócić tam i powiedzieć, że wy się zastanawiacie, że nie,cokolwiek. Muszę im coś powiedzieć. Trzeba to spisać i ustalić. Pierwsze zadanie moje byłodowiedzieć się od was, czy w ogóle jest o czym rozmawiać, i ustalić, że tak powiem, tetechnologie rozmów.

Michnik : - Jak to sobie wyobrażasz?

Rywin : - Wyobrażam sobie, że zostanie to napisane tutaj, i ja to zaniosę, ewentualnie jakieśuwagi do tego, i w pewnym momencie to będzie powiedziane, proszę bardzo, tak to ma być.Może być Piotrek, może być Wanda. Piotrek jest dla mnie doskonałym rozmówcą, bo tu madoświadczenie, ale tu mi wszystko jedno, grupa może być i większa. W każdym razie nikt ztamtej strony się nie pokaże. A w ogóle będę rozmawiał w bardzo wąskim gronie, to oczywiste.

Michnik : - Dobrze, a powiedz mi, co na takim papierze powinno być?

Rywin : - Na tym papierze powinny być warunki. Zresztą ten papier istnieje, Wanda mi go dała,co byście chcieli tam [tzn. w ustawie - przyp. P.S.] mieć.

Michnik : - Nie. Co byśmy chcieli, to myśmy informowali wszystkich.

Rywin : - Natomiast innych papierów nie ma. Ja jestem zakładnikiem po jednej i po drugiejstronie.

Michnik : - W jakim terminie my byśmy mieli zapłacić kasę?

Rywin : - Po rozmowie z Wandą były to dwa punkty. Jeden - z chwilą, kiedy ustawa jestzałatwiona, drugi...

Michnik : - Rozumiem, ale jaki termin?

Rywin : - Nie rozmawialiśmy na temat terminu.

Michnik : - Dlatego cię pytam.

Rywin : - Ty mówisz po fakcie?

Michnik : - Nie, teraz.

Rywin : - Teraz nie ma żadnych układów.

Michnik : - Nic takiego nie ma?

Rywin : - Nie, ja nic nie chcę.

Michnik : - Dobrze.

Rywin : - Ja nic nie chcę, ja chcę tylko za efekt i wystarczy mi twoje słowo, że tak będzie. Ja takto widziałem, ja mówiłem, że ja żadnych dokumentów nie chcę.

Page 219: Binder artykuły

to widziałem, ja mówiłem, że ja żadnych dokumentów nie chcę.

Michnik : - 30 proc. najpierw, tak?

Rywin : - Tak, nie najpierw, z chwilą, kiedy prezydent podpisuje ustawę.

Michnik : - A 70 proc.?

Rywin : - Kiedy ty kupisz, po zakupie.

Michnik : - Po zakupie?

Rywin : - Tak.

Michnik : - Jak sądzisz, skąd ta grupa wpadła na pomysł, żeby składać taką ofertę?

Rywin : - Ja myślę, że jako partia potrzebują środków, myślę, że to jedna z głównychmożliwości sięgnięcia po środki. Dwa: część przynajmniej z tych ludzi, część w ogóle śmieje sięz tego, że chcesz kupić Polsat. Bo nie wiedzą, w którym kierunku pójdziesz, jaka to będziewidownia, czy będziesz wypychał TVN, w ogóle już jest duża dyskusja, merytoryczna, nazwijmyto. Część chce niepisanego sojuszu na zasadzie - to zresztą to, co mówili ostatnio - że nie to, żety będziesz ich pomagierem, nazwijmy to, ale że nie będziesz stał w pierwszym szeregu, ale wdrugim, trzecim, jeśli trzeba przypierdolić, to dopiero wtedy. Chcą takiego powiązanianieformalnego, boją się, gdzieś muszą szukać oparcia.

Michnik : - Czy ty to wiążesz w jakikolwiek sposób z wewnętrznymi podziałami w towarzystwie?

Rywin : - Moim zdaniem Miller czuje się słaby, potrzebuje jakiegoś oparcia, nie wiem, możezaczyna się czegoś bać. Nie sądzę, żeby to był oryginalny jego pomysł, myślę, że ktoś go na tonamówił.

Michnik : - Dlaczego oni wolą się w takiej sprawie porozumieć ze mną, a nie z Solorzem?

Rywin : - Bo ty jesteś wariat, ale obliczalny wariat i z tobą ja się dogadam, z Solorzem nie.Zresztą ja im sam odmawiałem od Solorza. To bandyta, nie złodziej, z nim się nie da namówić,ja próbowałem, zresztą Wanda i Piotr mogą o tym dokładnie... ułożyć się potrzebowałem, alenie, nie. To facet, który ci wbije rdzawy nóż w plecy. Wiem, że on chodził tam i tego. Bo był ruchodwrotny, Polsat wchodzi...

Michnik : - A wedle twojej opinii skąd wziął się pomysł tej ustawy?

Rywin : - Początek ustawy to był Czarzasty i Robert, każdy chciał załatwić swój interes(Włodzimierz Czarzasty, założyciel wydawnictwa Muza, członek KRRiTV. Robert Kwiatkowski,prezes telewizji publicznej). Robert - sprywatyzować Dwójkę, Czarzasty - żeby stworzyć koncernnowy, nazwijmy to prasowy, kontra- Agora.

Michnik : - Twoim zdaniem to dostatecznie mocna oferta, żeby przebić Roberta?

Rywin : - Robert jest w tym, ale nie będzie miał nic, że tak powiem, do tego.

Michnik : - Nie sądzisz, że on szykuje zagrożenie?

Rywin : - Nie, dlatego że Robert wymyślił, że jeśli to pójdzie w tym kierunku, będzie miał łatwiejz prywatyzacją Dwójki w przyszłości.

Page 220: Binder artykuły

Michnik : - Więc tak, ja rozumiem, pierwsza rata, jak prezydent podpisuje. Jedna rzecz, którejnie umiałem wydobyć od Wandy. Jaka suma wchodziłaby w grę?

Rywin : - Ich rozumowanie jest następujące - wartość Polsatu jest 350 i oni chcą 5 proc. odtego.

Michnik : - 5 proc. od 350 to jest 10.

Rywin : - Nie. 3,5 razy 5 to 17,5. Ja myślę, że jestem w stanie to troszkę w dół, że to z ichstrony troszkę przesada. Nie mogę ci powiedzieć, jaka cena, ale takie było mniej więcej ichmyślenie.

Michnik : - Mniej więcej rozumiem. To sprawa bardzo poważna, ja sobie zastrzegłem w tejsprawie decyzję, choć to decyzja biznesowa. Ja się boję jednej rzeczy. Wedle mojej oceny,która nie opiera się na mediach, ja się na tym za słabo znam, ale innej - tam bardzo rozmaiciludzie kręcą.

Rywin : - Bardzo różni.

Michnik : - Każdy inny. Od pewnego momentu ty masz szum informacyjny, coś się rusza, alekto kogo gryzie, nie wiesz.

Rywin : - Ja nie szukałem tego, zostałem w pewnym momencie poproszony, stałem z boku,również na zasadzie pewnego zmęczenia materiału z tamtej strony, oni tak samo się czują. Jateż nigdy nie rozmawiałem tęte-a-tęte, zawsze była rozmowa w dwie, trzy osoby. Zapytałem,czy mogę takie pytanie postawić, czy jesteś zainteresowany. Uważam, że sprawa jest poważnai tak interesująca, że mogę jakiś ruch wykonać. Ale bym zaczął od końca, bo powiedzmy, jestproblem decyzyjny, ale co dalej, co ty chcesz zrobić, czy ty już wiesz do końca. Bo nie możeszutracić widowni Polsatu.

Michnik : - Jak ja bym ci powiedział, że wiem...

Rywin : -...to byłoby ci prościej podjąć decyzję.

Michnik : - To po pierwsze, a po drugie - bym sam siebie uważał za hochsztaplera... Jeślidobrze rozumiem, to Robert ma interes, byśmy kupili Polsat.

Rywin : - Ma.

Michnik : - To dlaczego zaangażował się w poparcie ustawy?

Rywin : - Żeby nie być sam. Ty nie jesteś dla Roberta wielkim zagrożeniem. Front się podzieliłrówno.

22 lipca, godz. 19.30

Konfrontacja u Millera

Page 221: Binder artykuły

Tego samego dnia, o 19.30, ze spisaną rozmową i płytą kompaktową z nagraniem Michnik idziedo premiera. Rywin miał wyjechać w interesach do Kijowa, lecz rezygnuje, gdy premier prosi gotelefonicznie o pilne spotkanie.

W saloniku przy gabinecie Millera Rywin natyka się na Michnika. Rywin zastyga. Nie zamieniająani słowa. Razem wchodzą do premiera.

Miller: - Od razu dałem Rywinowi do przeczytania notatkę Rapaczyńskiej. Zapadła cisza. Rywinbladł, zieleniał, tężał na twarzy. Zapytałem, dlaczego to zrobił, kto mu kazał, kto go inspirował.Wymienił dwa nazwiska: byłego członka KRRiTV Andrzeja Zarębskiego i RobertaKwiatkowskiego. A potem powiedział: "Co mam zrobić? Mam się zastrzelić?".

Michnik: - Powiedziałem Rywinowi, że nasza rozmowa została nagrana. Niczemu niezaprzeczył.

Miller go wypytywał: - Lwie, to Robert dyktował ci te wszystkie cyferki? Rywin na to:"Rozstrzelajcie mnie, zabijcie, popełnię samobójstwo". Miller zapytał: - Naprawdę takpotrzebujesz pieniędzy?

Miller: - Kazałem wyjść Rywinowi bez pożegnania. Wyglądał jak człowiek, który dostał kopniakaw twarz. Powiedziałem Michnikowi, że widzieliśmy właśnie pacjenta zakładu psychiatrycznego,który oszalał dla pieniędzy. To tragiczne i żałosne zarazem. A co do nazwisk, jakie podał, mająone uprawdopodobnić jego chore urojenia i to wszystko. Od tamtej pory nie miałem z Rywinemkontaktu.

Lato, jesień

Kiedy to opublikować?

Łuczywo: - Początkowo chcieliśmy opublikować rozmowę Michnik - Rywin od razu. To odruchwyniesiony z opozycji demokratycznej: dzieje się coś strasznego, więc pisz o tym. Ale gazetynie publikują od razu wszystkich informacji. Chcieliśmy zweryfikować wersję Rywina, odkryć,czy pomysł łapówki powstał w jego głowie, czy może rzeczywiście jest tylko listonoszem. A jeślitak, to kto jest faktycznym autorem tej propozycji? Kto jest tak ustosunkowany, że możezałatwić treść ustawy?

Na redakcyjnym zebraniu Michnik relacjonuje przebieg rozmowy z Rywinem. O propozycji"ustawa za łapówkę" wiedzą setki dziennikarzy "Gazety" i pracowników Agory, powoli dowiadująsię ludzie spoza firmy. Redakcja zakłada, że może w ten sposób uda się złapać jakiś trop. Żecoś może zrobi sam Rywin.

Niemczycki: - Rywin prosił mnie, bym umówił go z Michnikiem, chciał przepraszać, mówił, że niema pojęcia, co robić. Wyemigrować? Strzelić sobie w łeb? Namawiałem go: "Jeśli nie wiesz, corobić, powiedz prawdę. Jeśli jesteś tylko listonoszem, jeśli dałeś się wmanewrować, ktoś cięużył, napisz to, nasze łamy są otwarte. My tej sprawy nie zakopiemy, jakiś finał musi być".

Rywin odpowiedział, że wyjeżdża na Mazury, że musi nad wszystkim się zastanowić, że pewniecoś napisze, jeśli nie do "Gazety", to dla własnego bezpieczeństwa "do sejfu"...

Czy napisał? Piotr Niemczycki nie wie. Wiadomo natomiast, że - choć minęło kilka miesięcy -

Page 222: Binder artykuły

Czy napisał? Piotr Niemczycki nie wie. Wiadomo natomiast, że - choć minęło kilka miesięcy -Lew Rywin nie złożył w redakcji "Gazety" ani jednej kartki papieru.

Łuczywo: - Teksty śledcze nie powstają szybko. Wstrzymywaliśmy się z publikacją, licząc na to,że będziemy mogli uzupełnić zapis rozmowy o konkretne nazwiska, że odkryjemy przynajmniejczęść prawdy.

Michnik: - Czy Rywin wszystko sam wymyślił, czy też stali za nim potężni mocodawcy? Czy szłotylko o pieniądze z łapówki? Czy może o to, by skompromitować "Gazetę" i Agorę: chwalą się,że są tak czyści, a siadają do rozmowy o milionowej łapówce? Dziennikarskie śledztwo niewyjaśniło, niestety, wątpliwości. Co nie znaczy, że nie domyślamy się odpowiedzi na te pytania.

Rywin: To była rozmowa negocjacyjna i biznesowa

Zapytałem Lwa Rywina o jego rozmowę z Michnikiem. Odparł: - To była rozmowa negocjacyjnai biznesowa. Miałem objąć Polsat, chciałem sprzedać Agorze moją firmę Heritage Films. Więcejkomentować nie będę.

Wiara i wina - rozmowa z Pawłem Smoleńskim, reporterem "Gazety Wyborczej" PRESS - grudzień 2005 r.

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 223: Binder artykuły
Page 224: Binder artykuły

Res Publica - kwiecień 2003

Paweł ŚpiewakDlaczego IV Rzeczpospolita?

Afera Rywina zatacza coraz szersze kręgi i w toku kolejnych badań ukazuje się już nie tylkozagmatwane związki między politykami, dziennikarzami, biznesmenami, ale równieżnieudolność organów państwa

Grozi nam próżnia władzy oraz społeczna implozja, ale nie eksplozja. Mniej obawiałbym sięzawsze nieprzewidywalnego w skutkach społecznego wybuchu, co zamykania się ludzi,wycofania, poczucia klęski, zapadania w stan otępienia.

Rok temu pisałem w "RPN", że nasza demokracja staje się jawnie dekoracyjna. Spełnione sąwszystkie formalne warunki rządów ludu, natomiast faktyczna władza przechodzi w ręce grupnacisku, nieformalnych układów, partyjnych oligarchów. Ten fakt dostrzegają obywatele ireagują na tę sytuację wycofaniem, apatią i przede wszystkim nieufnością do całej sferypublicznej. Obecnie o demokracji dekoracyjnej czy minimalnej mówi się już szeroko.

Pojawiło się jednak zagrożenie kolejne, z pewnością poważniejsze i groźniejsze w skutkach.Dominanta czynnika korupcyjnego w polityce i głębokie skażenie nieefektywnością instytucjipaństwa połączone z zapaścią gospodarczą, rosnącym bezrobociem prowadzi ku próżniwładzy. Okazuje się, śmiem sądzić, że partie i politycy zarówno obozu rządzącego, jak iopozycji, choć dysponują formalnymi uprawnieniami, tracą możliwość rządzenia i decydowaniao sprawach istotnych. Nadzwyczaj szybko uległ dekompozycji obóz rządowy. Po półtora rokumamy słaby rząd mniejszościowy niezdolny, można sądzić, nawet do administrowaniapaństwem, tym bardziej niezdolny do radzenia sobie z wyzwaniami czasu. Premier stanął przedzarzutem najpoważniejszym i sformułował go, co niezwykle znaczące, publicysta od latzwiązany z komunistycznym układem władzy Jerzy Urban. Jerzy Urban stwierdził mianowicie,że Leszek Miller de facto kryje korupcję lub nie jest zdolny ją zwalczyć, i że jeśli nie zostanąprzecięte związki między biznesem i polityką "demokrację szlag trafi". Podzielony i skłóconyobóz postkomunistyczny nie dysponuje żadnym wiarygodnym programem gospodarczym.Urzędnicy Unii stwierdzają, że Polska nadal nie jest przygotowana prawnie i instytucjonalnie doakcesji. Premier obiecuje naprawę. Jednak nie posiada żadnych wiarygodnych narzędzipolitycznych i prawnych. Łacno okaże się, że szanse modernizacyjne związana z UE zostanąpo prostu zmarnowane.

Afera Rywina zatacza coraz szersze kręgi i w toku kolejnych badań ukazuje się już nie tylkozagmatwane związki między politykami, dziennikarzami, biznesmenami, ale równieżnieudolność organów państwa: od prokuratury po KRRiTV. Można sobie wyobrazić, jakie faktywyszłyby na jaw, gdyby podobnym jawnym procedurom poddano najważniejsze instytucje

Page 225: Binder artykuły

państwa: od Sejmu po urzędników ministerialnych. Nie sposób ufać nikomu i wierzyć wrzetelność administracji. Sprawa pana Kluski oskarżonego o wyłudzenia podatkowe pokazujearbitralność i układowość działania instytucji podległych ministerstwom Finansów orazSprawiedliwości. Podobnie rzecz się ma ze sprawą pobitego w areszcie GrzegorzaWieczerzaka. Może to robić wrażenie, że zmusza się go do zeznań zgodnych z oczekiwaniamiprokuratury. Przed opinią publiczną uchyla się tylko część spraw. Większość, sądzić można,przysycha lub wyparowuje. Media uwikłane w skomplikowane gry z państwem, mogą z naturyrzeczy, jedynie ujawniać część afer i spraw.

Całkowicie bezradna jest opozycja parlamentarna. Zarówno PiS jako i PO nie mają aniprogramów, ani wiarygodnych liderów. Nie mam podstaw, by sądzić, iż mają oni przemyślanądiagnozę stanu państwa, a tym bardziej by mieli w zanadrzu jakieś istotne projekty zasadniczejreformy na przykład finansów publicznych, systemu podatkowego, ordynacji wyborczej. Wydajesię, że liderzy PiS powtarzają oklepane banały domagając się surowych kar, a PO od latpozostaje w kręgu liberalnych frazesów.

Oskarżają obecnie rządzącą klasę polityczną, ale z pewnością nie rozliczyli się z własnąprzeszłością i nie dowiedli, iż są wolni od dawnych uwikłań i katastrofalnych dla siebiesposobów działania oraz podejmowania decyzji. Poparcie polityczne dla opozycji jest nadalminimalne i nawet w tej dramatycznej sytuacji opozycja nie ma narzędzi zdobywania głosów ipoparcia społecznego. Trudno też oczekiwać, że jest gotowa do współpracy z SLD czy zobozem prezydenckim w sytuacji pogłębiającego się kryzysu politycznego.

Obawy związane z wertykalną inwazją barbarzyńców z kręgu Samoobrony oraz LPR naszczęście nie sprawdzają się. Wzrost poparcia dla nich nie jest tak duży, jak można się byłospodziewać. Poza tym oba kluby są wyjątkowo słabe. Poza osobami liderów nie mają żadnychpolitycznych atutów. Ich język jest aż nadto prymitywny, by mógł zdobyć przychylnośćszerszych kręgów społecznych.

Niewiele wiadomo o politycznych zamiarach Prezydenta. Szczęśliwie nie jest atakowany przezżadną siłę. Tym samym może nadal odgrywać rolę ponadpartyjnego arbitra i być może okazaćsię kotwicą systemu. Podkreślam, być może, bo kadencja prezydencka zbliża się do końca i niesą jasne zamiary Aleksandra Kwaśniewskiego.

Spodziewam się w tym roku wzrostu napięcia społecznego. Stale będą nam towarzyszyćdemonstracje. Coraz więcej obywateli będzie miała poczucie, że istniejących problemów niesposób rozwiązać lub też, że żadna z sił politycznych nie tylko nie ma wystarczającegopoparcia, by stworzyć silny ośrodek władzy, ale i nie ma pomysłu, jak postępować w tej chwili.Atmosfera społeczna przypomina mi jawnie tę, jaka panowała w końcu lat 80.

W sytuacji, gdy władza jest słaba, ma nikłą wiarygodność i jest nieskuteczna, gdy nie jest zdolnado egzekucji prawa na elementarnym poziomie, wówczas można się racjonalnie spodziewać, iżwygrywać będą partykularne interesy lokalne (politycy, urzędnicy oraz tak zwani ludzieinteresu), służby specjalne, grupy nacisku korzystające z dostępu do pieniędzy publicznych orazorganów stanowiących prawo. Im słabsze państwo, tym bardziej będzie ono rozszarpywane idzielone. Tym bardziej też obywatele będą czuli się bezradni i nieodpowiedzialni. Anarchizacja ijawna słabość systemu politycznego w takiej sytuacji prowadzić musi do utraty sterownościsystemu. Pracodawcy narzekający na olbrzymie koszta pracy zarazem poniżają pracownikówpowiadając zwykle: jak ci się nie podoba, na twoje miejsce czekają setki ludzi. Niebezpiecznieczęsto zarządzanie firmami przypomina bardziej kierowanie obozem pracy niż aktywnymwspółdziałaniem. Wyklucza wszelką współodpowiedzialność pracowników za wynik pracy.Mamy do czynienia, mam wrażenie, ze zwykłym wyzyskiem, tym bardziej, że państwo wycofujesię z obowiązków dbania o pracowników. Tak więc zmusza się ludzi albo do samozatrudniania,albo też do pracy w warunkach niezgodnych z regułami bezpieczeństwa. Lub, co bywa już

Page 226: Binder artykuły

zjawiskiem nagminnym, nie płaci się terminowo pensji i świadczeń socjalnych. W prywatnych imiędzynarodowych przedsiębiorstwach ograniczana jest przy tym swoboda działania związkówzawodowych. Te powstają zwykle wtedy, gdy zakład przeznaczony jest do likwidacji. Im gorszestosunki pracy, im większa bezwzględność i wyniosłość pracodawców (jak powiedział właścicielfabryki odzieżowej w Elblągu: "pani sobie nie wyobraża, że będę jadł to samo, co pani", tymsilniejsze poczucie pomiatania ludźmi i rosnącego rozwarstwienia społecznego.

Odpowiedzią może być w pierwszym rzędzie wycofanie, w dalszym bunty i demonstracje o tylebezsilne, że napotykające słabego partnera rządowego, którego stać będzie na obietnice, alejuż nie zobowiązania. Grozi nam społeczna implozja, ale nie eksplozja. Mniej obawiałbym sięzawsze nieprzewidywalnego w skutkach społecznego wybuchu, co zamykania się ludzi,wycofania, poczucia klęski, zapadania w stan otępienia. Oczywiście taki stan rzeczy trwać możeprzez wiele lat. Tak się rzeczy mają w Bułgarii, na Ukrainie, w Rumunii, Rosji. I wszystkowskazuje na to, że im bliżej jesteśmy wejścia do Europy, tym bardziej Polska traci cechypaństwa europejskiego opartego o rządy prawa i sprawny system instytucji.

Czy taki stan rzeczy był konieczny? Czy czeka nas próżnia władzy? Czy grozi nam faktycznezawalenie się systemu demokratycznego?

Alexis de Tocqueville patrząc na rewolucję (refolucję, jak czasem mówiono) roku 1989,zapewne ciekawiłby się nie tyle programami zmian, nowymi aktorami politycznymi, ideologiami,ale tym, jakie instytucje, potrzeby, siły polityczne i społeczne w starym reżimie zapowiadałynowy ustrój. Zapewne doszedłby do wniosku, że za zmianą nie stała żadna realna siła, żadnewielkie grupy społeczne, nowe interesy i nowe instytucje. Nie było nic nowego w łonie dawnegoustroju, co by miało na stałe wyznaczyć jakieś ramy dla przyszłych politycznych konstelacji.Zakumulowany kapitał w rękach prywatnych (rolnicy, właściciele małych firm) byli zbyt słabi irozproszeni. Pozycja inteligencji nadto zależna od władzy. Robotnicy skazani byli na pracę wpaństwowych fabrykach i mogli zyskać na rozbudowie, a nie na zamykaniu nierentownychprzedsiębiorstw.

Tym zapewne ta rewolucja różniła się od Rewolucji Francuskiej. Przygotowywały ją trwająceprzez dziesiątki lat zmiany prowadzące do zwycięstwa warstw średnich oraz biurokracjipaństwowej. Rewolucja odsłoniła nowy i już ukształtowany układ sił, i oczyściła naród ztradycyjnych kostiumów. U nas tymczasem nic poza nadzieją i przekonaniem o wyczerpaniumodelu peerelowskiego, z odziedziczonymi z przeszłości instytucjami, podziałami grupowymi,nawykami, nie wyznaczało kierunku zmian. Impuls przemiany: hasła modernizacji, wolnegorynku, przejrzystości struktur państwa nie miały szczególnie silnych politycznych i społecznychsojuszników. Nie stały za nimi grupy społeczne, partie, nawyki. W tym sensie PRL nie dałszansy ujawnienia się i zaistnieniu nowego układu sił. Więc hasła i szlachetne zawołanianapotkały opór społecznej materii. Niezachwiana pozostała inercyjna siła biurokracji. Siłyprorynkowe były za słabe, by stworzyć - jeśli można w ogóle stworzyć - mechanizmy swobodnejgry ekonomicznej. Tym bardziej, że nikt, poza osobami mającymi dostęp do dawnych dóbr, niemiał większych kapitałów. Wszak własność została starannie zniszczona. Niewiele pozostałomiejsca dla przemiany społecznej. Skoro przetrwały dawne społeczne podziały, to i grademokratyczna o elektorat - nie tyle trzeba się z nim liczyć, ile o jego względy zabiegać - tylkowzmacniała dawną drabinę społeczną. Zmienił się jedynie nieco kształt warstw wpływowych.Poza tym siły polityczne dawnego ustroju zachowały prawie nienaruszone zasoby i więzy.Przetrwały w sumie nietknięte struktury administracyjne, które potrafiły przystosować się doroszad politycznych. Zachowały się też dawne obyczaje i to, co bywa nazywane kulturąorganizacyjną. Impuls zmian był i jest za słaby. Nowe siły polityczne chcąc przetrwać w tejsytuacji musiały raczej dostosować się do ustalonych reguł, wpisać w układ sił niż tworzyć nowyład i tak samo, jak przeciwnicy, postkomuniści, zabiegać o wyborców, budować swoje finansowe oraz medialne zaplecze. Jedyne, co zyskało swobodę istnienia, to stara i czasemożywcza namiętność do dobrobytu. Nie trzeba już przysłaniać jej żółtymi firankami. Ukrywać w

Page 227: Binder artykuły

kufrach i skarpetach. Ta namiętność może udźwignąć największe ciężary. Może skłaniać dofinezji, odkrywczości, ale również do korupcji i kradzieży.

Tak więc rewolucja udać się nie mogła lub jej cele należy mierzyć nie oczekiwaniami inadziejami, szczytnymi hasłami, ale odziedziczonym kapitałem kulturowym, biograficznym imajątkowym. Gdyby jeszcze do tego dodać głębsze historyczne uwarunkowania - brakszacunku dla prawa i procedur, talent w przemyślnym omijaniu przepisów, nepotyzm - to tymbardziej wynik zmian jest tyle zrozumiały, co godny ubolewania. Żadnych marzeń panowie (ipanie) - należy sobie powiedzieć. Nie ma co liczyć na więcej. Tak sobie mogę wyobrazićtocquevillowskie rozważania o przyczynach i skutkach transformacji. Wynika z tego, że wiele,bardzo wiele da się wyjaśnić dziedzictwami przeszłości, społecznymi i psychologicznymiprawidłowościami.

Rewolucja 1989 roku była przede wszystkim rewolucją ideową, bo o cele moralne w pierwszymrzędzie w niej chodziło. Stawiała sobie cztery zasadnicze zadania. Pierwszym było odzyskaniesuwerenności, takiej suwerenności, jaka możliwa jest w zagęszczającym się i współzależnymświecie. Drugim, odbudowa instytucji i procedur demokratycznych. Można rzecz nazwaćinaczej, chodziło o przywrócenie polityce godności i znaczenia.

Trzecim, odbudowa społeczeństwa obywatelskiego. I wreszcie czwarty, to wolna wymianagospodarcza. Za każdym z tych z tych celów stał impuls wyzwolenia, uruchomieniaindywidualnej i zbiorowej energii, zaradności, kreatywności, pomysłowości, która mogłaprzełamać dawne skostniałe struktury i odgórnie narzucone hamulce rozwoju. Suwerennośćoznaczała, że to od nas mają zależeć nasze zobowiązania międzynarodowe i prawawewnętrzne. Demokracja miała ujawnić nowych aktorów i nowe języki polityczne, a przedewszystkim uczynić władze polityczne odpowiedzialne i wrażliwe na interesy społeczne.Społeczeństwo obywatelskie otworzyć na inicjatywy oddolne. Rynek uruchomić pozytywnypotencjał tkwiący w zawiści, chciwości i pomysłowości. Rewolucja roku 1989 miała więc byćrewolucją wolności. Historię ostatnich trzynastu lat można więc interpretować jako stawanie się iinstytucjonalizację ideałów wolnościowych z koniecznymi prawami, porządkiem i skutecznąegzekutywą a bieda i bezradność zbiorowa nie były, wbrew pierwotnym przekonaniom,czynnikami na tyle potężnymi by mogły wolności zagrozić.

Socjologowie skłonni są interpretować procesy społeczne w perspektywie głębszychuwarunkowań strukturalnych. Ich wzorem myślenia będzie zapewne de Tocqueville, Marks czyBraudel lub Wallerstein. Wskazywać będą na dziedzictwo przeszłości, trudności startu, wmniejszym stopniu doceniając znaczenie samej inicjatywy i kreatywności, zdolnej przełamywaćustalone i głębokie koleiny życia zbiorowego. Bliższa im będzie perspektywa deterministyczna ihistoryczna niż orientacja przyszłościowa. Socjologowie i historycznie zorientowani badaczezapewne i nie bez poważnych racji, będą bardziej zorientowani deterministycznie umniejszająctym samym rolę polityczności i aktywności. Chętniej będą wyjaśniać i po części usprawiedliwiaćzastany stan rzeczy niż myśleć w kategoriach kontrfaktyczności zastanawiając się, jak tegochciał między innymi Max Weber, nad tym, jakich błędów politycznych można było uniknąć i tymsamym, co można było zyskać podejmując poszczególne decyzje polityczne. Jedną z takichważkich dyskusji prowadzono wokół dekomunizacji oraz innych sposób prywatyzacjigospodarki. Pytać więc można bez końca, czy gdyby zakazano działalności politycznej częścidawnych działaczy PZPR i ZSL czy ukształtowałaby się bardziej przejrzysta scena polityczna.Czy, gdyby wybrano inną strategię prywatyzacyjną (przekazanie części majątku publicznegobezpośrednio w ręce obywateli) i uniknęło planu Balcerowicza, czy rezultaty nie byłyby lepsze?

Jak już pisałem na wstępie, po trzynastu latach transformacji widzimy, że autorytet instytucjidemokratycznych jest wyjątkowo niski, że stopień zaufania obywateli do państwa, prawawskazuje na stan kryzysu. Tak więc myślenie o IV Rzeczpospolitej nie wynika z kaprysuznudzonego umysłu czy z woluntarystyczno- rewolucyjnych sympatii. Wynika z przekonania, że

Page 228: Binder artykuły

grozi nam nawet nie tyle katastrofa, ile miernota, prowincjonalizm, dryfowanie, poczuciebezradności, a przede wszystkim próżnia władzy. Ta konkluzja nie jest efektem rozważań naddziedzictwem historycznym, ale z przekonania fundamentalnego, że zagrożona jest wolność,albo dokładniej, w pierwszym rzędzie, nasza polityczność. Jeżeli więc przyjmiemy, że od jakościżycia publicznego, polityków, dyskursu publicznego zależy kształt ustaw, hierarchie zdań,wrażliwość obywatelska, samowiedza, i że są to czynniki żywo kształtujące ład zbiorowy, to tymsamym zakładamy nie tyle, że przeszłość uda nam się oddzielić grubą krechą, ale żeodnajdziemy się w perspektywie nadziei czyli aktywności. Myślenie o IV Rzeczpospolitej wynikanie z naiwnej wiary w moc kreacji i konstruowania, ile z przekonania, że bez poważniej refleksjinad błędami ostatnich lat oraz rozważania radykalnych zmian zmarnujemy całkowicie nadzieje zroku 1989.

Upadkowi komunizmu nie towarzyszyły szczególnie liczne i poważne studia nad jakościąnowego ustroju. Lubiano wtedy powtarzać, nie trzeba nic wymyślać, należy jedynie implantowaćgotowe, sprawdzone wzorce znane już w krajach zachodnich. Recepta ta okazała się nie tylkouboga, ale i zdecydowanie nietrafna. Zabrakło zarówno socjologicznej, jak i politycznejwyobraźni. Socjologowie, jak zwykle, mało co opisali i jeszcze mniej zapowiedzieli, a zupełnienie potrafili myśleć w języku polityki.

Politycy ugrzęźli w grach taktycznych i szybko się wypalili. Tym razem jesteśmy bogatsi o licznedoświadczenia i zapewne mniej naiwni. Wiemy, w jaki sposób oligarchie przejmują nieformalnąkontrolę nad instytucjami państwa, jak i dlaczego rządy stają się coraz mniej racjonalne i tracązdolność kontrolowania oraz wpływania na bieg wypadków. Wiemy, jakie grupy straciły nazmianie społecznej. Umiemy opisać zjawiska demoralizacji i degeneracji instytucji politycznych.Wiedząc tyle, możemy projektując duże fragmenty instytucji i praw wiedzieć przynajmniej, jakuniknąć znanych już pułapek i zwykłych ludzkich podłości.

Wiemy przede wszystkim jedno. Zmiana roku 1989 była możliwa i konieczna między innymidlatego, że stary reżim nie miał dość sił i wiarygodności, by sprostać kosztom reform. Potrzebnebyły nowe podstawy legitymizacyjne systemu. Problem zaczyna się powtarzać. Mało kto wierzyw język wolnego rynku i demokracji. Pojęcia te zatraciły sens, uległy degradacji czy wręczkompromitacji. Wraz z nimi podważone zostały etyczne podstawy politycznej przemiany. Koalicjirządzącej brakuje spójności i woli politycznej, by uczynić coś więcej niż zabiegać o przyjęcianas do UE. Niewiele pomoże zmiana elity władzy. Owa gra, która toczyła się przez trzynaścielat - raz wybierano prawicę, by zastąpić ją lewicą - chyba już się skończyła.

Potrzebna jest nadzieja. Tej nie da się ożywić, bez zmian poważnych w sferze podatków,finansów publicznych, ustroju samorządowego, opieki zdrowotnej i społecznej, wyborczejordynacji, uporządkowania systemu administrowania prawem, i wreszcie, potrzebne jest,głębokie odpartyjnienie struktur państwa. Impuls zmian musi być głęboki i przyjść może tylko zpoważnego namysłu nad stanem państwa i polityki. Potrzebne nam są, co zabrzmiparadoksalnie, liczne, a jawnie działające komisje śledcze prześwietlające decyzje i działaniapodstawowych instytucji politycznych państwa. Jawność życia publicznego musi stać się normą.Władza wymaga odpowiedzialności i tej odpowiedzialności nie może przerzucać na prokuraturyczy izby kontroli. Tym bardziej, że i one utraciły wiele ze swej wiarygodności. Jeśli powiada się,że ponad połowa budżetu państwa jest przejmowana przez różnego rodzaju agencje, instytucjepośredniczące między państwem, a rynkiem, to mogę domagać się jawnego sprawozdawania ijawnej oceny ich działalności. Tajność, jaka otacza państwo, daje pożywkę chciwości i pozwalanielicznym ciągnąć nieuczciwe zyski bez obawy niesławy.

Oczywiście najlepsze pomysły można uznać łatwo za nierealistyczne. Zapewne takimirzeczywiście będą, ale nic nie zwalania nas od myślenia tym bardziej, że istniejące partiepolityczne, z obozu rządzącego, jak i z kręgu opozycji, nie są w stanie wygenerować żadnychidei. One same pozbawione są idei, pomysłów i projektów.

Page 229: Binder artykuły

W zwarciu między koniecznością, logiką władzy, siłami starego porządku, potężnymimechanizmami oligarchizacji gospodarki i polityki, upartyjnienia państwa przegrywa niezbędnyczynnik moralny będący podstawą i racją istnienia III Rzeczpospolitej, przegrywa racjonalnyinteres modernizacji państwa i praworządności. Kurczy się przestrzeń inicjatywy, myślenia, czylimiejsce dla woli politycznej. I zapewne rzecz dotyczy właśnie polityczności, która nie byłabysługą utrwalonych interesów, ale źródłem przemian i ugruntowania podstawowych zasadetycznych.

Paweł Śpiewak - historyk idei, socjolog. Publikuje między innymi w "Res Publice Nowej" i"Przeglądzie Politycznym".

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 230: Binder artykuły

Res Publica

Pawel SpiewakKlopoty z pamiecia - dyskusje prasowe ohistorii PRL

Przegrywajac walke o pamiec, nie potrafilismy tym samym nadac sensu ludzkiemu cierpieniu,wyjasnic, dlaczego konieczne sa nasze dzisiejsze wyrzeczenia, wyjasnic, skad i dokad idziemy.

Z pewnoscia wiemy jedno: rozliczenie przeszlosci, odbudowa pamieci nie moga sie dokonacbez odwolania do wartosci, wedle których nastapi ocena dziedzictwa komunizmu. Myli sie ten,pisal Marcin Król, kto mniema, ze mozna opisac rzeczywistosc bez wyraznego jej oceniania.Identyczna opinie wyrazila Krystyna Kersten, twierdzac: „Nawet dazac do maksymalnegoobiektywizmu, nie zdolamy calkowicie uwolnic sie, jesli nie od wartosciowania, to odporzadkowania wedle okreslonych norm”

Tuz przed wyborami w 1993 roku Aleksander Smolar pisal: „Obóz wywodzacy sie z opozycjidemokratycznej przegral spoleczna walke o pamiec”. Przegrywajac walke o pamiec, niepotrafilismy tym samym nadac sensu ludzkiemu cierpieniu, wyjasnic, dlaczego konieczne sanasze dzisiejsze wyrzeczenia, wyjasnic, skad i dokad idziemy. „Czy mozna to osiagnac bezmówienia o winie i odpowiedzialnosci? Bez wymierzania kary, chocby symbolicznej, czystomoralnej. Chodzi nie tylko o zemste. Chodzi o przywracanie ladu moralnego, o zwróceniegodnosci ofiarom, o oddanie im pelni praw obywatelskich - których nie ma bez poczuciarównosci wobec prawa, bez wiary w sprawiedliwosc. Jak mozna nadac sens spoleczny takimpojeciom jak - cierpienie i grzech, odwaga i tchórzostwo, bez uznania winy i odpowiedzialnosci.Wszystko utonelo w brei: zlej woli, krótkowzrocznosci, urzedniczego pragmatyzmu,sentymentalnego moralizatorstwa. W tej brei utonal nawet autentyczny heroizm wczorajszychdzialaczy opozycji demokratycznej”1. Amnezja spoleczna jest faktem i dla losów nowegopanstwa faktem o znaczeniu podstawowym. Skutkiem czy po prostu korelatem amnezji jestchaos w sferze etycznej. Nie bedac w stanie ocenic i zrozumiec ludzkich postepków wprzeszlosci, brakuje nam moralnych kategorii do oceny dzisiejszych czynów. Znaczenieetyczne, relatywizowanie nie tylko zalozen moralnych, lecz równiez praw logiki, zepsucie jezykazaczyna sie od terazniejszosci i siega w peerelowska przeszlosc. Piotr Wojciechowski sadzil, zeto jest jeden z najgorszych, bo mniej jawnych, spadków po PRL2. Ta sama przestrogeformulowal Jan Nowak-Jezioranski, ostrzegajac w 1995 roku przed zwyciestwem w wyborachprezydenckich kandydata postkomunistów. Gdy spadkobiercy PZPR przejma pelnie wladzy,pisal, wówczas przegramy walke o pamiec spoleczna. A naród bez pamieci traci swa ciaglosc,„przestaje byc narodem”3.

Nie chodzi tu tylko o skutki etyczne i spoleczne braku rozliczenia sie z przeszloscia. Przeciezscisle z tym sa zwiazane polityczne decyzje. Partiom postkomunistycznym pozwolono

Page 231: Binder artykuły

zachowac znaczna czesc majatku pochodzacego z nieuczciwego wzbogacenia, partia ibezpieka nie zostaly uznane za organizacje zbrodnicze chociaz, pisal Nowak-Jezioranski,„dokonywaly przestepstw na oczach calego spoleczenstwa”. Nie pociagnieto doodpowiedzialnosci zbrodniarzy, nie oczyszczono wymiaru sprawiedliwosci, lustracja toczy sieniemrawo. Nie restytuowano uroczyscie odrodzenia Rzeczpospolitej. Fakt, ze nadal mieszkamyw panstwie postkomunistycznym, które zachowalo ten sam bezwlad organizacyjny i ciagloscinstytucjonalna, wynika z tego, ze nigdy nie odbyla sie gruntowna i powazna dyskusja nad PRL,a Sejm nie doprowadzil do jednoznacznej, a opartej na solidnych studiach oceny dawnegorezimu.

Wprowadzam te glosy po to, by wskazac na zasadniczy byc moze kontekst wszystkich niemaldyskusji o dziedzictwie PRL, a mianowicie: znaczenia pamieci i rozliczen przeszlosci(pozostawiajac na razie na boku pytanie o formy tego rozliczenia) dla funkcjonowaniademokracji, przekroczenia glebokich podzialów ideowych, zwiazku miedzy tym, co bywanazywane moralnym indyferentyzmem, a brakiem rzetelnej oceny rzadów komunistycznych.Niekiedy tez kreuje sie czarna wizje dekomunizacji. Zostaje ona wtedy sprowadzona do politykijakiegos nowego apartheidu, a potrzebe rozliczen utozsamia z postawami nienawisci.Stanowisko takie sklonny jest prezentowac na przyklad Adam Michnik. Sprawa ta warta jestdalszego obszerniejszego komentarza.

Wartosci i miary

Z pewnoscia wiemy jedno: rozliczenie przeszlosci, odbudowa pamieci nie moga sie dokonacbez odwolania do wartosci, wedle których nastapi ocena dziedzictwa komunizmu. Myli sie ten,pisal Marcin Król, kto mniema, ze mozna opisac rzeczywistosc bez wyraznego jej oceniania.Identyczna opinie wyrazila Krystyna Kersten, twierdzac: „Nawet dazac do maksymalnegoobiektywizmu, nie zdolamy calkowicie uwolnic sie, jesli nie od wartosciowania, to odporzadkowania wedle okreslonych norm”4. Podstawowym wiec zadaniem historyków (ale ipublicystów, filozofów, pisarzy) jest wypracowanie teoretycznych kategorii, które pomoga namzrozumiec minione wydarzenia. I temu celowi podporzadkowane byly najciekawsze wypowiedzina temat spuscizny PRL.

Autorzy o glebszych aspiracjach teoretycznych stawiaja sobie pytanie nie tylko o to, wedlejakich miar oceniac historie, ale równiez, jaki jest status owych wartosci. Czy sa one, jak pisaliwspólnie Michnik i Cimoszewicz, „pochodna odmiennych losów i doswiadczen”, a wiec sawyrazem naszych w koncu zmiennych emocji (postawa zwana niekiedy emotywizmem), czy tezowe wartosci maja ponadczasowe zakorzenienie, czy tez sa one, jak pisal brytyjski filozofMichael Oakeshott, wywiedzione z doswiadczenia narodowego. Sa to rozróznienianiebagatelne. I nie tylko chodzi o sposób uzasadnienia wartosci, ale za tym ida dalszerozstrzygniecia dotyczace porzadku panstwa (nowoczesni liberalowie wszelkienieemotywistyczne teorie wartosci uwazaja za wstep do dyktatury i teokracji, z kolei katoliccyintegrysci emotywistów i historycystów uwazaja za „relatywistów i ludzi malej wiary”), problemupolitycznej i karnej odpowiedzialnosci za dokonane przestepstwa czy po prostu politycznebledy.

Pytanie o status wartosci rodzi tez problem, czy wszystkie obrazy przeszlosci traktowacbedziemy na równych prawach i te wielosc wizji PRL uwazac za wyraz normalnego pluralizmuidei, czy tez uznamy, ze obraz przeszlosci projektowany przez postkomunistów, uwazanych zaspadkobierców obozu represji i dyktatury, nie bedzie uwazany za watpliwy. Tym samym conajmniej w kwestii rozliczen ustawimy ich poza debata publiczna. Racje, które stoja za taka

Page 232: Binder artykuły

postawa, moga byc rózne: od przekonania, ze komunisci w ogóle sie nie zmienili, nadal sakonformistami, a dobro swojej grupy stawiaja ponad dobro, jakim jest prawda i rzetelnepoznawanie przeszlosci, po przekonanie, ze ludzie, którzy czynili tyle zla lub na zlo sie godzili, anigdy nie tylko, ze nie zerwali ze swoja przeszloscia, ale tez nigdy nie zdobyli sie na prawdziwyakt skruchy i wewnetrznego oczyszczenia, nie sa w stanie uczciwie ocenic siebie, historiiformacji politycznej, z która sie utozsamiali i utozsamiaja. Brak im jest elementarnej odwagimoralnej i dla samousprawiedliwienia beda falszowac fundamentalne zasady moralne i tymsamym opacznie oceniac swoje dzieje. Innymi slowy, rozmowa o historii i przeszlosci mozliwajest (wykluczajac grupe profesjonalistów, którzy powinni kierowac sie ponadpolitycznymiregulami warsztatu badawczego) jedynie posród osób zarazem wolnych od uczucia nienawisci,jak i tez tych, których stac, na tyle, na ile jest to mozliwe, na prawdziwe zrozumienie i oceneswoich dzialan. Wtedy dyskusja toczy sie nie o faktach, o tym, kto bardziej lub mniej finezyjniepotrafi dobrac argumenty, skonstruowac sensowny porzadek wydarzen, objasnic mechanizmypodejmowania decyzji, dyskusja przenosi sie ku pytaniu, jakie powinny zostac spelnionewarunki etyczne przez wszystkich uczestników takiej debaty, by mogla w sposób zadowalajacywyswietlic i objasnic sens przeszlosci.

Mozemy równiez zastanawiac sie - watek ten równiez bywa podnoszony - czy ocenaprzeszlosci ma sie dokonywac wedle miar nam wspólczesnych (wiedzac ex post, czym i jakkomunizm sie skonczyl), czy tez powinnismy osadzac te wydarzenia z perspektywyhistorycznej, a wiec czasu, w jakim poszczególni politycy, pisarze, partyjni funkcjonariuszewchodzili do formacji komunistycznej, czyli ze powinnismy niejako ze „wspólczynnikiemhistorycznym” patrzec na motywy i tym samym iluzje ludzi. Czy wiec oceny powinny byckazdorazowo kontekstualizowane, czy tez (co nie znaczy, ze te dwa stanowiska sie zupelniewykluczaja) odnoszone do racji bardziej bezwzglednych i przeto ogólniejszych?

Józef Tischner powiadal, ze w naszym mysleniu o czasach komunizmu przed utopia„sprawiedliwosci” trzeba postawic wartosc prawdy. Zeby poznac prawde, nalezy powstrzymacsie od ferowana ocen, a jedynie wysluchac zarówno tych, którzy byli ofiarami, jak iwspóltwórcami komunizmu. Trzeba wiec poznac czas, motywy kogos, kto wstepowal do partiikomunistycznej. Nalezy zrozumiec, kiedy od niej odszedl. Wartoscia pierwsza jest „zrozumienie,jak to bylo mozliwe” - wchodzenie i wychodzenie z komunistycznej iluzji, a nie wymierzanie kar.A zrozumienie zawsze wymaga tego, by uchwycic doswiadczenie konkretnej osoby, pojac czas iokolicznosci decyzji. Nie sposób wszystkiego sprowadzac do jakiegos jednego motywu(„heglowskie ukaszenie”, „strach”, „chec wladzy”). Najwazniejsze jest widzenie konkretnychludzi i ich spraw. Tischner kladzie nacisk wlasnie na slowo „konkretnosc”, kontekst, jakbypowiadajac: zadnej latwizny, zadnych uproszczen, oddzielajac przy tym „etyke z wyobrazni” od„etyki rzeczywistosci”5.

Która to faza?

Znane mi artykuly czy eseje podsumowujace dzieje PRL koncentruja sie wokól czterech czypieciu podstawowych kwestii. Pierwsza wiaze sie z pojeciem totalitaryzmu. Problem moznasformulowac w sposób nastepujacy: czy mimo wszelkich zmian i zwrotów w historii PRL moznamówic o tym, ze rzady komunistów byly ugruntowane i na trwale zwiazane z totalitarnymprojektem, czy tez daje sie w historii PRL wyraznie odseparowac dwie, trzy fazy jego istnienia:faze totalitarna zwiazana z okresem stalinowskim i faze, zwana najczesciej autorytarna,zapoczatkowana przelomem pazdziernikowym. Okres stalinowski w tej sytuacji opieralby sie nainnej niz pózniejsze podstawie legitymizacyjnej. Odmiennie przedstawialby sie zakres wolnosciobywatelskich, jak i rózny bylby stosunek spoleczenstwa do panujacego ustroju. Sprawa ma

Page 233: Binder artykuły

równiez swój wymiar etyczny. Przyjmujac, ze historia PRL posiada swoje wyrazniewyodrebnione fazy, wówczas inny zakres odpowiedzialnosci spoczywalby na twórcach ustroju,inny na jego epigonach.

Tischner powiadal w 1992 roku, ze juz za pózno na dekomunizacje. Komunisci dawno wymarli.Zostali ich epigoni. Tym samym niejako rozstrzyga nie tylko, ze inne jest brzemieodpowiedzialnosci twórców ustroju, inne ich nastepców, ale równiez uznaje, ze istnieja dwiefazy ustroju, których zakres zbrodni, stopien winy jest niewspólmierny. To, co Tischner zdaje sietylko sygnalizowac, jest rozbudowane i powazniej teoretyzowane przez historyka idei AndrzejaWalickiego6.

Walicki odróznia faze totalitarna i autorytarna rezimu. Róznica tkwi nie w „monopolizacjiwladzy”, ale w zakresie, celu i sposobie sprawowania wladzy. Totalitaryzm, powiada historyk,realizuje „ideal konformizmu absolutnego” i czyni to za pomoca nieustannej i wszechobecnejzorganizowanej presji moralno-politycznej wspomaganej terrorem, z kolei autorytaryzmzadowala sie biernym posluszenstwem obywateli i pozostawia stosunkowo obszerny zakresswobód i mozliwosci realizowania interesów, potrzeb ludzi. Historia PRL dzieli sie jawnie nadwie fazy i przeto wieksza jej czesc byla de facto „odchodzeniem od totalitaryzmu poprzezkolejne fazy detotalizacji. Obalenie pezetpeerowskiego monopolu wladzy bylo jedynie(podkreslic warto tu slowo „jedynie”, bo przeciez caly proces liberalizacji ustroju juz sie prawie wcalosci dokonal - P.S.) ostatnim, najbardziej spektakularnym aktem tego procesu”. Czyli rzecznazywajac nieco innymi slowy: kierownictwo PZPR zrozumialo, ze rzadzic da sie tylko poprzez„legitymizacje narodowa” (co, jak rozumiem, oznacza odejscie od jezyka marksistowskiego orazzyskanie pewnego poparcia spolecznego) i ze trzeba liczyc sie zarówno z Zachodem,potrzebami konsumpcyjnymi obywateli, a nawet ich aspiracjami politycznymi (tolerowanieopozycji politycznej). Funkcjonariusze PRL krok po kroku, jak mozna wnosic z wywodów panaprofesora, rozmontowywali totalitarna ideologie i totalitarne podstawy ustroju, by w koncu oddacwladze obywatelom. Czyli, prawdziwa i z pewnoscia jedynie skuteczna sila, któraprzeprowadzila Polske ku wolnosci, byla ta sama PZPR, która wczesniej terrorem iindoktrynacja chciala nas zaprowadzic ku wysnionemu komunizmowi. Opozycjaantykomunistyczna zachowuje swoje miejsce w historiozofii Walickiego, ale jej znaczenie imiejsce ulega znacznemu pomniejszeniu. Wynika z tego wniosek jeszcze jeden: byli czlonkowiePZPR, a szczególnie jej wybitni przywódcy, bezwiednie czy intencjonalnie (raczejintencjonalnie) przeprowadzili nas od komunizmu typu sowieckiego do demokracji i jakodemokratom w sercu nalezy im sie pelnoprawne miejsce w nowym ustroju. Nie ma mowy ojakims rozliczaniu, dekomunizacji (bo cóz by to byc mialo, skoro od 1956 komunizmu de factonie bylo), a przeciwnie: niezbedne jest docenienie wysilków wolnosciowych samej PZPR.Walicki w swoich analizach pomija wszystkie te kwestie, które akurat niezwykle ciekawia innychbadaczy: suwerennosci narodowej, wplywów ZSRR, roli partii w kierowaniu panstwem igospodarka, represjami policyjnymi, ale za to w swoich wywodach jest spójny i konsekwentny.Krystyna Kersten, odwolujac sie do wypowiedzi Walickiego, pisala: „Pogladowi temuprzeciwstawilabym teze, iz w Polsce komunistycznej totalitaryzm nigdy nie osiagnal pelnegoksztaltu, ale tez mimo dekompozycji, jakim ulegal, ewolucyjne zmiany oslabiajace rygoryzm -ideologiczny, polityczny, ekonomiczny - i poszerzajace enklawy swobody nie naruszylyporzadku opartego na niezmiennych w swej istocie podstawach”7.

Pytanie o patriotyzm

Spór to niezwykle istotny, bo nie tylko chodzi o definicje tego, co za PRL bedziemy uwazali, aletez o to, czy rok 1989 i nastepne stanowia cezure w dziejach panstwowosci polskiej, czy tez w

Page 234: Binder artykuły

roku 1989 zmienil sie „w sposób spektakularny” nie tyle model ustroju, ile krag elitdopuszczonych do wspólrzadzenia krajem. Po 1989 roku zdjeto decyzja generalów LWPostatecznie dawne ograniczenia polityczne i dopuszczono do wspólrzadzenia krajemtolerowana dotad opozycje polityczna. Jest to tez spór o pojecie patriotyzmu. Z wywodówWalickiego chyba slusznie mozemy wnosic, ze komunisci drugiej i nastepnych generacji bylipatriotami (choc dzialali w warunkach trudnych i ograniczajacych swobode ich ruchów, no ale towina Zachodu, który narzucil nam porzadek jaltanski), z kolei krytycy jego historiozofii sklonni saraczej przeciwstawiac kategorie „komunizm” i „patriotyzm”. (Co zreszta charakterystyczne: owoslowo „komunizm”, a tym bardziej „postkomunizm” w analizach historyka mysli rosyjskiej prawienie wystepuje.)

Z kolei zakladajac, ze mimo wszystkich odmiennosci okres PRL stanowi jednak wzgledniejednolita calosc, na politykach komunistycznych spoczywa odpowiedzialnosc za cala wspólnote,do której dobrowolnie przystapili. Epigoni PRL, przejmujac wladze w latach siedemdziesiatychczy osiemdziesiatych, obejmowali cala schede po minionym rezimie i korzystali z calejspuscizny po PZPR, biorac tym samym odpowiedzialnosc nie tylko za lata swoich rzadów, alerówniez za cala formacje i system komunistyczny. Gdy wiec uznamy, ze kazdy funkcjonariuszpanstwa i partii korzysta z calego dziedzictwa PZPR, wówczas stosuje sie do niego formulaprzedstawiona przez Aleksandra Smolara: „Nie mozna akceptowac tylko czesci zapisutestamentowego: albo w calosci odmawia sie jego przyjecia, albo w calosci sie go akceptuje”8.W takiej sytuacji polityk PZPR póznego okresu jej istnienia nie moze powiedziec: nie mialem nicwspólnego z UB, nie ja organizowalem kampanie nienawisci w 1968 roku, nie ja wyrazalemzgode na strzelanie do robotników w 1970 roku. Ten „dorobek” jego partii wchodzi tez na jegokonto. Nie obowiazuje wówczas prawo „laski póznego urodzenia”. Wszelako uwazajac nawet,ze cala partia i wszyscy jej czlonkowie wzieli na siebie, chcac nie chcac, caly testament izgodzili sie na istnienie tego pseudopanstwa, to nie wolno czy raczej nie powinno sie, na cozwracal uwage Leszek Kolakowski, nie dostrzegac róznych postaci „adaptacji do ustrojupeerelowskiego”: „Czym innym bylo opluwac ludzi i donosic na znajomych do policji, czyminnym tylko glosic piekno socjalistycznego ustroju, czym innym jeszcze okazywac lojalnoscprzez glosowanie w »wyborach«. (...) Nazywac ludzi z tych wszystkich kategorii»kolaborantami« bez róznicowania (...) to tyle, co powiedziec, ze bylismy narodemkolaborantów niemal w calosci”9.

Oczywiscie ten sam argument („wszyscy byli jakos umoczeni”) daje sie stosowac na dwasposoby. Raz po to, by wszystkich w czambul potepic, dwa po to, by usprawiedliwiac róznepodlosci i powiedziec wtedy sobie, ze przeciez wszyscy w PRL „kolaborowali”, a wiec miedzyaktywnym agentem a jedynie przestraszonym nauczycielem z malego miasteczka, którynauczal o Leninie, róznic nie ma. Co ciekawe, tak sformulowany argument pada zarówno z ustbylych sekretarzy wybielajacych swoje postepowanie, jak i liderów niegdysiejszej opozycji.Niezrozumiala jest dla mnie tajemnica tego dziwnego „retorycznego” aliansu.

Dla Jakuba Karpinskiego nie ulega watpliwosci, ze niezaleznie od tego, jak nazwiemy PRL -totalitaryzmem, despotyzmem (bez tych pojec mozemy sie obyc, by zrozumiec, jakfunkcjonowala PRL; fakt ten ma kapitalne znaczenie, poniewaz tak wiele naroslointerpretacyjnych nieporozumien wokól pojecia totalizmu), niezaleznie od tego, ile cezur whistorii tego politycznego okresu wprowadzimy, to jedno nie ulega watpliwosci: PRL, „partyjne,komunistyczne i namiestnicze pseudopanstwo”, istniala od roku 1944 do 1989 r. W wypowiedziKarpinskiego nacisk pada na sformulowanie „pseudopanstwo”, bo choc wypelnialo ono wielefunkcji ogólnospolecznych (na przyklad system opieki zdrowotnej i oswiaty), to pytaniamizasadniczymi pozostaje: jakie bylo zródlo legitymizacji tego systemu oraz „kto i dlaczego rzadzilkrajem?”. Zródlem legitymizacji od poczatku do konca istnienia tej fikcyjnej panstwowosci bylZSRR (PRL byla panstwem nieprawomocnym, o ile prawomocnosci nie bedziemy utozsamiacani z uznaniem zewnetrznym wladz przez wspólnote miedzynarodowa, ani z ideologia). Pozatym wladza w panstwie byla wladza partii. „Panstwo bylo partyjne, bylo odgalezieniem partii”. I

Page 235: Binder artykuły

dlatego o panstwie w tym znaczeniu, w którym uzywa sie go w tradycji liberalno-demokratycznej, nie sposób mówic.

Podobnie dzieje PRL widzi Andrzej Paczkowski, wedle którego jadrem systemu od poczatku dokonca jego istnienia byla zasada monopolu partii komunistycznej, a to, co Andrzej Walickinazywa aktywna detotalitaryzacja systemu dokonywana przez aparat partii, Paczkowski okreslamianem koncesji udzielanej wylacznie w wyniku oddolnej presji10. „Nie znalazlem do tej poryprzekonywajacego dowodu, ze stalo sie tak w wyniku szczególnego natezenia dobrej woli wsródczlonków elity polskich komunistów. Jesli uwazali za konieczne, potrafili wydac rozkaz strzelaniado strajkujacych”11. Andrzej Friszke pisal, ze modyfikacje systemu „odbywaly sie w ramachtego modelu (stalinizmu - dopisek P.S.) i nie prowadzily do naruszenia jego cechnajistotniejszych: rzadów nomenklatury, podleglosci administracji panstwowej aparatowipartyjnemu, scislego sterowania z KC informacja, kultura, wydawnictwami, szkolami, sadami,oczywiscie polityka i aparatem zarzadzajacym gospodarka”12.

Pragmatyzm lub nikczemnosc

Historycy czesto podkreslaja róznice miedzy suwerennoscia i niepodlegloscia. Czy wiec PRL,bedac panstwem suwerennym („autonomiczna czescia Imperium”13), zdolala zachowac czybronic, chocby w pewnym stopniu, niepodleglosci, czyli inaczej rzecz nazywajac, czy uznamywladców PRL za reprezentantów moskiewskich wladz, czy tez bedziemy sklonni myslec, zemimo wszelkich narzuconych ograniczen, w tym jaltanskich umów, polscy komuniscireprezentowali i wyrazali interesy zgodne z polska racja stanu. Ryszard Legutko pisal, ze czestoprzedstawia sie polskich komunistów jako pragmatyków, którzy w „trudnej sytuacji (podzialEuropy, Jalta) podjeli wysilek osiagania realistycznych celów; mieli oni na wzgledzie dobroRzeczpospolitej, a od niepodleglosciowców róznila ich tylko metoda”14. Najwyrazniej takiegostanowiska bronil Jerzy J. Wiatr oraz jego kanadyjsko-polski przyjaciel Adam Bromke, którzyprzeciwstawiali postawe insurekcyjno-romantyczna (opozycja polityczna), szlachetna w swoichpragnieniach, ale pozbawiona politycznej odpowiedzialnosci postawie realistycznej, bioracej poduwage geopolityczne uwarunkowania. Wynika z tego rozumowania, ze cele insurekcyjnych ikomunistycznych polityków byly w zasadzie takie same, rózne dobierano srodki. Jesli politykechcemy pojmowac w duchu etyki odpowiedzialnosci, a nie etyki przekonan (by pozostac przyprostym rozróznieniu Maksa Webera), to mozemy nawet wnioskowac, ze komunisci bylijedynymi, którzy odpowiedzialnie walczyli o niepodleglosc i interes narodowy Polski. MichalGlowinski ten rodzaj postawy nazywa trafnie „antykomunizmem bezobjawowym”15.

Oczywiscie trudno jest rozstrzygnac, czym jest polska racja stanu, trudno, bez glebokich badanarchiwalnych, dowiedziec sie, jak przebiegaly rozmowy z funkcjonariuszami radzieckimi.Wszelako problem istnieje i stale mozemy pytac, czy w danych okolicznosciach mimo wszelkichograniczen polskie wladze potrafily, chcialy bronic narodowych interesów. Zdaniem wielu (w tymRyszarda Legutki, Jakuba Karpinskiego) twierdzenie, ze komunisci byli tylko bardziejodpowiedzialnymi, bo realistycznymi egzekutorami polskiej racji stanu, jest nie tylko historycznienieuzasadnione, nie tylko „jest bzdura, ale nikczemnoscia”16. Trudno z wnioskiem Legutki sienie zgodzic, tym bardziej ze nie sposób znalezc zadnych przekonywajacych dowodów na to, zekomunisci rzeczywiscie dbali o interesy narodowe. W obronie spuscizny PRL stawalo wielukombatantów po nieboszczce PZPR piszacych do miesiecznika „Dzis”, a szczególnie obroncyGomulki i Jaruzelskiego. W publicystyce nie tylko postkomunistycznej czesto powtarza sie tezao tym, ze general wybral mniejsze zlo, ze musial uprzedzic inwazje radziecka, która politycznie ispolecznie bylaby o wiele bardziej kosztowna. Adam Michnik pisal, ze general Jaruzelski „whistorycznym momencie dobrze zasluzyl sie Polsce” i ze „wyrazal patriotyzm ludzi, którzy byli

Page 236: Binder artykuły

przeswiadczeni, ze dla jaltanskiego porzadku nie ma rozwiazan alternatywnych”17. Wynika ztego, ze byl on prawdziwym patriota skazanym na wielce tragiczny dylemat i nalezy gopodziwiac za odwage przy podejmowaniu decyzji i zarazem cenic za to, ze stan wojenny bylprzeprowadzony dosc lagodnie i skonczyl sie umowami Okraglego Stolu.

Wiele, a nawet zbyt wiele przemawia jednak za teza, ze w grudniu 1981 roku Zwiazek Sowieckinie zamierzal wkraczac do Polski i tym samym cale to rozumowanie nalezy uznac za balamutnei niegodne. Niegodne dlatego, ze jesli cnoty patriotyzmu, odwagi i roztropnosci przypiszemyzarówno Jaruzelskiemu, jak i Michnikowi z 1981 roku, to wówczas ich sens doskonale sierozmywa. Nawet nie szare staje sie piekne, jak pisal naczelny „Gazety Wyborczej”, ale przestajebyc mowa o jakichkolwiek kolorach. Bo do osób równie moralnych zaliczamy zarówno oficerówSB, jak i ich ofiary. Co gorsza, podwazony zostaje sens wszelkich dzialan i pism dysydentów zczasów PRL. Ich apele o godnosc, honor, wolnosc staja sie tylko wyrazem ich zmiennychpreferencji osobistych, a nie jakichs trwalych racji moralnych, nie wspominajac juz o racjachpolitycznych. Nie sposób mówic równiez o wewnetrznej tozsamosci i ciaglosci biograficznejdawnych opozycjonistów, a dzisiejszych ministrów czy dziennikarzy. Bo okazuje sie, ze wtedywazne byly dla nich zupelnie inne wartosci niz obecnie.

Tysiac szkól

Czesto mówi sie o cywilizacyjnych osiagnieciach w epoce PRL, o tym, ze socjalizm, chocnarzucony, gleboko zmodernizowal kraj, spoleczenstwo, kulture i ze mozna wskazac na trwale ikorzystne efekty wielu dziesiecioleci rzadów komunistycznych. Obroncy peerelowskiejspuscizny chetnie przypominaja glebokie zacofanie cywilizacyjne Polski przedwojennej,zniszczenia wojenne, odbudowe gospodarki. Na konto PRL wpisuja odbudowe miast,infrastruktury, walke z analfabetyzmem, slynna akcje „tysiac szkól na tysiaclecie”. Inni autorzytwierdza, ze nawet jesli uznamy, ze w okresie powojennym dokonano wielkich i pozytecznychzmian, to nie sa one zasluga wladz ludowych, ile po prostu spoleczenstwa, pracy wielu milionówludzi18. Generalnie jednak postep cywilizacyjny mozna uchwycic jedynie w perspektywieporównawczej, biorac za punkt wyjscia stan krajów o podobnym poziomie cywilizacyjnym izadajac sobie najprostsze pytanie kontrfaktyczne: jakby wygladal stan Polski, gdybysmy jakHiszpania czy Grecja przyjeli inny model rozwojowy?19. Wielu krytyków „cywilizacyjnegodorobku” wskazywalo raczej na stopien dewastacji naszej infrastruktury gospodarczej,opóznienia technologiczne, niski poziom edukacji, zniszczenia ekologiczne. Spór trwa ipowinien dalej sie toczyc.

Jest wreszcie jeszcze jeden aspekt spuscizny czasów, ale juz nie systemu PRL. Jerzy Szackiodróznial ocene systemu politycznego od „oceny dorobku spoleczenstwa”. Ocena systemu toocena wielkiej historii, najczesciej z polityka utozsamianej. Ocena zycia spolecznego, osiagnieci klesk poszczególnych ludzi, zbiorowosci, srodowisk dokonywana jest z innego punktuwidzenia. W tym sensie nawet najlepsze dokonania polskich poetów czy polskich inzynierów lat1944-1989 nie daja sie interpretowac ani jako sukces wladz PRL, ani jako wyraz sprzeciwuwobec polityki ówczesnej partii. Historii spolecznej czy po prostu historii poszczególnychsrodowisk, osób nie sposób utozsamic z historia polityczna i tylko „totalitaryzm byl szalenczapróba utozsamienia malej i wielkiej historii”20. To podwójne widzenie epoki PRL nakazuje namnie tylko stosowanie odrebnych miar do oceny obu sfer zycia, ale równiez oddzielenie projektuideologicznego i jego realizacji od rzeczywistego dzialania spolecznych zywiolów. Oznacza to,ze oceniamy ludzkie postepowania, twórczosc artystyczna nie tylko przez odniesienie do sferypolitycznej (za, przeciw ustrojowi), ale tez wprowadzamy inne kryteria: estetyczne czy moralne.Czy rzecz nazywajac jeszcze prosciej: „Nie wszystko, co sie dzialo w Polsce w okresie PRL,

Page 237: Binder artykuły

nalezy do PRL, Polska jest nazwa kraju, natomiast PRL jest nazwa panstwa tworzonego przezkomunistów, partyjnego i niesuwerennego... Natomiast pod wladza PRL zyli ludzie i to, co robili,bylo ich zyciem, a nie PRL”21.

Zreszta to wlasnie dzieki tym dokonaniom ludzi i niezaleznej kulturze moglismy latwiej uporacsie z przeszloscia. Istnialy czy zostaly podtrzymane znaczne obszary niezaleznej aktywnosci iludzkiej zaradnosci, których ani z wezwaniami opozycji politycznej utozsamic nie sposób, anitym bardziej na konto schorowanego ustroju zapisywac. Warunkiem niezaleznosci twórców wepoce komunizmu, pisal Michal Glowinski, bylo po pierwsze, „wziecie PRL--owskiego swiata wnawias, a wiec niekoniecznie negowanie go w akcie swiadomego buntu czy swiadomejopozycyjnej krytyki, lecz przyjecie, ze cala oficjalnosc... nie ma wplywu na to, co robie” i podrugie, „przyjecie zasady autentycznosci, czyli dzialanie, pisanie tak, by robic swoje, czyli to, wczym moge byc soba”. Czyli, ze autentyczna kultura powstawala ani w buncie, ani w biernejrezygnacji wobec rezimu, ale poprzez aktywnosc pozapolityczna, tak jakby PRL nie istniala.

Owo rozróznienie na dwie historie PRL ma niebagatelne znaczenie polityczne i moralne. Czestobowiem zarówno postkomunisci, jak i niegdysiejsi opozycjonisci utozsamiaja je ze soba i wtedywszelka krytyka dawnych wladz zostaje uznana za krytyke calego dorobku i wysilku ludzizyjacych w tamtej epoce. Niezwykle charakterystyczna jest wypowiedz Jacka Kuronia (podobnado wypowiedzi Kwasniewskiego i innych socjaldemokratów): „atakujac przeszlosc PRL-owska,popelniono niewatpliwy blad. Dla bardzo wielu ludzi w Polsce byl to okres ciezkiej pracy, z którejsa bardzo dumni. Uwazaja te prace za dorobek swojego zycia, czuli sie wiec bardzo rozzaleni,kiedy nagle dowiedzieli sie, ze czterdziesci lat ich zyciorysu zostalo skreslonych”22. Wszelakoblad, i to powazny popelnili nie tyle antykomunisci, ale autor owych slów, zapominajac naraz odwóch sprawach. Po pierwsze, ze historii parapanstwa i historii ludzi utozsamic nie sposób, apo drugie, Kuron, mówiac to, co mówil, „zapomnial, ze walczac z PRL, nie walczyl z okresemdziejowym ani z dorobkiem ludzi ciezkiej pracy, ale z systemem, który ludzi zniewalal ideprawowal”23.

Raport dla prawdy i pojednania

Artykulów, esejów, dokumentów, reportazy, felietonów o przeszlosci komunizmu opublikowanow ciagu ostatnich dziesieciu lat tysiace. Nie ma bodaj zadnego waznego artykulu o sprawachwspólczesnych, który by w jakiejs formie nie odwolywal sie albo do czasów PRL, albo dospuscizny, która komunisci pozostawili. Wszelako duza ilosc tych mniej lub bardziej wazkichmaterialów prasowych przyniosla jedynie kilka istotnych dyskusji, których przedmiotem bylcalosciowy bilans niedawnej historii. Istotnych, czyli takich, w których prezentowany jestwzglednie spójny obraz dziedzictwa i przeszlosci PRL, lub takich, które przyczynily sie doprzemyslenia kryteriów oceny starego rezimu. Poza pismem srodowiska dawnychfunkcjonariuszy PZPR „Dzis”, które konsekwentnie lansuje wizje ciaglosci ustrojowej irehabilituje obraz PRL, znalazlem tylko cztery obszerniejsze bloki wypowiedzi na ten temat.Jeden w „Tygodniku Powszechnym” zapoczatkowany esejem profesor Krystyny Kersten, drugiw „Gazecie Wyborczej” sprowokowany artykulem Michnika i Cimoszewicza „O pojednanie iprawde”, nastepny otwarty artykulem Bronislawa Wildsteina „Wybieranie przyszlosci, czylichoroba pamieci” z „Zycia” oraz ostatni w „Przegladzie Politycznym” wywolany obszernymesejem Andrzeja Walickiego „Sprawiedliwosc okresu przejsciowego i walki polityczne”.

Zacznijmy od zasadniczego tekstu pisanego przez wieloletniego wieznia politycznego, czlonkaKOR Adama Michnika i Wlodzimierza Cimoszewicza, kandydata do fotela prezydenckiego zramienia SLD w 1990 roku. Artykul powstal, co nie jest dla jego lektury bez znaczenia, tuz przed

Page 238: Binder artykuły

kolejnymi wyborami prezydenckimi, po tym, jak dwie partie wywodzace sie z PRL przejelywladze, a premierem zostal Józef Oleksy, dawny sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR.

Kluczowym dla obu autorów slowem jest „porozumienie” czy inaczej: pojednanie bez uzycia sily.Wybieraja oni krytyczna refleksje, rozmowe, w której strony sporu maja dobra wole, a jesli„bladza”, to bynajmniej nie dlatego, iz sa osobami nikczemnymi. Co jest przeciwstawione„wrogim monologom, potepieniom, pogardzie, szyderstwu”. Wynika z tego wprost, ze jesli ktospodwaza sens takiego porozumienia (bez wzgledu na motywy i racje, którymi sie kieruje), toswiadczy to o jego czystym negatywizmie i niecheci do demokratycznych procedur.

Oczywiscie porozumienie nie oznacza zgody w ocenie poszczególnych faktów. Kazda ze stronzastrzega sobie prawo do wlasnego zdania. Porozumienie nie jest jakims gotowym stanem, leczdazeniem, wola rozmowy, z której, jak rozumiem, nikt nie moze zostac wykluczony. Kazdezdanie, kazda wizja i ocena przeszlosci, jak chce liberalna ideologia, sa równie prawomocne,jesli tylko powodowane sa i ozywione owa tesknota do pojednania. Opinie katów i ofiar,cenzorów i pisarzy zmuszanych do milczenia, oficerów bezpieki i ich wiezniów maja taka samawartosc poznawcza. Wystarczy, ze chca ze soba powaznie pogadac, nie bojac sie ani o swojezycie, prace, paszport, ani nie obawiajac sie, ze ich artykuly zatrzymane zostana co najmniej dodalszego wyjasnienia.

Dyskusja ma sie toczyc o wartosciach - bo nie o faktach - te, jak twierdza autorzy, nie podlegajazmianie (autorzy zdaja sie unikac klopotliwych problemów postawionych przez wspólczesnahistoriografie, gleboko problematyzujacych samo istnienie faktu historycznego). Mozna to samowydarzenie odmiennie interpretowac, wszelako oceny nasze, twierdza obaj autorzy, sa„pochodna odmiennych losów i doswiadczen, dawnego i wspólczesnego zaangazowania”, czyliwiec nasze wartosci sa jakas wiazka emocji i do zadnych trwalszych standardów nie moga bycprzywiazane. Zyjemy w swiecie pluralistycznym i kazdy moze nadawac odmienny, czylidowolny, sens pojeciom zdrady, odwagi, prawdy, uczciwosci, a wszelkie próby nadawania tymwartosciom jakiegos „mocniejszego” statusu mozna odczytac za czastke postawy zwanej tutaj„wrogim monologiem”. Poglad Michnika i Cimoszewicza smialo da sie przypisac do typowegopostmodernistycznego liberalizmu r la Rorty czy r la Walicki. I wszelkie próby nadawania tympojeciom/wartosciom sensu nieprzypadkowego beda pewnie mieli za jakas ukryta forme tyraniiintelektualnej czy duchowego paternalizmu.

Sens porozumienia widza autorzy tez w sferze politycznej. Najwieksze obawy wiaza zpolaryzacja sceny politycznej, nieprzewidywalnoscia rozwoju wydarzen i klótniami, którenaruszaja autorytet instytucji publicznych. Nie jest istotne, kto i o co sie „klóci”, dlaczego scenapubliczna jest skonfliktowana. Wazne, ze jestesmy podzieleni i przez to mniej wiarygodni.Potrzebna nam jest jakas forma zgody narodowej, zwana tutaj „utrwalonym rozumieniem dobrawspólnego”. Zgoda nie przekresla róznic, ale wyklucza istnienie róznic fundamentalnych iuwaza je za zlo smiertelne dla demokracji. Zlem w zwiazku z tym jest posiadanie tak zwanych„mocnych” pogladów (na przyklad dotyczacych aborcji czy prawa bylych komunistów dowspólnego dyskutowania przeszlosci PRL) i w zwiazku z tym uczestnicy dialogudemokratycznego musza albo swoje „mocne” poglady zawiesic i traktowac je jako jedne zmozliwych opinii, albo tez relegowac je do sfery przedpolitycznej, czyli sfery prywatnej. Wtedyinne poglady wolno nam posiadac jako obywatelom uczestniczacym w procesie politycznym,inne natomiast (lub w odmiennej postaci) posiadac i respektowac w zaciszu domowym.

Autorzy wielekroc wracaja w swoim artykule do zagrozenia przez radykalizm, mowe nienawisci,polaryzacje polityczna tak, jakbysmy byli w przededniu jakiejs kolejnej fali rewolucyjnej i nienazwani z imienia radykalowie (pewnie grozniejsi sa ci z prawej strony) chcieli zaraz wywrócicpolska demokracje. Ton ostrzezenia przed jakims zdziczeniem obyczajów oczywiscie mazwiekszyc atrakcyjnosc tezy o pojednaniu. Pogodzona wreszcie opozycja z dawnymi wrogamima byc chyba tym „zdrowym” trzonem systemu politycznego.

Page 239: Binder artykuły

Wiarygodnosc partnerów rozmowy miedzy bylym funkcjonariuszem PZPR i prominentnymdzialaczem SLD a bohaterem opozycji demokratycznej potwierdzaja rzekomo wydarzeniahistoryczne. Z jednej strony gotowosc do kompromisu obecna byla w ruchu „Solidarnosci” wlatach 1980-1981, z drugiej posród nomenklatury partyjnej, gdy przystapila do rozmówOkraglego Stolu i pokojowo oddala wladze. Czyli byly komunista moze sie dogadac z bylymopozycjonista, byle tylko chcieli z dobra wola sie porozumiewac. Dziesiec lat z punktu widzeniahistoriozofa nie stanowi istotnej cezury czasowej. Historia narodu przeciez liczy sobie ponadtysiac lat.

Przy lekturze artykulu okazuje sie, ze panuje miedzy nimi dosc daleko idaca zgoda w ocenienajwazniejszych faktów. Jedynie wszystkie kwestie biograficzne (czyli kwestie smaku?) saopatrzone znakiem zapytania, „co powodowalo, ze ludzie bliscy sobie dokonywali róznychpolitycznych wyborów? Ile dali Polsce ci, którzy przechodzili do opozycji? Itd. Itd.”. Z wypowiedziobu autorów dowiadujemy sie, ze w historii PRL daje sie z pewnym trudem wyodrebnic kilkaetapów. Jest okres stalinowski, jednoznacznie potepiony, potem przychodzi euforiapazdziernikowa przerywana erupcjami zlych sil (rok 1968, 1970, 1976). Zarazem jednak obrazprzeszlosci ulega dalszemu wycieniowaniu: stalinizm przyniósl represje, ale i szanse awansuspolecznego i „cywilizacyjnego warstw ubogich”, pracy, wyksztalcenia dla wielu Polaków.Brakuje tylko wzmianki o radiofonizacji kraju i wszechobecnych wówczas na ulicach i wurzedach szczekaczkach. W kazdym razie dowiadujemy sie, ze PRL miala niewatpliweosiagniecia cywilizacyjne i modernizacyjne. Gierek obudzil w Polakach nadzieje, uczylnowoczesnej gospodarki, ale potem przyszlo rozczarowanie propaganda sukcesu,marnotrawstwo kredytów, nekanie opozycji, ale juz nie jej niszczenie.

Mozna powiedziec: nic w tej przeszlosci nie jest jednoznaczne, nic nie ma swego „mocnego”sensu. To, jak bedziemy oceniac poszczególne wydarzenia, zalezy od doswiadczenindywidualnych i tylko przez te doswiadczenia da sie je zinterpretowac. Nie proponuja autorzyzadnych kryteriów ocen przeszlosci. Nie ma tu refleksji nad tym, czy Polska Ludowa byla krajemniepodleglym, czy suwerennym, nie ma mowy o tym, czy mielismy do czynienia z projektemtotalitarnym, autorzy unikaja slowa „demokracja” (albo raczej jej braku) w opisie dawnegorezimu; nie odnosza sie do kwestii praw czlowieka i obywatela. Nad tekstem unosi sie duchcalkowitego relatywizmu, pytan bez odpowiedzi, watpliwosci bez kresu. Nie wiadomo, wedlejakich miar oceniac przeszlosc, jakby te równiez byly tylko produktem zblakanego iprzypadkowego ludzkiego doswiadczenia. Wspólny jest, powiadaja zgodnie, polski los idziedzictwo. Brzmi to jak frazes i frazesem jest nawet, gdy zestawimy to stwierdzenie z dalszaczescia wywodu. Bo inne jest dziedzictwo bylego wieznia, inne funkcjonariusza aparatu wladzy.Inne tez sa losy i doswiadczenia. Ale mimo to niemal na zakonczenie artykulu pada jednozdecydowane stwierdzenie: „Paliwem napedzajacym ten mechanizm (polaryzacji - dopisek P.S.)jest nie rozliczona przeszlosc i brak pojednania. Amnezja i skleroza zle sluza Polsce. Lepiejposluzy jej prawda i skrucha, zal i pojednanie”. Brzmi to jak wypis z kazania lub jakiejsprawicowej gazety. Tym bardziej wiec warto i wypada pytac, czy pojednanie przeznierozstrzyganie o wartosciach, przez stawianie pytan w sumie dosc oczywistych przybliza nasdo rozliczania przeszlosci i zapobiega chorobie zwanej amnezja.

Ostateczna próbe pojednania maja w mniemaniu autorów uczynic historycy, przygotowujac„raport dla prawdy i pojednania”. W takiej grupie mieliby sie znalezc badacze z róznych obozów(uwaga: pluralizm), aby ukazac mozliwie najpelniej prawde (uwaga: obiektywizm i rzetelnoscwarsztatowa). Artykul konczy sie i zaczyna idea Okraglego Stolu, tym razem maja przy nimzasiasc historycy i mozna jeszcze tylko pytac: czy ich obecnosc przy takim stole ma uniewazniczasadnicze róznice w kryteriach oceny historii, czy zmieni nasze poglady na temat tego, co jesttym faktem historycznym. Albo pytac mozna: czy istnieje granica kompromisów tak w badaniachhistorycznych, jak i w ocenie przeszlosci?

Page 240: Binder artykuły

Artykul doczekal sie licznych polemik, krytyk, rzadziej pochwal. Spróbujmy je tu zrekapitulowac.

Watpiacy i sprzymierzency

Najczesciej pojawialy sie glosy krytykujace mozliwosc napisania wspólnej wizji historii PRL.Dawid Warszawski pisal kasliwie, ze przedstawiona i wyjatkowo uboga wizja jest juz efektemzmudnych targów politycznych. „Tego nie da sie zalatwic, ze ja ci ustapie troche w oceniestalinizmu, a ty mi podzyrujesz paru partyjnych reformatorów. Tak sie mozna pojednac, jeslikomus ogromnie zalezy, ale do prawdy dojsc nie sposób”24. Adam Michnik dal wyrazwyjatkowemu niezadowoleniu z opinii Geberta-Warszawskiego, w krótkiej notce sugerujac, zeautor nie odrobil lekcji.

Znaczna czesc polemistów stawiala pytanie: czy byli komunisci maja rzeczywiscie dosc dobrejwoli, by taki dialog podjac. Jan Litynski dowodzil, ze po stronie SLD brak jest politycznejrzetelnosci i dlatego dialog z nimi nie jest mozliwy25. Podobnie rozumowal Witold Beres, któryuwazal, ze formacja postkomunistyczna (choc tego okreslenia nie uzywal) zachowuje siecynicznie, naduzywa wladzy i hamuje reformy. Nie dokonala samooczyszczenia. Dopiero, gdysama sie uzdrowi, dialog stanie sie mozliwy26. O wiele bardziej stanowczo stawial spraweZbigniew Gluza, piszac, ze z komunistami nie ma i byc nie moze porozumienia. „Jesli ktos uznalza swoje reguly PRL, a wiec zasade klamstwa w zyciu politycznym, zasade terroru wobecnieakceptowanej innosci, a przede wszystkim - zasade hierarchicznego serwilizmu, ten niemoze byc partnerem do refleksji nad tamta przeszloscia”27. Jest tak, poniewaz nie tylko bylikomunisci beda wybielac siebie, ale dlatego ze zapadli na wyjatkowo trudno uleczalna chorobekonformizmu. Rzecz nazywajac bardziej wprost: oni nie moga byc naszymi równorzednymipartnerami w rozmowie o rozliczaniu historii, poniewaz nie zmienili sie od czasów PRL i brak imnie tylko stosownego dystansu do siebie z tamtych czasów, ale tez nie czuja zadnej potrzebyskruchy. Piotr Nowina-Konopka pisal o tym, ze ludzie PRL nie sa gotowi poniescodpowiedzialnosci moralnej i politycznej, choc na koncu w sposób nie dosc dla mnie zrozumialyuznal artykul za dobry zaczyn debaty zmierzajacej do pojednania zwasnionych”28.

Na tle wspomnianych tu wypowiedzi wyjatkowo stanowczo zabrzmial glos Jana Nowaka-Jezioranskiego. Wypowiedz Adama Michnika uznal nie tylko za zaklamana - bo o tym, czykomunisci chcieli polski wasalnej, czy Polski demokratycznej - dyskutowac po prostu niesposób, zbyt oczywiste sa tu fakty - ale i sluzacy wyborczej kampanii AleksandraKwasniewskiego. A Kwasniewskiego i jego obóz ma za kolejna mutacje tej samej formacji, którajuz wielokrotnie przemalowywala swoje szyldy i kamuflowala swoja tozsamosc. Oczywiscie,powiada dyrektor Wolnej Europy, czesc z nich, i to niewielka, zerwala „z wartosciami opartymina bezprawiu i falszu”, ale „doswiadczenie przeszlosci nakazuje odnosic sie do spadkobiercówPZPR nieufnie”29. Zapominanie o przeszlosci - haslo wyborcze kandydata SLD - moze tylkoprzyczynic sie do powtórzenia narodowego nieszczescia.

Jednie dwóch autorów poparlo przeslanie zawarte w wypowiedziach Cimoszewicza i Michnika.Byli to Mieczyslaw Rakowski, który przedstawial sie jako dlugoletni funkcjonariusz PZPR, orazAndrzej Drawicz, który porównywal Aleksandra Kwasniewskiego do Aleksandra Wielkiego. Obajbyli poruszeni nie tyle ich wizja przeszlosci, nie zrobily na nich wrazenia poszczególnestwierdzenia historiograficzne (historiozoficzne), ale poczuli sie dotknieci, jak pisali, „lawinazacietrzewienia”, prawicowa nienawiscia, zaslepieniem, nietolerancja. (Musze przyznac, zezawsze, gdy czytam takie pouczenia dawane przez dawnego aparatczyka, czuje sie obrazony imoge pytac: dlaczego tej samej lekcji sobie nie zadawali przed rokiem 1989? Pytanie jestoczywiste i wielekroc powtarzane, ale nigdzie nie znalazlem na nie przekonywajacej

Page 241: Binder artykuły

odpowiedzi.) Odpowiedzialnoscia za brak porozumienia obarczali tylko jedna strone, a wszelkiezarzuty takie, jakie stawial im Litynski czy Nowak-Jezioranski, mieli za calkowitenieporozumienie, którego nawet dyskutowac nie bylo warto. Kultura polityczna polega, zdaniemtych dwóch mentorów, na tym, ze rozmawia sie grzecznie ze wszystkimi obywatelami i nieprowadzi dyskusji ad personam czy ad systemam, i traktuje bylych komunistów jakpelnoprawnych obywateli demokratycznego panstwa, którzy moga co najwyzej odpowiadac zaswoje indywidualne przewiny, nie zas za winy systemu, ideologii30. Wina zbiorowa partii,bezpieki nie da sie pogodzic z umilowana (nagle) przez nich liberalna filozofia czlowieka.Zdaniem Rakowskiego nie ma mowy o zapisie testamentowym tak, jak go przedstawialAleksander Smolar. Jest natomiast jedna okolicznosc, która zmienila cala formacje: OkraglyStól, którym utorowano droge demokracji. Tak oto sam fakt, ze generalowie ze swoimi cywilamisiedli do stolu rozmów, stal sie podstawa ideologiczna nowej socjaldemokracji, jakby popierwsze, siadajac do rozmów, byli oni gotowi od razu oddac calosc wladzy (fakty tegostanowiska nie potwierdzaja), oraz po drugie, jakby bez Okraglego Stolu nadal panowalbykomunizm i Rakowski albo jego nastepca byl nadal I sekretarzem PZPR, po trzecie, zakladaja,ze gdyby nie Okragly Stól to pewnie by wybuchla krwawa rewolucja (co tylko stawia komunistówdodatkowo w zlym swietle). Nie wchodze juz w rozwazania, czy Okragly Stól rzeczywiscie niezatrzymal dynamiki zmian, to i tak ideologia Okraglego Stolu na podstawie tekstu Rakowskiegorobi wrazenie, ze potrzebna jest do uprawomocnienia sie przede wszystkim bylym komunistom,zwanym obecnie socjaldemokratami.

Mieczyslaw Rakowski jest obecnie redaktorem naczelnym pisma „Dzis” finansowanego przezJerzego Urbana. To, jak sobie dzieje PRL wyobrazaja autorzy tego powaznego miesiecznika,najlepiej pewnie oddaje tresc artykulu Feliksa Siemienskiego, profesora prawa z UAM31. Autornie tylko uwaza, ze PRL byla krajem bardziej suwerennym niz I Rzeczpospolita, jak i obecnepanstwo, ale tez twierdzi, ze byl to kraj demokratyczny, bo ustrój cieszyl sie poparciemspolecznym, nie byla nigdy panstwem totalitarnym (choc wystapily pewne „bledy” w okresiestalinowskim), a terror daje sie wyjasnic i usprawiedliwic zbrodniczym zachowaniem bojówekpoakowskich. Osiagniecia spoleczne i cywilizacyjne PRL byly niewatpliwe. Tak wiec bilansustroju wyglada imponujaco i pewnie tylko zlowrogim imperialistom mozna przypisac to, zewiekszosc obywateli w 1989 roku glosowala na liste OKP i ze tyle milionów ludzi wstapilo do„Solidarnosci”. Jak wynika z publikacji firmowanych przez Rakowskiego, PRL byla kolejnaRzeczpospolita prowadzaca niezalezna polityke zagraniczna, dysponujaca swoim wojskiem,bedaca podmiotem prawa miedzynarodowego, cieszac sie przy tym pelnym poparciem narodu.Tak wiec mozna tylko plakac nad ta trumna, nieslusznie umeczona i zamordowana PolskaLudowa.

W sumie dyskusja po artykule Cimoszewisza i Michnika miala charakter wybitnie spolityzowanyi sprowadzala sie tylko do kwestionowania (bez glebszych uzasadnien) gotowosci badzkomunistów, badz zacietrzewionych ich wrogów do kompromisowej formuly poszukiwaniaprawdy historycznej. Na szczescie historie pisze sie niezaleznie od takich dyskusji i bardziejmozna liczyc na wymogi warsztatu badawczego niz na polityczna i moralna gotowosc do takiejrozmowy polityków. Jedynym i istotnym faktem okazala sie wspólna publikacja obu autorów, bosame ich wywody historyczne byly i sa nader ogólnikowe i nieciekawe. W ten oto sposóbMichnik raz jeszcze rzucil, by uzyc jego wlasnej formuly, line swoim dawnym przeciwnikom tak,jakby nadal tej liny ratowniczej potrzebowali, i dowiódl, ze jego prawdziwym i jedynymprzeciwnikiem nadal pozostaje polska prawica. (Nie zauwazylem w „Gazecie Wyborczej” nawetjednej wzmianki o publikacjach w „Dzis”, natomiast stale, krytycznie komentuje sie wypowiedzi zpism prawicowych.)

Soc-postmodernizm...

Page 242: Binder artykuły

Równiez „prawica” podjela swoja dyskusje o przeszlosci. Otworzyl ja szkic BronislawaWildsteina z „Zycia”. I ta wymiana argumentów dotyczyla bardziej terazniejszosci niz historii czyrzetelnej pracy nad kryteriami oceny przeszlosci. Za nierozliczanie przeszlosci odpowiadajapostkomunisci (sztandarowe haslo wyborcze Kwasniewskiego „wybierzmy przyszlosc”) swietniewpisujacy sie w kulture masowa oraz poglady znacznej czesci niegdysiejszej opozycjidemokratycznej lansujacej „czarna wizje dekomunizacji”. Odrzucenie czy zapomnienie oprzeszlosci prowadzi do tego, ze za nic nie bierzemy odpowiedzialnosci, bo nie istniejakonsekwencje dzialania lub nie mysli sie o nich. „Jesli nie ma konsekwencji zadnych aktów”, to„nie ma podstaw do przeprowadzenia zadnego rozumowania. A wiec jest to swiat bezmyslny zzalozenia. Bezmyslny, a wiec bezkonfliktowy”. Jest to, zdaniem autora artykulu, swoista wersjapostmodernistycznego nihilizmu. Z kolei przeciwnicy dekomunizacji doprowadzili do zamazaniaróznicy miedzy katem i ofiara, kto tworzyl aktywnie system, a kto, chcac nie chcac, bylzmuszony do uczestniczenia w zbiorowej hanbie. Powiada sie wówczas, ze wszyscy byli„umoczeni”. Mozna mówic tylko o róznicach stopnia, a nie o jakosciowej odmiennosci wyborów.Taka wizja sprawia, ze wszyscy sa tak samo moralnie brudni i w sumie nikt nie musi sie zniczego rozliczac, i nikt nikogo rozliczac nie jest w stanie. Poza tym zwolennicy „grubej kreski”chcieli dzialac w zgodzie z prawem, ale prawo, jakie mieli do dyspozycji, bylo prawemkomunistycznym. I zgoda na praworzadnosc byla w tym wypadku tozsama z akceptacja filozofiipozytywizmu prawniczego. A wiec do akceptacji tezy, ze kazde prawo, nie wazne jakie, jakpowolane i jak skonstruowane, musi byc szanowane, bo posiada status prawa. Przyjeto takawizje, chcac powstrzymac proces radykalizacji postaw rozliczeniowych, co w konsekwencjidoprowadzilo do skutków odwrotnych, bo podwazony zostal autorytet calego prawa.

Ksiadz Maciej Zieba uwazal, ze brak rozliczen z komunizmem, niewiedza o niedawnejprzeszlosci wynikaja z dominujacej w kregach intelektualnych III Rzeczpospolitej prefilozofiipostmodernistycznej - soc-postmodernizmu32. Powiada dominikanin, iz wtedy, gdy zalozymy,ze wszystko jest relatywne, prawda jawi sie jako kategoria opresywna, a rozstrzygniecia, co bylodobre, a co zle, nie sposób dokonac, wówczas nie sposób nijak rozstrzygnac, co w naszejprzeszlosci bylo hanbiace, co wzniosle. Skrajny relatywizm w ocenie przeszlosci okazuje sierozmazywac wszelki sens, poglebia chaos moralny i doskonale sluzy formacjipostkomunistycznej. Nie musza za nic brac odpowiedzialnosci - ani za przeszlosc, ani zaterazniejszosc.

Na problem rozmywania odpowiedzialnosci zwrócil uwage tez Edmund Wnuk-Lipinski, piszac,ze odrzucenie przeszlosci jest zgoda na odrzucenie odpowiedzialnosci za wlasne czyny i zenastepuje stopniowe zacieranie róznicy miedzy skutkiem i przyczyna. „Jesli nasze czyny sa»niewazkie«, jesli nie rodza konsekwencji, to oznacza, iz w sprzyjajacej koniunkturze moznalamac pewne zasady moralne, bo lamanie tych zasad nie rodzi skutków, a zatem uniewazniasame zasady”33.

Krytycy Wildsteina poza argumentami merytorycznymi (co Jacek Kuron mial na mysli, piszac owspólnej winie) uzyli argumentów prawnych. Jerzy Jedlicki pisal, ze jezyk prawny nie stosuje siedo dekomunizacji, bo jest zbyt ogólny, bo jak na przyklad karac komunistycznych pismaków, czyda sie znalezc na to paragraf, i argumentu Krzysztofa Wolickiego ad personam: w gruncierzeczy kazda dekomunizacja jest ukryta postacia kombatanctwa, bo ten pragnie podzielic ludzina odznaczonych i pokutników. Jak do tego sformulowania doszedl redaktor Wolicki, trudno sierozeznac.

Moze dwa watki tej wymiany artykulowej, bo nie dyskusji, warto w tym miejscu podniesc:pierwszy - podobnie jak wczesniej juz cytowany Smolar, Wildstein, Wnuk-Lipinski i Ziebazwracaja uwage na zwiazek miedzy obecnym moralnym chaosem a rozmyciem znaczen wprzeszlosci. Drugi - szukania uzasadnien dla obecnego chaosu w filozofii postmodernistycznej,

Page 243: Binder artykuły

która gorliwie byli komunisci wymienili na deterministyczny marksizm. Spór o przeszlosc okazujesie nie tylko sporem o wydarzenia i ich interpretacje, ale tez podstawowym sporemswiatopogladowym czy wrecz filozoficznym. Staje sie przez to glebszy, ale i bardziej zawziety.

Pawel Spiewak - historyk idei, socjolog. Lubi publikowac w „Res Publice Nowej” i„Przegladzie Politycznym”.

1 Aleksander Smolar, „Co bedzie, jesli wygra SLD?”, „Gazeta Wyborcza” z 4-5.09.1993 r.

2 Piotr Wojciechowski, „Dziedzictwo zametu”, „Tygodnik Powszechny” z 28.08.1994 r. Podobnestanowisko wyraza Wojciech Roszkowski, piszac o relatywizmie w ocenie przeszlosci, który jestjawnym dzielem postkomunistów, ale któremu uleglo wiele elit postsolidarnosciowych.

3 Jan Nowak-Jezioranski, „Od III Rzeczpospolitej do Drugiej Polski Ludowej”, „TygodnikPowszechny” z 25.09.1994 r.

4 Krystyna Kersten, „Bilans zamkniecia”, „Tygodnik Powszechny” z 15.05.1994 r.

5 Józef Tischner, Nieszczesny dar wolnosci, Znak, Kraków 1993, s. 110.

6 Andrzej Walicki, „Czy PRL byla panstwem totalitarnym”, „Polityka” z 21.07.1990 r.

7 Krystyna Kersten, „Bilans zamkniecia”, „Tygodnik Powszechny” z 15.05.1994 r.

8 Aleksander Smolar, „Polska Kwasniewskiego”, „Tygodnik Powszechny” z 7.01.1996 r.

9 Leszek Kolakowski, „PRL - wesoly nieboszczyk”, „Tygodnik Powszechny” z 12.02.1995 r.

10 Andrzej Paczkowski, „Wojna o PRL”, „Tygodnik Powszechny” z 7.08.1994 r.

11 Ibidem, patrz równiez: A. Paczkowski, „Obrachunki Andrzeja Walickiego”, „PrzegladPolityczny” 42/1999.

12 Por. nastepny przypis.

13 Andrzej Friszke, „Autonomiczna czesc Imperium”, „Tygodnik Powszechny” z 20.09.1994 r.

14 Ryszard Legutko, „Ich baza, ich nadbudowa?”, „Zycie” z 31.08.1998 r.

15 Michal Glowinski, „PRL-owskie mity i realia”, „Tygodnik Powszechny” z 17.07.1994 r.

16 Ryszard Legutko, op. cit.

17 Adam Michnik, „Syndrom Goloty”, „Gazeta Wyborcza” z 21--22.12.1996 r.

Page 244: Binder artykuły

18 Jerzy Turowicz, „PRL dla doroslych”, „Tygodnik Powszechny” z 5.11.1995 r.

19 Leszek Kolakowski, „PRL - wesoly nieboszczyk”, „Tygodnik Powszechny” z 12.02.1995 r.

20 Jerzy Szacki, „Dwie historie”, „Tygodnik Powszechny” z 11.09.1994 r.

21 Jakub Karpinski, „Wielka fikcja”, „Tygodnik Powszechny” z 8.01.1995 r.

22 Jacek Kuron, glos w dyskusji „Zabraklo woli politycznej”, „Wiez” 7/1994, s. 48.

23 Wojciech Roszkowski, „Wczoraj czy dzis?”, „Tygodnik Powszechny” z 2.10.1994 r.

24 Dawid Warszawski, „Beton ze styropianem”, „Gazeta Wyborcza” z 13.09.1995 r.

25 Jan Litynski, „Magia odswiezonej nowomowy”, „Gazeta Wyborcza” z 26.09.1995 r.

26 Witold Beres, „Dialog niezbedny, wiec go nie bedzie”, „Gazeta Wyborcza” z 3.10.1995 r.

27 Zbigniew Gluza, „Z Polski do Peerelu”, „Gazeta Wyborcza” z 22.09.1995 r.

28 Piotr Nowina-Konopka, „O pojednanie z prawda, o prawde pojednania”, „Gazeta Wyborcza”z 19.09.1995 r.

29 Jan Nowak-Jezioranski, „Doswiadczenie i terazniejszosc”, „Gazeta Wyborcza” z 28.09.1995r.

30 Mieczyslaw Rakowski, „Nie ma chetnych do rozmowy”, „Gazeta Wyborcza” z 6.10.1995 r.

31 Feliks Siemienski, „Spór o PRL”, „Dzis” 8/1994.

32 Maciej Zieba OP, „Soc-postmodernizm”, „Zycie” z 23-24.11.1996 r.

33 Edmund Wnuk-Lipinski, „Kac po wygranej rewolucji”, „Zycie” z 23.12.1996 r.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 245: Binder artykuły

Rzeczpospolita - 2003.01.23

Wiele wskazuje na to, że III Rzeczpospolita wyczerpała swoje możliwości samonaprawy. Czaszacząć myśleć o IV Rzeczypospolitej.

Paweł Śpiewak

Koniec złudzeń

Język Rywina i Michnika jest jędrny, rzeczowy. Nie ma tu dwuznaczności, duserów,którymi karmi się obcych. Mowa jest pozbawiona wszelkich naleciałości językaoficjalnego i politycznie poprawnego. Od początku do końca intencje obu rozmówców sąjasne. Nie tylko przejrzysty jest sens wypowiedzi, ale również klarowny jest sposóbmyślenia. Wszystko jawi się jako gra, w której chodzi o wpływy i pieniądze. Żadnej taniejmoralistyki, wynoszenia się ponad przeciętność. Gra wymaga pieniędzy, znajomości(Robert, Andrzej, Leszek i wiele innych postaci) i chodzi w niej tylko o jedno: oskuteczność. Nie wolno dać się wykuglować. Wszystko ma być czyste dla maluczkich.

Zapewne na poziomie gminy czy powiatu bohaterami będą osoby o podobnych imionach, alenieco innych stanowiskach, jednak cele i reguły gry nie będą się wiele różniły. Lekcja jestprosta: jeśli chce się brać udział w podziale łupów, nie ma znaczenia, czy ktoś byłopozycjonistą, czy oficerem komunistycznych służb specjalnych. Biografia do niczego niezobowiązuje i nie zapewnia wiarygodności. Wygrywa twardy realizm, zwany też cynizmem.Poza tym w tej rozgrywce chodzi rzeczywiście o bardzo dużą stawkę.

Handel na Jarmarku Europa

Można być zaprawdę wdzięcznym za to, że ta rozmowa została opublikowana. Nawetnajbardziej naiwny czytelnik teraz wie, jak wygląda demokracja polityczno-towarzyska. Bardziejwyrobieni politycznie obserwatorzy zapewne potwierdzili swoje intuicje. Politykę uprawia się wPolsce jak handel na Jarmarku Europa lub w pubie podmiejskim. Koniec złudzeń. Zmowamilczenia została zerwana. Jeszcze raz jawność życia publicznego zatriumfowała, co jestbudujące i ważne.

Rzecz idzie o media. Nie sposób bez nich zaistnieć dla opinii publicznej. Najważniejsza jestoczywiście telewizja. Prasę codzienną kupuje nieco ponad dwadzieścia procent dorosłychobywateli. Telewizję oglądają prawie wszyscy. Media to też wielkie pieniądze. Do pełnegoobrazu dodać trzeba stosowne uregulowania prawne. I tu natrafiamy na wiele raf. Pierwsza topomieszanie ról.

Wygrywa demagogia i tupet

Page 246: Binder artykuły

Redaktor "Gazety Wyborczej" chce najwyraźniej pełnić rolę polityka, a swoją redakcję i pismoma za swoiste ugrupowanie polityczne. Chce również pełnić rolę trzeźwego człowieka interesu.I wreszcie, rzetelnego, niezależnego, wiarygodnego dziennikarza. Tych ról nie sposób pogodzić.I chwała Michnikowi za to, że zdobył się na odwagę ujawniając swoją złożoną sytuację. Odkryłprawdę na temat swojego dziennika wiedząc, że grozi to utratą` wiarygodności. Jednak, codocenić trzeba, otwartym tekstem powiedział, gdzie jest. Zapewne w tej sytuacji nie jest onjeden. Media, bez których demokratyczna opinia publiczna nie istnieje, są uwikłane w grypolityczno-finansowe. Rodzą się niezwykle ważne pytania, tak o niezależność dziennikarzy odpolityków (bez względu na polityczne sympatie dziennikarzy), jak i o niezależność finansowąwydawców od aktualnych politycznych koniunktur.

Zapewne nie doszłoby do tej rozmowy, gdyby członkowie gabinetu Leszka Millera nie forsowaliwyjątkowo nieudanej ustawy o mediach i nie próbowali wykorzystać do tego swej liczbowejprzewagi w parlamencie. Kluby rządzące zachowały się po dyktatorsku lekceważąc racje stronyprzeciwnej. Odmówiły jakiegokolwiek dialogu, ba nie wykazali chęci zrozumienia racjiprzeciwnych. Tak samo zapewne dzieje się z kolejnymi ustawami sejmowymi (patrz:nieszczęsna ustawa o biopaliwach, służbie zdrowia czy abolicyjna). Parlament traktuje się niejako miejsce, w którym opinie są dyskutowane, dojrzewają, ale miejsce, w którym załatwia sięinteresy i narzuca swoją wolę nie licząc się z głosami krytycznymi. Wygrywa więc demagogia itupet. Pozostaje wtedy tylko wątła nadzieja - prezydent i sąd konstytucyjny.

Fasadowa demokracja

Nie tylko koalicja broniła tego projektu ustawy medialnej, ale, co gorsza, z braku w Polsceprzyzwoitej opozycji, nie było partii, która by potrafiła skutecznie tej ustawie się przeciwstawić.Politycy opozycyjni okazali się, jak zwykle, bardziej niż nieporadni, bo po prostu głupi. W tejsytuacji sami zainteresowani, właściciele mediów, musieli stworzyć własną grupę nacisku iwprost odgrywać rolę polityków.

Gdy okazuje się, że ustawy przepycha się, dlatego, że stoją za nimi silne lobbies (biopaliwa), toznaczy, że ustawy się kupuje w jakiejś postaci. Ktoś robi lub chce na nich robić duże pieniądze,a partia polityczna zamienia się w reprezentację grup interesu i ginie jej związek z wyborcami,nie wspomnę, naiwnie, o dobru wspólnym czy interesie publicznym. Kilka lat temu wiele sobieobiecywano po ustawie dotyczącej finansowania partii z budżetu państwa. W ten sposób miałazostać ukrócona korupcja. Okazało się, że ta kolejna ustawa mająca oczyścić polskie życiepolityczne niczemu nie służy. Od dwunastu lat wprowadza się prawne rozwiązaniaantykorupcyjne. Korupcji to nie przeszkadza. Powiedziałbym nawet - wprost przeciwnie.Wniosek z tego wynika dramatyczny. Prawo słabo broni przed nadużyciami. Jest albo źleskonstruowane, albo można je lekceważyć. Jeżeli tak jest, to znaczy, że polska demokracja macharakter fasadowy. Wybory jeszcze się odbywają. Głosy zapewne liczone są skrupulatnie, alejuż wybrańcy zachowują się tak, jakby prawo w Polsce nie zawsze musiało obowiązywać.

Propozycja łapówki, z którą wystąpił Lew Rywin, jest szokująca tyleż swoją bezgranicznąszczerością, ile tym, że może być czymś normalnym dla naszego porządku politycznego.Zapewne liczne ustawy się "kupuje" w taki lub inny sposób i pisze pod lobbies, pod aktualneinteresy, rzadziej, dlatego, że są oczekiwane lub potrzebne. Jeśli ustawy są produkowane ztaką nonszalancją, a potem i tak bywają omijane, to podstawowa norma demokracji - rządyprawa - jest już nie tyle zagrożona, ile po prostu lekceważona i głęboko podważona. Być możewejdziemy do Unii Europejskiej, ale z takim nieporządkiem prawnym krajem europejskim niebędziemy. Możemy się pocieszać tym, że zapewne większość państw na świecie jest chora; nierespektuje się prawa, lekceważy interesy obywateli. W tym jesteśmy podobni do Argentyny,Kenii, Bułgarii czy Ukrainy. Ale o żadnej Europie być mowy nie może. Bowiem Europa to nie jesttylko wielka instytucja zwana Unią Europejską, ale to przede wszystkim europejski duch praw.

Choroba rodem z PRL

Page 247: Binder artykuły

Choroba rodem z PRLSystem polityczny Polski jest chory, podobnie jak chore są dziesiątki państw na wszystkichkontynentach. Okazało się, że ową chorobę przenieśliśmy razem z instytucjami i personelem zPRL. Z tą jedną różnicą, że teraz sekretarze Komitetu Centralnego, funkcjonariuszekomunistycznych służb specjalnych wraz z działaczami ZSL, mogą powoływać się na mandatdemokratyczny, a nie jak dawniej na konieczność historyczną, geopolityczne racje lub wolępartii rządzącej. Sprawują jednak władzę tak samo, jak przed wielu laty, lekceważąc prawo,partnerów politycznych i obyczaj społeczny.

W mediach mowa jest o kryzysie zaufania do władzy, instytucji państwa, polityków. I jest to faktbezsprzecznie o znaczeniu podstawowym. Trudno przestrzegać prawa, czyli wspólnych regułgry, gdy jedna strona, i to ta silniejsza (politycy, liczni przedsiębiorcy), w potrzebie je omija.Trudno oczekiwać niezbędnego poczucia stabilizacji, gdy wiemy, że reguły są zmieniane,dowolnie interpretowane. Trudno ufać władzy, gdy okazuje się - vide rozmowa Rywin - Michnik -w jaki sposób podejmuje się czy choćby dyskutuje najważniejsze decyzje dla państwa. Duchdemokratycznego towarzystwa oraz korupcji przenika wiele warstw społecznych i psuje kraj.Polski kryzys jest przede wszystkim kryzysem politycznym, kryzysem zaufania. Bez kapitałuspołecznego nie zbuduje się rynku, sprawnej administracji. A przez ostatnie dziesięć lat dziejesię bardzo wiele, by pogłębić stan anomii.

Co tydzień od wielu lat jesteśmy informowani o kolejnej aferze gospodarczej, politycznej. Niktnie został skazany. Jest jeden wyjątek, ale wyrok w tym przypadku zapadł bez wystarczającychdowodów, ale stała za nim nagonka prasowa i zwykłe ploty. Nie ma żadnego powodu, bysądzić, że "sprawa Rywina" zostanie wyjaśniona. Z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego żecałe państwo, jak za dobrych czasów PRL, jest upartyjnione. Kolejny rząd, po objęciu władzyzaczyna najpierw od wyrzucania dawnych prokuratorów i mianowania swoich, zapewne niemniej rzetelnych i nie mniej lojalnych wobec politycznych mocodawców. Tak samo rzecz się maw parlamencie. Komisja śledcza składa się w większości z członków partii koalicyjnej i trudnokomukolwiek uwierzyć, że komisja zechce pracować odważnie i radykalnie. W Polsce wszystkozostało upartyjnione (znam przypadki wyrzucania woźnych, bo nie są z właściwej partii) i nierozumiem, dlaczego tego rodzaju sąd nie mógłby się składać ze zwykłych obywateli, jak sądprzysięgły w Ameryce. Po drugie, sprawa ta nie zostanie wyjaśniona, bo nikt chyba (poza prasą)nie jest zainteresowany jej wyjaśnieniem. Bo logicznie rzecz biorąc - na co większośćkomentatorów zwraca uwagę - w całej tej historii nic się kupy nie trzyma.

Ostatnia instancja

Gdy partie nie wypełniają swojego powołania, gdy polityka sprowadza się do gry interesówekonomicznych, gdy porządek prawa jest głęboko obrażony, pozostają wolne media. Powielekroć okazywało się, że tylko dziennikarze ujawniali wielkie i małe afery gospodarcze,polityczne. Niekiedy można było odnieść wrażenie, że skutecznie zastępowali prokuratorów,policjantów, komisje sejmowe. Czwarta władza w Polsce bywa ostatnią instancjąsprawiedliwości i prawdy. Dziennikarstwo śledcze "Gazety Wyborczej", "Rzeczpospolitej"okazało się niezwykle ważne. Tym większe znaczenie ma właśnie dobra ustawa o mediach, jakbardzo ważny jest pluralizm mediów i ich zdrowe ekonomiczne podstawy.

Adam Michnik podjął olbrzymie ryzyko upubliczniając sprawę Rywina i tym samym odsłaniającswoje plany. Jednak doceniałbym fakt, że sprawę ujawnił, że uczynił ją przedmiotem publicznejdebaty. To, że zarazem odkrył choroby, jakie niszczą nasze życie publiczne, nie może byćwobec niego zarzutem. Raz jeszcze padł dowód na to, że bez wolnych mediów nie zdołamyocalić nawet pamięci naszych obywatelskich wolności i praw.

Ale bez względu na to, jak dalej potoczy się ta konkretna afera, pozostają bez odpowiedzipytania o wymiarze zasadniczym. Nic się nie zmieni, jeśli nie odbudujemy zaufania do instytucjipaństwa, prawa, parlamentu, administracji, rynku gospodarczego. Coś ostatecznie pękło i sięskończyło. Rzecz nie może się sprowadzić do kolejnej fali moralistycznych pouczeń i rad.

Page 248: Binder artykuły

skończyło. Rzecz nie może się sprowadzić do kolejnej fali moralistycznych pouczeń i rad.Niewiele wynika z narzekania i czarnowidztwa. Co najwyżej mogą zacierać ręce populiści inacjonaliści, którzy będą zdobywać poparcie wraz z narastającym rozczarowaniem polskądemokracją. Tymczasem bardzo wiele wskazuje na to, że III Rzeczypospolita wyczerpała swojemożliwości samonaprawy. Czas zacząć myśleć o IV Rzeczypospolitej.

Autor jest profesorem socjologii, redaktorem "Res Publiki Nowej"

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 249: Binder artykuły

Res Publica Nowa - październik 2002 r.

To tylko moda

Paweł ŚpiewakSłowniczek słów modnych iniemodnych (w humanistyce)

Alienacja - słowo jawnie niemodne, wywodzi się ze słownika Hegla, Marksa i Sartre'a. Ostatniostosowane w encyklice o pracy przez Papieża. Oznaczało wyobcowanie, utratę kontroli, władzynad własnymi wytworami pracy. Wokół słowa "alienacja" toczyły się przed laty zażarte spory,czy w socjalizmie pozostało jeszcze śladowe formy alienacji. Słowo niemodne nie dlatego, bybrakowało zwolenników Hegla czy Marksa, ale dlatego że pachnie naiwnością, bo któż dzisiajuwierzy, że możliwe jest zniesienie alienacji pracy czy alienacji stosunków międzyludzkich.Wizja transparentnej społecznej rzeczywistości jest całkowicie nie do przyjęcia. Poza tym jest topojęcie trudne, niejasne. Jego rozumienie wymagałoby wczytywania się w przykurzone dziełazawiłych filozofów.

Często stosowane jest słowo "alienować", czyli wyobcować się wtedy, kiedy na przykład ktoś naimprezie trzyma się z boku. Wtedy można go zapytać: dlaczego tak się alienujesz? Z pewnościątak postawione pytanie będzie zrozumiałe. Inaczej bywa już z pojęciem alienacji.

Ambiwalencje, ambiwalentny - zapewne wskazuje na to, że coś jest wieloznaczne, złożone,pełne napięć czy wręcz sprzeczności. Słowo umiarkowanie modne.

Antyglobalizacja, ruchy antyglobalizacyjne - zwykle uchodzi za nowe wcielenie lewicy. O iledawniej lewica walczyła z kapitalizmem i kapitalistami we własnym kraju, to dzisiaj jestświadoma, że kapitalizm jest zjawiskiem globalnym lub też, że globalizacja jest narzędziem, zapomocą którego wielkie korporacje (głównie amerykańskie) zdobywają władzę polityczną,gospodarczą i kulturową nad ludami, szczególnie biedniejszymi, świata. Antyglobaliści sugerują,że pogłębiają się nierówności między krajami rozwiniętymi. Antyglobalizm ściśle łączy się zantyamerykanizmem, a konkretnie z żywiołową wręcz niechęcią do restauracji McDonald's. Otosymbol panowania ducha amerykańskiego nad światem. Z kolei antyamerykanizm lewicyspotyka się z antyamerykanizmem islamu, głównie Palestyńczyków, co prowadzi do tego, że

Page 250: Binder artykuły

demokratyczna lewica, dawniej otwarcie zwalczająca antysemityzm, dzisiaj zdaje się conajmniej obojętna wobec tej kwestii. Dostrzega sojusz Izraela ze Stanami Zjednoczonymi i zjawną niechęcią odnosi się do Izraela i rządu Szarona w szczególności, a wtedy chętnie ulegapropalestyńskiej propagandzie. Antyglobalizm ma swoje również oblicze anarchistyczne i bywawtedy utożsamiane z przemocą, zamieszkami, a ulubionym celem takich grup anarchistycznychsą obiekty amerykańskie lub na amerykańskie wyglądające.

Archetyp - słowo niemodne. Niegdyś popularne. Jego karierę zawdzięczamy pierwszymlekturom Carla Junga i Mircei Eliadego. Razem z końcem mody na tych autorów słowowycofane z obiegu. Poza tym archetyp sugeruje istnienie jakichś ponadhistorycznych czyponadkulturowych fenomenów. Dzisiaj jesteśmy bardziej przesiąknięci niemodnym jużhistoryzmem, a przede wszystkim kulturalizmem. Nie ma lub nie wierzymy w to, że są jakieśtrwałe cechy religijności, kobiecości, męskości. To pachnie esencjonalizmem. Są, w opiniiwspółczesnej humanistyki, tylko teksty, wypowiedzi szczególnych kultur, tradycji.

Asertywny - słowo to zrobiło niezwykłą karierę, szczególnie w tak zwanej prasie kobiecej.Oznacza stanowczy, pewny swego, wymagający. Związane z pewną wizją właściwychzwiązków międzyludzkich. Mamy prawo żądać, by szanowano nasze zdanie, emocje, by liczonosię z naszymi opiniami. Wymagamy uznania dla naszego "ja". Nie ma tu miejsca na postawęuległą, przestraszoną. Trzeba wiedzieć, czego się chce. Kobiety, jako klasa upośledzona wopinii feministek, powinny szczególnie domagać się, by ich głos był słyszany i brany pod uwagę.Raz trzeba powiedzieć "nie", kiedy indziej "tak". Byle wyraźnie i stanowczo.

Każda psychoterapia zaczyna się od treningu asertywności.

Asertywna komunikacja - stanowczość, która jest już otwarcie manifestowana w dyskursie.

Autorytaryzm, postawa autorytarna - wypadło z obiegu, ale czy straciło swoją wartość? Niewiem. Ja sądzę, że trafnie opisuje pewne typy osobowości.

Dekonstrukcja - dekonstruuje się zwykle tekst, czyli odczytuje jego ukryte znaczenia. Tematfilozoficznych rozważań. Cały nurt w teoriach kultury. Traktowałbym to słowo poważnie, choćczasem nie rozumiem, o co chodzi. Szczególnie, że wszystkie tłumaczenia Derridy powinnyzostać wreszcie przetłumaczone na język zrozumiały.

Demos - to tyle, co po grecku lud. Słowo "lud" nie jest ani stosowne (sugeruje istnienie pozycjiczy napięcia, przedziału między szerokimi warstwami społecznymi a elitami, pachnie więcpaternalizmem, poczuciem wyższości), ani trafne. Wielu badaczy twierdzi, że skończyła się jużepoka ludu. Takiej grupy już nie ma. Są farmerzy, technicy, urzędnicy, ale nie ma ludu żyjącegow przywiązaniu do tradycji. Nie ma ludu jako zbiorowości. Dominującą pozycję zajmuje klasaśrednia. W demokracji rządzić ma teraz demos, a nie lud.

Diachronia i synchronia - były ulubionymi słowami strukturalistów i każdy, kto przeczytał Levi-Straussa, musiał się nimi posługiwać. Słowa te umarły z wyczerpania. Były eksploatowane zbytintensywnie. Poza tym nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie już powoływał się na Levi-Straussa i jego krąg intelektualny.

Dokładnie - kalka z języka angielskiego ("exactly"). Jest właśnie tak, jak jest. Nie mówi się, żektoś dokładnie namalował mapę lub dokładnie wykonał polecenie. Dokładnie to tyle, właśnie tak,trafnie. Wyraz zgody dla czyichś poglądów: "jest dokładnie, jak mówisz".

Drugi - patrz: inny. Słowo zapożyczone z filozofii dialogu. Brzmi dobrze.

Dyskurs, dyskursywizacja, dyskursywny - bodaj najważniejsze słowo w humanistyce

Page 251: Binder artykuły

współczesnej. Szalenie modne. Zapewne stało się wszechobecne za sprawą MichaelaFoucault, najczęściej obecnie cytowanego w świecie filozofa. Są dyskursy polityczne,obyczajowe, prasowe, telewizyjne. Wszyscy prowadzą dyskurs. Są do niego włączani i zeńeliminowani. Każdy dyskurs ma swoje reguły prawomocności i reguły wykluczania. Już nierozmawiamy i nie gawędzimy, ale prowadzimy dyskurs. Oczywiście dyskurs prowadzi się nietylko za pomocą słów, ale i za pomocą strojów, konstruując wystawy w muzeach, urządzającpolityczne manifestacje, wypisując receptę w przychodni, zamykając więźnia. Nie sposóbwskazać takiej sytuacji, w której dyskurs milknie. Skoro wszyscy biorą udział w jakimś dyskursie,to każda, w tym naukowa, wypowiedź jest częścią jakiegoś pola dyskursu i wartość oraz wagadanej wypowiedzi daje się ocenić tylko w jego obrębie. Lepiej sobie z tego słowa nie żartować,bo brane jest w akademickich środowiskach bardzo poważnie. Na ten temat powstało wieleksiążek. Czasem warto je czytać.

Emancypacyjny - słowo chętnie używane przez młodą lewicę. Nie ma nic wspólnego zemancypantkami. Raczej wskazuje na potrzebę zmiany, naprawy, wyzwolenia uciskanychróżnej maści. Jest bardzo pojemne. Zwolennicy emancypacji posługują się dwudzielnymobrazem świata. Są oni, a reszta to prawica i konserwatyści. Możliwe użycie: dyskursemancypacyjny.

Epifania - słowo zaczerpnięte ze słownika Eliadego. Lubił się nim posługiwać LeszekKołakowski. Z czasem przeniesione poza obszar religii i wtedy mowa była o epifanii historycznejczy kulturowej. Nieco zużyte, choć odradza się wśród krytyków literatury.

Esencjonalizm, esencjonalistyczny - teoria czy stanowisko chętnie i żywo krytykowane przezfeministki i postmodernistów. Gdy ktoś mówi o kobiecości lub męskości, zwykle pada wobecniego zarzut, że przypadkowe, czyli historyczne, zmienne formy odgrywania roli kobiety czymężczyzny uznaje za zjawiska wiecznotrwałe. Przeciwnicy esencjonalizmu powiadają, żewszelkie zjawiska są tylko kulturowo bądź historycznie ugruntowane, a więc że można jezmieniać, jak zmienia się obraz kobiety i mężczyzny w kulturze. Zapewne kariera słowa"tożsamość" wiąże się właśnie z krytyką wszelkich form esencjonalizmu.

Etos - nie wypada o tym mówić. Etos kojarzy się bowiem wyłącznie z "Solidarnością" i opozycjąantykomunistyczną. Etosowcy - mają wydźwięk ironiczno-prześmiewczy. Tak się stało i nic na tonie poradzimy.

Fallokracja - słowo ze słownika feministycznego. Wskazuje na dominację mężczyzn w kulturze.Ale zapewne chodzić też może o siłę, przemoc obecną w obyczajach czy kulturze popularnej.Oczywiście wszystkiemu winni są faceci.

Fallologokracja - najpewniej pewna postać fallokracji, tyle że ukryta (w nowym językuzakodowana) w kulturze, w mowie potocznej czy nawet nauce, ogólniej w tekstach kultury.

Fantazmat - ma w sobie coś perwersyjnego. Jest fiksacją (słownik freudowski) na jakimśobrazie, sprawie, idei. Każdy ma swój fantazmat. Niech tylko chwilę pomyśli. Patrz:refleksyjność.

Filozofia - zwykle pewna wyspecjalizowana dyscyplina poznawcza ze swoimi mistrzami,sporami, językiem. Dzisiaj okazuje się, że filozofią może być wszystko. Jest filozofia wydawaniapieniędzy, konstruowania budżetu, marketingu, podejmowania decyzji. Wszystko może byćfilozofią, co prowadzi do tego, że słowo traci wszelki sens. Pozostaje jedynie pewna powaga,która niegdyś w filozofii istniała.

Generować - zjawia się na przykład w zdaniu: agresja jest generowana przez... (tu możnawpisać dowolne słowo). Generować, czyli tworzyć, wywoływać, powodować. Zapewne jedna z

Page 252: Binder artykuły

licznych kalek z języka angielskiego. Szczególnie modna pośród socjologów i psychologów.

Globalizacja - proces, który rzekomo zaczął się w latach 90., po upadku imperium sowieckiegoi rozpowszechnieniu Internetu. Sprawia, że nie ma miejsca ani na izolację polityczną, anikulturową. Wszyscy ludzie uczestniczą w tej samej grze ekonomicznej, kulturowej. Zwykle maprowadzić do upodobnienia ludów i zaniku ich kulturowych odrębności. Wiele osób skłonnychjest sądzić, że promotorami globalizacji są megakoncerny, głównie amerykańskie. Przetoglobalizacja i amerykanizacja ulegają łatwemu utożsamieniu.

Głęboka ekologia - często się pojawia, ale trudno je pojąć. Chodzi chyba o to, że świat staniesię czysty dopiero wtedy, gdy zniszczymy globalny kapitalizm. Brzmi radykalnie.

Godność - bardzo ważne słowo obecne zarówno w słowniku chrześcijańskim, jak i liberalnym.Ściśle związane z pojęciem osoby ludzkiej. Godnością jesteśmy obdarzeni. Jest czymś, czegouznania od wszystkich domagać się możemy. Zawarta w nim jest olbrzymia siła patosu. Chętniedlatego stosowane przez wszelkie ruchy wyzwoleńcze (na przykład "Solidarność"). Dzisiajskryte w cieniu, niemodne czy wręcz niestosowne.

Hipertekst - tekst, który istnieje przez odwołanie do innych tekstów. W nim spotykają się inneteksty, ale nie jest dziełem samowystarczalnym.

Historyzm, historycyzm - słowa te zrobiły zawrotną karierę dzięki Popperowi. Nieodzowne wsłowniku liberałów z czasów zimnej wojny. Dziś zbliżony do nich sens ma słowo metanarracja.Obecnie w fazie schyłkowej. Wskazuje też na zmienność wszystkiego. W istocie wszyscyprzeniknięci jesteśmy historyzmem. Zdecydowanie niemodne.

Homofobia - słowo, jak najbardziej nowiutkie, przez które opisuje się niechęć do jawnegohomoseksualizmu przez osoby, które przed samymi sobą ukrywają skłonności homoseksualne.Ma w sobie smak perwersji. Okazuje się, że większość przeciwników swobód dlahomoseksualistów to homofobi.

Idiom - nie ma nic wspólnego z idiomami w dawnym sensie tego słowa. Każdy ma swój idiom,czyli sposób wypowiedzi, czyli styl mówienia, ubierania, gestów.

Ikona - trwały wizerunek idola czy bohatera naszych czasów w kulturze popularnej. Może to byćikona Madonny lub Papieża. Może też być wzorzec, spełnienie. Ikona ten wzorzec zapisuje,zatrzymuje ku pamięci.

Inny - jedno ze słów-kluczy naszej epoki. Dawniej mówiło się obcy czy wręcz wrogi albo dziwny,jakiś nie taki. Inny, czyli ten drugi, kogo mam szanować i dostrzegać w nim ludzkie cechy, nawetjeśli wyda mi się zaskakujący. Innego trzeba szanować. Ma głównie sens polemiczny. Słowo osilnym etycznym zabarwieniu.

Intertekstualny - każda wypowiedź jest zrozumiała przez kontekst, odniesienie do innychtekstów. I dopiero analiza intertekstualna pozwala nam zobaczyć sens wypowiedzi.

Kapitał lub zasób ludzki - czyli pracownicy lub potencjalni pracownicy. Brzmi to strasznie, aleróżne badania pokazują, jak inwestować w kapitał ludzki, jaki kapitał jest potrzebny na rynkupracy. Kapitały zresztą bywają różne: chętnie i często mówi się o kapitale społecznym (zaufaniumiędzy ludźmi i zaufaniu do instytucji), kapitale kulturowym, biograficznym. Dopiero tezsumowane kapitały pozwalają nam zbliżyć się do kapitału w tym staroświeckim wydaniu, czylipieniędzy.

Katharsis - czyli oczyszczenie przez ból, cierpienie. Nie pojawia się już w naszej literaturze. Nie

Page 253: Binder artykuły

ma też mowy o doświadczeniach katartycznych. Śmierć słowa bez podania przyczyn.

Kod, kodować, dekodować - w pewnym artykule przeczytałem takie zadnie: "Kodem groteskiCzesi posługują się doskonale". Nie wystarczy już powiedzieć: kultura czeska ceni groteskę czytwórcy kultury czeskiej świetnie posługują się groteską. Trzeba dodać słowo kod, co zwrócić maw tym wypadku uwagę nie tyle na samą groteskę, ile na pozycję i samoświadomość tego, kto tozdanie wypowiada. Kod wskazuje na to, co ukryte, niejawne, a autor tego tekstu przedstawia sięjako człowiek, któremu dostępne jest wtajemniczenie i narzędzia rozpracowywania tego, codane jest nie wprost.

Konsensus, konsens - zwykle oznaczało zgodę polityczną. Konsens pojawił się w pismachnowoczesnych. Dlaczego? Nie wiem.

Konstytuować, konstytuujący, konstytutywny - można przestrzeń rozmowy, spotkania. Totyle, co tworzyć, powoływać do istnienia. Konstytutywny, czyli najważniejszy, tak jak konstytucjama tworzyć podstawy prawa.

Kontekstualizacja - zrozumienie słowa, dzieła, gestu wymaga umieszczenia w kontekścieszerszym, a to przez odniesienie do kodów kultury czy w obrębie tekstu. Kontekstualizacja łączysię też ze słowem "kontekstowy". Ogólnie pewne zalecenie co do sposobu czytania iinterpretowania wydarzeń.

Kontrowersyjne - najczęściej poglądy. Uporczywie trwa i zwykle oznacza, że czegoś nielubimy, ale nie potępiamy. Oznacza dyskusyjny, wątpliwy, trudny do przyjęcia.

Kontrybucja - zwykle to słowo łączyło się z karą nałożoną na przykład na miasto przezokupanta. Dziś oznacza wkład w dyskusję, pracę. Czasem występuje w formie czasownikowejjako kontrybuować.

Kreatywny - niegdyś bez wątpienia twórczy. Najczęściej pracownik agencji reklamowej. Dzisiajmoże oznaczać cwany, chytry. Pojawia się w związku z księgowością w wielkich firmach.

Kultura popularna - niegdyś chętnie mówiło się o kulturze masowej. Dzisiaj już nie wypadaużywać tego staromodnego określenia, ponieważ zawiera w sobie mniej lub bardziej ukrytypodział na kulturę wyższą i niższą, dobrą i złą, wyrafinowaną i prostacką. Sugeruje więc, że jestjakaś hierarchia w dziedzinie kultury. Poza tym stoi za nią podstawowy przesąd społeczny: lud(masy), który już nie istnieje lub o którym nie wypada mówić (patrz demos), jest w ten sposóbtraktowany z lekceważeniem, a uprzywilejowaną pozycję przyznaje się elitom umysłowym, wtym inteligencji. To ona ma, w teoriach kultury i społeczeństwa masowego, zamieszkiwaćwyższe rejony ducha i pouczać maluczkich, co mają myśleć i czuć. Kultura popularna unikastosowania tego podziału na gorsze i lepsze. Masowe oznacza też podobne, takie same.Tymczasem badacze kultury masowej wskazują na obecny w niej pluralizm mediów, treści,sposobów uczestnictwa w kulturze.

Lepperyzacja - występuje w języku publicystycznym i socjologicznym jako określeniebrutalizacji życia politycznego i propagowania haseł populistycznych.

Logocentryzm - zapewne wskazuje na kulturę zdominowaną przez słowo i do tego mającąpretensje do wypowiedzi racjonalnej, uporządkowanej, w miarę obiektywnej. Chyba obdarzonenegatywną konotacją.

Macdonaldyzacja - inaczej amerykanizacja lub upodobnienie kultury na sposób amerykański.Oczywiście amerykański uznany jest za płytki, prymitywny, wręcz śmieciowy, jak fast food wrestauracji. Często uważa się przy tym, że macdonaldyzacja oznacza żerowanie na najniższych

Page 254: Binder artykuły

potrzebach i instynktach. Zwykle prowadzi do odrzucenia tradycji i zastąpienia jej papkąkulturową: tańcem techno, tymi samymi fryzurami, strojami, czapkami baseballowymi na całymświecie.

Mainstream - choć słowo jawnie niepolskie (jak weekend), szeroko stosowane. Nurt główny, conie znaczy modny czy szanowany.

Małe ojczyzny - regiony czy wspólnoty kulturowe, które pozwalają się nam zakorzenić wtradycji, przeszłości i znaleźć podobno swoje miejsce w wielkiej ojczyźnie. Modne w początkachlat 90. Obecnie weszło do słownika polityków i dlatego zemrze. Z małymi ojczyznami związanajest tak zwana literatura korzenna, która do mniej lub bardziej wyimaginowanych lokalnychkultur się zwraca i próbuje je ożywić.

Metafizyka obecności - klasyczna filozofia, która sens uznaje za dany, a naszym zadaniemjest ten sens odczytać, nie nadawać, nie wymyślać.

Metanarracja - bardzo ważne słowo postmodernistów. Pozwala ich natychmiast rozpoznać.Metanarracje dawniej zwane były historiozofiami, czyli całościującymi opowieściami o losachcywilizacji, świata. Metanarracjami są na przykład marksizm, heglizm lub teorie postępu. Dzisiajnikt pretensji do tak wielkiej wiedzy nie tylko nie ma, ale uważa, że nie należy silić się nauogólnienia. Wszak mówimy sobą, swoimi narracjami.

Narracja, może być może mała i duża - jedno z najważniejszych określeń w językuhumanistyki. Jego kariera jest fascynująca i bardzo dziwna. Nie wiadomo, kto je upowszechnił.Być może Alisdair MacIntyre. Może Anthony Giddens. Nie jest to istotne. Wskazuje przedewszystkim na to, że każda wypowiedź naukowa, codzienna, polityczna jest osadzona (ale jużnie zakorzeniona) w narracji czyjegoś życia lub środowiska. Innymi słowy jest i powinna byćczytana jako wypowiedź sformułowana w konkretnym momencie i w konkretnej sytuacji. Mówiąco świecie, mówimy, prezentujemy siebie, czyli swoją narrację, opowieść o sobie samym.Narracja wskazuje na element stawania w naszych jednostkowych i zbiorowych biografiach.Stawania i niedomknięcia. Sens opowieści jest zawsze ulotny i jego prezentacja, jak iodczytanie zależą od tego, przez kogo jest czytany i do kogo kierowany. Bez pojęcia narracji niezrozumiemy kolejnego, kluczowego dla naszej epoki słowa - tożsamość. Narracjami sąwszystkie idee, łącznie z naukowymi. Wszelkie pretensje do posiadania wiedzy pewnej,obiektywnej są podważone i wyśmiane. Narracja kieruje uwagę humanistów na badaniepowieści. Na sesjach naukowych antropologów i etnografów chętniej analizuje się modnepowieści niż obyczaje.

Narracja mała to zwykle narracja osobista. Duża lub wielka do opowieść o historii narodu, kraju.

Neo - jest neoliberalizm, neofeudalizm, neosocjalizm, neofaszyzm. Nie wiemy, jak nazywaćnowe zjawiska, i oswajamy je, nadając im dobrze znane nazwy, ale dla zaznaczenia, że jest tojednak coś nowego, dodajemy przedrostek neo-.

Neoliberalizm - słowo to występuje zwykle jako synonim liberalizmu a la Milton Friedmann,czyli liberalizmu gospodarczego w klasycznym jego wydaniu. Tym samym powiada się chyba,że liberalizm ma zarówno wymiar kulturowy, jak i polityczny, a neoliberalizm ogranicza się tylkodo problemów ekonomicznych i nadaje, na podobieństwo marksizmu, uprzywilejowaną pozycjęprocesom gospodarczym.

Neptyczne - tyle, co czujne, uważne, wrażliwe na przykład na upływ czasu.

Nomadyczny - czyli wędrowny, dawniej niezakorzeniony. Wskazuje na element ruchu,poszukiwania, ciągłego odradzania się i stawania. Ktoś, kto nie znajduje spoczynku i spełnienia

Page 255: Binder artykuły

w żadnej gotowej roli, wzorze bycia. Sposób życia ceniony przez postmodernistyczneautorytety.

Oniryczny - senny, śniący. Pewien typ obrazu i obrazowania. Niestety słowo umiera, co chybanie znaczy, że przestajemy śnić.

Opresywny - ograniczający, narzucający, wymuszający. Wskazuje na element szerokorozumianej przemocy istniejącej głównie w kulturze. Opresywna może być propaganda czypolityka, która jedną postać na przykład rodziny chce narzucić wszystkim ludziom. Opresywnyto tyle, co niezgodny z ludzką wolnością, spontanicznością, swobodą wyboru.

Orientacja seksualna - dawniej zboczenie (tak się już nie mówi) albo skłonnościhomoseksualne. O heterykach nikt nie powie, że mają orientację seksualną. Sposób naoswojenie i uprawomocnienie innych, przepraszam, niż większości seksualnych preferencji.

Osoba ludzka - niegdyś byliśmy osobami ludzkimi, czyli istotami obdarzonymi własną duchowątreścią, niejako daną nam z racji tego, że jesteśmy ludźmi. Zawsze wzbogacane o pojęciegodności. Bardzo popularne w słowniku chrześcijańskim, rzadziej pośród liberałów. Przedewszystkim szeroko kolportowane przez wyznawców personalizmu Maritaina i Mouniera. O ilewiem, nikt już ich książek nie czyta. Pojęcie odeszło z tego świata. Choć chciałoby się wierzyć,że nadal jesteśmy kimś więcej niż narracjami.

Oświeceniowy - oświecenie ma więcej krytyków niż sympatyków i dlatego oświeceniowy tozarazem pyszny, zarozumiały, niesceptyczny, przekonany o sile rozumu. Istnieje ciekawyalians: oświecenie krytykują równie chętnie konserwatyści, katolicy, jak i postmoderniści, choćkażdy z innego powodu.

Paradygmat - dawniej wskazywano i mówiono o paradygmatach w nauce (patrz książkaKuhna) lub w kulturze. Dzisiaj paradygmaty się skończyły. Słowo to umiera z bliżej minieznanych przyczyn. Trochę szkoda.

Peryferie - słowo to bynajmniej nie oznacza peryferii wielkich miast. Peryferie mają przedewszystkim postać kulturową. Peryferie to miejsce obok, z dala od centrum (centrów)kulturowych. Podobno na peryferiach żyje się lepiej.

Pluralizm - słowo bardzo ważne w słowniku opozycji antykomunistycznej oraz w pierwszychlatach III Rzeczpospolitej. Był pluralizm polityczny, obyczajowy. Pluralizm przeciwstawianozarówno paternalizmowi, dogmatyzmowi, jak i narzucaniu jednolitych poglądów. Niemalsynonim wolności. Domaga się zwykle tolerancji. Ale o niej mówi się coraz gorzej, więc ipluralizm albo się zbanalizował, albo nie wytrzymuje krytyki przeciwników tolerancji.

Polityczna poprawność - temat wielu telewizyjnych i prasowych debat. Nie lubią jej zarównokonserwatyści, jak i liberałowie. Chętnie o niej wspomina lewica. Pierwsi twierdzą, że niszczyjęzyk i obraz rzeczywistości. Drudzy, że eliminuje język nienawiści. Lewica dostrzega nadużyciapolitycznej poprawności, ale powiada: pomysł dobry, realizacja zła. Niektórzy uważają, że wPolsce strażnikiem politycznej poprawności jest "Gazeta Wyborcza". Przeciwnicy Michnika ijego gazety lubią podkreślać swoją niezależność, mówiąc: "będę politycznie niepoprawny".

Ponowoczesność - nikt nie wie, kiedy się zaczęła i czym ma się skończyć. Pisał o tymnajwięcej Zygmunt Bauman i liczni postmoderniści. Postnowoczesność to koniec epokimetanarracji i koniec pewnej, naukowej, scjentyficznej, inaczej postoświeceniowej koncepcjiracjonalności. Koniec nauki, bo nauka, wiedza są postaciami władzy. Epoka postnowoczesna toepoka radykalnej wolności, stawania się, poszukiwania siebie, swego niepowtarzalnego głosulub idiomu mówienia. Nie sposób powiedzieć, czy epoka ta już nastała, czy nastąpi, jak nie

Page 256: Binder artykuły

bardzo wiadomo, czy więcej te hasła mówią o elitach intelektualnych, czy o szerokich faktachspołecznych. Także nie wiadomo, czy jest to już ostatnia epoka w dziejach, czy też początekjakiejś nowej sekwencji kulturowych wydarzeń. Idea ta niesie w sobie ciężar zerwania z całąfilozofią (rzekomo absolutystyczną). Jest w niej też nadzieja na coś nowego. Zwykle zwolennicyponowoczesności nie są zainteresowani historią, przeszłością. Nowa epoka będzie jużsamowystarczalna i tradycji ma już nie potrzebować. Duże uznanie zdobywa na lewicy.Prawica, konserwatyści i zwykli liberałowie jej albo nie cierpią, albo po prostu nie zauważają.

Posesywny - czyli skłonny do zawłaszczania czyichś myśli, idei, potrzeb. Jednym słowemokropny.

Post - chętniej powiada się, że żyjemy w epoce postkomunistycznej, postinustrialnej,postkapitalistycznej, postnowoczesnej, posthistorycznej Jesteśmy gdzieś po, ale nie przed. Bozaiste nie wiemy, co będzie jutro.

Problematyzować - stawiać problemy. Nie wystarczy powiedzieć, co autor ma na myśli lub coludzie myślą o jakiejś sprawie, trzeba zaraz rzecz sproblematyzować. Brzmi dostojnie ipoważnie, choć nic nowego to słowo nie wnosi. Podobne słowo: tematyzować.

Promieniowanie ojcostwa - takie określenie rozpleniło się pośród katolickich publicystów.Ojcostwo pojęte jest tu czysto duchowo i nie ma wiele wspólnego z ojcostwem w dosłownymtego sensie. Promieniują ojcostwem zwykle hierarchowie kościelni.

Przestrzeń - metaforyka przestrzenna zyskuje bardzo na znaczeniu. Jest przestrzeń spotkania,przestrzeń mowy, dyskursu, tekstu. Nigdy nie chodzi o przestrzeń w jej dosłownym sensie.Przestrzeń to miejsce wymiany, komunikacji, tworzenia. W tej przestrzeni słychać głos.

Refleksyjny - słowo robi się znów modne, czyli świadomy siebie, analizujący wypowiedzi, język.Polecam lekturę Giddensa. Wymóg stawiany przed ludźmi postnowoczesnymi: powinni byćmożliwie refleksyjni i nie kierować się przesądami, nawykami, tradycją. Refleksyjni, czylirozumni.

Sacrum - profanum - niegdyś ulubiony temat niezliczonych rozpraw. Otto i Eliade nadali muwielką rangę. Pisano książki o miejscu sacrum, o oddzieleniu tego, co świeckie i święte. Niewiadomo dlaczego, odeszło na cmentarzysko idei. Być może zastępuje je słowo duchowość.Duchowość może być liberalna, katolicka, buddyjska, codzienna. W każdym razie oduchowości, promieniowaniu tego, co ukryte, a zarazem wyższe, wypada obecnie sięwypowiadać.

Samorealizacja - jedno z najniebezpieczniejszych słów wziętych z psychologii i terapiihumanistycznej. Rzekomo każdy miał odnaleźć siebie i spełnić się w tym, co dla niego jestdobre i słuszne. Uległo banalizacji w powiedzeniu: "bądź sobą". Weszło do języka reklam ioznacza tyle, będziesz sobą, jak wypijesz pienisty płyn koloru czerwonego i staniesz się taki, jakinni, którzy już tego płynu zasmakowali.

Sieć - więzi sieciowe przeciwstawione układom hierarchicznym. Przeto mniej sztywne. Nikt niminie zarządza i nie kieruje. Porządek kształtuje się w wyniku negocjacji uczestników sieci.Związane ściśle z językiem komputerowym.

Subwersywny - czyli wywrotowy, opozycja wobec opresywny. Zwykle te dwa słowa występująw parze.

Symbol - występuje rzadko i przypadkowo. Nikt już zapewne nie czyta prac z symbolem wtytule.

Page 257: Binder artykuły

tytule.

Syntonia - to tyle, co współodczuwanie, bliskie pojęciu empatii. Bywa modne.

Szczególnie - słowo najczęściej stosowane przez katolickich kaznodziei. Pozdrawia się zawsze"szczególnie", by zaznaczyć wyjątkowość jakiejś grupy.

Target - ma coś z celu i rynku. Gdy ktoś pyta, kto jest twoim targetem, zapewne oznacza to,komu chcesz sprzedać swój towar, czyli jak i w jakim celu coś robisz. Popularne w biznesie, alei w nauce.

Tekst - obecnie wszystko jest już tekstem, wypowiedzią. Zarówno artykuł w gazecie, jak i planmiasta czy obyczaj nastolatków. Dlatego wszystko czytamy. Czytanie okazuje się podstawowymzajęciem każdego humanisty. Wyparło analizę, rozważania, obserwację. Każdy tekst ma swojekody, tropy i tym podobne. Odczytujemy ukryte sensy, jakie tekst zawiera, jakie zawarł w nichnadawca i odbiorca tekstu. Uczmy się czytać! Oto zawołanie współczesnej humanistyki.

Tematyzować - sądzę, że znaczy to samo, co sproblematyzować. Proszę nie łączyć ze słynnąformułą Wałęsy: w tym temacie.

Tolerancja - słowo to coraz mniej się wszystkim podoba. Konserwatyści piszą, że nie lubiątolerancji, bo tolerancja pachnie im "zgniłym kompromisem" z komunistami. Poza tym dlaprawdziwych zwolenników tradycji i prawdy wartością nie jest tolerancja ale przyjęcie jedyniesłusznych poglądów. Tolerancja kojarzy się z relatywizmem, a ten jawi się jako groźny demon. Zkolei postmoderniści uważają cnotę tolerancji za zbyt miękką. Tolerancja wszak oznaczaznoszenie kogoś lub czyichś poglądów mimo odrazy, jaką w nas budzi(ą). A człowiek otwartynie może sobie pozwolić na odrazę, bo prowadzi to do wykluczenia, wszystkie racje zaś uważaza godne roztrząsania i zasadniczej akceptacji. Nasz bliźni wszak jest tym drugim lub innym.

Topos - słowo spoczywa na cmentarzu. Być może spotkał je tak okrutny los, bo gdzieśspotykało się z archetypem. Pożegnajmy je bez żalu.

Totalny - dziś używane na określenie czegoś mocnego, żywiołowego, skrajnego. Totalny możebyć "odjazd" lub muzyka, ale również "obciach". Oderwało się zupełnie od dawnych znaczeń. Zpewnością nie kojarzy się z totalitaryzmem.

Tożsamość - trudno sobie wyobrazić współczesną myśl bez tego słowa. Wydaje się tak, jakbydawniej ludzie nie mieli tożsamości, bo o niej nie mówili. Obecnie wszyscy miewają tożsamość,a raczej tożsamości. Tożsamość nawet nie tyle się ma, ale ją negocjuje, wybiera, poszukuje,buduje, stwarza. W tym pojęciu zawarty jest ruch, proces. Tożsamość powstaje zwykle wprocesie narracyjnym, gdy opowiadamy sobie swoje życie (a opowiadając je, zarazemwybieramy to, co dla naszego życia w tej opowieści jest ważne) i wobec tego wydobywamyelement ciągłości czy nieciągłości. Awans pojęcia tożsamości, jak sądzę, związany jest przedewszystkim z krytyką esencjonalizmu. Nie sposób już być Polakiem, Żydem, kobietą wedle razustalonego wzorca. Nie ma istoty polskości czy kobiecości. Jest przez nas wybrana, czasemwywalczona postać bycia Polakiem, kobietą. I to nazywa się właśnie tożsamością.

Transgresja, transgresywny - to słowo zawdzięczamy Marii Janion. Transgresja kieruje nasząuwagę na przekraczanie tego, co jest, lub tego, co było. Przede wszystkim przekraczanieustalonych kanonów, zwyczajów, wrażliwości, języka mówienia. Zdaje się zawierać pewneprzesłanie polityczne i moralne. Ład społeczny oceniany powinien być przez poszukiwaczynowości, burzycieli ładu i z ich perspektywy. Dobry ład, gdy otwarty na eksperymenty, nowesłowa, zły jeśli pozostaje w kręgu ustalonych reguł. Ci, którzy uprawiają transgresję, są moralniedowartościowani. Nazywani ludźmi wolnymi i odwagą słynącymi.

Page 258: Binder artykuły

Transparentny - kalka z języka angielskiego; transparentny to tyle, co przezroczysty, widoczny,widomy, czasem jawny. Uwaga nie ma nic wspólnego z dawnym transparentem.

Ubogacić - słowo wzięte ze słownika kaznodziei katolickich i zapewne zastąpić maniebezpieczne słowo "wzbogacić". To ostatnie kojarzy się z pieniędzmi, a ubogacenie mawskazywać na "bogacenie się" duchem. Ubogacić się można, słuchając słów ważnej osoby,czytając słuszne prace. Ubogacić to tyle, co rozwinąć, wzrosnąć. Zaczyna być używane wsposób prześmiewczy.

Uniwersum - zawsze znaków. Zapewne jakaś całość.

Waginalny, literatura i krytyka waginalna, monologi waginalne - kobiecy, pisany,wypowiadany z perspektywy intymnego, bezpośredniego doświadczenia kobiet. Czasemnabiera nieco ironicznego charakteru. Brzmi okropnie dla ludzi staromodnych.

Wirtualny - może być komunikat, obraz, galeria, również seks. Wszystko w komputerze.

Wykluczenie i wkluczanie - wykluczonym jest każdy inny. Może nim być człowiek o innejorientacji seksualnej, kobieta, mniejszość etniczna, ubogi, cierpiący, pogardzany, chory.Człowiek wykluczony nie ma swego miejsca ani w uznanej kulturze, ani w dostatkuekonomicznym, ani w porządku społecznym. Pojęcie lewicy utożsamia się obecnie z troską owykluczonych, niezależnie od tego, kogo zalicza się do tej grupy. Opozycją wobecwykluczonych jest większość albo uznany dyskurs, albo bogaci, albo kultura mieszczańska czymężczyźni. Wkluczenie - jawna kalka z angielskiego - to proces włączania wykluczonych dowspólnoty publicznej czy kulturowej, ale na prawach, które wykluczani proponują. Wykluczonytak jak osoba transgresywna wyznacza kanon politycznej i kulturowej poprawności.

Zakorzenić - niegdyś szeroko stosowane. Nie bez wpływu były lektury Simone Weil orazpisarzy konserwatywnych. Bywaliśmy zakorzenieni w tradycji, w obyczaju, w prawdzie. Dzisiajswobodnie wędrujemy i wybieramy sobie miejsce. Ulubione czy cenione jest życie nomadyczne.Być może wyparte przez postnowoczesny słownik liberałów. Ze słowem zakorzenić łączą sięmałe ojczyzny.

Zmetapoziomować - zawiera dwa cząstki "meta-" i "poziom". Czyli chodzi o to, by nawypowiedź, sprawę spojrzeć z perspektywy ogólniejszej, wyższej, co pozwala połączyćzjawiska różne w jedną całość. Uwaga: słowo trudne, ale polecam osobom szalenie modnym,manifestującym swoją postnowoczesność.

Dziękuję za pomoc, podpowiedzi, wyjaśnienia kolegium "Res Publiki Nowej".

Paweł Śpiewak - historyk idei, socjolog. Publikuje między innymi w "Res Publice Nowej" i"Przeglądzie Politycznym".

Page 259: Binder artykuły

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 260: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2001-03-09

I śmieszno, i strasznoPiotr Semka

Mój wuj, najuważniejszy recenzent moich felietonów, zdziwił się niedawno, że nawet słowem niewspomniałem w swoich tekstach o słynnym już wywiadzie Adama Michnika z generałemKiszczakiem. To proste - broniłem się nieporadnie pod surowym spojrzeniem wuja - felietonista pisze otym, co jest dla niego nowe lub o tym, co go dziwi. W tym sensie miłość naczelnego "Wyborczej" do ekipystanu wojennego to dla mnie nic nowego. Ostatni raz dziwiłem się dziewięć lat temu, gdy z kamerą telewizyjnego programu Reflex filmowałemnieco zdumiony randkę Michnika z Urbanem w radiowej Trójce. Teraz zdziwienie i oburzeniepozostawiam innym moim szanownym kolegom po piórze. Czy jednak nic w działaniach Adama Michnikajuż mnie nie dziwi? W ostatnich czynach i pismach tego sławnego męża jest w czym wybierać i czemusię dziwować. Oto Adam Michnik co rusz dzieli się ze swoimi czytelnikami - wycinkami na swój temat. AutoobsesjaMichnika wokół własnej osoby przekracza granice, do których latami zdążył nas już przyzwyczaić.Niczym przeczulona na swoim punkcie gwiazda przekopuje się przez stosy gazet, by z nożycami w rękuwycinać wszelkie opinie na swój temat. Wystarczyła krótka wzmianka Piotra Zaremby na temat roliMichnika w szykowaniu historycznego sojuszu UW-SLD, która ukazała się na łamach "Rzeczpospolitej",by już na drugiej stronie "Wyborczej" sam naczelny cytował ją jako nonsens dnia i okraszając jąrysunkiem z "Polityki" o tym, jak straszna babcia zasłuchana w Radio Maryja straszy wnuczkaMichnikiem. Naczelnego "Gazety" żart na swój temat najwyraźniej nieźle ubawił, bo uhonorował gotytułem Dowcipu Tygodnia. W tym tygodniu mistrz nożyc trafił na nowy trop. Na deskę hańby na drugiej stronie "Wyborczej" trafiłredaktor naczelny "Znaku" Jarosław Gowin, który pozwolił sobie na niedostatecznie uniżone wobec"Gazety" opinie. Kto będzie następny, skoro już nawet w krakowskim "Znaku" hula demon nonsensu? Czy można sobie wyobrazić naczelnego "Frankfurter Allgemeine Zeitung", który na czołówce swojejgazety cytuje ze świętym oburzeniem w oczach tych niegodziwców z innych gazet, którzy osmielili się znim nie zgodzić? Czy miewa takie zachcianki choćby Serge July - bliski druh Michnika z paryskiej"Libération"?

W tej sytuacji ze zdumieniem przeczytałem na łamach "Wyborczej" list otwarty Jacka Kuronia, w którymten rzadko wypowiadający się ostatnio polityk wyraża aprobatę dla wywiadu Adama Michnika zgenerałem Kiszczakiem. Swoje poparcie Kuroń uzasadnia w specjalnym liście do gazety, w którymwyjaśnia, że sytuacja jest szczególna, bo Adam "znalazł się w opałach". Jak pisze Kuroń - "burza, jaką wywołała rozmowa Adama Michnika z generałem CzesławemKiszczakiem, robi na mnie wrażenie zbiorowej potrzeby potępienia moralnego. Nic tak nie poprawianaszej samooceny jak negatywna ocena postępowania bliźniego. Wprawdzie Ewangelia przestrzega nas- nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni - ale jakże trudno zrezygnować z możliwości poprawy swojego

samopoczucia". Przecieram oczy. Czy to list z połowy lat 70., gdy Michnik nie miał okazji bronić się w oficjalnych mediachprzed nagonką propagandy totalitarnego państwa? Czy przyjaciel Jacka Kuronia jest bezbronny wobecjakiejś nagonki? Bo przecież od określenia "zbiorowa potrzeba potępienia" już krok od wizji moralnegolinczu na pozbawionym możliwości obrony druhem.

Page 261: Binder artykuły

linczu na pozbawionym możliwości obrony druhem. Z tekstu Kuronia nie można się domyśleć, że występuje on w obronie człowieka, który dysponuje do wolinajwiększą gazetą w Polsce. Którego zawsze wiernie wspierają prezydent RP, poważna partia,intelektualiści od Nowego Jorku po Sydney, tuzin tygodników, najostrzejsza dziennikarka telewizyjna inawet kilku duchownych. Owszem, znalazło się paru publicystów i paru pełnych dobrej woli kapłanów, którzy podjęli dyskusję lubnawet wyrazili tylko swój żal wobec wybielania generała Kiszczaka i deformowania prawdy o staniewojennym. Naczelny "Gazety Wyborczej" do obrony swojego wywiadu zmobilizował czołówkę swoich publicystów,ciągnął ten temat przez parę tygodni, mobilizując (w ramach redakcyjnej łapanki?) do komentowaniawywiadu z Kiszczakiem nawet recenzentów muzycznych swojej gazety. I oto okazuje się, że w tej sytuacji można postrzegać Michnika jako ofiarę nagonki i najniższychinstynktów pismackiej sfory, w którego obronie - jak za dawnych lat - staje druh z korowskich czasów. Co znamienne, tego typu tyrada ukazuje się na łamach, na których już bez najmniejszej żenady obrażasię i pozbawia praw do jakiegokolwiek godnego traktowania rzecznika Nizieńskiego.

Dawni wojownicy z czasów opozycji z ochotą sięgają po siłę medialną wielosettysięcznych nakładów,samemu nie gardząc drastycznymi ocenami adwersarzy, lubią prowokujący styl i wyraziste gesty, ale wrazie krytyki natychmiast czują się bezbronnymi ofiarami. Bronią się nawzajem - oskarżając krytyków o"zbiorową potrzebę osądzania moralnego". Jak głosi wieść gminna - redaktorzy "Wyborczej" z niepokojem konstatują, że odejście Heleny Łuczywodo pracy nad portalem internetowym "Gazety" nie służy jakości tekstów, trafiających na łamy "Wyborczej"spod pióra Adama Michnika. Helenie Łuczywo zdarzało się już nieraz przepraszać na łamach"Wyborczej" za wybryki szefa. Każda władza demoralizuje, ale władza absolutna demoralizujeabsolutnie. W dziennikarstwie ta prawda także się sprawdza.

Adaś i spółka

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 262: Binder artykuły

DZIENNIK - 15 listopada 2008

Piotr ZarembaDemiurg na emeryturze

Udział Adama Michnika w programie Tomasza Lisa w TVP nie stał się sensacją, choćreklamowano go jako pierwszy od 5 lat taki występ naczelnego "Wyborczej". Dał za to jegooponentom okazję, by znowu trochę się podenerwować, a trochę pocieszyć.

Trudno im się nie denerwować, gdy dawny bohater oporu przeciw komunistom, "nasz Adaś", jakmówił o nim solidarnościowy lud (np. moja mama), znajduje kolejną porcję kunsztownychuzasadnień dla bezkarności generała Jaruzelskiego czy obrony przywilejów dawnychfunkcjonariuszy SB. Trudno się nie denerwować, nawet jeśli część obecnych entuzjastów tejpostaci ledwie pamięta o jej dawnych związkach z "Solidarnością", a spora część jego wrogówuważa go za "zdrajcę od zawsze". I trudno im nie odczuwać złośliwej radości, gdy AdamMichnik mówi wiecznie to samo. Gdy tropiący prawicowe obsesje i antykomunistycznąnienawiść wydaje się dziś publicystą paru tematów, który traci grunt pod nogami, kiedy niepodrzuci mu się jednego z dyżurnych haseł: IPN, lustracja, bracia Kaczyńscy... Gdy odwołującsię do duchów endeckiego motłochu zaszczuwającego w roku 1922 Gabriela Narutowicza, stajesię autorem pastiszu czy może wręcz parodii własnej dawniejszej twórczości.

Politycy nie idą na wódkę

Toteż choć u Lisa Michnik wytrwał w roli dobrotliwego starszego pana, choć zachował nawetnieco dawnego uroku (którym niegdyś uwodził tak liczne panie i panów), tych, którzy mu źleżyczą, musiało ogarniać przyjemne podniecenie. Antykomuniści i tradycyjni katolicy, prawicowcyi liberalni odszczepieńcy mogą się umocnić w nadziei: Michnik przegrał. Ma wprawdzie silnągazetę, jest fetowany na całym świecie, ale za to nie otrząsnął się po aferze Rywina, nieprodukuje nowych idei, nie ma nic do zaoferowania. Przestał wpływać na rzeczywistość.Zatrzymał się w miejscu.

W roku 1995 jego tekst "O prawdę i pojednanie" napisany z Włodzimierzem Cimoszewiczembudził u jednych ekscytację, u innych złość i chęć polemik, ale z pewnością traktowany był jakoważny drogowskaz, i to nie tylko w teoretycznej debacie. Miał być kolejnym ruchem w kierunkuhistorycznego pojednania środowisk solidarnościowych z postkomunistyczną lewicą. Trzynaścielat później Michnik jest autorem dziwacznych tekstów pełnych odniesień do literatury, a taknaprawdę koncentrujących się obsesyjnie na temacie lustracji. Tekstów, które nie posuwajążadnej sprawy do przodu, których nikt nie traktuje poważnie - łącznie z redaktorami "Wyborczej"odstawiającymi je następnego dnia po przeczytaniu na zakurzoną półkę.

Page 263: Binder artykuły

W roku 1996, gdy formował się rząd Cimoszewicza, tłum reporterów był skonfundowanypojawieniem się w Sejmie ubranego jak zawsze nieco niedbale Redaktora, który szybko zniknąłza drzwiami gabinetu marszałka, gdzie przyszły premier przepytywał przyszłych ministrów.Michnik wystąpił wówczas jako odrębny polityczny podmiot, arcykonsultant, demiurg. Nie jegogazeta, ale on sam. Odgrywając później taką samą rolę przy Aleksandrze Kwaśniewskim,zasłużył na ksywkę wiceprezydenta. Dwanaście lat później nikt już nie czeka na niego wżadnym gabinecie. I w rządzie, i w opozycji dominują ludzie, którzy, jeśli pili z nim wódkę, tosporadycznie. Dla których ważniejsze jest kumplowanie się z byle redaktorem komercyjnegoradia lub telewizji.

Trudno zresztą umniejszać znaczenie takich wydarzeń jak niedawna choroba Michnika,wspomniany już kryzys po aferze Rywina czy niełatwe do ukrycia (nawet jeśli w końcuzażegnane) nieporozumienia z członkami kierownictwa Agory. A więc równia pochyła? Może,choć nie należy przeceniać dawniejszych triumfów Michnika. Kryzys i rozsypywanie się jegokolejnych politycznych projektów to stan permanentny. Ostatnim tekstem, który posłużył jako wpełni zrealizowany scenariusz był chyba "Wasz prezydent, nasz premier" z 1989 roku. Choć zdrugiej strony większość aktorów krzątających się niegdyś po scenie o nazwie IIIRzeczpospolita chciałaby skończyć taką "klęską" jak ta Michnikowa...

Jeśli zaryzykuję twierdzenie, że sam Michnik nie czuje się dziś ani spełniony, ani szczęśliwy, todlatego że nigdy nie był komentatorem. W każdym razie nie przede wszystkim. Był politykiem.Możliwość bezsilnego rozdawania laurek i rózg u Tomasza Lisa to dla niego mniej więcej tosamo co sączenie soczków dla dawnego alkoholika.

Z drugiej strony nie czuje się szczęśliwy chyba i dlatego że przez lata był rycerzem kilku ściśleokreślonych spraw: walki z "bolszewicką prawicą", powstrzymania rozliczeń komunistycznychczasów, wprowadzenia ludzi dawnej PZPR do nowej rzeczywistości. Wszystkie te bojezakończyły się remisem. Ani sukcesem, ani klęską. Dziś one przede wszystkim zbladły, straciłyna znaczeniu, a żadnego trwałego projektu Michnik po sobie nie zostawia. Musi sobie za toznaleźć nowe zajęcie, cel, nowe hobby. Może ograniczyć się do prognozowania przyszłościPolski i świata, do metapolityki? Dla Michnika to coś jakby wygnanie.

Najskrajniejszy ze skrajnych

Pisząc o ograniczonym wpływie Adama Michnika na bieg zdarzeń w III RP, nie zamierzamtwierdzić, że nic istotnego nie stało się pewnego wiosennego dnia w 1989 roku, kiedy LechWałęsa nie poddając nawet swojej decyzji pod głosowanie, oznajmił KomitetowiObywatelskiemu, że właśnie podarował Michnikowi "Gazetę". Jedyny opozycyjny dziennik odWładywostoku po Łabę. Tak różni ludzie jak Aleksander Hall, Jan Olszewski, WiesławChrzanowski, Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek czy Jan Rokita zapewne nie w pełnipojęli sens tego, co się stało. Późniejsze podziały jawiły się jeszcze bardzo mgliście. Ale -powtarzam - nie znaczy to, że nie zdarzyło się nic ważnego.

W teorii można sobie wyobrazić, że "Gazetę" dostałby ktoś z zupełnie innej strony - ktoś, kto niepostawiłby sobie za cel leczenia Polaków z nacjonalizmu i ludowego katolicyzmu czy wybijaniaim z głowy takich pomysłów jak dekomunizacja. Że było to możliwe pokazuje przykładJarosława Kaczyńskiego kierującego "Tygodnikiem Solidarność". Można też sobie wyobrazić,że szefem dziennika zostaje inny lewicowy solidarnościowiec z korowskiej rodziny, jednak nietak radykalny w swym zapale przestawiania zwrotnic po dawnych podziałach. W końcu nie jestwcale powiedziane, że europejskości, laickości czy antyendeckości musiało towarzyszyćściskanie się z Jaruzelskim i Kiszczakiem.

W Niemczech na czele Instytutu Gaucka stanęła pani światopoglądowo nachylona w tymsamym kierunku co zespół "Wyborczej". W wielu krajach postkomunistycznych wokół takich

Page 264: Binder artykuły

procedur jak lustracja panuje względny konsensus. Powiązanie liberalno-lewicowych przekonańz - na przykład - wiarą, że dziennikarzom nie za bardzo godzi się grzebać w ludzkichżyciorysach, jest czysto polską specyfiką. I choć można tę wiarę wiązać z różnymi zabobonamilewicy europejskiej, można też szukać dowodów na brak takich związków. Jeśli w Polsce tenzwiązek jest ścisły, to właśnie dzięki Michnikowi.

Możliwe więc, że były inne scenariusze, choć nie bardzo wierzę w ich ewentualne spełnienie.Przykłady innych inicjatyw medialnych o solidarnościowym rodowodzie każą wątpić, czyktokolwiek inny użyłby tego instrumentu równie sprawnie jak środowisko postkorowskie. Onozaś było na tyle zdominowane przez ekspansywną osobowość Michnika, że pewnie i takskończyłoby się na nim. Warto zwrócić uwagę i na to, że zarówno we własnej gazecie, jak i wśrodowisku, które się wokół niej skupiło, Michnik nie reprezentował jakiegoś centrummediującego między skrzydłami. Przeciwnie, był najskrajniejszym ze skrajnych, raczejwlokącym za sobą wszystkich tych ludzi, często nie wszystko rozumiejących - od pierwszychflirtów z Jaruzelskim po sprawę Maleszki. Możliwe, że bardziej miękki reprezentant tej samejopcji próbujący w 1990 roku dialogować z prowałęsowską większością zaoferowałby Polakommniej forsowny kurs na reedukację. Michnik nigdy nie miał tego typu dylematów i dzięki temuwygrał. Okazało się, że można z różnych powodów reprezentować mniejszościowy na starciepunkt widzenia i stworzyć dziennik dominujący na rynku. Dziennik objaśniający codziennietysiącom inteligentów, w tym setkom dziennikarzy innych mediów (to ostatnie wydaje mi sięnawet ważniejsze), co mają myśleć.

Przegrane bitwy i wojny

Równocześnie jednak początkowa egzotyczność grona skupionego wokół "Wyborczej" (w 1993roku Ryszard Legutko opisywał ich jako ludzi wierzących, że cała Polska przypomina ichredakcję) uczyniła tę mocarstwowość czymś raczej pozornym. Intencje nie zawsze przekładałysię na polityczne fakty. Można by nawet twierdzić, że częściej się nie przekładały.

U początków III RP redakcyjni koledzy Michnika snuli scenariusze zamrożenia politycznychpodziałów, zdarzały im się nawet porównania wymarzonego przez nich systemu politycznego domało mającego wspólnego z demokracją modelu meksykańskiego (zainteresowanych odsyłamdo świetnej dokumentacji tego zjawiska w "Pamięci po komunizmie" Pawła Śpiewaka). Logikawałęsowskiego przyśpieszenia szybko pokruszyła te misterne konstrukcje. W roku 1990 Michnikprzekształcił "Gazetę" w antywałęsowski sztab wyborczy działający w ścisłej symbiozie zwiększością dziennikarzy mediów elektronicznych, przeważnie dawnych komunistów. A jednakkampania została przegrana, a sam Michnik niezręcznym udziałem w debacie telewizyjnej zJarosławem Kaczyńskim tylko pogorszył szanse swojego kandydata Tadeusza Mazowieckiego.

Wielokrotnie, choć nie zawsze wprost, Redaktor apelował do Unii Wolności o przełamaniehistorycznych barier. A jednak, choć na każdym kongresie Unii na Michnika czekało krzesłohonorowego gościa (nigdy go nie zajął), jego koledzy i przyjaciele mu nie ulegli. Nawet wtedygdy byli kuszeni bezpośrednio - jak na przełomie lat 1995/1996 podczas afery OleksegoBalcerowicz i Geremek. W tym samym roku Michnik domagał się od Kwaśniewskiego ustąpieniaw prezydenckich wyborach Kuroniowi, i mimo całej estymy, jaką był darzony przez liberalnychpostkomunistów, został wręcz wyśmiany w telewizyjnym studiu.

U schyłku lat 90. Michnik owinął sobie wokół palca premiera Buzka. A jednak nie był w stanieuzyskać od nie wiem jak przejętych jego wielkością AWS-owców tego, na czym mu najbardziejzależało - wstrzymania projektu stworzenia IPN z wszystkimi tego konsekwencjami.Rozkręcenie afery Rywina było z kolei aktem targnięcia się na spoistość establishmentu III RP.Na te zdarzenia Michnik miał wpływ ograniczony. A mimo to jego gniewne tyrady przed komisjąNałęcza też jakoś przyczyniły się do wyhodowania najgorszego upiora, czyli IV RP.

Page 265: Binder artykuły

Nawet jego ostatni triumf nad Jarosławem Kaczyńskim dokonał się nie tak, jak sobie Redaktorwyobrażał. Scenariusz wspólnego rządu PO i lewicy został odrzucony przez Donalda Tuska,choć Michnik wyłożył go przecież wyjątkowo dobitnie w jednym ze swoich najbrutalniejszychkomentarzy. Co więcej, rządzą nie ci, którzy mieli rządzić - koledzy Tuska i Schetyny od piłki tojednak ktoś całkiem inny niż wychowankowie Geremka i Mazowieckiego. Większość ludzi,których Michnik lubił i promował, została zepchnięta na margines. Zupełnie jakby gorliwe,utwierdzane kolejnymi edytorialami jego akty poparcia były pocałunkami śmierci.

Oczywiście były czasy, kiedy triumfował, a już na pewno te porażki rzadko bywały totalnymiklęskami. W roku 1990 nie udało się powstrzymać Wałęsy, ale nieco później udało sięwyegzorcyzmować na chwilowy margines antykomunistyczną prawicę. Brak historycznegokompromisu dawnych kolegów z KOR z postkomunistyczną lewicą zrekompensowała, choć niedo końca, długa prezydentura Kwaśniewskiego. W ostateczności żaden z projektów wrogówMichnika także nie doczekał się realizacji - z jakkolwiek pojmowaną dekomunizacją na czele. Apo wyborach 2007 roku zastępca Redaktora Piotr Pacewicz mógł sobie pogratulować nałamach "Wyborczej": wygraliśmy. I była w tym cząstka prawdy, nawet jeśli znaczna częśćmłodzieży śpieszącej do urn, by powstrzymać "Kaczorów", nie pochylała się zbyt uważnie nadedytorialami obu panów.

Jeszcze trudniejszy do podważenia jest metapolityczny sukces gazety Michnika - odwołam sięznów do zastępu intelektualistów i inteligentów mówiących "Wyborczą", czasem jak Molierowskipan Jourdain nawet bez wielkiej świadomości, że tak się dzieje.

Nowy człowiek, konserwatywne państwo

Z jednej strony, "Wyborcza" miała duży udział w wykreowaniu wojny o "nowego człowieka". Tobyła wojna przeciw "państwu wyznaniowemu", do której na początku lat 90. zmobilizowanonawet Czesława Miłosza i Leszka Kołakowskiego. To była wojna z rozmaitymi tradycyjnymimniemaniami i sentymentami związanymi z katolicyzmem i polskością - że przypomnę tekstMichała Cichego odzierający z jakiejś części nimbu Powstanie Warszawskie. Był to wreszcie bójo liberalną modernizację gospodarki. Początkowo napotykający na opór społecznie wrażliwychczłonków zespołu takich jak Dawid Warszawski, a dziś niehamowany niczym.

Zarazem gazeta Michnika postawiła na konserwatyzm - rozumiany nie jako ideologia, lecz jakopostawa. Wprzęgnięty początkowo przede wszystkim w służbę idei wygaszenia rzeczywistejwojny między Polską postsolidarnościową i postkomunistyczną. Polak miał się wyzbyć w miaręszybko swoich tożsamości narodowych i religijnych (a w każdym razie poważnie jezrewidować), miał pokochać w przyśpieszonym tempie kurację Balcerowicza, ale równocześniemiał akceptować bez oporów nazwy ulic z czasów PRL i peerelowskich fachowców wstrategicznych miejscach łącznie ze służbami specjalnymi. Z czasem ten konserwatyzm nabrałwyrazistości, stał się zrytualizowanym kultem III RP - z jej mitem założycielskim (Okrągły Stół,nie, że broniony - przedstawiany od razu wręcz w konwencji bajki), zastępem bohaterów(Mazowiecki, Geremek, Kuroń, Balcerowicz, w końcu Wałęsa), z czytelnymi symbolami,czczonymi instytucjami i łatwymi skojarzeniami. Z wiarą w idealną konstytucję i państwoniewymagające większych korekt, bo standardy i reguły są gwarantowane przez autorytety.

Upraszczam, nie cała "Gazeta", skądinąd świetnie redagowana, dawała się wtłoczyć w tenschemat. Ale z publicystyki samego Michnika, z komentarzy jego zastępców, zfundamentalnych politycznych tekstów taki obraz da się wyczytać i gdyby tylko oddać go innymisłowami, myślę, że jego twórcy nie odrzuciliby takiej interpretacji. To w imię tego mitu Michnikna początku lat 90. patologie prezydentury Wałęsy i rządów SLD kwitował słowami: "Może wtym, co twierdzą Kaczyński i Olszewski, jest coś na rzeczy", choć nigdy nie sprawdził co. To wimię tego zespołu odruchów najodważniejszym publicystycznym manifestem o tym, że z III RPcoś jest nie w porządku, okazał się tekst Jacka Żakowskiego "Coś pękło, coś się skończyło", w

Page 266: Binder artykuły

którym jako najgroźniejsze zjawiska opisywano machinacje PC z firmą Telegraf, a takżelekkomyślność, z jaką Bielecki dopuścił swoich ministrów do spółek, a Suchocka rozdałaczłonkom rządu nagrody. Nie powstał w "Wyborczej" publicystyczny tekst, który posunąłby siędalej w tropieniu patologicznych zjawisk i mechanizmów - choć dziennikarze śledczy ten konkretpodsuwali. W publicystyce obowiązywał na ogół obraz lukrowany, baśniowy - poza krótkąprzerwą na rządy Kaczyńskiego. Tylko one okazały się koszmarem porównywanym przezMichnika do rządów stalinowskich.

Zaszczepienie tego praktycznego konserwatyzmu znacznej części polskich elit to możenajwiększy pedagogiczny sukces gazety Michnika - nawet jeśli debaty o IV RP podważyły goodrobinę. Z tego punktu widzenia obecna ekipa prezentuje się nie najgorzej - "szarpaniacuglami" wyrzekła się wraz z osobą Rokity, choć zapewne nie z powodu ideologicznegouwielbienia dla III RP, a głównie po to, by zapewnić Tuskowi triumf w wyborach prezydenckich.

Czyżby więc Michnik miał się z czego cieszyć? Problem w tym, że nie sądzę, by jego samego toszczególnie poruszało.

Jednak w złym humorze

Uważna lektura jego tekstów od 1989 roku po dzień dzisiejszy pozwala zauważyć, że spór okształt polskiego państwa sam w sobie nigdy go specjalnie nie interesował. Wiem, że zabrzmi tojak herezja, ale proszę sprawdzić: najważniejszy polski publicysta polityczny nie miał zdania wlwiej części kontrowersji - od kształtu ustroju po poszczególne instytucje. Odwoływał się do nichpodczas sporów, najczęściej o ocenę biografii ojców III RP, ale bez większego zainteresowania.Nie zawracał sobie głowy gospodarką, a spytany o to, czy jest za budżetem zadaniowym, czyza reformą policji, byłby pewnie ciężko zdziwiony. Gdy już dotykał realnego dylematu, to tylkowtedy gdy wiązał się on z doraźnym starciem z wrogami. I tak w roku 1991 wyśmiewałradykalizm w walce z korupcją, bo wymachiwał nim znienawidzony Kaczyński. W 2004 roku zkolei opowiedział się za tym radykalizmem - zdawkowo i na chwilę - bo poczuł się zagrożonyprzez grupę trzymającą władzę.

I dlatego stopnia zadowolenia Michnika ocenić nie sposób. Jedno wiemy na pewno: jestmaksymalistą przywiązanym do najprostszych symboli. Jeśli funduje swoim przeciwnikomterapie szokowe, używając brutalnego języka, to nie tylko dlatego, że taki język lubi. NiedobityIPN czy możliwość kwestionowania dobrego imienia twórców III RP przez "oszczerców" mogąbyć dla niego dużo boleśniejszą zadrą niż, powiedzmy, zamrożenie wszelkich przymiarek dozmiany idealnego ponoć ustroju.

A co z tą częścią misji "Gazety", którą nazwałem lepieniem "nowego człowieka"? Tu też Michnikodniósł tylko cząstkowe sukcesy. Rząd PO przy całej proeuropejskiej retoryce różni sięwprawdzie od narodowopaństwowych idei Kaczyńskich, ale nie spełnia do końca oczekiwań.

W swoim sławnym tekście z 1994 roku "Aksamitna restauracja" nawołującym elity dopogodzenia się z dominacją SLD naczelny "Wyborczej" dowodził, że konserwatywny katolicyzmprowadzi nieuchronnie do nacjonalizmu. Nic nie wskazuje na to, by zmienił to zdanie, nawet jeślirównocześnie próbował wpływać na Kościół tak gorliwie, że "Libération" nazwała go w połowielat 90. publicystą... katolickim. Otóż hydrze nie udało się uciąć głowy. Politycy PO nie bardzo siędo tego palą, a polski Kościół, i to nawet w swoim segmencie antyradiomaryjnym, nie jestKościołem Michnika. Oczywiście logika integracji europejskiej i cywilizacyjnych przemian czyniscenariusz michnikizacji narodowych i religijnych wartości prawdopodobnym w dalszejprzyszłości. Jednak rzecz w tym, że ludzie starsi - a Michnik ma już 62 lata - stają się corazbardziej niecierpliwi.

Co najważniejsze zaś, mam wrażenie, że również w marzenia o "nowym człowieku" czy może o

Page 267: Binder artykuły

"nowym Polaku" Michnik angażował się zawsze połowicznie. Najgorliwiej zmierzał dorozstrzygnięcia bojów najbardziej doraźnych: za Jaruzelskim, za Kwaśniewskim czy przeciwnikczemnikom z IPN. W tym sensie był politykiem toczącym od kilkunastu lat jedną i tę samąwojnę. Dzisiejsze narzekania, że Michnik zatrzymał się w miejscu, że jest nietwórczy, o tyle niemają sensu, że to czasy się zmieniły, a nie on.

Gdy kilka lat temu pisałem z Michałem Karnowskim jego sylwetkę, ludzie mu życzliwi, mniejżyczliwi i nieżyczliwi nie mieli wątpliwości, co go tak naprawdę, jak mówi polska młodzież,"kręci" najbardziej: opowiadanie na lewo i prawo, jak skutecznie ociosał postkomunistycznybeton (nawracając np. SLD na prozachodnią opcję), i lektura skrajnych prawicowych pisemek, wktórych wyczytywał ustawicznie zagrożenia dla Polski.

I z jednego, i z drugiego wynikły nie najlepsze rzeczy. Najpierw dla Polski, bo ślepota Michnikana patologie postkomunistyczne nie była okolicznością szczęśliwą - nawet oświadczeniamajątkowe polityków wprowadzono w Polsce z wieloletnim opóźnieniem. A potem i dla samegonaczelnego "Wyborczej" - wszak największe zagrożenie, jakie nad nim zawisło wraz z wizytąRywina, nie pochodziło od Antoniego Macierewicza ani podopiecznych ojca Rydzyka. Onoprzyszło ze strony młodych wilczków z kręgów SLD. Tych, którzy mieli być solą przemian.

Ale niezależnie od tego, dziś to rozdział w dużej mierze zamknięty, choć oczywiście lekturanarodowokatolickich pisemek może jeszcze długo służyć Michnikowi do, jak sam mówi,"gęgania", czyli przestrzegania przed PiS i rozliczania "zbrodni" Kaczyńskich. Wciąż istniejewierna publiczność, dla której Michnik nie przestanie być autorytetem. Za to do wielkiej grypolitycznej raczej już nie wróci. Na człowieka, który przeprowadza czerwonych przez MorzeCzerwone, nie ma już popytu.

Dmowski, czyli Michnik

Tomasz Nałęcz porównywał kiedyś ciekawie Jarosława Kaczyńskiego do RomanaDmowskiego. Mnie pan Roman bardziej kojarzy się - jakkolwiek by to było obrazoburcze dlawielbicieli obu postaci - z Michnikiem. To przecież Dmowski budujący podstawy polskiejniepodległości i ideowe fundamenty wielkiego obozu politycznego jako poseł niepodległej RPnie chciał nawet przychodzić na posiedzenia Sejmu. W Michniku odnajduję tę samą abnegację.

Naczelny "Wyborczej" jest publicystą równie papierowym jak twórca Narodowej Demokracji.Papierowym, bo działającym w sferze czystych idei, rzadko odnoszącym się do takichkonkretów jak kształt prawa czy interesy poszczególnych grup społecznych i środowisk. Wielepisano o motywach Michnika - jego strach przed prawicą symbolizowany natrętnymprzywoływaniem Narutowicza jest pewnie głęboki i prawdziwy, tak jak prawdziwy był strachDmowskiego przed spiskiem Żydów i masonów. Jednak tak jak wielu podobnym zawodnikomidee służyły im obu również do mobilizowania drużyn, plutonów, pułków i armii. Michnik zawszez poziomu kompletnej abstrakcji łatwo przechodził na poziom najbardziej przyziemnegokonkretu: starcia, zwodu, zagrywki. I nazwisk, na które mógł postawić.

Z tego też powodu wierzę, że zastanawia się dziś nad jeszcze jednym, skutecznym wistem, nadpowrotem do gry. Że jak wieść gminna niesie, zerka tęsknie na Włodzimierza Cimoszewiczajako polityka, który pomógłby mu spełnić marzenie o nowej lewicy i nowym rozdaniu. To jednaknie czyni go spełnionym, za to jeszcze bardziej upodabnia do pana Romana - i to tego z drugiejpołowy lat 30.

Oczywiście Dmowski zepchnięty przez Piłsudskiego na głęboki margines był jeszcze mniejszczęśliwy niż naczelny wielkiej gazety, ale... Obu niespełnienie pogrąża w dziwactwach -odpowiednikiem powieści przywódcy endecji o masońskich knowaniach są dziwne rozważaniaRedaktora o Mickiewiczu i Stendhalu walczących z lustracją. Obaj Michnik i Dmowski mają też

Page 268: Binder artykuły

poczucie, że ktoś inny realizuje bez nich ich własny program - ma się rozumieć gorzej i nie wpełni. Dmowski musiał oglądać, jak piłsudczycy odwołują się selektywnie do programu endecji.Polsce uspokojenie po "szaleństwach" Kaczyńskich niosą przy użyciu całkiem innych metod iuzasadnień politycy zabawiający się piłką. Lekkomyślni na pierwszy rzut oka koledzy Tuska niedobijają takich dręczących Redaktora zmór jak IPN czy "klerykalizm", a pozbawiają gorównocześnie rządu dusz.

Pozbawiają rzecz jasna nie do końca. Michnik, podobnie jak Dmowski u schyłku lat 30., matrochę atutów, by wrócić do gry - przede wszystkim wierzących weń adoratorów. Zrytualizowanykult III RP to przecież po części jego własny kult dający mu prawo do ustanawiania własnychreguł. Dowiódł tego, zmieniając pogrzeb zaprzyjaźnionego polityka w agresywny wiec i zbierającza to pochwały i oklaski. Czy jednak ma wielkie szanse? I na co? Niewykluczone, że forsującniegdyś namiętnie sojusz z postkomunistami, pozbawił swoich liberalno-lewicowych kolegówczęści autorytetu zbudowanego w czasach oporu przeciw komunistycznej władzy. Czy tenautorytet był do utrzymania? Może nie. Ale zmasowana kampania przeciw solidarnościowemukombatanctwu przyśpieszyła marginalizację takich ludzi jak Geremek czy Mazowiecki.Niewykluczone, że dziś kres ery postkomunizmu odbiera, choć powoli i nie do końca, rację bytusamemu Michnikowi .

Na dokładkę podmywa ją też duch nowoczesności, której Redaktor tak mocno kibicuje. Wświecie popkultury jego homilie będą już wkrótce mało zrozumiałe. A że niespecjalnie - to mutrzeba przyznać - gustuje w świecie PR-owskich sztuczek, czasu ma coraz mniej. Może jeszczeczymś zaskoczy? Ale przecież tak naprawdę nie zaskakiwał od lat.

NAGŁY UPADEK ADAMA M. - antologiatekstów

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 269: Binder artykuły

Dziennik - 31 grudnia 2007

Piotr ZarembaSłowa ostre niczym miecz,czyli o plotkach w polityce

Słynny film Akira Kurosawy "Rashomon" pokazuje dramatyczne zdarzenie między ludźmiszlachetnie urodzonymi z perspektywy trzech różnych postaci. Każda opowiada radykalnieodmienną, korzystną dla siebie wersję. Ostatecznie możemy obejrzeć także i prawdę. Boznalazł się czwarty uczestnik, a raczej widz zdarzeń. Ubogi złodziej.

Obserwowanie z bliska polskiej polityki (podejrzewam, że niepolskiej też) przypomina siedzeniena widowni niekończącego się "Rashomona". Najczęściej bez końcowego występu naocznegoświadka.

Kieliszek dla prezydenta

Przypomniałem sobie niedawno o tym filmie, relacjonując stosunki wewnątrz SLD. Zwolennicyszefa tej partii Wojciecha Olejniczaka oskarżają jego konkurenta, Grzegorza Napieralskiego, odość niezwykły spisek. Miał się przyczynić do tego, że Aleksander Kwaśniewski podczaskampanii wystąpił na mównicy w stanie daleko posuniętego "przemęczenia". Rzecz działa się wSzczecinie, a Napieralski kontroluje tamtejszą organizację partyjną. Celem miało byćzdyskredytowanie linii Olejniczaka, który postawił mocno na Kwaśniewskiego.

Jak miało do tego dojść? W wersji hard Napieralski wręcz podsunął złowrogi kieliszek. W wersjisoft tylko nie dopilnował trzeźwości byłego prezydenta. Sekretarz generalny Sojuszu zaprzecza,jakoby miał przed feralnym wystąpieniem jakikolwiek dostęp do Kwaśniewskiego.

Plotka ma charakter wewnątrzpartyjny, choć rozeszła się już na tyle, że powtarzają ją równieżpolitycy innych ugrupowań. Nie wzbudziła natomiast ekscytacji innego środowiska, do któregotakie historie są zwykle adresowane - dziennikarzy. Może dlatego, że stosunki wewnątrzzmarginalizowanej lewicy nie budzą już dziś takiego zainteresowania jak kiedyś.

To nie objaśnia nam jednak zasadniczej kwestii: czy jest w tym choć cień prawdy. Komentatorjest skazany na rolę widza posadzonego w platońskiej jaskini. Może obserwować i opowiadać ocieniach. Trudno mu jednak uchwycić realne kształty.

Platońska jaskinia

Page 270: Binder artykuły

Nie tylko w tym wypadku. Mamy klasyczne pytanie: jak to się stało, że Jan Rokita odszedłniespodziewanie z polityki. I co najmniej dwie wersje zdarzeń. Według jednej liderzy PiS nazimno zaplanowali intrygę. Na komitecie politycznym tej partii spreparowano akcję skaptowaniażony polityka, Nelly, na jej listy wyborcze. To postawiło go w niezręcznej sytuacji. Rozżalony nażonę, która skomplikowała mu i tak skomplikowane stosunki z Platformą Obywatelską,zdecydował się na ten desperacki krok.

Ale wielu ludzi kręcących się wokół polityki przedstawia wersję alternatywną. Według niejskłócony z Donaldem Tuskiem Rokita wręcz umówił taki scenariusz z żoną. Ten wariant bywaprzedstawiany w sposób bardzo drastyczny. Rokita miał paść ofiarą szantażu zmontowanegoprzez prominentnych polityków PO.

Mam na ten temat własny pogląd, ale nie on jest ważny. Ważne, że różne wersje krążą, aprzecież możliwy jest też scenariusz będący ich mieszaniną. Czy Rokita pozostawi po sobiepamiętniki pozwalające poznać przynajmniej jego punkt widzenia? Bardziej prawdopodobne, żebędziemy musieli żyć jedynie z domniemaniami jak było naprawdę.

W tym przypadku mamy do czynienia ze złożonym splotem różnych zdarzeń i ludzkichmotywacji. A przecież w wiecznym cieniu pozostają też stosunkowo proste fakty.

Podczas poprzedniej kadencji parlamentu ludzi mediów zelektryzowała pogłoska o tajnymspotkaniu lidera PO Donalda Tuska z szefem Samoobrony Andrzejem Lepperem. Obaj panowiemieli omawiać w zacisznym hotelu taktyczne współdziałanie wymierzone w hegemona scenypolitycznej, czyli PiS. Ponieważ w tym wypadku plotka została ujawniona przez prasę, wywołałazaprzeczenia obu stron. Były one jednak miękkie i nieprzekonujące. Oczywiste, że ani Tuskowi,ani Lepperowi nie mogło zależeć na ujawnieniu tego zdarzenia kompromitującego ich przedwyborcami. Historia musi więc być dołożona do teczki ze sprawami niewyjaśnionymi.

Pościelowe rewelacje

Pojawiały się oczywiście głośne plotki, które znalazły swój jednoznaczny finał. Należała do nichhistoria rzekomego romansu prezydenta Kwaśniewskiego z piosenkarką Edytą Górniak.Ponieważ opatrywano ją tezą, że kobieta zaszła w ciążę, odpowiedź przyniósł sam czas.

Nie zmienia to faktu, że jeszcze zanim plotka została opisana (w tonie sensacji przez tygodnik"Nie" i z zakłopotaniem przez "Newsweek"), trafiła, inaczej niż większość tego typu plotek, podstrzechy. Mój kolega dziennikarz był szczerze zdumiony, gdy przyniósł mu ją "z miasta" lekarzjego dziecka. Jej sugestywność polegała m.in. na tym, że przekazywano sobie z ust do ustwiele szczegółów. Górniak miała wyjechać ze względów zdrowotnych do Portugalii. Podawanonawet nazwiska funkcjonariuszy prezydenckiej kancelarii i ochrony, którzy mieli jej pomóc wprzygotowaniu porodu za granicą.

Można by twierdzić, że nie była to plotka polityczna, choć dotyczyła jednego z najistotniejszychpolityków III RP. Polityczny był jednak mechanizm jej rozprzestrzeniania. Działo się to napoczątku 2003 r., równolegle do wybuchu afery Rywina. W dostarczaniu całej tej historii, możenie do uszu opisanego internisty, ale do uszu dziennikarzy w sejmowych kuluarach już tak,uczestniczyli ważni politycy SLD. Dlaczego?

Wewnątrz tej formacji narastała irytacja na prezydenta oskarżanego, chyba bezpodstawnie, oinspirowanie rewelacji dotyczących Rywina, o zmowę z Adamem Michnikiem przeciw LeszkowiMillerowi. W tej sytuacji historia godna brukowych magazynów stała się częścią politycznegoskandalu. Afery, która skądinąd zaowocowała dziesiątkami, jeśli nie setkami innych plotekdotyczących pytania, w czyim interesie działał Rywin i kto wchodził w skład grupy trzymającejwładzę.

Page 271: Binder artykuły

Czy ludzie SLD obmawiający prezydenta spreparowali całą historię jako zemstę naprezydenckim pałacu, czy tylko przechwycili plotkę, która pojawiłaby się i tak? O tym historiamilczy. Ale widok poważnych parlamentarzystów opowiadających znanym dziennikarzompościelowe detale każe spytać o tych, którzy są źródłem bądź przekaźnikiem plotek. Jak onepowstają? W czyim interesie? Przeciw komu?

Komu posadę?

W wielu wypadkach okoliczności takiego powstawania są zgoła niewinne. Sami dziennikarzepotrafią wykreować niejedną plotkę, zwłaszcza podczas formowania się kolejnych rządów, gdylisty kandydatów na ważne urzędy są często rekonstruowane na podstawie czystej logiki, a nierzeczywistych poufnych informacji.

Takie plotki mogą stworzyć pretendenta do urzędu, choć mogą go również i spalić. Samuczestniczyłem w 1992 r. podczas powstawania rządu Suchockiej w zabawie polegającej nawymyśleniu na sejmowym korytarzu w gronie reporterów jednego z polityków centroprawicyjako kandydata na wicepremiera. Człowiek ten został wicepremierem. Trafiliśmy? A możepomogliśmy mu w karierze?

Na początku lat 90. dyżurnym kandydatem na stanowiska rzecznika prasowego różnychinstytucji był dziennikarz Antoni Styrczula. Podobno sam wypuszczał te informacje aż wreszciezostał rzecznikiem prezydenta Kwaśniewskiego.

Ten mechanizm potrafi się powtarzać. Po ostatnich wyborach parlamentarnych pewien znanyekspert finansowy, dawny współpracownik Leszka Balcerowicza, wynajął konkretną usługęfirmy PR-owskiej. Polegała ona na kolportowaniu wieści, że to on ma zostać ministremfinansów. W tym przypadku plotka raczej mu zaszkodziła, budząc złość przyszłego premieraTuska. Pomysłowy aspirant do urzędu musiał się obejść smakiem.

Wiele plotek rodzi się gdzieś na pograniczu świata polityki i mediów jako skutek formułowaniaróżnorakich hipotez. Afera Oleksego na przełomie 1995 i 1996 r. obrosła mnóstwem częstoradykalnie sprzecznych interpretacji - w zależności od tego, kto je formułował. Według jednej zawszystkim mieli stać Rosjanie chcący skompromitować Polskę na arenie międzynarodowej.Według innej prezydent Kwaśniewski nie udzielił Oleksemu dostatecznej pomocy, a nawet byłzadowolony z pogrążenia wieloletniego konkurenta w wewnątrzlewicowych rozgrywkach.

Takich plotek nikt nie musi świadomie preparować. Wystarczy, że polityk X (albo dziennikarz Y)odda się rozważaniom przy kawiarnianym stoliku, a jego słuchacz przedstawi czystą analizęjako zasłyszaną wieść.

Wrzutki, czyli czarny PR

Trzeba jednak przyznać, że znaczna część plotek to po prostu "wrzutki". O ich autorstwopodejrzewano często służby specjalne. Trudno ocenić, na ile słusznie, a na ile przesadnie. Sampamiętam historię, opisaną już przez Igora Zalewskiego, jak to w 1993 r. dwójka moich kolegówz "Życia Warszawy" została namówiona do napisania tekstu o rzekomych kłopotachlustracyjnych polityka SLD aspirującego do ważnego stanowiska w MSW. Ten, kto informacjępodrzucił, był teoretycznie dziennikarzem kręcącym się po Sejmie, ale nie kojarzonym z żadnymtytułem, natomiast kojarzonym ze służbami. Skoro potrafił zainspirować powstanie konkretnegotekstu, wiele innych wiadomości mógł po prostu wypuszczać, korzystając z korytarzowychkontaktów. Ile z nich zostało opisane, a ile krążyło jedynie w przestrzeni?

Nie zmienia to faktu, że źródłem największej liczby plotek są sami politycy. Stały się onenarzędziem swoistego czarnego (choć czasem i białego) PR-u. Za mistrzów tej metody uważasię polityków PiS, zwłaszcza słynnych spindoktorów Adama Bielana i Michała Kamińskiego. Ale

Page 272: Binder artykuły

trzeba przyznać, że inne partie starają się za nimi nadążyć. Każda ma co najmniej kilkuspecjalistów od wpuszczania do obiegu różnych wieści. Czasem są one obliczone na niszczeniekonkurentów z innych ugrupowań, czasem wewnątrzpartyjnych oponentów, a czasem nawychwalanie własnych liderów (jeszcze niedawno dowiadywaliśmy się, jak bardzo z AngeląMerkel lubi się prezydent Kaczyński, dziś ta sama kanclerz jest przedstawiana jako przyjaciółkaTuska).

Najczęściej jednak bije się w "nie swoich". Z jakiego to powodu nagle wielu ludzi PiS zaczęłoostatnio opowiadać tę samą historię o Radku Sikorskim, który jako minister obrony miał sięwykazać na Ukrainie infantylną fascynacją czapami tamtejszych gwardzistów? Gdy mnie lubmoim kolegom opowiada o tym piąty polityk Prawa i Sprawiedliwości, i to z górnej półki, oprzypadku mówić trudno.

Nie każda taka opowieść przeznaczona jest do druku, czasem opowiada się ją wręcz jako "niedo pisania". Chodzi raczej o urobienie opinii. Nie zapomnę posła PO, też z najgórniejszej półki,który w miłą konwersację wplatał anegdoty o swoich rywalach. Ich treść była niewinna, tyle żeludzie ci jawili się jako skrajnie niepoważni. Być może anegdoty były prawdziwe, być możepodbarwione, a może wymyślone. W każdym z tych przypadków cel mógł być jednakosiągnięty. Pisząc o ich bohaterach, miałem mieć w tyle głowy jedno: zajmuję się ludźminiewiarygodnymi.

Kto zamknął cmentarz?

Ale też wiele plotek jest chyba opowiadanych zgodnie z najgłębszym przekonaniemopowiadającego, a czasem bywa produktem swoistych psychoz różnych środowisk. Oto w 2001r. Marek Belka, kandydat lewicy na ministra finansów, swoim nierozważnym wystąpieniemdopuszczającym możliwość oszczędności na emeryturach pozbawił prawdopodobnie SLDpełnego wyborczego zwycięstwa. Złożono to na karb jego profesorskiego dogmatyzmu. Polatach poznałem inną interpretację: Belka jako człowiek Kwaśniewskiego miał to zrobić celowo,bo prezydentowi zależało, aby Miller nie kontrolował całkowicie sytuacji. Prawda? Nieprawda?Ważne, że moi rozmówcy szczerze w to wierzyli, a cała interpretacja pojawiła się grubo pofakcie jako reakcja na konflikty między dwoma ośrodkami władzy: prezydenckim ipremierowskim.

Takie psychozy ujawniają się, rzecz jasna, w wojnach między partiami. Moim traumatycznymprzeżyciem było wysłuchanie opowieści pewnego bardzo ważnego polityka PlatformyObywatelskiej. Jesienią 2005 r. zapewniał mnie, że w dzień Zaduszek zamknięto na kilka godzinczęść warszawskiego Cmentarza Bródnowskiego po to, aby minister Zbigniew Wassermannmógł spokojnie odwiedzić czyjś grób. Sprzedawał to jako dowód na, delikatnie mówiąc,dziwactwo polityka PiS.

Gdy to usłyszałem, dreszcz przeszedł mi po plecach, bo byłem tego dnia na Bródnie iwidziałem, że część cmentarza była rzeczywiście niedostępna. Pobiegłem do swojej ówczesnejredakcji, prosząc, aby wieść jak najszybciej sprawdzono. Okazało się jednak, że Wassermannferalnego dnia był... w Krakowie. Nic się nie potwierdziło, a jednak mój rozmówca opowiadał oincydencie z pełnym przekonaniem. Wiedząc, że może być sprawdzony, więcej, zachęcając dotakiego sprawdzenia.

Od kogo się o tym dowiedział? Przecież cmentarz był rzeczywiście zamknięty. A może mójrozmówca działał w złej wierze? Mam jednak wrażenie, że w jak najlepszej. A może był to cieńjakiejś prawdziwej, tyle że mocno zniekształconej historii? Tak czy inaczej - jego opowieść byłaproduktem szczególnie toksycznych stosunków między partiami Kaczyńskiego i Tuska.

Czy istnieje jakaś metoda weryfikowania rewelacji opowiadanych przez polityków? W tymprzypadku było to stosunkowo łatwe. Ale gdy mamy do czynienia z typową plotką dotyczącą

Page 273: Binder artykuły

politycznej kuchni, czyichś zamiarów? Wielkich politycznych planów. Wówczas jest trudniej, bonawet naturalna nieufność wobec tego, co opowiada (jaki ma w tym interes?), nie musiprzesądzać, że informacja jest nieprawdziwa. Wiosną i latem 2005 r. politycy PiS rozsiewaliplotkę sugerującą, że Jan Rokita ma być tylko tymczasowym premierem z ramienia PO, a jakozakulisowy kandydat szykowany jest Jan Krzysztof Bielecki. Platformersi przedstawiali się jakoofiara czarnego PR-u machiny Bielana i Kamińskiego. Ale gdy już podczas kampanii wyborczejważny polityk PO powtórzył mi to samo, pojąłem, że w opowieści była jakaś prawda ostosunkach wewnątrz tej partii.

Lustereczko, powiedz przecie...

Niezależnie od motywów ludzi roznoszących plotki w polskiej polityce funkcjonuje kilkaszczególnie żywotnych mitów. Pierwszym jest mit cudzej ambicji. Już w 1995 r. AleksanderKwaśniewski szczerze wierzył w prezydenckie aspiracje Józefa Oleksego. Wiele jego zachowańwobec marszałka było podyktowanych właśnie pogłoskami przedstawiającymi jowialnego Józiajako potencjalnego prezydenta. Kwaśniewski wspólnie z Wałęsą tak zabiegali, aby Oleksyzostał szefem rządu, bo miało mu to utrudnić start w wyborach. Co zabawne, Wałęsa wierzył, żeosobiście popularny polityk może być dla niego groźniejszym rywalem niż Kwaśniewski.

Przed 2000 rokiem nastąpił już wysyp prezydenckich kandydatów wewnątrz AWS,przyprawiając Mariana Krzaklewskiego o nerwowe drgawki. W niektórych przypadkach wieścibyły prawdziwe, w innych przesadzone. W otoczeniu przewodniczącego na długo przedoficjalnym typowaniem pretendenta łowiono każdą informację mającą demaskować rywali. ZGdańska dochodziły pogłoski, że żona marszałka Macieja Plażyńskiego zamówiła sobiemedialne szkolenia. No tak - widzi się już w roli pierwszej damy!

Kłopot polega na tym, że jedni plotki preparują, a inni działają pod ich wpływem. WrogowieJerzego Szmajdzińskiego chętnie przedstawiali go jako potencjalnego konkurenta LeszkaMillera do urzędu premiera. Koronnym dowodem miała być grzywka upodabniającaówczesnego ministra obrony do... Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Nie wiadomo, kto w towierzył naprawdę, a kto udawał. W każdym razie Milller od pewnego momentu uwierzył.

Trudno, aby politycy, sami ambitni, nie pamiętali o ambicjach innych. Wielu liderów działazgodnie z logiką złej macochy z "Królewny Śnieżki" siadającej przed zwierciadłem i pytającej:"Lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy na świecie". A lustro, czyli wierniwspółpracownicy, często wskazują na innych uczestników w konkursie piękności. Dziś to Tuskjest raczony przez swój dwór długą listą potencjalnych prezydentów z PO, a padają nawet takabsurdalne nazwiska, jak minister obrony Bogdan Klich.

Mit kasety

Innym ważnym mitem jest mit "haków obyczajowych". W każdym środowisku rozmawia się otym, kto z kim spał. Na dokładkę polskie media, choć nie są tak powściągliwe jak francuskieukrywające przez dziesięciolecia romans prezydenta Mitterranda, to przecież nie dokonująjeszcze dogłębnych wiwisekcji życia prywatnego czołowych postaci. Tym większe pole dladomysłów i pogłosek.

W mnożeniu rozmaitych list polityków homoseksualistów i opisywaniu często wyssanych z palcaromansów premierów z ministrami wiele jest po prostu niezdrowej ciekawości. Ale i trochęowego czarnego PR-u, o którym już pisałem. W roku 1999 grupa posłów AWS z tak zwanejSpółdzielni próbowała przedstawiać nieomal całe kierownictwo Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, czyli własnego koalicjanta, jako "bandę pedałów". Te rewelacje były preparowanetak nieudolnie, że szybko poszły w zapomnienie.

Ale już wieloletnia akcja przedstawiania czołowego polityka prawicy jako bohatera jakichś

Page 274: Binder artykuły

obyczajowych rewelacji była skuteczniejsza. Występowali z tym konkurenci z jego kolejnychpartii, a całe generacje dziennikarzy trwały w oczekiwaniu na obiecywane im pokątnie mitycznezdjęcia czy kasety. Rzecz w tym, że zdjęcia i kasety nigdy się nie pojawiły. A polityk ten ma takwielu wrogów, że powinny się pojawić już dawno.

Bywa, że wieści o kompromitujących kasetach stają się, lub raczej mają się stać, atutem wszeptanej kampanii przedwyborczej. W 2000 r. politycy AWS chętnie sugerowali, że są wposiadaniu nagrania mogącego skompromitować żonę prezydenta Kwaśniewskiego. Jakwiadomo światło dzienne ujrzała kaseta pokazująca ministra Siwca całującego ziemię kaliską.Na kasetę z Jolantą Kwaśniewską zapewne nie doczekamy się nigdy.

Chłopcy na posyłki

Kolejny mit powiązań biznesowych powinien być już potraktowany poważniej. Oczywiście, gdyKazimierz Marcinkiewicz opowiada, jak to próbowano go niszczyć w PiS szeptanymi w uchoprezesa Kaczyńskiego wieściami o milionowej łapówce wziętej od CitiBanku, kreśli tylkopsychologiczny portret klasy politycznej. Ale wielu ważnych parlamentarzystów i ministrówbierze na siebie rolę eksponenta ważnych, a prywatnych interesów. W USA mówiono o takich"chłopiec na posyłki Morgana" (J. P. Morgan był wielkim bankierem z Wall Street). W Polscemamy naprawdę do czynienia z chłopcami Kulczyka czy Krauzego.

Po raz pierwszy na wielką skalę wątek ten pojawił się za kadencji AWS w latach 1997 - 2001.Obserwowałem wówczas prace komisji kultury. Ze zdziwieniem zauważyłem, że ważnąpoprawkę do Ustawy o radiofonii i telewizji, korzystną dla komercyjnych stacji, zgłasza znanyparlamentarzysta AWS, a wspiera równie znany poseł lewicy. Bardziej biegli w tej tematycedziennikarze wytłumaczyli mi szybko, że obaj należą do ponadpartyjnego grona wielbicieliwłaściciela Polsatu Zygmunta Solorza.

Nieco później Jacek Łęski i Rafał Kasprów opisali w "Rzeczpospolitej" tak zwaną Polską PartięSolorza - wielu jej przedstawicieli z różnych partii, choć głównie z prawicy, podjęła później nawetzinstytucjonalizowaną współpracę z tą prywatną telewizją. Żarty o PPS będącej jakobynajsilniejszą partią w tamtym parlamencie krążyły na długo przed postawieniem tej kwestii przezmedia.

Zresztą wiele plotek potwierdza sie często dopiero po latach. Prawdziwe okazywały się na ogółwiadomości o potencjalnych lustracyjnych kłopotach czołowych postaci. Nazwiska LechaWałęsy, Janusza Tomaszewskiego czy Zyty Gilowskiej były powtarzane na długo przedpostawieniem im jakichkolwiek zarzutów. Także ekscytacja ponoć wielkim majątkiem PawłaPiskorskiego wyprzedziła o kilka lat jego pierwsze oświadczenie majątkowe z 2001 r. DziśPiskorski będzie prawdopodobnie płacić specjalny domiar podatkowy od nadzwyczajnegowzbogacenia.

Teatrzyk cieni

A jednak jakże liczne informacje, czy może tylko domniemania, nigdy nie ujrzą światładziennego. Nie ujrzą, bo poszlaki są najczęściej zbyt wątłe, a groźba procesu sądowego zbytdolegliwa dla redakcji. W efekcie polityka przypomina czasem teatrzyk cieni. Cienie rzucane sąprzez realnych aktorów, choć czasem ulegają zniekształceniu. Rodzi to w wielu dziennikarzachzblazowanie ludzi dopuszczonych do tajemnic niedostępnych dla ogółu, a często i niewiarę wdochodzeniu do prawdy.

Zgadzam się z tymi, którzy wielomiesięczną zwłokę w ujawnieniu afery Rywina uważają zanastępstwo społecznej atmosfery każącej trzymać tajemnice rozmaitych salonów pod dywanem.Sam napisałem przed blisko rokiem "Traktat o wyciszaczach". Dotyczył tych, którzy ujawnienietaśm z rozmów Józefa Oleksego z Aleksandrem Gudzowatym przyjęli odruchem zatykania

Page 275: Binder artykuły

uszu. A przecież niezależnie od tego, że i były premier powtórzył niesprawdzone plotki, tedialogi to nieoceniony zapis obyczajowości polityczno-biznesowego środowiska oburozmówców.

Niemniej, gdy ja sam latem 2002 r. usłyszałem opowieść o wizycie Rywina u Michnika,zareagowałem zainteresowaniem, ale i niewiarą, że to coś więcej niż kolejna plotka doopowiadania w sejmowej restauracji.

Piszę to tonem samokrytyki, ale proszę zrozumieć: zobojętnienie jest rzeczą ludzką, choćniekoniecznie chwalebną. Żeby się z niego wytłumaczyć, zakończę anegdotą. Idę kiedyśkorytarzem ze znanym posłem AWS uważanym za człowieka bardzo przedsiębiorczego. Mijamyinnego polityka tej samej formacji. - Pan patrzy, to jest typ spod ciemnej gwiazdy - komentujemój rozmówca.

Ale kilka tygodni później mijam tego, który to powiedział, tym razem w towarzystwie jeszczeinnego polityka prawicy. - O, znowu tu się kręci ten typ spod ciemnej gwiazdy - mówi mójkolejny znajomy. No właśnie.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 276: Binder artykuły

Dziennik - 2006-12-23

Piotr ZarembaW poszukiwaniu smaków izapachów polityki

Nawet najbardziej pragmatyczny polityk będzie podejrzewał dziennikarza o złe intencje. Nie ufajdo końca politykom, ale pamiętaj: oni bardziej nie ufają tobie" - pisze w DZIENNIKU PiotrZaremba.

To było jedno z licznych widowisk tak lubianych przez wicepremiera i ministra finansówGrzegorza Kołodkę. Gospodarskie spotkanie polityka z dziennikarzami na świeżym powietrzu.Po spotkaniu reporterkę radiową (dziś znaną dziennikarkę telewizyjną) dopadł patrol policji.Parkowała w nieprzepisowym miejscu.

Już mieli wlepić jej mandat, gdy jak spod ziemi wyrósł Kołodko. Swoim charakterystycznymgłosem nakrzyczał na funkcjonariuszy. "Macie natychmiast zostawić tę panią!" - wrzeszczał.Dziennikarka odjechała. Kołodko odszedł w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Awówczas jeden z policjantów spytał drugiego: słuchaj, co to był właściwie za facet?

W szklanej kuli

To jedna z rozlicznych historii krążących w środowisku dziennikarskim niczym miejskie legendy.Nasłuchałem się ich w ciągu 15 lat swojej pracy niemało. Niemało też widziałem.

Byłem świadkiem scen dramatycznych. 4 czerwca 1992 pewien poseł Unii Demokratycznejzabrał mnie i mojego dziennikarskiego partnera z "Życia Warszawy" Igora Zalewskiego, abypaląc nerwowo papierosa, powiedzieć nam, że prezydent Wałęsa jest na liście Macierewicza."Zagrożone są podstawy państwa" - powiedział zduszonym głosem. Jak się wkrótce okazało,przesadził. Polskie państwo przetrwało wszystkie niesamowite momenty, jakie dane mi byłowidzieć.

W grudniu 1995 obserwowałem z sejmowej loży prasowej przemówienie ministra sprawwewnętrznych Andrzeja Milczanowskiego oskarżającego o szpiegostwo siedzącego paręmetrów dalej Józefa Oleksego. W pewnym momencie premier podniósł dłonie do oczu."Jeszcze teraz fotografuje" - zażartował ktoś okrutnie na galerii.

Słuchałem "na żywo" exposé kolejnych premierów. Mogli ich wysłuchać normalni obywatele. Aleczy do tych samych obywateli mogły dotrzeć sarkastyczne żarty Leszka Millera rzucanepodczas wielkiego konfliktu Sejmu z prezydentem, że w razie ataku Wałęsy na Sejm posłowie

Page 277: Binder artykuły

będą bronili każdego okna? A ja to słyszałem i zachowałem dla potomności - w mojej pierwszejgazecie, w "Życiu Warszawy".

Czasem miałem wrażenie, że przebywam w jakiejś szklanej kuli: my, dziennikarze, razem zposłami w restauracji czy barku, a na zewnątrz kolejna demonstracja, protest, sztandary i po razkolejny barierki ustawiane śpiesznie przez policjantów na Wiejskiej. Znów ktoś chce wykrzyczećswoje oburzenie, żal, czasem tylko opowiedzieć o swoich sprawach. Po której byłem wtedystronie? Ale przecież wiosną 1993 stałem bezpiecznie za sejmowym oknem, kiedy rzucali w nieludzie Leppera, działacze Samoobrony. Rzucali czym popadnie: kamieniami, a nawet świńskimmięsem. "Biją się, biją! " - wrzeszczał przy innym oknie Ryszard Czarnecki (wtedy ZChN, dziśSamoobrona), skrzykując kolejnych widzów. Osiem lat później Lepper był posłem iwicemarszałkiem Sejmu.

My oberwańcy

Na pewno byliśmy na początku bardzo młodzi. Tak jak ta profesja. Owszem, gdzieś w tlemajaczyli mistrzowie zawodu: spece od reportażu, publicyści. Ale poszukiwanie politycznegonewsa, rozmowy z politykami, zaglądanie za kulisy partyjnych gabinetów i sejmowych pokoikówbyło nową specjalnością bez nauczycieli.

Byliśmy kolorowi, woleliśmy nosić dżinsy niż spodnie od garnituru, a dziewczęta spodnie niżeleganckie spódnice. Pod względem stroju na korytarzach Sejmu i dostojnych urzędówpolepszyło się trochę dopiero, gdy reporterzy coraz liczniejszych stacji telewizyjnych zaczęlinieco podnosić standard. Od początku była tylko jedna granica nie do przekroczenia. Mójpierwszy towarzysz reporterskiej niedoli Igor Zalewski próbował wejść do Sejmu w szortach.Odpędzony, wślizgnął się przez budynek Senatu. Ale został pochwycony przez strażników nakorytarzu po efektownej pogoni.

Utkwiła mi w pamięci szczególnie mocno jedna scena z 1992 roku. Tłum z lekka oberwanychmłodych ludzi, reporterów radiowych, prasowych, fotografów, wystaje w hallu Urzędu RadyMinistrów. Trwają negocjacje ostatniej szansy między mniejszościowym premierem JanemOlszewskim i popierającymi go partiami a liberalną opozycją spod znaku UD i KLD ("siódemka"z "trójką"). Mija godzina, potem sześć. Dostajemy małpiego rozumu. Dwie dziennikarkizaczynają w końcu "grać w piłkę" w tym dostojnym wnętrzu, przerzucając się jakąś torbą. Torbafruwa w powietrzu. Reszta gapi się na pięknie oprawne lustra i purpurowe dywany.

Przed zamkniętymi drzwiami

W końcu jednak, czasem dużo później, dowiadywaliśmy się, co było za drzwiami. Pewien politykopisał mi scenę negocjacji premiera Olszewskiego z szefem Unii Demokratycznej TadeuszemMazowieckim. A właściwie opowieść Mazowieckiego o negocjacjach. Były premier opowiadatemu politykowi: Nieeech ....(pauza)... pan sobie wyyyyobrazi...(pauza)... , jak tenOlszewskiiiii....(pauza)... woooolno móóóówi.

Wystawanie pod drzwiami było przez lata treścią mojego zawodowego życia. Po drugiej stronieważni politycy naradzali się, podejmowali decyzje. Trzeba się było potem dowiedzieć, co mówili.Latem 1992 roku przesiedziałem w Sejmie całą noc, pilnując negocjacji koalicyjnych, któredoprowadziły do powstania rządu Suchockiej. Wraz ze mną czuwał kwiat dziennikarstwapolskiego: Ewa Milewicz z "Gazety Wyborczej", Monika Olejnik, wtedy z radiowej "Trójki",Tomasz Lipko wtedy z "Zetki" i inni. Także mój obecny naczelny Robert Krasowskireprezentujący niestniejącą już agencję SIS. Politycy wchodzili, wychodzili, plotkowali o sobienawzajem. W pewnym momencie obrażony wiceszef ZChN Henryk Goryszewski opuścił obradyna dobre, ale dużo starszy Wiesław Chrzanowski dognał go i zaciągnął z powrotem.Usiłowaliśmy nawet, my dziennikarze, z korytarza podsłuchiwać oddzielne narady w pokoikachUnii Demokratycznej. Złożył mi się z tego później - po raz pierwszy w życiu - reportażyk

Page 278: Binder artykuły

polityczny.

Rok później Jan Rokita odchodzący właśnie ze stanowiska szefa URM w ekipie Suchockiejpowiedział mnie i Igorowi ze swoim charakterystycznym uśmieszkiem, że znaczną część takichnasiadówek zajmują gorączkowe dyskusje, co powiedzieć czekającym na zewnątrzdziennikarzom. Zarwane wieczory złościły nas i bez tej wiedzy. Kiedyś dziennikarzewyczekujący bezowocnie podczas jednej z narad polityków koalicji tworzącej rząd Suchockiejpostanowili, że wszyscy sobie po prostu pójdą. Ja z Igorem zrobiliśmy coś jeszcze. Podeszliśmydo drzwi klubu Unii Demokratycznej, gdzie toczyły się obrady. Na zewnątrz tkwił klucz.Przekręciliśmy go i uciekliśmy. Nie wiem do dziś, kto i kiedy ich wypuścił.

Jednym z pierwszych moich sukcesów dziennikarskich było rozszyfrowanie pewnej uchwaływładz UD podjętej gdzieś w połowie istnienia rządu Olszewskiego. Nie potrafiliśmy jejzrozumieć. Znajomy poseł poznał nas wtedy z jedną z ważniejszych postaci w UD. A ten,wywołany na moment w kuluary z sali posiedzeń, rzucił nam niedbale: Chodzi o to, że możemystworzyć nową koalicję. Z różnymi koalicjantami, nie wyłączając SLD.

Jako żądni sławy dziennikarze pognaliśmy do faksu w biurze prasowym Sejmu i wysłaliśmystosowny tekścik. Ukazał się następnego dnia. A jeszcze następnego - sprostowanie naszegorozmówcy, który zarzucił nam kłamstwo. Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że takie rewelacjewkłada się w usta anonimowemu "politykowi Unii", bo zacytowany z nazwiska wszystkiego sięwyprze. Nauka pierwsza: polityk nigdy nie skłamie, chociaż i prawdy nie powie.

Pierwszy mój Sejm

Sejm pierwszej kadencji, wybrany w 1991 roku w pierwszych w pełni wolnych wyborach. Salaczeka na głosowanie w sprawie założeń społeczno-gospodarczych rządu Suchockiej. W dużejczęści pod dobrą datą - stąd głośne wybuchy śmiechu i ironiczne oklaski przechodzące wowacje, jakie opozycja serwuje wicepremierowi Henrykowi Goryszewskiemu. Goryszewskiupaja się własnym głosem, dwornie kłania, zalotnym ruchem odrzuca słynną grzywkę. A tusekretarz przynosi mu karteczkę. A na karteczce pani premier napisała: "Niech pan kończymowę, bo ludowcy wrócą z restauracji i przegramy głosowanie". Rząd trzymał się przewagązaledwie kilku niepewnych głosów.

Równie mocno jak wieczory przed zamkniętymi drzwiami wkurzały nas takie tasiemcowe debatyzakończone jeszcze późniejszymi głosowaniami, o których trzeba było napisać przedgazetowym deadlinem. Ale tamten Sejm był równie niewprawny jak my. Sędziwy marszałekChrzanowski nie wpadł jeszcze na pomysł, aby zblokować głosowania o jednej porze. Wrezultacie dzwonki nieustannie zwoływały posłów na salę. W restauracji pozostawałyniedojedzone posiłki i nieopróżnione kieliszki.

Był to Sejm zdecydowanie sprzed epoki wszędobylskich tabloidów. Owszem, pojawiła sięAnastazja Potocka ze swoimi skandalami i ogólne przekonanie propagowane przez "Nie"Urbana, że na Wiejskiej dzieją się straszne rzeczy. Ale tak naprawdę politycy niczego się niebali. Wystarczyło pójść wieczorem do sejmowego hotelu, ba, zostać dłużej w budynku. PosłowiePC ledwie trzymający się poręczy. KPN-owcy maszerujący po pijaku z "Pierwszą Brygadą" naustach. Zawsze rozluźnieni liberałowie. Albo znany polityk lewicy, który ledwie trafił wwahadłowe drzwi z kuluarów na salę posiedzeń, a potem kiwał się na swoim fotelu, podczasgdy reporterzy na galerii zakładali się, czy puści pawia. Nie puścił. Nikt o tym nie napisał.Poważni dziennikarze (a wszyscy byli poważni) czymś takim się nie zajmowali.

Rekord dyskrecji pobito w przypadku incydentu, który z perspektywy lat można by uznać zanieprawdopodobny. Nieoceniony w takich przypadkach Ryszard Czarnecki zaczął zwoływaćkolegów, bo "coś dzieje się w ubikacji". Chodziło o toaletę w sejmowym hotelu, ale taką na dole,dostępną dla wszystkich. Okazało się, że w kabinie zabawiali się: córka jednego z ministrów

Page 279: Binder artykuły

prezydenta Wałęsy i ochroniarz, który woził jej ojca. Ostatecznie spłoszeni hałasami amatorzyprzyjemności uciekli, przebijając się przez tłumek gapiów. Całą historię znali chyba wszyscysejmowi dziennikarze. Nikt nie puścił pary z ust.

Zmowę milczenia próbowała przerwać "Gazeta Wyborcza", donosząc o pijanym pośleznalezionym przed poselskim hotelem. Ale swojego śledztwa nie kontynuowała. Podobnonieszczęśnik był, o dziwo, z Unii Demokratycznej.

Był to Sejm rozedrgany wielkimi emocjami, jakich potem już nigdy nie widziałem. Sejm, wktórym o mało nie doszło do rękoczynów między Jackiem Kuroniem i Stefanem Niesiołowskim -poszło o lustrację. Sejm maksymalnie rozdrobniony i pełen historycznych twarzy i nazwisk jakżaden następny. Sejm, który może się kojarzyć z Antonim Czajką, reprezentantem Partii X,wynalazcą maszyny do rozrzucania gnoju o nazwie "Czajka", którą bardzo się chwalił. Kiedy tenprzysadzisty mężczyzna o ziemistej cerze (dziś całkowicie zapomniany) przemawiał, to zbiegalisię posłowie ze wszystkich zakątków gmachu na Wiejskiej. A on mówił na przykład: "Cała mojarodzina poległa pod Lenino. Tylko kilku zostało".

Ale tamten parlament może się też kojarzyć ze świetnymi mówcami, erudytami - takimi jakMarek Jurek, Jarosław Kaczyński, Jan Rokita, Stefan Niesiołowski czy Ryszard Bugaj. Ichdebaty wprawiały często kraj, i nas dziennikarzy przy okazji, w narastający chaos poznawczy. Arównocześnie o coś im chodziło. Nigdy nie zapomnę tamtej niezwykłej politycznej gorączki. Onajest nie do powtórzenia.

To tam przekonałem się, że Marek Jurek uważany przez mnie na podstawie komentarzy wmediach za ciasnego obskuranta, jest uroczym towarzyskim człowiekiem, a Jarosław Kaczyńskina telewizyjnym ekranie wydymający wargi w grymasie bufona konstruuje przenikliwe analizy ima wielkie poczucie humoru. Ale też, że Józef Oleksy przypominający na pierwszy rzut oka conajwyżej dobrodusznego aparatczyka potrafi być świetnym dowcipnym kompanem.

Nie wierzcie tym dziennikarzom, którzy wzywają kolegów, aby trzymać na dystans polityków.Nie tylko dlatego, że ci, co wzywają najgłośniej, często są zaprzeczeniem tej zasady. Przedewszystkim dlatego, że bez dobrego kontaktu z politykami nie zdobędziesz newsa, a tym bardziejnie zrozumiesz ich racji. Oczywiście nadmierna sympatia do poglądów czy do konkretnegoczłowieka może uzależnić. Ale nastroszenie czy poczucie wyższości nie jest w tym zawodziedobrym doradcą. To koronkowa robota dla człowieka ciekawego innych ludzi.

Dziennikarstwo siłowe

Jeżeli Sejm pierwszej kadencji miał wiele twarzy, to następny w latach 1993-1997 - z silnądominacją partii peerelowskich - miał dla dziennikarzy przede wszystkim dwie: ZbigniewaSiemiątkowskiego (SLD) i Janusza Piechocińskiego (PSL).

Ten pierwszy był rzecznikiem prasowym Sojuszu i próbował może jako pierwszy prowadzić PRna większą skalę, chodząc z dziennikarzami na piwo i sprzedając im kontrolowane przecieki.Uwielbiał równocześnie opowiadać, jak wielki wpływ ma na Aleksandra Kwaśniewskiego i jakciekawe tezy formułuje na biesiadnych spotkaniach z Michnikiem.

Ten drugi był jeszcze ciekawszym przypadkiem. Posłowie PSL jak ognia bali się dziennikarzy.Jedynym, który się nie bał, był Piechociński. Zawsze na sejmowym korytarzu, zawsze gotów doradiowego nagrania czy komentarza dla prasy. Rzecz w tym, że Piechociński skonfliktowany zWaldemarem Pawlakiem był całkowicie niemiarodajny dla poglądów swojego Stronnictwa iwyjątkowo źle poinformowany. Ale mówił, mówił, mówił, podczas gdy jego koledzy chowali siępo kątach.

Przekonaliśmy się o tym pewnego razu, gdy od ważnych polityków SLD dowiedzieliśmy się o

Page 280: Binder artykuły

zdymisjonowaniu ministra finansów Marka Borowskiego przez premiera Pawlaka. Stało się topoczątkiem wielkiej awantury w koalicji. Ponieważ rzecz i tak musiała wyjść na jaw jeszcze tegosamego dnia, jako dziennikarze pracujący w gazecie (która wychodzi nazajutrz) nie robiliśmy ztego tajemnicy. Najpierw opowiedzieliśmy to Piechocińskiemu (niech pan Janusz wybaczy mi tęanegdotę), a nieco później reporterowi Radia ZET Tomkowi Lipko. Ten drugi przygalopował donas po paru minutach bardzo przejęty. "Potwierdził mi to Piechociński" - oznajmia zdyszany. "Askąd on o tym wie?" - pytamy rozbawieni. "Podobno premier do niego zadzwonił i mupowiedział" - pada odpowiedź.

Ale ten Sejm miał jeszcze jedną twarz. Biegali po nim i Monika Olejnik, i Andrzej Morozowski.Na początku kadencji przechadzał się dumnie reporter telewizyjnych "Wiadomości" Tomasz Lis.Ale mnie chodzi o twarz reportera telewizyjnej "Panoramy" Wojciecha Nomejki. BarczystyWojtek był reprezentantem dziennikarstwa siłowego. Nie miał początkowo wielkiej konkurencji(dopiero w 1993 roku pojawiły się w Sejmie kamery Polsatu, na TVN trzeba było jeszczepoczekać), a mimo to uwielbiał się rozpychać łokciami. Nie było mnie przy tym, jak - zresztąwiele lat później - poturbował koleżankę dziennikarkę, ale widziałem, jak w tłumie reporterówwokół ważnego polityka wyrywa radiowcom mikrofony i ciska za siebie.

Nomejko pozostawał w zażyłych stosunkach z politykami w ogóle, ale z politykami lewicy wszczególności. I to on udzielał im pierwszych lekcji obycia w mediach. Byłem świadkiem takiejoto sceny: trójka polityków Sojuszu - Leszek Miller, Jerzy Szmajdziński i ktoś jeszcze - schodzize schodów, a filmuje ich kamerzysta "Panoramy" dowodzony przez Nomejkę. "Nie, źle,wracajcie i jeszcze raz" - decyduje, gdy już znaleźli się na samym dole. I SLD-owcy posłuszniewspinają się po schodach po to, aby za chwilę znów maszerować w dół.

Reporter "Panoramy" miał przy tym szczególne poczucie humoru. To on dopadł i nakręciłAleksandra Kwaśniewskiego uciekającego przed reporterami po drabinie z pomieszczeniaswojego klubu. Kiedy powstawał rząd Oleksego - w 1995 roku - przyszły premier kroczył dumniekorytarzem, odmawiając tłumowi dziennikarzy jakichkolwiek informacji na temat składugabinetu. "Nie potrzebujemy. Siemiątkowski już rozdaje listy ministrów" - zawołał do OleksegoNomejko, wskazując na nieszczęsnego rzecznika SLD. Nowy szef rządu pogroziłSiemiątkowskiemu, wydając z siebie groźne warknięcie i oddalił się z godnością. A Nomejkoobjął czule rzecznika swym potężnym ramieniem. "Proszę mnie natychmiast puścić" - wyrywałsię czerwony ze wstydu Siemiątkowski.

W końcu całkowicie naraził się swoim kolegom. Zagłosował w sejmowej komisji za konkordatemi Izabela Sierakowska groziła na korytarzu, że "urwie mu jaja". Kwaśniewski - protektor karierySiemiątkowskiego - wysłał go na stypendium do Ameryki.

A propos Kwaśniewskiego, postaci dominującej w Sejmie drugiej kadencji - był on bohateremzabawnej sytuacji z moim udziałem. Zawsze wydawało mi się, że mam znakomitą pamięć.Nigdy niczego nie nagrywałem, czasem rezygnowałem z notowania. I wpadłem. Pisząc ospotkaniu liderów SLD z Lechem Wałęsą, tym razem publicznym, ostrą wypowiedź Oleksegowłożyłem w usta Kwaśniewskiemu. Następnego dnia spotyka mnie lider SLD i zwykle grzeczny,tym razem wybucha. "Oczywiście, wszystko co dobre, to marszałek Oleksy, a wszystko, co złe,to Kwaśniewski!" - eksploduje. Obaj panowie rywalizowali wówczas sekretnie o to, który z nichwystartuje na prezydenta, a my, reporterzy "Życia Warszawy", znaliśmy lepiej właśnie Oleksego.Kwaśniewski był więc święcie przekonany, że zamieniłem wypowiedzi celowo.

Lekcja trzecia: nawet najbardziej pragmatyczny polityk będzie podejrzewał dziennikarza o złeintencje. Nie ufaj do końca politykom, ale pamiętaj: oni bardziej nie ufają tobie.

My, detektywi

Tymczasem wzajemne zaufanie bywało potrzebne, gdy praca sejmowych reporterów zmieniała

Page 281: Binder artykuły

się w pracę detektywów. W Sejmie pierwszej kadencji trochę się miotaliśmy w poszukiwaniuinformacji. W następnym parlamencie mieliśmy już kreta, czyli informatora uczestniczącego wnajważniejszych zebraniach koalicji SLD - PSL. Ściśle mówiąc, to dwóch kretów: ważnegopolityka PSL, który informował nas na co dzień, i prominentnego polityka SLD, który raczył namprzekazywać newsa od święta.

Informator codzienny - ludowiec - bywał czasem źródłem kłopotów. Na przykład przynosił namzapisaną śpiesznie na karteczce listę trzech kandydatów na szefa MSZ w którymś z kolejnychlewicowych rządów. Był jeden kłopot - nie potrafił jej odczytać. Kiedyś podaliśmy informację, żekoalicja szykuje odwołanie Lecha Kaczyńskiego z funkcji prezesa NIK, Kwaśniewski przybiegłdo nas wściekły, wołając: X (tu nazwisko ludowca) zapłaci za wynoszenie informacji. Nie wziąłjednak pod uwagę naszej skomplikowanej gry. Tym razem informacją obdarzył nas łaskawienasz SLD-owski przyjaciel.

Nie zawsze było jednak tak łatwo. I wtedy trzeba było posłużyć się prowokacją. Dowiedzieliśmysię z Igorem, że Unia Wolności i Unia Pracy złożyły podczas kryzysu wywołanego sprawąOleksego wizytę prezydentowi Kwaśniewskiemu. Idziemy do naszego rozmówcy, ważnegopolityka Unii Pracy. On napięty, mówi, że został zobowiązany do dyskrecji. "Ale my już wiemyod ludzi z Unii Wolności, że zaproponował wam stworzenie wspólnego rządu z SLD" -całkowicie bluffujemy. "No tak, skoro już wiecie..." - nasz rozmówca rozluźnia się. I zaczynaopowiadać.

Ale czasem ani niezawodni informatorzy, ani nawet wyrafinowane psychologiczne rozgrywki niedawały stuprocentowej pewności, czy doszliśmy do prawdy. Największą wątpliwość budzi wemnie do dziś informacja, którą wiosną 1996 roku podałem na podstawie przepisowych rozmów zdwoma źródłami: że Unia Wolności dogadała się z SLD w sprawie odwołania prezesa telewizjiWiesława Walendziaka. Popełniłem wówczas jeden z najpoważniejszych błędówwarsztatowych, nie pytając - choćby pro forma - kogoś z UW. Ale też zaprzeczenia czołowychunitów były tak gwałtowne, wydawały się tak szczere, pełne tak świętego oburzenia, żenabrałem wątpliwości, czy tym razem nie spudłowałem.

Nieco, ale tylko nieco, wiary w siebie przywróciła mi znamienna scena, jaka rozegrała się nazamkniętym zebraniu klubu Unii Wolności. Profesor Geremek oburza się na "obrzydliwąpublikację", wzywa, by nie rozmawiać z "Życiem Warszawy". Ktoś z posłów pyta go: Ale panieprofesorze, rozmawiał pan z komunistami czy nie? - No nie, w tych kategoriach to ja nie będęodpowiadał - prycha w charakterystyczny sposób Geremek. A ja do dziś nie wiem, jak było.Lekcja czwarta: nie zawsze ustalisz, jaka jest prawda. Nawet po latach. Jak w takichprzypadkach postępować? Pisać czy nie? Chyba jednak nie, chociaż... W parę miesięcy późniejSLD do spółki z Unią Wolności rzeczywiście odwołał Walendziaka.

W konwencji groteski

Sejm trzeciej kadencji (1997 - 2001) uchwalił wielkie fundamentalne reformy państwa:emerytalną, zdrowia, edukacyjną oraz ubezpieczeń społecznych i powołał do życia na dokładkęIPN. Dla mnie jednak ten Sejm miał znowu dwie twarze.

Na samej górze zawsze pewne siebie oblicze lidera AWS Mariana Krzaklewskiego. Człowieka,który stworzył wielkie i do pewnego momentu sprawnie działające ugrupowanie. Arównocześnie lidera, który potrafił całe posiedzenie swojego wielkiego klubu parlamentarnegopoświęcić na śledztwo: Kto tak naprawdę przekazuje informacje Dominikowi Zdortowi,dziennikarzowi "Rzeczpospolitej".

Na dole była to twarz posła AWS Stanisława Misztala. Ten okulista z regionu lubelskiegozasłynął tym, że na każdej najważniejszej konferencji AWS siadał za stołem prezydialnym alboukazywał się za plecami Krzaklewskiego, kiedy ten mówił do kamery. W końcu dostał oficjalny

Page 282: Binder artykuły

ukazywał się za plecami Krzaklewskiego, kiedy ten mówił do kamery. W końcu dostał oficjalnyzakaz takiego postępowania, wydany przez władze klubu. Innym jego charakterystycznymzachowaniem były oświadczenia wygłaszane na końcu posiedzeń, które następnie rozsyłałwyborcom. Poseł Misztal po ich wygłoszeniu sam sobie klaskał. Chodziło o to, aby wstenogramie był zapis: "Oklaski".

Poznałem posła Misztala na samym początku tamtej kadencji. Rozmawiałem - ja i Igor - z innympolitykiem, gdy nagle poczuliśmy jeszcze czyjąś obecność. Za moimi plecami stał poseł Misztal,przysłuchując się nam z zachwytem. W końcu zwrócił się do Igora: pan powinien być szefemwszystkich mediów w Polsce. "Dlaczego nie ja?" - pomyślałem.

I tak to się kręciło. Ja przeszedłem z "Życia Warszawy" do "Życia", potem do "NowegoPaństwa", wreszcie do "Newsweeka", a jeszcze później DZIENNIKA. Igor Zalewski zsejmowego tropiciela zmienił się w poważnego felietonistę. Podobnie jak inny towarzysz moichperegrynacji Robert Mazurek. Ja dorobiłem się w końcu kolejnego dziennikarskiego partnera -Michała Karnowskiego. A obok mnie nadal działa się wielka i mała polityka.

Można mi zarzucić, że opisuję ją dziś w konwencji groteski. Przecież dostrzegam w niej teżwymiar serio. Byłem świadkiem epokowych wydarzeń, swoich bohaterów zaś widzę jako ludzimałych, ale w wielu wypadkach jednocześnie wielkich, a w prawie każdym zasługujących nazrozumienie. Co jednak poradzę, że gdy inni rozważają wady i zalety rządu Buzka, mnieprzypomina się od razu kolejna historia. Główny doradca premiera Teresa Kamińska jestzaproszona poza Warszawę na otwarcie szkoły czy innego obiektu. W ostatniej chwili dzwoni doorganizatorów imprezy. "Ja nie mogę, ale kogoś wam podeślę" - oznajmia. I przyjeżdża...premier Buzek. Czy można inaczej niż przez takie historie rozpoznać coś, co Michał Karnowskinazywa "smakiem i zapachem polityki"?

Ktoś inny może mi wypomnieć, że zająłem się starymi historiami, nie sięgając dowspółczesności. To prawda - jak wszyscy ludzie starsi lepiej pamiętam dawniejsze czasy, amoże nimi wolę się zajmować. Kieruję się też zdrową zasadą wygłoszoną niegdyś przez JanaRokitę w wywiadzie rzece, który spisaliśmy wraz z Michałem. "Gdybym chciał powiedzieć, comyślę o innych politykach, musiałbym się z polityki wycofać" - twierdził Rokita. Więc ja też wolęsię zajmować tematami dawno już zamkniętymi.

Kto zresztą uwierzyłby mi w najnowsze anegdoty. Na przykład taką. Siedzę sobie w Sejmiepoprzedniej kadencji z wybitnym politykiem lewicy. Nagle dosiada się Roman Giertych. Wybitnypolityk SLD do Giertycha: - Panie Romanie, pan się w tej orlenowskiej komisji dobiera do skóryKwaśniewskiemu w nieodpowiedni sposób. To trzeba inaczej.

Nie powiedział tylko jak. A historia toczy się dalej na naszych oczach.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 283: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2001-09-10

Robert KrasowskiPochwała kultury masowej

Z góry się przyznaję: lubię kulturę masową. Śmieszą mnie jej dowcipy, ciekawią jej bohaterowie. Niepotrafię z nią żyć nonstop, ale nie ma serialu, którego bym nie znał, nie ma programu, którego bym nigdynie widział, nie ma gwiazdy, której bym nie rozpoznał. Mało tego. Mnie także, jak i wszystkich, dotyczy taprawidłowość, że stałymi odbiorcami tej kultury są moi najbliżsi. Matka, wujowie, sympatyczna sąsiadka,uprzejmy listonosz. Kiedy więc słyszę ataki na masowy gust, to wiem, że właśnie o nich chodzi. I budzisię we mnie wrogość.Najbardziej irytujące jest to, że krytycy kultury masowej udają, że nie ma ona historii, która pokazałaby,jak przesadne są obawy na jej temat. Bo zrodziły się one sto lat temu, wraz z narodzinami demokracji.Wtedy elity dostrzegły jak bawią się masy, o czym marzą, czego chcą. I przeżyły szok. Zobaczyły, żewładza dostała się w ręce analfabetów, pozbawionych majątku, wierzących wszystkim demagogom.Społeczeństwo masowe, dyktatura mas czy wreszcie sławny "bunt mas" Gasseta – to były hasła, którestrącały elitom sen z powiek.O dziwo nic się nie stało. Dzięki kulturze masowej. Bo to ona - i to w swych najgłupszych produkcjach -ucywilizowała biedotę. Filmy, reklamy, supermarkety, choć nastawione na komercyjne cele, przy okazjiuczyły rzeczy ważniejszych niż subtelny gust. Uczyły higieny, uczyły, że żony się nie bije, że z bólemidzie się do lekarza. Z jej przekazów rodziła się potrzeba edukowania dzieci, posiadania ładnychprzedmiotów, dbania o własny wygląd.Ówczesne elity widziały w tym jedynie pretensjonalność i tandetę. W teatrach wyśmiewano się z fabułpopularnych melodramatów, z nieporadnego wykwintu pań sklepowych, z pańskich póz fryzjerów. Wrodzinnych wycieczkach do supermarketów szukano złośliwych analogii do napadów na arystokratycznemajątki, w czasie których zrewoltowane tłumy rozkradały pałace, a potem z dumą paradowały znocnikami na głowach.Mijały lata, a dzieci wyśmiewanych "kulturowych półproduktów" zdobyły wykształcenie i wdarły się naszczyty społecznej hierarchii. A społeczeństwo masowe stało się ostoją stabilnej demokracji. Nawetludzie stojący najniżej w hierarchii osobistej kultury okazali się wystarczająco cywilizowani, by zrozumieći docenić demokratyczne reguły. I sprawiły to cywilizacyjna działalność kultury masowej oraz rosnącazamożność, które pozwoliła zrealizować masowe marzenia. Tyle historii. W przypadku Polski niedawnej, bo to w ciągu ostatnich 10 lat zginęła cywilizacyjna przepaśćmiędzy Polakami. To, co rozrywało rozwarstwienie majątkowe, umiejętnie zszywała właśnie kulturamasowa. Wejdźmy dziś do supermarketu. Kierowca nie różni się od klienta, którego wozi, a sprzątaczkaod doktorantki. Wszyscy szukają najładniej opakowanego serka, delikatnej ściereczki do okularów,barwnej rękawicy kuchennej. Nawet papier toaletowy wybierają pachnący. Dziś robotnik budowlany niewygląda jak łajza, jak to było jeszcze 10 lat temu. Ma ładny kombinezon, kolorową czapkę, a w teczcekilka torebek kawy capuccino, którą wypija w czystej filiżance. Jego córka nie wstydzi się, gdy ojciecodbiera ją ze szkoły. I to jest cywilizacja! Zaszczepiła ją Polakom owa wzgardzona kultura masowa. Co na to krytycy kultury masowej? Ani słowa. Z uporem powtarzają obawy sprzed wieku, z uporempomijają jej osiągnięcia.

Większość nieporozumień wokół kultury masowej bierze się z przeoczenia jej istoty. Tego, że jest ona poprostu wesoła. Oraz że stworzenie wiecznie pełnego źródła radości jest osiągnięciem na miaręrozpalenia pierwszego ogniska. Bierzemy telewizyjnego pilota i w zależności od upodobań komedią,romansem, gołą babką lub sportem przenosimy się do świata naszych marzeń. Że jest w tym jakaś

Page 284: Binder artykuły

romansem, gołą babką lub sportem przenosimy się do świata naszych marzeń. Że jest w tym jakaśsłabość? Oczywiście. Że nie zawsze są to wyszukane radości? I to jest prawdą. Ale te prawdy układająsię w banał - człowiek nie jest istotą doskonałą. Mało tego. Kultura wysoka nie może zgłaszać pretensji wobec jakości masowej rozrywki, odkąd samazrezygnowała z dostarczania rozrywki. Nie ma już Molierów, Szekspirów, Arystofanesów. Przy czymzatem ludzkość ma się bawić - przy wierszach Miłosza, przy mszach Pendereckiego, przy filmachWajdy? Mamy dziś podział pracy - kultura wysoka jest śmiertelnie poważna, a kultura masowaostentacyjnie rozrywkowa. Wszyscy dobrze się z tym czują, poza krytykami. Ich jednak chciałemzapytać, czy pamiętają jeszcze tę kulturę wysoką, która starała się bawić ludzi? Czy pamiętająGargantuę i dziesiątki sposobów na podcieranie zadka, szczegóły spółkowania z Brantôme’a, dowcipyFalstaffa, albo pewnego porucznika z Haška, który wsadzał sobie rybę do dupy i udawał syrenę?Naprawdę trzeba mieć krótką pamięć, by postrzegać historię kultury jako grę subtelności i wyrafinowania.Najzabawniejsze jest jednak co innego. Obrońcy elitarnego gustu wcale nie chcą tego, co sami głoszą.Dowód? Wystarczy na chwilę wyobrazić sobie kulturę masową opartą o elitarne wzorce... Chwila minęła.Otóż pytam się teraz naszych krytyków, czy zamiast "tandetnych" brazylijskich seriali o miłości chcąoferować "subtelne" kawałki erotyczne z Witkacego, Henry Millera czy Charlesa Bukowskiego? A może zGeneta?Jednym tekstem nie sposób wyprostować wszystkich stereotypów. Ale nie mogę nie wspomnieć o tzw.prasie kobiecej krytykowanej głównie przez prawicę. Otóż ma ona większe zasługi dla promowaniarodziny niż wszystkie partie prawicy razem wzięte. Bez natrętnej moralistyki ciepło opisuje ludzi, ichrodziny, ich marzenia. Nikogo nie poucza, nie prowadzi ideowych krucjat. Bawi, pociesza, a uwagęPolaków skupia na rodzinie, domu, gotowaniu i wychowywaniu dzieci. Czego chcieć więcej?

I najważniejsza kwestia. Otóż nie wiem, czy elity naprawdę nie lubią kultury masowej. Wiem natomiast,że nie lubią kultury wysokiej. Liczba profesorów, doktorów, reżyserów, plastyków, kompozytorów,krytyków sugerowałaby, że elitarna twórczość powinna mieć przynajmniej kilkadziesiąt tysięcyodbiorców. Tymczasem tomiki poezji sprzedawane są w nakładach kilkuset egzemplarzy, galerieodwiedza kilkadziesiąt osób, a płyty... Cóż, żyjemy w kraju, którego elity poznały Góreckiego poprzezbrytyjską listę przebojów. Smutna prawda jest taka, że polski intelektualista niczego już nie czyta, niczego nie słucha, niczego nieogląda. Może nie ma czasu? Wpada na kwadrans na uczelnię, by odebrać korespondencję, a potemtłumaczy Harlequina i kładzie sieć komputerową w zaprzyjaźnionej instytucji. Rozumiem frustrację,rozumiem poczucie upadku, ale to jest wasz upadek, a nie mas. One akurat pną się do góry.Dokonuje się to właśnie poprzez kulturę masową. Dlatego nie musimy się wstydzić polskiej kulturymasowej. Powstała z niczego, a już po dziesięciu latach dała Polsat i TVN, dała "Vivę" i "Twój Styl","Zetkę" i RMF, dała Pasikowskiego i Ślesickiego, Pazurę i nowego Lindę, dała wydawnictwoPruszyńskiego. Bo to właśnie jest polska kultura masowa, a nie kilka programów erotycznych, które sięwbiło w pamięć krytyków. Dzięki niej żyje się nam przyjemniej i śmiejemy się częściej niż kiedyś.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 285: Binder artykuły

Newsweek POLSKA - numer 02/2003

Wojciech Maziarski, Michał Karnowski

Polityka sięgnęła bruku

Nie ma jasnej definicji patologii. Ale to, co zrobiliśmy z naszym życiem publicznym, na pewnoprzekroczyło już próg normalności.

Jeden z najpotężniejszych ludzi w polskim biznesie filmowym, człowiek będący gwiazdąsalonów towarzyskich i politycznych III Rzeczypospolitej, w biały dzień przychodzi do redaktoranajwiększej polskiej gazety i proponuje: "Kup pan ustawę". Próbuje negocjować warunki,wyznacza cenę, podaje konto. Mówi, że przychodzi w imieniu "grupy trzymającej władzę".Wybucha skandal, bo Adam Michnik propozycję Lwa Rywina nagrywa i po sześciu miesiącach -ale właściwie dlaczego dopiero po sześciu? - publikuje w "Gazecie Wyborczej".

To już nie przypadek, to kolejny sygnał, że patologia zawładnęła Polską. Dotarła donajwyższych szczebli struktury społecznej i państwowej. Elity polityczne, które w założeniumiały reprezentować wyborców i podlegać społecznej kontroli, wyemancypowały się i zaczęłypasożytować na organizmie RP. Traktują państwo jak łup do podziału po kolejnych wyborach.Dobro publiczne zostało podporządkowane interesom grupowym poszczególnych koteriipartyjnych, które rywalizują ze sobą o wpływy. Do tych środowisk lgnie biznes, potrzebującywsparcia politycznego dla swoich interesów. Do polityków garną się szefowie potężnych grupprzestępczych, traktujący dostęp do władzy jako gwarancję bezkarności. I wreszcie wokół tychznaczących graczy wiruje chmara podrzędnych cwaniaczków, awanturników i snobów. A nadwszystkimi unosi się zapach pieniędzy. Czy dowiemy się, kto przysłał Rywina i dokąd miałytrafić pieniądze? Prokuratura na polecenie ministra Grzegorza Kurczuka rozpoczęła śledztwo wtej sprawie. Przesłuchane mają być osoby, których nazwiska padły w tekście "Wyborczej". Czyjednak prokuratura zdoła dojść prawdy? Czy będzie jak w Watergate, czy raczej, jak to u naszwykle bywa, wszystko rozmyje się - patrz sprawy Polisy, inwigilacji partii politycznych zarządów Suchockiej czy rzekomego zbierania kwitów na Kwaśniewskiego przez AWS.Mechanizm umierania takich spraw jest podobny i prosty - śledztwo zwykle trwa miesiącami,temat schodzi z czołówek dzienników, w końcu prokuratura z braku dowodów po cichu umarzapostępowanie. Nie ma winnych. A za kilka miesięcy ci sami ludzie wystąpią w kolejnej farsiepolitycznej na pierwszych stronach gazet.

Amerykańscy neokonserwatyści, jak Irving Kristol, poszukujący ratunku dla degenerujących siędemokracji, twierdzą, że grupy wpływów zawłaszczyły dla siebie całe państwa. Coraz wyższekoszty prowadzenia kampanii wyborczych spowodowały, że politycy stają się zakładnikamipieniędzy i koncentrują się na ich zdobywaniu - albo od wielkiego biznesu, którego w Polscewciąż mało, albo poprzez próbę budowania własnych zapleczy finansowych. Poszczególnefirmy polityczne, jak nazywa takie partie Kristol, zaczynają konkurować między sobą nie o

Page 286: Binder artykuły

wyborców, ale o pieniądze. Coraz więcej czasu poświęcają własnym interesom i coraz mocniejsą odizolowane od realiów i potrzeb społecznych. Bezrobocie oraz bezpieczeństwo tonajwiększe polskie problemy społeczne - zobaczmy, ile czasu i uwagi poświęcił im Sejm wostatnim roku w porównaniu z innymi zagadnieniami - np. ustawie o radiofonii albo reformiesłużb specjalnych, polegającej na wymianie dawnych agentów na "swoich". Ile czasu politycystrawili na powoływanie spółki Cukier Polski, tworzenie nowych zapisów w ustawie lustracyjnejczy dziwaczne inicjatywy ministra zdrowia Mariusza Łapińskiego. Nie wiemy, o co chodzi wwiększości tych projektów, ale wiemy, że dla polityków są ważniejsze od naszych problemów.

Wyborcy stają się klasą zapomnianych. Obok niej na naszych oczach rodzi się natomiast nowakasta społeczna. Nietykalni. Uważają się za właścicieli Rzeczypospolitej. Przekonani są, żestoją ponad prawem obowiązującym zwykłych obywateli. I rzeczywiście, coraz częściejpozostają bezkarni - niczego nie można im udowodnić i niczego zarzucić.

Gdy w połowie 2001 roku liderzy PO ujawnili oświadczenia majątkowe, okazało się, że byłyprezydent Warszawy Paweł Piskorski, który nie ma nawet czterdziestu lat, posiada ponad 300tys. zł, działkę o powierzchni 2,4 ha (własność żony i jej matki), kilka mieszkań, akcje i kolekcjęantyków. Media wyceniły jego majątek na pół miliona dolarów. Pytany przez dziennikarzy, jakzgromadził taki majątek, działając przez cały czas tylko w polityce, Piskorski odpowiedział:grałem na giełdzie i handlowałem antykami. Urząd skarbowy to potwierdził, ale polityk nieujawnił opinii publicznej żadnych dokumentów. Kilka miesięcy później Piskorski zbiedniał:właścicielką części jego dóbr została żona Aleksandra.

Podobnie było, gdy dziennikarze wytropili, że minister obrony narodowej Jerzy Szmajdziński ma300 tysięcy złotych pożyczki niewiadomego pochodzenia. - Pożyczyłem od przyjaciół -odpowiedział minister i odmówił ujawnienia ich nazwisk.

Nietykalnych, jak sama nazwa wskazuje, tykać i pytać nie wolno. Oni sami natomiast mówią bezogródek, żądają i sięgają po publiczne jak po swoje. Ich język jest prosty i wulgarny, jak słowazabitego ministra sportu Jacka Dębskiego, który w wywiadzie prasowym cytował rzekomychszantażystów, mających się domagać: "Znajdź kwity na Kwaśniewskiego, bo jak nie, to myznajdziemy kwity na ciebie".

Ci ludzie nie boją się kompromitacji i społecznego potępienia. I słusznie - bo jak wykazałapraktyka, od sankcji społecznej groźniejsza jest dla nich zemsta ze strony partnerów ze świataprzestępczego. W końcu to nie społeczny ostracyzm przerwał polityczno-finansową karieręJacka Dębskiego, lecz strzały oddane przez wynajętego bandziora. Opinia publiczna nie byłanawet specjalnie zdziwiona, że w chwili zabójstwa były minister i biznesowy partner gangsterówjadł kolację w knajpie z luksusową dziwką i znanym dziennikarzem. To w końcu normalne. Takijest skład społeczny elit III Rzeczypospolitej.

Nie tak miało być. Nie takie były plany i nadzieje. Czy pamiętają Państwo tamten entuzjazm izaangażowanie? Tłumy walące w 1989 roku drzwiami i oknami do siedzib Solidarności ikomitetów obywatelskich. Te kolejki licealistów, studentów, ludzi w średnim wieku i emerytów,domagających się, by dać im coś do roboty, cokolwiek - mogą rozklejać plakaty, roznosić ulotki,parzyć herbatę dla działaczy. Oczywiście wszystko za darmo, dla sprawy. Taki był klimat tamtejepoki i wielu osobom wydawało się, że te standardy moralne będą obowiązywać w III RP.

Jeszcze w czasach rządu Tadeusza Mazowieckiego powszechne było przekonanie, że uda sięstworzyć państwo obywatelskie. Nie przypadkiem do terminu "gospodarka rynkowa" dodawanowówczas określenie "społeczna". Powstał wtedy nawet specjalny fundusz Mazowieckiego -przekształcony później w Fundusz Daru Narodowego - na który obywatele wpłacali dobrowolnedatki. To miała być wspólna, obywatelska kasa III RP, służąca zaspokajaniu potrzeb tych, którzywymagają pilnego wsparcia. Entuzjazm wyczerpał się i fundusz zlikwidowano w roku 1992. Dziśsłowo "kasa" budzi całkiem inne skojarzenia - przywodzi na myśl raczej wspólne interesy

Page 287: Binder artykuły

słowo "kasa" budzi całkiem inne skojarzenia - przywodzi na myśl raczej wspólne interesyDębskiego i gangstera "Baraniny" niż szczytne plany z czasów tamtego premiera.

Jeszcze w czasach rządu Tadeusza Mazowieckiego powszechne było przekonanie, że uda sięstworzyć państwo obywatelskie. Nie przypadkiem do terminu "gospodarka rynkowa" dodawanowówczas określenie "społeczna". Powstał wtedy nawet specjalny fundusz Mazowieckiego -przekształcony później w Fundusz Daru Narodowego - na który obywatele wpłacali dobrowolnedatki. To miała być wspólna, obywatelska kasa III RP, służąca zaspokajaniu potrzeb tych, którzywymagają pilnego wsparcia. Entuzjazm wyczerpał się i fundusz zlikwidowano w roku 1992. Dziśsłowo "kasa" budzi całkiem inne skojarzenia - przywodzi na myśl raczej wspólne interesyDębskiego i gangstera "Baraniny" niż szczytne plany z czasów tamtego premiera.

Program polityczny, z jakim Polska wchodziła w epokę III RP, dawał nadzieję na stworzeniepaństwa, które będzie służyło wszystkim obywatelom, a nie tylko wąskiej grupie władców. Wwiększości europejskich demokracji powstała klasa urzędnicza, nie tylko przekładająca istemplująca papiery, ale będąca też swoistym bezpiecznikiem, buforem między klasą politycznąa resztą społeczeństwa.

I u nas aparat państwowy poniżej szczebla ministrów miał być odpolityczniony i wyłaniany zszeregów korpusu cywilnego, kształconego w Krajowej Szkole Administracji Publicznej.Odpolitycznione miały być media publiczne. Pamiętają Państwo prezesa RadiokomitetuAndrzeja Drawicza, który mawiał, że dziennikarze wchodzący do gmachu TV powinni zostawiaćlegitymacje partyjne w portierni? Prywatyzacja miała odebrać politykom dostęp do "kasy" idoprowadzić do wyłonienia się klasy średniej, będącej depozytariuszem etosu obywatelskiego.Budowa samorządu miała doprowadzić do narodzin obywatelskich społeczności lokalnych,które będą się rządzić same, bez ingerencji ze strony partii i warszawskich elit. Właśnie takmiało być.

Jednak stopniowo, pod presją różnych grup interesu, cele i ideały z początków III RP poszły wniepamięć. Dziś państwo jest traktowane przez pazerne elity jak łup polityczny. I znów, jak wzamierzchłych czasach PRL, nabiera aktualności wiersz Wisławy Szymborskiej, która tak pisałao relacjach między elitą władzy a społeczeństwem: Między nimi i ludem miały być tylko drzewa,to tylko, co się w liściach przemilczy i prześpiewa.

Między nimi i ludem. A tu mosty zwodzone, a tu wąwóz z kamienia (...) Kristol przekłada słowapoetki na język politologów, mówiąc o demokratycznym kryzysie autorytetu. Obala popularnetwierdzenie, że brak zaufania społecznego i niechęć do uczestniczenia w życiu publicznym towytwór popkultury. Nie, to produkt uboczny umacniania klasy nietykalnych. We współczesnymświecie każdy indywidualnie podejmuje decyzje, gdzie i w jakim stopniu chce być aktywnymobywatelem, i każdy uzależnia to od tego, czy czuje, że jego działania przynoszą efekty. Jeżeliwidzi, że każde działanie natychmiast staje się łupem klasy politycznej, ingerującej we wszystkiedziedziny życia, od samorządów po kulturę, to szybko się wycofuje. Polacy w coraz mniejszymstopniu wierzą, że w tym kraju można coś jeszcze załatwić bez płacenia okupu nietykalnym.

Według sondażu CBOS (z sierpnia 2001 roku) aż 68 procent ankietowanych twierdzi, żekorupcja jest w Polsce wielkim problemem. Dziesięć lat wcześniej opinię tę podzielało 33procent pytanych. Polska spada w międzynarodowych rankingach, które oceniają przejrzystośćprawa i życia polityczno- gospodarczego. W 1997 roku "antykorupcyjny" ranking organizacjiTransparency International dawał nam dość wysoką 29. pozycję (im wyższa pozycja, tymmniejsza skala korupcji), w roku 2000 już 43. (na 91 miejsc). Zdaniem wielu organizacjimonitorujących walkę z patologiami skala korupcji w Polsce jest zastraszająca. Taką opinięzawiera m.in. ubiegłoroczny raport węgierskiego Open Society Institute (InstytutuSpołeczeństwa Otwartego) omawiający zjawisko korupcji w dziesięciu państwachkandydujących do UE.

Page 288: Binder artykuły

Dwa lata temu wstrząs wywołała informacja zawarta w raporcie Banku Światowego, że ustawęw Polsce można kupić. Podano nawet cenę - 3 miliony dolarów za zmiany w prawie dotyczącymgier losowych. Jak mówi Grażyna Kopińska, dyrektor programu Przeciw Korupcji Fundacji im.Stefana Batorego, coraz wyraźniej widać, że nasila się opisane w tamtym raporcie zjawisko tzw.state capture, czyli zawłaszczanie państwa i prywatyzowanie jego struktur.

- Prawo tworzone przez Sejm i inne urzędy państwowe coraz częściej powstaje na zamówieniesilnych grup interesu - mówi Kopińska.

Dziś argument "dobra publicznego" w ogóle przestał się pojawiać w publicznej debacie. Dlanowej epoki charakterystyczna jest postawa Jarosława i Lecha Kaczyńskich, którzy w pełnipodzielają przekonanie, że wejście do Unii Europejskiej ma fundamentalne znaczenie dlaprzyszłości Polski, lecz dla doraźnych korzyści politycznych gotowi są zaryzykować los kraju,puszczając oko do eurosceptyków. W dzisiejszej Polsce ton nadają osoby pokroju AndrzejaLeppera, pomstującego na Wojciecha Mojzesowicza, który zrezygnował z członkostwa w klubieSamoobrony, a przecież przydzielono mu najlepszy pokój w hotelu sejmowym.

Równie typowa dla dzisiejszej rzeczywistości jest argumentacja szefa Klubu ParlamentarnegoPSL Zbigniewa Kuźmiuka, który w czerwcu powiedział "Rzeczpospolitej", że kłopoty z wyboremprezesa radia naruszają prawa PSL, bo "dotąd prezesa telewizji publicznej rekomendował SLD,a prezesa radia - PSL". Nikt nie przyznał jaśniej niż Kuźmiuk, że nowa kasta właścicielirozparcelowała kraj i poszczególne działki oddała we władanie różnym ekipom partyjnym, czylidokładniej - firmom partyjnym.

Po każdych wyborach przez Polskę przejeżdża polityczna miotła, która zwalnia stanowiska dlaswoich. Mianowania polityczne zeszły już grubo poniżej poziomu wojewodów, a rok temu doustawy o służbie cywilnej wpisano artykuł pozwalający powoływać dyrektorów z pominięciemprocedury konkursowej. - Przepis stał się furtką do omijania konkursu - mówił "Rzeczpospolitej"szef służby cywilnej Jan Pastwa. Wprowadzono go na rok i 1 stycznia 2003 r. przestałobowiązywać, jednak nadal można obsadzać p.o. dyrektorów departamentu albo wydziału wurzędzie wojewódzkim i ich zastępców. W ubiegłym roku pierwszy raz nie wszyscy absolwenciKrajowej Szkoły Administracji Państwowej otrzymali oferty pracy. Tak jakby ich apolitycznośćbyła wręcz przeszkodą.

Po każdych wyborach przez Polskę przejeżdża polityczna miotła, która zwalnia stanowiska dlaswoich. Mianowania polityczne zeszły już grubo poniżej poziomu wojewodów, a rok temu doustawy o służbie cywilnej wpisano artykuł pozwalający powoływać dyrektorów z pominięciemprocedury konkursowej. - Przepis stał się furtką do omijania konkursu - mówił "Rzeczpospolitej"szef służby cywilnej Jan Pastwa. Wprowadzono go na rok i 1 stycznia 2003 r. przestałobowiązywać, jednak nadal można obsadzać p.o. dyrektorów departamentu albo wydziału wurzędzie wojewódzkim i ich zastępców. W ubiegłym roku pierwszy raz nie wszyscy absolwenciKrajowej Szkoły Administracji Państwowej otrzymali oferty pracy. Tak jakby ich apolitycznośćbyła wręcz przeszkodą.

O najbardziej intratne posady, na przykład w oddziałach terenowych Agencji Restrukturyzacji iModernizacji Rolnictwa, toczy się zacięty bój między poszczególnymi koteriami partyjnymi. Takzacięty, że w niektórych powiatach umowy o podziale stanowisk między SLD i PSL zawarto napiśmie. Nieważne, że formalnie powinny decydować konkursy i fachowość. Wprawdzie politycykoalicji rządzącej zaprzeczają istnieniu takich dokumentów, ale faktem jest, że większośćstołków objęli ludzie z partyjno-towarzyskiego nadania. Agencja buduje właśnie potężnestruktury do obsługi systemu IACS, czyli Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli, któryma zinwentaryzować polskie rolnictwo i określać nadziały unijnych pieniędzy. Kiedy prasainformuje o kolejnej kuzynce czy koledze prominentów zatrudnianych na podstawiemiędzypartyjnej umowy, szef rządu i szef agencji powtarzają: "To pojedyncze przypadki". W

Page 289: Binder artykuły

Świętokrzyskiem tych "pojedynczych przypadków" wystarczyło, by ludźmi SLD i PSL obsadzićwszystkie kierownicze stanowiska 12 powiatowych oddziałów Agencji. W spółkach skarbupaństwa roi się od takich menedżerów. Choćby prezes Zakładów Chemicznych Police KrzysztofŻyndul, który ma za sobą karierę PRL-owskiego milicjanta oraz szefa ochrony szczecińskiegohotelu Radisson.

Nietykalni nawet nie ukrywają, do czego służy im władza. Andrzej Piłat, wiceministerinfrastruktury i szef mazowieckiego SLD, zapowiedział, że nie pozwoli skrzywdzić "naszychludzi" - czyli działaczy SLD - którzy zostaną zwolnieni z pracy w samorządzie, gdy PSL stworzyłw Sejmiku Samorządowym koalicję z prawicą. "Ponieważ pieniędzy na nowe miejsca pracy niema, wykorzystamy te, które są i na które mamy wpływ - w instytucjach podległych wojewodzie,w Mazowieckiej Kasie Chorych, w instytucjach, które podlegają rządowi. Panowie z PSL będąmusieli tu ustąpić miejsca naszym ludziom" - stwierdził Piłat w "Trybunie". Prosto, szczerze,bezpośrednio.

To przykłady z ostatniego okresu, kiedy u władzy znajduje się koalicja SLD-PSL. Jednakprawica - dziś w opozycji - sprawując władzę, postępowała podobnie. Wszyscy mamy w pamięcichociażby skandal z angażowaniem pieniędzy spółek skarbu państwa - a więc de factofunduszy publicznych - w TV Familijną, czyli w partyjną telewizję prawicy, stanowiącą zagłębiestanowisk do obsadzenia przez prawicowych krewnych.

Pamiętają Państwo Stanisława Alota, zwykłego nauczyciela z prowincji, który nie miał żadnegodoświadczenia w kierowaniu wielkimi firmami, aż nagle został szefem ZUS-u? Albo WładysławaJamrożego, zwykłego lekarza z prowincji, który najpierw został szefem PZU, a potemTotalizatora? Akurat Jamroży siedzi teraz w areszcie pod zarzutem przekrętów, co każeprzypuszczać, że osiągnęły skalę daleko wykraczającą poza to, co dziś w Polsce uznaje się zadopuszczalną normę. Albo - co równie prawdopodobne - że nie dzielił się łupami.

Nowa kasta, kiedy przypomina się jej o społecznych potrzebach, coraz częściej daje wyrazirytacji. Minister Łapiński czy minister finansów Kołodko obrażają się na media. Odmawiająkomentarzy czy nawet tłumaczenia się przed opozycją w parlamencie. Nasz zapomniany światprzestaje dla nich istnieć. A kiedy zbyt natrętnie daje o sobie znać, politycy ograniczają ostatniebastiony niezależności. Jednym z nich miała być Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Miałachronić media publiczne przed naciskami ze strony polityków. Przy jej powstawaniupowoływano się na chwalebny przykład angielskiej Independent Television Commission. DziśRada stała się narzędziem, za pomocą którego członkowie nowej kasty sprawują kontrolę nadświatem mediów elektronicznych, kontrolę cyniczną i ostatnio nawet już nieskrywaną.

Włos z głowy nie spadł sekretarzowi rady Włodzimierzowi Czarzastemu po ujawnieniu, żesugerował nadawcom, by wybrali inwestora, którego im wskaże. Od tego może zależećprzedłużenie koncesji - miał sugerować. - Powiedział, że to niedobrze, gdy na inwestorawybraliśmy Agorę. Zapowiedział problemy i oto są - mówił Maciej Strzelecki, szef TwojegoRadia Wałbrzych. Problemy to dość poważne: Twoje Radio Wałbrzych musiało zamilknąć, boRada nie przedłużyła mu koncesji. Szef krakowskiego Radia Blue FM Andrzej Lenart, którespotkał ten sam los, mówi wprost: - Krajowa Rada jest dla mnie złodziejem i paserem.

Podobny rak toczy telewizję publiczną. - Jest pod kontrolą pewnego układu politycznego -przyznał kilka miesięcy temu rzecznik praw obywatelskich Andrzej Zoll. Janusz Rolicki, b.naczelny "Trybuny", ujawnił, że w pierwszej połowie 1998 r. co wtorek w gabinecie LeszkaMillera spotykali się wysocy rangą przedstawiciele władz TVP i PR oraz szefowie lewicowejprasy, by wspólnie ustalać strategię propagandową. - Miller mówił, co ważnego zdarzy się wnadchodzącym tygodniu, a reszta to notowała - ujawnił Rolicki.

Gdyby ktoś nam opisał dzisiejszą Polskę w roku 1989 - nie uwierzylibyśmy. Uznalibyśmy, że toopowieść o życiu skorumpowanej republiki bananowej gdzieś w Trzecim Świecie. Od tamtej

Page 290: Binder artykuły

opowieść o życiu skorumpowanej republiki bananowej gdzieś w Trzecim Świecie. Od tamtejpory jednak zdążyliśmy się już tak przyzwyczaić do tego, co nas otacza, że nie czujemy sięszczególnie zbulwersowani. W ciągu dekady nasze normy się rozmyły.

Ostatni przykład to ustawa o biopaliwach. Obie strony: zarówno lobby przemysłu naftowego, jaki właściciele wielkich przetwórni zaangażowali wyspecjalizowane firmy pracujące na ich rzecz,próbowały też wykorzystać dziennikarzy. W efekcie Sejm uchwalił ustawę, która zmuszaklientów - chcą tego czy nie - do kupowania produktu grupy producentów, właścicieli gorzelnizwiązanych z politykami albo wręcz będących członkami rządzących partii. Na kilometr pachnieto manipulacją i przekrętem oraz ogranicza wolność wyboru, jaka w systemie rynkowymprzysługuje obywatelom. Niewątpliwie sprawa kwalifikuje się do Trybunału Konstytucyjnego,podobnie jak niedawny skandal z deklaracjami majątkowymi.

Jak mówi Grażyna Kopińska, w dziedzinie lobbingu w Sejmie panuje kompletny brak reguł. Niewiadomo, kto jest lobbystą, a kto ekspertem, kto przemawia w czyim imieniu i występuje wczyim interesie. - Jak słyszę, na posiedzeniach komisji zasiadają osoby, przyprowadzane przezposłów, przedstawiane jako eksperci, choć później okazuje się, że to osoby pracujące nazlecenie jakiejś firmy - mówi szefowa programu przeciw korupcji.

Jeden z takich przypadków "Newsweek" opisał w grudniu ubiegłego roku. Profesor WitoldModzelewski wymyślił poprawkę do ustawy o nieuczciwej konkurencji, która odebrałahipermarketom prawo do wydawania bonów. Najwięcej zyskała na tym firma Sodexho, którazajmuje się dystrybucją bonów towarowych - można je wymieniać na towar w 11 tysiącachsklepów. Profesor Modzelewski w Sejmie występował jako niezależny ekspert. Śledztwo"Newsweeka" wykazało jednak, że jednocześnie pracował na rzecz firmy Sodexho.

Podobnie postąpił poseł poprzedniej kadencji Karol Działoszyński z Unii Wolności. Na jegowniosek Sejm w 1998 roku uchwalił nakaz korzystania z zestawu głośno-mówiącego podczasrozmów przez telefon komórkowy w trakcie prowadzenia samochodu. Wkrótce potem okazałosię, że Działoszyński jest właścicielem firmy zajmującej się m.in. handlem tego typuurządzeniami.

- Wspólnym elementem tych wszystkich spraw jest powiązanie tych, którzy uchwalają ustawy, ztymi, którzy z nich korzystają; tych, którzy mają ścigać przestępców, z tymi, którzy mają byćścigani. To wszystko się coraz bardziej zamazuje - mówi "Newsweekowi" Julia Pitera, szefowapolskiego oddziału Transparency International.

W kraju, gdzie sukces i zawarcie transakcji jest wszystkim, metody, jakimi się do tego dochodzi,są drugorzędne. Poseł nie musi się liczyć ani z językiem, ani z powszechnie obowiązującąmoralnością. Może kłamać, jeździć po pijanemu, defraudować. Na naszych oczach kastapolityczna tworzy swój własny kod niemoralności, w którym bezkarny znaczy "lepszy".Amerykański politolog Daniel Bell w latach 80. ostrzegał, że produktem ubocznym nietykalnościklasy politycznej musi być rosnąca przestępczość.

Politycy tworzą swoistą modę na bezkarność - szybko zaciera się nam różnica między LwemRywinem grającym mafioso czy mafioso grającym polityka. Bagsik pojawiający się w hotelusejmowym w towarzystwie polityków nikogo tam nie dziwił. Coraz częściej okazuje się, że są toludzie z tego samego towarzystwa - znają się, spędzają ze sobą czas, są ze sobą na ty, bywająw tych samych miejscach, knajpach, klubach, prowadzą ze sobą jakieś mętne interesy, cowyszło na jaw przy okazji śmierci b. ministra Dębskiego.

Czasem wręcz status polityka czy urzędnika państwowego i status przestępcy harmonijnie łącząsię w jednej i tej samej osobie. Były poseł AWS Marek Kolasiński siedzi w areszcie podejrzany owyłudzenie, we współpracy z mafią pruszkowską, kilkudziesięciu milionów złotych podatku VATi kolejnych kilkudziesięciu milionów kredytów bankowych. W ostatnim dniu kadencjipoprzedniego Sejmu poseł zbiegł za granicę, wykorzystując paszport dyplomatyczny. Został

Page 291: Binder artykuły

poprzedniego Sejmu poseł zbiegł za granicę, wykorzystując paszport dyplomatyczny. Zostałzatrzymany na Słowacji i przekazany Polsce. W tej samej sprawie aresztowany jest były senatorAleksander Gawronik. Podejrzany o łapówkarstwo Zbigniew Farmus, asystent AWS-owskiegowiceministra obrony, został w 2001 r. zatrzymany przez UOP na promie do Szwecji w czasieucieczki z kraju. Afery, które wszędzie na świecie skończyłyby się dymisją rządu, u naszałatwiane są jednym pokazowym procesem. Inni pozostają wśród nietykalnych - w lepszejklasie.

Czasem wręcz status polityka czy urzędnika państwowego i status przestępcy harmonijnie łącząsię w jednej i tej samej osobie. Były poseł AWS Marek Kolasiński siedzi w areszcie podejrzany owyłudzenie, we współpracy z mafią pruszkowską, kilkudziesięciu milionów złotych podatku VATi kolejnych kilkudziesięciu milionów kredytów bankowych. W ostatnim dniu kadencjipoprzedniego Sejmu poseł zbiegł za granicę, wykorzystując paszport dyplomatyczny. Zostałzatrzymany na Słowacji i przekazany Polsce. W tej samej sprawie aresztowany jest były senatorAleksander Gawronik. Podejrzany o łapówkarstwo Zbigniew Farmus, asystent AWS-owskiegowiceministra obrony, został w 2001 r. zatrzymany przez UOP na promie do Szwecji w czasieucieczki z kraju. Afery, które wszędzie na świecie skończyłyby się dymisją rządu, u naszałatwiane są jednym pokazowym procesem. Inni pozostają wśród nietykalnych - w lepszejklasie.

Do lepszej klasy chciał wkraść się trener z Malborka, który 13-letnią Justynę zmuszał dostosunków płciowych. Prokuratura zamiast zająć się zażaleniem rodziców, gubiła dokumenty inie chciała przesłuchiwać świadków. Przyjęła za to kilkadziesiąt zeznań świadków trenera.Sprawa przeciwko trenerowi Justyny trafiła w grudniu do sądu tylko dlatego, że w końcu tą aferązainteresowała się TVP i "Gazeta Wyborcza". Wszystko inne zawodzi, a przede wszystkimwymiar sprawiedliwości.

Jeżeli coś jeszcze różni Polskę od całkowicie skundlonej sceny politycznej Ukrainy czy Rosji, towłaśnie chyba tylko wolne media. W opisywanych aferach nie tylko wskazywały na anomalie,ale też od czasu do czasu dobiły się o sprawiedliwość, jak to było w przypadku prokuratoraHopa.

Ale i tu pojawia się coraz więcej zagrożeń. Niewybredne próby ograniczenia siły mediówpoprzez nowelę ustawy o radiofonii i TV. Naciski polityczne na słabsze media. Jak choćbyprzypadek "Nowin Nyskich", gdzie na polecenie Prokuratury Rejonowej w Prudniku policjadokonała przeszukania w redakcji tygodnika. Zdaniem dziennikarzy był to odwet i próbazastraszenia dziennikarzy za opisywanie afer osób rządzących miastem. Prokuratura oskarżyłatakże redakcję "Kuriera Porannego", który rzekomo miał odmawiać drukowania sprostowańpodlaskiego Urzędu Wojewódzkiego. Sąd szczęśliwie przyznał jednak rację dziennikarzom -pisma urzędu miały charakter publicystyczny, a nie sprostowań faktów.

Siła prasy zależała od jej niezależności i społecznego zaufania, wynikającego z nieprowadzeniaprzez redakcje własnej polityki. Kiedy radia i telewizje stają się zakładnikami polityków albokiedy słyszymy, że "Gazeta Wyborcza" wstrzymuje się z opublikowaniem jako pierwszarewelacji o arcybiskupie Paetzu molestującym księży, bo to niepolityczne, czy pół roku czeka zesprawą Rywina, bo to zaszkodzi Unii Europejskiej, zaczynamy zadawać sobie pytanie, z czymjeszcze czekają gazety. I z jakich powodów? I czy aby same redakcje gazet nie stają sięczęścią nowej klasy nietykalnych, podejmując taką grę.

Page 292: Binder artykuły

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 293: Binder artykuły

Robert Krasowski

Przeoczyliśmy dwa doniosłe opisy upadku systemu komunistycznego. Dlaczego?

Narodziny komunizmu wywołały w polskiej kulturze olbrzymie zainteresowanie, a dwa dzieła - "Zniewolony umysł" Czesława Miłosza i "Główne nurtymarksizmu" Leszka Kołakowskiego - stały się głośne na całym świecie. Zmierzch komunizmu nie wywołał już takiego poruszenia umysłów. Nawethistorycy nie stawiają sobie pytania: "dlaczego upadł komunizm?", poprzestając na mechanicznym wyliczaniu towarzyszących temu zdarzeń. Ten brakzainteresowania sprawił, że naszej uwadze umknęły dwa opisy - intelektualnie równie doniosłe - Andrzeja Walickiego i Jadwigi Staniszkis. Opisy teodrzucono, bo ich autorów uznano za politycznych radykałów.

Zacznijmy od Walickiego. Choć jest wybitnym historykiem idei, jego uwagi na temat upadku komunizmu uznano za ekspresję osobistych fobii. Niebez powodu. Walicki nigdy nie krył niechęci do antykomunistycznej opozycji i już w latach 70. polemizował z lansowanym przez nią czarnymportretem komunistów. Polemizował z takim zapałem, że jego teksty ułożyły się z czasem w apologię. Komuniści wyłaniali się z niej jako patrioci,którzy mądrze i ostrożnie robią to, co swą niecierpliwością opozycja może jedynie zepsuć.

Gdy więc w połowie lat 90. Walicki uporządkował swoje poglądy, zupełnie je zlekceważono. Przeoczono tym samym błyskotliwą teorię, która objaśniłamechanizm upadku komunizmu w sposób, jaki nikomu wcześniej nie przyszedł do głowy. Jego zrozumienie wymaga jednego wysiłku - nie wolno sięskupiać na śledzeniu korzyści, jakie wynieść z niego mogą komuniści. Choć na chwilę warto uwierzyć, że autorowi chodzi o nową perspektywęwidzenia, z której historia upadku komunizmu przedstawi się zupełnie inaczej.

Walicki, czyli droga zwątpienia

Punkt wyjścia Walickiego jest typowy dla zagorzałych antykomunistów. Oparł się bowiem na totalitarnym rozumieniu komunizmu, czyli takim, któreterror i totalne zniewolenie wpisuje w jego naturę. Wbrew temu co twierdzili sentymentalni lewicowcy (z Zachodu i ze Wschodu), nieludzkie represjenie były przypadkiem, ale konsekwencją leżącej u podstaw komunizmu totalitarnej ideologii. Stawiając szaleńczy cel - budowę Nowego Człowieka -ideologia uzasadniła totalną kontrolę, terror i ludobójstwo jako niezbędne po temu środki.

Uznanie stalinizmu za istotę komunizmu ma puentę, której się z reguły nie zauważa. Otóż w stalinowskim świecie nie ma miejsca na odwilż. Wstalinowskim świecie każde zelżenie totalitarnych więzów jest zdradą idei, a więc aktem dekomunizacji. Jest podważeniem komunistycznej normy,która wszelkimi siłami każe zmierzać w stronę utopii. Patrząc z perspektywy wielkich czystek, kolektywizacji i ludobójstwa - perspektywy dlakomunizmu miarodajnej - Chruszczow, Gomułka czy Gierek okazują się dekomunizatorami. Niszczyli komunizm, odłupując prawdy wiary i praktyki,na których się opierał.

Warto to powtórzyć. Zdaniem Walickiego, to nie były "poluzowania", to była prawdziwa dekomunizacja. Chruszczow wyrwał z korpusu doktrynymasowe represje, Gomułka ocalił prywatne rolnictwo i Kościół, Gierek sprowadził socjalizm do masowej produkcji pralek i samochodów. To byłyrewolucje, które niszczyły stalinowskie realia. Używając takich pojęć jak "poluzowanie", przegapiamy istotę wydarzeń. To mianowicie, że każdepoluzowanie było zburzeniem ważnego filaru ideologii, a efektem upadku każdego filaru był znaczący wzrost wolności, co każdy mieszkaniecimperium z miejsca odczuwał na własnej skórze.

Konsekwencją teorii Walickiego jest teza, że to komuniści zwrócili swym ludom wolność. Ale przypadkiem. Zmęczeni pogonią za socjalizmem ikłopotami, jakie rodziła ideologia, zapominali o Sprawie. Coraz bliższa im była myśl, że wygodniej jest rządzić bardziej pragmatycznym systemem.Czas pokazał, że był to błąd - rozmiękczanie systemu było samobójstwem i gdyby komuniści o tym wiedzieli, zapewne by tego nie zrobili. Nie zmieniato faktu, że to oni sami, własnymi rękami, cegła po cegle, rozmontowali gmach komunizmu.

Przyjmując za punkt odniesienia stalinowski totalitaryzm, Walicki przesunął środek ciężkości historii. Wydarzenia końca lat 80. - które zwykle określasię mianem upadku komunizmu - w jego opisie stały się ostatnią fazą upadku postkomunizmu. Sam komunizm upadł znacznie wcześniej, ale ten fakt- uwaga! - został p r z e o c z o n y. Z dwóch powodów. Po pierwsze, nikt nie był zainteresowany ogłaszaniem kolejnych faz upadku. Sami komuniścinie eksponowali tego, bo komunistyczne slogany stanowiły ich oficjalny tytuł do władzy. Z kolei antykomuniści dowodzili stałej naturykomunistycznego totalitaryzmu, aby demonizować przeciwnika i w ten sposób zwiększać poparcie dla swojej sprawy. "I jednym i drugim - piszeWalicki - chodziło o to, aby ukryć wzrastającą słabość ruchu komunistycznego. Pierwsi obawiali się ideologicznej delegitymizacji, drudzy zaśideologicznej demobilizacji". Nic dziwnego, że upadek komunizmu zaczęto przeżywać, gdy historia zaszła już dużo dalej - gdy sypały się autorytarnereżimy, powstałe po komunizmie. Nieudolne, ze zrujnowaną gospodarką, czasem brutalne, ale poza resztkami ideologicznej fasady niemające zkomunizmem wiele wspólnego.

Drugi powód przeoczenia upadku komunizmu był natury intelektualnej. I dawniej, i dziś myli się proces dekomunizowania z demokratyzowaniem,czyli zaprowadzaniem ładu, który dla krytyków komunizmu stanowi cywilizacyjną normę. Dlatego rozumują oni tak: skoro nie było demokratyzacji,nie było też dekomunizacji. Problem w tym, że kruszenie się komunizmu i budowa demokracji to różne rzeczy. Komunizm miał własną tożsamość,swoje przekonania i cele, a więc jego upadek jest erozją tych tożsamości, tych przekonań i tych celów.

12 czerwca 2004 00:00, ostatnia aktualizacja 18 września 2009 10:35

Polska szkoła opisu upadku komunizmu

Page 294: Binder artykuły

Teza o samobójstwie komunizmu, dokonanym w sposób niezauważony zarówno dla publiczności, jak i samej ofiary, brzmi dziwacznie. Jednakrozumowanie Walickiego opiera się na oczywistym postulacie - że zrozumienie historii wymaga uwolnienia się od wyobrażeń własnej epoki. Zperspektywy liberalno-demokratycznych standardów upadku komunizmu nie pojmiemy. Pierwszych aktów dekomunizacji - zwłaszcza w ZSRR - wogóle nie dostrzeżemy. Te stają się wyraźne, gdy spojrzymy oczami komunistów w stalinowskim stylu - a zatem komunistów sensu stricto. Z ichpunktu widzenia Chruszczow dopuścił się zdrady - rezygnując z zinstytucjonalizowanego terroru, wytracił rewolucyjny dynamizm. Wyrwał z systemuelement, który zmuszał nie tylko masy, ale i przywódców do szaleńczego pościgu za utopią. Albo Breżniew. Z naszej perspektywy dogmatycznykomunista, tymczasem, patrząc "od tyłu", był ewidentnym odszczepieńcem - pierwszym szefem KPZR, który zarzucił utopijne ideały.

Budowę socjalizmu zastąpił pragmatycznym umacnianiem istniejącego systemu władzy. A kadrom partyjnym, czyli rycerzom rewolucji, pozwolił sięzamienić w obrastającą w tłuszcz - wskutek korupcji - klasę rządzącą.

Wrażliwość mieszkańca liberalnej demokracji nie rejestruje tych zmian. Odbiera monotonny obraz systemu, który zniewala umysły mas i nadal sięga -choć rzadziej - po mord i gwałt. I dlatego jego uwadze umyka najważniejsze wydarzenie epoki - agonia komunistycznej idei.

Historia opowiadana przez Walickiego różni się od tej, jaką zapamiętali działacze polskiej opozycji. Dla nich sytuacja po 1956 roku niewiele sięzmieniła. Cały czas nie mogli politykować i dlatego - tak odtwarza Walicki ich sposób myślenia - uważali, że system totalitarny trwa w niezmienionejpostaci. W dodatku, im bardziej słabły represje, tym dotkliwiej były odczuwane. Bardziej upokarzały i budziły większy gniew. To sprawiało, żeopozycja pozostawała ślepa na zachodzące zmiany.

Co by zobaczyła, gdyby przejrzała na oczy? Gwałtowny upadek ideologii, który wyrzeźbił nowe realia. Czując, że wystarczające oparcie dla ich władzystanowią czołgi Wielkiego Brata, polscy komuniści nie pielęgnowali ideowego fanatyzmu. Już Gomułka odszedł od ortodoksji tak daleko, że w zasadzietrudno go nazwać komunistą. Bo cóż to za komunista - pyta się Walicki - który chce, by polska droga do socjalizmu była "możliwie jak najdłuższa"? Iktóry dla swojej władzy zabiegał o legitymizację narodową?

Komunizm jako idea umarł w Polsce za czasów Gierka. "Większość członków PZPR-u okresu gierkowskiego - pisze Walicki - jawnie gardziłamarksizmem, nie lubiła, gdy nazywano ją komunistami, uzasadniała swoje opcje polityczne na gruncie pragmatycznie pojmowanego patriotyzmu".Partia skupiła się na eksponowaniu swoich sukcesów w modernizowaniu gospodarki i podnoszeniu stopy życiowej. Nauce i kulturze oddała potężnąporcję wolności, bo po upadku idei nie miała wobec niej konkretnych roszczeń. Zaakceptowała nawet pojawienie się opozycji antysystemowej. Kropkęnad "i" postawił Jaruzelski, który zrezygnował z wszelkich ideologicznych pozorów. Stan wojenny, który uznano za symbol jego rządów, jeśli czegośdowiódł, to słabości władzy. Partia nie żądała już poparcia, ona tylko walczyła o brak jawnego sprzeciwu. Nawet nie śmiała pomyśleć, żeby jakieś ideewbijać komuś do głowy.

Scenariusz polski, błyskawicznej erozji ideologii, był lokalną osobliwością. Ale to chyba on naprowadził Walickiego na myśl, że charakterkomunistycznego systemu i kondycja ideologii są ściśle ze sobą związane. A zwłaszcza, że najważniejszy parametr systemu - zakres społecznejwolności zależy od intensywności komunistycznych przekonań. Im wiara rządzących mniejsza, tym wolność rządzonych większa.

Z czasem Walicki uznał, że rola ideologii była jeszcze poważniejsza. Że wyznaczyła ona stan całego systemu komunistycznego. W sensie zasadniczym -otóż motorem upadku komunizmu był uwiąd ideologii. Oczywiście taka teza brzmi zawrotnie. Nie dość, że uzależnia kondycję imperium od jednegotylko parametru, to jeszcze od czynnika najbardziej irrealnego - od idei, a nie gospodarki czy armii. Zarówno sowietolodzy, jak i opozycjoniści zwyklipoważnie traktować ideologię jedynie w fazie instalowania komunizmu. Potem jej rola miała niknąć na rzecz realnych instrumentów władzy. Walickirozumuje inaczej. Komunizm zrodził się z wiary w kilka marksowskich myśli i upadł, gdy ta wiara się załamała.

O ile polski scenariusz szybkiego uwiądu ideologii otworzył Walickiemu oczy na naturę upadku komunizmu, to typowe dla ZSRR powolne tempoukazało logikę tego upadku. Otóż moc idei komunistycznej skruszyła się w trzech taktach. Chruszczow zamienił przymus wiary w wiarę. Breżniewwiarę w obłudę. Gorbaczow obłudę w wolność słowa. Każdy z tych ciosów był silny i w zasadzie zabójczy, choć wyszło to na jaw dopiero później.Mechanizmy ideologicznej kontroli, stosowane w ZSRR niemal do końca, sprawiły, że przeoczono rosnącą słabość ideologii. Nie to nawet, że przestałabyć politycznym kompasem dla mas, ale że przestała być ważna dla elit. A przestała na tyle, że Gorbaczow spróbował pogodzić radziecki socjalizm zjego zaprzeczeniem: wolnością, demokracją i rynkiem.

Gorbaczow popełnił ten sam błąd co sowietolodzy, którzy dwie dekady wcześniej twierdzili, że system może przetrwać bez ideologii, bo realneinstrumenty władzy nie zależą od ideologicznych zaklęć. Okazało się, że było odwrotnie. Dlatego tak powierzchowne - zdaniem krytyków - zmiany, jakpierestrojka i głasnost, w całości skruszyły podstawy komunistycznej władzy. Dlatego komunizm nie zdołał się przekształcić w autorytaryzm, nieokrzepł w nieideologicznej formie w oparciu o armię. Bo komunizm istniał w głowach. Narodził się w głowach, a potem dzierżył władzę nad realnymświatem, dopokąd w niego wierzono. Gdy wiara zwiędła, z gmachu komunistycznej tyranii nic nie zostało.

Walicki nie przypisuje komunistom szczególnej zasługi. Procesy rozpadowe przebiegały chaotycznie, poza ich wolą i wiedzą. Jak pisze: "system padł,bo wykruszyła się do końca totalitarna wola jego zwolenników". Ale takie stwierdzenie to zarazem dowód, że komuniści przeszli autentycznąkonwersję.

Staniszkis, czyli rewolucja w wyobraźni

Drugi model upadku komunizmu zbudowała Jadwiga Staniszkis. Podzielił on ten sam los, co model Walickiego, i dokładnie z tych samych powodów.Również Staniszkis uznano za radykała. Mało kto dostrzegł, że jej rozpoznania opublikowane dekadę po upadku komunizmu opierają się na innychprzesłankach niż te, pisane przez nią na gorąco.

Staniszkis również uważa, że komunizm upadł w głowach. Rewolucje biorą swój początek w wyobraźni - powtarza za Heglem i w oparciu o tękonstatację buduje swój model. Motorem zmian w wyobraźni, które obaliły komunizm, nie była jednak utrata wiary w ideologię, ta była skutkiem.Podstawowe doświadczenie komunistycznej wyobraźni miało charakter ściśle polityczny - było to gwałtowne słabnięcie władzy. Wskutekmechanizmów, o których niżej będzie mowa, komuniści coraz szybciej tracili kontrolę nad rzeczywistością. Próbując zrozumieć, co się dzieje,

Page 295: Binder artykuły

uświadomili sobie rzecz bodaj gorszą - że rzeczywistości nie tylko nie kontrolują, ale nawet nie pojmują. Że komunizm tak odizolował ich od realiów,iż procesy zachodzące w społeczeństwie i w gospodarce stały się dla nich zagadką. Próby wyrwania się z izolacji, nawiązania kontaktu z realnymświatem, by odbudować siłę władzy, pchnęły komunistów do szukania nowych pojęć. Logika systemu sprawiła jednak, że wybrano pojęcia dla nichsamobójcze, że za reformy wzmacniające władzę uznano te, które ją ostatecznie dobiły. Opis upadku komunizmu, zaproponowany przez Staniszkis, torekonstrukcja intelektualnych błędów popełnionych przez komunistów i pokazanie ich jako błędów systemowych. Biorących się nie z przypadku ani zesłabości konkretnych umysłów, ale z natury sytuacji.

Analiza Staniszkis poszła w inną stronę niż typowe politologiczne modele. Te koncentrują się na wyliczaniu słabości komunizmu (które są raczejoczywiste) oraz na ustalaniu, które z nich zadecydowały o jego upadku (co jest już mniej przekonujące). Staniszkis odwróciła problem - istotą analizyuczyniła nie słabości, ale sposób przeżywania tych słabości przez komunistyczną władzę. Dokładnie wedle recepty Hegla świadomość została uznanaza pole, na którym toczą się dzieje. Staniszkis skupiła się na świadomości w kluczowej sprawie - przy opisie procesu słabnięcia władzy. Jasnodostrzegła, że główne pytanie nie dotyczy przyczyn upadku komunizmu, ale postawy komunistów wobec tego upadku. Zagadkowe jest nie to, żeupadło imperium, ale sposób w jaki upadło - bez sprzeciwu władzy, a często z jej akceptacją. Taki przebieg wydarzeń stawiał świadomość komunistóww centrum uwagi.

Staniszkis ustaliła, że głównym doświadczeniem elit późnego komunizmu było słabnięcie władzy. Zupełnie irracjonalne, bo nie biorące się z faktu jejutraty na rzecz kogoś innego. Komuniści tracili po prostu kontrolę nad realnymi procesami. Na przykład nad procesami gospodarczymi. Ich władza -nominalnie rzecz biorąc - pozostawała ta sama, nadal ustalali wszystkie parametry ekonomiczne, od cen i płac po marże i podaż pieniądza, a jednakkońcowy rezultat, czyli wysokość produkcji, od nich już nie zależał. System tracił sterowność. Z początku komuniści próbowali ją odzyskać prostymiingerencjami - np. zmieniając płace lub ceny. Jednak okazało się, że rzeczywistość nie reaguje, że uniezależniła się od wszystkich dostępnychinstrumentów władzy. Mało tego. Komuniści uświadomili sobie, że nawet nie widzą konsekwencji swoich działań. Poddane ich władzy wielkościgospodarcze uległy takiemu odrealnieniu, że o niczym już nie informowały. Stały się elementami świata fikcji. Rzeczywistość stawała się więc corazbardziej zagadkowa. Co się naprawdę dzieje w gospodarce? Co jest zepsute, a co sprawnie działa? To były pytania, na które nikt już nie potrafiłodpowiedzieć. Podobne trudności mieli komuniści w innych sferach rządzenia.

Ale kruszyła się nie tylko ta część władzy, którą opisuje się jako władzę nad czymś - nad gospodarką, nad postawami społecznymi. Słabł także samkręgosłup władzy - sprawność aparatu rządzenia. Decyzje władzy w nim grzęzły i gubiły racjonalność. I znowu - proces ten był dla elitkomunistycznych o tyle dziwny, że dotyczył władzy totalnej, która z założenia nie powinna natrafiać na żaden opór. Jako pierwszy naturę tychproblemów dostrzegł Stalin, twórca komunistycznego systemu władzy. "Stalin - pisze Staniszkis - zwracał uwagę na antypaństwowy charakter totalnejwładzy, woluntaryzm, zacieranie granic między społeczeństwem a administracją, działanie poza prawem i bez ustalonych procedur (jak byśmy żyli wkonspiracji), na podstawie nieformalnych powiązań osobistych". Pod koniec epoki Breżniewa wady władzy totalnej były już widoczne dla całejkomunistycznej elity.

Skupiona na świadomości komunistycznych władców, Staniszkis uważnie przewertowała raporty pisane przez analityków Kremla. A w nich corazbardziej uporczywie zaczął pojawiać się wątek ograniczenia władzy. Uświadomiono sobie na przykład, że gdyby istniały w gospodarce sfery wolne odkontroli, władza miałaby miernik, którym mogłaby oszacować skuteczność swoich działań. Miałaby lustro, w którym mogłaby się przejrzeć, szczelinę,przez którą mogłaby oglądać realny świat. Podobne intuicje pojawiły się w przypadku organizacji aparatu władzy. Następca Breżniewa - Andropow -uznał, że bardzo pożyteczna jest praworządność, która choć władzę krępuje, to zarazem likwiduje jej arbitralność. Reformy Andropowa, jego walka zkorupcją, były w istocie zakamuflowanym programem walki z tą arbitralnością.

Materiału do rozmyślań dostarczały również bieżące wydarzenia. Na przykład, gdy w Polsce wybuchła "Solidarność", analitycy z Kremla uświadomilisobie - do szefów KPZR prawda ta dotarła długo później - korzyści płynące z zalegalizowania związków zawodowych. Bo nie dość, że kanalizują onegniew społeczny, to jeszcze pozwalają tym gniewem manipulować. Gdy pod tym kątem spojrzano na demokratyczne instytucje, wiele z nich wykazałopodobne zalety. Co prowadziło do wniosku, że na ich istnieniu wcale nie trzeba stracić.

Przeżywając słabość swych rządów, analizując jej powody, komuniści dotarli do paradoksu władzy totalnej. Choć tego doświadczenia nie potrafilijasno nazwać, jego morał był wyraźny - zbyt szeroka władza niszczy własne podstawy. Pod wpływem tego doświadczenia zmienił się ich sposóbrozumienia władzy. W połowie lat 80. komuniści wiedzieli już, że władza nie polega na decydowaniu o wszystkim, ale na kontroli nad ogólnymkierunkiem realnych procesów. Wiedzieli też, że kontrola jest możliwa tylko wtedy, gdy istnieją sfery od władzy niezależne.

Czy byli świadomi, jak daleko zrywali z komunistycznymi dogmatami? Bez wątpienia pomniejszali przed sobą skalę rewizji. Nie zmienia to faktu, żeich wyobrażenie silnej władzy przybrało zupełnie nowy kształt - formułę rządów totalnych, sprawowanych nad każdym człowiekiem i każdymwydarzeniem, zastąpiła formuła władzy sterującej generalnymi procesami za pomocą generalnych reguł i korygującej swe błędy dzięki istnieniu sferyod niej niezależnej.

Nowe rozumienie władzy przyniosło prawdziwą rewolucję. Doprowadziło komunistów do konkluzji że - uwaga! - warunkiem wzmocnienia władzy jestjej c z ę ś c i o w e o d d a n i e. Że liberalizując i demokratyzując system, odbudują jego moc. W ten właśnie sposób zrodził się scenariusz, który byłrealizowany w latach 80. i doprowadził komunizm do upadku.

Komunizm upadł, bo w nękanych przez codzienne kłopoty głowach komunistów zaszła rewolucyjna zmiana. Zmiana, którą Staniszkis umieszcza napoziomie epistemologii. To nie był nowy koncept polityczny, który jednego dnia się przyjmuje, a drugiego można odrzucić. To był nowy sposóbpatrzenia na świat, nowa perspektywa, z której wszystko stało się inne - to, co było dawniej racjonalne, stało się głupie, co było skuteczne, wyglądałośmiesznie, co było korzystne, okazało się ewidentną szkodą. Taka rewolucja jest wydarzeniem w swym przebiegu nieświadomym. Z początku jestwątpliwością co do starych reguł, i jako taka jest jeszcze niewyraźna, natomiast gdy staje się pewnością nowych zasad, ginie dawny punkt odniesienia.Sami zainteresowani mają wrażenie, że ślęczą nad tą samą grą i nawet nie dostrzegają momentu, w którym reguły szachów zostały zastąpione w ichumysłach zasadami warcabów. Robią coś zupełnie innego, bo za sprawą epistemologicznej rewolucji widzą inny świat, a i siebie postrzegają zupełnieinaczej.

Jeśli to przełożymy na interesujący nas kostium historyczny, otrzymamy tezę podobną do tezy Walickiego. Również w ujęciu Staniszkis to nie

Page 296: Binder artykuły

aspiracje społeczeństw, nie walka opozycji ani żądania Zachodu, ale zmaganie się elit komunistycznych z paradoksem władzy totalnej pchnęło je wkierunku liberalizujących i demokratyzujących reform. To, co potem doprowadziło komunizm do upadku, było pomysłem na jego transformację. Alenie w demokrację, lecz w prężny autorytaryzm, który miał się pozbyć tych elementów władzy, które ją osłabiają. Motorem tych zmian było nowepojmowanie mechanizmów rządzenia, niemające nic wspólnego z demokratyczną czy liberalną konwersją. Komunistów zdekomunizował nie kryzyswiary, jak chciał Walicki, ale kryzys władzy. Odstąpili od komunizmu, bo znaleźli lepszą formułę ustabilizowania swoich rządów.

W Polsce do szukania nowych rozwiązań komuniści zostali zmuszeni po tym, jak Gorbaczow wycofał się z doktryny Breżniewa. Stanął przed nimiproblem, jak zapanować nad społeczeństwem bez pomocy rosyjskich czołgów. Wśród partyjnych intelektualistów stała się wówczas modna tzw. szkołapraw własności. W zmianach własnościowych dostrzeżono pomysł na odzyskanie wpływu na gospodarkę. Był to zarazem pomysł na przeprowadzenierewolucji "odgórnej" i "kontrolowanej".

Nie przewidziano, że te zmiany, w tym uwłaszczenie nomenklatury, wprowadzą nowe interesy, które rozsadzą komunistyczny system i sprawią, żenawet elity PRL zapragną jego obalenia. Choćby po to, by za pomocą liberalnych instytucji zabezpieczyć swoje ekonomiczne zdobycze.

Konkluzje

Zasadnicze elementy intelektualnych konstrukcji Walickiego i Staniszkis są uderzająco podobne. Po pierwsze teza, że komunizm upadł wcześniej, niżsię powszechnie mniema i że fazy tego upadku zostały przeoczone. Po drugie, komunizm nie został obalony - podmiotem jego upadku byli samikomuniści. Po trzecie, komuniści zniszczyli komunizm bezwiednie, wskutek swoich błędów. Po czwarte, błędy te były nieprzypadkowe, miałycharakter systemowy. Po piąte, natura tych błędów miała charakter intelektualny, a więc upadek komunizmu dokonał się głowach, w politycznychpojęciach. Po szóste wreszcie, zmiany, jakie zaszły w głowach, miały charakter rewolucji - komuniści wyszli z niej jako zupełnie inna formacjapolityczna, ideowa i intelektualna.

Konstrukcje te są polemiką z ustaleniami historyków. Ci mają skłonność do traktowania polskiego komunizmu jako zjawiska lokalnego. Wydarzenia wPolsce w latach 1982-89 opisują jako całość z własną dynamiką, którą wyznaczają lokalni bohaterowie - "Solidarność", Kościół i formacja polskichkomunistów. Tymczasem przy całej nietypowości polskiego komunizmu jego upadek nie był wydarzeniem lokalnym. Nie tylko dlatego, że wymagałzgody Moskwy. On po prostu kruszył się wedle tych samych reguł,

co światowy komunizm. Specyfika lokalna dotyczyła tempa upadku, ale nie jego logiki. Polski punkt widzenia trzeba odrzucić, bo nie pozwala namzrozumieć ani istoty komunizmu, ani istoty jego upadku. Jest ciekawy tylko jako materiał do oceny Polaków - elit, opozycji, społeczeństwa. Ichroztropności i patriotyzmu. Komunizm polski służy zatem badaniu Polaków, a nie komunizmu. W modelach Walickiego i Staniszkis "Solidarność" wogóle się nie pojawia, co wyraźnie sugeruje, iż zdaniem tych autorów komunizm upadł wskutek sił poważniejszych niż procesy rozpadowe wprowincjach.

Tym jednak, co buduje podstawowe napięcie między modelem Walickiego a ustaleniami historyków, jest tempo kruszenia się totalitaryzmu. Historycysądzą, że proces ten zachodził wolniej, zdaniem większości totalitaryzm przetrwał aż do lat 80.

Np. Krystyna Kersten, polemizując z Walickim, pisze: "ewolucyjne zmiany [...] nie naruszyły porządku opartego na niezmienionych w istociepodstawach". Podobną linię odnaleźć można w historiografii zachodniej. Jej wybitny przedstawiciel Martin Malia przyznaje, że przywódcykomunistyczni szybko odwrócili się od ideologii (kiedyś Breżniew uciął wywody Susłowa, głównego strażnika ortodoksji, mówiąc, że nic z nich nierozumie). Jednak - jak twierdzi Malia - nie można spłycać związku między ideologią a praktyką. A ten polega na tym, że podstawowe instytucjeporządku radzieckiego, utworzone do 1935 roku, były tworami ideologii, były "programem partii utrwalonym w stali, betonie i wszechobecnymaparacie". Te struktury nie wymagały dalszego ideologicznego zaangażowania, a nawet wiary u ludzi będących trybikami tej maszyny.

Niemal wszyscy badacze utrzymują, że stalinizm trwał do końca epoki Breżniewa. Nawet Zbigniew Brzeziński. Jednak wydaje się, że to właśnieWalicki ma rację. Jego koronny argument brzmi: gdyby ZSRR wraz z krajami satelickimi pozostał totalitarny aż do lat 1989-91, to załamanie sięsowieckiego imperium "byłoby teoretycznie niewytłumaczalne i praktycznie niemożliwe". W istocie wszystkie opisy oparte na długim trwaniuniezmiennego totalitaryzmu rozbijają się o nagłość upadku. Malia, intelekt chłodny i konsekwentny, dobrze to zrozumiał i aby wyjaśnić upadekkomunizmu, buduje teorię rewolucji z Jelcynem w roli głównej w 1991 roku. Ma przy tym poczucie, że rewolucja ta potrzebna mu jest raczej zewzględu na logikę systemu, niż ze względu na podobieństwo do realnych zdarzeń. Ale taka jest cena za odrzucenie teorii niezauważonego,stopniowego upadku. Ci, którzy jej nie chcą zapłacić, muszą przyjąć ideę rewolucji, której również nikt nie zauważył.

Nagły upadek komunizmu rację przyznał Walickiemu. Skoro komunizm upadł tak szybko i łatwo, widocznie zaczął padać na długo wcześniej (a żepadał wolno, huku nie było słychać). I to jego padanie było substancją wydarzeń ostatnich lat, a nie jego trwanie. Walicki nie neguje zła, którekomunistyczny system nadal wyrządzał. On tylko wskazuje, że od pewnego momentu to nie zło było istotą wydarzeń, ale procesy rozpadowe, które -notabene - zmniejszały zakres zła.

Teoria Walickiego sprawnie tłumaczy zarówno okoliczności upadku komunizmu, jak też ich wewnętrzną konieczność. Generalnie rzecz ujmując,komunizm musiał paść ze względu na niemożność zrealizowania swej idei. Nie mógł dać tego, co obiecywał, więc wiara w niego musiała się z czasemwypalić. A że nawet terror był owocem entuzjazmu, nie można go było podtrzymywać w nieskończoność. Komunizm nie wytworzył normalnychinstytucji władzy. Tu nawet armia nie była zwykłą siłą - nagą i realną. Ona również wymagała ideologicznego paliwa.

Walicki głosi w istocie tezę o nierealności komunizmu. Istniał on w głowie jako siła przekonań i póki w niego wierzono, wydawał się potęgą. Gdyprzestano, rozwiał się bez śladu jak doznania ze zbiorowej hipnozy. Co ciekawe, do podobnych tez doszedł również Malia (długo uważany przezWalickiego za antykomunistycznego radykała). Uświadomił on sobie, że kryzys gospodarczy nie mógł obalić komunizmu, bo ten - w czasie wielkiegogłodu czy wojny - funkcjonował przy znacznie niższych wskaźnikach. Upadek gospodarki był ważny głównie w wymiarze mentalnym - jako destrukcjamitu podtrzymującego system. Mitu o wyższości socjalizmu nad kapitalizmem. Konkluzja Malii okazuje się zatem podobna jak Walickiego -komunizm upadł w głowach. A było to możliwe dlatego, że istniał on właśnie w głowach. Mógł się rozsypać jak domek z kart - konkluduje Malia - tylkodlatego, bo był w istocie takim domkiem z kart.

Page 297: Binder artykuły

Metafora domku z kart pojawia się też u Staniszkis, ale w nieco innym kontekście. "Komunizm rozpadł się w 1989 roku niczym domek z kart. To, żeposzło tak łatwo, było policzkiem - zarówno dla ofiar reżimu, jak i dla jego operatorów, a także dla najliczniejszej w nim grupy: oportunistów". Tozapewne jest powodem, że owe ofiary, operatorzy, oportuniści, a nawet historycy starają się udramatyzować upadek komunizmu. Zwłaszczaantykomuniści. Groteskowość jego zgonu, ujawniony dobitnie surrealizm systemu zdają się kamieniem obrazy dla stu milionów ofiar komunizmu.Stąd poszukiwanie siły, która w imieniu tych stu milionów odesłała komunistów na śmietnik historii.

Jednak chłodna analiza cofa nas do elementarnego pytania: w jaki sposób coś tak małego, jak ówczesna opozycja, mogło pokonać coś tak dużego, jakmoskiewskie imperium. I okazuje się, że jest to niemożliwe, że jedyną siłą, której możemy przypisać pobicie komunizmu był... sam komunizm.

Modele stworzone przez Andrzeja Walickiego i Jadwigę Staniszkis są ciekawsze niż to wszystko, co ma do zaproponowania cała współczesna - ipolska, i zachodnia - historiografia. A mimo to oba opisy wegetują na obrzeżach głównego nurtu życia intelektualnego. I to w dodatku ze względu narzekomy radykalizm polityczny autorów. A przecież jest dokładnie odwrotnie - skoro rzekomy filokomunista i ponoć radykalna antykomunistkastworzyli coś tak zbieżnego, to trudno o lepszy dowód ich intelektualnej bezstronności.

A co do polityki... Warto dostrzec, że Staniszkis i Walickiemu udało się to, co kiedyś zaproponowali. Adam Michnik i Włodzimierz Cimoszewicz. Otóżudało im się stworzyć zręby wspólnej historii PRL.

Robert Krasowski

Robert Krasowski

Przeoczyliśmy dwa doniosłe opisy upadku systemu komunistycznego. Dlaczego?

Narodziny komunizmu wywołały w polskiej kulturze olbrzymie zainteresowanie, a dwa dzieła - "Zniewolony umysł" Czesława Miłosza i "Główne nurtymarksizmu" Leszka Kołakowskiego - stały się głośne na całym świecie. Zmierzch komunizmu nie wywołał już takiego poruszenia umysłów. Nawethistorycy nie stawiają sobie pytania: "dlaczego upadł komunizm?", poprzestając na mechanicznym wyliczaniu towarzyszących temu zdarzeń. Ten brakzainteresowania sprawił, że naszej uwadze umknęły dwa opisy - intelektualnie równie doniosłe - Andrzeja Walickiego i Jadwigi Staniszkis. Opisy teodrzucono, bo ich autorów uznano za politycznych radykałów.

Zacznijmy od Walickiego. Choć jest wybitnym historykiem idei, jego uwagi na temat upadku komunizmu uznano za ekspresję osobistych fobii. Niebez powodu. Walicki nigdy nie krył niechęci do antykomunistycznej opozycji i już w latach 70. polemizował z lansowanym przez nią czarnymportretem komunistów. Polemizował z takim zapałem, że jego teksty ułożyły się z czasem w apologię. Komuniści wyłaniali się z niej jako patrioci,którzy mądrze i ostrożnie robią to, co swą niecierpliwością opozycja może jedynie zepsuć.

Gdy więc w połowie lat 90. Walicki uporządkował swoje poglądy, zupełnie je zlekceważono. Przeoczono tym samym błyskotliwą teorię, która objaśniłamechanizm upadku komunizmu w sposób, jaki nikomu wcześniej nie przyszedł do głowy. Jego zrozumienie wymaga jednego wysiłku - nie wolno sięskupiać na śledzeniu korzyści, jakie wynieść z niego mogą komuniści. Choć na chwilę warto uwierzyć, że autorowi chodzi o nową perspektywęwidzenia, z której historia upadku komunizmu przedstawi się zupełnie inaczej.

Walicki, czyli droga zwątpienia

Punkt wyjścia Walickiego jest typowy dla zagorzałych antykomunistów. Oparł się bowiem na totalitarnym rozumieniu komunizmu, czyli takim, któreterror i totalne zniewolenie wpisuje w jego naturę. Wbrew temu co twierdzili sentymentalni lewicowcy (z Zachodu i ze Wschodu), nieludzkie represjenie były przypadkiem, ale konsekwencją leżącej u podstaw komunizmu totalitarnej ideologii. Stawiając szaleńczy cel - budowę Nowego Człowieka -ideologia uzasadniła totalną kontrolę, terror i ludobójstwo jako niezbędne po temu środki.

Uznanie stalinizmu za istotę komunizmu ma puentę, której się z reguły nie zauważa. Otóż w stalinowskim świecie nie ma miejsca na odwilż. Wstalinowskim świecie każde zelżenie totalitarnych więzów jest zdradą idei, a więc aktem dekomunizacji. Jest podważeniem komunistycznej normy,która wszelkimi siłami każe zmierzać w stronę utopii. Patrząc z perspektywy wielkich czystek, kolektywizacji i ludobójstwa - perspektywy dlakomunizmu miarodajnej - Chruszczow, Gomułka czy Gierek okazują się dekomunizatorami. Niszczyli komunizm, odłupując prawdy wiary i praktyki,na których się opierał.

Warto to powtórzyć. Zdaniem Walickiego, to nie były "poluzowania", to była prawdziwa dekomunizacja. Chruszczow wyrwał z korpusu doktrynymasowe represje, Gomułka ocalił prywatne rolnictwo i Kościół, Gierek sprowadził socjalizm do masowej produkcji pralek i samochodów. To byłyrewolucje, które niszczyły stalinowskie realia. Używając takich pojęć jak "poluzowanie", przegapiamy istotę wydarzeń. To mianowicie, że każdepoluzowanie było zburzeniem ważnego filaru ideologii, a efektem upadku każdego filaru był znaczący wzrost wolności, co każdy mieszkaniecimperium z miejsca odczuwał na własnej skórze.

Konsekwencją teorii Walickiego jest teza, że to komuniści zwrócili swym ludom wolność. Ale przypadkiem. Zmęczeni pogonią za socjalizmem ikłopotami, jakie rodziła ideologia, zapominali o Sprawie. Coraz bliższa im była myśl, że wygodniej jest rządzić bardziej pragmatycznym systemem.Czas pokazał, że był to błąd - rozmiękczanie systemu było samobójstwem i gdyby komuniści o tym wiedzieli, zapewne by tego nie zrobili. Nie zmieniato faktu, że to oni sami, własnymi rękami, cegła po cegle, rozmontowali gmach komunizmu.

Przyjmując za punkt odniesienia stalinowski totalitaryzm, Walicki przesunął środek ciężkości historii. Wydarzenia końca lat 80. - które zwykle określasię mianem upadku komunizmu - w jego opisie stały się ostatnią fazą upadku postkomunizmu. Sam komunizm upadł znacznie wcześniej, ale ten fakt- uwaga! - został p r z e o c z o n y. Z dwóch powodów. Po pierwsze, nikt nie był zainteresowany ogłaszaniem kolejnych faz upadku. Sami komuniścinie eksponowali tego, bo komunistyczne slogany stanowiły ich oficjalny tytuł do władzy. Z kolei antykomuniści dowodzili stałej naturykomunistycznego totalitaryzmu, aby demonizować przeciwnika i w ten sposób zwiększać poparcie dla swojej sprawy. "I jednym i drugim - piszeWalicki - chodziło o to, aby ukryć wzrastającą słabość ruchu komunistycznego. Pierwsi obawiali się ideologicznej delegitymizacji, drudzy zaś

Page 298: Binder artykuły

ideologicznej demobilizacji". Nic dziwnego, że upadek komunizmu zaczęto przeżywać, gdy historia zaszła już dużo dalej - gdy sypały się autorytarnereżimy, powstałe po komunizmie. Nieudolne, ze zrujnowaną gospodarką, czasem brutalne, ale poza resztkami ideologicznej fasady niemające zkomunizmem wiele wspólnego.

Drugi powód przeoczenia upadku komunizmu był natury intelektualnej. I dawniej, i dziś myli się proces dekomunizowania z demokratyzowaniem,czyli zaprowadzaniem ładu, który dla krytyków komunizmu stanowi cywilizacyjną normę. Dlatego rozumują oni tak: skoro nie było demokratyzacji,nie było też dekomunizacji. Problem w tym, że kruszenie się komunizmu i budowa demokracji to różne rzeczy. Komunizm miał własną tożsamość,swoje przekonania i cele, a więc jego upadek jest erozją tych tożsamości, tych przekonań i tych celów.

Teza o samobójstwie komunizmu, dokonanym w sposób niezauważony zarówno dla publiczności, jak i samej ofiary, brzmi dziwacznie. Jednakrozumowanie Walickiego opiera się na oczywistym postulacie - że zrozumienie historii wymaga uwolnienia się od wyobrażeń własnej epoki. Zperspektywy liberalno-demokratycznych standardów upadku komunizmu nie pojmiemy. Pierwszych aktów dekomunizacji - zwłaszcza w ZSRR - wogóle nie dostrzeżemy. Te stają się wyraźne, gdy spojrzymy oczami komunistów w stalinowskim stylu - a zatem komunistów sensu stricto. Z ichpunktu widzenia Chruszczow dopuścił się zdrady - rezygnując z zinstytucjonalizowanego terroru, wytracił rewolucyjny dynamizm. Wyrwał z systemuelement, który zmuszał nie tylko masy, ale i przywódców do szaleńczego pościgu za utopią. Albo Breżniew. Z naszej perspektywy dogmatycznykomunista, tymczasem, patrząc "od tyłu", był ewidentnym odszczepieńcem - pierwszym szefem KPZR, który zarzucił utopijne ideały.

Budowę socjalizmu zastąpił pragmatycznym umacnianiem istniejącego systemu władzy. A kadrom partyjnym, czyli rycerzom rewolucji, pozwolił sięzamienić w obrastającą w tłuszcz - wskutek korupcji - klasę rządzącą.

Wrażliwość mieszkańca liberalnej demokracji nie rejestruje tych zmian. Odbiera monotonny obraz systemu, który zniewala umysły mas i nadal sięga -choć rzadziej - po mord i gwałt. I dlatego jego uwadze umyka najważniejsze wydarzenie epoki - agonia komunistycznej idei.

Historia opowiadana przez Walickiego różni się od tej, jaką zapamiętali działacze polskiej opozycji. Dla nich sytuacja po 1956 roku niewiele sięzmieniła. Cały czas nie mogli politykować i dlatego - tak odtwarza Walicki ich sposób myślenia - uważali, że system totalitarny trwa w niezmienionejpostaci. W dodatku, im bardziej słabły represje, tym dotkliwiej były odczuwane. Bardziej upokarzały i budziły większy gniew. To sprawiało, żeopozycja pozostawała ślepa na zachodzące zmiany.

Co by zobaczyła, gdyby przejrzała na oczy? Gwałtowny upadek ideologii, który wyrzeźbił nowe realia. Czując, że wystarczające oparcie dla ich władzystanowią czołgi Wielkiego Brata, polscy komuniści nie pielęgnowali ideowego fanatyzmu. Już Gomułka odszedł od ortodoksji tak daleko, że w zasadzietrudno go nazwać komunistą. Bo cóż to za komunista - pyta się Walicki - który chce, by polska droga do socjalizmu była "możliwie jak najdłuższa"? Iktóry dla swojej władzy zabiegał o legitymizację narodową?

Komunizm jako idea umarł w Polsce za czasów Gierka. "Większość członków PZPR-u okresu gierkowskiego - pisze Walicki - jawnie gardziłamarksizmem, nie lubiła, gdy nazywano ją komunistami, uzasadniała swoje opcje polityczne na gruncie pragmatycznie pojmowanego patriotyzmu".Partia skupiła się na eksponowaniu swoich sukcesów w modernizowaniu gospodarki i podnoszeniu stopy życiowej. Nauce i kulturze oddała potężnąporcję wolności, bo po upadku idei nie miała wobec niej konkretnych roszczeń. Zaakceptowała nawet pojawienie się opozycji antysystemowej. Kropkęnad "i" postawił Jaruzelski, który zrezygnował z wszelkich ideologicznych pozorów. Stan wojenny, który uznano za symbol jego rządów, jeśli czegośdowiódł, to słabości władzy. Partia nie żądała już poparcia, ona tylko walczyła o brak jawnego sprzeciwu. Nawet nie śmiała pomyśleć, żeby jakieś ideewbijać komuś do głowy.

Scenariusz polski, błyskawicznej erozji ideologii, był lokalną osobliwością. Ale to chyba on naprowadził Walickiego na myśl, że charakterkomunistycznego systemu i kondycja ideologii są ściśle ze sobą związane. A zwłaszcza, że najważniejszy parametr systemu - zakres społecznejwolności zależy od intensywności komunistycznych przekonań. Im wiara rządzących mniejsza, tym wolność rządzonych większa.

Z czasem Walicki uznał, że rola ideologii była jeszcze poważniejsza. Że wyznaczyła ona stan całego systemu komunistycznego. W sensie zasadniczym -otóż motorem upadku komunizmu był uwiąd ideologii. Oczywiście taka teza brzmi zawrotnie. Nie dość, że uzależnia kondycję imperium od jednegotylko parametru, to jeszcze od czynnika najbardziej irrealnego - od idei, a nie gospodarki czy armii. Zarówno sowietolodzy, jak i opozycjoniści zwyklipoważnie traktować ideologię jedynie w fazie instalowania komunizmu. Potem jej rola miała niknąć na rzecz realnych instrumentów władzy. Walickirozumuje inaczej. Komunizm zrodził się z wiary w kilka marksowskich myśli i upadł, gdy ta wiara się załamała.

O ile polski scenariusz szybkiego uwiądu ideologii otworzył Walickiemu oczy na naturę upadku komunizmu, to typowe dla ZSRR powolne tempoukazało logikę tego upadku. Otóż moc idei komunistycznej skruszyła się w trzech taktach. Chruszczow zamienił przymus wiary w wiarę. Breżniewwiarę w obłudę. Gorbaczow obłudę w wolność słowa. Każdy z tych ciosów był silny i w zasadzie zabójczy, choć wyszło to na jaw dopiero później.Mechanizmy ideologicznej kontroli, stosowane w ZSRR niemal do końca, sprawiły, że przeoczono rosnącą słabość ideologii. Nie to nawet, że przestałabyć politycznym kompasem dla mas, ale że przestała być ważna dla elit. A przestała na tyle, że Gorbaczow spróbował pogodzić radziecki socjalizm zjego zaprzeczeniem: wolnością, demokracją i rynkiem.

Gorbaczow popełnił ten sam błąd co sowietolodzy, którzy dwie dekady wcześniej twierdzili, że system może przetrwać bez ideologii, bo realneinstrumenty władzy nie zależą od ideologicznych zaklęć. Okazało się, że było odwrotnie. Dlatego tak powierzchowne - zdaniem krytyków - zmiany, jakpierestrojka i głasnost, w całości skruszyły podstawy komunistycznej władzy. Dlatego komunizm nie zdołał się przekształcić w autorytaryzm, nieokrzepł w nieideologicznej formie w oparciu o armię. Bo komunizm istniał w głowach. Narodził się w głowach, a potem dzierżył władzę nad realnymświatem, dopokąd w niego wierzono. Gdy wiara zwiędła, z gmachu komunistycznej tyranii nic nie zostało.

Walicki nie przypisuje komunistom szczególnej zasługi. Procesy rozpadowe przebiegały chaotycznie, poza ich wolą i wiedzą. Jak pisze: "system padł,bo wykruszyła się do końca totalitarna wola jego zwolenników". Ale takie stwierdzenie to zarazem dowód, że komuniści przeszli autentycznąkonwersję.

Staniszkis, czyli rewolucja w wyobraźni

Page 299: Binder artykuły

Drugi model upadku komunizmu zbudowała Jadwiga Staniszkis. Podzielił on ten sam los, co model Walickiego, i dokładnie z tych samych powodów.Również Staniszkis uznano za radykała. Mało kto dostrzegł, że jej rozpoznania opublikowane dekadę po upadku komunizmu opierają się na innychprzesłankach niż te, pisane przez nią na gorąco.

Staniszkis również uważa, że komunizm upadł w głowach. Rewolucje biorą swój początek w wyobraźni - powtarza za Heglem i w oparciu o tękonstatację buduje swój model. Motorem zmian w wyobraźni, które obaliły komunizm, nie była jednak utrata wiary w ideologię, ta była skutkiem.Podstawowe doświadczenie komunistycznej wyobraźni miało charakter ściśle polityczny - było to gwałtowne słabnięcie władzy. Wskutekmechanizmów, o których niżej będzie mowa, komuniści coraz szybciej tracili kontrolę nad rzeczywistością. Próbując zrozumieć, co się dzieje,uświadomili sobie rzecz bodaj gorszą - że rzeczywistości nie tylko nie kontrolują, ale nawet nie pojmują. Że komunizm tak odizolował ich od realiów,iż procesy zachodzące w społeczeństwie i w gospodarce stały się dla nich zagadką. Próby wyrwania się z izolacji, nawiązania kontaktu z realnymświatem, by odbudować siłę władzy, pchnęły komunistów do szukania nowych pojęć. Logika systemu sprawiła jednak, że wybrano pojęcia dla nichsamobójcze, że za reformy wzmacniające władzę uznano te, które ją ostatecznie dobiły. Opis upadku komunizmu, zaproponowany przez Staniszkis, torekonstrukcja intelektualnych błędów popełnionych przez komunistów i pokazanie ich jako błędów systemowych. Biorących się nie z przypadku ani zesłabości konkretnych umysłów, ale z natury sytuacji.

Analiza Staniszkis poszła w inną stronę niż typowe politologiczne modele. Te koncentrują się na wyliczaniu słabości komunizmu (które są raczejoczywiste) oraz na ustalaniu, które z nich zadecydowały o jego upadku (co jest już mniej przekonujące). Staniszkis odwróciła problem - istotą analizyuczyniła nie słabości, ale sposób przeżywania tych słabości przez komunistyczną władzę. Dokładnie wedle recepty Hegla świadomość została uznanaza pole, na którym toczą się dzieje. Staniszkis skupiła się na świadomości w kluczowej sprawie - przy opisie procesu słabnięcia władzy. Jasnodostrzegła, że główne pytanie nie dotyczy przyczyn upadku komunizmu, ale postawy komunistów wobec tego upadku. Zagadkowe jest nie to, żeupadło imperium, ale sposób w jaki upadło - bez sprzeciwu władzy, a często z jej akceptacją. Taki przebieg wydarzeń stawiał świadomość komunistóww centrum uwagi.

Staniszkis ustaliła, że głównym doświadczeniem elit późnego komunizmu było słabnięcie władzy. Zupełnie irracjonalne, bo nie biorące się z faktu jejutraty na rzecz kogoś innego. Komuniści tracili po prostu kontrolę nad realnymi procesami. Na przykład nad procesami gospodarczymi. Ich władza -nominalnie rzecz biorąc - pozostawała ta sama, nadal ustalali wszystkie parametry ekonomiczne, od cen i płac po marże i podaż pieniądza, a jednakkońcowy rezultat, czyli wysokość produkcji, od nich już nie zależał. System tracił sterowność. Z początku komuniści próbowali ją odzyskać prostymiingerencjami - np. zmieniając płace lub ceny. Jednak okazało się, że rzeczywistość nie reaguje, że uniezależniła się od wszystkich dostępnychinstrumentów władzy. Mało tego. Komuniści uświadomili sobie, że nawet nie widzą konsekwencji swoich działań. Poddane ich władzy wielkościgospodarcze uległy takiemu odrealnieniu, że o niczym już nie informowały. Stały się elementami świata fikcji. Rzeczywistość stawała się więc corazbardziej zagadkowa. Co się naprawdę dzieje w gospodarce? Co jest zepsute, a co sprawnie działa? To były pytania, na które nikt już nie potrafiłodpowiedzieć. Podobne trudności mieli komuniści w innych sferach rządzenia.

Ale kruszyła się nie tylko ta część władzy, którą opisuje się jako władzę nad czymś - nad gospodarką, nad postawami społecznymi. Słabł także samkręgosłup władzy - sprawność aparatu rządzenia. Decyzje władzy w nim grzęzły i gubiły racjonalność. I znowu - proces ten był dla elitkomunistycznych o tyle dziwny, że dotyczył władzy totalnej, która z założenia nie powinna natrafiać na żaden opór. Jako pierwszy naturę tychproblemów dostrzegł Stalin, twórca komunistycznego systemu władzy. "Stalin - pisze Staniszkis - zwracał uwagę na antypaństwowy charakter totalnejwładzy, woluntaryzm, zacieranie granic między społeczeństwem a administracją, działanie poza prawem i bez ustalonych procedur (jak byśmy żyli wkonspiracji), na podstawie nieformalnych powiązań osobistych". Pod koniec epoki Breżniewa wady władzy totalnej były już widoczne dla całejkomunistycznej elity.

Skupiona na świadomości komunistycznych władców, Staniszkis uważnie przewertowała raporty pisane przez analityków Kremla. A w nich corazbardziej uporczywie zaczął pojawiać się wątek ograniczenia władzy. Uświadomiono sobie na przykład, że gdyby istniały w gospodarce sfery wolne odkontroli, władza miałaby miernik, którym mogłaby oszacować skuteczność swoich działań. Miałaby lustro, w którym mogłaby się przejrzeć, szczelinę,przez którą mogłaby oglądać realny świat. Podobne intuicje pojawiły się w przypadku organizacji aparatu władzy. Następca Breżniewa - Andropow -uznał, że bardzo pożyteczna jest praworządność, która choć władzę krępuje, to zarazem likwiduje jej arbitralność. Reformy Andropowa, jego walka zkorupcją, były w istocie zakamuflowanym programem walki z tą arbitralnością.

Materiału do rozmyślań dostarczały również bieżące wydarzenia. Na przykład, gdy w Polsce wybuchła "Solidarność", analitycy z Kremla uświadomilisobie - do szefów KPZR prawda ta dotarła długo później - korzyści płynące z zalegalizowania związków zawodowych. Bo nie dość, że kanalizują onegniew społeczny, to jeszcze pozwalają tym gniewem manipulować. Gdy pod tym kątem spojrzano na demokratyczne instytucje, wiele z nich wykazałopodobne zalety. Co prowadziło do wniosku, że na ich istnieniu wcale nie trzeba stracić.

Przeżywając słabość swych rządów, analizując jej powody, komuniści dotarli do paradoksu władzy totalnej. Choć tego doświadczenia nie potrafilijasno nazwać, jego morał był wyraźny - zbyt szeroka władza niszczy własne podstawy. Pod wpływem tego doświadczenia zmienił się ich sposóbrozumienia władzy. W połowie lat 80. komuniści wiedzieli już, że władza nie polega na decydowaniu o wszystkim, ale na kontroli nad ogólnymkierunkiem realnych procesów. Wiedzieli też, że kontrola jest możliwa tylko wtedy, gdy istnieją sfery od władzy niezależne.

Czy byli świadomi, jak daleko zrywali z komunistycznymi dogmatami? Bez wątpienia pomniejszali przed sobą skalę rewizji. Nie zmienia to faktu, żeich wyobrażenie silnej władzy przybrało zupełnie nowy kształt - formułę rządów totalnych, sprawowanych nad każdym człowiekiem i każdymwydarzeniem, zastąpiła formuła władzy sterującej generalnymi procesami za pomocą generalnych reguł i korygującej swe błędy dzięki istnieniu sferyod niej niezależnej.

Nowe rozumienie władzy przyniosło prawdziwą rewolucję. Doprowadziło komunistów do konkluzji że - uwaga! - warunkiem wzmocnienia władzy jestjej c z ę ś c i o w e o d d a n i e. Że liberalizując i demokratyzując system, odbudują jego moc. W ten właśnie sposób zrodził się scenariusz, który byłrealizowany w latach 80. i doprowadził komunizm do upadku.

Komunizm upadł, bo w nękanych przez codzienne kłopoty głowach komunistów zaszła rewolucyjna zmiana. Zmiana, którą Staniszkis umieszcza napoziomie epistemologii. To nie był nowy koncept polityczny, który jednego dnia się przyjmuje, a drugiego można odrzucić. To był nowy sposób

Page 300: Binder artykuły

patrzenia na świat, nowa perspektywa, z której wszystko stało się inne - to, co było dawniej racjonalne, stało się głupie, co było skuteczne, wyglądałośmiesznie, co było korzystne, okazało się ewidentną szkodą. Taka rewolucja jest wydarzeniem w swym przebiegu nieświadomym. Z początku jestwątpliwością co do starych reguł, i jako taka jest jeszcze niewyraźna, natomiast gdy staje się pewnością nowych zasad, ginie dawny punkt odniesienia.Sami zainteresowani mają wrażenie, że ślęczą nad tą samą grą i nawet nie dostrzegają momentu, w którym reguły szachów zostały zastąpione w ichumysłach zasadami warcabów. Robią coś zupełnie innego, bo za sprawą epistemologicznej rewolucji widzą inny świat, a i siebie postrzegają zupełnieinaczej.

Jeśli to przełożymy na interesujący nas kostium historyczny, otrzymamy tezę podobną do tezy Walickiego. Również w ujęciu Staniszkis to nieaspiracje społeczeństw, nie walka opozycji ani żądania Zachodu, ale zmaganie się elit komunistycznych z paradoksem władzy totalnej pchnęło je wkierunku liberalizujących i demokratyzujących reform. To, co potem doprowadziło komunizm do upadku, było pomysłem na jego transformację. Alenie w demokrację, lecz w prężny autorytaryzm, który miał się pozbyć tych elementów władzy, które ją osłabiają. Motorem tych zmian było nowepojmowanie mechanizmów rządzenia, niemające nic wspólnego z demokratyczną czy liberalną konwersją. Komunistów zdekomunizował nie kryzyswiary, jak chciał Walicki, ale kryzys władzy. Odstąpili od komunizmu, bo znaleźli lepszą formułę ustabilizowania swoich rządów.

W Polsce do szukania nowych rozwiązań komuniści zostali zmuszeni po tym, jak Gorbaczow wycofał się z doktryny Breżniewa. Stanął przed nimiproblem, jak zapanować nad społeczeństwem bez pomocy rosyjskich czołgów. Wśród partyjnych intelektualistów stała się wówczas modna tzw. szkołapraw własności. W zmianach własnościowych dostrzeżono pomysł na odzyskanie wpływu na gospodarkę. Był to zarazem pomysł na przeprowadzenierewolucji "odgórnej" i "kontrolowanej".

Nie przewidziano, że te zmiany, w tym uwłaszczenie nomenklatury, wprowadzą nowe interesy, które rozsadzą komunistyczny system i sprawią, żenawet elity PRL zapragną jego obalenia. Choćby po to, by za pomocą liberalnych instytucji zabezpieczyć swoje ekonomiczne zdobycze.

Konkluzje

Zasadnicze elementy intelektualnych konstrukcji Walickiego i Staniszkis są uderzająco podobne. Po pierwsze teza, że komunizm upadł wcześniej, niżsię powszechnie mniema i że fazy tego upadku zostały przeoczone. Po drugie, komunizm nie został obalony - podmiotem jego upadku byli samikomuniści. Po trzecie, komuniści zniszczyli komunizm bezwiednie, wskutek swoich błędów. Po czwarte, błędy te były nieprzypadkowe, miałycharakter systemowy. Po piąte, natura tych błędów miała charakter intelektualny, a więc upadek komunizmu dokonał się głowach, w politycznychpojęciach. Po szóste wreszcie, zmiany, jakie zaszły w głowach, miały charakter rewolucji - komuniści wyszli z niej jako zupełnie inna formacjapolityczna, ideowa i intelektualna.

Konstrukcje te są polemiką z ustaleniami historyków. Ci mają skłonność do traktowania polskiego komunizmu jako zjawiska lokalnego. Wydarzenia wPolsce w latach 1982-89 opisują jako całość z własną dynamiką, którą wyznaczają lokalni bohaterowie - "Solidarność", Kościół i formacja polskichkomunistów. Tymczasem przy całej nietypowości polskiego komunizmu jego upadek nie był wydarzeniem lokalnym. Nie tylko dlatego, że wymagałzgody Moskwy. On po prostu kruszył się wedle tych samych reguł,

co światowy komunizm. Specyfika lokalna dotyczyła tempa upadku, ale nie jego logiki. Polski punkt widzenia trzeba odrzucić, bo nie pozwala namzrozumieć ani istoty komunizmu, ani istoty jego upadku. Jest ciekawy tylko jako materiał do oceny Polaków - elit, opozycji, społeczeństwa. Ichroztropności i patriotyzmu. Komunizm polski służy zatem badaniu Polaków, a nie komunizmu. W modelach Walickiego i Staniszkis "Solidarność" wogóle się nie pojawia, co wyraźnie sugeruje, iż zdaniem tych autorów komunizm upadł wskutek sił poważniejszych niż procesy rozpadowe wprowincjach.

Tym jednak, co buduje podstawowe napięcie między modelem Walickiego a ustaleniami historyków, jest tempo kruszenia się totalitaryzmu. Historycysądzą, że proces ten zachodził wolniej, zdaniem większości totalitaryzm przetrwał aż do lat 80.

Np. Krystyna Kersten, polemizując z Walickim, pisze: "ewolucyjne zmiany [...] nie naruszyły porządku opartego na niezmienionych w istociepodstawach". Podobną linię odnaleźć można w historiografii zachodniej. Jej wybitny przedstawiciel Martin Malia przyznaje, że przywódcykomunistyczni szybko odwrócili się od ideologii (kiedyś Breżniew uciął wywody Susłowa, głównego strażnika ortodoksji, mówiąc, że nic z nich nierozumie). Jednak - jak twierdzi Malia - nie można spłycać związku między ideologią a praktyką. A ten polega na tym, że podstawowe instytucjeporządku radzieckiego, utworzone do 1935 roku, były tworami ideologii, były "programem partii utrwalonym w stali, betonie i wszechobecnymaparacie". Te struktury nie wymagały dalszego ideologicznego zaangażowania, a nawet wiary u ludzi będących trybikami tej maszyny.

Niemal wszyscy badacze utrzymują, że stalinizm trwał do końca epoki Breżniewa. Nawet Zbigniew Brzeziński. Jednak wydaje się, że to właśnieWalicki ma rację. Jego koronny argument brzmi: gdyby ZSRR wraz z krajami satelickimi pozostał totalitarny aż do lat 1989-91, to załamanie sięsowieckiego imperium "byłoby teoretycznie niewytłumaczalne i praktycznie niemożliwe". W istocie wszystkie opisy oparte na długim trwaniuniezmiennego totalitaryzmu rozbijają się o nagłość upadku. Malia, intelekt chłodny i konsekwentny, dobrze to zrozumiał i aby wyjaśnić upadekkomunizmu, buduje teorię rewolucji z Jelcynem w roli głównej w 1991 roku. Ma przy tym poczucie, że rewolucja ta potrzebna mu jest raczej zewzględu na logikę systemu, niż ze względu na podobieństwo do realnych zdarzeń. Ale taka jest cena za odrzucenie teorii niezauważonego,stopniowego upadku. Ci, którzy jej nie chcą zapłacić, muszą przyjąć ideę rewolucji, której również nikt nie zauważył.

Nagły upadek komunizmu rację przyznał Walickiemu. Skoro komunizm upadł tak szybko i łatwo, widocznie zaczął padać na długo wcześniej (a żepadał wolno, huku nie było słychać). I to jego padanie było substancją wydarzeń ostatnich lat, a nie jego trwanie. Walicki nie neguje zła, którekomunistyczny system nadal wyrządzał. On tylko wskazuje, że od pewnego momentu to nie zło było istotą wydarzeń, ale procesy rozpadowe, które -notabene - zmniejszały zakres zła.

Teoria Walickiego sprawnie tłumaczy zarówno okoliczności upadku komunizmu, jak też ich wewnętrzną konieczność. Generalnie rzecz ujmując,komunizm musiał paść ze względu na niemożność zrealizowania swej idei. Nie mógł dać tego, co obiecywał, więc wiara w niego musiała się z czasemwypalić. A że nawet terror był owocem entuzjazmu, nie można go było podtrzymywać w nieskończoność. Komunizm nie wytworzył normalnychinstytucji władzy. Tu nawet armia nie była zwykłą siłą - nagą i realną. Ona również wymagała ideologicznego paliwa.

Page 301: Binder artykuły

© Ringier Axel Springer. Artykuł wydrukowany z Newsweek.pl.

Walicki głosi w istocie tezę o nierealności komunizmu. Istniał on w głowie jako siła przekonań i póki w niego wierzono, wydawał się potęgą. Gdyprzestano, rozwiał się bez śladu jak doznania ze zbiorowej hipnozy. Co ciekawe, do podobnych tez doszedł również Malia (długo uważany przezWalickiego za antykomunistycznego radykała). Uświadomił on sobie, że kryzys gospodarczy nie mógł obalić komunizmu, bo ten - w czasie wielkiegogłodu czy wojny - funkcjonował przy znacznie niższych wskaźnikach. Upadek gospodarki był ważny głównie w wymiarze mentalnym - jako destrukcjamitu podtrzymującego system. Mitu o wyższości socjalizmu nad kapitalizmem. Konkluzja Malii okazuje się zatem podobna jak Walickiego -komunizm upadł w głowach. A było to możliwe dlatego, że istniał on właśnie w głowach. Mógł się rozsypać jak domek z kart - konkluduje Malia - tylkodlatego, bo był w istocie takim domkiem z kart.

Metafora domku z kart pojawia się też u Staniszkis, ale w nieco innym kontekście. "Komunizm rozpadł się w 1989 roku niczym domek z kart. To, żeposzło tak łatwo, było policzkiem - zarówno dla ofiar reżimu, jak i dla jego operatorów, a także dla najliczniejszej w nim grupy: oportunistów". Tozapewne jest powodem, że owe ofiary, operatorzy, oportuniści, a nawet historycy starają się udramatyzować upadek komunizmu. Zwłaszczaantykomuniści. Groteskowość jego zgonu, ujawniony dobitnie surrealizm systemu zdają się kamieniem obrazy dla stu milionów ofiar komunizmu.Stąd poszukiwanie siły, która w imieniu tych stu milionów odesłała komunistów na śmietnik historii.

Jednak chłodna analiza cofa nas do elementarnego pytania: w jaki sposób coś tak małego, jak ówczesna opozycja, mogło pokonać coś tak dużego, jakmoskiewskie imperium. I okazuje się, że jest to niemożliwe, że jedyną siłą, której możemy przypisać pobicie komunizmu był... sam komunizm.

Modele stworzone przez Andrzeja Walickiego i Jadwigę Staniszkis są ciekawsze niż to wszystko, co ma do zaproponowania cała współczesna - ipolska, i zachodnia - historiografia. A mimo to oba opisy wegetują na obrzeżach głównego nurtu życia intelektualnego. I to w dodatku ze względu narzekomy radykalizm polityczny autorów. A przecież jest dokładnie odwrotnie - skoro rzekomy filokomunista i ponoć radykalna antykomunistkastworzyli coś tak zbieżnego, to trudno o lepszy dowód ich intelektualnej bezstronności.

A co do polityki... Warto dostrzec, że Staniszkis i Walickiemu udało się to, co kiedyś zaproponowali. Adam Michnik i Włodzimierz Cimoszewicz. Otóżudało im się stworzyć zręby wspólnej historii PRL.

Robert Krasowski

Page 302: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2002-05-11

Cezary MichalskiPostkomunizm Jadwigi Staniszkis

Dzisiaj formułowane przez Jadwigę Staniszkis tezy o bardzo płytkich rezerwachpolskiego modelu transformacji ustrojowej przemawiają do wyobraźni bardziej niżprzed kilku zaledwie laty

W swojej najnowszej książce - "Postkomunizm. Próba opisu" Jadwiga Staniszkis znów okazuje sięmyślicielem niepokornym. Przedstawia historię i dzień dzisiejszy "kapitalizmu politycznego". Unika przytym zarówno jałowej moralistyki, jak też fatalistycznego przyzwolenia dla negatywnych konsekwencji tejspecyficznej, środkowoeuropejskiej formy ustrojowej.

Jadwiga Staniszkis jest bez wątpienia socjologiem kultowym. Co znaczy określenie "kultowy"? Zawiera wsobie zarówno szczery podziw, jak i sporo ambiwalencji. Marshall McLuhan sformułował kiedyś prowokacyjną definicję współczesnego analfabety. Dawniejanalfabetą była osoba, która nie znała jedynego istniejącego medium, to znaczy pisma. Dzisiaj, wświecie, w którym istnieje wiele mediów, analfabeta to zdaniem McLuhana ktoś, kto zna tylko jedno znich. Jadwiga Staniszkis jest przeciwieństwem McLuhanowskiego analfabety. Z tą samą sprawnościąposługuje się medium teoretycznego języka (jej "patologizacje transformacji" czy "ontologizacje patologii"przeszły już do legendy), jak też medium telewizyjnego talk show, 45-sekundowej wypowiedzi wprogramie publicystycznym, a wreszcie felietonu w kobiecych pismach ilustrowanych.Jej ulubioną metodologią jest bricolage - składanie z pojawiających się w jej polu widzenia danychempirycznych, fragmentów teoretycznych języków socjologii, filozofii, a nawet teorii literatury, poręcznegonarzędzia, które pozwala formułować ciekawe twierdzenia o świecie.

To jest Panama...

Właśnie dlatego, że Jadwiga Staniszkis jest socjologiem kultowym, zachętę do lektury jej najnowszejksiążki pozwolę sobie poprzedzić cytatem, który pochodzi z książki innego kultowego autora Johna LeCarre. W "Krawcu z Panamy" ten skłonny do czarnowidztwa autor poczytnych powieści sensacyjnychukazuje dzień dzisiejszy małego latynoskiego kraiku, z zanikającym państwem i skorumpowaną sferąpubliczną. Amerykanie usunęli Noriegę i "odbudowali panamską demokrację", jednak do stabilnegozarządzania tym mało istotnym ogryzkiem państwa przytwierdzonym do bardzo ważnego KanałuPanamskiego wykorzystują oportunistyczne kadry dawnej noriegowskiej nomenklatury. Zamiast"prywatyzowania" funduszy publicznych podstawowym źródłem "akumulacji pierwotnej kapitału" jestnarkobiznes, jednak inne parametry opisywanej rzeczywistości bardzo przypominają Trzecią RP. Zdanie, które za chwilę zacytuję, pochodzi z rozmowy prowadzonej przez dwu sympatyków dawnejantynoriegowskiej "opozycji demokratycznej". Obaj wierzyli w cywilizacyjne i moralne odrodzenie swejojczyzny po upadku narkotykowego barona, ale po jakimś czasie ich wiara znacznie osłabła. Jeden z

nich mówi do drugiego sentencjonalnie: "To jest Panama, tutaj każdy dobry uczynek zostanie ukarany".Podobna konstatacja otwiera ostatnią książkę Jadwigi Staniszkis, zatytułowaną "Postkomunizm. Próbaopisu". Autorka pisze: "Komunizm rozpadł się w 1989 roku niczym domek z kart. To, że poszło tak łatwo,było policzkiem - zarówno dla ofiar reżimu, jak i dla jego operatorów, a także dla najliczniejszej w nimgrupy: oportunistów. Przedstawiciele dwóch ostatnich kategorii szybko jednak odzyskali rezon - w

Page 303: Binder artykuły

grupy: oportunistów. Przedstawiciele dwóch ostatnich kategorii szybko jednak odzyskali rezon - wostatecznym rozrachunku okazało się, że to oni są zwycięzcami. Mniej więcej połowa członków obecnejelity władzy i pieniądza w Polsce zajmowała w czasach komunizmu stanowiska kierownicze, jednatrzecia - wykonywała zawody 'specjalistów’, a tylko 11 procent plasowało się na niższych szczeblachdrabiny społecznej."To samo rozpoznanie, które braciom Kaczyńskim pozwoliło ongiś sformułować podstawowe tezy ichprogramu politycznego, a mniej witalnym moralistom, wypchniętym na margines życia publicznegowspółczesnej Polski, każe dziś wygłaszać bezsilne jeremiady, dla Jadwigi Staniszkis jest po prostupunktem wyjścia do dalszych analiz. Opisuje ona model ustrojowy powstały w wyniku "prywatyzacjinomenklaturowej" z prawdziwie bezosobowym chłodem.

Historia nieuczestnictwa

Każda współczesność ma swoją historię. Także książka Jadwigi Staniszkis rozpoczyna się od krótkiegokursu historii przemian ustrojowych w Europie Wschodniej. Polacy odgrywają w tej historii rolę istotną,choć odmienną od tej, którą znamy z gazet i telewizji.W oficjalnej wersji to masy dzielnych ludzi, pod wodzą demokratycznej opozycji i za przyzwoleniemCzesława Kiszczaka obaliły system, odzyskały suwerenność i położyły podwaliny pod społeczeństwoobywatelskie. Wersja Jadwigi Staniszkis wygląda odrobinę inaczej. Rosjanie decydują się na podzielenie zAmerykanami kontrolą nad Europą Środkową głównie pod naciskiem zapoczątkowanego przezadministrację Ronalda Reagana kolejnego etapu wyścigu zbrojeń. Czynią to także dlatego, żepogłębiająca się niewydolność systemu może doprowadzić do wybuchu o wiele groźniejszego niżnajbardziej nawet niekontrolowana wersja "pieriestrojki". Polacy (bo to nas w końcu interesuje) mieli wpływ na ten proces o tyle, że powstanie, a późniejzgniecenie pierwszej "Solidarności", pozwoliło uświadomić zachodniej opinii publicznej agresywnycharakter sowieckiego "imperium zła". Po drugie skala wydarzeń w Polsce zasiała u co rozsądniejszych"technokratów" z kierownictwa KGB i partii wątpliwości co do dalszej sterowności systemukomunistycznego w jego dotychczasowym kształcie, a także na pełnym obszarze jego dotychczasowegopanowania.Tak więc "Solidarność" okazała się jednym z detonatorów wielkiego wybuchu, choć (tutaj autorka"Postkomunizmu" nie pozostawia nam większych nadziei), elity "Solidarności", nie mówiąc już o jejmasach członkowskich, nie brały w owych przemianach podmiotowego, świadomego udziału. Nie znaczy to, że nie były w tym procesie używane. Proszę się nie martwić, przydaliśmy się na cośHistorii przez duże H. Nasz entuzjazm w kawiarni Niespodzianka, nasze masowe uczestnictwo wwyborach 4 czerwca 1989 roku pozwoliły, zdaniem Jadwigi Staniszkis, stworzyć przekonującąsymboliczną osłonę i uzasadnienie dla najbardziej istotnego wymiaru transformacji. Pod osłoną "siłyspokoju" dokonywała się przemiana własności kolektywnej, niewyodrębnionej, trudnej do zarządzania wmieszaną własność prywatno-publiczną. Realny socjalizm został zastąpiony przez kapitalizmnomenklaturowy, następnie kapitalizm polityczny, a wreszcie przez coś, co zostaje w tej książcenazwane "kapitalizmem państwowym bez państwa".I znowu pojęcia używane gdzie indziej do bezsilnego moralizowania ("kapitalizm nomenklaturowy" byłniemoralny, niemoralny i jeszcze raz niemoralny!) lub traktowane jako tabu ("kapitalizm polityczny" jestwymysłem oszołomów, w Polsce mamy, jak powszechnie wiadomo, wolny rynek i liberalną demokrację!)są u autorki "Postkomunizmu" po prostu przedmiotem drobiazgowych analiz.Jeśli "kapitalizm polityczny" okazuje się w końcu zły, to nie dlatego, że jest niemoralny, że nagradzaoportunistów i wyklucza moralistów. Jest zły, ponieważ wyklucza z równoprawnej gry gospodarczejogromną większość społeczeństwa - zarówno tych, którzy głosują na SLD, jak też tych, którzy przez całąubiegłą dekadę głosowali na różne formacje postsolidarnościowe. Polski model transformacji doprowadziłdo zaniku państwa, do trwałego wyprowadzenia publicznych środków finansowych spod publicznego

zarządu i kontroli, a wreszcie do nieodwracalnego pomieszania własności publicznej i prywatnej.Dzisiaj, gdy mamy w Polsce 18-procentowe bezrobocie i zbliżający się do zera wzrost gospodarczy,formułowane przez Jadwigę Staniszkis tezy o bardzo płytkich rezerwach polskiego modelu transformacjiustrojowej przemawiają do wyobraźni bardziej niż przed kilku zaledwie laty, kiedy z mass mediów lała sięnowa propaganda sukcesu, a każdy czytelnik tygodnika "Wprost" sądził, że nosi w plecaku buławę small-businessmana.

Co robić?

Ale dość jałowego pesymizmu. Nas, polskich humanistów kształcono w końcu po to, abyśmy dostarczali

Page 304: Binder artykuły

Ale dość jałowego pesymizmu. Nas, polskich humanistów kształcono w końcu po to, abyśmy dostarczalinaszym czytelnikom entertainmentu, czyli rozrywki, a nie po to, byśmy zasmucali ich na śmierć.Jadwiga Staniszkis nie jest jałową Kasandrą. Proponuje odbudowę polskiej polityki, na razie choćby naszczeblu lokalnym. Opisuje mechanizmy, które nawet w granicach "kapitalizmu państwowego bezpaństwa" mogłyby pozwolić na bardziej precyzyjne wyodrębnienie własności prywatnej i publicznej.Przede wszystkim zachęca jednak do podjęcia uczciwego wysiłku poznawczego, zamiast kontynuowaniaczegoś, co ona sama nazywa sporami rytualnymi, przesłaniającymi rzeczywistość. Propozycja uczciwego wysiłku poznawczego ma w jej ustach swoją wagę. Sama często łączyła bowiemmoralne zaangażowanie z ekspercką uczciwością i zainteresowaniem dla faktów. Od sierpnia 1980 rokubyła jednym z doradców "Solidarności". Jednocześnie, jako jedna z pierwszych, zdefiniowała pojęcie"martwej struktury" schyłkowego realnego socjalizmu. Masowe protesty społeczne pełniły w owejstrukturze rolę partnera władzy w stabilizowaniu systemu. Zgłaszały roszczenia, które jedyniezcentralizowane państwo komunistyczne było w stanie zaspokoić. W drugiej połowie lat 90. z nadzieją witała pojawienie się AWS-u, a następnie zwycięstwo wyborczeAkcji. Jednocześnie jako pierwsza, w połowie kadencji rządu premiera Jerzego Buzka, ogłosiłapublicznie, że Akcji Wyborczej Solidarność już praktycznie nie ma. Nie istnieje ani jako ośrodek władzy,ani też nie pełni swej funkcji w systemie społecznej reprezentacji. Dzisiaj Jadwiga Staniszkis z ogromnym zainteresowaniem obserwuje SLD. Zawsze próbowałaanalizować struktury realnej władzy, a Sojusz ma do swojej dyspozycji Sejm, Senat, ośrodekprezydencki, posiada silną pozycję w biznesie i sprawuje totalną kontrolę nad publicznymi mediami.Innymi słowy znajduje się w sytuacji lepszej niż jakiekolwiek inne ugrupowanie rządzące formalnieTrzecią Rzecząpospolitą. Jej zainteresowanie wydaje się brać z przekonania, że jeśli postkomuniści nie będą w stanie rządzićPolską, znaczy to, że III RP jest krajem definitywnie nierządnym, zaprojektowanym w taki sposób, aby wogóle nie można w nim było sprawować suwerennej władzy. Warto jednak pamiętać, że dzisiejszezachwyty Jadwigi Staniszkis nad Belką czy Kaczmarkiem są warunkowe. Mogą zostać wycofane taksamo jak wcześniejsze pochwały dla Akcji Wyborczej Solidarność.

* * *

Jakie są wnioski z metody wybranej i konsekwentnie stosowanej przez Jadwigę Staniszkis? Czym innymjest wiedzieć, a czym innym osądzać i wybierać. Nasze dobre chęci nie powinny przesłaniać nam obrazurzeczywistości. Są sytuacje, w których moralnie uzasadnione jest działanie wbrew doraźnemu układowisił. Jednak moralność nie powinna zabijać w nas ciekawości, jaki jest ów stosunek sił. Jeżeli bowiemdokonujemy wyborów moralnych wyłącznie za cenę niewiedzy o świecie, w którym ich dokonujemy,wówczas nie mamy do czynienia z moralnością, a jedynie z głupotą.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 305: Binder artykuły

Gazeta Wyborcza - 03-02-2001

Pożegnanie z bronią. AdamMichnik - Czesław Kiszczak -część 1

Z gen. Czesławem Kiszczakiem i Adamem Michnikiem rozmawiają Agnieszka Kublik i MonikaOlejnik.

(Michnik mówi o konieczności strzelania do robotników w grudniu 1970 r. !!! )

Kto pierwszy czytał list Michnika?

Kiszczak: Przede mną? Szef więzienia. Gdy podwładni przynieśli mi ten list, oczekiwali mojejreakcji. Nie dałem się sprowokować.

Nigdy wcześniej Pan takiego listu nie dostał?

Kiszczak: Nigdy.

Co Pan pomyślał o Michniku? S...syn?

Kiszczak: Takich mocnych słów to nie używałem. No, coś sobie w duszy pomyślałem, wkażdym razie nic przyjemnego pod adresem autora. Odłożyłem list do szafy. I później parę razygo czytałem, już na spokojnie.

Oniemiał Pan po pierwszej lekturze?

Page 306: Binder artykuły

Kiszczak: To może za mocne słowo. Na pewno byłem zdumiony.

Miał Pan taki odruch, żeby Michnika ukarać, przenieść do gorszego aresztu?

Kiszczak: Ja mam taki dobry zwyczaj, że nie podejmuję decyzji pod wpływem chwili. Jeśli sąjakieś sprawy tego typu, to odkładam je na bok i wracam do nich na spokojnie. Do tego listu teżwróciłem. I doszedłem do wniosku, że autor musi być człowiekiem głęboko wierzącym w swojeracje, skoro odważył się napisać taki list.

Wcześniej nie dostrzegał Pan odwagi działaczy Komitetu Obrony Robotników?

Kiszczak: Nigdy tak refleksyjnie nie oceniałem tych ludzi. Ten list to był mocny impuls, którypobudził mnie do myślenia. Doszedłem do wniosku, że napisał go człowiek głęboko ideowy.Przecież musiał wiedzieć, ile ryzykuje, wysyłając taki list.

I dlatego wydał Pan rozkaz, że nie może mu spaść włos z głowy?

Kiszczak: Tak.

I kazał mu Pan dać kolorowy telewizor do celi, dodatkowe spacery, widzenia?

Kiszczak: Tak.

Dostał Pan kolorowy telewizor?

Michnik: Nie dostałem.

Kiszczak: Miał pan dostać na moje polecenie.

Michnik: Nie wątpię, że pan generał mówi prawdę, ale ja kolorowego telewizora nie dostałem.Ani dodatkowych widzeń czy spacerów. W tym resorcie była bardzo mocno zakorzenionanienawiść do nas. Więc oni po prostu zbojkotowali te polecenia. Natomiast faktem jest - i tochcę podkreślić - że żadne represje, których się spodziewałem, nie nastąpiły. Nie byłem idiotą inie pierwszy raz siedziałem w więzieniu. Wiedziałem, że to musiała być osobista decyzja gen.Kiszczaka.

Podwładni Pana oszukali.

Kiszczak: Tak z tego wynika. Do dnia dzisiejszego byłem przekonany, że moje poleceniazostały wykonane. Teraz widzę, że nie.

Michnik: Po wysłaniu tego listu byłem przygotowany na najgorsze. Wiedziałem jednak, żeczłowiek raz w życiu ma taką powinność. Drugi raz tej możliwości miał nie będzie. Musi więcpowiedzieć to, co mu sumienie nakazuje. To był bardzo trudny moment dla podziemia. Wielumoich kolegów było zdecydowanych iść na kompromis. Ja uważałem, że na kompromis iść niewolno. I uważałem, że muszę wykonać taki gest, żeby nikomu nie pozwolić na kompromis.Każdy, kto po takim liście poszedłby na jakieś układy z władzą, miałby dyskomfort etyczny.

Kiszczak: A zaczęło się od tego, że we wszystkich rozmowach, które prowadziłem od połowygrudnia 1981 r. z hierarchami kościelnymi - m.in. z kard. Franciszkiem Macharskim, abp.Bronisławem Dąbrowskim, bp. Jerzym Dąbrowskim, bp. Bronisławem Dembowskim, bp.Władysławem Miziołkiem, obecnym biskupem Alojzym Orszulikiem i innymi - bez przerwydrążyłem temat więźniów politycznych. Mówiłem, że jestem przeciwny represjonowaniu zadziałalność polityczną, trzymaniu ludzi w więzieniach, że to nie jest metoda. Wszyscy biskupi sięze mną zgadzali, kiwali głowami, dokładali jeszcze swoje - ale nigdy nie padła propozycja, jakten problem rozwiązać.

Page 307: Binder artykuły

To Pan trzymał ludzi w więzieniach, nie biskupi.

Kiszczak: Tak, oczywiście. Ale chodziło o to, jak rozwiązać problem. Ja przecież nie byłemczłowiekiem wszechwładnym, który może zrobić wszystko. Było jeszcze Biuro Polityczne iSekretariat KC, którego szef sprawował nadzór nad MSW. Był Komitet Centralny i kilkawpływowych komitetów wojewódzkich partii, które mogły mi odmówić zaufania.

I znalazł Pan sposób - wysłać więźniów politycznych za granicę.

Kiszczak: To była jedna z propozycji. Były też inne - np. zwolnienie za poręczeniem biskupówordynariuszy diecezji, z których pochodzili aresztowani, czy osób o znanych nazwiskach. 19października 1983, jeśli dobrze pamiętam, w rozmowie z abp. Dąbrowskim i bp. Orszulikiempostawiłem kropkę nad "i". Wysunąłem jeden z wariantów rozwiązania problemu więźniów -niech jadą na stypendia zagraniczne, z wykładami do Włoch.

Ale bez możliwości powrotu?

Kiszczak: Z możliwością powrotu.

Michnik: Ale nie wcześniej niż za dwa lata.

Kiszczak: To była jedna z propozycji. Poprzeczkę podnieśliśmy wysoko, by w trakcie negocjacjimożna było ustępować.

Dlaczego Kościół angażował się w te rozmowy?

Kiszczak: Kierował się względami ludzkimi, humanitarnymi, co wynika z samej jego istoty.Podobnie zachował się w 1986 r. Wówczas było dwóch ludzi, których nie mogliśmy zwolnić wramach powszechnej amnestii - Kornel Morawiecki i Andrzej Kołodziej. Ich działalnośćzahaczała o dywersję i coś tam jeszcze, co nie mieściło się w ustawie amnestyjnej. Ich trzebaby było sądzić. Była jeszcze w Krakowie taka mała grupka - zrobili jakieś urządzenia, któremogły wywołać wielką panikę wśród ludzi. I wtedy - nie pamiętam, czy ten pomysł wysunąłemja, czy bp Orszulik, ale chyba ja - zgodziliśmy się, że trzeba ich wysłać za granicę na fikcyjneleczenie, z takimi chorobami, których nie można leczyć w kraju. I tak, za zgodą Kołodzieja iMorawieckiego, wysłaliśmy ich za granicę. Przekonywał ich do wyjazdu mecenas Jan Olszewskii bp Orszulik, nie pamiętam, czy także doc. Wiesław Chrzanowski.

Mówi Pan, że wydał polecenie, iż Michnikowi nie może spaść włos z głowy. Co mogło mu sięstać po takim liście?

Kiszczak: Nie wiem. Wszystko. Gdyby podwładni zorientowali się, że Kiszczakowi zależy natym, by Michnikowi zrobić krzywdę, toby znaleźli tysiące sposobów. W więzieniu są sposoby.

Czy mógłby zginąć?

Kiszczak: Nie sądzę, by ktoś dopuścił się takiej skrajności.

Michnik: To był rok 1983, panie generale. Moim zdaniem to było możliwe. Wystarczyło, żebymnie sprowokowano i żeby w obronie koniecznej jakiś funkcjonariusz do mnie strzelił.

Kiszczak: W więzieniach było sporo tzw. agentury celnej [donosicieli osadzonych w celach].Poprzez tę agenturę można było sporo różnych brzydkich rzeczy załatwić.

Czyja to była agentura?

Kiszczak: Nasza, oczywiście. W każdym więzieniu była komórka Służby Bezpieczeństwa, która

Page 308: Binder artykuły

werbowała agenturę.

Mógł Pan zapanować nad tą agenturą?

Kiszczak: Nie.

A kto mógł?

Kiszczak: Cała, by tak rzec, drabina św. Augustyna. Od oficera SB, poprzez kierownika sekcji,dalej mamy zastępcę kierownika wydziału, kierownika wydziału, dyrektora biura, zastępcędyrektora departamentu, dyrektora departamentu, zastępcę szefa służby, szefa służby,wiceministra, ministra. Słowem, całą hierarchię podwładnych, na czele której stałem ja. Nie dasię ręcznie sterować 200 tys. podwładnych.

To może za dużo ich było, Panie Generale?

Kiszczak: Dzisiaj jest jeszcze więcej.

Dalej jest agentura w więzieniu?

Kiszczak: Oczywiście.To może nieetyczne, ale to jest podstawowy środek pracy operacyjnej. Ztego żadna policja na świecie nie zrezygnuje. Nie da się. Teraz policja wprowadziła do pracyoperacyjnej nowe metody - świadka koronnego, świadka incognito, zakup kontrolowany itp.,które też trudno uznać za etyczne. Ale są to metody konieczne, jeśli chce się zwalczaćprzestępczość.

Po jakimś czasie zauważył Pan, że nie represjonują Pana za list. Co Pan sobie pomyślał o gen.Kiszczaku?

Michnik: Że to duży cwaniak. Doskonale wie, że jak nie teraz, to później, w bardziejsprzyjających okolicznościach. Ale pomyślałem też z pewnego rodzaju szacunkiem.

Kto pierwszy mówił o wypuszczeniu więźniów politycznych - Pan czy Kościół? Ks. JózefTischner twierdził, że rozmowy z Kościołem zmieniły Pana, że zaczął Pan mieć coraz więcejwątpliwości.

Kiszczak: Możliwe. Z całą pewnością te rozmowy nie pozostawały bez wpływu na mnie. Kościółdrążył. Myśmy, a przynajmniej ja, niczego złego panu Adamowi nie życzyli. Wręcz przeciwnie,bardzo chciałem, że tak powiem, rozwiązać jego sprawę. O uwolnieniu Michnika - po jego liściei odmowie udania się na rozmowy o warunkach zwolnienia więźniów politycznych -rozmawiałem wielokrotnie z abp. Dąbrowskim i bp. Orszulikiem. Fakt ten odnotował m.in. PeterRaina w swej książce "Droga do Okrągłego Stołu", posiłkując się notatką z rozmowy ze mną.

Chciał Pan uwolnić Michnika, choć wcześniej traktował go Pan jak wroga.

Kiszczak: Tak, do tego sławetnego listu.

Straszni korowcyW 1985 r. sierżant SB sporządził notatkę o Michniku. Pisał tak: "W toku przeprowadzonegowywiadu o Adamie Michniku s. Ozjasza Szechtera i Heleny z d. Michnik (...) ustalono, że jestjedynym lokatorem mieszkania o powierzchni 114,5 m kw. W miejscu zamieszkania społeczniew sensie pozytywnym nie udziela się, nie pracuje od kilkunastu lat, nie są znane źródła jego

Page 309: Binder artykuły

w sensie pozytywnym nie udziela się, nie pracuje od kilkunastu lat, nie są znane źródła jegoutrzymania. Opiniowany posiada dwóch braci - Jerzy Michnik (...) przebywa w USA, StefanMichnik (...) przebywa w Szwecji pod przybranym nazwiskiem. (...) Adam Michnik od 1967 r. dochwili obecnej aktywnie występuje przeciw PRL. (...) W 1968 r. karany sądownie z art. 36 i 49par. 2 mkk. (...) W dniu 1984.08.04 A. Michnik opuścił areszt śledczy i ponownie włączył się doorganizowania wrogiej działalności przeciwko PRL i jej organom. W opinii sąsiadów A. Michnikjest bardzo niechlujny, nie przywiązuje wagi do czystości ani też ubioru. W różnych porach dniai nocy odwiedzany jest przez NN osoby płci obojga, które zakłócają często spokójmieszkańców".

Kiszczak: To znaczy tylko tyle, że Michnik nadal był śledzony.

Docierało to do Pana?

Kiszczak: Nie. Takie sprawy załatwiano gdzieś na szczeblu naczelnika wydziału, wicedyrektoraczy dyrektora departamentu.

Michnik: Sierżant sporządził tę notatkę na życzenie prokuratury, która zwróciła się do SB owywiad środowiskowy. Napisał dokładnie to, co było obiegową opinią w jego środowisku. Dlamnie ten dokument jest ciekawy właśnie przez to, że jest tak bardzo stereotypowy. Nie ma wnim nic oryginalnego. Taki był nasz wizerunek, tak o nas należało pisać, żeby zasłużyć nauznanie szefów.

Słowem, sierżant został wyuczony, że tak ma pisać.

Michnik: Owszem.

A kto go wyuczył?

Michnik: Jego przełożeni co najmniej od 1968 r. Co najmniej.

Jak w oczach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych wyglądał członek KOR?

Kiszczak: Oj, strasznie! To był wróg numer jeden. Superwróg.

Kiedy pierwszy raz usłyszał Pan o Michniku?

Kiszczak: Bardzo wcześnie. Gdy tylko jego nazwisko zaczęło się pojawiać w prasie, wśrodkach przekazu. Ale wiedzę o nim, o całej tej grupie, czerpałem z różnego rodzajubiuletynów, notatek, materiałów opracowywanych przez MSW i rozsyłanych według rozdzielnikado różnych instytucji. Niektóre tego typu informacje docierały do mnie jako szefa wojskowegowywiadu, a potem kontrwywiadu.

Jaki był ten wróg ustroju socjalistycznego?

Kiszczak: To człowiek, który zagraża ustrojowi, powiązany z zagranicą, otrzymujący pieniądzez zagranicy.

Agent?

Kiszczak: No, niezupełnie. Takiej kropki nad "i" nie stawiano, ale w domyśle można było tak torozumieć. SB kontrolowała wiele kanałów, przez które z Zachodu szły do Polski pieniądze, a zPolski - sprawozdania. Niektóre z tych kanałów trudno było uznać za związkowe. Amerykańskipolitolog Peter Schweizer w swej książce "Victory" pisze, że za pieniędzmi dla "Solidarności"stała CIA. Nikt dotąd publicznie temu nie zaprzeczył. SB przechwytywała rozliczenia finansowepodziemia, w oparciu o które znała wielu ludzi otrzymujących z Zachodu konkretną pomocfinansową. To nie byli agenci, ale takie są fakty. Każda konspiracja jest przez kogoś wspierana.

Page 310: Binder artykuły

finansową. To nie byli agenci, ale takie są fakty. Każda konspiracja jest przez kogoś wspierana.Oficjalnie nie firmują tego rządy, lecz z zasady wspierają tę działalność służby specjalne -wykorzystując jako kamuflaż związki zawodowe, Czerwony Krzyż itp. instytucje. Nie inaczej byłoz działalnością konspiracyjną Piłsudskiego, AK czy AL.

Michnik: Zaprzeczam. Schweizer postrzega "Solidarność" jako instrument w ręku CIA. To tezacałkowicie fałszywa, będąca reliktem mentalności policyjno-agenturalnej. "Solidarność"otrzymywała pieniądze od związków zawodowych, środowisk emigracyjnych, Kongresu StanówZjednoczonych. Pieniądze CIA - to wymysł komunistycznej propagandy.

Zanim Pan trafił do MSW, przyjmował Pan z dobrą wiarą wszystko, co produkowalifunkcjonariusze owego resortu? Nie zastanawiał się Pan, czy to prawda?

Kiszczak: Przyjmowałem do wiadomości. Nie miałem podstaw, by kwestionować te informacje.Także jako minister spraw wewnętrznych wielokrotnie popełniłem ten błąd - zresztą popełnialigo i inni - że oceniałem ludzi opozycji, kierując się informacjami, które "przejąłem w spadku". Ciludzie byli już zaszufladkowani.

Ale to Wy ich zaszufladkowaliście. To przecież gen. Jaruzelski mówił harcerzom o opozycji:"Mali, źli ludzie, o uszkodzonej wyobraźni".

Kiszczak: Tak, ale mówił w oparciu o te materiały, które do niego docierały.

To Pańscy ludzie dostarczali te materiały.

Kiszczak: Myśmy zastali takie szufladki z nazwiskami panów Michnika, Kuronia,Modzelewskiego i innych. I do tych szufladek dokładaliśmy nowe materiały.

Które niczym się nie różniły od starych. Sierżant SB pisze w swej notatce: Michnik ma dużemieszkanie, nieznane źródła utrzymania, odwiedzają go osoby płci obojga...

Kiszczak: To wszystko mieści się w ramach pracy operacyjnej. Takie dane są potrzebne, żebyzałożyć podsłuch, zaalarmować agenturę, prowadzić skuteczne obserwacje.

U Michnika był podsłuch?

Kiszczak: Był. Założenie podsłuchu nie stanowiło większego problemu. Ale ja się takimisprawami bezpośrednio nie zajmowałem. Powtarzam: nie sposób sterować bezpośrednio 200tys. podwładnych. To po prostu niemożliwe. Nawet wiceministrowie czy dyrektorzydepartamentu nie zajmowali się tym osobiście.

A informacjami agentów?

Kiszczak: Generalnie, bez wchodzenia w szczegóły. Nie interesował mnie agent "Lolek". Dlamnie było ważne, co ten "Lolek" powiedział istotnego - mówię przykładowo - o zamierzeniachpana Michnika.

To ważne było, kim on jest, gdzie jest usytuowany...

Kiszczak: Niech pani sobie wyobrazi, że ja się tym nie interesowałem. Rzadko dociekałem, ktojest kim. Spałem spokojnie.

Miał Pan zaufanie do całej maszynerii?

Kiszczak: Musiałem mieć.

To straszne! Ci ludzie mogli rewolucję przeciw Panu zrobić.

Page 311: Binder artykuły

Kiszczak: No, przesada. Ale robili takie rewolucje - np. zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki.

Skazani na swe roleTa decyzja zapadła na wyższym szczeblu.

Kiszczak: Mnie by do głowy nie przyszło, że ktoś poważy się zabić księdza Popiełuszkę.

Ale w sprawie Michnika przyszło to Panu do głowy, bo rozkazał Pan, żeby mu włos z głowy niespadł.

Kiszczak: Michnik napisał taki list, po którym mogłem się spodziewać, że zechcą mu zrobićkrzywdę. Ale nie sądziłem, by któryś funkcjonariusz dopuścił się skrajności. Dopiero pozabójstwie ks. Popiełuszki mogłem się spodziewać każdej prowokacji.

Michnik napisał list, a ks. Popiełuszko takie rzeczy głosił z ambony.

Kiszczak: Nie takie, nie ma porównania.

Michnik: Mój list czytano w Wolnej Europie, całe podziemie go rozpowszechniało.

Kiszczak: Ks. Popiełuszko głosił kazania, które w swojej wymowie były nieprzyjazne,nieprzyjemne dla władzy. Ale język tych kazań był kościelny, łagodny, perswazyjny.

Mimo to ks. Popiełuszko był przez was postrzegany jako wróg. Myśleliście, jak się go pozbyć,jak go uciszyć.

Kiszczak: Naciskaliśmy na Episkopat - m.in. poprzez Urząd ds. Wyznań - żeby go gdzieśprzenieść. Pod koniec września lub na początku października abp Dąbrowski poinformowałmnie, że Popiełuszko wyjedzie na studia do Rzymu.

Przeczytamy Panu, co o Panu pisał Adam Michnik w stanie wojennym: "Wątpię, byJaruzelskiego i jego współpracowników mogły przekonać rzeczowe argumenty, by można imbyło przemówić do rozsądku. Nie wierzę w uczciwość i dobrą wolę, a także umiejętnośćposługiwania się logiką inną niż logika więziennych morderców".

Kiszczak: Okazało się, że pan Adam nie miał racji. I z tym Jaruzelskim można się byłodogadać, i z Kiszczakiem...

Michnik: Jeden z moich przyjaciół - o nazwisko proszę nie pytać - mówił mi: "Ty, Adam,uważasz, że w Polsce przemiana może się dokonać tylko po trupie Jaruzelskiego. A ja cimówię, że nie. Jaruzelski myśli, jak znaleźć swoje miejsce w historii". Ale ja byłem wtedyekstremistą. Nie z emocji. Byłem ekstremistą z wyrachowania, z kalkulacji politycznej.Uważałem, że po to, by u nas coś się zmieniło, Jaruzelski musi odejść. Dziś muszę przyznać:uważam, że było wielkim szczęściem dla Polski, że wtedy gen. Jaruzelski i gen. Kiszczak stalina czele tego państwa i tej bezpieki.

W 1981 roku?

Michnik: Nie. W 1988. W 1981 r. to było inne rozdanie.

Kto był gorszy - Jaruzelski czy Kiszczak?

Page 312: Binder artykuły

Michnik: Jeden i drugi, traktowałem ich na równi. Dla mnie to byli sowieccy namiestnicy wPolsce. Myślałem o nich jak najgorzej.

Czuł Pan do nich nienawiść?

Michnik: Tak.

Co można zrobić z takiej nienawiści?

Michnik: Wszystko. Można zabić.

Do tego stopnia czuł Pan nienawiść?

Michnik: Tak. Zwłaszcza po 13 grudnia, kiedy Polska była sponiewierana, upokorzona. Mówięo odczuciach. Czy ja bym się zdobył na to? Chyba tak, ale nie jestem pewien. I właśnie dlatego,że to powiedziałem, mam nadzieję, że tym większą wartość ma to, co powiem za chwilę. Ja niemiałem racji.

Kiedy zaczął Pan myśleć inaczej?

Michnik: Cezurą był Okrągły Stół. I wszystko, co go poprzedzało. Bardzo dobrze pamiętammoją rozmowę z początku 1988 r. z Bronisławem Geremkiem i Jackiem Kuroniem. Słuchajcie -mówiłem - w Rosji mogą nastąpić duże zmiany. Tam się zmienia na serio, to nie są żarty. Jeślinasi jeszcze tego nie rozumieją, to zrozumieją. Warto w to zagrać. Jeśli mamy szansę, żebyPolskę wyprowadzić z dyktatury komunistycznej przez kompromis, negocjacje, to naszym psimobowiązkiem jest spróbować. Nawet jeśli będzie nas to kosztowało utratę autorytetu.

Wiedział Pan, że po drugiej stronie jest ktoś, z kim warto rozmawiać?

Michnik: Nie, nie wiedziałem. Wyczuwałem, patrzyłem na Rosję.

Czyli była to kalkulacja czysto teoretyczna?

Michnik: Ale i geopolityczna. Bo Gorbaczow w Rosji słał inne sygnały niż Breżniew. A myśmymyśleli obsesyjnie o Polsce. Wczoraj jeszcze tej Polski nie było i nikomu to nie przeszkadzało.123 lata rozbiorów, Powstanie Warszawskie, Jałta, PRL... I nagle jest szansa, żeby zaistnieć.Byłoby zbrodnią, gdyby nie spróbować.

Wcześniej był Pan przeciw zawieraniu jakichkolwiek kompromisów.

Michnik: Bo byłem więźniem. Więzień nie negocjuje.

A dziś rozumie Pan generała, że musiał walczyć z opozycją?

Michnik: Powiedziałbym tak: teraz, oczywiście, lepiej rozumiem gen. Kiszczaka. Ale japochodzę od innej małpy.

Słusznie wtedy postępował?

Michnik: Nie pytajcie mnie w ten sposób. Bo pytacie, czy on słusznie zrobił, że mniearesztował. Jak ja mam na to pytanie odpowiedzieć? Mogę powiedzieć: tak, słusznie. Każdyczłowiek w tamtym czasie był skazany na granie takiej roli, w jakiej był obsadzony. Ale mógł jązagrać lepiej albo gorzej. Mogę powiedzieć tyle: na podstawie mojej dzisiejszej wiedzy - nieówczesnej, ale dzisiejszej - gen. Kiszczak grał swą rolę najuczciwiej, jak to było możliwe. Ja nieznam drugiego takiego szefa bezpieki.

Page 313: Binder artykuły

Nie tyle uczciwie, ile najuczciwiej, jak to było możliwe?

Michnik: Tak.

Choć nie brakowało mu środków i możliwości...

Michnik: Jak się jest szefem bezpieki - także w Stanach Zjednoczonych - to się inwigiluje,podsłuchuje, organizuje prowokacje, toleruje działania pozaprawne itp. Dziś na to patrzę wsposób dużo bardziej zniuansowany. Per saldo jestem przekonany, że to myśmy bronili prawdy,wolności, idei niepodległości, tożsamości narodowej. Natomiast gen. Kiszczak z całym swymobozem był po złej stronie. Najuczciwiej, jak to możliwe, ale po złej stronie.

Protektorzy zbrodniJak Pan może mówić, że generał postępował najuczciwiej? A morderstwo ks. Popiełuszki?

Michnik: Śmiem twierdzić, że gdyby Kiszczak i Jaruzelski doszli do wniosku, że morderców nienależy znaleźć, toby ich nie znaleziono.

Kiszczak: Od samego początku byliśmy nastawieni na to, żeby sprawców wykryć i ukarać.Proces w Toruniu nie odbywał się przy drzwiach zamkniętych nawet przez dwie minuty. Nic niebyło utajnione. Chodziło o to, żeby uwiarygodnić ten proces.

Ale faktycznych sprawców nie znaleziono.

Kiszczak: W mojej książce opisałem rozmowę z Grzegorzem Piotrowskim. Uzgodniliśmy z gen.Jaruzelskim, że po uprawomocnieniu wyroku w sprawie zabójstwa ks. Popiełuszki - kiedy mojarozmowa nie będzie już miała żadnego wpływu na przebieg procesu i los skazanych -przeprowadzę ze wszystkimi rozmowy i każdemu zadam sakramentalne pytanie: "Kto za wamistoi? Jeżeli powiecie, pomożemy wam. W jaki sposób? Nie wiem, to będzie zależało od RadyPaństwa, pierwszego prezesa Sądu Najwyższego lub prokuratora generalnego. Postaramy sięulżyć waszemu trudnemu losowi, jeżeli powiecie, kto za wami stoi". Piotrowski uraczył mniebajką. Powiedział, że kiedyś jechał na urlop do Bułgarii przez Lwów. Tam się nim zaopiekowałpracownik KGB. Miał na imię Andriej, nazwiska Piotrowski nie zna. Andriej odwiedził go potemw Warszawie i ni z tego, ni z owego zaplanowali uprowadzenie Popiełuszki. Piotrowski miałporwać księdza, zakneblować, związać, wsadzić do worka, obciążyć kamieniami, wrzucić doZalewu Wiślanego pod Włocławkiem, zagwizdać i odjechać. Andriej miał jechać za nim, a wkrytycznej chwili wskoczyć do wody i wydobyć Popiełuszkę. Miał go przewieźć w jakieśbezpieczne miejsce i tam przeprowadzić z nim dialog operacyjny.

Pan uwierzył?

Kiszczak: Powiedziałem: "Piotrowski, ja was traktuję jak poważnego człowieka, więc i wy mnietraktujcie poważnie. Ja nie odrzucam żadnej wersji, żadnego śladu. Ale okoliczności, o którychwy tutaj opowiadacie, są niepoważne".

Dlaczego nie chciał powiedzieć, kto za tym stoi?

Kiszczak: Przypuszczam, że to by go kompromitowało jeszcze bardziej niż to, co wiemy dziś.Ma powody, by milczeć.

Jakie?

Page 314: Binder artykuły

Kiszczak: Nie wiem. Domyślam się, ale to jego trzeba pytać. A on nie chce mówić. Natomiastgdy odwiedziłem płk. Adama Pietruszkę, ten zachował się po chamsku. Zaczął na mniewrzeszczeć: "Jacy my, jacy inspiratorzy, to gówniarze zrobili, to samowola gówniarzy! To jestprowokacja, ja jestem niewinny, ja nie mam z tym nic wspólnego!". Wyszedłem. Z pozostałądwójką zabójców już nie rozmawiałem. Dziś tego żałuję.

Dlaczego Pan zrezygnował z rozmów?

Kiszczak: Pietruszka mnie potraktował po chamsku, Piotrowski niepoważnie. PowiedziałemPiotrowskiemu: "Jeżeli chcecie ze mną poważnie rozmawiać na temat mocodawców tej zbrodni,to zastukajcie w drzwi celi i powiedzcie naczelnikowi więzienia. Albo was do mnie przywiozą,albo ja do was przyjadę i sobie na ten temat pogadamy". Minęło 17 lat. Nie zastukał.

Czego się Pan domyśla?

Kiszczak: Jestem głęboko przekonany... Od początku byłem przekonany, że to morderstwo nieoni wymyślili, bo ta koncepcja nie powstałaby w ich głowach. Musieli być mocodawcy - i to zbardzo wysokiego szczebla.

Może z rządu?

Kiszczak: Oni by wsypali mocodawców z takiego średniego szczebla. To musiało zahaczać ozagranicę.

Zza wschodniej granicy?

Kiszczak: Po rozmowie z Piotrowskim, który sugerował, że za zbrodnią stoi KGB, poprosiłemgen. Dożdalowa [szefa oficjalnej rezydentury KGB przy MSW] o rozmowę. Poinformowałem otych sugestiach i poprosiłem o wyjaśnienia. Przyjął moje słowa spokojnie, w milczeniu ioświadczył, że przekaże je swoim przełożonym. Po kilku dniach przyszedł do mnie, był bardzooficjalny, z kartki odczytał odpowiedź. Zdecydowanie odrzucił oskarżenia. Powiedział, że toprowokacja, z którą oni nie mają nic wspólnego. Nasze stosunki uległy ochłodzeniu. Dziśzabójcy ks. Popiełuszki, których wsadziłem do więzienia, życzą mi wszystkiego najgorszego.Oni by mnie w łyżce wody utopili.

Czemu nie chcą się przyznać, że byli sterowani przez KGB?

Kiszczak: Jeśli prawdą jest to, co sugerował Piotrowski, co by im to dało - poza zupełnąkompromitacją? A tak to grają junaków, którzy zrobili to dla idei, dla dobra resortu, dla sprawy.Jakąś ideologię próbują do tego dorobić. Gdyby jeszcze powiedzieli, że mocodawcy byli tacybrzydcy, to już byłby ich koniec.

Ale mogli to powiedzieć przed procesem, żeby ratować skórę.

Michnik: Nie mogli. Gdyby w ówczesnej sytuacji politycznej oskarżyli KGB, to mieliby powodyobawiać się, że ich zamordują przed procesem. Sojusznicy nigdy by czegoś takiego niezaakceptowali, uznaliby to za prowokację antyradziecką.

Kiszczak: Przypomnę, w jakich okolicznościach to się stało. Trwały właśnie mocnozaawansowane moje rozmowy z Kościołem na temat uwolnienia więźniów politycznych ilikwidacji instytucji więźnia politycznego. To była przecież, z punktu widzenia logiki ówczesnegosystemu, ogromna herezja. Ja prowadzę te rozmowy. Angażuję Pietruszkę do pisania różnychdokumentów. Sprawcy zbrodni o tym wiedzą.

Sugeruje Pan, że zamachowcom chodziło o obalenie Pana i zastopowanie procesu przemian?

Page 315: Binder artykuły

Kiszczak: Tak, w istocie taki był ich cel. Chodziło o obalenie szefa MSW lojalnego wobec gen.Jaruzelskiego. O zachwianie pozycji obu polityków i o postawienie na czele MSW swojegoczłowieka, przeciwnego rozmowom z opozycją i z Kościołem.

Komu na tym zależało?

Kiszczak: Były takie siły w kraju i za granicą.

Jakie siły? Kto?

Kiszczak: ...

KomunistaCzy uważał się Pan za komunistę?

Kiszczak: To trudne pytanie. U nas tego komunizmu nigdy nie było. Ale nie obrażałem się, gdyktoś mnie tak nazywał.

A teraz?

Kiszczak: Teraz też się nie obrażam, gdy ktoś mówi, że byłem komunistą. Bo byłem.Przewartościowałem swoje poglądy. Odszedłem od komunistycznych dogmatów, które kiedyśwyznawałem. U mnie to był proces, który się ciągnął przez wiele lat. Ja nie doznałem olśnieniaw ciągu jednej nocy.

Teraz Pan chodzi do Kościoła?

Kiszczak: Nie. Choć przepraszam - chodzę, gdy są jakieś szczególne okazje. Byłem np. naingresie biskupa Orszulika. Byłem na uroczystej mszy za ojczyznę na zaproszenie kard.Glempa.

Jak to z tym komunizmem było, Panie Generale? Urzekł Pana komunizm?

Kiszczak: Mocno mnie urzekł. Bo pamiętałem czasy przedwojenne. Pochodzę z biednejrodziny. Ojciec chyba od 1935 r. był bezrobotny, starszy brat bezrobotny... Bieda aż piszczała.Kawałek białego chleba czy bułkę jadłem tylko wtedy, gdy byłem ciężko chory. Mięsa prawie wogóle nie jadłem. Na herbatę i prawdziwą kawę nie było nas stać, piliśmy kawę zbożową albokawę z palonych żołędzi. Herbatę cukrem żeśmy słodzili tylko na Boże Narodzenie i Wielkanoc,to był przysmak. Na co dzień słodziliśmy przemycaną z Niemiec sacharyną. Chłopcy odwczesnej wiosny - jeszcze płaty śniegu leżały - do późnej jesieni chodzili boso. Dziewczyny dokościoła zakładały jakąś tam jedną parę butów na całą rodzinę. Niosły je na szyi, szły nabosaka, przed kościołem wsadzały te buty na nogi. Po mszy od razu na stopniach kościołazdejmowały buty.

I bieda sprawiła, że Pan uwierzył w komunizm?

Kiszczak: Pochodzę z miejscowości, w której mieszkało parę tysięcy osób. Tylko jeden młodyczłowiek chodził do szkoły średniej. Jeden. Był powszechny analfabetyzm, brak dostępu dokultury. A potem wojna, szok 1939 r. Potwornie to przeżyłem. Wierzyłem święcie, jako dzieciak,że nie oddamy ani guzika, że będziemy maszerować na Berlin. Trzeciego dnia wojny weszliNiemcy. Okazało się, że wszystko, co nam mówiono, to nieprawda. Niemcy nie mieli czołgów

Page 316: Binder artykuły

tekturowych, ale stalowe. I wcale nie umierali z głodu - przyszli do nas wypasieni, dobrzeumundurowani. W latach 1943-45, przebywając w Wiedniu, zetknąłem się z komunistami -dąbrowszczakami narodowości chorwackiej i austriackiej [byłymi żołnierzami BrygadMiędzynarodowych walczących w obronie Republiki Hiszpańskiej w latach 1936-38]. Oniwciągnęli mnie do ruchu oporu, któremu patronowała Austriacka Partia Komunistyczna. Dlamnie ta nowa władza w 1945 r. zaczyna wszystko gruntownie zmieniać. Obiecuje powszechneszkolnictwo. Mówię w dużym uproszczeniu, ale...

Michnik: To prawda, w 1945 r. nie było innej drogi. Ludzie o orientacji, powiedzmy, akowskiej,londyńskiej, nie mieli żadnej realistycznej propozycji. Byli też wtedy w Polsce ludzie, którzy poprostu pomagali sowietyzować kraj. Pan należał do tych ludzi. I mój ojciec też.

Kiszczak: Wtedy się tego tak nie postrzegało. To była normalna Polska. Ja wtedy wstąpiłem dowojska. Rano śpiewałem "Kiedy ranne wstają zorze", a na wieczornym capstrzyku "Wszystkienasze dzienne sprawy". Nikt wtedy nie wiedział, kto i gdzie pisał Manifest PKWN, ale wszystkichobchodziło, co obiecuje ten dokument. Komunizm porwał wielu światłych ludzi - nie tylko wPolsce, ale i na Zachodzie, którzy przecież dużo wiedzieli o tym, co się działo w ZSRR.

Michnik: Dobrze. Ale czy pan nie widział, że w tej normalnej Polsce dla wielu ludzi nie byłomiejsca? Nie tylko dla ludzi z ruchu oporu...

Kiszczak: My dopiero dziś o tym wiemy. W latach 1944-46 władze zabiegały o każdegointeligenta, każdego inżyniera. Dawały im stanowiska. Do wojska przyjmowano oficerówpowracających z sił zbrojnych na Zachodzie, z oflagów, z AK.

Nie wiedział Pan, że sfałszowano referendum?

Kiszczak: Oczywiście, że nie. Ja w tym nie brałem udziału. Byłem oficerem - i byłemprzekonany, że to referendum było słuszne, sprawiedliwe. Były takie obwody, gdzie przegrałopartyjne hasło "trzy razy tak" - np. Kraków. To uwiarygadniało głosowanie. W czasie wyborów1947 r., które też podobno zostały całkowicie sfałszowane, byłem w Londynie. Dziś to możezabrzmieć trochę niepoważnie, jak próba wybielania się, ale wtedy naprawdę o tych rzeczachnie mówiło się głośno.

Michnik: W którym momencie uwierzył pan, że gen. Józef Kuropieska jest spiskowcem?

Kiszczak: Nigdy.

Michnik: Także wtedy, gdy go uwięziono?

Kiszczak: Też nie. Pierwsze wątpliwości zaczęły mnie nachodzić na przełomie lat 1950/51.Wtedy wystąpiłem z prośbą o przeniesienie z centrali w teren. Patrzyli na mnie jak na wariata.Ja sobie ubzdurałem, że jak będę gdzieś na prowincji, to będę panem dla siebie, sam będęregulował pewne sprawy. Trafiłem do Ełku. I tu nastąpił szok, pierwszy mocny szok. Z centralizaczęły napływać wyciągi z różnych dokumentów, z protokołów przesłuchań różnych ludzi.Materiały na płk. Brunona Marchewkę - przedwojennego oficera, późniejszego zastępcęgłównego kwatermistrza - z których wynikało, że to szpieg, łobuz, rozbójnik. Na dowódcęartylerii dywizyjnej ppłk. Piekłę - przedwojennego oficera, artylerzystę, oflagowca - z którychwynikało, że to szpieg, dywersant. Na majora Rutynę - szefa wydziału operacyjnego dywizji - żeto łajdak, łobuz, spiskowiec. Na płk. Martina - dowódcę 65. pułku, przedwojennego oficera - żeto łajdak. Na dowódcę 62. pułku płk. Szwedyka, późniejszego dowódcę 9. dywizji - że to łobuz.Ja tych oficerów znałem, to byli porządni ludzie. Dopiero wtedy nastąpiło przerażenie, że to sąprowokacje. Ale zakładałem, że winni temu są kacykowie średniego szczebla. Przez myśl by minie przeszło, że winny jest system.

Page 317: Binder artykuły

Michnik: Tak pan wtedy myślał?

Kiszczak: Tak. I postanowiłem wiać, nie mieć z tym nic wspólnego.

Michnik: Wiać dokąd?

Kiszczak: Z tej instytucji. Postarałem się o mieszkanie w Warszawie. Napisałem raport ozwolnienie.

Jakie Pan to uzasadnił?

Kiszczak: Że chcę się uczyć. Po raz pierwszy i jedyny wezwał mnie wtedy na rozmowę płkDymitr Wozniesienski [szef Głównego Zarządu Informacji - ówczesnego kontrwywiaduwojskowego, który montował "sprawy oficerów"]. Radziecki oficer, który karierę zaczynał jeszczez naszym wielkim rodakiem Feliksem Edmundowiczem [Dzierżyńskim]. Ponury typ, dziobaty.Czujności nie zachowałem, bo Wozniesienski poczęstował mnie kawą, herbatą, zapytał, czybym się kieliszka wódki nie napił. Odmówiłem grzecznie, że nie piję. No i taka rozmowa owszystkim i o niczym. Nagle zaskoczył mnie pytaniem: - Czy te argumenty, które podajecie wraporcie do marszałka Rokossowskiego, prosząc o zwolnienie z organów, to są jedyneargumenty, dla których chcecie odejść? - Nie. - A jakie jeszcze? A ja, dureń głupi, mówię: - Niezgadzam się z wieloma rzeczami, które się dzieją w organach informacji. - A z czym? - No -mówię - na przykład z oskarżeniem Kuropieski. Byliśmy razem w Londynie, potem się z nimwielokrotnie spotykałem, byliśmy zaprzyjaźnieni. To uczciwy, porządny człowiek.

Michnik: Tak pan mówił Wozniesienskiemu? Który to był rok?

Kiszczak: Pierwsza połowa 1953 r., jeszcze przed aresztowaniem Prymasa. I jeszczewspomniałem o marszałku Roli-Żymierskim. Powiedziałem, że nie wierzę, że to jest wróg PolskiLudowej. Wozniesienski zaczął na mnie wrzeszczeć. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, co jagadam. Uświadomiłem sobie, że ja już tego gabinetu w pasie i ze sznurówkami w butach niezobaczę.

Ile miał Pan wtedy lat?

Kiszczak: 28. Wozniesienski wyrzucił mnie z gabinetu z wrzaskiem, ale z pasem isznurówkami. Po pewnym czasie zostałem ukarany dyscyplinarnie i skierowany dodepartamentu kadr MON. Zameldowałem się w departamencie. Mówią: poczekajcie nakorytarzu. Siadłem i czekam. I tak przez dwa tygodnie - o ósmej rano przychodziłem, siadałemna korytarzu, o 15 mówiono: przyjdźcie jutro. Nikt ze mną nie rozmawiał, o nic nie pytał, niczegonie proponował. Po dwóch tygodniach miałem dość. Szefem departamentu kadr był płkDobrowolski. Stary, przedwojenny komunista, przed wojną siedział w jednej celi z Bierutem,stąd jego wysokie notowania. Wędkarz. Gdy służyłem w Ełku, przyjeżdżał do mnie na ryby istąd żeśmy się znali. Zaryzykowałem, poszedłem do sekretarki Dobrowolskiego, żeby mniezameldowała. Pułkownik przyjął mnie od razu. Bardzo grzecznie, uprzejmie. Pyta: - Z czymprzyszedłeś? Odpowiadam: - Dwa tygodnie tu jestem, prosiłem o skierowanie na studia, nikt zemną nie rozmawia, nic nie proponuje. Rano przychodzę, o trzeciej wychodzę. O co chodzi?Czym ja sobie zasłużyłem na takie traktowanie? Zamknął drzwi na klucz. Wyjął z szafy mojąteczkę personalną, otworzył na odpowiedniej stronie. Była tam pożegnalna opinia wystawionaprzez Główny Zarząd Informacji, podpisana przez płk. Olejnika. Wynikało z niej, że największymłotrem pod słońcem, który nie jest godzien żyć na tym świecie - to jestem ja. Wszystko, conajgorsze. Dobrowolski powiedział mi, że jestem mocnym człowiekiem, mam mocną pozycję,ale nie na tyle mocną, żeby zadzierać z Wozniesienskim. I dodał: - Słuchaj, skieruję cię nastudia za rok, ale musisz ściśle się podporządkować. A na razie skieruję cię do pracy wdepartamencie finansów MON. I tak, choć nie miałem pojęcia o finansach, nie znałem się naadministracji, zostałem kierownikiem sekcji ogólnej departamentu finansów. Wymieniałem

Page 318: Binder artykuły

administracji, zostałem kierownikiem sekcji ogólnej departamentu finansów. Wymieniałemżarówki, kierowałem dwoma sprzątaczkami - to były moje obowiązki. Szef tego departamentugen. Mojzych i jego zastępca płk Dajbóg stworzyli mi cudowny klimat. Gdyby nie oni, nie wiem,czy bym tam wytrzymał. Siedziałem tam do 1954 r. Na wiosnę wezwał mnie Dobrowolski i mówi:- Ja cię skieruję bez egzaminów. Dał mi pisemko, którego treści nie znałem. Dopiero później sięz nim zapoznałem: "Proszę o włączenie mjr. Czesława Kiszczaka w poczet słuchaczy AkademiiSztabu Generalnego". Komendantem akademii był radziecki oficer, artylerzysta. Zameldowałemsię przepisowo, podałem kopertę. On tę kopertę trzyma - i nie otwiera. Pomachał tą kopertą,nawet nie wstał, jak przyzwoitość nakazuje. Mówi: - Idi, skażi płk. Dobrowolskomu, że ja ciebienie priniał. Nogi się pode mną ugięły, ale poprosiłem o zgodę na odmeldowanie się,regulaminowo w tył zwrot. Do Dobrowolskiego. I mówię, co się stało. Dobrowolski się wściekł. Wmojej obecności zadzwonił do gen. Stanisława Popławskiego, który zastępowałRokossowskiego. Dobrowolski wrócił po godzinie. Na tym samym pisemku Popławski takimgrubym, ciosanym pismem napisał: "Komendant ASG. Rozkazuję przyjąć. Popławski". Bezżadnej koperty. Dobrowolski mówi: - Idź i daj temu kutasowi to pismo, żeby on wiedział, że ty toznasz. Ale taki głupi to ja nie byłem. Wpadłem do siebie do departamentu, tam dziewczynykopertę zaadresowały. Pieczątkę jakąś niewyraźną przystawiły, lak - jakąś tam groszówkąodcisnęło się orzełka - i udaję, że nie wiem, co jest w środku. Tym razem komendant ASGotworzył kopertę. Wstał, siadł. I mówi: - No tak, skażi Dobrowolskomu, że ja ciebie priniał. Słowadotrzymał. Kurs przygotowawczy skończyłem z wyróżnieniem.

Pucz grudniowyKto wydał rozkaz, by robotniczy protest w grudniu 1970 r. utopić we krwi?

Kiszczak: Można tylko dywagować. Jak dotąd nie znaleziono żadnych materiałówdowodzących, że była to prowokacja. Wszystko wskazuje, że to była błędna decyzja Gomułki.

Teraz wszystko można zwalać na Gomułkę, bo nie żyje.

Kiszczak: Nie wszystko. Ale decyzję podjął on. W obecności przewodniczącego Rady PaństwaMariana Spychalskiego, premiera i przewodniczącego Komitetu Obrony Kraju JózefaCyrankiewicza, zainteresowanych sekretarzy KC i kierowników wydziałów KC oraz ministrów iwiceministrów. Gdy zaczęły się niepokoje na Wybrzeżu, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznychpowołano sztab kryzysowy do spacyfikowania rozruchów. W skład tej grupy - którą kierowałwiceminister spraw wewnętrznych, komendant główny milicji gen. Tadeusz Pietrzak - wchodziliprzedstawiciele różnych służb MSW. Mnie kierownictwo MON oddelegowało w charakterzeobserwatora. Do moich obowiązków należało zapoznawanie się z sytuacją w kraju, z decyzjamipolitycznymi i operacyjnymi, informowanie o wszystkim resortu obrony. Po tym, gdy wojskozostało zaangażowane do tłumienia wystąpień, polecono mi informować kierownictwo sztabukryzysowego, jakie działania podejmują poszczególne jednostki. Słuchałem dramatycznychmeldunków. Te meldunki docierały do nas przez aparaty głośno mówiące, więc wszyscy jesłyszeli. Komendant wojewódzki w Gdańsku płk Roman Kolczyński meldował, że pali sięKomitet Wojewódzki PZPR, że w środku są ludzie, tłum nie pozwala ich ratować, a śmigłowiecnie może ich zdjąć z dachu. Że demonstranci rozbijają sklepy, że podpalono zabytkowydworzec gdański. Pamiętam też głos komendanta wojewódzkiego ze Szczecina, który prosił oprzerwę w składaniu meldunku, bo musi się przeczołgać pod oknem za szafę pancerną, gdyżdo jego gabinetu wciąż lecą kamienie. Taka była dramaturgia: palą, rozbijają, rabują. Byłemświadkiem meldunku o tym, że padli pierwsi zabici, że są ranni. W pewnym momencieuzmysłowiłem sobie, że te wydarzenia mają tendencję do rozlania się na cały kraj. Że niebędzie kilkunastu czy kilkudziesięciu zabitych, lecz trupy będziemy liczyć w setkach, tysiącach. Idoszedłem do wniosku, że trzeba zastopować to, co się dzieje. Znałem charakter Gomułki.

Page 319: Binder artykuły

Wiedziałem, że Gomułka nie wycofa się ze swoich decyzji. Był to człowiek o ogromnie twardym,zdecydowanym charakterze. Wiedziałem, że jedynym wyjściem z sytuacji jest usunięcieGomułki i jego najbliższych współpracowników ze stanowisk. Przeprowadziłem na ten tematwiele rozmów sondażowych. Moi rozmówcy podzielali te opinie.

Nie bał się Pan?

Kiszczak: Bałem, bo przecież wiedziałem, co mi za to grozi. Poszedłem z tym do swojegoprzełożonego gen. Teodora Kufla [szefa Wojskowej Służby Wewnętrznej]. On też byłprzerażony. Po jakimś czasie polecił mi, żebym ze swoimi przemyśleniami poszedł do szefaSztabu Generalnego Wojska Polskiego gen. Bolesława Chochy. Zameldowałem się u szefasztabu 17 grudnia rano. Póki referowałem mu ocenę sytuacji w kraju i mówiłem o możliwychreperkusjach, słuchał z dużym zainteresowaniem, nie przerywał. Gdy doszedłem do Gomułki,od razu przerwał rozmowę: - Wiecie, towarzyszu pułkowniku, ja tu mam bardzo pilne sprawy dozałatwienia. Wiedziałem, o co chodzi - musi się naradzić z kimś jeszcze, musi sprawęprzekonsultować z gen. Wojciechem Jaruzelskim, ówczesnym ministrem obrony narodowej. Poparu godzinach Chocha zadzwonił do mnie z pytaniem, czy moglibyśmy dokończyć rozmowę.Zameldowałem się raz jeszcze, 17 grudnia po południu. I wtedy już konkretna rozmowa: trzebaściągnąć jednostki bojowe do Warszawy, obsadzić wszystkie punkty strategiczne w stolicy.Dworce, pocztę, łączność... Blokady, cały szereg uzgodnień.

Panowie po prostu omawiali plan zamachu stanu.

Kiszczak: Zakładaliśmy, że zaufani ludzie Gomułki mogą siłowo przeciwdziałać zmianom wkierownictwie partii, koniecznym do rozwiązania bardzo niebezpiecznej sytuacji w kraju. Dlategogłówny ciężar ewentualnej ochrony gmachu KC PZPR - na czas obrad plenum KC, na którymmiano dokonać zmian personalnych - został zlecony specjalnemu batalionowi szefostwaWojskowej Służby Wewnętrznej (WSW). I ten obowiązek został nałożony na mnie.Postanowiłem to wykonać poprzez swojego podwładnego, pułkownika dyplomowanego - nomenomen - Władysława Andersa, i poprzez dowódcę tego batalionu ppłk. Bloka. Blok się przeraził,zażądał rozkazu na piśmie. Powiedziałem, że jeśli wszystko zostanie wykonane, dostanierozkaz na piśmie. Wtedy batalion został postawiony w stan pełnej gotowości bojowej.Żołnierzom wydano ostrą amunicję, granaty. Uzbrojono transportery opancerzone w amunicjęostrą. Ściągnięto całą szkołę WSW z Mińska Mazowieckiego. W podziemiach KC byływydzielone pododdziały wojsk MSW. Z grupą oficerów i ppłk. Romanem Krzysztofczykiemdokonaliśmy rekonesansu tras dojazdowych z koszar batalionu na Nowy Świat i rejon KC. Takwięc wszystko było przygotowane do usunięcia kierownictwa partii i państwa. 19 grudniazwołano posiedzenie Biura Politycznego - pierwsze po wybuchu protestów. Gomułki na tymposiedzeniu nie było, bo zachorował. Autentycznie zachorował, oślepł. Na obrady zaproszonogen. Jaruzelskiego. Mija jedna godzina, druga, trzecia, czwarta, piąta. Jaruzelskiego nie ma, niedzwoni. Zaczęliśmy się już bać, że został tam aresztowany. Przerażony szef SztabuGeneralnego odesłał mnie do gen. Józefa Urbanowicza [ówczesnego szefa Głównego ZarząduPolitycznego Wojska Polskiego]. Urbanowicz był, jak się okazuje, wtajemniczony w cały plan.Doszliśmy do wniosku, że sytuacja jest na tyle poważna, że trzeba dotrzeć do Jaruzelskiego.Zgłosiłem się na ochotnika, powiedziałem, że pójdę do gmachu KC. Wtedy już były przymiarki -jeśli usunąć Gomułkę, to kto na jego miejsce? Wszyscy uważali, że pierwszym sekretarzempowinien zostać Edward Gierek. W pewnym momencie Urbanowicz pyta mnie: - A ty maszpistolet? Ja mówię: - Nie mam. Otwarł biurko, wyciągnął taki duży rewolwer i mi go daje. Ja gotak odruchowo wziąłem. Początkowo nie pomyślałem, po co on mi to daje. Dopiero potemzaskoczyłem, na chłodno, że dał mi rewolwer, żebym w razie czego popełnił samobójstwo, żebysię to wszystko na mnie skończyło i przecięło. Oczywiście, wziąłem ten nieszczęsny rewolwerdo kieszeni. A potem przedostałem się z gen. Mieczysławem Grudniem przez wszystkieposterunki w KC. Warty były podwojone, w chwilach zagrożenia czujność się wzmaga. Trudnobyło się dostać. Ale wszystkie drzwi otwierało nam nazwisko Jaruzelskiego. Mówiliśmy, że

Page 320: Binder artykuły

zostaliśmy wezwani przez generała, że przychodzimy ze specjalnym meldunkiem, który jest mupotrzebny do zreferowania sprawy na górze. I tak po kolei nas puszczali, puszczali, ażdotarliśmy pod salę posiedzeń. Wywołaliśmy Jaruzelskiego i Grudzień mu zreferował sytuację wwojsku, a ja - stan przygotowań w WSW i wojsku. Jaruzelski spokojnie wysłuchał. On z koleipoinformował nas, co się dzieje na Biurze Politycznym. Prawdopodobnie to wszystko będzieniepotrzebne, bo już prawie jest decyzja o dobrowolnym odejściu Gomułki, a toczą się tylkorozmowy, jaki ma być zakres odmłodzenia władz. Trwa w tej chwili szarpanina, żeby jeszczeMarian Spychalski został w Biurze, Mieczysław Moczar, Ignacy Loga-Sowiński - ci najbliżsi,zaufani ludzie Gomułki. Na początku padła propozycja, żeby Gierek przejął tymczasowoobowiązki pierwszego sekretarza KC. Żeby podać do publicznej wiadomości komunikat, iżtowarzysz Wiesław z powodu nagłej choroby czasowo zawiesza swe obowiązki. Nasi się niezgadzali na takie rozwiązanie i w końcu Gomułka ustąpił całkowicie. Jaruzelski powiedział namto wszystko. Proszę sobie wyobrazić, mnie wtedy z Jaruzelskim nie łączyło nic bliższego.Znaliśmy się z widzenia, z odpraw, narad: "Czołem! Czołem, jak się macie?". I tyle. Naszczęście wariant siłowy okazał się niepotrzebny. W ciągu paru dni sytuacja w kraju uspokoiłasię. "Pomożecie? Pomożemy!".

Kiedy władza musi strzelaćJak Pan w 1970 r. patrzył na tragedię Wybrzeża?

Michnik: Wtedy myślałem, że to, co się dzieje, wynika po prostu z logiki dyktatury.Kierownictwo PZPR to dla mnie była władza najbardziej zdeprawowanych elementów w tejpartii. Władza ludzi, którzy po to, by zdobyć, a potem utrzymać swe apanaże, w 1968 r. sięgnęlipo najbardziej brudne środki: propagandę antyinteligencką i antysemicką, opluwanienajwiększych autorytetów, dławienie ludzkiej godności. Pracowałem wówczas jako robotnik wjednej z warszawskich fabryk na Woli. Dobrze pamiętam, jaki był stosunek robotników dowładzy. To było skrzyżowanie strachu z nienawiścią. Dominował strach. Pamiętam, jakimszokiem były dla nas pierwsze informacje o Wybrzeżu. Z jednej strony byliśmy dumni, że nasikoledzy, robotnicy z Wybrzeża, rozprostowali kręgosłupy i powiedzieli "nie", że im te komitetypalą, a oni nie chcą się do tego przyznać. Władze wtedy w kółko mówiły, że w Gdańskupodpalono budynek NOT, nie wspominały o gmachu KW. Myśmy odrzucali wszelkie racjewładzy, wszelkie argumenty oficjalnej propagandy. Uważaliśmy, że robotnicy w imieniu całegonarodu, całego społeczeństwa, sprzeciwili się władzy dyktatorskiej, nieprawej, pozbawionejlegitymacji. Myśmy tego państwa nie uważali za własne. Byliśmy szczęśliwi, że na przemocwładzy robotnicy potrafili odpowiedzieć swoją przemocą. Z drugiej strony byliśmy przerażeni namyśl, czym się to wszystko może skończyć. Bośmy wszyscy mieli w głowie interwencję wCzechosłowacji - to było wspomnienie bardzo świeże. I po trzecie, myśmy wówczas władzętraktowali jako jednolitą całość. Coś tam się wprawdzie mówiło o frakcjach, ale po 1968 r. nikt znas nie myślał na serio o żadnej frakcji w KC, z którą można by wiązać jakieś nadzieje. Było dlamnie oczywiste, że ta władza nie jest zdolna do dialogu ze społeczeństwem, że dla rządzącychkażdy strajk, protest zbiorowy, manifestacja uliczna jest zagrożeniem dla państwa. Dlategowładza sama siebie skazuje na przemoc. I musi coraz bardziej eskalować tę przemoc - w 1968r. na studenckie grzbiety spadły pałki, teraz rządzący sięgnęli po karabiny, zaczęli zabijać. Wowym czasie nie znajdowałem żadnych powodów, które by mi nakazywały rozumieć argumentyi racje tej władzy.

Dziś Pan to ocenia inaczej.

Michnik: Dziś próbuję zrozumieć motywy ludzi, którzy wtedy podejmowali decyzje. I, opróczmotywów niskich, takich jak obrona przywilejów nomenklatury, widzę też inne. Nie chcę,

Page 321: Binder artykuły

motywów niskich, takich jak obrona przywilejów nomenklatury, widzę też inne. Nie chcę,

uchowaj Boże, bronić ludzi, którzy kazali strzelać do robotników. Ale we Francji nie maczłowieka władzy, który nie wydałby takiego rozkazu w momencie, gdy tłum pali merostwo wParyżu. Wiem, że we Francji była demokracja, a w PRL dyktatura. Ale generałowie widzieli toinaczej. Dla nich - i nie tylko dla nich - PRL była normalnym państwem. Nie mogę tegoignorować.

Pan to usprawiedliwia?

Michnik: Nie usprawiedliwiam. Nie aprobuję tego ani moralnie, ani politycznie. Ale próbujęzrozumieć.

I rozumie Pan?

Michnik: Rozumiem. Może nie powinienem tego mówić. Ale zastanawiam się, jak ma reagowaćwładza, kiedy - w najsłuszniejszym, najbardziej uzasadnionym proteście - ludzie podpalająbudynki administracji publicznej.

Są inne sposoby. Polewanie wodą...

Kiszczak: To w pewnym momencie przestaje być skuteczne. Bo podpalają nadal.

Według Pana są takie momenty, gdy władza zmuszona jest strzelać do obywateli?

Michnik: Tak. Tak uważam.

Kto więc miał rację w Grudniu '70?

Michnik: Ja miałem rację - i oni mieli rację. Ja nie identyfikowałem się z tym państwem. Ale -wbrew temu, co ja wtedy sądziłem - duża część tamtej strony też miała jakąś rację. Nic nie jestani do końca czarne, ani do końca białe. Oczywiście, ja się z tym nigdy nie pogodzę, żestrzelano do ludzi. Ale jednocześnie wiem, że jeśli ktoś identyfikuje się z państwem, to chcetego państwa bronić, gdy widzi, że w imię jakiejś - choćby szlachetnej - idei ktoś to państworozwala. To państwo, którego nie było przez 123 lata.

Czy dziś usprawiedliwia Pan gen. Jaruzelskiego?

Michnik: To nie generał strzelał. To strzelał system dyktatury komunistycznej, którego jednym zelementów był generał.

Jest za to odpowiedzialny?

Michnik: Oczywiście. O uchyleniu się od odpowiedzialności w ogóle nie może być mowy.

Nie ma usprawiedliwienia dla strzałów?

Michnik: To zależy, dla których. Dlatego, że protesty na Wybrzeżu miały kilka faz. Co ma zrobićżołnierz, który dostał rozkaz obrony budynku użyteczności publicznej? Czymś innym byłynatomiast salwy do robotników w Gdyni, którzy szli do stoczni, wezwani poprzedniego dniaprzez Stanisława Kociołka do przerwania strajku. Nie widzę żadnego usprawiedliwienia dla tychsalw. Żadnego. Nie ścigałbym jednak konkretnego żołnierza, który wykonywał polecenie. Tobyła decyzja Gomułki i Biura Politycznego. Gen. Jaruzelski był wykonawcą.

Mógł nie wykonać rozkazu.

Michnik: Owszem, mógł uznać, że to jest rozkaz sprzeczny z prawem, a zatem nielegalny - i natej podstawie mógł odmówić jego wykonania. Ale odmowa wykonania rozkazu oznacza rozbrat

Page 322: Binder artykuły

tej podstawie mógł odmówić jego wykonania. Ale odmowa wykonania rozkazu oznacza rozbratz państwem. A także rozbrat z wojskiem, które jest strukturą hierarchiczną. Jeśli generał możeodmówić wykonania polecenia szefa rządu, to pułkownik może odmówić wykonania rozkazugenerała. Wówczas wchodzimy w logikę latynoskich oficerów, którzy uważają, że oni sąważniejsi od polityków - i to oni de facto decydują, kiedy państwo ma sięgać po swójpodstawowy atrybut, czyli siłę. Jeśli generał może nie wykonywać poleceń swoich cywilnychprzełożonych, to znaczy, że wyjmuje armię spod władzy państwa. To klasyczny mechanizmwojskowych zamachów stanu w Ameryce Łacińskiej. To logika gen. Pinocheta.

Nie uważa Pan, że odmowa wykonania takiego rozkazu byłaby cnotą?

Michnik: O buncie nie było mowy. Gen. Jaruzelski mógł się podać do dymisji, mógł sięzastrzelić. Mógł wreszcie uczestniczyć w działaniu, którego celem było odsunięcie od władzyGomułki i zahamowanie eskalacji przemocy. Wybrał to ostatnie. Jeżeli tłum wylega na ulice ipodpala budynki publiczne, to generał ma dwa wyjścia. Albo mówi: "To jest rewolucja i ja stajępo jej stronie" - ale wtedy działa wbrew całej logice państwa. Albo też mówi: "Niezależnie odracji tych ludzi, jeśli podpala się gmachy publiczne, ja mam obowiązek do tego nie dopuścić". Wtym sensie rozumiem generałów, którzy sięgnęli po wszelkie sposoby, by nie dopuścić dopodpaleń. Ja byłbym wtedy po stronie tych, którzy podpalali i podpalałbym razem z nimi, ale jatych generałów - patrząc dziś, mając poczucie, że oni służyli państwu tak, jak je pojmowali - tak,ja ich rozumiem.

Uważa Pan, że mieli obowiązek bronić państwa, choć nie mieli legitymacji do sprawowaniawładzy?

Michnik: Tu jesteśmy w sercu sprawy. Rzeczywiście, oni tej legitymacji nie mieli albo mieli ją znieprawego, bo sowieckiego nadania. Ale mam świadomość, że bynajmniej nie wszyscy wPolsce tak myśleli. Dla bardzo wielu ludzi to była prawowita władza. Z pewnością byłaprawowita dla generałów. Oczywiście, nie usprawiedliwiam ich. Wiem jednak, że w Polsce żyływówczas "dwie Polski", dwa narody. Po jednej stronie byli ci, którzy utożsamiali się z PolskąLudową, którzy uważali, że PRL to jest państwo polskie - jedyne, jakie jest możliwe, innego byćnie może - i dlatego trzeba być wobec tego państwa lojalnym, trzeba mu służyć. Ale byli też tacy- sam do nich należałem - którzy mówili: to nie jest państwo polskie, to jest sztuczny twórsowieckiego imperium, który ma służyć jego celom, ma być instrumentem w sowieckim ręku i jawobec tego państwa nie poczuwam się do lojalności. Wtedy dla mnie rzeczywistość byłaczarno-biała. Dziś wiem, że to nie był podział czarno-biały. Wiem, że PRL była jednakpaństwem, które na parę dni przed protestami grudniowymi wynegocjowało historyczną umowęBrandt - Gomułka o granicy na Odrze i Nysie. Dziś potrafię zrozumieć tych, którzy wtedy się ztym państwem identyfikowali i bronili go.

Czy dziś, po latach, identyfikuje się Pan z jakąś częścią PRL i dlatego jest Pan w stanie tamtedecyzje rozumieć? A może i rozgrzeszać?

Michnik: Rozgrzeszać - nie. Nadal kategorycznie się z tymi decyzjami nie zgadzam, odrzucamje, moralnie potępiam. Ale rozumieć - tak. Rozumiem, że połowa moich rodaków o tamtymczasie myśli inaczej niż ja.

Pan też myśli inaczej, niż myślał Pan wówczas. Czy to jest zmiana intelektualna, czyemocjonalna?

Michnik: Intelektualna. Zmiana emocjonalna dotyczy ludzi tamtego czasu. Poznałem ich wnowych sytuacjach i przestałem oceniać w kategoriach czarno-białych. Wiem, że po tamtejstronie było mnóstwo oportunizmu i konformizmu. Ale myślę też, że byli tam ludzie pamiętającywojnę. W ich myśleniu krył się lęk, że Polski może nie być. Dla mnie to była wiedza książkowa,bo za mojego życia Polska była zawsze. Ci ludzie pamiętali lata 1939-45, kiedy Polski nie było.Dla nich PRL była wartością na tej samej zasadzie, jak dziś dla mnie Polska demokratyczna.

Page 323: Binder artykuły

Dla nich PRL była wartością na tej samej zasadzie, jak dziś dla mnie Polska demokratyczna.Dla mojego syna demokratyczna Polska nie jest już wielką wartością, bo on zniewolonej Polskinie zna. Ja natomiast każdego dnia budzę się szczęśliwy, że żyję w wolnej Polsce. Wyobrażamsobie, że dla ludzi generacji Jaruzelskiego czy Kiszczaka fakt, że oni żyją w kraju, w którymmożna mówić po polsku, w którym nikt ich nie próbuje germanizować czy rusyfikować, byłwielką wartością zasługującą na obronę. Od takich ludzi jak ja można oczekiwaćsprawiedliwego, ostrożnego osądu tych generałów. A już na pewno można oczekiwać, że nieprzyłączę się do nagonki na ludzi, którzy doprowadzili do Okrągłego Stołu i pokojowegodemontażu dyktatury.

Jak ocenia Pan Gomułkę?

Michnik: Gomułka na plenum KC w październiku 1956 r. dokonał oceny wypadkówpoznańskich. Całą krytykę skierował pod adresem ówczesnej władzy, którą oskarżył o krwawerozprawienie się z robotnikami. W 1970 r. tenże Gomułka mówił o kontrrewolucji i gotów byłutopić kraj we krwi, żeby zdławić robotniczy protest. Nie da się wykluczyć, że mogło wówczasdojść do straszliwej masakry w Polsce. To by się skończyło rosyjską interwencją. Nie dlatego,żeby Rosjanie chcieli interweniować, lecz dlatego, że byliby do tego zmuszeni przez swojąlogikę imperialną i przez kompletną anarchizację kraju, który z nimi sąsiadował. Gdyby Gomułkazmarł w 1959 r., dziś byłby wspominany bardzo dobrze. Znamienne, jak bardzo punkt widzeniazależy od punktu siedzenia. W 1956 r. Gomułka uważał Poznań za tragiczny rezultat rządówstalinowskich. W Grudniu '70 nie umiał uznać Wybrzeża za tragiczny rezultat swoichczternastoletnich rządów. Mimo to nie sposób wyczerpać oceny Gomułki w kategoriach:zbrodniarz - bohater. Różni ludzie oceniają go w sposób bardzo zróżnicowany. Jan Nowak-Jeziorański, zdecydowany antykomunista, mówi, że Gomułka to postać wieloznaczna,dostrzega jego krytycyzm wobec ZSRR.

Co Pan może powiedzieć rodzicom, których dzieci zastrzelono na Wybrzeżu?

Michnik: Powiem: stało się wielkie nieszczęście. To był tragiczny moment naszych dziejów,kiedy Polak strzelał do Polaka. Wam się należy zadośćuczynienie w takiej formie, w jakiej naszepaństwo na to stać. Trzeba zrobić absolutnie wszystko, by wynagrodzić krzywdy, jakie wtedyzostały wyrządzone. Ale najlepszą gwarancją, by to się już nigdy nie powtórzyło, jest takieułożenie relacji między Polakami, żeby nigdy nie zwyciężyła logika zimnej czy gorącej wojnydomowej. Dla mnie Grudzień '70 to była wielka lekcja. Bo zobaczyłem, do jakich strasznychnieszczęść prowadzi ślepy bunt ludzi zrozpaczonych, doprowadzonych do ostateczności. Wtedyw głowie naszych przyjaciół zaczęła kiełkować myśl, żeby znaleźć trzecią drogę międzykapitulacją, serwilizmem wobec władzy a ślepym buntem. Z tego myślenia poczęła się formułaJacka Kuronia, którą wylansował w okresie KOR: "Zamiast palić komitety partyjne, zakładajwłasne". Dzięki temu powstał KOR, Studenckie Komitety Solidarności, Towarzystwo KursówNaukowych, Wolne Związki Zawodowe...

Nie pozwoliłem użyć broniKiedy poznał Pan bliżej gen. Jaruzelskiego?

Kiszczak: Co nas zbliżyło? 23 grudnia - nazajutrz po po plenum KC, które odwołało Gomułkę ipowołało Gierka na pierwszego sekretarza - Jaruzelski do mnie zadzwonił. Spytał: - Towarzyszupułkowniku, czy nie zechcielibyście razem z żoną i dziećmi spędzić z moją rodziną świątBożego Narodzenia? To był duży gest z jego strony. Żony i dzieci wyjechały do Zakopanegojeszcze tego samego dnia, my następnego. Wszystko było jeszcze takie ciepłe, rozedrgane. Ioczywiście rozmawialiśmy na temat najświeższych wypadków. Pierwszy raz w życiu widziałem

Page 324: Binder artykuły

Jaruzelskiego rozkrochmalonego. On zawsze nad sobą panuje - nad słowem, gestem,zachowaniem. Ja tego nigdy nie potrafiłem, on panuje nad sobą w najtrudniejszych chwilach. Iwtedy wziął mnie za szyję, przycisnął i taki rozkrochmalony, dosłownie pamiętam te słowa, niezapomnę do końca życia, on mówi: - Czesławie, Czesławie, gdyby nam to nie wyszło,stracilibyśmy nie tylko epolety, ale i głowy.

Podzieliliście się wtedy opłatkiem?

Kiszczak: Tak, zawsze przestrzegaliśmy tej tradycji. W styczniu lub na początku lutego 1971 r.był taki incydent. Jaruzelski został zastępcą członka Biura Politycznego. Stanisław Kania, któryteż mocno się angażował w działalność polityczno-partyjną mającą na celu odsunięcie Gomułki,został członkiem Biura Politycznego, sekretarzem nadzorującym wojsko i MSW. Jest odprawaWSW, kontrwywiadu i żandarmerii wojskowej w Mińsku Mazowieckim. Ja tę odprawę prowadzę,mam referat oceniający. Potem obiad. Jaruzelski siedzi obok mnie z prawej strony, Kania zlewej. Podano wódkę, wszyscy wznoszą toasty za towarzysza Gierka, potem za towarzyszapremiera Piotra Jaroszewicza, potem za towarzysza ministra obrony gen. Jaruzelskiego. AKania tak siedzi i nikt jego zdrowia nie wznosi. Postanowiłem tę niezręczność naprawić.Zabrałem głos i mówię różne tam ciepełka pod adresem Kani. Kończę: - Towarzysze,proponuję, żebyśmy wypili zdrowie i pomyślność konstruktora przemian grudniowych. Zdrowietowarzysza sekretarza Stanisława Kani! Rzecz niesłychana! Kania wstaje czerwony jak burak,siada, wstaje i zaczyna krzyczeć, dosłownie krzyczeć: - Ja nie byłem żadnym konstruktorem, janie byłem cieślą! Zdrętwiałem, nie wiem co robić. Jaruzelski mnie za rękę skubnął. Usiadłem.Obiad się kończy, atmosfera jak na pogrzebie. Kania gdzieś wstał, zdaje się do toalety.Jaruzelski mówi: - Nie przejmujcie się, zaczęła się wojna między nim a FranciszkiemSzlachcicem o pierwsze miejsce po Bogu. Gdyby ten toast doszedł do Szlachcica, Kania miałbyprzechlapane. Po latach powiedziałem do Kani: - Ja cię doskonale rozumiem, ja mam jeszczewiększy kociokwik niż ty, bo ja dzięki dojściu Gomułki do władzy w 1956 r. wróciłem z powrotemdo pracy w kontrwywiadzie. Ja Gomułce wiele zawdzięczam. Marszałkowi Spychalskiemu wszczególności - on mnie lubił, szanował, gdy tylko gdzieś mnie zobaczył z daleka, do nikogo nieszedł, tylko do mnie, ze mną się witał. Ja się zachowałem jako żołnierz fatalnie. Złamałemwszystkie regulaminy, jakie można było złamać.

Właściwie dlaczego zaangażował się Pan w pomysł puczu wojskowego?

Kiszczak: Musiałem, choć nie nazwałbym tego puczem. Miałem dopuścić do rozlewu krwi nawielką skalę? Uważałem, że żołnierz w określonej sytuacji ma nie tylko prawo, ale i obowiązekpewne złe procesy zatrzymać, nawet gdyby go to miało drogo kosztować. I tak działałem.Słusznie czy niesłusznie? Mam moralnego kaca, że wystąpiłem przeciw Gomułce iSpychalskiemu.

Ale uważa Pan, że wtedy stanął po słusznej stronie?

Kiszczak: Tak. Jaruzelskiemu wielokrotnie proponowałem: - Panie generale, trzeba ten epizodudokumentować, zrobić jakieś poważne opracowanie, bo to się historykom przyda. Będą tegopotrzebowali jako ważnego przyczynku do zrozumienia kulis zmiany na stanowisku pierwszegosekretarza. Z jednej strony miał ochotę. Z drugiej nie chciał. Prawdopodobnie miał te sameskrupuły co ja - że wystąpiłem przeciw swoim najwyższym przełożonym, którym wielezawdzięczałem, dzięki którym poleciałem do góry.

Oskarża Pan Gomułkę o całe zło?

Kiszczak: Nie wiem, jak bym postąpił na jego miejscu. Zgadzam się z rozumowaniem panaAdama. Co robić, jak się zachować, będąc odpowiedzialnym za państwo, gdy to państwo ginie,rozlatuje się, gdy palą, niszczą, rabują, zabijają? Co robić? Tak było w 1956 r. w Poznaniu.Mniej groźne były wypadki w Radomiu w 1976 r., ale też groźne. Co wtedy robić? Ja jestem wtej komfortowej sytuacji, że nigdy nie wydałem rozkazu użycia broni. Nigdy. Choć były sytuacje,

Page 325: Binder artykuły

tej komfortowej sytuacji, że nigdy nie wydałem rozkazu użycia broni. Nigdy. Choć były sytuacje,kiedy się do mnie o to zwracano.

Kiedy?

Kiszczak: Między innymi w grudniu 1981 r., w czasie wydarzeń w kopalni Wujek. Zadzwonił płkJerzy Gruba [ówczesny komendant wojewódzki MO w Katowicach]. Referował mi sytuację, jakapowstała po ataku ZOMO na kopalnię. Tłumaczył, że sytuacja jest dramatyczna, że użycie bronijest konieczne, i prosił o zgodę na jej użycie. Nie wyraziłem zgody - i to jest udokumentowaneponad wszelką wątpliwość. - To co ja mam robić w tej sytuacji? - pyta Gruba. Milicjantom wkopalni Wujek lecą na głowę cegły, śruby, górnicy atakują ich pikami. Są ranni. Rozbrojono iwzięto do niewoli trzech milicjantów. Powiedziałem: - Natychmiast przerwać akcję, wycofaćwojsko i milicję poza kopalnię, dokonać oceny sytuacji i zameldować, co robić dalej. Ale pozaprzestaniu akcji, po wycofaniu milicji i wojska. I wróciłem na salę. Byli tam wtedy Jaruzelski,wicepremier Mieczysław Rakowski, minister obrony Florian Siwicki, szef URM MichałJaniszewski oraz sekretarze KC Stefan Olszowski i Mirosław Milewski. Jaruzelski mnie pyta, ktodzwonił, w jakiej sprawie. Zameldowałem. Jaką podjąłeś decyzję? - pyta Jaruzelski. Ja mówię: -Przerwać akcję, wycofać wojsko i milicję poza kopalnię. - Przy okazji - mówię - generale Siwicki,proszę o usankcjonowanie mojego polecenia, żeby wojsko też wycofać. Siwicki skinął głową nazgodę.

Najłagodniejszy zamach stanuA co Pan by zrobił?

Michnik: Ja nie jestem wojskowym, nie wiem, ale... To straszne pytanie, nigdy nie byłem wtakiej sytuacji. Kierowałbym się zasadą, że za wszelką cenę trzeba uniknąć rozlewu krwi. Gdyoceniam stan wojenny z dzisiejszej perspektywy, to myślę, że to był taki stan wojenny, w którymwładze kierowały się logiką unikania ofiar. To nie był pucz typu pinochetowskiego, w którymchodzi o fizyczną eliminację wroga. To był taki stan wojenny, żeby obezwładnić - wypić krew,ale dziurki nie zrobić.

Kiszczak: Dlatego wyciągnięto samoloty, czołgi, armaty, dlatego wyprowadzono na uliceogromne ilości wojska. Żeby ludzi zastraszyć.

Dokopać im, pokazać, kto tu rządzi?

Kiszczak: Nie. Przestraszyć.

Michnik: Ależ tak, dokopać!

Kiszczak: Sparaliżować opór, żeby nie trzeba było używać siły.

A nie chodziło przy okazji o to, żeby zademonstrować siłę? Pokazać, kim wy jesteście, a kim onisą?

Kiszczak: Na pewno chodziło o to, żeby przestraszyć, przekonać o bezsensowności oporu.

Michnik: To jednak był wyjątkowo łagodny zamach stanu. Najłagodniejszy zamach stanu w XXwieku.

Wtedy też Pan tak myślał?

Page 326: Binder artykuły

Michnik: Wtedy myślałem, że to są bandyci! Bandyci, zbrodniarze! Zabić ich, oczywiście!

Nienawidziliście się nawzajem?

Michnik: Nie. Ja myślę, że pan generał nie miał takich emocji.

Kiszczak: Pani nie zna mojego charakteru. Ja nie jestem człowiekiem mściwym,zacietrzewionym. Ja podchodzę do życia z dużym dystansem. Potrzebuję dużo czasu iprzykrych doświadczeń, żeby sobie ugruntować o kimś opinię, że to s...syn, łobuz, drań, i żemnie z nim nic więcej łączyć nie będzie.

I nie był Pan zacietrzewiony wobec opozycji, wrogów socjalizmu?

Kiszczak: Niech pani sobie wyobrazi, że nie.

Mimo że był Pan szefem policji politycznej?

Kiszczak: No, proszę sobie wyobrazić, że nie byłem zacietrzewiony. Podchodziłem do sprawpragmatycznie.

A Pańscy pracownicy byli zacietrzewieni?

Kiszczak: Owszem, niektórzy byli. I odwrotnie - ludzie z opozycji też byli zacietrzewieni.

Dlaczego Pana funkcjonariusze byli chowani w takiej nienawiści?

Kiszczak: W naszych czasach już ich tak mocno nie indoktrynowano jak w latach 40., 50. czy60. Ale tamto wychowanie zostało. To się potem ciągnęło.

A Pan naprawdę nie był zacietrzewiony? Przecież ci opozycjoniści państwo Panu niszczyli.

Kiszczak: Niszczyli.

No to jak Pan mógł łagodnie na nich patrzeć? Przecież mówiliście, że to wrogowie, że chcielisystem obalić.

Kiszczak: Bo chcieli. Ale nie zrobiłem żadnej krzywdy Michnikowi.

Do więzienia go Pan wsadził.

Kiszczak: Prokurator go wsadził - za naruszenie konstytucji i obowiązującego prawa.

Nie prokurator, tylko władza, partia. Sąd był niezależny?

Kiszczak: Tak samo jak teraz, też są naciski na sądy i prokuratury.

Michnik: Protestuję, gorąco protestuję! Jeśli dziś są sędziowie sprzedajni czy ulegli, nie ma tonic wspólnego z tamtą epoką. Wtedy sąd był fragmentem władzy karzącej. Dzisiaj może sięzdarzyć sędzia biorący łapówki, podatny na presję czy polityczny fanatyk - ale to zupełnie innasprawa. Nawet ten zły sędzia też jest niezawisły. Nie wolno stawiać moralnego i faktycznegoznaku równania między tamtymi sądami i obecnymi.Wtedy sąd był ramieniem władzy, paniegenerale. Zgadza się pan?

Kiszczak: Oczywiście. Ale nie dotyczyło to wszystkich sędziów i prokuratorów.

Michnik: Wszystkich, którzy mnie oskarżali i skazywali na te lata w więzieniach.

Page 327: Binder artykuły

Michnik: Wszystkich, którzy mnie oskarżali i skazywali na te lata w więzieniach.

To kto wsadził Michnika? Pan go wsadził.

Kiszczak: Tak, to była decyzja polityczna, ale podjęta na podstawie przedstawionychprokuraturze materiałów.

Michnik: Które były spreparowane, fałszywe!

Czy Janusz Onyszkiewicz, Bronisław Geremek byli agentami CIA?

Kiszczak: Nie byli.

Jak to nie? Nie pamięta Pan, o co ich wtedy oskarżała Wasza propaganda?

Kiszczak: Pan Adam świadomie naruszał ówczesne prawo i chciał obalić władzę.

W jaki sposób?

Michnik: Pan generał wypowiedział dwa zdania, z których tylko jedno jest prawdziwe. Jarzeczywiście chciałem tę władzę obalić. Natomiast jeśli naruszałem prawo, obowiązkiem sądubyło mi to udowodnić. Otóż żaden sąd nigdy mi tego nie udowodnił. Ja sprytnie naruszałemprawo. Ale wszystkie wyroki, które na mnie zapadały, były za friko, za nic.

Kiszczak: Trzeba by rozpatrzyć poszczególne sprawy.

Pan uważa, że Michnik powinien siedzieć?

Kiszczak: Jedno jest bezsporne: pan Adam chciał obalić władzę ludową.

Jak naruszał prawo? Podpalał komitety?

Kiszczak: W 1989 r. zostałem ministrem spraw wewnętrznych w rządzie TadeuszaMazowieckiego. Jest przerwa w posiedzeniu Rady Ministrów. Obok mnie stoi kilkuwiceministrów i dyrektorów generalnych użalających się na niesłuszne represje po 1981 r. I stoiminister pracy Jacek Kuroń z tym swoim słynnym termosem. Stoi i przysłuchuje się rozmowie.W pewnym momencie podchodzi do grona dyskutujących i - przepraszam za słownictwo, alepowtórzę dosłownie, co wtedy powiedział: - Ja tam, kurwa, do nikogo pretensji nie mam. Jaświadomie naruszałem peerelowskie prawo i za to mnie do pierdla wsadzali. Gdybym tegoprawa nie naruszał, nikt by mnie do więzienia nie skierował.

Michnik: To jest sposób mówienia Jacka. Jacek starał się zewrzeć wszystkie rozumne siły wPolsce, żeby zrobić coś pozytywnego. Dlatego przechodził do porządku nad starymi rachunkamikrzywd. Ale co to znaczy - naruszać prawo? Oczywiście, jeśli się tak interpretuje prawo, żeprzestępstwem jest napisanie listu otwartego do komitetu uczelnianego PZPR na UniwersytecieWarszawskim, i że taki czyn zasługuje na trzy lata więzienia...

Kiszczak: To był proces naciągany.

Panie Generale, tak Biuro Polityczne interpretowało prawo.

Kiszczak: Nie tylko Biuro. Często decyzje zapadały na niższych szczeblach, nie zawsze wBiurze Politycznym. Dużą rolę odgrywał też wydział administracyjny KC i komitety wojewódzkiePZPR.

Page 328: Binder artykuły

Przetrącanie kręgosłupówList do gen. Kiszczaka napisał Pan w odpowiedzi na propozycję, żeby się Pan wyniósł z Polski.Nigdy Pan nie myślał o emigracji?

Michnik: W naszej historii emigracja odgrywała niezwykle ważną rolę. Była składnikiem polskiejtożsamości w czasach zniewolenia: Czartoryski, Chopin, Mickiewicz, Słowacki, Norwid. Gdy poraz pierwszy wyjechałem na Zachód, lazłem do emigrantów jak mucha do lepu. Miałem 18 lat.Poznałem wtedy Nowaka-Jeziorańskiego, Jerzego Giedroycia, Bohdana Osadczuka. Ale zdrugiej strony ja byłem ze szkoły Stefana Kisielewskiego i mojego ojca. Dla mnie najważniejszybył kraj. Punktem zwrotnym był rok 1968. Pamiętam, siedziałem wtedy na Rakowieckiej izabrano mnie na przesłuchanie. Oficer śledczy - major, już nie żyje - pyta: - Panie Michnik, jakpan wyjdzie z więzienia, czy pan wyjedzie do Izraela? Mnie szlag trafił. - Dlaczego mamwyjechać? - Pan jest Żydem, a wszyscy Żydzi powinni jechać do Izraela, Czy pan wyemigruje? -Proszę pana, wyemigruję, naturalnie, następnego dnia po tym, jak pan wyjedzie do Moskwy. Onsię wkurzył. Dostałem 14 dni karceru. Ale dziś myślę, że to mi się opłaciło. Absolutnie nigdy niemiałem pretensji do nikogo, kto emigrował - z wyjątkiem liderów. Uważałem, że liderom niewolno. I w 1968 r., i w 1981. Skoro już poszedłeś w generały, to bądź generałem.

W 1968 nie było tak, że ludzie chcieli wyjeżdżać. Byli zmuszani.

Michnik: Nikogo nie torturowano.

Psychicznie.

Kiszczak: Nie było fizycznych prześladowań, ale dokuczano. Psychicznie - i nie tylko.

Michnik: Strasznie dokuczano. Myślałem jednak: jeśli byłeś w gronie liderów buntustudenckiego, to tobie nie wolno się bać. Mnie mój ojciec po procesie powiedział: - Wyjedź zPolski, bo oni cię tu zabiją. Odpowiedziałem: - Niech zabiją, ja nie wyjadę. Ja mam w tym krajuparę rzeczy do załatwienia. Jeżeli w mojej obronie studenci zrobili wiec na uniwersytecie, to janie mam prawa wyjechać. Ja bym ich po prostu zdradził. Oni muszą wiedzieć, że wystąpili wobronie kogoś, kto ma jaja, kogo warto było bronić. To samo było po stanie wojennym.Uważałem, że członkowie władz "Solidarności" nie powinni wyjeżdżać.

Choć propozycja była kusząca - Lazurowe Wybrzeże.

Michnik: To dla mnie był szczyt obelgi.

Kiszczak: Gdyby nie nieugięta postawa pana Adama, to ta jedenastka [członkowie KOR iKomisji Krajowej "Solidarności", aresztowani w 1982 r.] wyjechałaby za granicę. Wtedy inaczejpotoczyłyby się losy Polski. Ten cały proces, który nastąpił w wyniku Okrągłego Stołu, uległbyodroczeniu na wiele, wiele lat. Na ile? Nie wiem.

Przecież zmieniało się w Związku Radzieckim.

Kiszczak: To, co się działo w ZSRR, działo się też pod naszym wpływem. Myśmy Gorbaczowazapładniali, myśmy wyprzedzali go co najmniej o trzy lata. Mam wrażenie, że czasami mocnosię przesadza, mówiąc o wpływie Gorbaczowa i pierestrojki na przemiany w Polsce. Gorbaczowdoszedł do władzy w 1985 r., kiedy w Polsce dialog z opozycją i Kościołem był już bardzozaawansowany. Kiedy we wrześniu 1986 r. w naszym kraju uwolniono wszystkich więźniówpolitycznych i zlikwidowano raz na zawsze instytucję więźnia politycznego, we wszystkichkrajach socjalistycznych - także w ZSRR - więzienia były pełne i nadal sądzono za działalnośćpolityczną. Proces Vaclava Havla w Pradze rozpoczął się 2 lutego 1989 r. Cztery dni później w

Page 329: Binder artykuły

polityczną. Proces Vaclava Havla w Pradze rozpoczął się 2 lutego 1989 r. Cztery dni później w

Polsce rozpoczęły się obrady Okrągłego Stołu. Gdy Gorbaczow przyjechał do Polski na X zjazdpartii w 1986 r., to radził nam: "twiordo, nastupatielno". Jeszcze wiosną 1990 r. przekonywał wMoskwie Rakowskiego o trwałości komunizmu.

Panie Generale, gdyby Michnik wyjechał na Lazurowe Wybrzeże, to wróciłby...

Michnik: Złamany, skurwiony, upodlony.

O to Panu chodziło?

Kiszczak: Nie. Nam faktycznie zależało na tym, żeby nie mieć w Polsce więźniów politycznych.

Michnik: Nieprawda! Chcieliście nam złamać kręgosłup i pokazać ludziom, ile jesteśmy warci.O to chodziło! O to, generale!

Nie wierzy Pan generałowi, że chodziło o zlikwidowanie instytucji więźnia politycznego?

Michnik: O to też. Jasne, że trzymanie politycznych w więzieniach nie było im na rękę.

Kiszczak: I myśmy do tego doprowadzili w 1986 r. Zwolniliśmy wtedy wszystkich więźniówpolitycznych.

To była suwerenna decyzja, czy uzgadnialiście to z Moskwą?

Kiszczak: Suwerenna decyzja dwóch ludzi - Jaruzelskiego i Kiszczaka. Dzień wcześniej, 11września, na moje polecenie przeprowadzono w kraju o jednej godzinie ponad 3 tys. rozmów zludźmi, którzy naruszali ówczesne prawo i mogli być pociągnięci do odpowiedzialności karnej.Mówiliśmy: panie Kowalski, nie myśl pan, że my nie wiemy, że pan jest członkiem podziemnychwładz "Solidarności", że pan drukuje ulotki, że u pana jest powielacz... Niech pan sobie niezawraca tym wszystkim głowy. Idź pan do domu i zajmij się pan dziećmi. Przeprowadziliśmytakie rozmowy z ponad 3 tys. działaczy, nikogo nie aresztując. W ten sposób rozwiązaliśmy razna zawsze problem więźniów politycznych w Polsce. Od tego czasu nikogo za przestępstwapolityczne nie aresztowaliśmy. 12 września 1988 r. wystąpiłem do prokuratora generalnego ozwolnienie wszystkich skazanych i tymczasowo aresztowanych za działalność polityczną wterminie do 15 września. I tak się stało. Jestem trochę zaskoczony, że pan Adam taklekceważąco i krzywdząco ocenia tę akcję, w następstwie której zlikwidowaliśmy w Polsce razna zawsze instytucję więźnia politycznego. Pan Michnik, który w kryminałach PRL spędziłponad sześć lat, widzi w tych przedsięwzięciach tylko zagranie propagandowe, zagrywkępolityczną. Przecież te 3 tys. działaczy konspiracyjnej "Solidarności" prokuratorzy mogliaresztować, a sądy - sądzić. Dura lex, sed lex. Nie chcę mówić w imieniu całej ówczesnejwładzy, bo różne były w niej opcje polityczne, ale raz jeszcze podkreślam, że moim celem byłounormowanie i zdemokratyzowanie polskiej sceny politycznej, dopuszczenie opozycji dowspółrządzenia i współodpowiedzialności za Polskę. Panie Adamie, czy usiadłby pan ze mnądo rozmów przy Okrągłym Stole, gdyby w więzieniu był Jacek Kuroń, Władysław Frasyniuk,Leszek Moczulski albo Stefan Niesiołowski? Znając pański charakter i uczciwość, wiem, że nie.Nie usiadłby pan do rozmów, gdyby w więzieniu przebywał choć jeden więzień polityczny.Choćby to była osoba znana tylko z nazwiska. Zwolnienie więźniów i likwidacja instytucji więźniapolitycznego miały jeszcze jeden skutek - ogromnie ważny, lecz jakby zapomniany iniedoceniony przez historyków, a zwłaszcza przez dziennikarzy. Chodzi o strach. Otozlikwidowaliśmy strach przed odpowiedzialnością karną za działalność polityczną, która niepodoba się władzy. Był to bluźnierczy ewenement w całej wspólnocie socjalistycznej, której od1918 r. towarzyszył strach - w różnym natężeniu w różnych krajach i okresach. Zlikwidowanoterror, wygodne narzędzie sprawowania władzy.

Ale też chcieliście opozycji złamać kręgosłupy.

Page 330: Binder artykuły

Ale też chcieliście opozycji złamać kręgosłupy.

Kiszczak: Taki mógł być skutek uboczny.

Michnik: Oczywiście, że nie. To był najważniejszy cel - wyeliminować nas.

Kiszczak: Wyeliminować instytucję więźnia politycznego.

Michnik: To raz. Ale przede wszystkim - pozbyć się nas. Dla mnie to była akcja propagandowa,która miała pokazać, że "Solidarność" już nie istnieje, a SB wie wszystko. Byliśmy ludźmi, którzyzasługują tylko na rozmowy z policją, ale nie na dialog polityczny, bo nikogo już niereprezentują. "Solidarność" - to już przeszłość, nie ma takiej instytucji. Chodziło o to, żebywszystkim, którzy symbolizują tę instytucję, przetrącić kark. Zastraszyć, upokorzyć, zeszmacić...A potem chwalić się przed całym światem, że w Polsce nie ma więźniów politycznych. Tensposób myślenia mieścił się w logice łagodnej dyktatury - bo to była łagodna dyktatura. Muszęprzyznać, że to była dyktatura bardzo niebanalna. W żadnej banalnej dyktaturze nie dyskutujesię, w jaki sposób rozwiązać problem więźniów politycznych. Rozwiązanie jest proste - alborozstrzelać, albo wyrzucić z samolotu.

Dlaczego ta dyktatura była łagodna?

Michnik: To nie był socjalizm z ludzką twarzą. To był komunizm z wybitymi zębami. Oni jużsami wiedzieli, że to wszystko jest spróchniałe, że to koniec utopii ideologicznej komunizmu.

Wtedy też Pan uważał, że ich dyktatura jest łagodna?

Michnik: Też tak myślałem.

Z listu do generała to nie wynika.

Michnik: A nie. Bo to był list człowieka zranionego w swej godności. Człowieka, któryzdecydował się niemal na śmierć. Uważałem, że oni mogą mnie zakatrupić. Ale gdybym wtedywyjechał, to wszyscy mogliby powiedzieć: koniec, poddali się.

Kiszczak: Sporo byście na tym stracili.

Michnik: Jakie sporo? Twarz byśmy stracili!

Kiszczak: Jeszcze raz powtarzam. Możecie mi wierzyć albo nie, ale cel był bardzo, no...Szlachetny - to złe słowo. Był pragmatyczny - zwolnić więźniów politycznych.

Ale zależało Wam, żeby ich jeszcze dodatkowo upokorzyć?

Kiszczak: Myśmy tego w tych kategoriach nie rozpatrywali.

Sam Pan mówił, że gdyby jedenastka wyjechała, to inny byłby scenariusz wydarzeń.

Kiszczak: Tak, oczywiście. Ale chodziło nam o zwolnienie więźniów.

wywiad - część 2

Page 331: Binder artykuły

Pożegnanie z bronią. Adam Michnik - Czesław Kiszczak

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 332: Binder artykuły

Gazeta Wyborcza - 03-02-2001

Pożegnanie z bronią. AdamMichnik - Czesław Kiszczak -część 2

Z gen. Czesławem Kiszczakiem i Adamem Michnikiem rozmawiają Agnieszka Kublik i MonikaOlejnik.

Rachunek winMa Pan tyle wyrozumiałości dla gen. Jaruzelskiego, dla gen. Kiszczaka. Więcej niż dla swoichkolegów z prawicy.

Michnik: To nie jest kwestia - więcej czy mniej. Idąc na otwarcie obrad Okrągłego Stołu, miałemproblem, jak uniknąć podania ręki Kiszczakowi. Poszedłem do łazienki, wyszedłem, patrzę -wszyscy już weszli, a Kiszczak twardo na mnie czeka. Zacisnąłem zęby, podszedłem i podałemmu rękę. Wtedy przyrzekłem sobie, że jeśli oni dotrzymają słowa i rzeczywiście wspólniewyprowadzimy Polskę z dyktatury bez jednego strzału, to ja ich będę bronił do końca życia.Natomiast jeśli nas przekręcą, to ja jestem skończony, ale ich po prostu zabiję.

W jaki sposób?

Michnik: Jeszcze nie wiedziałem w jaki. Ale ja mam silną wolę i determinację.

Wybaczył im Pan?

Michnik: Nie można wybaczać w cudzym imieniu.

A w swoim?

Michnik: W swoim tak. Wybaczyłem, bo uznałem, że to są ludzie, bez których Polska by niewyszła na prostą. Ja jestem ciemny polski patriota. Uznałem, że to jest niesamowitakonstelacja, że tych dwóch ludzi - szef wojska i szef bezpieki - którzy Polsce narzucili gorsetdyktatury, dzisiaj ten gorset wspólnie z nami demontują. Za to należą się im do końca życiakwiaty i msze święte. Bo to jest taka rzecz, która na świecie nie zdarzyła się jeszcze nigdy.

Wymazuje Pan z pamięci to, co wcześniej robili?

Page 333: Binder artykuły

Michnik: Nic nie wymazuję. Ale prawda jest też taka, żeśmy wspólnie z gen. Kiszczakiemdemontowali dyktaturę.

Jak jest zbrodnia, to musi być też kara.

Michnik: A jak jest zasługa, to musi być też nagroda. A to jest wielka zasługa.

Generałowie odkupili swe grzechy?

Michnik: Sto tysięcy razy. Powiem więcej - przez ostatnie 11 lat wymieniałem nazwiska obugenerałów z wielkim szacunkiem za ich lojalność wobec demokratycznej Polski.

Co powie Pan swojemu synowi o roku 1956, o 1968?

Michnik: Mój syn zasłużył na całą prawdę. Polskie biografie są skomplikowane. Ani biografiaJaruzelskiego, ani Kiszczaka nie jest prosta. Bo gdyby nie było 1989 r., tobyśmy to wszystkoinaczej oceniali. Ale był rok 1989, więc był moment próby, po której stronie opowiedzą sięgenerałowie. Stanęli po stronie polskiej wolności i niepodległości.

Żadnych rozliczeń nie powinno być? Żadnych sądów?

Michnik: Z nimi nie. Z nimi zamykamy rachunek, wojna skończona.

A z tymi, co w latach 50. wyrywali paznokcie?

Michnik: Jeżeli ktoś rzeczywiście to robił i są na to dowody, należy go sądzić. Ale jeśli z mojegobrata - który w owym czasie był pętakiem, miał 23 lata, był podporucznikiem i nikomu paznokcinie wyrywał - nagle robi się "polskiego Eichmanna", to ja pozwolę sobie powiedzieć, że to jestpolityczna manipulacja. Tu nie chodzi o sprawiedliwość, lecz o bardzo bieżącą politykę. Jestemabsolutnie za tym, żeby krytykować każdą formację polityczną. SLD też - ale za to, co robidzisiaj.

Pańscy koledzy z opozycji nie chcą mieć z Sojuszem nic wspólnego właśnie z powodu biografiijego liderów.

Michnik: I dlatego ja się z moimi kolegami z opozycji w tej materii fundamentalnie nie zgadzam.

To samo mówi Bronisław Geremek, lider Unii Wolności. Gdy padają pytania o współpracę zlewicą, odpowiada: nie.

Michnik: To jest polityczny wybór prof. Geremka, za który ja nie chcę brać odpowiedzialności.

Czy Pan to rozumie?

Michnik: Nie. Ale Geremek ma prawo dokonywać takiego wyboru politycznego.

Czy gen. Kiszczak jest dla Pana człowiekiem honoru?

Michnik: Tak. Jest człowiekiem honoru. Gen. Kiszczak dotrzymał wszystkich zobowiązań, jakiepodjął przy Okrągłym Stole. To były najważniejsze dni w jego życiu. Szef bezpieki negocjowałze swoimi więźniami. Przyjął zobowiązania i dotrzymał słowa aż do bólu. Po 1989 r. nigdy niezawiódł zaufania.

Gen. Jaruzelski też?

Michnik: Też.

Page 334: Binder artykuły

Kiszczak: Postawa pana Adama, jego stosunek do mnie, to jest dla mnie zaskoczenie. To miłe,co pan Adam o mnie mówi. Niewielu ludzi byłoby stać na taką szlachetność.

Niektórzy politycy prawicowi uważają Pańską przyjaźń z Kiszczakiem i Jaruzelskim za symbolrelatywizmu moralnego.

Michnik: Dla mnie relatywizmem moralnym jest kompletne zapominanie o tym, czym był dlaPolski Okrągły Stół. To jest dla mnie niemoralne.

Prawica mówi, że przy Okrągłym Stole miał miejsce spisek.

Michnik: Jeżeli to był spisek, to najszlachetniejszy spisek w moim życiu. Przecież Okrągły Stółpozwolił Polsce wyjść z dyktatury - bez ofiar, szubienic, plutonów egzekucyjnych. Gdy pośmierci pójdę na Sąd Ostateczny, św. Piotr spyta mnie: - Co dobrego, synu, zrobiłeś? A jaodpowiem: - Mojego synka Antosia i Okrągły Stół.

Panie generale, a co Pan powie?

Kiszczak: Tak samo wymienię Okrągły Stół. I dodam stan wojenny. Dlatego że bez stanuwojennego doszłoby w Polsce do potwornej tragedii. Niewyobrażalnej. Dla mnie nie ulegawątpliwości, że gdybyśmy wtedy problemów Polski nie rozwiązali własnymi rękami, alternatywąbyło wkroczenie wojsk Układu Warszawskiego - ze wszystkimi tego konsekwencjami. Biorącpod uwagę nasz charakter, naszą zaczepność, wojowniczość - krew by się polała.

Michnik: Pan mówi to samo, co Stanisław Kania. A ja odpowiem: można było, przynajmniej odnominacji gen. Jaruzelskiego na premiera w lutym 1981 r., wybrać inny język, inną filozofięmyślenia.

Kiszczak: Zgadzam się, że można było pewne rzeczy robić inaczej.

Michnik: Ale wyście byli...

Kiszczak: My za wolni, wy za szybcy...

Michnik: Wy zakute łby...

Kiszczak: Wy gorące głowy.

Co Pan by powiedział Panu Bogu o stanie wojennym?

Michnik: Powiedziałbym: - Panie Boże, mój naród ma na sumieniu wiele przewin, możezasłużył nawet na stan wojenny. Ale, Panie Boże, czy nie mogłeś nam tego zaoszczędzić? Tychkomunistów mądrzejszymi zrobić, nas trochę mądrzejszymi zrobić? Na cholerę był nam ten stanwojenny? Zmarnowane tyle lat... Można było to wszystko zmienić wcześniej, szybciej, mądrzej.Oni nic nie rozumieli z nas. Ciągle paradowali w gorsecie Gomułki, który walczy zMikołajczykiem. Myśmy z kolei nie mieli po tamtej stronie partnera, tam jeszcze nie byłoKwaśniewskiego. Rakowski, gdy tylko został wicepremierem, przestał szanować partnera.Szanował tylko Jaruzelskiego. No, trudne to wszystko było...

A co Pan powie o Jaruzelskim, który mówił o Was: "Mali, źli ludzie o uszkodzonej wyobraźni"?

Michnik: Myślę, że generał nie byłby dzisiaj z tych słów zadowolony.

Kiszczak: Po tylu przykrych doświadczeniach mieliśmy prawo oczekiwać wszystkiegonajgorszego, co może spotkać Polskę, jeśli nie wprowadzimy stanu wojennego. To była ponurakonieczność - ale konieczność. Trzeba dziękować Bogu, że broni palnej nie użyto nigdy na

Page 335: Binder artykuły

rozkaz albo za przyzwoleniem przełożonych, że było tylko 15 ofiar śmiertelnych.

Michnik: Każda straszliwa...

Kiszczak: Każda straszliwa, ale tylko 15. Słusznie stawia się nam zarzut, żeśmy internowali ok.10 tys. osób. Ale nie wiem, czy panie wiedzą, jak to wyglądało przed wojną. Ja sobie tutajwynotowałem liczby. W Polsce w 1935 r. było 16 tys. więźniów politycznych, większośćosadzona nakazem administracyjnym w Berezie Kartuskiej. W 1926 r. było 6 tys. więźniówpolitycznych, trzy lata później 8,7 tys. A w roku 1937 - kiedy w Polsce nie było poważniejszychzagrożeń, po podpisaniu paktu o nieagresji i z Niemcami, i z ZSRR - za zbrodnie stanuosądzono 2945 osób, za stawianie oporu władzy - 11 381, za znieważenie władzy lub urzędu -13 683, za udział w zbiegowiskach i rozruchach - 1740. Daje to razem prawie 30 tys. więźniówpolitycznych.

A jak torturowano w latach 50.?

Kiszczak: Ja nie mówię o latach 50.

Michnik: Mój ojciec był przed wojną, w wolnej Polsce, torturowany.

Kiszczak: Nie idealizujmy przedwojennej Polski. Różnie bywało.

Michnik: Mnie irytuje, gdy słyszę takie argumenty. Mimo że akurat ja wiem, o czym pan mówi,bo mój ojciec był torturowany. Mnie wolno powiedzieć, że generałowie Kiszczak i Jaruzelski toludzie honoru, bo ja byłem ich ofiarą. Ale problem w tym, że wina za komunizm nie zostaławyznana. Dopiero po wyznaniu winy można mówić o rozgrzeszeniu. Mnie brakuje tegowyznania winy. Panie generale, służył pan kłamstwu, oszustwu, prowokacji. Taka jest prawda.

Kiszczak: Całkowicie nie podzielam poglądu pana Adama. Już większej samokrytyki imocniejszego uderzenia się w pierś niż to, cośmy zrobili przy Okrągłym Stole, zrobić nie można.

Michnik: Tu się pan myli. Tu się różnimy. Dla historii i dla polskiej tożsamości jest potrzebne,żebyście to uczynili w jakiejś formie publicznej.

Kiszczak: Już więcej nie można powiedzieć.

Michnik: Tak i nie.

Kiszczak: Przepraszam, że niegodziwe rzeczy robiłem... Tylko tyle da się powiedzieć.

To proszę teraz wyznać swoje winy.

Kiszczak: Czynami można zaświadczyć, że przyznaje się do popełnionych błędów. Tej Polscesłużyłem najlepiej, jak umiałem. Starałem się popełniać jak najmniej błędów, jak najmniejniegodziwości.

Michnik: Chcemy, żeby powiedział pan bardzo jasno.

Kiszczak: W Polsce nie wszystko było złe...

Michnik: Wiadomo, że nie.

Kiszczak: Ja się wielu rzeczy wstydzę...

Michnik: Czego?

Page 336: Binder artykuły

Kiszczak: Wstydzę się, że prześladowano akowców. Wstydzę się, że w 1946 r. był pogromkielecki. Także się wstydzę 1968 roku. Wielu rzeczy. Ale z wielu rzeczy w tej Polsce jestemdumny. Jestem dumny, że tymi rękami odgruzowywałem Warszawę, że tymi rękami zasiedlałemziemie zachodnie, że odbudowywałem przemysł, że rozbudowywałem tę Polskę. Dosłownie.Miałem paluchy poharatane od fizycznej pracy.

Nosi Pan w sobie winę, Panie Generale?

Kiszczak: Tak, za te rzeczy, o których mówiłem. Tych się wstydzę.

Czuje się Pan odpowiedzialny?

Kiszczak: Nigdy się nie uchylałem od odpowiedzialności za rzeczy, które sam robiłem. Ale niewszystko robiłem sam. Wielu ludzi chce na mnie wymusić, żebym w czambuł potępił PRL.

Chodzi o to, by oddzielić złe od dobrego.

Kiszczak: Nie było innej Polski. Było państwo polskie takie, jakie było.

Michnik też walczył o Polskę.

Kiszczak: I jemu historia przyznała rację, nie mnie.

Michnik: Oni są w bardzo trudnej sytuacji. Od nich wyznania winy - która była niewątpliwa, choćskomplikowana, bardzo skomplikowana - żądają często ludzie nikczemni za pomocąnikczemnych chwytów.

Kiszczak: Jaruzelskiego i mnie bolą takie ogólnikowe oskarżenia - zbrodniarze, przestępcy.Mówmy konkretnie. Ja jestem gotów dyskutować, gotów jestem przyznać się do swojejkonkretnej winy.

Konkretnie, jakiej decyzji Pan bardzo żałuje?

Kiszczak: Czeka nas teraz cała seria rozpraw w Instytucie Pamięci Narodowej. Więc niedostarczajcie, panie, dowodów.

Są takie decyzje?

Kiszczak: Na pewno. Sam fakt, że uczestniczyłem w formacji, która robiła rok 1968. I niemiałem na tyle odwagi cywilnej, żeby publicznie powiedzieć "nie". Miałem tę odwagę tylkowtedy, gdy w grę wchodziły konkretne sprawy indywidualne.

Co Pan robił w 1968 r.?

Kiszczak: Byłem świeżo przeniesiony z Wrocławia do Warszawy na stanowisko zastępcy szefaWSW. Mogłem głośno, publicznie protestować. Oczywiście, niewiele bym osiągnął.

Michnik: Nikt by tego nie zauważył.

Kiszczak: Ja bym zauważył.

Czy wtedy patrzył Pan na Michnika jak na Żyda?

Kiszczak: Ja z domu nie wyniosłem takich uprzedzeń. Na mnie te sprawy nie robią żadnegowrażenia. Dla mnie ważny jest człowiek - czy jest porządny, przyzwoity. Nie zastanawiam się,czy on jest Żydem, Litwinem, Białorusinem.

Page 337: Binder artykuły

Michnik: Dla pana kim ja jestem: Żydem czy Polakiem?

Kiszczak: Polakiem.

Narodowości jakiej?

Kiszczak: Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

Nie lubi Pan, jak o Panu mówią, że jest Pan Żydem?

Michnik: Nie lubię. Nie lubię, bo ja jestem Polakiem. Polakiem pochodzenia żydowskiego.

To wstyd być Żydem?

Michnik: Nie. Ale ja nie jestem Żydem. Gdybym był Żydem, tobym sam o sobie tak mówił. Aleja jestem polski Polak. I nie znoszę, gdy o mnie - w kraju, który ma silne tradycje antysemickie -mówi się jak o Żydzie.

Bycie Żydem w Ameryce nie jest obraźliwe, a w Polsce jest?

Michnik: Nigdzie bycie Żydem nie jest obraźliwe. Podobnie jak nigdzie nie jest obraźliwe byciePolakiem.

Panie Generale, a nie brzydziło Pana, gdy Pan był szefem bezpieki, że się podsłuchuje ludzi,zagląda im do życia prywatnego, że się robi różne obrzydliwe rzeczy?

Kiszczak: Wszystkie policje na świecie to robią. Nie ma takiej policji, która by nie werbowałaagentury szantażem, groźbą, perswazją.

Michnik: No dobrze, ale proszę odpowiedzieć jak człowiek.

Kiszczak: Tak, to są obrzydliwe metody. Ale mnie też podsłuchują. Mnie to nie przeszkadza.

Michnik: I to jest w porządku?

Kiszczak: Mnie nie przeszkadza. Nie handluję narkotykami, nie zamierzam obalać rządu.

Michnik: A mnie to brzydziło, brzydzi i zawsze będę gardził takimi metodami.

Kiszczak: Ale tak jest świat skonstruowany.

Michnik: To prawda, ale nie cała prawda. Na szczęście są na tym świecie jeszcze inne rzeczy.

Panie Generale, co Pan sądzi o Kuklińskim?

Kiszczak: Mnie jest ogromnie niezręcznie mówić o Kuklińskim. Był moim kolegą, przyjaźniliśmysię. Razem byliśmy w Moskwie na specjalnym kursie strategiczno-operacyjnym w Akademii im.Woroszyłowa. Piliśmy wódkę, wspólnie organizowaliśmy ćwiczenia na poligonach w czasach,gdy gen. Jaruzelski przez pięć i pół roku chciał ze mnie zrobić Napoleona. Kukliński zaskoczyłmnie zupełnie. Zaskoczył wszystkich kolegów, którzy go uważali za wzorowego członka partii,oficera - wykształconego marksistę, z dużymi perspektywami. Jeśli chciał walczyć z ówczesnymreżimem, mógł to robić inaczej. Tak jak to robili inni ludzie w mundurach, począwszy od 1980 r.Kuklińskiego można było bardzo łatwo zdemaskować, gdyby były stosowane metody policyjne.

Michnik: Były, były.

Page 338: Binder artykuły

Kiszczak: Ale umiarkowanie.

Michnik: Boście palanty byli.

Kiszczak: Nie stosowaliśmy policyjnych metod powszechnie.

Michnik: Wśród swoich.

Kiszczak: Tak, wśród swoich. Nikomu by do głowy nie przyszło obserwować Kuklińskiego. Onurywał się z pracy pod pretekstem, że bierze dziewczynę i jedzie do lasu. A w lesie zostawiałdziewczynę i szedł pod jakiś kamień, skąd wyciągał instrukcje i pieniądze. Gdybyśmy tędziewczynę rozliczyli, tak jak to zrobiono po jego ucieczce, to średnio tępy oficer kontrwywiaduod razu by się zorientował, że coś tu śmierdzi.

Michnik: Zawsze mówiłem, żeście gapy.

Dla Pana Kukliński to bohater?

Michnik: To był amerykański szpieg. Ja nie wykluczam, że on się kierował szlachetnymimotywami. Nie sądzę jednak, by szpieg mógł być bohaterem narodowym. Może być bohateremCIA, może mieć swój pomnik na dziedzińcu gmachu CIA. Dobrze pamiętam, że w 1964 r. iGiedroyc, i Nowak-Jeziorański ostrzegali mnie: trzymaj się z dala od CIA. Ja Kuklińskiego nieznam, nigdy z nim nie rozmawiałem. Ale na podstawie tego, co on był łaskaw powiedzieć namój temat, nie sądzę, by to był człowiek honoru.

Co powiedział?

Michnik: Że mam brata, który był stalinowskim mordercą. I że ja jestem tyle wart, co stalinowskimorderca.

Zanim to powiedział, uważał go Pan za człowieka honoru?

Michnik: Nigdy w życiu nie uważałem, by szpiegostwo było właściwą metodą walki z reżimemkomunistycznym. Ja tego reżimu nienawidziłem i chciałem go zniszczyć. Ale nie metodamiszpiegowskimi.

Czyli nie uważał go Pan za człowieka honoru?

Michnik: Odpowiedziałem tak, jak potrafię na to pytanie odpowiedzieć.

Czy dla Pana jest zdrajcą?

Kiszczak: Na pewno nie jest bohaterem, człowiekiem, którego portret oprawiłbym w ramki ipowiesił nad łóżkiem.

Pracował tylko dla Amerykanów, czy dla kogoś jeszcze?

Kiszczak: Myślę, że nie tylko.

Dla kogo jeszcze?

Kiszczak: Powiem, jak wyłączycie magnetofon...

Page 339: Binder artykuły

KościółPanie Generale, wróćmy jeszcze do 1983 r. Miał Pan wtedy pomysł, żeby wysłać więźniówpolitycznych na emigrację. I starał się Pan o poparcie Kościoła dla tej oferty.

Kiszczak: Prowadziłem rozmowy na ten temat z abp. Dąbrowskim i bp. Orszulikiem. Obiestrony wspólnie przygotowały wymianę listów w sprawie zwolnienia więźniów politycznych.Chodziło o to, żeby pismo Episkopatu było napisane językiem strawnym dla naszego aktywupartyjnego - więc ja je współredagowałem. I odwrotnie - ja na to pismo odpowiedziałemEpiskopatowi, ale mój list współredagował bp Orszulik. Znowu chodziło o to, żeby mój list byłstrawny dla ich bazy. Wspólnie opracowaliśmy pismo Prymasa Polski do przewodniczącegoRady Państwa i przewodniczącego Rady Państwa do Prymasa. Potem wspólnie opracowaliśmyprojekt listu Prymasa do każdego więźnia z osobna.

Pana to nie dziwiło, że Kościół wchodzi w takie układy?

Michnik: Nie. Kościół ma dwa tysiące lat. Kościół współżył z każdą władzą. Także z władzągenerałów w Polsce. Ksiądz Prymas uważał wówczas, że karta "Solidarności" jest jużzamknięta. W tej materii podzielał opinię gen. Jaruzelskiego. Ja wtedy razem z innymidziałaczami podziemia mówiłem: "towarzysz Glemp". Dziś uważam, że Prymas miał prawo takmyśleć. No, może przesadzam z tym "towarzyszem Glempem". Tak naprawdę nigdy w tensposób nie mówiłem. Nigdy nie byłem aż tak skrajny, gdy chodzi o Kościół. Bo ja nie jestemwiernym synem Kościoła katolickiego. Ja jestem dużo bardziej oportunistyczny - możnapowiedzieć szlachetnie: ostrożny, roztropny - jeśli chodzi o Kościół. Ale, oczywiście, byłemkrytyczny wobec ówczesnej polityki Kościoła, choć tego nie ujawniałem. Uważałem, że KsiądzPrymas niepotrzebnie idzie na zbyt dalekie kompromisy z władzą stanu wojennego. Dziś byłbymskłonny zrewidować swój pogląd - głównie dlatego, że zrewidowałem swój pogląd na twórcówstanu wojennego, generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka.

Kiszczak: "Solidarność" była wtedy w dołku i wiele osób położyło już na niej krzyżyk.

Michnik: Między innymi Ksiądz Prymas.

Kiszczak: Pewnego dnia w 1983 r. zadzwonił do mnie mój wykładowca i przyjaciel prof. AdamSchaff. - Czesławie - mówi - mam pilną sprawę. Wzywa mnie na rozmowę ambasadoramerykański w Warszawie. - No to idź - mówię. Po rozmowie Schaff przyniósł mi "Pro memoria"parafowane przez Ronalda Reagana. Prezydent USA proponował powrót do pełnej normalizacjistosunków polsko-amerykańskich, przywrócenie klauzuli najwyższego uprzywilejowania,słowem - jednoznacznie dał do zrozumienia, że poza Jaruzelskim innej władzy w Polsce niewidzi.

Michnik: Dlaczego na to nie poszliście? Dlatego że to było obwarowane warunkami. A warunkiokazały się nie do przyjęcia.

Jakie warunki?

Kiszczak: Bardzo proste. Amerykanie wiedzieli prawdopodobnie od Kościoła, że jesteśmyzdecydowani zwolnić więźniów politycznych. Zaproponowali nam - że tak powiem - kupnoczegoś, cośmy chcieli oddać za darmo.

Michnik: To czemuście nie sprzedali?

Kiszczak: Ano właśnie. Ogólnie uznaliśmy, że nie przyszła jeszcze pora na rozmowy zAmerykanami.

Page 340: Binder artykuły

Michnik: Co to znaczy? De facto tyle, że nie przyszła pora na rozmowy z Amerykanami o"Solidarności". Bo o to przecież w tej ofercie szło.

Kiszczak: Były też inne sygnały. Na przykład Papież słał nam takie subtelne, typowe dlaKościoła sygnały. Pamiętam wizytę Ojca Świętego w 1983 r. Kard. Franciszek Macharskizwrócił się do mnie, żeby zorganizować prywatny wypoczynek Ojca Świętego w Tatrach. Przyokazji zorganizowaliśmy spotkanie Wałęsy i jego rodziny z Papieżem w Dolinie Chochołowskiej.Papież nie przyjął Wałęsy w pomieszczeniu zamkniętym. Bał się podsłuchu i dlatego przyjął gow holu, na oczach funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. Wałęsa wręczył mu dwacharakterystyczne upominki. Pierwszy - łódź Piotrowa. Drugi upominek - medal: Polskawkomponowana w rozwarte serce, co miało symbolizować ówczesną sytuację. Jest taki zwyczajpapieski, doskonale znany, że prezent przekazany Papieżowi jest przyjęty wtedy, gdy Papież godotknie. Jeśli nie dotknie, jest to sygnał. Papież nigdy nie odtrąca prezentów, nie mówi "nie", alejak nie dotknie, to prezent jest nieprzyjęty. Papież demonstracyjnie patrzył, patrzył i nie dotknął.Wszyscy wyszli, przeszli obok tego prezentu jak koło śmierdzącego jajka. To był sygnał.

Michnik: To tylko pobożne życzenia generała. Typowe chciejstwo. To jest właśnie typowe dlapańskiej formacji, że sami sobie robiliście w głowie kaszę.

Skąd Pan wie o tym zwyczaju?

Michnik: Prawdopodobnie jakieś służby mu doniosły, bo przecież generał się na tym nie zna.

Kiszczak: To zwyczaj dyplomatyczny.

Michnik: To pan generał jest specjalistą od watykańskiej dyplomacji?

Kiszczak: Niech pan to sprawdzi.

Michnik: Ja wiem na sto procent, że to spotkanie było symboliczne dla Polski i świata. Papieżprzyjechał do Polski i spotkał się z Wałęsą, przywódcą nielegalnej "Solidarności".

A Pan, Panie Generale, jak to odczytał?

Kiszczak: Ja to nie, wszyscy nasi dyplomaci tak to odczytali, że Papież spotkał się z Wałęsą,bo musiał się spotkać...

Michnik: Nic nie musiał!

Kiszczak: ...musiał się spotkać, musiał odfajkować to spotkanie. Nie było żadnej merytorycznejrozmowy, a prezentu nie przyjął.

Michnik: Absolutnie się z tym nie zgadzam. Było zupełnie inaczej. Być może Papież zrobił jakiśgest pod adresem władzy. Ale to była fantastyczna pielgrzymka! Papież przyleciał i od razu nalotnisku wyraził żal, że nie ze wszystkimi może się spotkać - bo nie może się spotkać zuwięzionymi.

Kiszczak: Przeoczyłem to.

Michnik: Nic dziwnego, takie miał pan służby. Natomiast ja bardzo starannie obserwowałem tęwizytę. Cała pielgrzymka była jednym wielkim podtrzymaniem ruchu wolnościowego.

Kiszczak: Tu nie ma wątpliwości.

Michnik: Kiedy redaktor naczelny "Osservatore Romano" napisał, że Wałęsa to już skończonapostać, następnego dnia został zdymisjonowany.

Page 341: Binder artykuły

postać, następnego dnia został zdymisjonowany.Co Pan poczuł, Panie Generale, gdy Karol Wojtyła został papieżem?

Kiszczak: Mogłem być jedynym człowiekiem na świecie, który wiedział, że papieżem zostanieWojtyła.

Michnik: Służby panu doniosły? Te palanty, osły, które nic robić nie umiały!?

Kiszczak: Informator był tak mało wiarygodny, a informacja tak fantastyczna, że niepotraktowałem jej poważnie. Wkrótce po śmierci Jana Pawła I przyjechał do Warszawy ojciecmojej żony. - Ciekawe - mówię - kto zostanie papieżem. A on: - Jak to kto? Wojtyła. Spojrzałemna niego litościwie, jednym uchem mi weszło, drugim wyszło. Niedługo po tej rozmowie, nadzień przed konklawe, zaczęło się spotkanie szefów wywiadów wojskowych państw UkładuWarszawskiego. Następnego dnia wstaję, a tu wszyscy do mnie, potrząsają mi rękę: -Pozdrawlaju, pozdrawlaju... - O co chodzi? - pytam. - Jak to, nie wiesz? Polak został papieżem!Wyobraźcie sobie, jak się poczułem. Ja przecież wiedziałem! Wróciłem do Warszawy i pierwszekroki do teścia: - Skąd ty o tym wiedziałeś? Okazuje się, że kard. Franciszek Macharski poseminarium pierwszą posadę młodego księdza wikarego miał w parafii mojego teścia. I tęparafię do dziś darzy szczególną sympatią. Potem został bardzo bliskim przyjacielem Wojtyły.Na poprzednim konklawe, które wybrało Jana Pawła I, były już przymiarki do Wojtyły - i Wojtyłasię tymi wrażeniami z konklawe podzielił z Macharskim. A kardynał, jak przyjechał do swojejdawnej parafii, to przy obiedzie rozmawiał o tym z radą parafialną. A teść był w radzie.

Sądził Pan, że po wyborze Wojtyły będą kłopoty?

Kiszczak: Polityczne. Nie trzeba było mędrca, filozofa, polityka, wywiadowcy, żeby sięzorientować, że to wybór polityczny. Miałem mieszane uczucia - z jednej strony duma, z drugiejobawy. Sądzę, że nie ma takiego Polaka, nawet zatwardziałego komunisty, który by nie był pocichu dumny z tego, że papież jest Polakiem. Ale pierwsza pielgrzymka Jana Pawła IIuzmysłowiła nam, że nie ma lekko i nie będzie. Będzie jeszcze ciężej, jeszcze trudniej.

Michnik: Ja się dowiedziałem o wyborze Wojtyły pięć minut po ogłoszeniu decyzji konklawe.Zadzwoniła do mnie Zosia Romaszewska, nigdy jej tego nie zapomnę. Pobiegłem do mojegoojca, a on: - Żartujesz?! Następnego dnia - świetnie pamiętam, bo to było tuż przed moimiurodzinami - wieczorem przyszła cała ekipa. Powiedziałem im: - Chłopaki, pijemy do dwunastej.Ja nie piję. O północy was wyrzucam i piszę artykuł do "Spiegla". O dwunastej usiadłem przybiurku. Wstałem o wpół do dziewiątej rano z gotowym tekstem. Podszedłem do telefonu,zadzwoniłem do Tadeusza Mazowieckiego: - Tadeuszu, musisz do mnie przyjść, bo jak wyjdę zdomu, to mnie zgarną na ulicy.

Mogło tak być?

Kiszczak: Mogło.

Michnik: Mazowiecki przeczytał, poprawił dwa błędy rzeczowe i mogłem przedyktować tekst.

Pan, Panie Generale, nigdy się nie spotkał z Papieżem.

Kiszczak: Nigdy mnie nie zaproszono na powitanie na lotnisko, na pożegnanie, na przyjęcie zokazji pobytu Papieża. Żałuję, że go nie poznałem. Kościół to zauważył. Kiedyś wręcz zwróconosię do mnie z pytaniem: Kiedy pan jedzie do Rzymu, bo chcielibyśmy zorganizować pańskiespotkanie z Papieżem?

Dlaczego Papież nie chciał się z Panem spotkać?

Kiszczak: Nie Papież! Nasi.

Page 342: Binder artykuły

Czyli kto?

Kiszczak: Nasi. Nieważne.

Kto konkretnie?

Kiszczak: No nasi. Organizatorzy.

Gen. Jaruzelski?

Kiszczak: Czy to ważne?

Ważne.

Kiszczak: W KC była taka komórka organizacyjna, która się tym zajmowała. Po prostu niewstawiali mojego nazwiska. Może chcieli, żebym ich poprosił, by mnie wpisali. Ale ja nikogo nieprosiłem.

Gdyby Papież się z Panem spotkał, to tak, jakby Pana legitymizował.

Kiszczak: Papież nie mógł narzucać, kto ma przyjść na przyjęcie. Po prostu nasi nie chcieli.Papież w tej sprawie nie miał nic do powiedzenia.

Michnik: Nasz Kościół miał.

Kiszczak: Wyłącznie nasi.

Michnik: Myślę, że obie strony miały. Ale pamiętam spotkanie Papieża w Warszawie z ludźmikultury. Wówczas dwaj ludzie nie okazali się ludźmi kultury - Tadeusz Konwicki i ja.

Kto organizował spotkanie?

Michnik: Nasi. Ale miałem z Papieżem kilka bardzo ciekawych spotkań.

Kiszczak: Ja miałem dobre notowania w Kościele. Dużo spraw załatwiliśmy dla Kościoła.

A gdzie są te wszystkie dokumenty z IV departamentu MSW [zajmującego się inwigilacjąKościoła]?

Michnik: Spłonęły.

Kiszczak: Bardzo dużo spłonęło. Kiedy doszło do normalizacji stosunków państwo - Kościół,trzeba było te zaszłości zniszczyć. Niszczyliśmy je w 1989 r. Nie wszystko, ale bardzo dużo.Część dokumentów przekazaliśmy Kościołowi na jego wyraźną prośbę.

Jakie?

Kiszczak: Tego nie powiem. Odchodząc z resortu, podpisałem cyrograf, że na tematyoperacyjne rozmawiać publicznie nie będę.

WałęsaJakie wrażenie zrobił na Panu Lech Wałęsa?

Page 343: Binder artykuły

Kiszczak: To bardzo złożona postać, trudno ją scharakteryzować jednym zdaniem. Sierpień '80i późniejsze wydarzenia stworzyły zapotrzebowanie na takiego człowieka - przywódcę, trybuna,z tym specyficznym charakterem, charyzmą, wadami i zaletami. Historia zna takie przypadki.Cokolwiek by się dziś mówiło o Wałęsie, on ma już swoje miejsce na cokole. Sądzę, że nikt innynie dokonałby tego, co on, w tamtych burzliwych czasach. W ostatnich wyborach prezydenckichPolacy obeszli się z nim - moim zdaniem - zbyt niesprawiedliwie, zbyt surowo. W miarę, jakemocje będą opadać, będziemy go oceniali bardziej obiektywnie. Nie kryję, że w lipcu 1981 r.,gdy zostałem ministrem spraw wewnętrznych, pierwsze akta, jakie przestudiowałem, to byłyakta Wałęsy. Pierwsze opinie, jakich wysłuchałem, dotyczyły właśnie szefa "Solidarności". Niewchodząc w szczegóły, opinia, jaką sobie wtedy wyrobiłem o Wałęsie, pokrywała się z opiniąMichnika z roku 1990. Uznałem, że jest to polityk nieobliczalny i nieprzewidywalny. Tak samooceniał go w sierpniu 1980 wicepremier Mieczysław Jagielski, sygnatariusz PorozumieńGdańskich. Znając Wałęsę od tej strony, prowadziliśmy z nim rozmowy i zawieraliśmyporozumienia, zakładając, że jego otoczenie i doradcy, a także Kościół, będą gwarantemdotrzymania umów. Po raz pierwszy zetknąłem się z nim osobiście 9 listopada 1982 r. ZArłamowa, gdzie był internowany, Wałęsa napisał list do gen. Jaruzelskiego, że czas zakopaćtopór wojenny, siąść za stołem i rozmawiać o przyszłości Polski. Podpisał się tym słynnympodpisem "kapral Wałęsa". List przekazał mi płk Pawłowski, dyrektor Biura Ochrony Rządu,które wtedy pilnowało Wałęsy. Poszedłem do Jaruzelskiego i mówię: - Generale, jest pretekst,żeby z Wałęsą pogadać. Trzeba rozstrzygnąć jego sprawę, bo nikt nie chce trzymać go wnieskończoność. Jaruzelski zaproponował, żebym ja z nim porozmawiał. Niech Wałęsa zrobijakiś gest i w oparciu o to zwolni się go z internowania. Wsiadłem w samolot, zabrałemBarańskiego z całą ekipą telewizyjną do Rzeszowa [Marek Barański, ówczesny szef programówinformacyjnych TVP]. Z Rzeszowa do Arłamowa śmigłowcem. Pogoda potworna, mogliśmy siędwadzieścia razy rozbić w tych Bieszczadach. Lądowaliśmy przy ogniskach, jak w czasie wojny.Muszę powiedzieć, że Wałęsa zraził mnie zupełnie. Zaczęliśmy rozmawiać w takiej miłej,sympatycznej atmosferze. Gadamy, gadamy, on się sprzeciwia, ja go przekonuję w sprawiezwiązków zawodowych. No i Wałęsa w pewnym momencie zgadza się. - No to - mówię - panieLechu, proponuję dziesięć minut przerwy, połazimy sobie, rozprostujemy nogi, po przerwiewrócimy do rozmowy. Po przerwie wracamy i mówię: - No to, panie Lechu, ten temat mamy zgłowy. Następny. A Wałęsa: - Jakie z głowy? Co mamy z głowy? Nic nie mamy z głowy! -Przecież pan się zgodził. - Ja się na nic nie zgodziłem. Wariat, cholera! Przecież się zgodził!

Michnik: To są tacy ludzie. Jak on, jak ja. Nigdy wam nie ufaliśmy. Zwłaszcza bezpiece. Bouważaliśmy, że bezpieka zawsze nas przekręca, że to jest wasz pomysł na życie - przekręcićnas.

Kiszczak: Ale to on chciał rozmawiać. Mógł przecież z góry powiedzieć "nie". Ale okazało się,że to jest cały Wałęsa. On potem już zawsze taki był.

Michnik: A, to prawda. Ale żeby was przekręcić, to był genialny.

Ale przyzna Pan, że był zwierzęciem politycznym, że potrafił wykołować władzę.

Kiszczak: Dlatego że dla niego słowo nie znaczy nic.

Michnik: Jedyny człowiek, który mógł z wami rozmawiać, to Wałęsa. On wam musiał kłamać,bo wyście kłamali dzień i noc. Bez przerwy. Jak żeście spali, toście kłamali.

Baliście się Wałęsy, Panie Generale?

Kiszczak: No tak, baliśmy się.

Czegoście się bali?

Page 344: Binder artykuły

Kiszczak: Za nim szły masy. Było zapotrzebowanie na Wałęsę. Takiego, jaki był. Jak wszedł nabeczkę, to mówił: - Jak mnie poprzecie, to wam zbudujemy most. A jak nie ma rzeki, to wamprzekopiemy rzekę. W 1981 r. cokolwiek ten Wałęsa powiedział, wszystko było przyjmowanedużymi brawami. Doszedłem do wniosku, że nie ma sensu trzymać go w więzieniu, bo robimy zniego bohatera. Trzeba go zwolnić jak najszybciej. Po powrocie do Warszawy spotkałem się zJaruzelskim. Generał zgodził się ze mną. Mówi: - Słuchaj, decyzja musi być jeszcze uzgodnionaw Biurze Politycznym. Zwołano wtedy posiedzenie Sekretariatu KC w poszerzonym składzie.Pamiętam, że był Jerzy Urban. Ja referowałem przebieg rozmowy w Arłamowie.

Urban był za zwolnieniem?

Kiszczak: Tak - Urban, Jaruzelski, Siwicki, Kazimierz Barcikowski, Mieczysław Rakowski...

A kto przeciw?

Kiszczak: Dużo głosów. Gdybyśmy dziś rozmawiali w kategoriach historycznych, to ja bymwszystkie nazwiska ujawnił. Ale jeśli je ujawnię, ci ludzie będą mieli kłopoty.

Czy myślał Pan o Wałęsie, że to prawdziwy twardziel?

Kiszczak: Cwaniak, chytrusek.

Michnik: A Kuroń?

Kiszczak: To jest klasa. Kuronia znałem od strony różnych jego inicjatyw, różnych projektów.Kuroń miał mnóstwo pomysłów. Z tym, co proponował, można się było nie zgadzać, ale trzebabyło uznać, że to są propozycje. Kuroń to poważny partner do poważnych rozmów, z którymjeśli coś wynegocjujesz, to on słowa dotrzyma. A Wałęsa nie.

Może na tym polegała jego siła, że był taki nieobliczalny.

Kiszczak: No tak, ale on taki pozostał. Sam Wałęsa wówczas nie był mocny. On był mocny siłąpoparcia, które zdobywał. Było zapotrzebowanie na takiego trybuna. On porywał masy, potrafiłznaleźć język.

Michnik: Mnie bardzo trudno zgodzić się z tą opinią. To jest mój przyjaciel, ojciec chrzestnymojego syna. Nasze drogi polityczne rozeszły się dziesięć lat temu, ale ja mam wielki sentymentdo Wałęsy. Moim zdaniem to człowiek, którego fala wyniosła zbyt wysoko. On nie jestchytrusem. To dobry człowiek, który przez te wszystkie lata był jak latarnia morska dla całejPolski, dla świata.

Kiszczak: Z tym się zgadzam.

Michnik: On nigdy nie robił błędów. Potrafił być jednocześnie radykalny i ostrożny. Mówiłprawdę i nigdy nie dawał się wykołować. Przeciwnie - to on umiał wykołować władzękomunistyczną. Był świetny. Gdy został prezydentem, to poczuł się jak Pan Bóg - i to był jegobłąd. Ja strasznie Wałęsę lubiłem, strasznie.

W drodze do Okrągłego StołuKiszczak: Z Wałęsą spotkałem się 31 sierpnia 1988 r. Wałęsie towarzyszyła przyzwoitka wosobie ks. abp. Jerzego Dąbrowskiego. Ja, po rozmowie z gen. Jaruzelskim, dla równowagi

Page 345: Binder artykuły

wziąłem sobie do towarzystwa Stanisława Cioska [ówczesnego sekretarza Rady KrajowejPRON]. Wyłuszczyłem Wałęsie całą ideę Okrągłego Stołu. Zgodził się. Uzgadniamy końcowykomunikat z rozmów. Wałęsa postawił sprawę twardo - w komunikacie musi się znaleźć"Solidarność". Zastrzegał, że jemu nie chodzi o to, żeby tę "Solidarność" reaktywować już dziś.Chodzi mu o zapowiedź intencji władzy - że kiedyś, w nieokreślonym czasie, zgodzimy się nareaktywowanie związku. Odpowiedziałem "nie". Tłumaczyłem: - Pańskie nazwisko i"Solidarność" w jednym komunikacie to czerwona płachta na byka dla naszego aktywupartyjnego, dla Komitetu Centralnego, dla Biura Politycznego, dla MSW, dla wojska. Nie mówięjuż o sojusznikach z lewa i z prawa, z południa i ze wschodu. Musimy do tego dochodzićstopniowo.

Michnik: A Wałęsa panu nie wierzył, bo wyście kłamali całe życie.

Kiszczak: Ale ja grałem uczciwie. Kiedy uwierzył Pan temu bezpieczniakowi?

Michnik: Dopiero gdy podpisaliśmy porozumienie Okrągłego Stołu. Racjonalnie rzecz biorąc,powinienem uwierzyć już wcześniej. Ale to było silniejsze ode mnie. Sześć lat w więzieniu. Onmnie więził, on mi dokuczał. Nie wierzyłem.

Kiszczak: Po długiej mitrędze wydusiłem wreszcie z Wałęsy komunikat, w którym nie byłosłowa "Solidarność". Następne spotkanie 15 września. Wałęsa przychodzi w poszerzonymskładzie - ks. Orszulik, prof. Andrzej Stelmachowski. Ja nadal z Cioskiem. Jeszcze bardziejprecyzyjnie mówię o Okrągłym Stole, o szansach, perspektywach. Mówię o kilku pakietach donegocjacji, z którymi wyjdziemy. Wszystko zgoda, zgoda, końcowy komunikat - i znowurozmowy rozbijają się o słowo "Solidarność". Znów dociskam. Po dwóch godzinach wydusiłemwreszcie z Wałęsy zgodę na podpisanie komunikatu bez "Solidarności". Tłumaczyłem mu: -Panie Lechu, my do tego dojdziemy, tylko potrzeba trochę czasu. Trzeba przyzwyczaić aktyw.Nazajutrz kolejne spotkanie w Magdalence, już w bardzo szerokim składzie - Zbigniew Bujak,Władysław Frasyniuk, tego typu działacze. Znowu jesteśmy na dobrej drodze, komunikat - iznowu wszystko rozbija się o "Solidarność". Myślałem wtedy, że to wszystko trzaśnie, żerozmowy przerwiemy na czas nieokreślony. I wtedy zdecydowałem się na krok bardzoryzykowny. Biorę Mazowieckiego, Wałęsę, idę z nimi do pokoju na górze. Nie biorę nikogo zmojej strony, bo się boję. I mówię otwartym tekstem: - Słuchajcie, za trzy dni odbędzie sięposiedzenie Sejmu, na którym zostanie odwołany rząd Zbigniewa Messnera. O tym nie wie niktspoza bardzo wąskiego grona - Jaruzelski, Kiszczak. Wy pierwsi się o tym dowiadujecie.Zostanie powołany rząd pod przewodnictwem Rakowskiego.

Michnik: On nie lubił "Solidarności".

Kiszczak: Nie znosił, podobnie jak wielu z nas. Rakowski jest człowiekiem mądrym, ale bardzoambitnym. Jak mu ktoś nadepnie na odcisk, to on tego nie może zapomnieć. Pamiętacie tęsłynną dyskusję w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1983 r.? Jemu tam nadepnięto na odcisk, tamgo sponiewierano. Wracam do rozmowy z Wałęsą i Mazowieckim. - Słuchajcie - mówię - ja niewiem, czy jeśli dziś rozejdziemy się bez komunikatu, to czy my się jeszcze kiedykolwiekspotkamy. Czy kiedykolwiek wznowimy te rozmowy? Tłumaczę: - Przecież oddajemy wam 161miejsc w Sejmie, dajemy cały pakiet reform politycznych i gospodarczych, dajemy gospodarkęrynkową. Nie wiem, czy Wałęsę i Mazowieckiego przestraszyło nazwisko Rakowskiego, czyprzekonały ich te moje merytoryczne argumenty i wizje - ale zgodzili się. Okrągły Stół zostałuratowany. A potem, 30 października, Rakowski podejmuje decyzję o likwidacji StoczniGdańskiej im. Lenina. Decyzję ekonomicznie zasadną, lecz politycznie błędną. Likwidacjakolebki "Solidarności" to był cios w Okrągły Stół. Wałęsa autentycznie poczuł się zagrożony. Botak - ja byłem członkiem rządu Rakowskiego. Wałęsa i moi rozmówcy z Magdalenki mieli więcprawo podejrzewać, że ja z nimi prowadzę nieuczciwą grę. Z jednej strony jestem członkiemrządu, który postanowił zlikwidować kolebkę związku, a z drugiej - prowadzę rozmowy z"Solidarnością". Jestem więc partnerem nieuczciwym, niesolidnym.

Page 346: Binder artykuły

"Solidarnością". Jestem więc partnerem nieuczciwym, niesolidnym.Michnik: Myśmy tak uważali.

Kiszczak: Wtedy rozmowy zostały praktycznie zerwane. I wydawało się, że to koniec. To byłopotworne kopnięcie w Okrągły Stół. Przeprowadziłem wtedy rozmowę w cztery oczy z abp.Dąbrowskim, zobowiązując go pod słowem honoru, że nie będzie robił żadnych notatek, nieujawni nikomu żadnych szczegółów. Poprosiłem go o mediację. W tej sprawie zwrócił się też doniego o pomoc Kazimierz Barcikowski. A tymczasem Rakowski ma wystąpienie w telewizji - iogłasza, że polecił gen. Kiszczakowi zaprosić listownie Wałęsę na dalsze rozmowy. To dolałooliwy do ognia. Zostało to odczytane - głównie przez Kościół, ale i przez waszą stronę - jakoprowokacja, a jednocześnie zdezawuowanie Kiszczaka. Bo to oznaczało, że rozmowy z"Solidarnością" prowadzi nie polityk wysokiej rangi, lecz urzędnik państwowy podległypremierowi. Poza Jaruzelskim jest jeszcze jeden decydent w tych rozmowach - towarzyszRakowski. Impas kompletny. Ale ksiądz arcybiskup po mojej wymianie listów z Wałęsą zgodziłsię na mediację. Zaproponował kolejne spotkanie w parafii w Wilanowie. Przyjechali abpDąbrowski, bp Gocłowski i ks. Orszulik z ramienia Kościoła, Wałęsa z Mazowieckim i chyba zGeremkiem. Mnie towarzyszył tylko Ciosek. Dwudniowe spotkanie. Burzliwe. I znowu wszystkorozbija się o komunikat. Ja tłumaczę: - Trzeba obłaskawić wojsko, MSW, SB, członków KC, 7mln członków OPZZ...

Na papierze, Panie Generale, na papierze.

Kiszczak: Równie dobrze można by mówić, że 10 mln członków "Solidarności" też było tylko napapierze. Doszło do tego, że wstałem od stołu i mówię: - Słuchajcie, jeśli nie, to nie mamy oczym mówić. I wtedy po raz pierwszy ujrzałem rozeźlony Kościół. Po raz pierwszy i Gocłowski, iOrszulik byli wkurzeni na Wałęsę. Mówili takim podekscytowanym tonem, że jeżeli Wałęsa niezgodzi się na jakiś ugodowy komunikat, to Kościół już nigdy więcej nie będzie pośredniczył wjakichkolwiek kontaktach opozycji z władzami. Poskutkowało. Wałęsa się wycofał, Mazowiecki,Geremek - i przystali na kompromisowy komunikat zaproponowany przez Kościół. Kolejny razuratowaliśmy Okrągły Stół.

Ale za żadną cenę nie chcieliście się zgodzić na obecność Kuronia i Michnika w tychrozmowach.

Kiszczak: To nie było tak. Owszem, nazwiska Kuronia, Michnika, Modzelewskiego sprawiały,że całe kierownictwo partii ustawiało się od razu z pazurami. Ja także - ale do czasu. Na jakimśspotkaniu z prof. Stelmachowskim Józef Czyrek, członek Biura Politycznego i sekretarz KC,oświadczył, że gen. Kiszczak z Michnikiem i Kuroniem za jednym stołem nie usiądzie, boMichnik śmiertelnie Kiszczaka obraził w swoim liście, odsądzając go od czci i wiary. Dotarło todo mnie. Wcześniej parę razy proponowałem włączenie do rozmów Michnika i Kuronia, bouważałem, że jeśli nasze rozmowy z opozycją mają być wiarygodne, to nie możemy z góryodsunąć ludzi, którzy stworzyli tę opozycję. Ale ciągle słyszałem: nie, nie, nie. Doszedłemjednak do wniosku, że jeśli Okrągły Stół ma się zakończyć sukcesem, to musimy tych ludzizaprosić. Postanowiłem zachować się w sposób niesubordynowany i postawić moich partyjnychkolegów przed faktem dokonanym. Wspomniałem już o spotkaniu w Magdalence, na którym byliWałęsa, Mazowiecki, Geremek, Frasyniuk, Bujak i prominenci z naszej strony. Wzniosłem toasti powiedziałem mniej więcej tak: - Doszły mnie słuchy, że Czyrek w rozmowie z prof.Stelmachowskim powiedział, że Kiszczak nie usiądzie z Kuroniem i Michnikiem przy OkrągłymStole, bo go Michnik ogromnie obraził swym listem. Chciałem panów poinformować, że ja panaCzyrka nie upoważniłem do takich oświadczeń, że nigdy z Czyrkiem na ten temat nierozmawiałem. I pragnę panów poinformować, że gdybym ja był na miejscu pana AdamaMichnika, to po takiej propozycji napisałbym do ministra spraw wewnętrznych jeszcze gorszy,jeszcze ostrzejszy list. To zrobiło piorunujące wrażenie. Po waszej stronie - pozytywne. Nasizdrętwieli. Oczywiście, polecieli do gen. Jaruzelskiego. Czekałem, co będzie. Generał sprawęprzemyślał i doszedł do wniosku, że Kiszczak ma rację.

Page 347: Binder artykuły

Konsultowaliście te rozmowy z towarzyszami radzieckimi?

Kiszczak: Nie. Jak oni pytali, tośmy odpowiadali, że to ma na celu naprawę socjalizmu,doskonalenie systemu zarządzania w gospodarce. Nie wiem, czy to nazwać oszustwem.Nazwijmy to taktycznym wybiegiem. Ja np. wszystkie swoje wystąpienia bardzo starannieprzygotowywałem na piśmie, zakładając, że dotrą tam, gdzie trzeba. I okazuje się, że nos mnienie zawiódł, gdyż w moim otoczeniu, które opracowywało te dokumenty, był szpieg radzieckiegowywiadu wojskowego mjr Z. Jeśli poczytacie moje wystąpienia z Magdalenki, to tam nie ma siędo czego przyczepić.

Co przekonało Jaruzelskiego do zaakceptowania Michnika i Kuronia?

Kiszczak: Później powiedział mi, że przyszło mu to z ogromnymi kłopotami i trudnościami, alejest mi wdzięczny, że tych ludzi przeforsowałem. Bo okazało się, że i Michnik, i Kuroń odegralibardzo konstruktywną rolę przy Okrągłym Stole. Jestem również tym człowiekiem, którydoprowadził do spotkania gen. Jaruzelskiego z Michnikiem, Kuroniem i Geremkiem. Generałpotem powiedział mi: - Czesławie, miałeś rację. To normalni ludzie, patrioci, to porządni ludzie.

Panie Generale, gdyby Pan wiedział, że po Okrągłym Stole przegracie wybory, też by Pan dotego tak podchodził?

Kiszczak: Może trochę inaczej. Jeśli ktoś mówi, że ja chciałem rozmyślnie przekazać władzęopozycji, to mówi nieprawdę. Chciałem tylko, organizując Okrągły Stół, ucywilizować polskąscenę polityczną, zdemokratyzować ją. Chciałem dopuścić opozycję do współrządzenia iwspółdecydowania o losie kraju.

Gen. Jaruzelski też chciał dopuścić opozycję?

Kiszczak: Tak, to była nasza koncepcja. Zaoferowałem opozycji już na pierwszym spotkaniu161 posłów w Sejmie. To jest przecież potężna frakcja. Choć zakładaliśmy, że coś skubniemy ztej puli, że opozycja nie wywalczy wszystkich 161 miejsc. Po wyborach planowaliśmyutworzenie rządu wielkiej koalicji z udziałem "Solidarności", opozycji. To był plan na cztery lata.Gdy zostałem premierem, zaoferowałem stanowisko pierwszego wicepremiera i cały piongospodarczy przedstawicielom "Solidarności".

Sprytnie.

Kiszczak: Przez cztery lata opozycja miała się uczyć rządzenia krajem w parlamencie i wrządzie.

Pod Waszą kontrolą oczywiście?

Kiszczak: Pod naszą kontrolą. W 1993 r. miały się odbyć wybory na zasadzie wolnej gry sił. Ktowygra, ten będzie w Polsce rządził. Myśmy oczywiście zakładali, że wygramy. Ale z równympowodzeniem mogliśmy przegrać.

Pamięta Pan, w jakich okolicznościach wypowiedział Pan zdanie: "Sami sobie zakładamy pętlę,idziemy jak na rzeź"?

Kiszczak: Dokładnie nie pamiętam. To było chyba na posiedzeniu Sekretariatu KC albo naBiurze Politycznym, jesienią 1988 albo zimą na początku 1989 r. Nie pamiętam szczegółów;chodziło prawdopodobnie o to, że w naszych szeregach panuje duży bałagan. Duży bałaganpod kierownictwem - nazwijmy go - pana J.

Jaruzelskiego?

Page 348: Binder artykuły

Kiszczak: Nie, nie. Chodziło o jednego z członków Biura Politycznego, który został powołany naprzewodniczącego zespołu ds. rozmów przy Okrągłym Stole. Miałem wówczas poważnezastrzeżenia do pracy tego zespołu. Wnioskowałem nawet, by każdy z rozmówców stronyrządowej szedł na rozmowy po "spowiedzi" u szefa zespołu. Chodziło mi o to, żeby każdyrozmówca wcześniej zreferował, z czym zamierza pójść, jakie sprawy ma załatwiać, jak będziestawiał poszczególne kwestie. Postulowałem nawet, żeby każdy miał instrukcję na piśmie, jakma się zachować.

Doszło do tego?

Kiszczak: Nie doszło, bo szefem zespołu koordynującego był człowiek z natury bałaganiarski.

Pańskie słowa okazały się prorocze.

Kiszczak: Owszem. Mieliśmy sygnały operacyjne, że strona przeciwna, nasi partnerzy z"Solidarności", przygotowują się do tych rozmów bardzo dokładnie, bardzo gruntownie. Tam niebyło żywiołu, wszystko było koordynowane, wszystko uzgadniane.

To nie byli Wasi partnerzy, skoro ich podsłuchiwaliście.

Kiszczak: Myśmy ich nie podsłuchiwali.

To skąd mieliście sygnały operacyjne?

Kiszczak: Nigdy nie ukrywałem, że w szeregach "Solidarności" i w kręgach opozycji mieliśmyparę osób wartościowej agentury. W każdym razie - żeby od razu rozwiać wątpliwości - byłajedna grupa, do której nie mieliśmy dotarcia, która była dla nas hermetycznie zamknięta. To byłKOR. Gdy pod koniec lipca 1981 r. zostałem ministrem spraw wewnętrznych, urzędowanierozpocząłem od wysłuchania wiceministrów, dyrektorów generalnych, dyrektorówdepartamentów i biur. Pytałem m.in. o naszą agenturę w szeregach przeciwnika. Mocno sięinteresowałem agenturą w KOR. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu zameldowano mi, żewszystkie próby pozyskania agentury w tym środowisku zakończyły się niepowodzeniem.

MiodowiczPanie Generale, przyzna Pan, że przed debatą z Miodowiczem, 30 listopada 1988 r., niedoceniliście Wałęsy.

Kiszczak: To prawda, Wałęsa wypadł błyskotliwie, bo miał bardzo dobrych doradców, którzy goświetnie przygotowali. A Alfred Miodowicz źle się przygotował. Był pewny siebie - i to go zgubiło.

Michnik: Nieprawda. Jeśli Wałęsa wypadł świetnie, to nie dzięki doradcom. Zawdzięczał tosamemu sobie.

Kiszczak: Prof. Geremek solidnie nad nim popracował.

Michnik: Absolutnie nie.

Kiszczak: Wajda...

Michnik: Absolutnie się pan myli.

Oni mogli pracować. Wałęsa i tak ich nie słuchał.

Page 349: Binder artykuły

Oni mogli pracować. Wałęsa i tak ich nie słuchał.Michnik: Nigdy nikogo nie słuchał, taka jest prawda. Słuchał swojego głosu wewnętrznego.

Co Pan powiedział Miodowiczowi po tej debacie?

Kiszczak: Nic.

Nie mogliście go powstrzymać?

Kiszczak: Oczywiście, że mogliśmy.

To czemu tego nie zrobiliście?

Kiszczak: Myśmy mu tylko perswadowali. Tłumaczyliśmy: - Towarzyszu, przegracie tę debatę,po co wam to?

To Wyście wszyscy przegrali.

Kiszczak: Owszem.

No to dlaczego się zgodziliście?

Kiszczak: Bo to był członek Biura Politycznego, szef siedmiomilionowego związkuzawodowego.

Nie mieliście wyjścia?

Kiszczak: Ogromną zasługą Jaruzelskiego, Kiszczaka, Siwickiego było też to, że w jakimśmomencie myśmy przestali się przeciwstawiać pewnym sprawom. W czasie wyborów '89 niedopuściliśmy do fałszerstw wyborczych, choć przecież cuda nad urną były w Polscepraktykowane. Uszanowaliśmy - po raz pierwszy od 1944 r. - wolę wyborców. Później niechcieliśmy na siłę tworzyć rządu w oparciu o dotychczasową koalicję. Wreszcie stworzyliśmywarunki i dopuścili do tego, by na czele rządu stanął pierwszy premier niekomunistyczny. Na tejsamej zasadzie myśmy przełknęli Miodowicza. Mogliśmy mu zabronić udziału w debacie, aleuznaliśmy, że nie będziemy się przeciwstawiać szefowi związku.

Skąd mu przyszedł do głowy ten straceńczy pomysł?

Kiszczak: Było tak: w 1988 r. w poszerzonych rozmowach z "Solidarnością" uczestniczyli takżeprzedstawiciele OPZZ, ale sam Miodowicz nigdy w nich nie brał udziału. Bał się więc, żeporozumienia zostaną zawarte poza nim i jego kosztem. Debata telewizyjna miała na celuuratowanie jego pozycji. Ale gdyby do niego trafiły nasze ostrzeżenia, gdyby przewidział, że takprzegra, toby się na tę dyskusję nie zgodził. Bo od tego momentu jego szanse gwałtowniepoleciały w dół. Akcje OPZZ poleciały w dół, wzrosły akcje Wałęsy.

Jak Pan spojrzał na Wałęsę po tej debacie?

Kiszczak: No, zrobił dobre wrażenie. Ale ja go oceniałem w kategoriach: taki cwaniak, którypotrafi błysnąć. Wie, co ludzie chcą usłyszeć, i umie to powiedzieć w telewizji. Ja Wałęsy nietraktowałem poważnie. Ja go już poznałem - i wiedziałem, że to człowiek, dla którego słowo nieznaczy nic. On za pięć minut może się ze wszystkiego wycofać. A Miodowicz mówił sztywnymjęzykiem - ale to, co mówił, to była rzeczowa obrona interesów klasy robotniczej. Po debaciebyło mi go nawet żal. Taki był zbity, skopany.

Jednak w ostatnim dniu obrad Okrągłego Stołu, na chwilę przed podpisaniem porozumień,gotów był zerwać obrady.

Page 350: Binder artykuły

Kiszczak: Pamiętam. 6 kwietnia zakończył się Okrągły Stół. W przeddzień odbyło się roboczespotkanie, na którym przedstawiciel OPZZ oświadczył, że kolejność wystąpień na zakończenieobrad musi być taka sama jak przy otwarciu - pierwszy występuje gen. Kiszczak, drugi Wałęsa,trzeci Miodowicz. Wałęsa oświadcza, że jeśli Miodowicz wystąpi jako trzeci, to on opuszczasalę. Miodowicz oświadcza, że jeżeli nie wystąpi jako trzeci, on z kolei opuści salę. RozumiałemMiodowicza. On po debacie telewizyjnej z Wałęsą przegrał wszystko, więc próbował ratować, cosię da. Próbował uratować twarz i resztki prestiżu. Mogę go zrozumieć, choć głupie to wszystkobyło. Natomiast nijak nie mogłem zrozumieć Wałęsy i jego politycznych kolegów, że z powodutakiej głupoty, która nie miała żadnego merytorycznego znaczenia, chcieli zerwać Okrągły Stół.

Michnik: Ja to zapamiętałem inaczej. "Solidarności" nie pomieszało się w głowie i niezamierzała zrywać historycznego kompromisu z błahych powodów protokolarnych. Chodziło orzecz poważniejszą. Otóż końcowe porozumienie składało się z trzech części - a OPZZ odmówiłpodpisania jednej z nich, dotyczącej pakietu reform gospodarczych. Delegacja Wałęsy uznała,że Miodowicz gra przyszłością Polski, żeby zamanifestować swoje racje, czysto populistyczne.A skoro tak - czemu honorować szefa OPZZ?

Kiszczak: To prawda, Miodowicz odmówił podpisania jednego z protokołów. Ale ta sprawa niemiała znaczenia w sporze, o którym mówię. Ten spór miał miejsce 3 i 4 kwietnia w Magdalence.

Michnik: Dlatego w końcu odpuściliśmy.

Kiszczak: Ludzie przy telewizorach czekali. Trzy godziny trwały przepychanki. Dzwonię doJaruzelskiego. Generał się usztywnił. Oświadczył mi, że Biuro Polityczne stanęło po stronieMiodowicza.

Michnik: Miodowicz miał argumenty. Groził, że na plenum KC jego związkowcy są taką siłą, żeprzełamią każde porozumienie.

Kiszczak: Wtedy wystarczyło, żebym wstał, poinformował całą Polskę, o co tutaj chodzi. ŻeOPZZ jest niepoważny i "Solidarność" jest niepoważna, i Miodowicz jest niepoważny, i Wałęsajest niepoważny, i pocałujcie mnie w pewną część ciała, na tym kończymy nasze spotkanie. Aletego nie zrobiłem.

Miał Pan ochotę?

Kiszczak: Nie. Do Mazowieckiego, do Wałęsy, do Geremka, do Michnika, do Jaruzelskiego...Wszystkim perswaduję. Wreszcie strona solidarnościowa doszła do wniosku, że nie ma o cokruszyć kopii. Uzgodniliśmy, że po przerwie udzielę głosu prof. Geremkowi. Geremek złożyłoświadczenie mniej więcej w tym duchu, że cały spór ma charakter niepoważny, że niebędziemy takimi sprawami grali o Polskę. Rozegrał to ładnie, bardzo ładnie. I Miodowiczwystąpił. Wszyscy oczekiwali na superprogramowe wystąpienie. A tu pełny zawód. Może gdybynie było tego oczekiwania, zrobiłby inne wrażenie. Ale wszyscy czekali trzy godziny, więcspodziewali się Bóg wie czego. A Miodowicz wystąpił z niczym. Pogadał sobie, pogadał...

Prezydent JaruzelskiPierwsza tura wyborów to był nokaut. Co Pan wtedy pomyślał?

Kiszczak: Trudno to wyrazić jednym zdaniem. Dla mnie to był szok. Dla innych też. Dlatego żew naszym obozie byli ludzie, którzy nas gorąco, w pięknych słowach zapewniali, że zwycięstwomamy w kieszeni, i martwili się tylko, jak tych wyborów nie wygrać za mocno. Byliśmy pewni

Page 351: Binder artykuły

mamy w kieszeni, i martwili się tylko, jak tych wyborów nie wygrać za mocno. Byliśmy pewnizwycięstwa. Znając nastroje społeczne, układ sił, ja takim optymistą nie byłem. Dlatego takuporczywie broniłem wyborów kontraktowych i 65 proc. mandatów dla władzy. Chociażwiedziałem, że to nas kompromituje po 45 latach sprawowania władzy.

Michnik: Pamiętam, kiedy przyszedłem do Sejmu, generał wziął mnie za rękę i powiedział: -Panie Adamie, nam się to należało. Za te lata arogancji, za te lata bezczelności.

Kiszczak: Rozmawiałem wówczas z gen. Jaruzelskim na temat prezydentury. Przy OkrągłymStole nikt nie miał wątpliwości, że Jaruzelski będzie pierwszym prezydentem RP czydemokratyzującej się PRL. Jedynie on sam od dłuższego czasu miał wątpliwości. Po pierwszejturze wyborów do Sejmu nie miał już żadnych złudzeń, że będą ogromne kłopoty z jegokandydaturą. Przeprowadził wtedy ze mną kilka rozmów i oświadczył, że widzi mnie na tymstanowisku. Jego mogą nie wybrać, mnie natomiast wybiorą. Ja gorąco przekonywałemgenerała, żeby nie rezygnował. Powiedziałem mu kiedyś: - Nawet jak pana generała wybiorąprzewagą jednego głosu, nie będzie to miało większego znaczenia, bo liczy się nie przebieg, alewynik głosowania. Będzie pan nie pierwszym i nie ostatnim prezydentem wybranym jednymgłosem. I wykrakałem. Wcześniej jednak generał publicznie oświadczył, że nie zamierzakandydować i widzi na tym stanowisku mnie. Tłumaczył, że jestem twórcą Okrągłego Stołu, żew jakimś sensie zdobyłem zaufanie opozycji, zaufanie Kościoła i że mam wszelkie szanse, żebybyć wybranym.

Co wpłynęło na tę decyzję?

Kiszczak: Liczne oświadczenia różnych przywódców "Solidarności", że Jaruzelskiego niepoprą. Kościół też niejednoznacznie opowiedział się za jego kandydaturą. Natomiast"Solidarność" i Kościół jednoznacznie popierali mnie i zachęcali do kandydowania. Gdyzorientowałem się, że Jaruzelski jest zdecydowany nie kandydować, doszliśmy do wniosku, żetrzeba na ten temat porozmawiać z Wałęsą. Wtedy poprosiłem generała o oświadczenie napiśmie. Bałem się, że jeśli nie współcześni, to potomni posądzą mnie o nieuczciwą grę,nielojalność wobec generała. Jaruzelski dał mi glejt. Mam ten odręcznie napisany glejt, zktórego wynika, że generał optuje na moją rzecz. Z tym glejtem dwa albo trzy razy pojechałemdo Gdańska na spotkanie z Wałęsą. Rozmowy odbywały się u abp. Gocłowskiego, w pełnejkonspiracji. Zapytałem Wałęsę wprost, czy "Solidarność" poprze moją kandydaturę wZgromadzeniu Narodowym. Wałęsa oświadczył, że tak, i zadeklarował 75--85 proc. głosówObywatelskiego Klubu Parlamentarnego. To było strasznie dużo. Również ksiądz arcybiskup byłbardzo przychylny tej koncepcji. Potem rozmawiałem z prof. Geremkiem, szefem OKP.Geremek też poparł moją kandydaturę, choć sprowadził mnie na ziemię - ze strony OKP mogęliczyć nie na 75-85 proc. poparcia, ale na 75-85 głosów. To i tak było bardzo dużo. Ale ja ciąglewojowałem o Jaruzelskiego. Ciągle przekonywałem, kogo trzeba i samego generała.

Jak go Pan w końcu przekonał?

Kiszczak: W tym czasie do Polski miał przyjechać prezydent George Bush. MSZ dostarczył mijuż pakiet dokumentów, żebym się przygotował do rozmów z Bushem jako prezydent. Zacząłemdrążyć Jaruzelskiego, że to jest jakaś niedobra sytuacja i że trzeba przełożyć wyboryprezydenckie zaplanowane na 10 lipca. Ta myśl okazała się zbawienna. Wybory udało sięprzesunąć na 19 lipca. Jaruzelski pojechał do Bukaresztu na naradę państw UkładuWarszawskiego nie tylko jako pierwszy sekretarz PZPR, ale też jako przewodniczący RadyPaństwa. Ja pojechałem z Jaruzelskim jako jedyny szef MSW z państw Układu Warszawskiego- ale nie w tym charakterze tam byłem, lecz jako kandydat na prezydenta. W Bukareszciedoszło do publicznej demonstracji poparcia dla Jaruzelskiego ze strony Gorbaczowa ipozostałych szefów partii komunistycznych. Nie znam treści rozmowy generała w cztery oczy zGorbaczowem, ale jestem głęboko przekonany, że radziecki przywódca przekonywał go, żebynie ustępował. To podbudowało Jaruzelskiego. W międzyczasie do Warszawy przyleciał Bush.

Page 352: Binder artykuły

nie ustępował. To podbudowało Jaruzelskiego. W międzyczasie do Warszawy przyleciał Bush.Byłem w głupiej sytuacji - na lotnisku witałem go w charakterze kandydata na prezydenta, naprzyjęciach występowałem w tej roli. Zdarzyła się wtedy śmieszna historia. Jemy obiad naKrakowskim Przedmieściu, Jaruzelski siedzi z Bushem za stołem prezydialnym, ja obok zdoradcą prezydenta USA ds. bezpieczeństwa narodowego. Siedzimy, gadamy o tym, o owym -on generał, ja generał... W pewnym momencie on się nachyla w moją stronę i mówi: - Paniegenerale, jeśli gen. Jaruzelski zaproponuje panu stanowisko premiera, czy pan się zgodzi? Izaczął mnie gorąco namawiać, żebym ja się zgodził zostać premierem polskiego rządu!Deklarował pełne poparcie rządu Stanów Zjednoczonych dla mnie jako przyszłego premiera.Okazuje się, że Amerykanie głęboko rozpoznali naszą sytuację. Wtedy ja podszedłem doBusha. Jaruzelski przedstawił mnie jako kandydata na prezydenta. A ja się zwróciłem do Busha:- Panie prezydencie, ja mam do pana prośbę. Widzę, że pan ma duży wpływ na mojegoprzyjaciela, pana gen. Jaruzelskiego. Niech pan mu wyklaruje, wytłumaczy, żeby onkandydował, bo on jest jedynym, najlepszym kandydatem na prezydenta. Bush zupełniezgłupiał. Zaczął przekonywać Jaruzelskiego - i generał w końcu się złamał. Ja wtedy złożyłempubliczne oświadczenie, że popieram kandydaturę Jaruzelskiego.

Do dziś jednak pamięta się, że Jaruzelski przeszedł tylko jednym głosem.

Kiszczak: Gdyby nie było dobrej woli po stronie "Solidarności", toby nie przeszedł. Zgłosowania w Zgromadzeniu Narodowym OKP wycofał wtedy kilku parlamentarzystów.Dokładnie policzono, ilu potrzeba posłów na sali, żeby Jaruzelski wygrał. To było rozsądneposunięcie OKP, bo nie wiadomo, jak na przegraną generała zareagowałyby wojsko, MSW isojusznicy.

Premier KiszczakKiszczak: 9 czerwca, pięć dni po pierwszej turze wyborów, pan Michnik przyszedł do mnie narozmowę do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Przyszedł mi zaproponować: wasz prezydent,nasz premier. Ja go wtedy spytałem: - Kogo byście widzieli na stanowisku premiera? Odparł: -Bronisława Geremka.

Michnik: Taką miałem instrukcję Wałęsy.

Kiszczak: Wtedy ja pytam, jak mam traktować tę rozmowę - czy jako oficjalny sondaż? I ja tęrozmowę chłodno, zimno, przekazałem na Biurze Politycznym. Oczywiście, padła odpowiedź,że nie, w żadnym wypadku. To było jeszcze przed drugą turą wyborów. Po raz drugirozmawiałem z Michnikiem w Sejmie - wtedy, gdy mu powiedziałem, że nam się należała taklęska. To było 1 sierpnia, w przeddzień mojego wyboru na prezesa Rady Ministrów. Michnikpodszedł do mnie i raz jeszcze zaczął namawiać, żebym nie kandydował na premiera.

Michnik: Tak, pamiętam, to był podstęp.

Kiszczak: A ja zza pazuchy wyciągnąłem pismo do marszałka Sejmu, w którym prosiłem, żebymnie na to stanowisko nie powoływał. I pan Adam mnie wtedy wyściskał.

Co Pan powiedział generałowi?

Michnik: Panie generale, postąpił pan jak dżentelmen.

Dlaczego Pan nie chciał zostać premierem?

Kiszczak: Uważałem, że się nie nadaję. Sądziłem, że dobrym premierem byłby ktoś, kto zna siędobrze na gospodarce, finansach, zarządzaniu. Tym bardziej że cała gospodarka PRL była

Page 353: Binder artykuły

dobrze na gospodarce, finansach, zarządzaniu. Tym bardziej że cała gospodarka PRL była

ręcznie sterowana. Ja się na tym nie znam, o ekonomii nie mam zielonego pojęcia. Ale nie byłowyjścia. Poszedłem z tym pismem do Jaruzelskiego. Zaczął krzyczeć: - Ty mnie obrażasz, to jaciebie desygnowałem na premiera, a ty piszesz do marszałka Sejmu, nie do mnie!

Urażona duma?

Kiszczak: Nie, po prostu generał mimo wszystko chciał, żebym to ja został premierem. Zacząłna mnie wrzeszczeć, że wszyscy odmówili, że mnie uprzedzał, że przyjdą ciężkie czasy. - Iprzyszły ciężkie czasy! Kto inny dogada się z "Solidarnością", jeśli nie ty, ojciec OkrągłegoStołu? Ty jesteś partnerem! Przekonał mnie. I choć wielu posłów PZPR nie wzięło udziału wgłosowaniu, przeszedłem na stanowisko premiera.

Krótko to trwało.

Kiszczak: Ja za chińskiego boga nie chciałem tworzyć rządu w oparciu o koalicję PZPR-ZSL-SD i paru katolików świeckich - bo to by w Polsce niczego nie zmieniło. Mnie się marzyła wielkakoalicja. Zacząłem prowadzić rozmowy. Rozmawiałem z kilkudziesięcioma osobami - i zKuratowską, i z Kuroniem. Wszystkim się oczy śmiały. Po tym wielkim, 45-letnim poście, gdynagle w zasięgu ręki znalazł się i fotel pierwszego wicepremiera, i stanowiska ministrów,wiceministrów... Wszyscy bardzo chcieli. Zofia Kuratowska mówiła: - Panie generale, my panatak lubimy, ja pana tak szanuję za to, co pan zrobił przy Okrągłym Stole. Bardzo bym chciałazostać ministrem zdrowia w pańskim rządzie, ale wie pan, jest dyscyplina, ja nie mogę. No więc- myślę - pogadam z szefem OKP prof. Geremkiem. Poprosiłem go o rozmowę, A on mówi: -Panie generale, popieraliśmy pana na stanowisku prezydenta, chcieliśmy na pana głosowaćjako na prezydenta. Ale na premiera - nie. Pytam: - Dlaczego? - No bo Jaruzelski prezydentem,pan generał premierem, Rakowski pierwszym sekretarzem. I nic się w Polsce nie zmieni. Tupana nie potrzeba. - Panie profesorze, a jeżeli ja się dogadam z działaczami "Solidarności", zfachowcami? - Panie generale, nie dogada się pan. W naszym klubie jest dyscyplina. Oniwiedzą, że im nie wolno. Wszyscy panu odmówią. I tak się stało.

A tymczasem załamała się dyscyplina po Waszej stronie.

Kiszczak: Tak. Niespodziewanie złożyli mi wizytę w gabinecie premiera Roman Malinowski[prezes ZSL] i Jerzy Jóźwiak [przewodniczący SD]. Mieli wobec mnie zobowiązania i uważali, żebyliby nie w porządku, gdyby z tym do mnie nie przyszli. Obaj mnie lojalnie poinformowali, żeweszli w układy z Wałęsą i przechodzą na drugą stronę. Sugerowali, żebym i ja przeszedł.Powiedziałem im: - Jeżeli robicie to z myślą o Polsce, to was rozumiem, chociaż niepochwalam. Ale rozumiem. Jeśli natomiast uważacie, że poprzez przejście do drugiego obozuutrzymacie się na powierzchni życia politycznego, to się grubo mylicie. Dłużej jak rok niewytrzymacie, wypieprzą was.

Michnik: Przewidział pan.

Kiszczak: Dwa miesiące wytrzymali. Rozmowa nie została dokończona, bo w tym momenciewparowali do gabinetu prezydent Jaruzelski z Rakowskim. Jaruzelski pokiwał głową i w ogóletego nie skomentował. Nigdy nie pytałem generała, czy coś wiedział wcześniej. Mam wrażenie,że raczej nie - po prostu znał tych dwóch panów, więc nie był zaskoczony.

Kiedy palono akta w 1990 r., premier Tadeusz Mazowiecki poprosił Pana, żeby przerwać tęakcję. Pan zaś twierdził, że lepiej, żeby zostały spalone.

Kiszczak: Owszem. To się zaczęło tak, że Jan Maria Rokita napisał swoisty donos, w którymsygnalizował premierowi, że w Służbie Bezpieczeństwa niszczone są akta operacyjne. Premierpoprosił mnie na rozmowę. Zapytał, czy prawdą jest, że pali się akta. Ku jego zaskoczeniupotwierdziłem, że rzeczywiście pewne akta zostały spalone. Powiedziałem, że jest to zgodne z

Page 354: Binder artykuły

potwierdziłem, że rzeczywiście pewne akta zostały spalone. Powiedziałem, że jest to zgodne zprzepisami, które dopuszczają brakowanie dokumentów. I powiedziałem mu, o jakie dokumentychodzi. - Chodzi o agenturę, głównie o agenturę z waszych szeregów. Byłoby lepiej, żebyśmy tedokumenty zniszczyli, żeby one nigdy nie ujrzały światła dziennego, bo to będzie przyczynąogromnych kłopotów. Głównie dla was. Premier postawił sprawę na prezydium rządu. Wposiedzeniu prezydium brali udział premier, czterech wicepremierów - ja z PZPR, LeszekBalcerowicz z OKP, prof. Jan Janowski z SD, prof. Czesław Janicki z ZSL - i minister JacekKuroń. Na tym forum uzasadniałem potrzebę zniszczenia akt - dlatego że zakładałem, iż staniesię tak, jak się potem stało. Mazowiecki gorąco mnie zapewniał, że dokumenty zostanązabezpieczone, że będą pod dziesięcioma pieczęciami, nikt do nich nie będzie miał wglądu. Żedopiero po 50-100 latach będą udostępnione. Oświadczyłem: - Panie premierze, pańska wola,pańska decyzja. I od razu wysłałem depeszę w teren zakazującą niszczenia czegokolwiek. Cozdążono zniszczyć, to zniszczono. Szkoda, że nie wszystko.

To ciekawy pomysł...Panie Generale, z kim się Panu lepiej rozmawia - z Jaruzelskim czy z Michnikiem?

Kiszczak: Z oboma rozmawia mi się dobrze. Ale z panem Adamem można pogadać owszystkim i o niczym, wypić kielicha. A z Jaruzelskim tylko na poważnie, bez wódki, co najwyżejz piwem. Jeśli chodzi o generała, to odkąd odszedł ze wszystkich stanowisk, ja jestem wobecniego dużo bardziej zdyscyplinowany. Na krytykę wobec Jaruzelskiego pozwalałem sobiewtedy, kiedy on był wielki, kiedy był silny.

Michnik: W więzieniu w Białołęce myśmy sobie przepowiadali, kto kim będzie. Wałęsa -prezydent. Geremek - w MSZ. Macierewicz - w MSW. A ja mówiłem, że zostanę klawiszem naBiałołęce. Wchodzę do celi i mówię tak: - Generale Jaruzelski, łóżko źle pościelone. No,Kiszczak, pokażcie koledze, jak się ścieli łóżko. Czyście, Jaruzelski, nigdy w wojsku nie byli?!

Kiszczak: A mnie się przypomina, jakie toasty wznosił pan Adam w Magdalence. - Proszępaństwa, ja wznoszę toast za taki rząd, w którym Lech Wałęsa będzie premierem, a gen.Kiszczak będzie u niego ministrem spraw wewnętrznych.

Michnik: I prawie się sprawdziło.

Kiszczak: Sprawdziło się.

Michnik: Uważałem wtedy, że Polska, być może pierwszy raz w swoich dziejach, mahistoryczną szansę. I musi tę szansę wykorzystać. Polska peerelowska i Polskasolidarnościowa usiadły przy stole i podały sobie ręce. Do końca byłem cholernie ostrożny,superuważny, bałem się, że oni nas przekręcą. Nie przekręcili. Przysiągłem sobie wtedy, że jatego nigdy nie zapomnę i będę ich bronił do końca życia.

Broni?

Kiszczak: Broni. Pan Adam zachowuje się wyjątkowo przyzwoicie. Parę lat temu występował wcharakterze świadka na moim procesie przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie. Wszedł nasalę, podszedł do ławy oskarżonych i podał mi rękę. Jak się na niego rzucili ci górnicy odKempskiego! Myślałem, że go zamordują. Ale wcześniej, w Magdalence, bez przerwypodejrzewał, że my ich chcemy wpuścić w maliny.

Michnik: Pan się dziwi?

Page 355: Binder artykuły

Kiszczak: Nie jestem bogatym człowiekiem, ale dużą skrzynkę dobrego francuskiego koniakupostawię każdemu, kto udowodni, że w rozmowach magdalenkowych byłem partneremnieuczciwym, że podsłuchiwałem, tajnie filmowałem, fotografowałem, o co było niedawno tylekrzyku w mediach.

Michnik: To dlatego ja pana, generale, bronię jak niepodległości. Bo pan był uczciwy.

Panie Generale, Pan na list Michnika nie odpisał?

Michnik: Nie. Oni nie mieli zwyczaju odpisywać na nasze listy.

Kiszczak: A wiecie, że to ciekawy pomysł...

wywiad - część 1

Pożegnanie z bronią. Adam Michnik - Czesław Kiszczak

KRZYSZTOF KŁOPOTOWSKI - SZKIC DO SCENARIUSZA - Obywatel M.

Page 356: Binder artykuły

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 357: Binder artykuły

"Rzeczpospolita" - 2001.02.28

Polemiki - "Dziejów honoruciąg dalszy"

SEWERYN BLUMSZTAJNKomu świński ryj

Swój artykuł o "Pożegnaniu z bronią", wywiadzie z generałem Kiszczakiem i AdamemMichnikiem, Bronisław Wildstein kończy dość drastyczną metaforą. Przypomina końcowyraut z "Folwarku zwierzęcego" Orwella, gdy mordy świń i ludzi upodabniają się. Mówiącwprost, Wildstein pisze: Kiszczak i Michnik mają dziś takie same świńskie ryje.

Pisze Wildstein: "To 'ja' eksponowane jest w sposób nieprzyzwoity w całym tekście - możnaodnieść wrażenie, że za miliony cierpiał wyłącznie Michnik, i to daje mu prawo dopodejmowania decyzji w ich imieniu". Dobrze przynajmniej, że Wildstein napisał o "wrażeniu",bo Michnik w tym wywiadzie ani razu nie wybaczał w czyimkolwiek imieniu poza własnym.

Myślę, że wybaczać mogą ci, którzy cierpieli za działalność w opozycji, a im bardziej cierpieli,tym większą rangę moralną ma to wybaczenie. A jeśli ktoś jakoś nie zaznaczył specjalnie swegooporu albo np. rzucał jako gówniarz ulotki i dostał parę razy pałą czy tak jak Wildstein i ja był wlatach 80. w Paryżu, to już wybacza lub nie w imieniu Polski czy historii. Jakoś bardzo wielu sięostatnio namnożyło takich, którzy nie wybaczają w imieniu Polski, a tych, którzy wybaczają wewłasnym - niewielu, poza Michnikiem.

Wildstein zarzuca Michnikowi perfidię niejednoznaczności. "'Pożegnanie z bronią' budowanejest w specyficznie przebiegły sposób. Specyfika ta polega na wtrącaniu w kolejne fragmentywywodu zdań, które przeczą głównej myśli danego fragmentu, a dla autora stanowią rodzajalibi". I dalej: "Ale choć tezy Michnika są oczywiste, ich autor nie zapomina zaopatrywać ich wkrótkie, przeczące im zdania". Autorowi nie przychodzi na myśl, że Michnik może widzieć różneracje, a rzeczywistość nie musi być jednoznaczna. To może być tylko alibi dla Michnika.Wildstein nie dopuszcza w ogóle, że Kiszczak może mówić cokolwiek, z czym Michnik się niezgadza. Ta rozmowa to jest ich wspólny spisek w celu rehabilitacji PRL. Tak naprawdęniegodziwa jest sama idea rozmowy z Kiszczakiem. Pytania, co myślał i robił w latach 50., w

Page 358: Binder artykuły

roku 1970, dlaczego zdecydował się na Okrągły Stół, są nie tylko mało interesujące, ale imoralnie nieuprawnione. Bo co nas obchodzą racje, stosunek do państwa i Polskikomunistycznych sprzedawczyków.

A już zupełnie niedopuszczalne, żeby taką rozmowę z Kiszczakiem prowadził niezłomny kiedyśw oporze Michnik. Niemal 12 lat po wprowadzeniu, we współpracy z PZPR, demokracji wPolsce normalna rozmowa o historii i wzajemnych racjach mieści się tylko w logice zdrady.

Wildstein, jak wielu innych, ma pretensję do Michnika, że nazwał Kiszczaka "człowiekiemhonoru". Dla mnie było akurat oczywiste, że Michnikowi chodziło o respektowanie umowyOkrągłego Stołu, ale ja nie jestem taki przenikliwy. Tak się jednak składa, że w sprawie honoruto Michnik, a nie Wildstein, zdobył sobie pewien społeczny autorytet. Napisał książkę, w którejzapisał polski kanon oporu wobec totalitaryzmu. I nie tylko zapisał, współtworzył ten kanon,pisząc tę książkę w więzieniu. Wildstein pamięta oczywiście o książce Michnika i nawiązujeszyderczo do niej w tytule swojego tekstu. Można się oczywiście z Michnikiem nie zgadzać,może warto go zapytać, jeśli ma się wątpliwości. Nie warto, bo Wildstein wie lepiej.

"I być może to jest sedno sprawy. Z 'nimi' wojnę Michnik skończył, bo zaczął prowadzić z kimśinnym. To ci inni 'są nikczemni' i z nimi policzyć się chce redaktor 'Wyborczej', i dlategosprzymierza się z kimś takim jak Kiszczak".

Autor nie pisze niestety, z kim prowadzi teraz Michnik wojnę, ale tym razem ja spróbuję byćprzenikliwy. Chodzi, jak sądzę, o prawdziwych patriotów i antykomunistów. Widzę na szańcu ichszlachetne twarze, otoczonym zewsząd świńskimi ryjami.

Autor był członkiem KSS "KOR", od 1989 w redakcji "Gazety Wyborczej", od 1991 rokupracuje w kierownictwie "Agory", spółki wydającej "GW".

BRONISŁAW WILDSTEINKto ma prawo polemizować z Michnikiem

W tekście Seweryna Blumsztajna wybija się jedno pytanie: kim ty jesteś, aby ważyć sięna dyskusję o honorze i wybaczeniu z Michnikiem? Blumsztajn pisze, że "w sprawiehonoru" to nie niżej podpisany, ale Michnik zdobył sobie autorytet, a więc, jak rozumiem,również prawo do wypowiedzi. Jednakże z honorem to specyficzna sprawa: można gomieć, ale można także utracić - wystarczy niehonorowe zachowanie i sporo potem trzeba,aby honor ów odzyskać.

Nigdy nie kwestionowałem ani nie będę kwestionował wielkich zasług Adama Michnika (a takżeSeweryna Blumsztajna) w walce z komunizmem oraz tworzeniu podstaw niepodległej idemokratycznej Polski. Jednak ciągłe eksponowanie tych zasług w celu uzasadniania swoichpolitycznych wyborów (mówię o Michniku) nie tylko nie stanowi argumentu merytorycznego, alerzuca cień na minione zaangażowanie. Przypomina zachowanie świętobliwego męża, który bez

Page 359: Binder artykuły

przerwy wszystkim naokoło przypominałby o swoich cnotach i ułomności innych. Czy niepodawałoby to w wątpliwości bezinteresowności jego moralnych czynów? Czy postawaMichnika znaczyć ma, że bohater ten wystawia rachunek za swój heroizm? Czy może uważa,że przysługują mu w demokracji prawa specjalne, co przecież sprzeczne byłoby z samą zasadątego systemu?

Adam Michnik postanowił zablokować w Polsce proces dekomunizacji. W związku z tym każeuznawać nam aparatczyków PRL za ludzi honoru oraz dokonuje rewizji najnowszej historiiPolski, pisząc ją z Cimoszewiczem i Kiszczakiem. Traktuje więc instrumentalnie argumentymoralne i historyczne, a to więcej niż naganne.

Blumsztajn zadaje retoryczne pytanie: kto może wybaczać Kiszczakowi, dając do zrozumienia,że właśnie Michnik. Inni zabierający głos w tej sprawie to uzurpatorzy. Mówi to także dobitnieautor "Z dziejów honoru w Polsce", twierdząc: to ja mogę wybaczać Kiszczakowi, bo jacierpiałem w jego więzieniu. Zapomina o tych, którzy nie przeżyli i o tych zwykłych ludziach,których perspektywy PRL zdecydowanie przekreśliła i o legionie innych, którzy w tej sprawietakże mają coś do powiedzenia.

Blumsztajn ogłasza, że Michnik nie wybacza w cudzym imieniu, a to przecież jaskrawanieprawda. Czym jest stwierdzenie, że generałowie sto tysięcy razy odpokutowali swojeprzewiny? A czym, niespecjalnie zawoalowana groźba, która określa tych, którzy ciąglepotępiają komunistów jako ludzi "nikczemnych"? To dużo więcej niż wybaczenie, bo deklaracjawalki z tymi, którzy generałów za ludzi honoru uznać nie zechcą.

Używanie kategorii wybaczenia w tym kontekście jest więcej niż nadużyciem. Wybaczeniezakłada uznanie winy. Generałowie widzą wyłącznie swoje zasługi i Michnik w dużej mierze sięz nimi zgadza. Dziś to ich obóz polityczny dominuje w polskim życiu publicznym, a oni saminiezagrożeni cieszą się dawnymi przywilejami - także dzięki Michnikowi.

Blumsztajn twierdzi, że wskazana przeze mnie strategia Michnika to dostrzeganie różnych racji iwieloznaczności rzeczywistości. Otóż żadnej wieloznaczności i głębi w "Pożegnaniu z bronią"nie tworzą zdania, które przeczą głównej tezie tekstu, ale stanowią alibi dla autora.

Mógłbym zgodzić się, że warto rozmawiać nawet z oprawcą, aby dowiedzieć się o motywachjego działania i podszewce historii, ale w tym celu należy chcieć wiedzieć. Ktoś, kto słyszykłamstwa i nie protestuje przeciw nim, nie tylko nie dowiaduje się niczego, ale przykłada się domistyfikacji.

Ludzie się zmieniają i żadne ich przeszłe zachowanie nie decyduje ostatecznie o wyborachprzyszłych. "Uczyniwszy na wieki wybór/ W każdej chwili wybierać muszę" pisał poeta.

A na pytanie, które wyraża cały tekst Blumsztajna, kto ci dał prawo krytykować Adama -odpowiem: dałem je sobie sam. I nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł komukolwiek takie prawoodebrać.

Autor był współpracownikiem KSS "KOR", w latach 90. pracował w "Życiu Warszawy" i"Życiu". Obecnie jest komentatorem "Rzeczpospolitej"

Page 360: Binder artykuły

Pożegnanie z bronią. Adam Michnik - Czesław Kiszczak

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 361: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2001-02-20

Prywatny obywatel

Wbrew opiniom Beylina, ostatnie wypowiedzi Adama Michnika są zwieńczeniem politykibrązowania lewicy

Czy publicznie wypowiadane przez Adama Michnika słowa i podejmowane przez niego działanianie są istotnym czynnikiem współkształtującym społeczne kryteria moralnych i politycznychwyborów? Czy ludzie myślący inaczej niż Michnik nie są przez niego i media z nim związaneprzedstawiani jako osoby ułomne intelektualnie i moralnie? Czy zatem Adam Michnik w istocienie wybacza w nie swoim imieniu, nie swoim winowajcom?

W "Gazecie Wyborczej" z 8 lutego Marek Beylin w tekście "W okopach historii" odniósł się do wywiaduudzielonego przez Adama Michnika - i Czesława Kiszczaka - własnemu dziennikowi ("Pożegnanie zbronią", "Gazeta Wyborcza" z 3 - 4 lutego 2001 r). Wywód Beylina jest dla naczelnego "Gazety" pełentolerancji, zawiera przy tym sugestie charakterystyczne dla sposobu myślenia całej polskiej lewicy. Beylinnie oszczędza konsekwentnych krytyków PRL-u, natomiast z uznaniem pisze o duchowychmetamorfozach autorów stanu wojennego. A jednak liczba popełnionych przez Beylina błędów wydajesię dorównywać liczbie podanych wyjaśnień. Dokonajmy ich krótkiego przeglądu.

Michnik sprywatyzowany

Beylin pisze tak: "Każdy ma swoją miarę czynów wybaczalnych i takich, wobec których przystoinieprzejednanie. To decyzja indywidualna, podejmowana wyłącznie we własnym imieniu. To właśnieuczynił Michnik"; w innym miejscu dodaje: "Zresztą wybaczenie czy w ogóle moralna ocena poczynańbliźnich to zawsze problem indywidualny, rozstrzygający się między >> mną<< a >> innym<< .Zbiorowość nie ma mocy przebaczenia, może jedynie karać". Zatrzymajmy się przez moment przy ostatnim zdaniu. Beylin usilnie stara się przekonać czytelników, żemoralne sądy Michnika są jego prywatną sprawą i nikomu zaszkodzić nie mogą. W tym celu zestawia aktsumienia z działaniem wymiaru sprawiedliwości. Efektem tego zabiegu jest truizm: skodyfikowana izinstytucjonalizowana procedura karna nie znajduje etycznego odpowiednika w strukturzeminimalistycznie pojmowanego państwa liberalno-demokratycznego. No i co z tego? Idąc Beylinowymtropem odczarowywania językowych przenośni, można powiedzieć, że zbiorowość - ściśle biorąc - nietylko nie ma mocy przebaczania, ale także karania, nie sprawia bowiem żadnych skutków. Realne skutkipowodują konkretni ludzie, a nie abstrakcyjne byty kolektywne. I na odwrót: tak jak w przenośnymznaczeniu społeczność potrafi karać, tak samo potrafi przebaczać. Pozostaje jednak pytanie, jakie mechanizmy rządzą kolektywami, prowadząc do rozpowszechnienia sięw nich takich, a nie innych indywidualnych wyborów i ocen? Beylin dokonuje trywialnego zastąpieniaużytecznych w socjologii kategorii zbiorowych językiem opisu psychologii jednostki, sądząc, że w tensposób uwolni Michnika od odpowiedzialności za słowa. Błąd. Stwierdzenia Beylina nie likwidują zasadniczych wątpliwości: czy publiczne działania Adama Michnikanie są istotnym czynnikiem współkształtującym społeczne kryteria moralnych i politycznych wyborów?Czy ludzie myślący inaczej niż Michnik nie są przez niego i media z nim związane przedstawiani jakoosoby ułomne intelektualnie i moralnie? Czy zatem Adam Michnik w istocie nie wybacza w nie swoimimieniu, nie swoim winowajcom? Beylin próbuje odeprzeć te zarzuty następująco: "Także w innych wypowiedziach krytyków >>Pożegnania z bronią<< łatwo odnaleźć pogląd, iż Michnik nie ma prawa dokonywać pozytywnego osąduKiszczaka - tak jakby czynił to w imieniu społeczeństwa"; a w innym miejscu: "To przecież oczywiste, iż

Page 362: Binder artykuły

Kiszczaka - tak jakby czynił to w imieniu społeczeństwa"; a w innym miejscu: "To przecież oczywiste, iżdeklaracja Michnika (...) nie wpływa na poczynania machiny państwowej, lecz dotyczy jegoindywidualnych relacji z ludźmi"; i dodaje: "Przecież Michnik nikogo nie zmusza do zajęcia podobnegostanowiska". A po co miałby zmuszać? Musiałby być niespełna rozumu, a przecież jest inteligentny iprzewidujący. Sposób, w jaki "Gazeta Wyborcza" ośmieszała choćby ideę, a potem prace, InstytutuPamięci Narodowej oraz rzecznika interesu publicznego, pokazuje, że przemoc fizyczna nie jestkonieczna, aby oddziaływać na sferę państwowo-prawną. Także wiele idei - a nawet epitetów, jak"oszołom" - na przykład "neutralne światopoglądowo rządy fachowców" (czyli ludzi ideologicznieuzależnionych od epigonów nowej lewicy - do których awersję zamanifestowali w końcu nawet gdańscyliberałowie) zostało skutecznie wmontowanych do głów wielu czytelnikom "Gazety". W liberalnej demokracji sposób funkcjonowania państwa i społeczeństwa jest w znacznym stopniuokreślany przez tematy - oraz ich ujęcia - dominujące w publicznej debacie. To w przestrzenimetapolitycznej - na uczelniach, w mediach, w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, poprzez fundacjekulturalne itp. - powstaje i upowszechnia się klimat, w którym tworzą się i działają instytucje państwowe(jest to szczególnie widoczne w Polsce, gdzie demokracja jest w procesie budowy). Dziś jak nigdyprzedtem politycy skłonni są reagować na intelektualne i ideologiczne mody lansowane przez medialneelity. Nie przypadkiem ironizuje się, że to nie "Gazeta Wyborcza" jest organem Unii Wolności, lecz UniaWolności jest partią "Gazety Wyborczej". Adam Michnik jest przez wielu komentatorów uważany za najbardziej wpływowego człowieka polskichmediów i polityki. Zgadzam się z tą opinią i dlatego sądzę, że żadna jego wypowiedź nie powinna byćtraktowana jako prywatna - wyłączając te kierowane do poduszki. Michnik jest słuchany, czytany inaśladowany zarówno przez wyborców, jak i polityków. Czy zatem rzeczywiście nie ma związku między od lat prowadzoną przez Michnika krucjatą przeciwkategorycznym ocenom PRL-u i wzmagającym się w tym czasie ostracyzmem w wielu instytucjachpublicznych i prywatnych wobec osób odmawiających spoufalania się z ludźmi współodpowiedzialnymiza zbrodnie tamtego systemu? Wydaje się, że przykład tego, co środowisko Michnika czyni zeZbigniewem Herbertem, jest aż nazbyt wymowny. Próba przedstawienia poglądów Michnika jakociekawostki zaczerpniętej z zapisków jego psychoanalityka budzi pusty śmiech. Adam Michnik jest osobąpar excellence polityczną, a jego działania mają ewidentne skutki polityczne i społeczne. Zresztą środowisko Michnika bardzo dobrze zdaje sobie sprawę z własnej siły i jej zasięgu. Dlategokonsekwentnie stara się przenieść wszelkie spory ideowe (tyleż sprytnie, co na pozór wykpiwanymi jako"ideologia") ze sfery państwowo-prawnej w metapolityczny obszar przez siebie zdominowany. Lewicowaelita już dawno rozpoznała zjawisko zacierania się granicy między tymi obszarami. Tylko ze względówtaktycznych neguje fakt wzajemnego ich warunkowania się, dzięki temu bowiem może skuteczniejnarzucać własną "ideologię" bez zwracania na ten fakt uwagi opinii publicznej. "(...) nie sposób dopatrzyć się w jego (Adama Michnika - przyp. P. P.) wypowiedziach pochwałyprzemocy i zniewolenia" - zapewnia Beylin. Oczywiście ma rację. Wystarczy jednak, że motywowanyswoimi idiosynkrazjami Michnik pomógł stworzyć na wiele dziesięcioleci definiujący scenę politycznąbardzo szkodliwy dla Polski układ "antyendecki", m.in. publicznie wystawiając komunistycznymzamordystom pozytywne świadectwa moralności.

Historiografia molekularna

"Wiem jednak, że dziś jednoznaczne sądy moralne nie pozwalają zrozumieć całej złożoności PRL" -pisze Marek Beylin. Problem polega na tym, że zawsze można powiedzieć, że nie "cała złożoność"historii została wyświetlona, a zatem odnoszące się do niej sądy moralne trzeba zawiesić. To samodotyczy oczywiście badań biograficznych. Czy pamiętają Państwo analizy Sartre'a poświęcone złożoności osobowości pisarza i przestępcy JeanaGeneta? Czy przywódcy totalitarni w XX wieku nie byli bardzo złożonymi osobowościami? Im większyzbrodniarz, tym endoskopowe badanie jego wnętrzności można posunąć głębiej. Potrzeba bardzo

prymitywnego zbója i jeszcze bardziej prymitywnego dziejopisa, aby z odmętów zbrodni niewyanalizować sprzecznych, ale "pobudzających do myślenia" i "wzbogacających wiedzę" motywów.Historiografia molekularna wzbogaca wiedzę - tak sądzi się w środowisku Beylina - o ile jest pozytywnympisaniem o negatywnych bohaterach najnowszej historii - pod koniecznym warunkiem, że ów bohater byłlub jest lewicową szują - negatywne zaś jako tzw. grzebanie się w życiorysach. Postulaty zwiększenia szczegółowości badań można potęgować w nieskończoność - i nauce to nieszkodzi, wprost przeciwnie! Natomiast tego typu postulaty brzmią niewiarygodnie, jeśli formułują jepublicyści czerpiący polityczne korzyści z unieważniania przeszłości. W tej sytuacji, gdyby generałKiszczak przypadkiem okazał się aniołem, powinien błagać Adama Michnika, Marka Beylina, AgnieszkęKublik i Monikę Olejnik o nierozgłaszanie tego faktu.

Page 363: Binder artykuły

Kublik i Monikę Olejnik o nierozgłaszanie tego faktu.

Historiografia rozumiejąca

"Od kiedy dobrowolna ignorancja jest lepsza niż wysiłek rozumienia?" - pyta pobudzony retoryczniepublicysta "Gazety Wyborczej". Autor ten wielokrotnie w swoim tekście podkreśla wyższość rozumowejanalizy historii nad emocjonalną jej oceną. Zgoda, taka zależność istnieje. Ale czy to właśnie MarekBeylin jest zasobnikiem racjonalności, rzetelności, intelektualnej uczciwości i samokrytyczności wbadaniach? Spójrzmy chociażby, jak Beylin radzi sobie z kwestią relatywizmu ocen. "Tylko szaleńcy łagodziliby ocenę Holocaustu czy gułagu" - pisze, ale zaraz dodaje: "Spieramy sięchoćby - w Polsce i na świecie - o generałów Franco i Pinocheta. A przecież były to reżimy bardziejkrwawe niż PRL generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka. Dlaczego więc rodzimi dyktatorzy mają być wyjęcispod prawa do debaty, przysługującego innym autorytarnym przywódcom?". Franco i Pinochet to już niefaszyści, a postacie niejednoznaczne. Kto stworzył taki ich pluralistyczny wizerunek, czyżby "GazetaWyborcza"? Kiedy i czyim piórem? Może Marka Beylina (odważny to przecież autor, który dla potrzebargumentacyjnych z samym Szawłem wypije bruderszaft)? Dlaczego Jaruzelski i Kiszczak mają być wyjęci spod debaty? - pyta Beylin. A ja pytam, dlaczego przytakim, jak u Beylina, rozumieniu historii ma być wyjęty spod debaty - na przykład - holocaust? Owszem,zgadzam się z Beylinem, że potępienie tamtej strasznej zbrodni jest w pełni uzasadnione. Ja co do tegowątpliwości nie mam, ale dlaczego nie ma ich Beylin? Ja przecież naiwnie ufam, że człowiek jest zdolnypoznać istotę rzeczy i wydać o niej kategoryczny sąd moralny. Ale dlaczego tak ocenia holocaust Beylinze swoją koncepcją prywatyzacji poznania i ocen? Jeśliby Marek Beylin napisał o zagładzie Żydów - jak to robi w odniesieniu do historii PRL - że "każdy maswoją miarę czynów wybaczalnych" i że ocena historii "to decyzja indywidualna", zrelatywizowałby tamtątragedię. Gdyby stwierdził, że potępienie jej sprawców to skutek działania zdrowego rozsądku,utożsamiłby swoje podejście z wiedzą potoczną, której lewicowi krytycy zarzucają albo interesowność,albo irracjonalizm. Gdyby wreszcie stwierdził, że zdanie "Holocaust jest moralnym złem" jestbezwzględnie prawdziwe, możliwe jest bowiem pozbawione wątpliwości poznanie przeszłości, musiałbystawić czoło oskarżeniom swojego własnego środowiska - o tyranię prawdy, złudzenie nieomylności,zacieranie historycznych subtelności przez stosowanie czarno-białych filtrów (w języku samego Beylinajest to "tworzenie rytuału, który daje poczucie niezmienności świata"). Beylin staje się ofiarą wyznawanej teorii poznania. Pozostaje mu tylko złudna nadzieja, że sprzecznościargumentacyjne nie zostaną mu wytknięte. Niestety, dla Beylina "Gazetę Wyborczą" czytują nie tylkogłupcy. Chcąc być intelektualnie uczciwym, Beylin powinien powtórzyć swoją firmową argumentację wodniesieniu do holocaustu - że "dla jednych staje się on bardziej demoniczny, dla innych - bardziejskomplikowany". Zamiast tego ten wielki racjonalista jak myszka chowa się pod miotłą niedomówień.

In vino veritas

"To paradoks - pisze Marek Beylin - dziś w Polsce, kraju chrześcijańskim, wybaczenie wzbudza więcejpodejrzeń niż postawa nieprzejednanego potępienia". Nie w Moskwie, tylko w Leningradzie, nie samochody Wołga, tylko rowery, i nie dają, tylko kradną.Reszta u Beylina jest w porządku. Bo przecież wcale nie "wzbudza", bo jak ma "wzbudzać", skoro przezostatnich dziesięć lat społeczeństwo było pod huraganowym ogniem ideologii tolerancji? AleksanderKwaśniewski i Wojciech Jaruzelski są dziś postrzegani jako przyjaciele nie tylko przez Adama Michnika,

lecz także przez znaczną część od lat ogłupianego społeczeństwa. To raczej ich krytycy znaleźli się podpresją insynuacji, pomówień i kłamstw lewicowej propagandy. Poza tym, dlaczego przebaczanie byłym opresorom nie miałoby budzić sprzeciwu, skoro ci wciążzachowują się buńczucznie i trwają przy swoich kłamstwach? To, że Adam Michnik się wypowiedział, nieznaczy, że wypowiedział się Rzym. Przeciwnie. Powinniśmy stale przypominać - zwłaszcza młodymludziom, którym także w szkołach zaczyna się robić wodę z mózgów - przewiny kilku pokoleńkomunistów. Na koniec anegdota ze zbioru Horacego Safrina, którą dedykuję panu Beylinowi. Bogaty szynkarz na łożu śmierci przekazuje żonie i dzieciom ostatnią wolę: Ponieważ po mojej śmierci będziecie nadal prowadzić nasz interes, chciałbym umierając powierzyć wamtajemnicę. Często widzieliście, ukochani, jak ojciec wasz dolewał do wina wodę. Wiedzcie zatem, żewino wyrabia się również z winogron!

Page 364: Binder artykuły

Paweł Paliwoda

Adaś i spółka

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 365: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2002-06-17

Są takie gazety, w których nigdy bym nic nienapisał

O publicystyce programowo wykraczającej poza kanony politycznej poprawności, "kraju białychmurzynów" oraz twórczości literackiej z Rafałem A. Ziemkiewiczem rozmawia Łukasz Warzecha

Łukasz Warzecha: Uważasz się raczej za pisarza czy za publicystę?

Rafał A. Ziemkiewicz: Raczej za pisarza, ale czy to kogoś obchodzi, za kogo ja osobiście się uważam?Wyrok rynku jest taki, że felietony przyniosły mi większą popularność niż proza. Nie żebym narzekał nasprzedaż powieści, ale "Viagra mać" sprzedaje się znacznie lepiej, od dwóch miesięcy jest na listachbestsellerów, co mojej SF nigdy się nie przydarzyło. Muszę to przyjąć z pokorą. Przypomina mi siębiedny Artur Conan Doyle, który przez całe życie uważał się za autora powieści historycznych, straszniesię nad nimi męczył, siedział w archiwach, stworzył sześć czy siedem grubych tomów o wojnachnapoleońskich i pies z kulawą nogą ich nie przeczytał. A jeżeli ktoś przeczytał, to wyłącznie dlatego, żenapisał je autor Sherlocka Holmesa.

Czy to znaczy również, że wyżej cenisz sobie swoje powieści niż felietony?

Oczywiście. Publicystykę pisze się wtedy, gdy zna się odpowiedzi, a prozę - gdy zna się tylko pytania.Proza jest trudniejsza, trzeba stworzyć ileś postaci, które wchodzą ze sobą w konflikty, a każda z nichmusi mieć rację - bo powieść, w której jeden bohater ma rację, a drugi nie, jest do bani, dopiero kiedywszyscy protagoniści mają pełną rację, rodzi się dramaturgia godna literatury. Do tego trzeba jeszczestworzyć prawdopodobny świat, w którym wszystko się rozgrywa. Pocieszam się, że proza zostaje nadłużej. Inna sprawa, że polska rzeczywistość sprzyja felietonom. Utyskiwania na rządzących, napisane12 lat temu, pozostają wciąż w 100 procentach aktualne.

Zaczynałeś od pisania prozy SF. Kiedy postanowiłeś zająć się również komentowaniem bieżącychwydarzeń?

Fantastyka to był mój pomysł, może niezbyt chwalebny, na przeżycie PRL-u - chciałem się w niejschować, bo jak wielu innych uważałem, że ten syf będzie trwał, i pewnie jeszcze moje dzieci będą się wnim dusić. Nie czułem się na siłach, żeby obalić ustrój, a też nie bardzo miałem ochotę bawić się w jegoobalanie, bo na mojej uczelni ludzie, którzy się w to bawili, byli, hm... trochę dziwni. Zresztą potemwiększość z nich znalazła się w "Gazecie Wyborczej". Więc towarzysko raczej mnie do nich nie ciągnęło.Chciałem pisać uczciwą prozę, a najuczciwsza była wtedy SF. W 1988 r. poszedłem do wojska, a gdywyszedłem, okazało się, że ustrój się zmienił, z fantastyki już nie da się wyżyć i żeby nie skończyć jakonauczyciel polskiego, muszę wymyślić jakiś inny sposób na życie. Parę miesięcy funkcjonowałem jakoutrzymanek swojej ówczesnej żony, a to dla mężczyzny piekielnie frustrujące. Chciałem się zapisać doStowarzyszenia Pisarzy Polskich, ale przysłali mi taki odbity na powielaczu kwitek, żebym się bujał, bo

żaden ze mnie pisarz. I w tym stanie ducha wypatrzyłem w kiosku pismo "Najwyższy Czas!". Wcześniejwidywałem Janusza Korwina-Mikke w telewizji i to, co mówił, trafiało do mojego chłopskiego rozumu.Pomyślałem więc, że pójdę do tego "Najwyższego Czasu!" i zaproponuję im felieton na tematy aktualne.Te felietony, z nadtytułem "Zero zdziwień" - ślad służby wojskowej - zaczęły się ukazywać od numeru1/1991 r. No i tak, sam nie wiem kiedy, zostałem publicystą. Skoro redakcje chcą mi płacić za

Page 366: Binder artykuły

1/1991 r. No i tak, sam nie wiem kiedy, zostałem publicystą. Skoro redakcje chcą mi płacić zakomentowanie wydarzeń politycznych, to komentuję, trzeba z czegoś żyć. Staram się robić to uczciwie imam nadzieję, że mi się udaje.

W przypadku pisarstwa na pewno miałeś swoje wzory. A jak było z publicystyką? Czy tu miałeśjakieś wzorce, czy to była sprawa całkiem instynktowna?

Pisarskich wzorców miałem całe mnóstwo - Ray Bradbury, Philip K. Dick, Strugaccy... Zanim zacząłempisać fantastykę, najpierw ją czytałem. Natomiast w publicystykę, jak mówiłem, wszedłem z marszu. Poprostu przyszedłem do redakcji "Najwyższego Czasu!" z pierwszym tekstem, o ile pamiętam, ostosunkach między Polską a państwami za naszą wschodnią granicą, powstającymi po rozpadzieZwiązku Sowieckiego. Coś tam wcześniej liznąłem, ale poza Kisielem nawet nie przypominam sobieżadnych nazwisk. Czytanie klasyków felietonu zaczęło się dopiero później, w ramach dokształcaniazawodowego. Dzisiaj wymieniłbym przede wszystkim Adolfa Nowaczyńskiego, facet był po prostuniezrównany. Oczywiście, miał pewne odchyły, które w owych czasach nie były tak drażliwe jak dzisiaj.Teraz jako wielkiego felietonistę wszyscy sławią Antoniego Słonimskiego, a ja ośmielam się powiedzieć,że Słonimski pisał, owszem, nieźle, ale przy Nowaczyńskim to była tylko złośliwa małpa.

Polska współczesna felietonistyka sprawia wrażenie bardzo ułożonej i kulturalnej. Ty sięwyróżniasz, bo potrafisz naprawdę mocno i zgryźliwie przywalić. Długo pracowałeś na taki styl?

Myślę, że to dziedziczna skłonność do narażania się. Dziadek za rozbiorów musiał przezniepodległościową konspirację wiać przez zieloną granicę do drugiego zaboru, potem wrócił z legionami,ale jak Piłsudski zrobił zamach stanu, to dziadek został zajadłym endekiem i zwalczał sanację jak mógł.A po wojnie był szykanowany jako kułak i sanacyjny sołtys. Tradycja rodzinna. A mówiąc poważnie:naciski polityczne i wewnętrzna cenzura w mediach to jedna sprawa. A druga to terror reklamodawców.Żaden reklamodawca nie chce, żeby jego teksty znalazły się w piśmie, które ostro krytykuje władzę, bo wPolsce, żeby robić szmalec, trzeba z władzą dobrze żyć. Żaden reklamodawca nie chce też, żeby jegoreklama sąsiadowała z kontrowersyjnymi treściami. A treść kontrowersyjna to każda treść. Jeśli piszesz oczymś, zawsze znajdzie się ktoś, komu się to nie spodoba. I dlatego największe pieniądze idą do tychmediów, które bleblają o "Big Brotherze" czy o romansach Edyty Górniak. A, niestety, dzisiejsze mediazależą praktycznie wyłącznie od kasy reklamodawców. Związek Reklamy puszy się, że gdyby niereklamy, to wszystkie gazety byłyby dziesięć razy droższe. To znaczy, że reklamodawcy mają 10-krotniewiększy wpływ na gazetę niż jej czytelnicy, że nakład gazety musiałby 10-krotnie wzrosnąć, żebyzrekompensować wydawcy utratę wpływów z reklam, a to oczywiście niemożliwe. Przy okazji jeszczejeden mit: nie jest prawdą, że jakaś gazeta ma dużo reklam dlatego, że ma wysoki nakład. Jest odwrotnie- jeżeli gazeta ma dużo reklam, to na nich zarabia i może zainwestować w siebie, w dodatki, w jakośćproduktu i w promocję, co pozwala jej osiągnąć wysoki nakład. Jeżeli natomiast gazeta chce byćniezależna, ostra, i pozostawać w konflikcie z establishmentem, to nie będzie miała kasy z reklam, wzwiązku z czym będzie cieniutka, szara, droższa i przez to sprzeda się w małym nakładzie. Więcostatnie, za co wydawca ceni dziennikarza, to ostrość widzenia spraw, intelektualne zacięcie czyniezależność.

Może wyjściem będzie niezależność, którą umożliwia Internet?

Nie. Była taka fala entuzjazmu internetowego, obudzona przez "Microcosm" Gildera i przez Tofflerów. Alete wizje były naiwne. Bo co z tego, że każdy może sobie założyć stronę internetową? Każdy może sobieteż założyć telewizję, gazetę albo pisać sprayem po murze. Proszę bardzo, zakładaj. A Warner Bross iAOL założą swoją, włożą w jej promocję miliard dolarów i możesz im skoczyć. Duże pieniądze wygrywająz małymi, Internet tego nie zmieni.

Notorycznie odmawiasz przestrzegania kanonów politycznej poprawności. Jak udaje Ci sięfunkcjonować mimo to w głównym obiegu?

Bycie niezależnym publicystą to swego rodzaju gra, wciąż trzeba zawierać kompromisy. Są pismaniszowe, gdzie się czuję jak ryba w wodzie, i są wysokonakładowe. Udało mi się wyrosnąć na tyle, żemoje nazwisko stało się atrakcyjne także dla tych drugich, ale one najchętniej widzą mnie na swoichłamach z obciętymi jajami. Czasem, choć z bólem, daję je sobie obciąć; jeśli mam do napisania cośważnego, to godzę się, na przykład, zrezygnować z takiej stylistyki, jakiej używam w "Gazecie Polskiej"czy "Najwyższym Czasie" i pisać bardziej drętwo, ale za to bardziej merytorycznie. Poza tym z tematów,które mnie interesują, nie każdy jest dla pisma atrakcyjny.

Page 367: Binder artykuły

które mnie interesują, nie każdy jest dla pisma atrakcyjny. Na przykład we "Wprost" mogę napisać właściwie każdy tekst o sprawach gospodarczych, bo tutaj naszepoglądy się zgadzają, ale gdybym przyniósł im artykuł o homoseksualistach czy aborcji, to wątpię, czykupią. Taki tekst zaproponuję, na przykład, "Rzeczpospolitej". Tu umawiam się na artykuł o tym, tu oczym innym, i jakoś docieram do czytelników. Większości mediów jest na rękę publikować od czasu doczasu takiego kogoś jak ja, kto ma opinię - śmiem twierdzić, że zasłużoną - człowieka niezależnego. Toje w jakiś sposób uwiarygodnia, mogą powiedzieć: proszę bardzo, u nas są różne poglądy, nawet takiegoZiemkiewicza drukujemy, chociaż to oszołom. Z drugiej strony, one też mnie w ten sposóbuwiarygodniają wobec tego rodzaju czytelników, którzy po pismo tzw. prawicowe w życiu nie sięgną.

Nie boisz się, że stajesz się w ten sposób koncesjonowanym nonkonformistą?

Grozi mi takie niebezpieczeństwo, ale staram się jak mogę. Jest też niebezpieczeństwo przeciwne - żewyląduję w szufladzie z napisem "publicysta prawicowy" i będę mógł publikować wyłącznie w pismach,gdzie wprawdzie wydrukują mi wszystko, ale na sąsiedniej stronie jakiś idiota dopisze, że mam rację, boMichnik to Żyd. W "Naszym Dzienniku" napisali kiedyś, że masoneria zastępuje krzyże na karetkachpogotowia "stylizowaną gwiazdą Dawida", a słowo "ambulans" każe pisać wspak, czyli po żydowsku.Naprawdę, takie rzeczy tam potrafią wydrukować. No i co, mam dać się zamknąć w obiegu, w którymbezustannie groziłoby mi znalezienie się w takim kontekście?

Pewien znany ze spektakularnych wystąpień polityk i publicysta, mocno z prawej strony,wyznawał pogląd, że można pisać wszędzie, nawet w "Nie", ponieważ chodzi wyłącznie o to, żebyze swoimi poglądami dotrzeć do jak największej liczby ludzi.

Nie zgadzam się. To prosta droga, żeby się ośmieszyć i zdeprecjonować. Coś takiego zrobiononiedawno z Władimirem Bukowskim, zapraszając go na sesje eurosceptyczne, gdzie występował wtowarzystwie Gabriela Janowskiego, Macierewicza i podobnych osobników, plotących oczywisteandrony. W ten sposób człowiek wielkiego formatu, z którym można się zgadzać albo nie, ale który napewno zasługuje na poważne traktowanie, został sprowadzony do poziomu świrów. Jest ważne, z kimsię sąsiaduje, w jakim kontekście się występuje. Są takie gazety, w których nigdy bym nic nie napisał.

Stąd ta wzmianka na okładce Twojej najnowszej książki, że nigdy nie wydrukowałeś ani słowa w"Gazecie Wyborczej", "Trybunie" oraz pismach używających wulgarnego języka. Ale dlaczegoakurat te dwie gazety są wyszczególnione? Na ogół nie kojarzy się ich z ekstremą.

Te tytuły wyznaczają dwie skrajności polskiego rynku mediów - z jednej strony paranoi politycznejpoprawności i liberalizmu obyczajowego, a z drugiej betonu komunistycznego. A pisma używającewulgarnego języka to środowisko, w którym po prostu się źle czuję. Kląłem jak byłem mały, potem z tegowyrosłem.

Mimo walki z szufladkowaniem, jesteś uznawany za prawicowego publicystę. Czy godzisz się ztym określeniem?

Unikam pojęcia prawicowości, bo po rządach AWS-u naprawdę nie wiem już, co to oznacza. Jeżeliprawicowym nazywamy w Polsce rząd, który wprowadził ustawę o działalności gospodarczej dalekobardziej peerelowską niż ustawa Rakowskiego, to pojęcie prawicy uległo już takiemu zamydleniu, żelepiej przed nim uciekać. Od biedy przyznam się do "publicysty konserwatywnego". Ale staram się wogóle uciec przed etykietą, bo Polacy lubią myśleć etykietami i kiedy komuś takową przykleją, to czytelniksądzi, że tak dobrze wie, co znajdzie w jego tekstach, że już nie musi ich czytać. Wydaje mi się, że przez12 lat uprawiania tego zawodu zdołałem iluś czytelników przekonać, że mają do czynienia z publicystą,który ma poglądy po prostu własne. Dlatego po wystąpieniu z UPR postanowiłem nie angażować się wdziałalność żadnej partii.

Czy w zbiorze "Viagra mać" jest jakiś tekst, który uważasz za szczególnie istotny?

Nie ma takiego, który by mi się wydawał najważniejszy, ale jest taki, którego żadna gazeta nie chciała.To tekst o sprawach polsko-żydowskich pod tytułem "Dlaczego Żydzi nas nienawidzą?". Nie chciano migo drukować, wyjaśniając zwykle, że to wszystko prawda, ale "od tego tematu wolimy trzymać się zdaleka".

Jakie są inne tematy tabu, z którymi nie udało ci się nigdzie przebić?

Page 368: Binder artykuły

Jakie są inne tematy tabu, z którymi nie udało ci się nigdzie przebić?

Zupełnych tabu chyba nie było... Najtrudniejszym tematem jest polemika z Adamem Michnikiem. WPolsce obowiązuje niepisana zasada, że Michnika się nie krytykuje, choćby to była krytyka bardzomerytoryczna. Jeśli jakaś gazeta taką polemikę przyjmuje, to naraża się na wielką niechęć i konkretnepogróżki człowieka bardzo wpływowego - czego "ŻYCIE" zresztą samo doświadczyło.

Czasem piszesz albo mówisz, że Polska to "kraj białych murzynów". O co Ci chodzi?

Ta myśl przyszła mi do głowy w 1995 roku, gdy siedziałem na stypendium w USA i czytałem bardzoniepoprawne politycznie opracowania naukowe na temat amerykańskich społeczności murzyńskich,zwłaszcza w wielkomiejskich gettach. Nie chodzi tu o kolor skóry, oczywiście, tylko o ludzi, którzy od kilkupokoleń żyją na socjalu. Później konfrontowałem to z kilkoma pracami o krajach afrykańskich i zdoświadczeniami kolegi wracającego z Indii. Zauważyłem, że ludzie, którzy mają w swojej tradycjiniewolnictwo lub kraje, które były koloniami, przejawiają mniej więcej te same cechy co Polacy. Murzyn zLos Angeles i polski bezrobotny ze Słupska poza kolorem skóry to dokładnie takie same osoby, z tymsamym syndromem wyuczonej bezradności, nieumiejętności radzenia sobie w życiu i zadbania o siebie,połączonym z nienawiścią do wszystkich, którym wiedzie się lepiej. Problemy Indii czy krajówafrykańskich z demokracją to dokładnie te same problemy, które ma w tej chwili Polska. Kiedy mówię o białych murzynach, chodzi mi o to, że główną przyczyną polskich nieszczęść i cierpieńjest to, że jesteśmy społeczeństwem niewolniczym, pańszczyźnianym. Mamy tę pańszczyznę głębokozapisaną w genach, to ona określa nasze wybory polityczne, nasze wyobrażenie o państwie. Całepokolenie ludzi nie może odżałować, że Gierek już nie żyje i PRL się rozsypał.

Jak przestać być białym murzynem?

Mojżesz wyprowadził ludzi na pustynię i prowadzał ich po niej tak długo, aż wymarło pokoleniepamiętające niewolę. Ale, o ile wiem, Pustynia Błędowska już zarosła, więc nie bardzo możemy sięposłużyć tą samą metodą... Nasze narodowe nieszczęście polega na tym, że odrodzenie, odtworzenienormalnych więzi i mechanizmów społecznych wymaga czasu, a tego czasu nigdy nie mamy, bo leżymyw takim a nie innym punkcie mapy. A demokracja podarowana pańszczyźnianym strasznie szybkozwyrodniała i dziś przypomina do złudzenia saską noc dawnej Rzeczypospolitej - z liberum veto, złotąwolnością, z prywatą, z liczną klientelą obdarzonej prawami wyborczymi gołoty, którą magnaci karmią ipoją za pieniądze zagarnięte z państwowej szkatuły, kupując w ten sposób jej szable i "kreski". Tooczywiście może doprowadzić do tych samych skutków, co wówczas. Ale to temat na następną książkę.Nawiasem mówiąc, pewnie napiszę ją na wiosnę przyszłego roku i pewnie będzie się nazywać"Polactwo". Ale najpierw, na jesieni, fantastyka - zbiór opowiadań "Cała Kupa Wielkich Braci".

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 369: Binder artykuły

Polityka - nr 36/2001

RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZChytry niewolnik

Polak wciąż ma duszę pańszczyźnianego chłopa

Powrócił dogmat równych żołądków - taki można wysnuć wniosek, gdy wsłuchać się w reakcjena informacje o perturbacjach polskiej gospodarki, a szczególnie na ujawnienie wielkiegodeficytu budżetowego (patrz art. na stronach poprzednich). W bój posłano nowy dogmat - że wkapitalizmie pierwszy milion jest zawsze kradziony, a więc należy teraz w ramach akcjiratunkowej po pierwsze zabrać bogatym, bo ich indywidualny sukces i tak jest podejrzany.

Czy łatwe do przewidzenia wyniki wyborów będą jeszcze jednym dowodem, iż w Polsce odżyłamentalność peerelowska? A czy w ogóle kiedykolwiek ona zanikła? W dziesięć z górą lat pozmianie ustroju w zbiorowym portrecie Polaków zachowania i kalki myślowe ukształtowanewłaśnie w PRL rzucają się w oczy jak bodaj nigdy dotąd. Zamiłowanie do peerelowskiegociepełka socjalnego połączyło się z wczesnokapitalistycznym dorobkiewiczostwem i zachłannąkonsumpcją, a na jedno i drugie nałożyły się jeszcze uwarunkowania znacznie starsze. Daje tonaprawdę niezły koktajl.

Przełom bez przełomu

Bodaj najbardziej niezwykłą stroną polskiej transformacji był fakt, że zasadniczym przemianompolitycznym i gospodarczym zdawał się nie towarzyszyć żaden przełom w zbiorowejświadomości. Nie było nawet poważnych prób jego dokonania. To wypadek bez precedensu. Wwielkiej przemianie, dokonywanej poprzez porozumienie elit antydemokratycznej władzy iantysystemowej opozycji społeczeństwo świadomie odsunięto na bok, najwyraźniej uznając, żegdy za sprawą planu Balcerowicza zmieni się baza, zmiana nadbudowy pójdzie za nią sama zsiebie. Więcej nawet - nowa władza wręcz bała się spontanicznej aktywności społeczeństwa istarała się ją stłumić. Przywódcy obozu solidarnościowego skrzyczeli wyborców za to, żeskreślając listę krajową naruszyli misternie wykoncypowaną równowagę przyszłego parlamentu.Wałęsa, nie szczędząc mocnych słów, osobiście rozpędzał grupy młodzieży, która próbowałaokupacją komitetów partyjnych uniemożliwić niszczenie archiwów PZPR lub pikietowaćsowieckie bazy wojskowe. Natomiast środowisko Adama Michnika zaangażowało się przeciwkotworzeniu w Polsce normalnego systemu partyjnego w przekonaniu, że system taki uwolnirzekomo tkwiące w Polakach demony; forsowano więc ideę "niepolitycznego", szerokiego ruchuspołecznego organizowanego na bazie Solidarności, a praktycznie Obywatelskiego Klubu

Page 370: Binder artykuły

Parlamentarnego, funkcjonującego w Sejmie kontraktowym.

W tej sytuacji trudno się dziwić, że przeciętny Polak zachował wobec transformacji ustrojowejdaleko idącą nieufność i bodaj nigdy nie uznał polityków demokratycznych za swoichprzedstawicieli, traktując ich - tak samo jak peerelowskich sekretarzy - jako obcych, "onych",których wysiłki należy milcząco sabotować, w sprzyjających okolicznościach zaś wymuszać nanich co się da protestami. Zwłaszcza gdy przeciętny Polak zauważył, że wskutek niezrozumiałejdla niego operacji, zwanej planem Balcerowicza, traci ciepłą osłonkę socjalną i państwowągwarancję egzystencji bez względu na indywidualny wysiłek. Wystarczył niecały rok, abyspołeczeństwo brutalnie pokazało Trzeciej Rzeczpospolitej zgiętą w łokciu rękę. Z fenomenuTymińskiego nowa władza nie wyciągnęła jednak żadnych wniosków poza stwierdzeniemwystępowania w kraju homo sovieticus i jakże polskim milczącym założeniem, że byle o sprawienie myśleć, jakoś się ułoży.

Działalność solidarnościowej opozycji w pierwszych latach III RP dowiodła jej kompletnegooderwania od społeczeństwa. Oba odłamy, które skoczyły sobie do gardeł w wojnie na górze,kierowały się w swych działaniach wyobrażeniem Polaka wziętym głównie z lektur Sienkiewiczai studiowania przedwojennej historii. Jawił im się on jako z natury heroiczny aż do granicgłupoty, ślepo poddany proboszczowi, przepełniony uczuciami narodowymi i chęcią zemsty nasprawcach zniewolenia. Różny był tylko stosunek do owego fantomu. Posolidarnościowa lewicabała się go, podejrzewała o pogromowe skłonności i z zaangażowaniem graniczącym z histeriąuznała za swą dziejową misję pełnienie nad nim straży. Posolidarnościowa prawicadomniemany patriotyzm i przywiązanie do religii entuzjastycznie afirmowała, pewna, żewymachiwanie orłami w koronie i krzyżami, antykomunizm oraz manifestowanie religijnościzapewnią jej bezwarunkowe oddanie elektoratu.

Jedni i drudzy trafili w próżnię. Polak współczesny okazał się od tego stereotypu jak najdalszy.

Polska pańszczyźniana

Nie sposób pisać o współczesnej polskiej mentalności bez uwzględnienia faktu, że w wieku XXPolska praktycznie straciła całą swą elitę. Upust krwi, jakiego doznaliśmy, porównywalny możebyć tylko z tym, co spotkało pod Białą Górą Czechów. Taka rana w społecznej tkance nie jest wstanie zagoić się w ciągu zaledwie kilku pokoleń, a zdekapitowany naród nie może nie ulecdaleko idącym zniekształceniom.

Właśnie dlatego tylko do kosza nadają się zamierzchłe narodowe stereotypy, wyprowadzone zmodelu polskości sarmacko-powstańczej. Ludzie, których mogłyby one dotyczyć, są dziśmiędzy Odrą a Bugiem niedobitkami, a ciała ich rodziców gniją po Palmirach, Katyniach orazemigracyjnych cmentarzykach na całym świecie. Po katastrofie wojennej polskośćzdominowana została plebejskością. U podstawy dzisiejszej polskiej duchowości znajdujemy nieszwoleżera, ale pańszczyźnianego chłopa. Przy czym chłop ów niewiele się zmienił w II RP,będącej krajem szalenie zbiurokratyzowanym i w swym oddaniu różnego szczebla urzędnikomna poły feudalnym, później zaś został wyrwany z naturalnego środowiska, poddanyprzyśpieszonemu i przez to powierzchownemu awansowi, a wreszcie poddany półwieczuindoktrynacji Peerelu, który z jednej strony łechtał go zapewnieniami, że jako "klasa pracująca"jest pępkiem świata, a z drugiej surowymi karami oduczał od aktywności i samodzielności.

To co nazywam tu mentalnością pańszczyźnianego chłopa, a co jest podstawą, na którejukształtował się dominujący typ Polaka współczesnego, ma swoje zasadnicze cechy. Dominujewśród nich głęboka nieufność, zwłaszcza wobec tych, którzy stoją w społecznej hierarchii wyżej.Nie jest to jednak nieufność tego rodzaju, jaka stała za zbudowaniem amerykańskiego systemuchecks and balances i mechanizmów stałej kontroli władzy przez obywateli. Polska chłopskanieufność jest bezsilna i skłania do bierności, wycofywania się na własne podwórko. W parze z

Page 371: Binder artykuły

tym idzie swoisty chłopski praktycyzm - skupienie całego zainteresowania na tym, cozrozumiałe, bliskie i dające konkretną korzyść.

Polak współczesny bardzo niechętnie odnosi się do wszelkiej współpracy i organizacji, apoczucie wspólnoty szerszej niż wynikająca z doraźnych interesów przejawia rzadko i na krótko.Mimo dziesięciu lat demokracji zupełnie nie wrosły w nasz krajobraz partie polityczne. Zrzeszająone praktycznie tylko tych, którzy mają w przynależności do partii interes - członków licznejadministracji państwowej i samorządowej. Nie ma wzięcia spółdzielczość. W początkachminionej dekady stosunkowo najlepiej rozwijały się w Polsce związki zawodowe -odpowiadające opisanemu wyżej wycofaniu z życia publicznego, skupieniu na wyszarpywaniuod "onych" jakichś konkretnych dóbr. Szybko jednak także związki, które weszły w politykę istały się dla ich działaczy trampoliną do robienia kariery, straciły zaufanie. Łatwiej im dziśnakłonić Polaka do wzięcia udziału w jakiejś jednorazowej akcji w rodzaju blokowania dróg niżdo tego, by się zapisał i bodaj tylko regularnie opłacał składki.

Nieufność, bierność, odwrót od wspólnoty na rzecz "konkretnych" swoich spraw to, jak sądzę,klucz do opisania zachowań bardzo szerokiej grupy Polaków, grupy na co dzień słabozauważalnej, ale decydującej o wynikach wyborów. Dodać może warto rzecz jeszcze jedną -jakby dla kompensacji - to zatomizowane, postpańszczyźniane i postpeerelowskiespołeczeństwo potrzebuje czasem wyżycia się w wybuchach entuzjazmu. Ogólna niechęć doorganizowania się kontrastuje ze zrywami takimi jak akcje pomocy dla powodzian czy WielkiejOrkiestry Świątecznej Pomocy, brak więzi wspólnotowych - z tłumami na papieskichpielgrzymkach, a powszechna nieufność do polityków - z erupcją irracjonalnego uwielbienia dlaAleksandra Kwaśniewskiego.

Przebiegłość zamiast przedsiębiorczości

Znakomity socjolog rosyjski opisał człowieka wychowanego przez komunizm zwięzłą i, jaksądzę, nader celną formułą: "chytry niewolnik". Chytry niewolnik nie próbuje zmieniać porządkuświata, ponieważ jest głęboko przekonany, że zmienić się go nie da. Zresztą pan go karmi,mówi, co ma robić - niewolnik nie umiałby bez niego żyć. Całą swą aktywność skupia nastaraniach, aby gdzieś pana przechytrzyć, oszukać. Ot, umknąć oku ekonoma i w godzinachpracy przekimać w bruździe lub kanciapie albo coś zwędzić.

Fakt, że po upadku komunizmu niewolnik ma możliwość od czasu do czasu wybrać sobie, ukogo będzie służył, nie zmienia zasadniczo jego nawyków. Przeciętny Polak wciąż postrzegastosunki między obywatelem a państwem jako formę stosunków między poddanym a panem,zgodnie z przyzwyczajeniem Peerelu, nałożonym na jeszcze wcześniejszy stereotyp stosunkówmiędzy wsią a dworem.

Bierność nie oznacza wcale braku chęci do poprawy swego życiowego statusu. Jednak sposób,w jaki się tego dokonuje i w jaki jest to postrzegane, różni nas bardzo od krajów o długiej tradycjidemokracji i rynku. Poprawa swego statusu wiąże się u nas nierozerwalnie z przekroczeniembariery i przyłączeniem się do "onych", a drogą, która do tego prowadzi, nie jestprzedsiębiorczość czy pracowitość, tylko spryt. "Lud musi być zdradzany przez swoichnajsprytniejszych", by użyć słów powieściowego Mateusza Bigdy. Skądinąd ta powieściowapostać świadczy, że takie podejście do aktywności publicznej ma korzenie głębsze niż czasyrealnego socjalizmu.

Jednak właśnie przyzwyczajenie z Peerelu organizuje do dziś postrzeganie polityki. Dopowszechnej świadomości nie dotarło, że istnieją różne partie, a nie jak kiedyś tylko jedna.Podjęcie aktywności w którejkolwiek z nich oznacza zapisanie się do "onych". Zabawna jestanegdota, jak swego czasu Jarosław Kaczyński, wówczas w najostrzejszej opozycji, naspotkaniu z ludnością, którą przyjechał agitować przeciwko rządowi, sam zasypany został

Page 372: Binder artykuły

pretensjami i wyzwiskami za złe rządy. Gdy zaś usiłował wytłumaczyć, że przecież on nierządzi, przeciwnie, jest w opozycji, usłyszał: "co pan gada, przecież ciągle pana w telewizjipokazują!".

Sądząc po zachowaniach polskich polityków - może nie tych prominentnych, którzy nauczyli sięlepiej kreować przed kamerą, ale skrytych za ich plecami rzesz lokalnych działaczy - wejściepomiędzy "onych" rozumiane jest tak samo także przez tych, którzy go dokonują. Światdziałaczy jest, jak za Peerelu, światem osobnym, osobność tę podkreśla poziom życia,uprzywilejowanie wynikające z układu. Jest to świat, jak za Peerelu, zapewniającej przetrwaniewzajemnej wymiany przysług oraz bezwzględnej walki, wymagający czujności - rozeznania, ktopod kim "wisi", który układ idzie w górę, który spada, i odważnej decyzji, gdy trzeba własne"podwieszenie" zmienić. Podobnie nie uległy zmianie niejednoznaczne stosunki pomiędzy tym,kto przeszedł do świata władzy a pozostałymi w świecie rządzonych. Z jednej strony światy tesobą gardzą, z drugiej wzajemnie się potrzebują. Peerelowski partyjniak - który jak towarzyszWinnicki z filmu Barei w gronie sąsiadów wygaduje na władzę, do której sam należy - zlał się wjedno z demokratycznym politykiem schlebiającym wyborcom i ściskającym na pokaz ich dłonie.

Nowością jest inna droga wchodzenia pomiędzy "onych" - poprzez karierę nie partyjną, alebiznesową. Nowość, ale nie tak do końca, bo biznesmen, który nie chce zostać zniszczonyprzez lokalne władze i urzędy, musi również być w układzie, a i biznesy, jakie w III RP okazująsię najbardziej intratne, mało przypominają to, co Amerykanie rozumieją pod pojęciementrepreneurism. Raczej kojarzą się z numerami, jakie za Peerelu działacze ZSP robili współdzielni Uniwersitas. Załatwić zlecenie na zniwelowanie państwowego terenu, rozpisać je dlapicu na czterdzieści fikcyjnych książek, po stówie dla właściciela każdej z nich, a potemdogadać się z robotnikami z budowy, którzy za skrzynkę wódki przyjadą ze spychaczem - półdnia kombinowania i zysk rzędu kilkudziesięciu średnich krajowych. Nawiasem, nazwisko autoratego numeru, o którym opowiadano z uznaniem na moim wydziale, znalazłem ostatnio na jednej z list wyborczych.

"Ludziskom przed ślipie..."

Zarówno obawy jak i nadzieje wiązane z endeckim wyobrażeniem Polaka okazały się całkiemchybione - gdyż Polak okazał się zdystansowany od wszelkiej wspólnoty, z narodową na czele,a rozliczanie winnych komunistycznego zniewolenia wisi mu zupełnie, znacznie bardziej skłonnyjest dawać upust swej złości w antyklerykalizmie. Antyklerykalizmie, co trzeba zauważyć,chłopskim, a nie inteligenckim. Polski antyklerykalizm płynie nie tyle z libertynizmu, co z zawiścio księżowski samochód i z ludowego praktycyzmu, który każe traktować księdza jak swoistyzakład usługowy. Ksiądz ma urządzić chrzciny, wesele, święcenie jaj i pogrzeb, za to mu siępłaci - ale gdy próbuje się wtrącać w życie parafian, przekracza wyznaczoną mu granicę i budzireakcje obronne.

Zawiść o lepszy samochód i mieszkanie jest w ogóle jednym z podstawowych motorównapędzających współczesnego Polaka i to napędzających go do czynów zupełnie ze sobąsprzecznych. Z jednej strony tkwi w nim wciąż głęboko peerelowskie wyobrażeniesprawiedliwości, zgodnie z którą wszyscy powinni mieć tyle samo. Ktoś, kto się wybija, kłuje woczy, budzi nienawiść. Z drugiej strony tkwi też w Polaku rozbudzone przez reklamę i telewizjępragnienie zdobycia luksusu i chęć, by właśnie samemu kłuć sąsiadów w oczy. Choćby nakredyt - Polacy przez wiele lat brali przecież rekordowe ilości kredytów konsumpcyjnych, choćjednocześnie deklarowali w badaniach daleko idący pesymizm konsumencki.

Sprzeczność między postulowaniem "wszystkim po równo" a garnięciem jak najwięcej dla siebiejest jednak pozorna. Polak domaga się tyle samo dla wszystkich, dopóki nie ma szans wyrwaćsię z grona podobnych sobie. Co innego, gdy uda mu się granicę dzielącą "nas" od "onych"przekroczyć. Wtedy będzie to podkreślał na każdym kroku "furą, skórą, komórą" i największym

Page 373: Binder artykuły

na całym osiedlu talerzem satelitarnym na dachu.

Po tylu zmianach Polak w istocie zmienił się niewiele. Niewiele zmieniły się jego wyobrażenia oświecie i oczekiwania od życia. Tak że na puentę tych tu z konieczności szkicowych rozważań onim jak ulał pasuje piosenka streszczająca marzenia bohatera z liczącego już ponad wiek"Wesela": "złota wór wysypie ludziskom przed ślipie, postawie se pański dwór!"

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 374: Binder artykuły

RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZCZAS WRZESZCZĄCYCHSTARUSZKÓW

Krzesło Kuronia

Cóż poradzę - bardziej niż publicystą politycznym czuję się pisarzem. Publicysta politycznypowinien zacząć ten rozdział od przypomnienia kariery Jarosława Kaczyńskiego. Potempowinien się skupić na pokazaniu, co jest charakterystycznego w jego widzeniu polskichproblemów i w sposobie prowadzenia politycznych rozgrywek (każdy polityk - pisałem już? - maw takich sprawach swój styl, równie niepowtarzalny jak charakter pisma), pokusić się orekonstrukcję faktycznych celów, jakie sobie postawił (niekoniecznie bowiem są one tożsame zdeklarowanymi), a następnie spróbować go rozliczyć z tego, jak owe cele realizował, czy mu sięto udało i dlaczego nie.

Nie będę się uchylał od tych powinności publicysty. Ale przyznam szczerze, że jako pisarzanajbardziej mnie interesują w polityce ludzie. Co nimi powoduje, co sprawia, że wybierają takisposób na życie, skąd czerpią siły i przekonanie do zajmowania się przez całe lata poczternaście, szesnaście godzin dziennie knuciem, nakręcaniem różnych skomplikowanychkombinacji, mających zadziałać na trzy, cztery ruchy naprzód? Nie wątpię, po kilkunastu latachobserwowania tej branży, że do polityki trafiają ludzie o szczególnych osobowościowychpredyspozycjach, ale mimo to bywają oni bardzo różni. Są w tym gronie ludzie nastawieni namaterialne korzyści, są chorobliwie spragnieni władzy i są nawiedzeni, mający swą misję odBoga; są psychiki proste jak z podręcznika i są malowniczo popaprane, są wreszcie osobnicynudni w swej przewidywalności i są fascynujący. Jarosław Kaczyński należy do tychnajciekawszych i zarazem najtrudniejszych do rozgryzienia. Stanowi niezwykłą mieszankęidealizmu i pragmatyzmu ocierającego się o cynizm, a często wyraźnie granicę cynizmuprzekraczającego. Taki ocierający się o cynizm pragmatyzm jest zawodową chorobą polityków,nasilającą się z czasem, choć w różnym tempie, zależnie, czy ktoś, jak większośćpostkomunistów, idąc do polityki, od razu nastawiał się na karierę w aparacie, czy też, jak ludziSolidarności, wciągnęło go raczej poczucie misji i chęć dokonania wielkich rzeczy. Zawodowąchorobą polityków jest także coś, co oni sami zapewne nazwaliby "utratą złudzeń co do ludzi".Polityk, zwłaszcza ważny polityczny lider, otoczony jest stale przez lizusów, cwaniaków ipieczeniarzy, z pewną domieszką nawiedzonych.

Stopniowo nabiera przekonania, że, jeśli pominąć kompletnych wariatów, wszyscy ludzie kierująsię prostymi do zrozumienia, niskimi motywacjami i każdego można kupić, każdego podpuścić,z każdym ubić "dil". Zawodową chorobą polityków jest wreszcie postrzeganie świata jako swegorodzaju układanki, szachownicy, na której uzyskanie zamierzonego układu pionów lub ichwymiana na inne staje się celem samym w sobie. Wszystkie te zawodowe schorzenia nieominęły Kaczyńskiego (umówmy się na przyszłość: jeśli nie stawiam przy tym nazwisku imienia,to znaczy, że mówię o Jarosławie, bo o nim po prostu więcej jest do powiedzenia; w

Page 375: Binder artykuły

przeciwnym razie będę zaznaczał, iż mowa o jego bracie) - a jednak zachowuje on od lat coś,co odróżnia go od innych polskich polityków, może poza jednym, ale o tym za chwilę. Amianowicie: autentyczną, przemożną pasję. Potrzeba skuteczności, tak ważna dla polityka,zwłaszcza gdy z czasem połączy się z rutyną, skłania raczej, by traktować wszystko możliwiebeznamiętnie, tak jak wytrawny gracz traktuje figury albo karty i rozmaite ich układy. Kaczyńskitymczasem politykę głęboko przeżywa i niekiedy nie potrafi ukryć, że stanowi ona dla niego coświęcej niż grę - jego misję i powołanie.

Owszem, zdarza się twórcy i prezesowi PiS chować urazy i uprzedzenia do kieszeni. Ale zwykletylko po to, aby w końcu i tak dać im wyraz, i to często na forum oraz w momencie zupełnienieodpowiednim, ze szkodą dla swojego wizerunku. Widać po prostu, że choć Kaczyńskichciałby uchodzić za żywy komputer, za gracza zimnego i pozbawionego uczuć, to wychodzimu to marnie; wizerunek poważnego polityka, tak jak go sobie po dyletancku wyobraził i narzucił(po dyletancku, gdyż niesłuchanie doradców od pijaru i marketingu jest wśród ludzi jegopokolenia i formacji intelektualnej prawidłowością), w medialnej praktyce jest raczej wizerunkiemwypranego z poczucia humoru sztywniaka. Na dodatek sztywniaka nadąsanego, bo mimowyraźnych starań Kaczyński zwykle nie potrafi się powstrzymać od publicznego okazywaniairytacji, a nawet od wpadania w złość. Charakterystyczne, że ukrywanie uczuć pozytywnychidzie mu znacznie lepiej. Ale trudno się nie irytować, jeśli ma się wielkie zamierzenia, a cochwila wdeptuje w jakieś wstrzymujące ich realizację duperele. Pod tym względem jestKaczyński przeciwieństwem Kwaśniewskiego, który jeśli tylko uznałby, że to dla jego wizerunkukorzystne, potrafiłby się promiennie i ciepło uśmiechać nawet w momencie, gdy mu właśnienarobiono na głowę (jeśli ten przykład wydaje się Państwu absurdalny, to proszę sobieprzypomnieć niektóre z wizyt byłego prezydenta w Moskwie; mnie się wydaje, że sytuacja takmniej więcej tam wyglądała); bliżej Kaczyńskiemu raczej do Wałęsy, z którym łączy go to samopoczucie posłannictwa, przeradzające się łatwo w przekonanie o własnej nieomylności. Zresztąwzajemna nienawiść, jaką żywią do siebie były prezydent i jego niegdysiejszy głównyrozgrywający, któremu w znacznym stopniu swą prezydenturę zawdzięcza, jest tegopodobieństwa przejawem. Ludzie mający przemożne poczucie słuszności nie są po prostu wstanie długo ze sobą wytrzymać.

Tym z kolei, co Kaczyńskiego zasadniczo od Wałęsy różni, jest brak osobistej pychy, którazresztą byłego prezydenta przywiodła do przedwczesnego upadku. Kaczyński wydaje siępozbawiony potrzeby upajania się hołdami, chodzenia w glorii zwycięskiego wodza i zbawcy. Wzupełności wystarczyłby mu sukces.

Kajetan Morawski - co ciekawe, ten cytat przywołał swego czasu Piotr Zaremba, pisząc właśnieo Kaczyńskim - opisywał sanacyjne państwo jako folwark, po którym Marszałek zwykłprzechadzać się na podobieństwo gderliwego dziedzica zaglądającego w różne kąty iprzesłuchującego ekonomów. Tego pochwalił, tamtego zbeształ i wyłoił kosturem, a jeszczeinnego w ogóle przegonił i zastąpił kimś innym. Od siebie powiem: bingo! Jak tam było zPiłsudskim, o to się kłócić nie będę, Morawski pewnie wiedział lepiej (choć z drugiej strony zracji odstawki, w jaką poszedł po zamachu, mógł być uprzedzony). Ale do Kaczyńskiego towyobrażenie państwa jako włości doglądanych gospodarskim okiem przez troskliwego dziedzicapasuje po prostu idealnie.

Z Michnikiem łączy Kaczyńskiego więcej podobieństw niż z Wałęsą. Ten ostatni wydaje sięczłowiekiem poddanym politycznemu instynktowi, urodzonym taktykiem, którego podstawowymtropizmem jest - zwyciężyć w starciu. Oczywiście, miał jakąś ogólną wizję tego, jak powinnaPolska po tym zwycięstwie wyglądać, ale nie był przywiązany do jej szczegółów; gdy było topotrzebne do zwycięstwa, potrafił Balcerowicza ostro atakować, by po paru miesiącach, gdy

Page 376: Binder artykuły

potrzebne do zwycięstwa, potrafił Balcerowicza ostro atakować, by po paru miesiącach, gdypotrzeby się zmieniły, oddać mu pełną władzę nad gospodarką, idę o zakład, że i w pierwszym, iw drugim wypadku niespecjalnie się interesując, na czym właściwie tak kontrowersyjne reformyBalcerowicza polegają.

Dwaj pierwsi natomiast znacznie lepiej wiedzą, czego chcą, a najlepiej - czego nie chcą. Tewizje są krańcowo rozbieżne i nie do pogodzenia. To, w czym jeden widzi ideał, do któregonależy dążyć, drugiego napawa lękiem jako największe z czyhających na Polskę zagrożeń - iodwrotnie. Obie wizje Polski są nie do pogodzenia także dlatego, że są wizjami, można rzec,ostatecznymi, czy też raczej: docelowymi. Nie na kadencję czy dwie, a na zawsze. Użyte przezśakowskiego określenie "zmienić Polskę" nie najlepiej oddaje istotę rzeczy, jest po prostu zasłabe. Trzeba podkreślić, że tu chodzi nie o jakąś tam zmianę, ale o Wielką Zmianę, o zmianęhistoryczną. Kaczyński, podobnie jak Michnik, należy do tej formacji, dla której polityka stanowiposłannictwo, misję, zadanie na miarę historii - nawet jeśli nie sposób jej uprawiać inaczej, niżgrzęznąc w drobiazgach, w załatwianiu drobnych spraw i interesów, bo wymaga tegotechnologia zdobywania i sprawowania władzy, to wszystko jest podporządkowane WielkiemuCelowi.

A ludzie mający Wielki Cel zwykle mają też silne przekonanie, że ten Cel daje im szczególnyimmunitet - mówiąc najprościej, że uświęca środki. W obu wypadkach tę prawidłowość możemyuznać za spełnioną.

No i jeszcze jedno podobieństwo - obaj przywódcy "wojny na górze" właściwie nie zauważyli, żejuż się ona skończyła, że minęło od niej osiemnaście lat, że dzieci, które urodziły się w czasiesławnej awantury na posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego, weszły już w pełnoletniość i że wogóle przez te osiemnaście lat mnóstwo rzeczy się zmieniło. Oni tymczasem - obajreprezentujący typ ludzki doskonale opisany przez Raymonda Chandlera słowami "niczego niezapomina i niczego się nie uczy" - wciąż tkwią w postawionych wtedy diagnozach. Jeden chcebronić demokracji zagrożonej przez polski nacjonalizm, drugi państwa zawłaszczonego przeznadal stanowiący zwartą i zorganizowaną siłę komunistyczny aparat nomenklatury i służbspecjalnych.

Pozwólcie Państwo, że teraz na chwilę cofniemy się myślą jeszcze dalej, aż o trzydzieści latwstecz. Chcę bowiem spełnić obietnicę z początku rozdziału - obietnicę pokazania JarosławaKaczyńskiego w taki sposób, w jaki powinien go zobaczyć nie publicysta polityczny, a pisarz.

A zadaniem pisarza jest w takim opisie znaleźć scenę, moment z życia swego bohatera na tylecharakterystyczny, aby zawierał się w nim skrót całej fabuły.

Mam przed oczami taką scenę - i gdybym miał pisać o Kaczyńskim powieść albo scenariusz dofilmu, bez wątpienia od niej bym właśnie zaczął. Od błahego wydarzenia, opowiedzianegozresztą, i to też wiele o nim mówi, przez samego Kaczyńskiego.

Jest rok 1977, Jarosław Kaczyński zostaje po raz pierwszy zaproszony na duże spotkanie KOR,z którym od niedawna współpracuje. "Przyszedłem, usiadłem przy stole. Otwierają się drzwi iwkracza czołówka opozycji: Kuroń, Macierewicz, Jan Józef Lipski itp. Patrzę ze zdumieniem, atu wszyscy, którzy siedzieli przy stole, wstają i przenoszą się pod ściany. Podniosłem się także,ale by ustąpić miejsca Lipskiemu, który był starszym panem, kolegą mojej mamy i człowiekiemchorym. On jednak usiadł obok, a Kuroń, wykorzystując ten moment, już wieszał swojąskórzaną marynarkę na MOIM [podkreślenie - RAZ] krześle. Ja jednak spokojnie na nimusiadłem i miejsca Kuroniowi nie ustąpiłem".

Kuroń był człowiekiem nieco młodszym od Lipskiego, lecz od Kaczyńskiego jednak starszym ocałe piętnaście lat - więc już choćby z tej tylko przyczyny ustąpienie mu miejsca nie byłoby ze

Page 377: Binder artykuły

strony młodego działacza żadnym poniżeniem. Ale nie sposób mierzyć jego zachowania tylkokwestią, kto był młodszy, a kto starszy. Jacek Kuroń, nieobdarzony żadnym formalnym tytułemw rodzaju prezesa czy przewodniczącego Komitetu Obrony Robotników, w roku 1977 de factokimś takim jest. Jest już właściwie legendą podziemia, człowiekiem po kilku odsiadkach; to wjego mieszkaniu stoi telefon, na który dzwonią wszyscy proszący o interwencję w jakiejś sprawiei wszyscy korespondenci zagraniczni. Jacek Kuroń jest mentorem, wzorem, autorytetem iczłowiekiem otaczanym ogromnym szacunkiem.

A tu jakiś, z przeproszeniem, pętak, zaproszony na zebranie KOR po raz pierwszy, ładuje sięprzed nim na krzesło i jemu, Kuroniowi, każe stać. Ten oto, żeby się nie wyrazić gorzej,debiutant uważa, że nie jest od sławnego Kuronia w niczym gorszy - był pierwszy, więc będziesiedział, a tamten, skoro później przyszedł, niech stoi.

Spróbujcie sobie Państwo tę scenę wyobrazić: oburzenie, pełne zdumienia spojrzeniaobecnych, ich zaskoczenie, pochrząkiwania. Kuroń dyszący zwaliście nad krzesłem, na któregooparciu już zdążył powiesić marynarkę. I młody Kaczyński udający, że nic nie zauważa,niezwracający uwagi na pełną potępienia ciszę i ponaglające spojrzenia. A może wręcztrzymający się rękami poprzeczek krzesła, aby nie można go było z niego wywalić siłą?

To już, oczywiście, moja wyobraźnia, starająca się tę scenę filmowo oprawić w odpowiedniezbliżenia i odjazdy kamery. Krzysztof Kłopotowski napisał kiedyś w wyobraźni swój film oMichniku i przez niego o polskiej historycznej przemianie ( >>Obywatel Michnik<< ) - wolno i mizastanawiać się nad analogicznym nienapisanym scenariuszem Prezes Kaczyński.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 378: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2001-11-14

Rafał A. ZiemkiewiczTo hipokryzja

Adam Michnik wmawiał nam uparcie - gdy leżało to w interesie jego formacji - że nic w tym złego, jeślibyły konfident SB jest ministrem, dyplomatą lub posłem. Rękami swych podwładnych i sam osobiściewylewał kubły pomyj na zwolenników lustracji. Lżył ich, posługiwał się histeryczną przesadą i świadomądemagogią, usiłując lustracyjne procedury - analogiczne do normalnych w cywilizowanym świecieprocedur clearingowych - przedstawić jako "czystki" czy sądy kapturowe. Szczególnie nieuczciwym, askądinąd typowym dla Michnika chwytem było świadome zmieszanie porządków polityki i moralistyki.Lustracja nie miała przecież służyć demaskowaniu ani osądzaniu ludzi, którym zdarzyło się załamać wśledztwie lub ulec szantażowi - miała tylko i wyłącznie sprawić, aby ludzie tacy nie zajmowali stanowisk,na których ich przeszłe uwikłania byłyby groźne dla państwa. A tymczasem antylustracyjna propaganda"Wyborczej" podkreślała nieszczęścia tych, których SB zdołała "rozkuć" i wzywała do zaniechania nanich "zemsty". Tymczasem okazało się, że haniebny epizod ma w swym życiu także jeden z publicystów"Wyborczej". I oto redakcyjna wierchuszka zgodnie orzeka, że Lesław Maleszka "musi zniknąć na długielata z łamów >> Gazety<< ", bo "stracił wiarygodność i szacunek". Niezwykła zaiste zmiana! GdybyMaleszka miał czelność pchać się w imię etosu do władzy (w czym rekomendacja oficerówprowadzących zapewne by pomogła), to miałby "wiarygodności i szacunku" dość. Ale że nie próbował, żeświadom swej ułomności pisywał skromnie np. o Internecie, wzbudził w Michniku "moralne obrzydzenie".Obrzydzenie, którego bynajmniej nie wzbudzili ci z listy Macierewicza i ci, którym się udało na niej nieznaleźć. Podobnie jak w sprawie pana Kaucza, obecne opinie Michnika i jego przybocznych pozostają tu wkrańcowej sprzeczności z tym, co te same osoby głosiły jeszcze kilka lat temu. Widać teraz wyraźnie, żecała ta wzniosła moralistyka była jedynie przykrywką dla całkiem przyziemnych, politycznych rozgrywek.Jak często bywa u ludzi, którym łatwo przychodzi przybieranie póz Moralnej Wyższości, zmiana punktusiedzenia wystarczyła do zmiany punktu widzenia. Redaktor Michnik daje w ten sposób popis obrzydliwejhipokryzji i żadne intelektualne wygibasy, którymi usiłuje zamazać sprzeczność między swymiwczorajszymi a dzisiejszymi wypowiedziami, nie są w stanie tego faktu ukryć.

Rafał A. Ziemkiewicz jest publicystą i pisarzem. Wielokrotnie gościł także na łamach "ŻYCIA". Wtym roku został laureatem Nagrody Kisiela za "pisanie pod włos".

Page 379: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2000-09-09

Oczy szalone

Kampania prezydencka - 1990 r.

Zachodni korespondenci wyjeżdżają od nas, bo jak mówią "Polska to nudny kraj". I mają rację.Wystarczy spojrzeć na sposób prowadzenia kampanii wyborczej - nudna, rozlazła, nie budziwiększych emocji. Nie to, co dziesięć lat temu, podczas pierwszych w pełni wolnych wyborów wpowojennej Polsce. Wtedy to się działo!

W Płocku na kilka tygodni przed wyborami prezydenckimi, 25 października 1990 roku pewien mężczyznazadźgał nożem swojego zięcia. Poszło o to, kto jest lepszy - teść był za Wałęsą, zięć za Mazowieckim.

Klimat agresji był wszechobecny; o to, kto ma być prezydentem, kłócono się wszędzie: w pracy, na ulicy,przy kieliszku. O burdach o podłożu politycznym prasa regionalna donosiła prawie codziennie, na wiece ispotkania przychodziło mnóstwo polemistów i zwykłych krzykaczy. Kilkakrotnie solidnie ktoś oberwał nawiecach Wałęsy. Kiedy "Solidarność Walcząca" zaatakowała zwolenników przywódcy wielkiej"Solidarności", jedni świadkowie opowiadali, że starzy działacze od Lecha bili niewinnych ludzimetalowymi prętami. Inni, że bili młodzi z "SW" drewnianymi pałkami pomalowanymi na czarno. Nadworcu w Katowicach sokiści poszczuli psami kilka osób. Pogryzieni zostali członkowie KPN, którzynatychmiast zrobili z tego aferę polityczną. W Tomaszowie Lubelskim próbowano bez powodueksmitować biuro wyborcze Romana Bartoszcze, w całym kraju w lokalach wyborczych leciały szyby.Ulotki rozrzucano nawet po kościołach, często przy sprzeciwie duchownych. Plakaty przeciwnikówzrywano z pedantyczną bezwzględnością. Tylko podczas jednej akcji niszczycielskiej zerwano w jednąnoc 1500 plakatów i transparentów z podobizną Lecha Wałęsy w Gorzowie Wielkopolskim, Międzyrzeczui Myśliborzu. Z kolei w całym kraju na nie zerwanych plakatach z wizerunkiem pierwszego premiera IIIRP dorysowywano gwiazdę Dawida. To była też ostatnia kampania, kiedy rozlepiacze (zdzierający także)nie brali za swoją pracę ani złotówki. Wałęsę i Mazowieckiego - długo panowała opinia, że pomiędzy nimi rozegra się ostateczna walka -obrzucano nieparlamentarnymi epitetami. W zjadliwych felietonach w "Tygodniku Solidarność"Mazowieckiemu wytykano opieszałość, brak energii, uleganie słabym już komunistom. W "GazecieWyborczej" Wałęsa to był ten, który latał z siekierą, związkowy satrapa, kandydat na operetkowegodyktatora. Obie strony prowadziły kampanię negatywną, Piotr Wierzbicki opowiedział się za nią expressisverbis w jednym ze swoich felietonów. Wałęsa pogardliwie na jednym z wieców (co wyciągnięto mu wwyborczym programie telewizyjnym Mazowieckiego) powiedział o urzędującym premierze: "Z panemTadeuszem to ja mogę pchły łapać...". Do spotkania przed kamerami obu kandydatów bezpośrednio przed I turą nie doszło. Niejako wzastępstwie wybrali się do telewizji Adam Michnik i Jarosław Kaczyński. Pierwszy napięcia nie wytrzymałnaczelny "GW" i zaczął przerywać prezesowi Porozumienia Centrum. Ten ostatni z uśmiechem rzucił dotelewidzów: "właśnie tak by wyglądały dalej wasze rządy...". Nazajutrz "GW" zauważyła, że temperatury

spotkania nie wytrzymały nawet lampy w studiu i wysiadły. Dwa dni potem emocje sięgnęły zenitu: Mazowieckiego przegonił on, czarny koń, biznesmen z trzemapaszportami, człowiek znikąd, który ośmieszył raczkującą polską demokrację - Stan Tymiński. "CzyPolska stanie się pośmiewiskiem całego świata?" - pytała dramatycznie "GW" na czołówce, kiedyTymiński dostał w sondażach 21 procent, a Mazowiecki tylko 17 procent poparcia.

Page 380: Binder artykuły

Tymiński dostał w sondażach 21 procent, a Mazowiecki tylko 17 procent poparcia.

"Raczkująca demokracja" była jednym z najczęściej używanych zwrotów przez publicystów tamtegookresu. Niezwykle pobłażliwi w stosunku do samych siebie i autoironiczni byliśmy wówczas. Krzysztof W. Kasprzyk, wtedy świeżo powróciwszy z wykładów na amerykańskich uczelniach (m.in.Wydział Dziennikarstwa i Komunikowania Masowego Uniwersytetu Stanowego Colorado w Boulder), byłbezlitosny. Napisał na łamach "GW", że polska kampania wyborcza w porównaniu z tymi w Stanach "topo prostu karzełek".I dalej: "Nie ma kiedy ukształtować się i ugruntować wyborczy wizerunek poszczególnych kandydatów,siła bądź słabość ich osobowości, chwytliwość ich propagandowych haseł, nie mówiąc o przejrzystości inośności najistotniejszych punktów programu. Pozostają etykietki, obraz składa się z klisz, które raczejprzedłużają istniejące stereotypy niż dodają kandydatom oblicza dynamicznych polityków. Wałęsa -cwany prostak, Mazowiecki - posępny ślamazara, Moczulski - wodzowski charakteropata, Bartoszcze -chłopek-roztropek, Cimoszewicz - czerwony besserwisser, Tymiński - połknął kij i nie umie po polsku".

Kandydaci różnili się jednak zasadniczo w obrazie, jaki chcieli sprzedać swoim wyborcom. Zwolennicy premiera ukuli hasło "Mazowiecki prezydentem Polski rozsądnej". Mazowiecki w wywiadachsprzeciwiał się wałęsowskiej koncepcji przyspieszenia twierdząc, że szybciej się nie da reformować krajuw tak wyjątkowej sytuacji. Po prostu "żadnych cudów". Jeszcze na długo przed kampanią, żartemwspominał w jednej rozmowie, że powinien tak jak Churchill obiecać swoim rodakom "krew, pot i łzy".Przez to, że niewiele obiecywał, miał stać się wiarygodny. "Zaufałem społecznemu zrozumieniu" -powiedział w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" na pięć dni przed pierwszą turą. Nie było dobrego gruntudla takiego myślenia, kraj przenikała wtedy atmosfera rewolucji. Sam Mazowiecki wydawał sięniezdecydowany - nie było tajemnicą dla opinii publicznej, że premier długo dał się namawiać na start wwyborach. Zdaniem wielu specjalistów to wahanie przede wszystkim przyniosło porażkę Mazowieckiemu (to jakbyon, a nie Wałęsa miał działać wedle zasady "Nie chcę, ale muszę"). W sondażu CBOS z kwietnia 1990roku na Mazowieckiego chciało głosować 24 proc. ludzi, a Wałęsa ze swoimi 16 proc. poparcia byłdaleko w tyle za Bronisławem Geremkiem - 19 proc. poparcia, a nawet Wojciechem Jaruzelskim - 17proc. Kiedy zapytano respondentów, kto najbardziej nadaje się na prezydenta, aż 68 proc. wskazałoMazowieckiego, podczas gdy Wałęsę tylko 52 proc. Ale jednocześnie Polacy byli przekonani o niezwykłejpopularności przywódcy "S" i wierzyli w jego szczęśliwą gwiazdę, nawet jeżeli sami nie zamierzali nańgłosować. Na pytanie "kto bardziej podoba się Polakom i to właśnie on wygra wybory", 41 proc.odpowiedziało, że Wałęsa, 27 proc., że Mazowiecki. Sami zwolennicy urzędującego premiera wyglądalina zrezygnowanych: z badań wynikało, że wielu z tych, co chcieli oddać głos na Mazowieckiego, byłoprzekonanych, że z Wałęsą nie uda mu się wygrać. W pewnym momencie w sztabie Mazowieckiegopojawiły się nawet opinie, że takie głosy publikuje się specjalnie, by siać defetyzm w szeregachkonkurencji. Mazowiecki był tym, na kogo "wypadało" głosować.

O Wałęsie natomiast można różne rzeczy wypisywać, ale nie to, że brak mu było pewności siebie.Mówił w wywiadzie dla "Polityki": "Mnie demokracja nie jest straszna, tłumów się nie boję, porozumiemsię z nimi, bo mam argumenty. Nie jest to bynajmniej z mej strony zarozumialstwo - jestem z tej masy, ztej soli i dlatego sobie poradzę, a Mazowiecki sobie nie poradzi". Jakby chciał powiedzieć: Ja czuję ludzi,poprowadzę ich za sobą w dobrym kierunku. Wałęsa to prawdziwy przywódca, trybun ludowy. Kogośtakiego potrzebował przede wszystkim polski robotnik: rok później przeprowadzono badania (autor J.Gardawski), z których wynikało, że połowa robotników i ich przełożonych preferowała autorytarny modelrządzenia. Chcieli silnego człowieka na prezydenta.Wódz wielkiego ruchu społecznego apelował do ludzkich emocji i namiętności, a nie do rozumu. Hasłembyło przyspieszenie reform politycznych i gospodarczych. Jednak Wałęsa nie miał szczegółowego planudziałania jako prezydent. Kiedy ludzie Mazowieckiego zaczęli przekonywać, że ich kandydat manajlepszy program, sztabowcy Wałęsy zrozumieli dopiero, że coś trzeba tu zrobić. Mówi Jan Purzycki, jeden z twórców telewizyjnej kampanii Wałęsy: - Konstruowanie takiego "programu"wydawało mi się stratą czasu, bo w kampanii chodziło o zaprezentowanie konkretnego kierunkumyślenia, pewnej wizji Polski. Ale wszyscy mieli program, to my też musieliśmy mieć. Pospieszniewypisano kilkanaście punktów i wydrukowano, by móc ów "program" pokazać w razie potrzeby. Wjednym z przemówień Wałęsa wziął do ręki tych kilka kartek, potrząsnął nimi i powiedział: "Ja mamnajlepszy program i mogę o nim podyskutować", po czym rzucił te kartki na stół i zaczął mówić znowu odsiebie.

Do listopada nikt nie przejmował się tym, co mówi i robi Stan Tymiński. Traktowano go z pobłażliwością,

Page 381: Binder artykuły

Do listopada nikt nie przejmował się tym, co mówi i robi Stan Tymiński. Traktowano go z pobłażliwością,nawet sympatią. Wiadomo było, że jest biznesmenem prowadzącym interesy w Kanadzie i Peru, hasłomiał banalne i enigmatyczne: "Hasłem naszym zgoda będzie i ojczyzna nasza". Mówił o podatkach, oszansie dla młodych, o potrzebie walki z biedą.Dr Tomasz Żukowski, socjolog: - Politycy solidarnościowego rządu w latach 1989-90 podtrzymywaliiluzję, że transformacja będzie szybsza i mniej bolesna, niż naprawdę miało to miejsce. Mówili, żebezrobocie, będzie liczone w setkach tysięcy, a nie w milionach, nikt nie przewidywał, że spadekprodukcji na początku będzie tak wielki, że tak wiele zakładów zbankrutuje, że rolnictwo przeżyje takpoważny kryzys. Tymiński zaś mówił jednocześnie coś, co ludziom zawiedzionym wydało sięniesłychanie atrakcyjne: Można zbudować kapitalizm łatwiej i mniejszym kosztem. Ja wiem o tymnajlepiej, bo mnie udało się odnieść sukces w kapitalizmie. Tymiński był dzieckiem "wojny na górze". Mit "Solidarności" oparto na jej jedności. "My" kontra "Oni".Kiedy "nasi" wystąpili przeciw sobie, duża część wyborców zniechęciła się do obu stron konfliktu.Pojawiło się miejsce na kogoś trzeciego.Dr Żukowski: - W to miejsce wszedł Tymiński, który pachniał Zachodem. Postkomuniści nie mieli takichmożliwości, bo wówczas jeszcze nastroje społeczne im na to nie pozwalały. Kilka miesięcy wcześniej bylikomuniści przegrali wybory samorządowe, pomimo że chowali się często za różnymi lokalnymi iregionalnymi szyldami.Im bliżej wyborów, tym język przybysza zza oceanu stał się ostrzejszy i niewyparzony. "Solidarność" byładla niego nie lepsza od PZPR, a jej liderów Tymiński stawiał na równi z Bierutem czy Gomułką. "Odczasów wojny panuje rząd totalitarny - to jest totalitarny rząd Wałęsy", mówił na wiecu w Katowicach 4grudnia, na pięć dni przed drugą turą. Ciepło zaś wypowiadał się o Jaruzelskim. W otoczeniuTymińskiego roiło się od ludzi związanych ze starym reżimem.

To była chyba ostatnia tak amatorska kampania. Nowoczesnego marketingu politycznego jeszcze u naswtedy nie znano. Wałęsa i Mazowiecki lekceważyli sobie te techniki. Dla ludzi wyrosłych z etosu "S"zasada: "to, jak mówisz, jest równie ważne co mówisz", była nie do przyjęcia. Marian Terlecki, szef telewizyjnej kampanii przewodniczącego Wałęsy wspomina, że trudno było z nimcokolwiek nagrać. Nienawidził reżyserowanych wystąpień. Kiedy musiano nagrać mowę kandydataotwierającą cykl programów w TV, Wałęsa sam się nagrał. Wyrzucił całą ekipę z dużego pokoju w swoimdomu, sam włączył kamerę i przemawiał. Wypadło świetnie. Tylko że w pokoju stały dwie kamery: jednaprofesjonalna i zwykła VHS. Wałęsa włączył tę drugą, bo wiedział, jak się ją włącza. Jakość niepozwalała na pokazanie tego w TV, więc ekipa musiała jeszcze raz przyjechać. Wałęsa znowu wyrzuciłwszystkich z pokoju, włączył właściwą kamerę i nagrał się jeszcze raz.W programach Wałęsy pokazywano ogromne tłumy na wiecach, widać było, jak przyszły prezydent czujesię na nich dobrze. Mazowiecki ich unikał, widać to było w telewizji. Przemawiał zmęczonym głosem.Marcel Łoziński reżyserujący telewizyjne programy Mazowieckiego już po wyborach miał powiedziećTerleckiemu: "mieliście łatwiej, bo promowaliście urodzonego aktora".Sam Łoziński odmówił rozmowy o tamtej kampanii: - Proszę mi wybaczyć, ale nie chciałbym dzisiajwracać do tamtych czasów.Ataki sztabu Mazowieckiego odpierano z wyjątkową zręcznością. Kiedy Wałęsa na jednym z wiecówrzucił coś o siekierze, dorobiono mu gębę "człowieka z siekierą". Marcel Łoziński, wymyślił spot z mapąEuropy: ostrze wielkiej siekiery wbija się w zachodnią granicę Polski. Czyli: Wałęsa chce nas odciąć odEuropy. W odpowiedzi powstała animowana siekierka Wałęsy w jego programach (autorstwa BogdanaCzajkowskiego). Niesforna i zadziorna przegania czerwone pająki, zjada słowo "nomenklaturowe", całujesłowo "spółki". Udało się odwrócić negatywną symbolikę - siekierka bawi, da się polubić. Kiedy w programie Mazowieckiego pojawili się intelektualiści krytykujący Wałęsę (m.in. Szczypiorski iWajda), u Wałęsy pokazano ich jak rok wcześniej robili sobie z nim zdjęcia, serdecznie ściskali się zszefem "S". - Czasami wychodziło tak, jakby nasza ekipa przewidywała pewne uderzenia - twierdzi Purzycki, dlategow sztabie konkurenta podobno szukano "wtyki" Wałęsy. Terlecki: - Wtedy istniał znakomity przekaz medialny, bo ludzie byli chłonni wszelkich form reklamy.Także nigdy potem do kandydatów nie zgłaszało się z własnej woli tylu chętnych z poparciem. Nasisympatycy z Francji sami wpadli na to, by namówić Nastassję Kinski na poparcie Wałęsy (siedząc nałóżku powiedziała do kamery "I love you, Lechu"). Podczas wieczoru wyborczego, w czasie kiedy jeszcze głosowanie trwało, gdański wóz transmisyjnyWałęsy "wypiął się". Sztab celowo zerwał połączenie.Purzycki: - Kamery skierowaliśmy w ścianę, ze studia na Woronicza krzyczeli: odezwijcie się, co sięstało, a my siedzieliśmy cichutko, nie dawaliśmy głosu. W studiu w Warszawie większość zebranych była

Page 382: Binder artykuły

stało, a my siedzieliśmy cichutko, nie dawaliśmy głosu. W studiu w Warszawie większość zebranych byłasympatykami Mazowieckiego. Dlatego baliśmy się, że może to zaszkodzić Wałęsie. Połączyliśmy siędopiero wtedy, gdy stało się jasne, że Tymiński znalazł się na drugim miejscu. Tymiński wyśmiewany za "drętwość" i "złą polszczyznę" ("wygląda jak urzędnik z NRD") okazał się byćtym, który wie, co to jest dobry public relations. Okazało się, że wie jak grać na emocjach i docierać dopodświadomości. Dr Tomasz Żukowski: - W jednym z jego klipów wyborczych starsza kobieta chwyta goza ręce i krzyczy, że w nim ostatnia nadzieja. Dzisiaj to byłby tani chwyt, ale wówczas chwytało za serce.Wtedy jeszcze Polacy nie byli oswojeni z wrażliwością typową dla telenowel, nie puszczano ich wtelewizji w takiej ilości jak dziś.W jednym z programów wystąpił sam Tymiński, dramatycznie wzywając ludzi na pomoc do jego biura wPKiN. Chwyt na "ofiarę spisku". Zawsze dobry. Opłaciło mu się oskarżenie premiera Mazowieckiego o "zdradę". Wrażenie zrobiła jego czarna teczka zdobrej skóry. Po wyborach okazało się, że nie ma w niej żadnych materiałów na nikogo. Terlecki: - Wałęsa przejmował się Tymińskim, ale nie tak bardzo jak całe otoczenie. Nam się wydawało wpewnym momencie, że walczymy z jakimś smokiem.Przedmiotem analizy stały się w pewnym momencie oczy kandydatów. Bartoszcze, Cimoszewicz,Mazowiecki i Moczulski mają oczy piwne, Wałęsa odmówił podania reporterowi "GW" informacji o kolorzeswoich oczu. Wiadomo jednak, że ma brązowe. Tylko Tymiński ma niebieskie. Purzycki, który z kamerąwybierał się na różne wiece z udziałem "Peruwiańczyka", zauważył, że jest w nich jakieś szaleństwo,złowrogie ogniki. Sfilmował moment, kiedy to widać.Purzycki: - Oglądaliśmy te "szalone oczy". Byłem za tym, żeby je puścić. Ale inni byli przeciw: Co będzie,jeśli ludzi uwiedzie to, co w nas budzi takie obrzydzenie? - pytali. I nie puściliśmy tego w programiewyborczym. Byłem wtedy przekonany, że Tymiński stosuje jakieś techniki parapsychologiczne. Przed drugą turą doszło do jednego pojedynku Tymiński-Wałęsa. W opinii komentatorów pozostałnierozstrzygnięty. Tymiński chciał, by drugie spotkanie odbyło się w przeddzień wyborów, ludzie Wałęsynie chcieli się zgodzić. Purzycki: - Nie mieliśmy gwarancji, co nam Tymiński wykręci. Jakieś nowe szaleństwo, któreprzysporzyłoby mu popularności, albo coś, co trzeba by było sprostować. W przeddzień II tury wyborów telewizja wyemitowała film dokumentalny o tym, jak rzekomo Tymiński miałsię znęcać nad swoją żoną i dziećmi. Po kilku latach procesu sąd nakazał autorom paszkwiluprzeproszenie biznesmena.

Wówczas to właśnie Tymiński jedyny pokazał, jak powinno się wykorzystywać żony dla wsparciaswojego wizerunku. Graciella, Peruwianka, budziła sympatię, kiedy na wiecach mówiła łamanąpolszczyzną o potrzebie wspierania dzieci niepełnosprawnych. Jej egzotyczna, metyska uroda pociągałaPolaków. Wałęsa odmówił swojemu sztabowi wykorzystania żony w kampanii. - Nie chcę mieszać rodziny dopolityki - powiedział i na tym się skończyła dyskusja. Inni kandydaci (pomijając Mazowieckiego, który był wdowcem) także nie chcieli, by ich żony pokazywałysię publicznie. Najwięcej mógł stracić Bartoszcze: jego żona wyznała dziennikarzom, że całegospodarstwo jest na jej głowie, a mąż nie zadzwonił nawet w rocznicę ślubu. Programy wyborcze tego ostatniego były nudne, ratowały je chyba tylko występy ekonomisty RafałaKrawczyka. To być może jemu Bartoszcze zawdzięcza 7 proc., które w końcu dostał. Potem nastąpiłupadek tego chłopskiego polityka o solidarnościowych korzeniach: usunięty przez starą zeteselowskągwardię z władz PSL, odszedł i założył własną partię - PSL "Ojcowiznę". Nowa partia nie przyjęła się nawsi. W ostatnich wyborach do Sejmu startował z listy Bloku dla Polski, która przepadła. Gospodaruje nawsi pod Inowrocławiem. Jest zrażony do polityki. Programy Cimoszewicza również nie były efektowne. W dwóch zastosowano dziwną technikę.Pokazywano w takim zbliżeniu twarz kandydata lewicy, że na ekranie widać było twarz od czoła dopodbródka. Nie wiadomo, czy chodziło o uwypuklenie urody Cimoszewicza, czy stworzenie auryprawdomówności. Ale udało się: 9 proc., które otrzymał, stało się początkiem dalszych sukcesówpostkomunistów. Sam Cimoszewicz był ministrem sprawiedliwości w rządzie Oleksego, a w końcupremierem przez półtora roku (1996-97).Telewizyjne programy wyborcze Leszka Moczulskiego specjaliści zgodnie uznają za najgorsze. Kandydatzwykle wygłaszał monotonnie monologi. W jego tonie często słychać było zaciekłość, czym zrażał dosiebie ludzi. Początkowo Moczulski mówił także wysokim głosem, co robiło wyjątkowo złe wrażenie nasłuchających. Po wyborach Moczulski miał twierdzić, że redaktorzy w TV wycięli celowo niskie tony, alenikt nie chciał w to uwierzyć. Otrzymał najniższy wynik - 2,5 proc. głosów. Największy sukces dla jegoKonfederacji Polski Niepodległej nadszedł rok później; partia zdobyła prawie 10 proc. w wyborachparlamentarnych. Potem było już tylko gorzej.

Page 383: Binder artykuły

parlamentarnych. Potem było już tylko gorzej. Tymiński dostał w II turze ok. 25 proc. głosów i na tym się jego kariera polityczna zakończyła. Wwyborach do Sejmu w 1991 roku jego Partia X zarejestrowała się tylko w kilku okręgach, do parlamentuweszło zaledwie kilku przedstawicieli. W 1995 roku Tymiński nie zdołał zebrać 100 tysięcy podpisów, bywejść do kolejnej prezydenckiej rozgrywki. Dla polskich polityków jego sukces i klęska stały sięprzestrogą: żadne poparcie społeczne, żadna popularność nie jest dana raz na zawsze.Jeden z jego dawnych przedstawicieli twierdzi, iż obecnie Tymiński znajduje się w Iquitos w Peru (jestwłaścicielem tamtejszej TV kablowej). Wałęsa w II turze otrzymał 75 proc. - zawdzięcza to także temu, że Mazowiecki wezwał do głosowaniana swojego rywala. Przez moment ludzie "Solidarności" byli znów razem, ale tylko przez moment. Pięćlat później przegrał wybory o włos, ponieważ nie słuchał speców od politycznej reklamy. Sam wiedziałwszystko najlepiej, jak wtedy, jesienią 1990 roku.

Wszyscy, którzy znają Wałęsę zaświadczą, że nigdy nie był antysemitą. Ale to jego obciążonopierworodnym grzechem wprowadzenia do języka demokracji antysemickich insynuacji. "Dlaczego oniukrywają swoje pochodzenie? - mówił o najbliższych współpracownikach Mazowieckiego. - Jestemdumny, że jestem Polakiem, ale gdybym był Żydem, byłbym dumny z tego, że jestem Żydem. W 1995 roku rozpuszczono pogłoskę o rzekomym żydowskim pochodzeniu Kwaśniewskiego. Obecnyprezydent zaprotestował przeciwko temu "oszczerstwu". W kampanii 2000 roku nie słychać na szczęścieżadnych antysemickich pomruków.Sam Wałęsa był przed dziesięciu laty atakowany równie bezpardonowo jak Mazowiecki. Przedstawianiego jako prostaka z siekierą to pół biedy. Rozrzucano ulotki, w których porównywano go do Hitlera,charakteryzowano na Stalina. Jak powiedział Goebbels, kłamstwo powtarzane wiele razy staje sięprawdą. Trzeba było więc uważać. Purzycki przestraszył się, kiedy zobaczył tytuł napisanego naprędce programu Wałęsy. Brzmiał on "Nowypoczątek". Tak samo Hitler po dojściu do władzy nazwał swój program społeczno-gospodarczy. Naszczęście nikomu się nie skojarzyło.

Poza małym zajściem na wiecu Mariana Krzaklewskiego w Kolbuszowej z "Sierpniem 80", w trwającejwłaśnie kampanii prezydenckiej nie doszło do żadnych incydentów. Ludzie ze sztabu Krzaklewskiego byliprzygotowani na akcję palenia kukieł swojego lidera w Częstochowie. Rolnicy, którzy to mieli zrobić,wycofali się w ostatniej chwili. Na Śląsku sztabowcy byli przygotowani do dużej akcji protestacyjnej, aletakże nic się nie wydarzyło. Przynajmniej na razie. Jeden ze współpracowników Aleksandra Kwaśniewskiego żartuje, że przydałoby się, żeby poleciało kilkajaj na wiecu. Tylko poprawią notowania kandydata, zaciera ręce. Ostrej polemiki między kandydatami niema, choć dziennikarze starają się jak mogą, by coś nakręcić. Zwykli ludzie zdają się dyskwalifikowaćagresję w polityce.Prof. Andrzej Rychard: - W Polsce dochodzi albo do wielkich awantur w polityce, albo jest zupełna cisza.Nie został wypracowany model cywilizowanego sporu pomiędzy przeciwnikami politycznymi. Poza tymludzie są dzisiaj odporni na reklamę polityczną. Bardziej wierzą w instytucje niż w to, że pojedynczyczłowiek może coś zmienić. Zwłaszcza w gospodarce. Tego wycofywania się Polaków z polityki nienależy w żaden sposób tłumaczyć apatią. Terlecki i Purzycki lubią wspominać wybory 1990 roku. Takie czasy nie wrócą już nigdy. O kampanii1995 roku mówią, że wygraliby ją dla Wałęsy, gdyby to oni ją prowadzili. Dziś nie daliby się wynająć takod razu.Purzycki: - Sztuką jest podciąć przeciwnika udając, że nic takiego wielkiego mu się nie robi. Podczas tejkampanii najpierw trzeba by jakoś zrazić do Kwaśniewskiego te miliony wielbicieli, potem mu je odbić.Ale na to potrzeba co najmniej roku. Na miesiąc przed wyborami tylko cud może pomóc. Ale np. namiejscu Olechowskiego zrobiłbym psikusa Kwaśniewskiemu - wydrukowałbym plakat, na którym stojąrazem: Olechowski - wysoki i przystojny, a obok niski i pękaty Kwaśniewski. I napis pod spodem: wybórjest prosty! Dobra kampania negatywna musi istnieć, to pewne.

Rafał Geremek

Page 384: Binder artykuły

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 385: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2002-06-01

Robert KrasowskiRealizm polityczny, czyli jak nauczyć Polaków,że warto się kierować rozumem

Od 150 lat Polacy spierają się o to, jak najlepiej służyć ojczyźnie. Czy kierując się rozumem czyuczuciem? Czy składając ofiarę z własnego życia, czy też zimno kalkulując narodowe korzyści

Od kilku miesięcy ukazują się w księgarniach kolejne tomy Biblioteki Klasyki Polskiej Myśli Politycznej.Redaktorzy serii - szacowne grono intelektualistów z Ośrodka Myśli Politycznej - postanowili rozpocząćod najciekawszej, ale zarazem najbardziej kontrowersyjnej formacji. Od szkoły krakowskiej, od grupkikonserwatystów, którzy urządzili prawdziwą jatkę na polskiej historii. Od Michała Bobrzyńskiego,Stanisława Koźmiana, Waleriana Kalinki, Stanisława Tarnowskiego i Pawła Popiela. Dziś te nazwiska mało mówią, ale w drugiej połowie XIX wieku były one głośne. Tzw. ugodowcy rzucilisię na wszystko, co dla Polaków najświętsze. Na polityczny romantyzm, na patriotyczny maksymalizm,na heroizm spisków i konspiracji. Tych których miano za patriotów, oni nazwali głupcami, tych którychczczono jako bohaterów, oni uznali za szkodników przynoszących śmierć, zniszczenie i represje. Ichzdaniem, machanie szablą zmarnowało mnóstwo energii społecznej, którą można było wykorzystać na teliczne sposoby, które narody czynią silniejszymi - na pomnażanie własności, na szerzenie oświaty, narozwój kultury. Na to wszystko, co nazwali pracą organiczną. Krakowscy konserwatyści uważali, że więcej można ugrać zręczną polityką niż powstaniami. Ichgłównym wrogiem była zdominowana przez polityczny romantyzm opinia publiczna. Opinia urobionaprzez heroiczne wyobrażenia i wymuszającą heroiczne postawy. Opinia, którą tworzyłarozemocjonowana młodzież i rozhisteryzowane kobiety. I której nie potrzebnie ulegali ludzie roztropni,dając się szantażować patriotyczną retoryką. "Czy dlatego, że kto młody, niewytrawny a hardy - pytał sięPaweł Popiel - ma prawo podnosić sztandar narodowy?" Perspektywa czasu złagodziła ostrość tamtych tez. Ale by zrozumieć szok, jaki budziły, wystarczy cofnąćsię nieco wstecz i wyobrazić sobie prelekcje o głupocie politycznej urządzane na świeżych jeszczegrobach ofiar Grudnia.

Od winy do ugody

Nurt myślenia ugodowego nie zrodził się nagle. Wyłonił się z fascynacji historią, charakterystyczną dlapolskiej myśli po upadku Powstania Listopadowego. Większość Polaków w ślad za Mickiewiczem iLelewelem zanurzyła się w dzieje po to, by wydobyć z nich narodową mitologię, opowieść o szlachetnychludziach kochających wolność z tak zaraźliwą namiętnością, że okoliczni despoci nie mogli tegowytrzymać. Przyszli więc i ukrzyżowali - bo w takiej poetyce opisywano historię - Chrystusa narodów. Ztakich ustaleń wynikały dwa morały - po pierwsze Polacy byli niewinną ofiarą zaborców. Po drugie,Polacy nie uczestniczą w polityce, ale w historii zbawienia. Nie ma w niej miejsca na rozsądek, taktykę iinteres, a jedynie na ofiarę i krew płynącą spod cierniowej korony. Naturalnym morałem z tak rozumianejhistorii był nakaz buntu, nieustannej walki aż miną wreszcie trzy dni - liczone, niestety, wedle boskiejrachuby - i wtedy Polacy, a dzięki nim również inne ludy, zmartwychwstaną. Krakowscy intelektualiści ze zgroza dostrzegli, że polityka zamienia się w nakaz stadnego samobójstwa.Zaatakowali więc uzasadniającą ten nakaz sentymentalną wizję przeszłości. "Upadku swego Polacy samisą sprawcami" pisał ksiądz Kalinka. Głębsze wejrzenie w dzieje pokazało morze błędów i zbrodni, którebyły dziełem samych Polaków. Zaczęto o nich pisać - o prywacie, przekupstwie, zdradzie, o

Page 386: Binder artykuły

były dziełem samych Polaków. Zaczęto o nich pisać - o prywacie, przekupstwie, zdradzie, odemoralizacja magnaterii, o zidioceniu szlachty, o upadku miast. Co ciekawe nie było to stanowiskopesymistyczne. Zwolennicy tezy o własnej winie tłumaczyli, że skoro sami sobie zaszkodziliśmy, torównież sami możemy sobie pomóc. Te rozpoznania przekuto w polityczny program po następnej klęsce. Wielka i daremna ofiara PowstaniaStyczniowego sprawiła, że krakowscy historycy z całą siłą uderzyli w polityczny romantyzm. Popiel pisało przywódcach powstania z nieskrywaną wściekłością: "Stojąc dziś nad tą kałużą krwi, łez i błota,zacierając ręce, mówią: a co, czy nam się nie udało?" Wkrótce takie myślenie przybiera instytucjonalne formy. Od 1869 roku zaczęła się ukazywać "TekaStańczyka", zbiór tekstów autorstwa Koźmiana, Tarnowskiego, Szujskiego i Wodzickiego. Kąśliwe,polemiczne teksty Stańczyków wyraźnie zarysowały podział między obozem emocji i rozwagi. Tymrazem historia jawnie posłużyła jako klucz do teraźniejszości, jako podstawa nowej metody myślenia -politycznego realizmu. Rozsądek w niedawnych wydarzeniach uosabiał Aleksander Wielopolski, któryrozumiał geopolityczną konieczność ugody z Rosją a zarazem potrafiłby tę ugodę sprzedać w zamian zaodzyskanie autonomii. Wiedząc, że niepodległość jest na razie niemożliwa, forsował działania na rzeczutrzymania narodowego bytu. Natomiast strona powstaniowa - wedle większości Stańczyków - nie miałaza sobą żadnych racji. Powstanie wybuchło z jednego tylko powodu - Polakom zabrakło odwagi cywilnej,by pogonić jego bezmyślnych prowodyrów. Dali się zaszantażować powstaniowej retoryce, bo innej nieznali. Stąd też Stańczycy podjęli pracę nad stworzeniem alternatywnego opisu polityki. I alternatywnegopatriotyzmu. W ten sposób zrodził się polityczny realizm, którego najwybitniejszym przedstawicielem byłMichał Bobrzyński.

Rozwiązana zagadka upadku

Bobrzyński wkroczył na scenę w latach 70., momencie, gdy pewne rzeczy stały się oczywiste. Naprzykład korzyści z pracy organicznej. W Galicji świetnie wykorzystano samorząd, dźwigając dzielnicęmaterialnie, rozwijając naukę, szerząc oświatę. W zaborze rosyjskim gwałtownie zaczął się rozwijaćprzemysł i handel, mieszczaństwo zaczęło się bogacić, a nauka i kultura rozwijać. Bobrzyński poszedłwięc o krok dalej - nie tylko polemizował z romantyzmem, ale także spróbował opisać normy realistycznejpolityki. Zadebiutował "Historią Polski w zarysie", najsławniejszym i najbardziej kontrowersyjnym opisem naszychdziejów. Książka - generalnie trzymająca się linii Stańczyków - w kilku istotnych momentach poszła dalej.Akceptując tezy o wewnętrznych źródłach upadku - sprzedajności elit, ich ciemnocie, upadku miast,ucisku wsi - Bobrzyński postanowił odpowiedzieć na pytanie zasadnicze: dlaczego te słabościzwyciężyły? Przecież w innych krajach obywatele też nie byli święci. Co sprawiło, że tylko w Polsce wadyte doprowadziły do upadku? Odpowiedź Bobrzyńskiego brzmiała: zabrakło silnego rządu. Z pozoru wygląda skromnie, ale w tejodpowiedzi był olbrzymi intelektualny rozmach. Bobrzyński odważył się wskazać praprzyczynę, uznał, żehistorię narodu można pojąć bez odwoływania się do Opatrzności (wbrew pozorom robili to takżemistrzowie szkoły krakowskiej) oraz bez brodzenia w morzu odpowiedzi cząstkowych. Po drugie, wskazałprzyczynę właściwą. "Historia nasza z czterech ostatnich stuleci jest jednym wielkim, tragicznymdowodem, do czego doszedł naród, który na państwo nowożytne nie umiał się zdobyć i jegodobrodziejstw się wyrzekł." Czym jest owo "nowożytne państwo"? To szczególny twór polityczno-prawny,który począwszy od XVI wieku zaczął wypychać z polityki jej dawne podmioty. Ich miejsce zajęłopaństwo, którego pierwszym celem było wzmocnienie siebie samego. Większość narodów europejskichzbudowała wtedy silną władzę - skupioną w centrum, ze sprawną administracją i potężną armią. W tymsamym okresie Polska - głównie za sprawą zbytniej ekspansji na wschód - poszła pod prąd dziejów. Izderzywszy się potem z silnymi państwami, musiała przegrać. Gdyby miała silny ośrodek władzyuporałaby się ze wszystkimi słabościami.

Pod urokiem Bismarcka

Uporządkowawszy przyczyny polskich kłopotów, Bobrzyński konsekwentnie się tego trzymał. Skoro wnowożytnej polityce centralne miejsce zajmuje państwo, skoro jego słabość wyznaczyła nasz los, tohistorię sprowadzić trzeba do rachunku zysków dla państwa. "Dzieje Polski w zarysie" wzburzyły nawetStańczyków, gdy okazało się, że Bobrzyński instrumentalnie potraktował religię i snuł dywagacje natemat możliwości politycznych, jakie dawała reformacja, aż po scenariusze schizmy. Kalinka celniepodsumował poglądy Bobrzyńskiego: "jedną tylko religię wyznaje, religię państwa, jednej zasady trzymasię w polityce, siły i zwycięstwa, i pomimo nienawiści do Prus, jeden głosi kult - kult bismarkowski." Ale żelaznym kanclerzem zafascynowany był nie tylko Bobrzyński. Z podziwem podpatrywał go także

Page 387: Binder artykuły

Ale żelaznym kanclerzem zafascynowany był nie tylko Bobrzyński. Z podziwem podpatrywał go takżeStanisław Koźmian i jego właśnie wskazywał jako wzór politycznej mądrości. Bezwzględny egoizm(którego podmiotem jest oczywiście państwo), chłodna kalkulacja zysków, potężny aparat, którym wkażdej chwili można zniszczyć każdego wroga wewnętrznego i zewnętrznego - oto nowe politycznestandardy. Jednak z całą konsekwencją głosił je jedynie Bobrzyński. Z czasem stało się jasne, że jegorealizm stanowi zupełnie nową jakość. Na przykład, gdy Kalinka krytykował go, że nie uwzględnia on whistorii moralności, ten odpowiadał złośliwie: "Kto z moralnego stanowiska będzie oceniał historię, tenzapełni ją szeregiem pięknych wykrzykników, ale niczego nie wyjaśni, nie wytłumaczy. Zygmunt I miałniewątpliwie wysokie poczucie moralne, współcześni mu monarchowie europejscy zupełnym brakiemmoralności grzeszyli, do czegóż oni, a do czego Zygmunt doprowadził? Takich przykładów daje historiatysiące."

Ucieczka od moralistyki

Skoro historii nie oceniamy z moralistycznej perspektywy, to także i teraźniejszości. Bobrzyńskiwprowadził do polskiej polityki realizm pełny. Nie tylko sprzeciw wobec z góry przegranym buntom, aletakże chłodny rachunek korzyści i strat, a nie moralnych intencji. "Są ludzie, którzy życie publiczneprzedstawiają sobie jedynie jako bezwzględną walkę stronnictw, broniących swoich zasad. Nastanowisku tym może stać profesor na katedrze i ksiądz na ambonie, ale nie polityk czynny." Te cechy jego realizmu stały się wyraźniejsze wraz z rozwojem jego politycznej kariery (zaszedł aż naszczyt - został namiestnikiem Galicji). Otóż Bobrzyński - z przekonań zagorzały konserwatysta - wpolityce okazał się elastyczny. Dystansował się od sporów ideologicznych, od wyrazistych etykiet, odprecyzyjnie zarysowanych idei. Jest cel - wzmocnienie narodu, jest metoda - środki legalne, i to w pełniwystarcza. "Kto się nie zadowoli wspólnotą taktyki i działania, lecz w polityce będzie pytał tylko o zasady iprzekonania, ten we własne stronnictwo wniesie zaród rozterki i dobrych sprzymierzeńców się pozbawi". Postawienie w centrum państwa było ucieczką przed sprowadzeniem historii do kolejnej formułymoralistycznej - tym razem polemicznej nie wobec zła zaborców, ale wobec zła tkwiącego w samychPolakach. Ucieczką przed jałowym samobiczowaniem. Patriotyzm nabrał wyraźnego kształtu - zamiastmglistego postulatu moralnej odnowy narodu, Polacy uzyskali łatwy do precyzyjnego opisu programodbudowy państwa i prawa. O jednym tylko trzeba pamiętać. Pisząc o państwie Bobrzyński lekceważyłspory o jego zakres, krytykował zarówno liberałów jak i etatystów. Dowodził, że silne państwo nie jestżadnym ideałem, ale - po prostu - warunkiem bytu narodowego. Otoczeni przez silne państwa samimusimy mieć równie silne. I tylko tyle. A póki nie mamy własnego państwa? Obowiązuje narodowyrachunek - jesteśmy przeciw wszechwładzy państwa, gdy straci na tym Kościół lub polska własność, aza, gdy przymus edukacyjny podniesie nasz poziom wykształcenia. Jednak póki nie mamy własnego państwa, szanujemy cudze. Legalność, podporządkowanie się państwu- nawet obcemu - jest jedynym racjonalny zachowaniem.

Stańczycy sto lat później

Realizm polityczny od chwili swych narodzin stał się środkiem ciężkości polskiej myśli politycznej. Niekażdy musiał być realistą, ale z jego argumentami trzeba się było zmierzyć. Bo stare problemy pozostały- zabory, potem niemiecka i sowiecka okupacja, a na koniec pół wieku moskiewskiego protektoratu.Legiony, kampania wrześniowa, Powstanie Warszawskie, non posumus Wyszyńskiego, KOR,"Solidarność", stan wojenny, okrągły stół - przez cały XX wiek nieustannie stawał przed Polakami

problem buntu i ugody, godności i ostrożności, emocji i rozsądku. Językiem realizmu posługiwali się najwybitniejsi polscy intelektualiści - Cat-Mackiewicz, Dzielski,Łagowski, Walicki, Kołakowski, Kisielewski, Hertz, Michnik. Inni na walce z realizmem zbudowali swątożsamość - Herbert czy Herling Grudziński. Realistami byli tak odmienni politycy jak Dmowski iJaruzelski, Piasecki i Mazowiecki, Mikołajczyk i Wałęsa. Również hierarchowie Kościoła - Wyszyński,Wojtyła i Glemp. Każdy z nich realizm rozumiał inaczej i te różnice składają się na prawdziwą historię polskiej myślipolitycznej. Podręczniki zanudzają nas sporami endecji z piłsudczykami, kolejnymi premieramimiędzywojnia, zamachem majowym i Berezą, przebiegiem kampanii wrześniowej, Narwikiem iTobrukiem, pałowaniem studentów i antysemickimi czystkami, literaturą socu i 21 punktami PorozumieńGdańskich. Tymczasem prawdziwa polityka była gdzie indziej - była nieustannie ponawianą próbąustalenia interesu narodowego oraz działań jemu służących. Po 1989 roku aktualność realizmu nie zmalała. Nadal jest on najlepszym językiem opisu polskiej polityki.Jedynie on jest w stanie zdiagnozować serię genetycznych upośledzeń w obywatelskim kodzie Polaków,

Page 388: Binder artykuły

Jedynie on jest w stanie zdiagnozować serię genetycznych upośledzeń w obywatelskim kodzie Polaków,jedynie on potrafi zhierarchizować nasze problemy, oraz jedynie on jest w stanie naszkicować plandochodzenie do politycznej normalności. Jest tylko jeden problem. Żyjąc od trzystu lat w nienormalnymświecie, nawet ci normalni, nie są zupełnie normalni. Realizm polityczny był bowiem intelektualną próbązrekonstruowania tego, co u normalnie rozwijających się narodów jest zwykłym odruchem. Angielskideputowany, niemiecki urzędnik czy francuski dyplomata mają instynkt państwowy tak jak zwierzę mainstynkt samozachowawczy. Nasi realiści przypominają natomiast leminga, który wrócił z dalekichpodróży i tłumaczy teraz innym lemingom, dlaczego nie powinni rzucać się ze skały. Problem w tym, żerównież u niego odruch obronny jest tylko podpatrzony. On go naśladuje, nie czuje od wewnątrz jegoparcia, nie podlega jego mechanice. To sprawia, że nasi realiści popełniają liczne błędy. A my jesteśmy skazani na ich żmudne wyłapywanie,aby dotrzeć do bardziej doskonałych formuł. Ale ten wysiłek się opłaca. Choćby dlatego, że nawetnajbardziej kontrowersyjne propozycje dzisiejszych realistów i tak o niebo przewyższają wszystkiepozostałe.

Liberalno-konserwatywny członek PZPR

Prezentację współczesnych realistów rozpoczniemy od najbardziej konsekwentnego spadkobiercyBobrzyńskiego - Bronisława Łagowskiego. Filozofa, ugodowca, wolnorynkowca, prawicowca i... członkaPZPR aż do jej końca, a dziś sympatyzującego z SLD publicystę lewicowego "Przeglądu". Nie ma tumiejsca, by wyjaśnić mocą jakich więzi, udało się Łagowskiemu scalić te wszystkie tożsamości.Ograniczmy się do sposobu wykorzystania przez niego haseł ugody i realizmu. Aby odtworzyć kontekst myśli Łagowskiego musimy pamiętać, że widział on siebie jako kontynuatoratradycji ugody. W przeciwieństwie do ideowych komunistów - przy których logikę ugody zakłócaniepewność, czy ważniejszy był dla nich interes Polski czy komunizmu - postawa Łagowskiego byłaklarowna. Mimo że w partii był od młodości, idee socjalistyczne śmieszyły go i brzydziły. Bronił partii zjednego powodu - ponieważ ani Jałta ani doktryna Breżniewa nie były wymysłem propagandy. Byłjednym z tych, dzięki którym Norman Davies mógł napisać, że "podstawowa strategia partii, polegającana wiązaniu sojuszu obronnego z jednym z silniejszych sąsiadów Polski z autonomią społeczną ikulturalną kraju, ściśle odpowiada długotrwałej tendencji do "ugodowości" i "realizmu" istniejącej wpolityce polskiej od początku XVIII wieku."

Oblicza politycznego zła

Jako realista i piewca silnej władzy Łagowski patrzył na komunistyczną przemoc bez emocji. W końcutrzymanie obywateli pod butem, a nawet mord polityczny, to w historii zjawiska nagminne. Zamiast sięoburzać Łagowski wdał się w analizę niuansów zła. Zastanawiał się, które zło jest politycznie głupie,które zbędne, które naturalne, a które bierze się z politycznej mądrości i służy dobru. Tłumaczył, żetrzeba odróżniać zło konieczne od zła niepotrzebnego. Irytował się słysząc potępianie władzy z tego tylkopowodu, że zastosowała przemoc. Sentymentalnych przeciwników stanu wojennego krytykował nawetnie za to są głupi, ale że są nudni.

Brak "świętego oburzenia" sprawiał, że Łagowski dużo trafniej postrzegał PZPR. Widział jak"Jaruzelskiemu wszystko leciało z rąk", widział papierowość i słabość tyrana, który w istocie byłwyznawcą "antypolityki". Porównywał go do Franco i konstatował jego nicość. Moralny chłód w patrzeniuna władzę pozwolił mu dostrzec, że od pewnego momentu uciekanie się do policyjnych metod byłoprzejawem politycznej słabości. Twierdził, że Jaruzelski jest słabym i nieudolnym dyktatorem, bo... beztajnej policji niczego nie potrafi dokonać. "Władza ta była tak wielka, że ustalała ceny na wszystkieistniejące towary, jednocześnie tak słaba, że podnosząc ceny, musiała stawiać siły zbrojne w stanpogotowia."

Mit wywalczonej władzy

Drugi nurt rozpoznań Łagowskiego dotyczył "Solidarności" - w jego oczach kolejnego ogniwa bezmyślnejtradycji powstaniowej. Irytowało go zwłaszcza to, że im władza stawała się słabsza, tym bardziej"Solidarność" ją demonizowała. Im łatwiej było ją namówić do ustępstw, tym bardziej się od niejodwracano w poczuciu autentycznej odrazy. "Solidarność" uznał więc Łagowski za jeden wielki przesąd,który przesłania realia - władzę coraz słabszą, z której wraz z ideologią wyparowała cała pewność siebie,która nawet gdy popełnia zbrodnie, to z głupoty i słabości, a nie z hardego poczucia pewności siebie. Nie widząc słabości przeciwnika "Solidarność" przeoczyła fundamentalny fakt - że nie wywalczyła sobiewładzy. Dostała ją walkowerem, gdy zdemoralizowany i nieudolny reżim sam się rozsypał.

Page 389: Binder artykuły

władzy. Dostała ją walkowerem, gdy zdemoralizowany i nieudolny reżim sam się rozsypał.Pomniejszanie przez Łagowskiego zasług "Solidarności" jest próbą urealnienia oceny politycznej siłyzwycięzców. Pokazaniem, że mit "wywalczenia władzy" pozwolił im uwierzyć, że posiedli zdolności,których nigdy nie mieli. Jeśli przyjmiemy tę diagnozę Łagowskiego, w zupełnie nowym świetle stanąwydarzenia z lat 90. Zobaczymy jak nierealne były marzenia płynące z wiary we własne siły - sny ojedności politycznej, o kontrolowaniu transformacji, o przyspieszeniu, o dekomunizacji czy walce zkorupcją. Te wszystkie pomysły wymagają polityków wyjątkowo silnych i doświadczonych. Tylko"pogromcy komunizmu" mogli uwierzyć, że temu podołają. "Solidarność" nie tylko była słabsza, niż myślała. Doszły też problemy nowe. "Upadająca władza zdążyłaprzed swoją śmiercią zarazić licznymi chorobami zwyciężającą opozycję. Przekazane jej zostało wszczególności lekceważenie dla prawnych form polityki, dla państwa i prawa w ogóle". Wskazanychprzez Łagowskiego chorób opozycja nawet nie potrafiła dostrzec, tak samo jak chorób przejmowanegopaństwa. Ona myślała, że jest to nadal wszechmocne państwo policyjne. Tymczasem śmierć Lewiatananastąpiła tak dawno, że państwo przestało pełnić elementarne funkcje. Władza ze struktur państwawyparowała tak dalece, że zabrakło narzędzia, które pozwala rządowi realizować jego wolę. Urzędnicynie byli armią premiera, prokuratorzy nie byli stróżami prawa, dyplomaci nie wiedzieli, jak się nazywastolica kraju, do którego się udają. Demoralizacja, do której zazwyczaj redukujemy problem - czylikorupcja elit - jest tylko jednym z objawów dezorganizacji państwa. A zatem stara diagnozaBobrzyńskiego. Łagowski dostrzegł to wszystko w 1989 roku i było to chyba najważniejsza diagnoza polityczna na tematIII RP. A dwa lata później pozwoliła mu postawić proroczą prognozę: "Gdyby siła władzy państwowejpozostała taka sama, jak w ostatnim stadium realnego socjalizmu, państwo byłoby w Polsce instytucjąniezdolną do sprawiania skutków. Stałoby się pośmiewiskiem sił potężniejszych od niego."

Wola ludu?

Spoglądając ze swej ekscentrycznej perspektywy Łagowski dowiedział się też wielu rzeczy na tematPolaków. Dostrzegł ich demoralizację oraz rosnące szeregi plebsu - spauperyzowanej grupy, w którejusposobieniu przeważała zawiść i chciwość. Stąd też jego dystans wobec romantycznie, a zatemdosłownie pojmowanej demokracji. Wola ludu? Owszem, ale "lud sam musi być moralny i rozumny, byjego wola zasługiwała na urzeczywistnienie". Sceptyczny wobec mas, rozumiejący znaczenie państwa iwolności gospodarczej, szydził Łagowski z "samorządnej Rzeczpospolitej", z bajek o społecznejpodmiotowości, z tęsknot za podtrzymaniem gorącej wspólnoty - jednym słowem: z całejsolidarnościowej liryki politycznej, którą tak żywo przyjmowało społeczeństwo. I pisał: "Nie jest zadaniempaństwa działać po linii urojeń zbiorowych, choćby najbardziej intensywnych, lecz zapewnić ludziombezpieczeństwo i wolność".

Łagowski nie szczędził komunistom gorzkich słów. Ale pokazywał, że moralistyczne nastawienie opozycjistaje się głównym problemem. Ono sprawia, że jest niezdolna do analizy przeciwnika, państwa i samejsiebie. Bo prosta dychotomia dobra i zła przydaje się do mobilizacji przed walką. Jednak za pomocą takubogiego aparatu pojęciowego niczego zrozumieć się nie da. Nie mówiąc już o rządzeniu. Łagowski pisałzatem ciąg dalszy historii Bobrzyńskiego. I chyba za jego zgodą. Bobrzyński bowiem po odzyskaniuniepodległości - żył do 1935 roku - sprzeciwił się przesuwaniu epoki przedrozbiorowej do prehistorii.Stwierdził, że "historia naszego narodu tworzy jedną polityczną całość" i że - uwaga! - ta całość "drgażyciem tym samym". Zgoda, to twierdzenie niemal metafizyczne. Można by je zignorować, gdyby nie to...że nadal tłumaczy nasze dzieje.

Pod urokiem władzy

Łagowski zrozumiał bardzo dużo. Problem w tym, że dużo też przeoczył. Bo uległ typowej dla realistówsłabości - fascynacji siłą. Fascynacji, która sprawia, że kompromis z władzą przestaje być elementemracjonalnego wyboru, stając się odruchem, nad którym intelekt już nie panuje. "Nie jest rzeczą tylkoczystego przypadku - pisał w latach 50. endecki publicysta Wojciech Wasiutyński - że większośćintelektualistów młodszego pokolenia, uważających się za uczniów Bobrzyńskiego... znalazła się obecnieprzy obozie kierowanym przez komunistów w Polsce. Bobrzyński postawił postulat silnej władzy takbardzo na czele ideałów politycznych, że dla jego uczniów i naśladowców znajdowanie się po stroniewładzy stało się wręcz nakazem ideowym i racją istnienia". Ugoda przechodzi w uzależnienie odsilniejszego. Sam Bobrzyński przegapił moment, w którym wyczerpał się - zimno i racjonalnie rachując -czas ugody i krytycznie oceniał przedsięwzięcia Dmowskiego i Piłsudskiego. A przecież historiadowiodła, że racja była po ich stronie. Ten sam syndrom uzależnienia od władzy dotknął Łagowskiego. Wszystko zaczęło się od stanu

Page 390: Binder artykuły

Ten sam syndrom uzależnienia od władzy dotknął Łagowskiego. Wszystko zaczęło się od stanuwojennego. Ci, którzy znają tylko jego ostatnią publicystykę, mogą w nim widzieć jednego z wieluobrońców generała. Jednak dawniej było inaczej. Łągowski wcale nie miał jednoznacznego stosunku dotego wydarzenia. Z jednej strony był nim zafascynowany. Wspominał pewnego polskiego generała, któryw trakcie Powstania Listopadowego powiedział: "Przelecieć by po tym powstaniu dwoma szwadronamikawalerii i ojczyzna byłaby uratowana". Patrząc na Jaruzelskiego, Łagowski cieszył się, że wreszcie ktoś się odważył dać po tyłku romantykom ianarchistom, ocalając naród przed ich durnym entuzjazmem,"Generał Jaruzelski, chcąc nie chcąc,postąpił wobec "Solidarności" zgodnie z wnioskami, jakie najwybitniejsi polscy historycy wyciągali zprzegranych powstań. Gdyby na czele wojska stał generał Anders, prawdopodobnie nie postąpiłbyinaczej."

Rozczarowanie carem

Z czasem okazało się, że poza groźbą inwazji sowieckiej do modelu racjonalnej ugody nic nie pasuje.Mąż opatrznościowy, który spoza dobra i zła niósł Polakom wybawienie, okazał się słabym politykiem, wktórym zamiast wielkości Łagowski odkrywał kolejne banalne poglądy komunistycznych aparatczyków. Aprzecież stan wojenny miał dokonać tego, czego nie udało się Wielopolskiemu, a zatem zdusićniepotrzebny bunt w celu narodowego odrodzenia. Tymczasem Jaruzelski zmarnował zarówno wielkąwładzę, jaką zyskał, jak i zaufanie Moskwy, na które zasłużył. Reformę gospodarki sprowadził dokomicznych spektakli walki ze spekulacją, cenami, nadmiernym bogaceniem się i wkrótce doprowadziłkraj do ruiny. Łagowski nigdy nie powiedział tego wprost, ale Jaruzelskiemu zabrakło politycznegoformatu, który teoriom ugodowym nadaje sens. Z czasem pogarda do Jaruzelskiego zaczęła rosnąć.Powodem była miękkość, jaką się wykazał pod koniec lat 80. oraz bierność w znoszeniu upokorzeń zestrony opozycji. Podobną niechęć zbudził w Łagowskim Gorbaczow. Te rozczarowania nie były przypadkowe. Czytając Łagowskiego, natrafiamy na ciekawą obserwację, żeludzie entuzjazmują się własnym entuzjazmem. Że wielkie patriotyczne przeżycia często mają niewielewspólnego z patriotyzmem; rodzą się z banalnej skłonności do egzaltacji. Wertując jednak Łagowskiego,dostrzec można elitarny odpowiednik tej postawy. Chłodny podziw dla własnego chłodnegononkonformizmu. Satysfakcję z aseptycznej racjonalności własnych tez, z umiejętności spojrzenia nawspólnotę, w której się żyje, całkowicie z zewnątrz, bez śladu emocji.

W tej postawie kryje się jednak intelektualna pułapka. Patrząc na władzę z Księżyca, Łagowski popełniłbłąd znamienny dla realistów (a także historyków odległych epok) - przecenił jej mądrość. Zliczywszyczołgi i armie Łagowski uznał za oczywistość, że skoro komuniści są silni, to zarazem chłodno patrzą naświat. Że Kreml zimno analizuje sytuację. Marzył mu się więc wariant chiński - władza komunistycznaplus wolny rynek. Skoro nawet polska opozycja widzi bankructwo komunizmu, tym bardziej musi towidzieć car z Kremla. Tymczasem wszystko poszło inną drogą, co zresztą Łagowski miał odwagęprzyznać. Okazało się, że Gorbaczow jest sentymentalnym komunistą, a imperium moskiewskie padłonie według planu mądrej władzy, ale wskutek słabości cara, który chcąc wrócić do leninowskich korzeni,poluzował nacisk władzy tak bardzo, że ją stracił. Gorbaczow zachował się więc jak zwykły romantycznyidiota. Podobny scenariusz miał miejsce w Polsce. I dlatego w latach 80. Łagowski dziwił się, że szukającyporozumienia z opozycją Jaruzelski nie chce stukać do drzwi ugodowców. Z czasem dostrzegł, żewładza do szpiku nasiąkła poglądami solidarnościowej opozycji. Mirosław Dzielski powiedział kiedyśŁagowskiemu, że z ekipą Jaruzelskiego nie ma sensu się dogadywać, bo ci ludzie "sami uważają się zaświnie, a racje przyznają tamtym". Łagowski sam w końcu stwierdza, że "z tą ekipą, jak się okazało,można było wygrać tylko stawiając sprawę radykalnie: wszystko albo nic". Trudno o większy zawód dlaugodowca, gdy sama władza woli Traugutta od Bobrzyńskiego.

Co daje siła?

Kiedy władza nie potrafi dostrzec własnych interesów, wali się cały system pojęciowy realistów. Ugoda zwładzą miała być przecież ukłonem nie tylko przed realiami, ale także przed rozumem. Co jednakpocząć, gdy władca znalazł się na tronie z przypadku? Tego realiści nie przewidzieli. Stawiając naracjonalność władzy, okazali się bardziej racjonalni niż otaczający ich świat. Ich rozum okazał siędefektem, i to intelektualnej natury. Żeby było jasne - podziw i szacunek dla władzy są racjonalne. To władza, a nie tłumy jej zarozumiałychrecenzentów, porządkuje społeczeństwa i nadaje historii kierunek. Dzieje pełne są nierozsądnychkontestatorów, którzy w imię lepszych lub gorszych celów zrywali się do buntu, by chwilę później gryźć

Page 391: Binder artykuły

kontestatorów, którzy w imię lepszych lub gorszych celów zrywali się do buntu, by chwilę później gryźćziemię. I dobrze. Bo choć władza, na którą się rzucali, miała wiele na sumieniu, to przecież pilnowałaporządku. A oponenci nie mieli zielonego pojęcia, jak zapewnić tę usługę na nie gorszym poziomie.Problem w tym, że historia nie trwa w bezruchu. Rodzą się kontestatorzy, którzy potrafią budować noweimperia, a kolosom kruszą się ich gliniane nogi. Na takie sytuacje realiści są nieprzygotowani. Jeśli nawetcoś im zaświta w głowie, zduszą tę myśl, widząc w niej idealistyczny atawizm. Jednak potem okazuje się,że próby kruszenia komunistycznego imperium miały jednak sens. A może były przejawem postawyrealistycznej?

Ugoda po 1989 roku

Po co czytać klasyków ugody w czasach niepodległości, gdy nie ma przed kim zginać kolana, a zatemwszystko wraca do normy? Z prostego powodu - po kilku wiekach przygód nie mamy normy i nie wiemynawet, jak ma ona wyglądać. Dominujący u nas nurt romantyczny całą swą uwagę skupił na taktyceoporu. Więc w warunkach wolności - poza moralistyką - niewiele ma do powiedzenia. Politykę sprowadziłdo likwidacji symbolów niewoli: wypraszał Armię Czerwoną, zmieniał nazwę państwa, chciałdekomunizacyjnych czystek. Nawet "solidarnościowi realiści" z Unii Wolności sprowadzili politykę dodekomunizacji, tyle że struktur a nie ludzi. Z pozoru brzmi to lepiej, ale "nie" stawiane dawnym czasomokazało się lekceważeniem roli policji, armii, kodeksu karnego, polityki zagranicznej - czyli rajem zanarchistycznych czytanek. Tymczasem kolaboracyjne scenariusze ugodowców zmuszały do wniknięcia w mechanizmy polityczne.Dzięki temu zrozumieli oni, czym ma być władza i co ma robić. Zapewne ta wiedza ma swojeograniczenia. To, że Łagowski, piewca silnego prawa i wolności gospodarczej, popiera akurat SLD, jesttego dobrym przykładem. Nie zmienia to faktu, że od Łągowskiego więcej się dowiemy, niż od większościuznanych publicystów. Bo realiści oferują najbardziej deficytowy towar - myśl polityczną. Nie moralistykę,nie ideologię, ale czystą politykę. Michał Bobrzyński bity ze wszystkich stron za przepolityzowanie"Historii Polski w zarysie" pisał: "Choćby jednostronnością grzeszyła, to i tak byłaby korzystnym

uzupełnieniem historii polskich, napisanych przez księży, filozofów, poetów". Ten argument pozostałważny. Póki polska myśl polityczna znajduje się w stadium niepolitycznym - w fazie sentymentalno-patriotyczno-moralistycznych rojeń - uczyć się musimy od realistów.

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 392: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2000-11-23

Antoni DudekCzas przeszły niedokonany

Recenzja nowej książki Bronisława Wildsteina

W słowniku politycznym pierwszej dekady III Rzeczypospolitej słowo "dekomunizacja" zajmujeszczególne miejsce. Nie było bowiem w tym okresie znaczącej debaty politycznej, w której pojęcie to niepojawiłoby się bądź jako niespełniony postulat, bądź też jako zarzut czy wręcz obelga. Podobnie jednakjak w przypadku kilku innych budzących emocje pojęć (np. lustracji, kapitalizmu politycznego czykorupcji), głosy uczestników sporu rzadko przyjmowały rozbudowaną, książkową formę. Dlatego zuznaniem powitać wypada wydaną ostatnio przez krakowski Ośrodek Myśli Politycznej książkęBronisława Wildsteina "Dekomunizacja, której nie było". Już sam tytuł książki sygnalizuje główną tezę autora, przekonanego, że brak rzetelnego rozliczenia się zpeerelowską przeszłością zaciążył negatywnie na różnych sferach życia publicznego IIIRzeczypospolitej. Wildstein koncentruje się głównie na opisie przyczyn, które przesądziły o tym, że ludziewywodzący się ze struktur władzy komunistycznej nie tylko bez trudu odnaleźli miejsce w nowejrzeczywistości, ale potrafili zająć w niej tak eksponowane pozycje. Obszernie opisuje powikłane losymajątku PZPR, którego część stała się wianem ułatwiającym postkomunistycznej socjaldemokracjiwstąpienie na nową drogę życia. Sporo uwagi poświęca też analizie pełnej zaniechań działalności rząduMazowieckiego oraz prezydentury Wałęsy, upatrując w nich ważne przyczyny późniejszych sukcesówpostkomunistów. Przyczyn wstrzemięźliwości polityki pierwszego rządu III Rzeczypospolitej wobec pogrążonych wówczasw głębokim kryzysie postkomunistów, Wildstein upatruje zarówno w osobie premiera TadeuszaMazowieckiego, który miał za sobą długoletnią praktykę aktywności w PRL prowadzonej "z pozycjiradykalnie słabszego, uzależnionego od woli komunistycznych dyktatorów", jak i w pewnej naiwnościjego współpracowników. Ci ostatni jego zdaniem "nie docenili zasadniczej cechy biurokracji PRL-u, czylikonformizmu, który w nowych, rewolucyjnych warunkach objawić się musiał w swojej najskrajniejszejwersji. W urzędach trafili na personel, który manifestował posłuszeństwo i gotowość do wykonywaniawszelkich poruczeń. Co więcej, był to personel zorientowany doskonale w biurokratycznych układachswoich urzędów, co wydawało się przedstawicielom nowego rządu przejawem kompetencji". Kto niewierzy w prawdziwość tego wywodu, niechaj sięgnie po opublikowane przed kilku laty wspomnieniaJacka Kuronia czy Krzysztofa Kozłowskiego z okresu, gdy byli ministrami w rządzie Mazowieckiego.Znajdzie tam sporo informacji na temat rozczulających przejawów "lojalności" i "komptencji" starych kadr.Do najciekawszych fragmentów książki Wildsteina należą wywody poświęcone odziedziczonym poczasach PRL układom korporacyjnym, które wydatnie przyczyniły się do zahamowania procesudekomunizacji. Zdaniem autora w czasach rządów PZPR układy środowiskowe stanowiły namiastkęspołeczeństwa obywatelskiego. Jednak po upadku dyktatury stały się - konserwując dawny stan rzeczy -czynnikiem hamującym rozwój zbiorowości i powodującym koncentrację na obronie "wąsko rozumianychinteresów grupowych". Wildstein najwięcej uwagi poświęca w tym kontekście korporacji prawniczej, wktórej - co wyraźnie widać także przy okazji ostatnich bezpardonowych ataków na ministra LechaKaczyńskiego - obok oderwanych od rzeczywistości liberalnych humanitarystów marzycieli nie brakujeteż zasłużonych praktyków stosowania "ludowej praworządności". Nietrudno jednak zauważyć, że tesame uwagi, które Wildstein kieruje pod adresem sędziów i prokuratorów, można odnieść do środowiskakademickich, wojskowych czy urzędniczych. W żadnej bowiem z tych grup zawodowych nie doszło po

Page 393: Binder artykuły

akademickich, wojskowych czy urzędniczych. W żadnej bowiem z tych grup zawodowych nie doszło po1989 r. do zasadniczej debaty nad przeszłością, nie mówiąc już o próbie przedefiniowania swej roli wpaństwie i zmiany odziedziczonych po PRL reguł funkcjonowania.

Podzielając diagnozę Wildsteina co do przyczyn, dla których w Polsce nie doszło do radykalnejdekomunizacji, nie mogę się zgodzić z dwoma, pośrednio głoszonymi przezeń tezami. Po pierwsze,sądzę, że przedstawiony przez niego obraz niepowodzeń Polaków w dziele rozliczania się z peerelowskąprzeszłością jest zbyt jednostronny. Przyznaje się do tego zresztą w ostatnim akapicie książki sam autor,uznając, że "ten opis wielu obserwatorom wydać się może przyczerniony". Tak jest w istocie i to nie tylkodlatego, że - o czym zresztą Wildstein wspomina - udało się uruchomić proces lustracji, a spora częśćnomenklaturowych biznesmenów (jak Wilczek, Sekuła czy Przywieczerski) doznała na wolnym rynkuspektakularnej porażki. Przedstawiony opis jest "przyczerniony" także i dlatego, że w kilku przypadkachWildstein pisze rzeczy, których jako historyk zajmujący się dziejami PRL nie mogę zaakceptować. Takjest gdy (dwukrotnie) informuje czytelników o rzekomo kilkuset ofiarach masakry grudniowej, podczasgdy historykom - od lat zgłębiającym ten temat - nie udało się wyjść poza liczbę 45 zmarłych, z których itak nie wszyscy byli rzeczywistymi ofiarami walk ulicznych. Trudno jest też zgodzić się z twierdzeniem autora, że większość członków PZPR "przystąpiła do niejwbrew swojej woli, a składki traktowała jako haracz składany dysponentom przemocy". Wprawdzie waparacie PZPR rzeczywiście zmagano się z problemem nieustannych zaległości w płaceniu składek, aledo wstąpienia w szeregi raczej zachęcano, kusząc rozmaitymi korzyściami (z awansem na czele) niżzmuszano. Do wyjątków należała sytuacja w wojsku, SB i milicji oraz niektórych urzędach, gdzie istotniebez przyjęcia czerwonej legitymacji trudno było w ogóle utrzymać pracę. Druga wątpliwość co do diagnozy Wildsteina dotyczy stworzonej przez niego hierarchii przyczynzaniechania radykalnej dekomunizacji. Świadomie używam po raz wtóry przymiotnika "radykalna",uznając, że dekomunizacja - choć niewątpliwie ułomna - jednak w ostatniej dekadzie nastąpiła idzisiejsza Polska ma więcej wspólnego z demokratycznymi państwami Zachodu niż z formacjąpaństwopodobną o nazwie PRL. Wprawdzie Wildstein nigdzie nie przedstawia wprost listy rankingowejsił i czynników antydekomunizacyjnych, ale po częstotliwości ich występowania oraz poświęconej imuwadze każdy czytelnik jego książki musi wskazać na pierwszej pozycji "Gazetę Wyborczą".

Daleki jestem od lekceważenia największego polskiego dziennika oraz wykraczających daleko pozadziennikarskie cele aspiracji jego redaktora naczelnego. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, żepokaźna część zorientowanych centroprawicowo publicystów - w tym także Wildstein - dotknięta jestjednostką chorobową, którą określibym jako "demiurgizację Adama Michnika". Jej podstawowymobjawem jest skrzywienie perspektywy, polegające na utożsamianiu wpływu "Gazety Wyborczej" napolską elitę intelektualną (istotnie niezwykle poważnego) z możliwościami jej oddziaływania w podobnymstopniu na życie polityczne, porządek prawny, a nawet kształt gospodarki narodowej. Tymczasem naprzestrzeni ostatnich dziesięciu lat można znaleźć wcale pokaźną liczbę kampanii ideologicznych,politycznych i ekonomicznych, w których poglądy dominujące na łamach "Gazety" poniosły - przynajmniejjak dotąd - porażkę. Tak było m. in. ze sprawą ustawy antyaborcyjnej, lustracją czy też - to już przykład zinnej półki - nieudaną próbą złamania dominacji kadrowej PSL w Najwyższej Izbie Kontroli. Zgadzając się z poglądem Wildsteina, że w kwestii zakresu dekomunizacji zwyciężyła w Polsce linia"Gazety Wyborczej", osobiście skłonny byłbym gdzie indziej poszukiwać najważniejszych przyczyn tegostanu rzeczy. Zainteresowanych odsyłam do wydanej przeze mnie przed trzema laty książki "Pierwszelata III Rzeczypospolitej", gdzie m. in. obszernie omawiam złożone przyczyny sukcesów SLD iKwaśniewskiego w latach 1993-95, które ostatecznie przekreśliły szansę na podjęcie głębszejdekomunizacji. Koncentrując swoją uwagę na postkomunistach oraz dążących do ich pełnej abolicji demoliberałach,Wildstein nie waha się też wskazać, w jaki sposób radykalizm wrogów dekomunizacji generował z koleiradykalizm jej zwolenników. "Ponieważ w ogromnej mierze elita polska wybrała odmowę rozliczeniaprzeszłości (...), odpowiedzią prawicy stał się antyelitaryzm. Przybierał on różne, a często bardzoradykalne formy. Pojawił się tam swoisty rewizjonizm w ocenie historii kultury polskiej, polegający nademaskowaniu twórczości autorów, którzy ulegali miazmatom lewicowym czy >> kosmpolitycznym<< .(...) Pojawiły się próby dezawuowania najwybitniejszych polskich pisarzy czy myślicieli, takich jak Miłoszczy Kołakowski, gdzie prawdziwym zarzutem wobec nich była przynależność do >> niewłaściwego<<środowiska, a reszta była tylko próbą znalezienia uzasadnienia >> środowiskowej<< niechęci". Szkoda, że Wildstein ograniczył swój wywód wyłącznie do sfery kultury, bowiem jego teza, że"radykalizmy napędzają się nawzajem", odnosi się również do sfery czystej polityki. Dowodzą tegochociażby niektóre zgłaszane w pierwszej połowie lat 90. projekty ustaw dekomunizacyjnych, którychutopijny radykalizm był wymarzonym wręcz celem dla ataków lewicy we wszystkich jej odcieniach.

Page 394: Binder artykuły

utopijny radykalizm był wymarzonym wręcz celem dla ataków lewicy we wszystkich jej odcieniach.Dlatego do długiej listy zestawionych przez Wildsteina przyczyn sukcesu przeciwników dekomunizacjidopisałbym fatalne błędy licznych przywódców prawicy, konsekwetnie ignorujących podstawowe regułysocjotechniki - niezbędne w walce o zdobycie dla swoich racji poparcia milionów Polaków, przez bliskopół wieku poddawanych zmasowanej indoktrynacji ze strony specjalistów pracujących w KC PZPR orazMSW. Książka Wildsteina zachęca do lektury konkretnością wywodu, znakomitym stylem oraz ogromną ilościąfaktów, układających się - jak trafnie zauważył Ryszard Legutko - w "kronikę świadomych zaniechań,politycznej bezwoli i zmarnowanych szans". Szkoda tylko, że owa kronika nie została przez autorauporządkowana w sposób bardziej konsekwentny, co pozwoliłoby wyeliminować niektóre powtórzeniaoraz zachować spójność narracji. Nie to wszakże wydaje mi się jej największą słabością. Jest nią wmoim przekonaniu brak czytelnej odpowiedzi na pytanie, w jaki konkretnie sposób należałodekomunizację przeprowadzić. Zarazem jednak mam świadomość, że tej słabości - stojąc na gruncierzeczowej analizy, a nie wishful thinking (myślenia życzeniowego) - tak naprawdę nie sposób byłouniknąć. I w tym właśnie tkwi jeszcze jedna odpowiedź na pytanie o przyczyny porażki zwolennikówdekomunizacji.

* Bronisław Wildstein, "Dekomunizacja, której nie było", Ośrodek Myśli Politycznej, KsięgarniaAkademicka, Kraków 2000

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 395: Binder artykuły

Kulisy - 2003.28.01

ANDRZEJ GASSRedaktor walczący

Adam Michnik

Afera z łapówką, której Lew Rywin miał oczekiwać od spółki Agora za korzystny zapis wustawie o radiu i telewizji, wymknęła się jej bohaterom spod kontroli i przypominaśnieżną lawinę. Z brytyjskiego Times'a świat dowiedział się, że w tle afery jest rywalizacjamiędzy polskim premierem a prezydentem, popieranym przez wpływowego redaktora.

Według jednej z wersji wydarzeń, za aferą kryją się Aleksander Kwaśniewski i Adam Michnik,naczelny wydawanej przez Agorę Gazety Wyborczej. Chodzi o zdyskredytowanie premieraLeszka Millera i utworzenie centrowej partii z niedobitków UW i części SLD, która pójdzie zaAleksandrem Kwaśniewskim. Ile w tym prawdy - nie wiadomo. Nie wiadomo również, czyprzyszłość zastąpi tę wersję wydarzeń jakąś bardziej wiarygodną.

Życiorys z Alei Przyjaciół

"Gdy po śmierci pójdę na Sąd Ostateczny, Święty Piotr spyta mnie: - Co dobrego, synu,zrobiłeś? A ja odpowiem: - Mojego synka Antosia i Okrągły Stół" - powiedział Adam Michnik wgłośnej rozmowie z generałem Kiszczakiem, opublikowanej przez Gazetę Wyborczą.

56-letni dziś Adam Michnik po raz pierwszy zaistniał publicznie w wieku 15 lat, na zebraniuKlubu Krzywego Koła - w miejscu spotkań inteligencji i studentów korzystających zpopaździernikowej "wolności". Jąkający się uczeń wypowiedział się w dyskusji o PRL-owskiejoświacie. Któryś ze starszych dyskutantów zaproponował mu, aby wrócił do szkoły. W obronęwziął go prezes klubu, Jan Józef Lipski. Tak rozpoczęła się ich wieloletnia współpraca iprzyjaźń. W Klubie mógł Michnik poznać innych późniejszych przyjaciół i współpracowników:Leszka Kołakowskiego, Karola Modzelewskiego, Aleksandra Małachowskiego, StefanaKisielewskiego, Antoniego Słonimskiego.

Michnik pochodził z - jak to sam określił - "liberalnej żydokomuny". Matka Helena była przedwojną działaczką socjalistycznej organizacji "Życie". Ojciec, Ozjasz Szechter - wysokiej rangidziałaczem Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Odsiedział w więzieniu osiem lat i byłtorturowany. - Ja tylko sześć i dostałem tylko parę razy w gębę - porównywał się Michnik doojca.

Wojnę rodzice Michnika przetrwali w ZSRR. W Polsce nie zrobili kariery politycznej (matka

Page 396: Binder artykuły

Wojnę rodzice Michnika przetrwali w ZSRR. W Polsce nie zrobili kariery politycznej (matkapisała podręczniki historii dla uczniów i nauczycieli, ojciec pracował w partyjnym wydawnictwie itłumaczył dzieła Marksa), ale należeli do elity. Mieszkali w Alei Przyjaciół, skąd niedaleko doAlei Róż, gdzie rezydowali komunistyczni prominenci. Michnik wspominał, że atmosfera domuskierowała jego zainteresowania ku historii. Fascynowała go m.in. Róża Luksemburg.

Kluczem do poglądów i środowiska Michnika, zdaniem Jarosława Kaczyńskiego, byłyznajomości wyniesione z Alei Przyjaciół. - Przecież jak Michnik szedł ze mną tamtędy, to codrugiemu człowiekowi podawał rękę, a później mnie pytał: "Wiesz, kto to jest? " i wymieniałnazwiska, które się jednoznacznie kojarzyły. Z tego pokolenia (według niego była to "resztówkaKomunistycznej Partii Polski, a wszystko wskazuje, że formacja czysto enkawudowska" - przyp.A. G.) pochodzili rodzice wielu obecnych czołowych działaczy środowiska Unii Demokratycznej iGazety Wyborczej oraz znanych dziennikarzy prasy i telewizji - napisał obecny lider Prawa iSprawiedliwości w książce "Czas na zmiany".

Miał dwóch braci. Po ojcu - Jerzego (w 1957 roku wyjechał z Polski), a po matce - Stefana(wyjechał z Polski w 1969 roku). Stefan, mając niewiele ponad 20 lat, robił karierę wbierutowskim sądownictwie wojskowym. Ma na sumieniu kilka wyroków śmierci. "Walono wniego, żeby zdyskredytować mnie" - zapewniał Michnik. "Nie jest moją sprawą rozliczaćwłasnego brata" - dodał w książce "Między panem a plebanem".

Gdy władze rozwiązały Klub Krzywego Koła, Michnik wraz z Janem Grossem (po latachautorem głośnej książki o Jedwabnem) i Janem Kofmanem założyli Klub PoszukiwaczySprzeczności. Choć patronował temu przedsięwzięciu partyjny filozof Adam Schaff, władzeszybko spotkań klubowiczów zabronili.

Gdy w 1964 roku Michnik zdał maturę, w nagrodę rodzice wysłali go w podróż po Europie. PodParyżem odwiedził Jerzego Giedroycia, szefa Kultury, z którym toczył długie rozmowy. WMonachium zawitał do Radia Wolna Europa. Wartownik zatelefonował do Jana Nowaka-Jeziorańskiego, czy może wpuścić 18-letniego młodzieńca z paszportem PRL. Wizyta, jak piszeNowak we wspomnieniach, była nie zapowiedziana.

Zapytany, co go sprowadziło do RWE, odpowiedział: "Ciekawość, chęć poznania z pierwszejręki poglądów ludzi, których przedstawia się w Polsce jako demonów, wrogów państwa,agentów i wyrobienie sobie o nich niezależnego sądu". Nowaka uderzyło "niezwykłeprzywiązanie do idei, której był bez reszty oddany". Był to socjalizm. "Michnik chciał socjalizmuopartego na demokracji i pluralizmie poglądów".

Przypalona zupa od Kiszczaka

Po powrocie Michnik zaczął studia na wydziale historii, wkrótce wybił się na czoło grupydyskusyjno-towarzyskiej, zwanej komandosami, w której byli także między innymi: SewerynBlumsztajn, Jan Gross, Jan Lityński, Robert Mroziewicz i Barbara Toruńczyk.

Gdy w lipcu 1965 roku sąd skazał Kuronia i Modzelewskiego za opublikowanie "Listu otwartegodo członków POP PZPR i członków organizacji uczelnianej ZMS na UW" na 3 i 3,5 rokuwięzienia, Michnik w sądzie z ławki intonował "Międzynarodówkę".

W 1968 roku komandosi wraz z Michnikiem protestowali przeciwko zdjęciu teatralnegospektaklu "Dziadów", który władze uznały za antysowiecki. Michnika i jego przyjaciela HenrykaSzlajfera wyrzucono z uczelni. Wywołało to zamieszki na Uniwersytecie Warszawskim.

Gdy zaczęła się antysemicka nagonka i masowa emigracja ludzi pochodzenia żydowskiego,ojciec Michnika namawiał go na wyjazd z kraju. Jednak młody Adam postanowił zostać, gdyż -jak twierdził - nie mógł wyjechać, skoro w jego obronie studenci protestowali. Został skazany na

Page 397: Binder artykuły

trzy lata więzienia. Głównym punktem aktu oskarżenia był wywiad o marcowych zamieszkachdla francuskiego korespondenta.

Twierdził, że w więzieniu utracił wiarę w komunizm, bo okazało się, że w wydaniu polskim jestantysemicki. Po wyjściu z więzienia, pracował w zakładach imienia swej idolki z wczesnejmłodości - Róży Luksemburg. W 1973 roku pozwolono, mu jako eksternowi, dokończyć studiana uniwersytecie w Poznaniu. Został sekretarzem Antoniego Słonimskiego.

W 1976 roku, po protestach w Radomiu i Ursusie, Michnik znalazł się w gronie ludzi, którzypowołali Komitet Obrony Robotników. - Wtedy najważniejsze były pryncypia, takie jakprzyzwoitość, honor, godność, hołdowanie prawdzie - wspomina Zbigniew Bujak. - Toczyliśmydyskusje, czy taktyka daje jakieś nadzieje. Odpowiedzi nie było. Drogowskazem był dla nastekst Vaclawa Havla "Siła bezsilnych", dyskutowany w opozycyjnych środowiskach polskich,czechosłowackich, węgierskich. Historia potwierdziła, że mieliśmy rację. W 1980 roku robotnicynie mieli wątpliwości, do kogo można mieć zaufanie.

Gdy w 1980 roku powstała Solidarność, Michnik został doradcą Regionu Mazowsze. Wspominałpóźniej: "Byłem w obrębie frakcji anty-Wałęsowskiej". Uważał, że Wałęsa zmierzał wSolidarności do "modelu sułtańskiego, dyktatorskiego".

13 grudnia 1981 roku Michnik został internowany. Więziono go w Białołęce i Mokotowie. Napisałwtedy "Listy z Białołęki" - analizę sytuacji w Polsce. W jednym z listów przyrównał to, co sięstało do ataku gangsterów (generałów) na wariatów (Solidarność). W 1983 roku generałCzesław Kiszczak, przez odwiedzającą Michnika Barbarę Szwedowską, przekazał mupropozycję wyjazdu "na jakiś czas" za granicę, bo inaczej czeka go proces i wiele lat wwięzieniu. Michnik zareagował pełnym furii listem. Nazwał ekipę Jaruzelskiego "pozbawionymihonoru świńtuchami", a Kiszczaka "durniem".

Kiszczak powiedział wtedy arcybiskupowi Jerzemu Dąbrowskiemu: "Sytuacja Michnika jestspecyficzna. Pisze listy do Wolnej Europy i ubliża mi. Uważa, że go wciąż prześladujemy,specjalnie mu podajemy przypaloną zupę".

Naczelny parapolityczny

Gdy rozpoczęły się obrady Okrągłego Stołu, Michnik oświadczył pryncypialnie: - Zgoda naprezydenta w osobie generała Jaruzelskiego oznaczałaby uznanie, że 13 grudnia był potrzebny.Dla Solidarności jest to nie do przyjęcia.

W kilkanaście dni później miał już inne zdanie o Jaruzelskim, uważał, że tylko on ze swoimautorytetem mógł być rozjemcą. Po obradach Michnik otrzymał od Wałęsy stanowisko redaktoranaczelnego Gazety Wyborczej. Opublikował artykuł "Wasz prezydent, nasz premier". Jaruzelskizostał prezydentem.

- Rozmawiać, dogadywać się, to najważniejsza wartość politycznego zachowania - tak ZbigniewBujak ocenia dziś kompromis Okrągłego Stołu. - Bilans tego, co zrobiliśmy jest dodatni.

Stanisław Remuszko, dziennikarz pierwszego zespołu GW, autor książki o Gazecie, znaMichnika od 1968 roku. - Od Okrągłego Stołu on zaczął się zmieniać. Odczuwało się, że majakąś misję do spełnienia. Do dziś ta przemiana jest dla mnie zagadką. Pierwsza hipoteza - towładza. Sądzę, że po dogadaniu się przy Okrągłym Stole Adam realizuje to, co ustalono - mówiRemuszko.

W październiku 1990 roku Michnik zamieścił artykuł "Dlaczego nie oddam głosu na LechaWałęsę". Kandydatowi na prezydenta zarzucił "antyinteligencki populizm i antysemickie fobie".

Page 398: Binder artykuły

Poparł Tadeusza Mazowieckiego w wyborach. "Czuj się odwołany" - zarządził Wałęsa, szefSolidarności i chciał odebrać Michnikowi kierowanie GW, uważaną za głos związku. Okazałosię, że Wyborcza należy do prywatnej spółki. Można było tylko odebrać jej emblemat związku.

Swoją współpracę z Wałęsą Michnik podsumował w "Między panem a plebanem" - "... dopókigrał przeciwko komunie, pomagałem mu jak mogłem. Ale potem zaczął grać o swoje. I tu sięnasze drogi rozeszły".

W latach 1989-1991 Michnik był posłem. Potem nigdy nie kandydował, chociaż mając za sobągazetę bez problemów wywalczyłby sejmowy fotel. - Ale od dawna pełni on rolę parapolityczną -uważa Tomasz Wołek, były naczelny Życia. - Zawsze redaktor naczelny, publicysta, jest takżepolitykiem. Może wywierać większy wpływ, niż gdyby politykiem był formalnie.

Tak też było, gdy GW walczyła przeciwko lustracji, ścigała polskie wady: ksenofobię,antysemityzm; popierała Unię Wolności, głosiła zakończenie rozliczeń z epoką PRL.

Gdy w 1992 roku we Francji Wojciech Jaruzelski opublikował wspomnienia, okazało się, żezamyka je wywiad generała z... Michnikiem. Niedawny opozycjonista twierdził, że 13 grudniamógłby zastrzelić Jaruzelskiego, ale teraz wie, że ocalił on Polskę od sowieckiej interwencji,więc trzeba rozmawiać bez nienawiści.

Sędzia, alfa i omega

"Ostatnio nie bardzo przyjaźnię się z Michnikiem. Widujemy się raz na pół roku i raczej siękłócimy" - napisał Stefan Kisielewski pod koniec życia. Michnik uznawał Kisielewskiego zajednego ze swoich mistrzów. Często można ich było zobaczyć dyskutujących przy koniaku wwarszawskiej kawiarni "Na Rozdrożu". "Kochałem go niemal w czasie KOR-u, to było wspaniałe.Natomiast to, co on teraz mówi i pisze, jest bardzo często bez sensu. (...) Ten dzisiejszy Michnikto totalitarysta. Demokratą jest ten, kto jest po mojej stronie. Kto ze mną się nie zgadza, jestfaszystą i nie można mu podać ręki. A tylko Michnik wie, na czym polega demokracja itolerancja. On jest tutaj sędzia, alfa i omega" - pisał Kisielewski.

- Do końca między nimi nie zmieniły się relacje międzyludzkie, a była tylko polemika o poglądy -mówi Jerzy Kisielewski, syn Stefana. - Ojciec nie uznawał "jedynie słusznych" poglądów. Niedoszło jednak do zerwania czy rozstania z Michnikiem. To były spory, dyskusje.

Ostateczne rozstanie z Wałęsą, ojcem chrzestnym Antosia, syna Michnika, nastąpiło najpewniejw 1995 roku, gdy GW opublikowała ich rozmowę. "Lechu", "Adasiu" - mówili do siebie. Wałęsarozluźniony, gadał, co mu przyszło do głowy. Został ośmieszony. Była to - twierdził rzecznikWałęsy - rozmowa prywatna, nie do druku, bez autoryzacji.

W 2001 roku GW opublikowała na 16 stronach rozmowę z generałem Kiszczakiem. -Generałowie odkupili swe grzechy? - padło pytanie. - Sto tysięcy razy - odpowiedział Michnik.

- Żadnych rozliczeń nie powinno być? Żadnych sądów? - Z nimi nie. Z nimi zamykamyrachunek, wojna skończona.

Kiszczak stwierdził, że układ zawarty przy Okrągłym Stole został przez "stronę rządową"dotrzymany.

- To dlatego ja pana, generale, bronię jak niepodległości. Bo pan był uczciwy - podsumowałMichnik.

Morderczą ocenę Adama Michnika dał, słynący pod koniec życia z jednoznacznych wypowiedzi,

Page 399: Binder artykuły

Zbigniew Herbert w filmie "Obywatel poeta" (obaj kiedyś się wzajemnie cenili):

- Michnik jest manipulatorem. To człowiek złej woli, kłamca, oszust intelektualny.

- Kiedy Michnik mówi o zakończeniu podziałów w Polsce na dawną opozycję i postkomunistów,ma rację - mówi dziś Stefan Niesiołowski, prawicowy polityk i publicysta. - Taki podział miałrację bytu jeszcze pięć lat temu, ale dziś jest anachronizmem. Stąd rozmowy Michnika zJaruzelskim i Kiszczakiem. Nie akceptowałem tego. Ale taka jest koncepcja Michnika. Nie masensu prowadzić sporów, gdy Samoobrona i Liga Polskich Rodzin są zagrożeniem i niszcządemokrację w Polsce. Dziś liczy się podział na populistów i zwolenników wejścia do UniiEuropejskiej. Inne podziały są dziś mniej istotne.

Zaklęty krąg

Nie udało się nam porozmawiać z Adamem Michnikiem. Poinformował, że będzie to możliwedopiero, gdy złoży zeznania przed sejmową komisją śledczą.

- Publikując rozmowę z Rywinem, Michnik po raz pierwszy przełamał zaklęty krąg niemożności -ocenia Stefan Niesiołowski. - Tego typu korupcyjne rozmowy w polityce i biznesie odbywały sięwiele razy, mówiono o tym wielokrotnie, ale zawsze kończyło się niczym. Michnik zrobił bardzodobrze, drukując artykuł o tej sprawie, bo albo z korupcją się walczy, albo nie. Czy jest toelement szerszej gry? Sądzę, że nie.

Jednak Andrzej Drzycimski, były rzecznik Lecha Wałęsy, dziennikarz, specjalista PR, jestzszokowany metodami dziennikarskimi Michnika.

- Tej klasy dziennikarz nie powinien używać metod służb specjalnych - uważa Drzycimski. - Wtej sprawie nie mamy do czynienia z dziennikarstwem, ale z czymś innym, być może próbąodwrócenia uwagi.

Czy kiedyś dowiemy się, jak to z aferą Michnik-Rywin było? Na razie Michnik przyznał się, żejego błędem było niezawiadomienie prokuratury i tłumaczy, gdzie tylko może, że nie miałżadnych złych zamiarów w stosunku do premiera; Rywin pisuje przepraszające listy, a z kręgujego znajomych dochodzą wieści, że ma własne nagranie rozmowy z Michnikiem i w swoimczasie je ujawni. Powolna - zwykle - prokuratura bierze się ostro do pracy, a Sejm III RP - po razpierwszy w swoich dziejach - powołuje komisję śledczą. Opinia publiczna zaś coraz mniejrozumie z afery wywołanej przez publikację w Gazecie Wyborczej. Michnik zdecydował sięnawet na osobiste upokorzenie: do siedziby Gazety Wyborczej przy ulicy Czerskiej zaprosiłMarka Barańskiego, naczelnego postkomunistycznej Trybuny, symbol propagandy stanuwojennego, i zapewniał go, że nie jest intrygantem politycznym.

Życie dla polityki

O życiu prywatnym Michnika niewiele wiadomo. Od śmierci rodziców mieszka samotnie w 100-metrowym mieszkaniu po rodzicach w Alei Przyjaciół. Ludzie, którzy w nim byli, opowiadają, żejest to mieszkanie intelektualisty, wszędzie regały z książkami i papierami. Pod szklaną tafląpokrywającą stary, stylowy stół w największym pokoju leżą dziesiątki fotografii. Ostatnie zwycieczki z synem do Grecji.

Michnik unika noszenia krawatów i garniturów. Nie gardzi dobrym alkoholem. Dużo pali. Wburzliwych studenckich czasach prowadzał się z Barbarą Toruńczyk, ładną panną, studentkąsocjologii, córką Henryka Toruńczyka, "dąbrowszczaka", pierwszego dowódcy WojskWewnętrznych (przekształconych w Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego) . Do dziś redagujeona snobistyczne - w dobrym tego słowa znaczeniu - Zeszyty Literackie. Michnik nigdy nie

Page 400: Binder artykuły

założył rodziny. Nawet z matką swojego dziecka nie związał się formalnym małżeństwem. Synaurodziła mu Barbara Szwedowska z Sopotu, prawniczka, nazywana kiedyś "prokuratoremSolidarności".

- To wspaniała kobieta, on jej wiele zawdzięcza, dała mu syna i wychowała go - mówi ZbigniewBujak, ale jest dyskretny. Syn Michnika, urodzony w drugiej połowie lat 80., otrzymał imię Antonina cześć Słonimskiego. Antoniego chrzcił prałat Henryk Jankowski, a rodzicami chrzestnymibyli: Lech Wałęsa i żona Bujaka.

Matka z synem mieszkają w Sopocie, ojciec dojeżdża do nich na weekendy, zabiera syna nawakacyjne podróże do ciepłych krajów, do których ostatnio jeździ coraz częściej.

Przy pisaniu materiału korzystałem z: Adam Michnik: "Cienie zapomnianych przodków", 1978;Adam Michnik: "Listy z Białołęki" (bez daty wydania) ; Adam Michnik: "My ludzie Solidarności",1985; Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski: "Między panem a plebanem", 1995;Jacek Kuroń: "Wiara i wina: do i od komunizmu" 1989; Jacek Kuroń: "Gwiezdny pył", 1991;Witold Jedlicki: "Klub Krzywego Koła",1989; Jerzy Eisler: "Marzec 1968. Geneza. Przebieg.Konsekwencje", 1992 oraz teksty Adama Michnika i rozmowy z jego udziałem publikowane wGazecie Wyborczej w latach 1990-2003.

NAGŁY UPADEK ADAMA M. - antologiatekstów

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 401: Binder artykuły

Res Publika - luty 2001 r.

Dyskusja redakcyjna:Nasz postmoralny niepokój

Przedwiośnie

W dyskusji redakcyjnej udział biorą: Ireneusz Białecki, Dariusz Gawin, Jerzy Jedlicki,Marcin Król, Andrzej Leder, Teresa Oleszczuk, Michał Warchala i Marek Zaleski

Marcin Król: Czy my, ale tak naprawdę, mamy dziś poczucie, że niesprawiedliwość społecznajest skandalem? W moim przekonaniu wrażliwość na niesprawiedliwości losu zanika, to znaczyzanika głębokie poczucie oburzenia na tę niesprawiedliwość. Nie ma powszechnego oburzeniaspołecznego wobec faktu, że żyjemy w kraju, w którym czterdzieści procent ludzi jest na granicyubóstwa. Powiedziałbym, że to skutek rozwoju radykalnego ideologicznego liberalizmu ineoliberalizmu gospodarczego. Za to chętnie dziś racjonalizujemy sobie fakt istnienianiesprawiedliwości społecznej. Mamy na to dwa sposoby. Po pierwsze, uważamy, że przecieżzanikły już skrajne formy niesprawiedliwości, że zostały złagodzone do poziomuakceptowalnego w świecie cywilizowanym - tortur już się nie stosuje, daje się zasiłki, ludzie wświecie zachodnim na ogół nie umierają z głodu. Dajemy sobie radę z własnymi uczuciamiwobec niesprawiedliwości społecznej, pakując ją w kolorowy papier i przewiązując różowąwstążeczką. A drugi sposób to najzwyczajniejsze wyrzucanie tego poza obszar naszej uwagi,czego przykładem jest usunięcie z pamięci społecznej grozy czarnej Afryki. Nikt z nas nie wie,co się dzieje w Czadzie na przykład i mało kogo to w dodatku obchodzi. Powinno nas obejść, coz tego może wynikać. Jakie są potencjalne konsekwencje nieobecności oburzenia z racjiniesprawiedliwości społecznej, która, moim zdaniem, narasta - nie wiem. Ale czy możliwy jestdalszy rozwój cywilizacji europejskiej w wersji neoliberalnej bez narażenia tej cywilizacji nawewnętrzny rozkład i wybuch? Czy jest to jedyna droga, jaką możemy się posuwać?

Marek Zaleski: Dobre pytanie! Równie ciekawe jest, jak próbujemy na nie odpowiadać.Niebawem wchodzi na ekrany film Filipa Bajona według powieści Przedwiośnie StefanaŻeromskiego. Na ile możemy mówić dziś językiem Żeromskiego? Czy Przedwiośnie jestpomocne w debacie o nas samych i problemie społecznej niesprawiedliwości? Julian Brun(Bronowicz), krytykując Żeromskiego tuż po ukazaniu się powieści, dowodził, że wiara Gajowca(i samego pisarza) w znalezienie szczęśliwego rozwiązania jest wiarą w cuda. Bo Gajowiec

Page 402: Binder artykuły

wierzy w szczęśliwą koniunkturę dla Polski: pierwszym cudem było odzyskanie niepodległości,drugim odparcie bolszewickiej nawałnicy, a trzecim będzie wielkie odrodzenie moralne.Przedwiośnie to książka o dramacie braku wielkiej idei. Czy dziś nie mamy do czynienia zpodobnym dramatem, dramatem braku projektu społeczno-ekonomicznego i nowego języka dlaartykułowania naszych postulatów, gdy mowa o społecznej niesprawiedliwości? Języka, którynie byłby językiem jeremiady i pobożnych życzeń. Język społecznej rewindykacjiskompromitował się przez krach ustrojów "państw socjalistycznych". Czy dziś brak takiegoprojektu i języka nie jest następstwem zwycięstwa myślenia ekonomicznego nad politycznym?Czy w obawie przed przemocą jakichś systemowych rozwiązań politycznych nie staliśmy sięofiarami języka przemocy ekonomicznej, rzekomo jedynie słusznych i apolitycznych racji? Czyzmiana tego stanu rzeczy nie graniczyłaby ze zmianą paradygmatu myślenia? Krytycykapitalistycznego (i postkapitalistycznego) społeczeństwa mówią, że w takim społeczeństwiecele polityki nie odnoszą się do człowieka jako obywatela czy osoby, ale jak do producenta ikonsumenta. Ludzi edukuje się po to, by produkowali i zapewniali sprawne funkcjonowaniemachiny produkcyjnej, i po to, żeby w czasie wolnym mogli skonsumować to, co wyprodukowali.To horror. Główne problemy polityczne dotyczą nie wolności człowieka, ale jego potrzeb, które"gdy zawierza się jedynie mechanizmowi rynku" jak się okazuje, nie mogą zostać zaspokojonetak, by stało się zadość wymogom społecznej sprawiedliwości. Czy triumf kryteriumekonomicznego nad politycznym nie daje o sobie znać w tym, co proponują nam zwolennicyglobalizacji?

Andrzej Leder: Ciekawe są te strategie wypierania, zapominania o problemie. Sposóbmówienia o niesprawiedliwości społecznej czy, bardziej konkretnie, o nędzy i biedzie bardzo sięw trakcie XX wieku zmienił. Wrażliwość społeczna, która jeszcze na początku wieku byłaoburzeniem, poczuciem, że nędza jest skandalem, została zamieniona na coś w rodzajumiłosierdzia albo wrażliwości, powiedziałbym, sentymentalnej, która cechuje również ruchypolityczne, a szczególnie nową zachodnią lewicę. To poczucie, że trzeba się opiekowaćsłabszymi przy jednoczesnym przekonaniu, że ci słabsi są upośledzeni. Większą uwagę skupiasię na problemach małych grup ludzi mniej lub bardziej dyskryminowanych w obrębie bogatychspołeczeństw, jak choćby mniejszości seksualnych czy upośledzonych, niż na problemach,które są przecież uderzające - zwykłej biedzie czy różnicy poziomów życia świata zachodniego itych krajów, które dawniej nazywano Trzecim Światem. Poza tym ta uwaga skupiona jest natych, którzy pokrzywdzeni są z powodów jakby naturalnych jak ci, których dotknęło kalectwo. Owiele mniej uwagi mamy dla niesprawiedliwości społecznej. Oczywiście, wszelka dyskryminacjajest niedopuszczalna, ale mam wrażenie, że często taka głośna koncentracja, szczególnienowej lewicy, na problemach mniejszości czy ludzi chorych w gruncie rzeczy jestusprawiedliwieniem dla opuszczonych rąk wobec skandalu wielkiej nędzy, jest takim listkiemfigowym, mówiącym: "no przecież zwalczamy dyskryminację!". Ale za tym kryje się akceptacjatakiej filozofii, że jeśli ktoś jest zdrowy i nie należy do mniejszości, a jest w nędzy, widać to jegowina i społeczeństwo nic nie jest tu winne. Jest to filozofia liberalna. I w tym sensie mamwrażenie, że nowa lewica, w gruncie rzeczy, w pełni zaakceptowała fakt nędzy, tylko go łagodzidziałalnością charytatywną. Co się stało? Dlaczego ta wrażliwość z oburzenia, z poczucia, że toskandal, stała się wrażliwością altruistycznie charytatywną?

Marcin Król: Żeby wrócić do Przedwiośnia i tych trzech cudów, o których mówił Marek Zaleski.Myśmy teraz dwa cudy też przeżyli: odzyskanie niepodległości i rozwój gospodarczy. Atrzeciego nie ma. Nie ma ciągle tego, czego szukał Gajowiec: w jaki sposób mamy być razem?Świat neoliberalny, w którym żyjemy, jest na dłuższą metę nie do zniesienia. Ten świat o czymśzapomniał. Nie będę roztrząsał tego, czy musiał zapomnieć, czy to było nieuchronne, czywynikło ze świadomej decyzji wielu podobno mądrych ludzi. Moim zdaniem niesprawiedliwośćspołeczna narasta. W Polsce widać to w sposób szczególny. To krzyk, który chociaż trzebachcieć usłyszeć. Zarówno lewica, jak i prawica w Polsce starają się tego krzyku nie słyszeć.

Michał Warchala: Najbardziej istotnym wyróżnikiem języka neoliberalnego jest zawarte w nim

Page 403: Binder artykuły

przekonanie o absolutnej nieuchronności procesu - na przykład globalizacyjnego. I dlatego jestto język paraliżujący jakąkolwiek wrażliwość. Ten język "konieczności" mówi nam, że procesuzatrzymać się nie da, że żyjemy w niepowstrzymanym potoku, który wyrzuca biednych nabrzegi, a istniejące (i stale rozszerzające się) obszary nędzy są czymś "naturalnym", zjawiskiem,z którym nie ma sensu walczyć. A więc jakikolwiek krzyk wydaje się czymś beznadziejnym albowręcz groźnym, groźną utopią zagrażającą "naturalnemu" ładowi. Z drugiej strony mamywspomniany już przez Andrzeja Ledera nowolewicowy dyskurs, który skupia się na rozmaitychgrupach mniejszościowych, które traktuje jako upośledzone i którym pragnie zapewnić (głównieideologiczną) "opiekę". Niestety często towarzyszy temu praktyczna afirmacja neoliberalnegomodelu społeczeństwa. W sumie te dwa zjawiska sprawiają, że jakikolwiek protest albo jawi sięjako coś kompletnie beznadziejnego, albo wygląda na hipokryzję. No bo jeśli na przykład jakiśprofesor wykładający na wielkim bogatym uniwersytecie, na przykład w Ameryce, zaczynamówić o krzywdzie i "marginalizacji", używając jeszcze w dodatku tego nowolewicowego języka,to nie mogę niestety oprzeć się wrażeniu, że to hipokryta.

Jerzy Jedlicki: Dlaczego?

Michał Warchala: Bo trzeba próbować rozbić neoliberalną narrację i budować alternatywnestruktury, a do tego nie wystarczą ogólnikowe ideologiczne deklaracje na temat "dominacji" i"marginalizacji".

Andrzej Leder: Zaangażowanie społeczne jeszcze kilkadziesiąt lat temu wyrażało się nie tylkoposiadaniem jakiegoś poglądu, ale zaangażowaniem osobistym, politycznym albo po prostużyciowym. Przecież naprawdę socjaliści szli do fabryk organizować związki zawodowe. Ludziecoś robili, nie tylko mówili. Dziś, nawet jeśli kogoś obchodzą sprawy ludzi biednych, to tylko nazasadzie sentymentalnego poruszenia. Działania nie ma. Kiedyś zaangażowanie społecznebyło działaniem, dziś jest obserwowaniem i co najwyżej posiadaniem opinii.

Teresa Oleszczuk: Nigdy nie poświęcano tyle wysiłku intelektualnego na poszukiwaniastrukturalnych rozwiązań problemów społecznych jak dziś. Klęską jest brak miejsca naposzukiwania emocjonalne, na zwykłe działania, zwykłe gesty solidarności, na które, w moimprzekonaniu, każdego byłoby stać.

Marek Zaleski: Ale też odnoszę wrażenie, że nie ma żadnego projektu społecznego.Filozofowie ostrzegają nas przed wielkimi projektami społecznymi, bo żaden wielki projektspołeczny w przeszłości się nie sprawdził. Może projekt globalizacji jest pierwszą zwycięskąwielką opowieścią o przyszłości, która wychodzi dziś z tygla krytyki filozofii społecznej?

Michał Warchala: Boję się narracji, która używa pojęcia nieuchronności. Co znaczy, żemożemy wierzgać, ale nic nie możemy naprawdę zrobić. To oznacza koniec dyskusji, bowszelkie głosy są albo głosami wołających na puszczy, albo, jak mówiłem, pachną hipokryzją.

Marcin Król: Z tym że w tym wszystkim lepsza hipokryzja niż jej brak. Na początku XIX wiekunie było hipokryzji i nikt się niczym nie przejmował. A czy wiecie, ile jest dziś w Polsce dzieci nagranicy niedożywienia? Ocenia się (dane według lewicowców z Unii Pracy), że trzydzieści pięćprocent. W zamożnej Anglii dwadzieścia procent. To straszne. Dla mnie to krzyk. Co możnazrobić? Wy mówicie: nie ma innej ewentualności. Otóż są. Po pierwsze, o tym mówić, bo się niemówi! Po drugie, czy rzeczywiście neoliberalizm to jedyna droga rozwoju świata? Świat nie jesttak zbudowany, że nie ma innych dróg, nic nigdy nie jest nieuchronne, chyba że dlaprawdziwego fatalisty, ale tacy już nie istnieją. Zadaniem myśli politycznej i społecznej jestszukanie innych dróg niż ta domniemanie nieuchronna. Moja matka była dość zamożna, ajednak uczyła przed wojną trzy razy w tygodniu pisać dorosłych niepiśmiennych. Takapepeesowska postawa. Oczywiście tak się tego dziś nie rozwiąże. Musi być wola polityczna, anie tylko dobra wola dobrej pani. Słyszymy, że Kościół zawiązał fundację i pięćset dziecidostanie stypendia. Szczęść Boże, ale pięćset dzieci? Co to jest w skali Polski? Tymi metodami

Page 404: Binder artykuły

nic się nie rozwiąże. A metodami odgórnymi, politycznymi może tak.

Jerzy Jedlicki: Wcale nie podzielam poglądu, że poczucie solidarności słabnie albo żezastąpiło je miłosierdzie i działalność charytatywna. Gdybym tu mógł zrobić dłuższy historycznywywód, to bym udowodnił, że jest akurat odwrotnie. Dawniej ludzka solidarność była bardzoograniczona terytorialnie i stanowo. Kościół troszczył się o biednych, ale nie uważał bynajmniej,że nędza jest skandalem. Przeciwnie, przekonanie, że biedni są potrzebni bogatym dozbawienia, miało umocowanie w doktrynie Kościoła. Rozwój kapitalizmu, przynajmniej w jegofazie dojrzałej, był - jak to powiedziała Orzeszkowa o wieku XIX, broniąc go przed krytykamirównie zaciętymi jak krytycy XX wieku "wiekiem rozwoju współczucia". Moim zdaniem miałasporo racji, bo wprawdzie kontrasty społeczne rosły, ale rozszerzało się również poczuciesolidarności, stopniowo wykraczając poza własny stan i miasteczko, chociaż rzadko obejmującludzi innego narodu i wiary. Wraz z tym rosło jednak, rzecz jasna, także poczucie bezradności,bo coraz większe były obszary niedoli, których Europejczycy stawali się świadomi. Tębezradność na krótko uśmierzały ruchy protestu: bunty chłopskie, pierwociny socjalizmu. Wewszystkich zresztą epokach dochodziło do rozpaczliwych buntów, mniej lub bardziejnasyconych ideologią, bo łatwo było uwierzyć, że nędza i cierpienie są wynikiem złych urządzeńspołecznych. Często były rzeczywiście świadectwem krzywdy, tyranii i wyzysku. Ale przecież sąna świecie nieszczęścia, których nie można kłaść na karb niesprawiedliwości. Powodempoczucia bezsilności było i to, że owe rewolucyjne bunty okazywały się niezbyt produktywne.Lepsze efekty przynosiła zwykle taktyka kompromisowa i rozsądnie obmyślona pracaspołeczna. Dziś, kiedy dzięki telewizji jesteśmy świadomi ogromu nieszczęść ludzkich na całymświecie, wiemy również, że wysiłek państw, społeczeństw i fundacji, aby te nieszczęścia choćtrochę złagodzić, jest większy, niż był kiedykolwiek w historii ludzkości. Nie widzę więcpowodów do tak bezwzględnego oskarżania naszych czasów. Co prawda, społeczeństwa nadorobku są na ogół bardziej pazerne i egoistyczne, więc w Polsce wrażliwość społeczna jeststosunkowo słaba. Większą wrażliwością społeczną mogą pochwalić się kraje bogate, bodopiero powyżej pewnego poziomu zamożności społeczeństwo skłonne jest troszczyć się oinnych: dlatego w Ameryce łatwiej wyzwolić jakąś altruistyczną inicjatywę niż u nas. Do czasu,mam nadzieję.

Ireneusz Białecki: Demokratyzacja i regulacja rynkowa prowadzą do indywidualizacji. Każdysiebie sam ustanawia. Tożsamość staje się tożsamością jednostkową coraz mniej rozciąganąna rodzinę i szersze grupy społeczne. Nie ma poczucia, że trzeba się z kimś podzielić, ale nieoznacza to, że nie ma wrażliwości. Przecież indywidualizm to nie to samo co egoizm. Potężneorganizacje, które dyktują ton dyskursu, jak na przykład Bank Światowy, stawiają sobie zagłówny cel rozwiązanie problemu ubóstwa. I mobilizacja jest dziś większa, i skuteczność.

Jerzy Jedlicki: Jak w ogóle można rozmawiać o wrażliwości społecznej bez zastanowienia sięnad tą gigantyczną pracą, jaką wykonują organy ONZ: mam na myśli Fundusz PomocyDzieciom (UNICEF), Światową Organizację Zdrowia (WHO), Organizację do spraw Wyżywieniai Rolnictwa (FAO), Urząd Wysokiego Komisarza do spraw Uchodźców i inne. A na mniejsząskalę pracę setek takich ochotniczych stowarzyszeń jak Lekarze bez Granic albo nasza PolskaAkcja Humanitarna. To przecież w sumie wielka rzesza ofiarnych ludzi z inicjatywą, którzyzarażają innych swoim przykładem.

Ireneusz Białecki: Nigdy dotąd tak liczne grupy ludzi nie żyły na koszt innych jak teraz. Toczegoś dowodzi.

Marcin Król: W myśleniu liberalnym pojawił się strach przed nowymi doświadczeniami. Strachprzed wyraźnymi, stanowczymi, radykalnymi próbami zmienienia czegokolwiek. Tospowodowało z kolei taki stan rzeczy, o którym mówił Michał Warchala. Że jesteśmy w stanieniby-liberalnej nieuchronności. Fakt, że komunizm się zawalił i parę innych tego rodzaju prób namniejszą skalę, również, wcale nie świadczy o tym, że wszystkie ewentualne próby po pierwsze,

Page 405: Binder artykuły

zostały wyczerpane, a po drugie, że nigdy się nie powiodą. Pogląd, że taka próba się niepowiedzie, to pogląd niebezpiecznie neoliberalno-konserwatywny, który wpędza nas w ramionaorganizacji światowych, w ramiona kolejnych rządów, a im chodzi tylko o to, żebyśmy płacili impodatki, a oni za nas wszystko zrobią. A rzeczywiście robią?

Marek Zaleski: I dlaczego my mamy myśleć, że oni dobrze to za nas wymyślą? Może osiekonfliktu będą się układały wcale nie tak, jak owe organizacje sobie wyobrażają? Może sytuacjawcale nie rozwinie się wedle neoliberalnego scenariusza?

Jerzy Jedlicki: Wielkie problemy społeczne mają to do siebie, że w ogóle nie ma dla nichfinalnych rozwiązań. Nie ma finalnego rozwiązania problemu nędzy, chorób i starości, tak jaknie ma rozwiązania problemu śmierci. Można się starać, żeby ludzie żyli trochę dłużej i trochęlepiej, ale nie można obiecywać, że nikt nie będzie niedołężny. Trzeba stale starać się nieśćulgę ludzkim cierpieniom, ale bez wiary, że kiedykolwiek się je usunie. Z tym "godzeniem się znieuchronnością", które tu krytykujecie, jest, moim zdaniem, kompletne nieporozumienie. Źle sięczuję w roli obrońcy neoliberalizmu, ale skoro trzeba, to coś powiem. Otóż, o ile wiem, to żadenrozumny neoliberał nie opowiada, że z nędzą i głodem trzeba się godzić, bo to są sprawynieuchronne. On najwyżej przyzna, że same mechanizmy rynkowe nie zapewnią wszystkimpracy i dostatku. Ale takie stwierdzenie pozostawia otwarte pole dla rozmaitych strategii działań,na przykład dla pobudzania samorządności i samodzielności z jednej strony, a ofiarnościspołecznej z drugiej. To się przecież mieści w nie tak mi znowu bliskim, jak mówiłem,neoliberalnym porządku myślenia. Powtarzam: potrzeby są olbrzymie i coraz bardziej naoczne, iz całą pewnością zgoda sytych na to, żeby jakąś część swojego dochodu, czasu, pomysłowościi energii na te potrzeby poświęcić, nie jest w stanie im sprostać, ale wrażliwość społeczna jestjednak większa niż kiedykolwiek w dziejach.

Teresa Oleszczuk: Istnieje indywidualna potrzeba zaspakajania swojej wrażliwości, aleprzecież istnieje również wspólnota wrażliwości społecznej. Owszem, jest kilka instytucji, którenam gwarantują spokój sumienia. Fakt istnienia tych instytucji ma bezsporne zalety, ale ma też iwady. Nasza wrażliwość jest uśpiona, nie czujemy się zobowiązani, by czynić indywidualneakty, bo mamy świadomość, że dzieci w Afryce karmią agendy Organizacji NarodówZjednoczonych. Profesjonalne instytucje powołane do reagowania na ludzką niedolę dają namalibi, już możemy spać spokojnie, a nasze indywidualne gesty i działania wydają się za małe,śmieszne. Przyjęliśmy pragmatyczną techniczną optykę, bardzo dla nas wygodną. ProfesorJerzy Jedlicki jest jedynym znanym mi osobiście intelektualistą, którego widuję w protestach podambasadą chińską.

Jerzy Jedlicki: Raz tam byłem.

Teresa Oleszczuk: Ale był pan, bo chciał zamanifestować swoją niezgodę na porządek świata.

Michał Warchala: Ja przecież nie twierdzę, że istnieje faktycznie jakaś nieuchronność.

Jerzy Jedlicki: Przecież nie twierdzę, że pan twierdzi.

Michał Warchala: Chodzi mi tylko o sposób, o język, jakim mówią neoliberałowie. I tu będęjednak obstawał przy tym, że ta nieuchronność jest w tym dyskursie implicite założona. Kiedyczytam takie czołowe neoliberalne gazety jak "Financial Times" albo "The Economist", toznajduję tam przekonanie, że neoliberalny model stosunków społecznych jest czymś absolutnienaturalnym, czymś, co wcześniej czy później upowszechni się na całym świecie, bo po prostutaka jest kolej rzeczy. Droga wytyczana przez neoliberałów jest jedynie słuszna. Szafuje sięwielkimi liczbami, procentami produktu krajowego, milionami nowych użytkowników Internetu.Używa się "naukowych" argumentów ekonomicznych tylko po to, by poprzeć tezy czystoideologiczne i polityczne. Dla neoliberałów wszystko sprowadza się w gruncie rzeczy doproblemów technicznych - przyjdzie jakiś ekspert-technokrata, zastosuje kolejne "strukturalne

Page 406: Binder artykuły

rozwiązanie", po którym jakiś wskaźnik wzrośnie, a jakiś inny spadnie. I społeczeństwu mówisię, że powinno być zadowolone, bo przecież produkt krajowy wzrósł nam o dwa procent. Askoro nie odczuwa polepszenia, to znaczy, że jest zbyt głupie, nie ogarnia sytuacji i, coważniejsze, nie powinno się wtrącać do rządzenia. I przy takich stwierdzeniach już się robigroźnie, bo takie stwierdzenia podważają sens demokracji i są dla niej poważnym zagrożeniem.Neoliberałowie jak gdyby nie zauważają, że stosunki społeczne są diabelnie skomplikowane iwystępuje w nich szereg czynników, których nie da się "zracjonalizować" w sposóbekonomiczny. Dla nich pragmatyczno-funkcjonalistyczno-proceduralny, przepraszam zawyrażenie, model relacji funkcjonowania jednostki w społeczeństwie jest, jak mi się wydaje,absolutnym dogmatem. I to jest dogmat ideologiczny.

Marcin Król: Bo rzeczywiście, w gruncie rzeczy, żyjemy pod panowaniem pewnej ideologii.Niech mi nikt nie udaje, że neoliberalizm nie jest ideologią. Jest taką samą ideologią jakwszystkie inne. Może ta ideologia jest dla świata lepsza, może gorsza, możemy tu sobiedebatować, ale niech nikt mi nie mówi, że nie jest ideologią. Jeśli słyszę setny raz, że tylkowzrost ekonomiczny może rozwiązać sprawy społeczne, to uważam, że jest to głos czystoideologiczny. Tak mówi na przykład Leszek Balcerowicz. A wobec tego nie doszło jeszcze do"końca wieku ideologii", z czego wynika, że można proponować ideologie konkurencyjne wobecneoliberalizmu. Dlaczego niemal nikt tego nie czyni (poza marginalnymi skrajnymiugrupowaniami)? Dlatego że neoliberalizmowi udało się nam wmówić, że nie jest ideologią, aletylko racjonalną propozycją. A która ideologia w dziejach świata uważała się za nieracjonalną?

Jerzy Jedlicki: A kto ci każe wyznawać religię Balcerowicza?

Marcin Król: Nikt mi nie każe, ale ta religia zdominowała świat. Teologia neoliberalnazdominowała świat.

Andrzej Leder: To ma bardzo duże znaczenie. Kilkadziesiąt lat temu oburzaliśmy się, terazwspółczujemy. Współczucie - uczucie samo w sobie miłe, ale skłania najwyżej doindywidualnego gestu w ramach zastanego porządku. Zaś oburzenie to jest, jak mówiąFrancuzi, sentiment moral, uczucie, które niesie nakaz moralny zwalczania zła, a w tymwypadku przebudowy społeczeństwa. Kto się oburza, musi coś zrobić, żeby zmienić porządek.Więc ci, co się oburzają, są bardziej zmotywowani. Współczucie jest indywidualizacjąwrażliwości. Kto bardziej współczuje, zapisze się do jakiejś organizacji albo da datek. Kto mniej,ten zagra w tenisa. Ale to wszystko wiąże się z utratą pewnego uniwersalnego nakazumoralnego.

Jerzy Jedlicki: No dobrze, ale kto jest bardziej skuteczny? Pani Janina Ochojska, która nie jestoburzona, czy Piotr Ikonowicz, który jest oburzony stale i bez przerwy? Kto więcej dobrego robi?Kto wywołuje w nas silniejsze poczucie powinności?

Andrzej Leder: Na krótką metę oczywiście bardziej skuteczna jest pani Janina Ochojska, alenie wiem, czy na dłuższą. Ruchy polityczne, które wyrastały z oburzenia, nie tylko do katastrofprowadziły. Prowadziły również do zmiany statusu społecznego wielu grup. Zaczynały się tak,jak zaczyna Piotr Ikonowicz, abstrahując od jego cech osobistych.

Ireneusz Białecki: Nie wiadomo wcale, czy oburzenie na dłuższą metę jest bardziej skuteczne.

Marek Zaleski: Ochojska coś robi, Ikonowicz jest awanturnikiem, ale dostarcza alibi SLD. Alejeśli mówiłem o potrzebie zmiany paradygmatu, to dlatego że wedle scenariusza architektówglobalizacji przyszłe społeczeństwo będzie określać "formuła 20:80", to znaczy jedyniedwadzieścia procent społeczeństwa będzie czynne produkcyjnie i potrzebne do dalszegorozwoju gospodarki. Wątpię, by na dłuższą metę cztery piąte populacji chciało żyć podłączonedo kroplówki współczucia, czyli de facto pozostawać spisane na straty, żyć nawet z wysokiegozasiłku społecznego, w warunkach stale rosnącej przepaści pod względem pozycji społecznej i

Page 407: Binder artykuły

zasiłku społecznego, w warunkach stale rosnącej przepaści pod względem pozycji społecznej iwykształcenia między nimi a uprzywilejowaną mniejszością.

Teresa Oleszczuk: Niebezpieczne jest dziś to, że właściwie wypada wstydzić się własnejwrażliwości. Często doświadczam tego sama i widzę, że tego spontanicznego odruchu ludziesię wstydzą. Moja praca w różnych organizacjach polegała na zaspokajaniu elementarnychpotrzeb tych, którzy się do mnie zgłaszali. Nie potrafiłam o tym opowiadać znajomym, a jakpróbowałam, czułam się nie na miejscu jak taka ciotka-filantropka.

Dariusz Gawin: Bieda w naszej komunikacji społecznej jest obecna, z tym że jest tospecyficzny rodzaj obecności, który pokazuje sposób, w jaki zmienił się nasz stosunek do niej.W rosyjskiej publicystyce telewizyjnej istnieje forma, którą ponoć nazywają tam "czarnuchą"."Czarnucha", czyli filmy pokazujące rzeczy odrażające, wstrząsające, makabryczne, jest po to,by epatować zachodniego bourgeois. To dlatego "czarnucha" rosyjska bardzo dobrze sprzedajesię na Zachodzie. Myślę, że nasza telewizja też produkuje na nasz użytek rodzimą wersję tejtelewizyjnej paradokumentalnej formy, która stanowi w dzisiejszych warunkach przedziwnyerzatz telewizyjnej publicystyki społecznej. Oglądając nasze rodzime filmy o "odrażających,brudnych, złych", doświadczamy dziwnego, przeżartego hipokryzją katharsis. Nic nam onebowiem nie objaśniają, nie pokazują żadnych mechanizmów społecznych, nie umieszczajątego, co widzimy, w żadnym szerszym kontekście. Oglądamy "czarnuchę" i na moment robi namsię przykro. Właśnie o ten krótki moment chodzi. Za chwilę czujemy się rozładowani - wszystkojest już w porządku, wypełniliśmy swój obowiązek, swoją powinność odczuwania "wrażliwościspołecznej". Znacznie trudniej jest zobaczyć w naszej telewizji albo przeczytać w prasie coś natemat życia biednych inteligentów na prowincji, bo to wymagałoby dużej pracy, dużejdokumentacji i trochę dziennikarskiej inteligencji. Pokazanie bezdomnego, który się grzebie wgórze śmieci, załatwia potrzebę uwzględniania problematyki społecznej. W efekcie naszazbiorowa pseudowrażliwość społeczna jest dziwnego rodzaju voyeryzmem. Kupujemy sobiemoment oczyszczenia. Przypomnijmy sobie, kto był kiedyś nośnikiem wrażliwości społecznej -inteligenta. Po drugiej stronie Judym stawiał mieszczan. Dziś mieszczanie zamienili się w klasęśrednią, ale trzeba pamiętać, że klasa średnia dziedziczy po mieszczaństwie złe cechy -hipokryzję i zakłamanie, egoizm i brutalność. A inteligenta w zasadzie nie ma. Ostatniofascynuje mnie to, co wynika z faktu istnienia w tym samym mieście starego Żoliborza,ucieleśniającego dawny etos inteligencki, i nowych Kabat, które powstały w neoliberalnejdekadzie lat dziewięćdziesiątych. Jeśli się porównuje Żoliborz z Kabatami, to ten fakt wiele mimówi o tym, jak wygląda nasz świat. Okazuje się, że odrzucenie inteligenckiego prometeizmu i -tutaj zgoda - inteligenckiego paternalizmu, puszczenie wszystkich sił społecznych na żywiołpowodują, iż pomimo wszystkich swoich oczywistych zalet ten nowy liberalny ład pozbawionyjest czegoś niezwykle istotnego. Okazuje się, że rzeczywistość rynkowa to rzeczywistość, wktórej nikogo nie obchodzi kształt całości, bo liczy się tylko i wyłącznie maksymalizacja zysku.Powstaje zatem kawałek miasta, w którym nie ma przestrzeni publicznej, nie ma żadnego planucałości, w którym nie ma pomysłu urbanistycznego, kawiarni, miejsc, w których ludzie moglibysię spotkać. Pojedynczy developer interesuje się tylko jak najszybszym zwrotem poniesionychwydatków i największym zyskiem. To, co dzieje się na sąsiedniej działce, już go nie obchodzi. Ajeśli ktoś zwróci uwagę na tę sytuację, zostanie szybko zadenuncjowany jako kryptosocjalista,etatysta i Bóg wie kto jeszcze. Mówię o Kabatach, o modnej wśród warszawskich japiszonównowej dzielnicy, czyli o czymś, co pozornie jest dosyć odległe od problemu biedy, żeby pokazać,iż odrzucenie inteligenckiego etosu nie szkodzi tylko biednym, lecz również w istocie klasieśredniej, która inteligencję miała we wszystkim i raz na zawsze zastąpić. Widocznie sporojeszcze będzie się ona musiała nauczyć, aby na własną rękę, wyważając dawno jużpootwierane drzwi, zacząć w końcu humanizować nasze stosunki społeczne i zmieniać naszemiasta ze struktur miejsko-wolnorynkowych w miejsca zdatne do życia dla wszystkich.

Marcin Król: Znacie Detroit? Miasto przemysłu samochodowego, symbol rozwoju i postępu?Tam społeczności się rozdzieliły. To, co w Detroit, może się zdarzyć i nam.

Page 408: Binder artykuły

Jerzy Jedlicki: No i uważasz, że to skandal. Ciekawe, co proponujesz?

Marcin Król: Proponuję, żeby myśleć, jak wybrnąć z tego skandalu, bo jeśli nie, to się wszystkoźle skończy.

Ireneusz Białecki: Cechą naszych czasów jest szukanie pragmatycznych, racjonalnychprojektów. Projekt Unii Wolności o fundacji edukacji polega na tym, że receptą na niedolę jestkształcenie. Takie projekty są bardziej skuteczne, a po drodze gubi się mniej pieniędzy.

Marcin Król: Jednak się uprę. Denerwuje mnie mówienie o racjonalności tych projektów,zwłaszcza jednego, który doprowadza mnie do szału. To pomysł Internetu w każdej szkole jakoremedium na przezwyciężenie niesprawiedliwości edukacyjnej. Takiego kretynizmu dawno niesłyszałem. Wszyscy poważniejsi kandydaci na prezydenta o tym mówili. Skandalicznie wyglądarozdzielanie przez powiaty socjalnych stypendiów dla studentów. To tylko próby zagłaskaniasprawy, a nie racjonalne projekty. To typowe, jak mówiłem, dla naszych czasów - opakować wróżową wstążkę i nie ma problemu. Oszustwo.

Ireneusz Białecki: Można albo poprawiać tego typu programy socjalne, albo rozebrać się i wramach protestu wbiec na stadion na golasa, albo, jeszcze jedną widzę możliwość, polać siębenzyną i podpalić.

Dariusz Gawin: Kiedyś rola marksizmu i ideologii lewicowych w ogóle polegała na tym, żebieda była problemem, który uruchamiał myślenie. Bieda odsyłała do takich mechanizmów izjawisk w społeczeństwie, które należało zrozumieć, i bieda przyczyniała się do rozświetleniasytuacji. Oburzenie napędzało działanie i myślenie. Ludzie starali się zrozumieć, jak wyglądawymiar społeczny historii procesów politycznych. Dziś tego nie ma, to znaczy, może lepiejpowiem, nie za bardzo to jest. Bieda nie jest dynamicznym intelektualnie problemem, copokazuje sam język, jakim o niej mówimy. Mówimy: wykluczeni. To znaczy wykluczeni pozadynamiczne społeczeństwo, tam, gdzie się nic nie dzieje. Kiedyś proletariat był rdzeniemreaktora jądrowego, który napędzał proces historyczny.

Jerzy Jedlicki: Raczej - mit proletariatu.

Dariusz Gawin: Zgoda - mit. Ale dążono do świata, który byłby najlepszy z możliwych. Mamwrażenie, że liberalizm paraliżuje jakiekolwiek myślenie przez założenie, że ten świat jestnajmniej zły ze wszystkich możliwych i wobec tego nic się nie da zrobić. Dziwacznahomeostaza.

Marcin Król: Czy możemy na koniec rozmowy zgodzić się, że nastąpiła wyraźna, choćwzględna, zmiana proporcji niesprawiedliwości i stopnia reakcji na tę niesprawiedliwość?Uważam, że powinniśmy ten krzyk usłyszeć i choć pomyśleć o tym poważnie. Nie jestemprzekonany, że wielu ludzi na świecie o tym myśli. Wielu próbuje to w sposób pragmatycznyrozwiązać, ale czy myśli, czy słyszy? Czy pragmatyczne próby rozwiązania problemuniesprawiedliwości społecznej to jest właśnie to rozwiązanie strukturalne? Ta odpowiedź nakrzyk, który ja słyszę? Obawiam się, że nie.

Jerzy Jedlicki: Świat, niestety, staje się na nowo kastowy. Społeczne kondycje ludzkie sądziedziczone z pokolenia na pokolenie, co wynika w największym skrócie z tego, że taknaprawdę cywilizacyjny postęp i dynamizm tworzy niewielka grupa ludzi. Znacznie liczniejszeich otoczenie jeszcze z tego korzysta, a reszta ludzkości nie. Wydawało się przez jakiś czas, żeto rozwarstwienie się zmniejsza, ale okazało się, że nie, że te różnice coraz bardziej siępetryfikują i często pokrywają się z podziałami rasowymi, etnicznymi, religijnymi,kontynentalnymi. Pisze o tym stale i z rozpaczą Ryszard Kapuściński. Ten procesrozwarstwienia świata jest tak potężny, że rzeczywiście, jak się zaczyna o tym myśleć, toopadają ręce. A rozwarstwienie przecież pogłębia się także u nas, gdzie nędza i bezrobocie też

Page 409: Binder artykuły

opadają ręce. A rozwarstwienie przecież pogłębia się także u nas, gdzie nędza i bezrobocie teżstają się dziedziczne i bez wyjścia. Zgadzam się więc, że to jest wielkie wyzwanie: iemocjonalne, i intelektualne. Ale samo rozbudzone poczucie solidarności i powinności niewystarcza, a może nawet prowadzić do opacznych rezultatów, weźmy na przykład historiępomocy dla czarnej Afryki: spowodowała ona gigantyczną korupcję, a niewiele przyniosła ulgi.Współczucie musi być połączone z mądrością, z bardzo uważnym kalkulowaniem każdegoprojektu. Nic więcej, obawiam się, nie wymyślimy. Nie należy się łudzić, że nawet najlepszesprawdzone programy i działania odwrócą tendencję do petryfikacji różnic społecznych. Na tonie widzę szansy.

Michał Warchala: Istnieje jeden argument, skądinąd słuszny, który używany jest dla poparciaideologii neoliberalnej. Głosi on, że problem nędzy na świecie nie jest problemem produkcji, leczdystrybucji, a więc jest problemem struktur zarządzania. Rzecznicy globalizacji mówią, że po to,by go rozwiązać, należy upowszechnić wszędzie podobny pragmatyczno-funkcjonalno-proceduralny model demokracji. Wtedy, według nich, znikną skorumpowani politycy i towszystko, co sprawia, że ogólnoświatowe rozwiązania są nieskuteczne. Ale czy rzeczywiścietak by było? Czy nie bardziej skuteczne byłoby budowanie jakichś modeli lokalnej wspólnoty,która przy korzystaniu z organizacji międzynarodowych niekoniecznie musiałaby się stosowaćdo jednolitych globalnych reguł, a za to mogłaby skuteczniej zapobiegać lokalnym bolączkom?

Marcin Król: W Holandii parę lat temu zmniejszono tygodniową liczbę godzin pracy dotrzydziestu po to, by skasować bezrobocie. Eksperyment się nie powiódł z tego powodu, żeprzedsiębiorcy przenieśli się do Meksyku. Otóż gdybym był specjalistą od różnych lewicowychpomysłów, pomyślałbym, że może jest możliwa realizacja takiego oto marzenia, w którym nie dasię przenieść przedsiębiorstwa do Meksyku, bo istnieje pracownicza solidarność. To brzmi jakfikcja, ale to jest jakieś rozwiązanie.

Ireneusz Białecki: To kompletne zaprzeczenie postulatu racjonalności ekonomicznej.

Marcin Król: To może trzeba mu zaprzeczyć! Może nie musimy zmieniać komputera co dwalata, a samochodu co trzy.

Ireneusz Białecki: Nie udało się w Holandii, ale przecież poprawiło w Meksyku.

Marcin Król: Zaraz. Czy na pewno jest tak, że projekt neoliberalny okazał się bardziejskuteczny w rozwiązywaniu problemów społecznych niż inne projekty? Nie ma na to żadnegodowodu. I dlatego trzeba go podważać i już.

Jerzy Jedlicki: Kiedy ty się taki zrobiłeś?

Marcin Król: Zawsze byłem kulturowo konserwatywny, a społecznie radykalny. A teraz, pouszy, społecznie i politycznie mam tego wszystkiego dosyć! Wy - nie?

Opracowanie B.N.Ł

Page 410: Binder artykuły

Przedwiośnie?

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 411: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2001-12-12

Michnikowi w odpowiedzi

Michnik domaga się przeprosin. Z kontekstu należy wnosić, że ma pretensję, iż w jego krytycelustracji Ziemkiewicz nie dostrzegł dezaprobaty dla byłych konfidentów.

Przypomnijmy, o co chodzi. Po przyznaniu się do współpracy z SB publicysty Lesława Maleszki szefowie"Gazety" oznajmili, że jego nazwisko musi zniknąć z łamów. Poprosiliśmy o komentarz w tej sprawieRafała Ziemkiewicza, znanego publicystę, który kilka dni wcześniej został wyróżniony Nagrodą Kisielaprzyznawaną przez szacowne grono znanych publicystów i polityków. W swym felietonie Ziemkiewiczwskazał sprzeczność w postępowaniu Adama Michnika, który zawsze sprzeciwiał się lustracji, a turaptem ukarał byłego konfidenta. W tym kontekście padła opinia Ziemkiewicza, że "Adam Michnikwmawiał nam uparcie - gdy leżało to w interesie jego formacji - że nic w tym złego, jeśli były konfident SBjest ministrem, dyplomatą lub posłem". Prawnicy Michnika w odpowiedzi przysłali nam powyższy list.

Jego tezy są szokujące, więc zacznijmy od garści cytatów z tekstów Michnika, opublikowanych w"Gazecie Wyborczej". "Wielokrotnie wypowiadałem się przeciw lustracji i nie zmieniłem zdania"(24.05.97). "Powiadają: prawda musi być ujawniona. Ale czy to jest zawsze wartość nadrzędna? Czyczasem nie lepiej spuścić zasłonę milczenia nad tym kłębowiskiem ludzkich dramatów i krzywd?"(19.08.94). "Stwierdźmy banał: współpraca ze służbą bezpieczeństwa, choćby moralnie paskudna, niebyła przestępstwem przeciw kodeksowi karnemu" (23.01.96). "Nie wątpię jednak, że ustawa lustracyjnaprzyniesie wyłącznie szkody dla Polski" (19.06.97). "Kiedyś brzydziłem się roli konfidenta (...). Dziśnajwyższą niechęć odczuwam do polowania na konfidentów" (30.04.97). Podobnych uwag w publicystyce Michnika można znaleźć mnóstwo. Przez 12 lat Michnik był najbardziejzagorzałym wrogiem lustracji. Nawet gdy poparła ją w końcu Unia Wolności, SLD i prezydentKwaśniewski, Michnik nie dał się przekonać. Twierdził - zacytujmy jeszcze raz - "Kiedyś brzydziłem sięroli konfidenta (...). Dziś najwyższą niechęć odczuwam do polowania na konfidentów." Dlatego łatwobyłoby zrozumieć oburzenie Michnika, gdyby Ziemkiewicz napisał, że szefowi "Gazety" przeszkadza fakt,że były konfident jest ministrem. Ale na odwrót?

Michnik domaga się przeprosin. Z kontekstu należy wnosić, że ma pretensję, iż w jego krytyce lustracjiZiemkiewicz nie dostrzegł dezaprobaty dla byłych konfidentów. Ale czy nie stało się tak z winy samegoMichnika, który zapomniał ten wątek wprowadzić do swoich tekstów? Zawsze w nich obrywali nie ci,którzy służyli SB, ale ci, którzy współpracę z SB chcieli ujawnić. Nawet gdy byli to sędziowie działający wmajestacie prawa - jak Nizieński czy Kauba.

Drugie zastrzeżenie dotyczy zasadności żądania Michnika. Uważa on, że skoro nie napisał dosłownie,"że nie ma nic złego itd.", to nikt nie ma prawa tak interpretować jego motywów. Ale jakim prawem taksądzi? Dlaczego publicysta nie może formułować swoich diagnoz na temat działań znanych osób?Przecież interpretowanie tych działań to nie przywilej, to wręcz obowiązek publicysty. Jeśli Michnik mawątpliwości, niech sięgnie po własne teksty. Na przykład te, w których przypisywał Wałęsie dążenie doautokracji, mimo że Wałęsa nigdy się za nią nie opowiedział. Albo po te, w których dowodził, że motorem

działania rządu Olszewskiego w kwestii dekomunizacji była nienawiść, choć sam Olszewski mówiłzawsze, że kieruje nim sprawiedliwość. Czy ktoś pozywał za to Michnika przed sąd? Nie, bo skorzystałon z oczywistego prawa do oceny osób publicznych - ich działań, ich intencji, konsekwencji tych działań.Dlaczego więc Ziemkiewicz nie może? Czy dlatego tylko, że obiektem jego analizy stał się sam Michnik?

Page 412: Binder artykuły

Kolejna wątpliwość dotyczy kwestii jeszcze ważniejszej. Dlaczego Michnik nie odpowiadaZiemkiewiczowi tekstem, ale grozi procesem jemu i gazecie? Publicystyka jest przecież działalnościąintelektualną. Tu na argumenty odpowiada się argumentami. Jeśli Michnik nie zgadza się z tezamiZiemkiewicza, czemu tego nie napisze, czemu nie opublikuje polemiki - bądź na łamach "ŻYCIA", bądźswojej gazety? Przecież wolność słowa właśnie na tym polega, że się z kimś polemizuje, a nie grozi muprocesem.

Kiedy "Gazeta Wyborcza" zamieściła oskarżenia wobec publicystów "ŻYCIA" Ryszarda Legutki iCezarego Michalskiego - zarzucając im antysemityzm - żaden z nich nie skierował sprawy do sądu.Natomiast grupa oburzonych intelektualistów napisała list do "Gazety", w którym skrytykowała praktykękierowania pomówień wobec przeciwników ideowych. Zrobili tak, ponieważ wolność słowa nie polega nagrożeniu "wysokim zadośćuczynieniem", ale na czymś odwrotnym - na dyskusji.

Michnik chce polemizować z nami na kancelarie prawnicze i wysokie odszkodowania. Być może dlaniego to najwygodniejsza metoda. Ale czy takie metody mają jeszcze coś wspólnego z wolnością słowa?Tekst Ziemkiewicza dotyczył działalności publicznej Adama Michnika, jednej z najbardziej prominentnychpostaci polskiego życia publicznego. A w całym cywilizowanym świecie działalność takich osób podlegapublicystycznym interpretacjom. Po co zatem ten list? Otóż jest on próbą odstraszenia innych od ewentualnych słów krytyki pod adresem"Gazety". Próbą świadomie niejawną. Bo publicznie Adam Michnik chce chodzić w glorii obrońcywolności słowa. A trudno się za takiego podawać, kiedy się polemistów pozywa przed sąd.

Ujawniamy korespondencję z prawnikami Michnika w przekonaniu, że wprowadza ona groźny obyczaj.Niech opinia widzi, jakimi argumentami próbuje się rozstrzygać spory publicystów. Co do "ŻYCIA" zaś... Dla nas wolność słowa - zgodnie z naszymi wcześniejszymi deklaracjami -pozostaje wartością nadrzędną. I będziemy nadal publikować wszystkie - nawet kontrowersyjne - tekstypoważnych autorów.

Robert Krasowski

Adaś i spółka

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 413: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2001-06-07

Politycy naszych czasów

Uprawianie polityki przy pomocy mediów, kultury czy biznesu nie jest jedynie wynalazkiem"nowej lewicy"

W polskiej publicystyce, w której głównym celem autorów jest to, by nie napisać niczego nowego,publicystyka Cezarego Michalskiego należy do wyjątków. Można się spierać, czy jest to dowód jegodojrzałości, ale ten autor wziął sobie do serca wolnościowe hasła epoki, w jakim żyjemy. Wbrew zatemoczywistemu doświadczeniu uważa on, że intelektualista nie dość że może, to jeszcze powinienopisywać to, co widzi, oraz pisać to, co myśli. Jego esej "Biesy 2001 - portret nowej lewicy" to próba uświadomienia polskim elitom, że uczestnicządziś w praktykach, które z wolnością myśli niewiele mają wspólnego. Chodzi nie tylko o to, że aktywnośćczołowych postaci dzisiejszego życia "umysłowego" ma charakter polityczny, ale że działalność ta jest wistocie budowaniem systemu władzy wrogiej liberalnym instytucjom. I stąd porównanie do "Biesów"Dostojewskiego. Michnik, Smolar czy Rottenberg to niszczyciele wolnościowego ładu, ale niełatwo todostrzec, ponieważ posługują się wolnościową retoryką. Otaczają ich tłumy zakochanych w nichliberałów, którzy nie widzą, że zakładają sobie pętle na szyje. Michalski kieruje swój tekst właśnie donich, chcąc im uświadomić, że z radykałami jest im nie po drodze. Czytając ten tekst trudno się nie uśmiechnąć nad losem Michalskiego. Bo to właśnie on - szczery liberał,sentymentalny i naiwny intelektualista - przedstawiany jest przez opisywane przez niego "biesy" jakoniebezpieczny radykał. I mimo że jest na odwrót, liberalna elita chętnie wierzy w sentymentalizmMichnika i radykalizm Michalskiego. Ale mniejsza z Michalskim. Ciekawszy jest jego tekst, który jest przecież najbardziej radykalną próbąobrony polskiej inteligencji, jaka ukazała się w ostatnich latach. Próbą podjętą wbrew wszelkim faktom,wbrew temu, co inteligencja polska robi i co twierdzi, że robi. Bo Michalski postanowił dowieść, żecałemu złu winne są jedynie "biesy". To one oszukują elity, one manipulują, one zdradzają liberalizm. W moim przekonaniu jest to diagnoza jednostronna. Dlatego podzielając generalne oceny Michalskiego,krytycznie podchodzę do rachunku win, gdzie oskarża się jedynie lewicową ideologię oraz korzystające zniej "biesy". Opisana przez Michalskiego choroba - o ile w ogóle jest to choroba - ma bowiem głębszekorzenie i wykracza daleko poza możliwości lewicy i jej hałaśliwych ideologów. Zrodziła ją samademokracja, która okazała swą niemoc zarówno w kwestii organizowania władzy, jak też w budowaniunonkonformistycznych elit.

Władza w gorsecie

Zacznijmy od opisu sytuacji. Otóż piętnowana przez Michalskiego polityzacja społeczeństwaobywatelskiego jest skutkiem procesu słabnięcia demokratycznych struktur władzy. Słabnięcia w pełnizresztą zamierzonego. Wbrew obiegowym opiniom większość wysiłku założycieli demokracji poszła niena to, by zapewnić rządy ludu, lecz by osłabić reprezentującą go władzę. U podstaw tej logiki leżałomniej lub bardziej świadome przekonanie, że silna władza zawsze zrodzi despotę. Pomysłem naosłabienie władzy - jedynym zresztą możliwym - było jej podzielenie. Nie tylko na owe trzy części, którepamiętamy z modelu Monteskiusza. Podziały idą dużo głębiej. Na przykład władza wykonawcza jest wPolsce podzielona między prezydenta, premiera i - wbrew pozorom - także Sejm. Te części mocąkonstytucji zostały skonfliktowane (główne prerogatywy dotyczą przecież blokowania innych). Ale i to niewszystko - przecież premier czy parlament nie są jednolitymi podmiotami: premier jest zakładnikiemkoalicji, a Sejm jest konglomeratem walczących ze sobą frakcji. Władza wykonawcza w demokracji jestzatem jak atom - z początku wydawałoby się twardy i niepodzielny, z czasem okazujący się mgławicą

Page 414: Binder artykuły

zatem jak atom - z początku wydawałoby się twardy i niepodzielny, z czasem okazujący się mgławicącoraz to mniejszych elementów. Mało tego - ponieważ zdeterminowany polityk nawet ze skrawkaprzywileju zbuduje sobie potężną machinę, demokracja każdemu z tych drobnych elementów wyznaczyłakilkuletnie kadencje. Warto to mieć w pamięci, gdy obserwujemy instytucje społeczeństwa obywatelskiego zamienione dziś wpodmioty władzy. Bo właśnie za sprawą owego gorsetu, jakim ściśnięto struktury władzy, owa władzaprzesunęła się na inne pola. Ambitne jednostki zaczęły szukać takich miejsc, których nie poddanokonstytucyjnym ograniczeniom i w których można realizować plany z perspektywą dłuższą niż kilka lat.To nie ideologia, ale natura demokracji sprawiła, że władzę znajdujemy tam, gdzie się jej niespodziewaliśmy. Na poziomie intuicji ten przepływ realnej władzy jest dla nas dość oczywisty - raczej powszechnieskłaniamy się do poglądu, że Solorz i Michnik, Kulczyk czy Gudzowaty mają władzę nie mniejszą niżnajpotężniejsi ministrowie. Rezygnujemy z tej intuicji dopiero wtedy, gdy próbujemy ją wyrazić. Zbija nasz tropu, że ich władza jest nieformalna, tymczasem prawo i dzisiejsza politologia nauczyły nas pojmowaćwładzę jedynie jako wyraźnie skrojoną instytucję. Jednak to zwykły mit - władza, co teoria polityki wie odstuleci, to siła i wpływ. Jeśli chcemy lokalizować władzę i mierzyć jej potencjał, to jak świat światemistnieje jeden sposób - opis konkretnych przejawów siły. Na przykład jeśli chcemy się dowiedzieć, jakąrolę spełnia "Solidarność", to nie czytamy konstytucji, ale patrzymy, ilu ministrów wyznaczył szef związku.

Kariera czwartej władzy

To samo dotyczy mediów. Kiedy gazeta obala ministra (mimo że konstytucja nie wskazuje prasy jakopodmiotu dokonującego zmian w rządzie) albo kiedy polityk pod ostrzałem krytyki podejmuje wskazanąprzez media decyzję, to jest dowód siły, a zatem przejaw władzy. Oczywiście media nie przyznają się dowładzy, bo bierze się ona z jawnego nadużycia, jakim jest rezygnacja z opisu na rzecz politycznej gry.Przypisywanie sobie władzy piętnują zatem jako myślenie "spiskowe" (zupełnie zresztą od rzeczy, boprzecież teza o sile mediów opiera się tylko na tym, co widać gołym okiem). Kiedy zastanawiamy się, dlaczego właśnie mediom dostała się tak duża porcja owej rozlanej władzy,odpowiedź nasuwa się bez trudu - przejęły ją media, ponieważ dzisiejsza demokracja ma charaktermedialny. To media dają obywatelom poczucie uczestnictwa, to media pokazują władzę, to media wzastępstwie obywatela władzę krytykują i wreszcie - to media relacjonują kampanie wyborcze. Nicdziwnego, że warunkiem sprawowania władzy okazało się zawiązywanie koalicji przez polityków idziennikarzy. Koalicji, w której obie strony są równie ważne, a bywa że to media są ważniejsze (przykładMichnika i jego wpływu na Unię Wolności albo casus Berlusconiego). Tak często używana formuła "czwartej władzy" nie jest zatem żadną metaforą. Olbrzymie koncernyskupiające w swych rękach środki masowej komunikacji - media, fundacje, wytwórnie filmowe - stały siętakimi samymi podmiotami władzy jak partie polityczne czy państwowe instytucje. Decyzje rządu,sejmowe ustawy, personalne nominacje są wypadkową tego, jak te wszystkie podmioty widzą swójinteres własny oraz interes ogółu. Jeśli ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, to proszę spojrzeć, jak sami aktorzy tej gry definiują siłę centrówwładzy. Przecież jeszcze dla pokolenia Tadeusza Mazowieckiego, Wiesława Górnickiego czyMieczysława Rakowskiego oczywistą ścieżką kariery politycznej była droga "od mediów do rządu". Dziś -dla Adama Michnika, Aleksandra Smolara czy ks. Tadeusza Rydzyka - wejście do oficjalnych strukturpolitycznych byłoby jawną degradacją, zastąpieniem realnych wpływów pozorem władzy.

Problem inteligencji

Piszę o tym wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze w funkcji polemicznej - otóż w przeciwieństwie doMichalskiego w upolitycznieniu instytucji społeczeństwa obywatelskiego widzę proces wypływający znatury demokracji. A zatem nie jest to wysiłek grupy "biesów", które dokonują ustrojowego zamachu.

Powiedziałbym raczej, że wymienione przez Michalskiego nazwiska - Smolara, Michnika, Rottenberg,Graczyka, Umińskiej - jedynie symbolizują proces ideologizacji nauki, dziennikarstwa, literatury, historii,sztuki czy religii. Po wtóre, chciałbym wskazać na ważny i rzadko wskazywany problem, który porusza w swym tekścieMichalski. Chodzi o miejsce, jakie w tak zarysowanych realiach przypadło inteligencji. Otóż turzeczywistość rysowałbym wyraźniejszą kreską. Konsekwencją polityzacji wspomnianych wcześniejinstytucji społeczeństwa obywatelskiego jest polityzacja życia intelektualnego. Okazuje się bowiem, że tezmiany upowszechniły używanie intelektu w jego roli politycznej, czyli - inaczej mówiąc -podporządkowały go ideologicznym interesom. Łatwo zrozumiemy ten mechanizm, gdy uświadomimy sobie, że niemal wszystkie instytucje, które

Page 415: Binder artykuły

Łatwo zrozumiemy ten mechanizm, gdy uświadomimy sobie, że niemal wszystkie instytucje, którerozdzielają strumień grantów, zamówień wydawniczych oraz szeroko rozumianego prestiżu, uległyupolitycznieniu. A zatem sprzyjają konkretnym obozom politycznym lub konkretnym poglądom. Nagrody -owe granty, zamówienia i prestiż - dostają więc "swoi". Losy zbuntowanych - Herberta i Hertza, Legutkiczy Łagowskiego - są tego dowodem. Ich polityczna niepokorność sprawiła, że nie byli promowani nanarodowych wieszczów, ich książki nie są wielbione na łamach wpływowych gazet, ich twarze nie sąznane z telewizji, a ich prac nie wydaje się w prestiżowych edycjach "dzieła wszystkie...". Nikt ich niegnębił, nikt nie szykanował, ale stracili nie tylko materialne korzyści, jakie daje sława. Utracili takżemożliwość silniejszego oddziaływania na teraźniejszość. Ich los został przez innych głęboko przemyślany. Nic zatem dziwnego, że zdolny naukowiec z PAN-ulęka się publikować w prawicowej prasie. Albo że wybitny historyk pisze do gazety, którą prywatnienazywa "najgorszą szmatą". Nic dziwnego, że pewne wydawnictwo wycofuje się z druku książkiwybitnego intelektualisty, w której padły słowa krytyczne wobec dyrektora ważnej fundacji, a innewykreśla tekst autora, który wziął w obronę znajdującego się w niełasce poetę. Kiedy się robi wywiad zpolskim intelektualistą, z reguły składa się on z dwóch części - pierwszej przy włączonym magnetofonie idrugiej, prywatnej, w czasie której rozmówca wszystko odwołuje. Mimo że presja, jakiej poddane są elity, jest nieduża - przynajmniej nieporównywalna do tego co było wPRL - ich determinacja do szczerego formułowania poglądów jest coraz mniejsza. A życie intelektualneulega powolnej kartelizacji. Coraz sprawniej działają mechanizmy uczące elity intelektualnegokonformizmu. Nie są to mechanizmy cenzury; to raczej system miękkich bodźców nagradzającychideową lojalność. To za ich sprawą polityka przestała być tematem poważnego namysłu. Nawetprawicowi intelektualiści niechętnie zabierają głos, a jeśli już coś powiedzą, to na temat RewolucjiFrancuskiej.

Liberalne lekarstwo?

Wróćmy jednak do Michalskiego. Polityzację społeczeństwa obywatelskiego postrzega on jako chorobę,ale uleczalną. Sposób, w jaki konceptualizuje problem jest w istocie pomysłem na jego rozwiązanie. OtóżMichalski polityczną aktywność "biesów" definiuje jako zamach na autonomię społeczeństwaobywatelskiego, a zatem jako działalność antyliberalną. A to wymaga liberalnej kuracji. Metoda Michalskiego ma pewne zalety. Przede wszystkim ujawnia hipokryzję "biesów" w traktowaniumyśli liberalnej. Ta bowiem gwarancji wolności upatrywała właśnie w politycznej autonomiispołeczeństwa obywatelskiego, a przez wolność negatywną rozumiała możliwość przejścia przez życiebez ocierania się o politykę. Innym atutem odwołania się do liberalnych zasad jest wygodna formułakrytyki. Opierając się na nich, elity mogą krytykować Michnika nie za to, co mówi, a jedynie za to, jakmówi. Po trzecie wreszcie, uruchomienie liberalnej retoryki jest pójściem w ślady zachodnichkonserwatystów, którzy już dawno dostrzegli, że głównym przeciwnikiem nie jest teraz liberalny świat, alejego postliberalna mutacja. A z tą najskuteczniej walczy się za pomocą liberalnych haseł. Nie tylkodemaskują one celnie antywolnościowe tendencje współczesnego świata, ale zarazem skuteczniemobilizują opinię publiczną. Zarazem siła liberalnej ofensywy nie wydaje się wystarczająca, by sprostać nowolewicowymkaznodziejom. Powodem jest istotna słabość polskiej kultury liberalnej, która została przyswojona napoziomie wolnościowej retoryki, a nie w wymiarze ustrojowym. Zrozumienie dla instytucjonalnychgwarancji wolności jest zbyt małe, by uświadomić ludziom, iż to, że Anda Rottenberg robi to, co robi, podhasłami wolności, wcale nie znaczy, że służy ona wolności.

Antylewicowa mikstura

Podejrzewam, że również Michalski musiał mieć podobne wątpliwości, bo zbyt często wskazuje na to, żeinwazja na społeczeństwo obywatelskiego bierze się z nowolewicowej wizji polityki. A zatem krytykęustrojową zastępuje krytyką ideową. Jednak ten zabieg wydaje się jeszcze bardziej wątpliwy. Nie tylko dlatego, że przy konceptualizacjiideowej trudniej ośmielić elity, bo będą musiały wystąpić przeciw "biesom" z pozycji ideowegoprzeciwnika. Opis w języku ideowej tożsamości rodzi znacznie poważniejszą trudność i to dla prawejstrony. Przecież prawica zawsze była przeciw politycznie neutralnemu społeczeństwu, dostrzegając wnim liberalny fortel służący walce z tradycją, religią i obyczajowością. Takie liberalne koncepty jak wolnąod wartości politykę, apolityczne społeczeństwo obywatelskie czy rozdział Kościoła od państwadefiniowała jako ten sam akt separacji od moralnych wartości. Michalski analizuje Gramsciego, by pokazać, że antyliberalna inwazja na społeczeństwo obywatelskiejest wpisana w naturę lewicy. Zgoda. Da się nawet dowieść, że cała tradycja lewicowa - komunistyczna,

Page 416: Binder artykuły

reformistyczna, feministyczna, lewacka itd. - oparta jest na zniesieniu granicy między polityką aprywatnością, polityką a nauką, polityką a sztuką. Jednak ten rozdział nie jest dogmatem także dlaznacznej części prawicy. Zapewne po prawej stronie brak jest nienawiści wobec liberalnych instytucji,która tak mocno bije z lewicowych klasyków. Ale ten spokój bierze się z przekonania, że liberalny ładmożna naprawić, obudowując go silnymi instytucjami metapolitycznymi, które wzmocnią to, co liberalizmosłabił. I ten pomysł przez blisko sto lat definiował różnicę między prawą a lewą stroną. Ale już niedefiniuje. Dziś lewica przejęła prawicową strategię. Dzięki swej sprawności ona rządzi "liberalnym"społeczeństwem i buduje mu metapolityczne stabilizatory. Poza tym, przeprowadzana dziś polityzacja społeczeństwa obywatelskiego jest typowym dla lewicykonstruowaniem religii obywatelskiej. Skoro racjonalne poglądy są zbyt słabe, by kierować naszymireakcjami (o czym wiedział już Robespierre), to potrzebny jest system wierzeń, na którym oprzeć możnastabilny ład. Dziwić to może tylko tych, którzy retorykę dzisiejszej lewicy potraktowali nazbyt dosłownie.Przecież postulat powszechnego oświecenia od dawna funkcjonuje w myśli lewicowej w roli oderwanegood praktyki ideału (na prawicy nigdy nie był nawet ideałem). Natomiast praktyka - zarówno lewicy, jak iprawicy - opiera się na wizji natury ludzkiej, w której intelektualna i moralna samodzielność jednostki jestna tyle wątpliwa, że ważniejsze okazuje się konstruowanie (lewica) lub utrzymywanie (prawica)mechanizmów budujących polityczne posłuszeństwo i sprawiedliwy ład. Praktykami lewicowych kaznodziejów oburzać się mogą jedynie liberałowie, z ich wiarą w samodzielnośćczłowieka, szacunkiem dla cudzych poglądów oraz marzeniem o powszechnym oświeceniu. Ale nawetoni są podzieleni. Dla Hayeka, Friedmana czy Graya gwarancją wolności będzie materialnasamowystarczalność jednostki. Od jazgotu "biesów" ważniejsze będą dla nich wolności gospodarcze,rozpowszechnienie własności prywatnej oraz swoboda poruszania się.

Wina jajogłowych

Ale prócz tych dwóch linii krytyki istnieje jeszcze trzecia, często stosowana, której Michalski świadomienie eksponował. Polega ona na definiowaniu problemu jako zdrady elit. Demokracja zawodzi, wolnośćsłowa topnieje za sprawą intelektualistów, którzy te idee opuścili, wymieniając je na korzyści, jakieserwują im spolityzowane instytucje społeczeństwa obywatelskiego. Otóż do tej argumentacji też można podejść sceptycznie. Towarzyszy jej bowiem zupełnie niepotrzebnaegzaltacja. Bierze się ona z szeregu naiwnych wyobrażeń, przede wszystkim z wyobrażenia o heroicznejnaturze inteligencji. Otóż ma to być grupa rycerzy prawdy, która pojawia się wszędzie tam, gdzie rządyobejmuje kłamstwo. Nie dojedzą, nie dośpią, nie dorobią się dachu nad głową, ale przed żadną władząsię nie ugną. Tymczasem inteligencja jest taką samą grupą społeczną jak inne, podlega tym samympragnieniom dobrobytu i spokoju, a odwaga jest u niej (tak jak gdzie indziej) zjawiskiem rzadkim i rodzisię w sytuacjach ekstremalnych. A demokracja takich sytuacji nie dostarcza. Pretensje do elit mają ten tylko sens, że wyraźnie odnotowują śmierć mitologii, jaką grupa liberalnychmyślicieli zbudowała wokół inteligencji. Na przykład nadziei Johna Stuarta Milla, że system wolnościpowoła do życia całe legiony niepokornych myślicieli. Okazało się że Wolterów, Brunów i Herbertówrodzą czasy trudne. Natomiast w epokach wolności rozum staje się narzędziem zarobku. A inteligencja

jedną z wielu grup zawodowych.

Mickiewicz naszych czasów

Od naiwnego ubóstwienia ludzi pióra ciekawsza jest konstrukcja, jaką wokół inteligencji zbudowałoOświecenie i na której oparto ustrojowe wyobrażenie mediów w demokracji. Chodzi tu oczywiście oopinię publiczną. Otóż jej pozycja zrodziła się z oświeceniowego marzenia o poskromieniu władzy przezrozum. Po latach marzeń o filozofie-królu, które z reguły kończyły się podobnie - w królu instynkty władzyzwyciężały postulaty mądrości - narodził się pomysł zinstytucjonalizowanego podziału pracy. A zatemwładza rządzi, zaś opinia publiczna - ów nowy podmiot spraw publicznych - myśli. Siłą owej opinii miałabyć izolacja od władzy; dzięki temu mogła aspirować do bezstronności oraz racjonalności. Oczywiście cała powyższa konstrukcja była niczym innym jak definicją gazety. Ona miała być miejscem,gdzie toczy się debata publiczna i gdzie kształtuje się ów głos rozumu. Instytucją chroniącą mądrychludzi przed represjami władzy. Nic dziwnego, że Hegel mawiał, iż gazeta jest biblią nowoczesnegoczłowieka. Co z tego ideału zostało? Otóż w praktyce uległ on poważnemu przeobrażeniu. Przede wszystkim mediausamodzielniły się. Zamiast sytuacji, w której media miały być instrumentem w rękach elit, to właśnie elitystały się narzędziem w rękach mediów. Dzisiaj media wobec elit występują z pozycji pracodawcy, którypłaci i wymaga. Elity padają więc ofiarą swego instytucjonalnego sukcesu. Płacą za prawo stałego

Page 417: Binder artykuły

płaci i wymaga. Elity padają więc ofiarą swego instytucjonalnego sukcesu. Płacą za prawo stałegowypowiadania się, za zamianę silnych, ale trudnych do szybkiego użycia wpływów Mickiewicza iŻeromskiego na stabilną władzę Michnika. Czy elitom się to opłaciło? W jakiejś mierze tak. Zwłaszcza że koszty były nieuchronne. Za każdąinstytucjonalizację trzeba płacić - w walce o przywództwo nad instytucją zawsze zwycięża nie rozum,lecz polityczna zręczność. Po wtóre, owo poczucie alienacji, jakie mają elity, patrząc na powołane przezsiebie instytucje, jest w życiu społecznym powszechne. Na przykład tak samo patrzą obywateledemokracji na swoich reprezentantów, co nie zmienia faktu, że władza bardziej się dziś liczy zpotrzebami obywateli. Po trzecie, co zawsze powtarzał Walter Lippmann, opinia publiczna z jejrozsądkiem w sprawach publicznych jest jedynie fantomem, który żyje w umysłach sentymentalnychdemokratów. Wolność słowa, sprowadzona w demokracji do władzy mass-mediów, strywializowała duchoweprzywództwo. Jednak trudno poważnie marzyć o tym, by redakcyjne komentarze przypadły w udzialewielkim filozofom i poetom. Nic dziwnego, że przywództwo wieszczów w medialnej demokracji musiałoprzekształcić się we władzę menadżerów ideologicznego kartelu.

Więcej światła

Cezary Michalski upatruje główny problem w polityzacji instytucji, które winny być bardziej wobecbieżącej polityki zdystansowane - gazet, fundacji naukowych, muzeów, a czasem nawet uniwersytetów.Zapewne ma wiele racji, ale mnie osobiście bardziej gnębi to, że w rozpoczętym przez niego sporze niemamy kryteriów, do których moglibyśmy się odwołać. Największym mitem współczesnej myśli politycznejjest bowiem powszechne przekonanie, że dys- ponujemy teorią liberalnej demokracji. Tymczasemmodele, którymi opisujemy demokrację, zostały stworzone kilka wieków temu, w czasach gdydemokracja była dopiero marzeniem. Na przykład formuła społeczeństwa obywatelskiego zrodziła siętrzy wieki temu, gdy budowano przeciwwagę dla władzy monarszej (ostateczny kształt nadano jej napoczątku XIX wieku). Nie była więc opisem stanu rzeczy, a jedynie postulatem. To samo dotyczy innych pryncypiów politycznych. Nie wiemy zatem, czy polityzacja takich sfer jak kulturaczy edukacja narusza logikę realnej liberalnej demokracji. Być może ojcowie założyciele demokracjipopełnili błąd, tak ostro oddzielając politykę od innych sfer życia. W końcu w Atenach - źródle wszelkiejdemokratycznej mitologii - polityka rządziła wszystkim, nawet filozofią (po życie filozofów włącznie). Wrozstrzygnięciu tej kwestii nie pomogą nam te wszystkie opasłe tomiska pisane przez ostatnie trzystulecia, bo są one zapisem argumentów na rzecz powołania demokracji, a nie katalogiem problemów,jakie ona przyniesie. Nie pomoże nam też współczesna politologia, która nie potrafi włączyć nowychzjawisk w generalną teorię. (Nawet najwięksi teoretycy - tacy jak Lipset, Huntington, Sartori czy Dahl - owiele sprawniej opisują demokratyzację autorytarnych reżimów niż problemy zasiedziałych demokracji.)

Z braku wiedzy skazani jesteśmy na intuicje. Otóż moja mówi mi, że niemożliwy jest dziś powrót docałości liberalnych pryncypiów. A zatem, że na przykład nie da się zredukować mediów do funkcjikontrolnej. Trzeba raczej przyjąć do wiadomości, że stały się one władzą i zastanowić się, jak jązrównoważyć. Może ją podzielić (tak jak konstytucja podzieliła władzę wykonawczą), a może wymusićpluralizm (tak jak to robi ordynacja proporcjonalna). Pluralizm może być wymuszany na poziomie liniigazet albo na poziomie ich własności (tak jak to jest w ustawodawstwie antymonopolowym). Trzeba się również zastanowić, czy praktyki, które dziś wprowadza lewica, nie staną się w przyszłościakceptowanym instrumentem społecznej pedagogiki. Bo być może warto sobie pozwolić na łamanieniektórych liberalnych standardów. W końcu sam Karl Popper, papież społeczeństwa otwartego, podkoniec życia opowiedział się za cenzurowaniem telewizji. A przecież cenzurę, czyli selekcję negatywną,można zastąpić pozytywną, czyli kształtowaniem postaw społecznych. W dzisiejszym formie taspołeczna pedagogika jest ze strony lewicy zwykłą uzurpacją, jednak kiedy podda się ją odpowiedniejkontroli (na przykład demokratycznej), może się okazać filarem demokracji.

Kłopot

Jest tylko jedna trudność. Otóż nikt się nie chce nad tym wszystkim pochylić. W swej większościintelektualiści - nie tylko polscy - zatracili potrzebę opisu ładu politycznego, w jakim żyją. Demokracjazostała zredukowana do obiektu zrytualizowanych hołdów. A refleksja nad wewnętrznymi zagrożeniami,jakie płyną z natury demokracji, nie potrafi się wznieść ponad rozpoznania typowe dla mas, a zatemponad banały o wiecznych kłótniach i prywacie polityków. Poza kilkoma wyjątkami - takimi jak Łagowski, Legutko czy Michalski - intelektualiści ignorują nowezjawiska: upolitycznienie elit, manipulacje, jakim poddaje się opinię publiczną, polityzację kultury i naukioraz intelektualne mody, na jakich się te praktyki wspierają. Elity odsuwają się od tych problemów

Page 418: Binder artykuły

oraz intelektualne mody, na jakich się te praktyki wspierają. Elity odsuwają się od tych problemówtłumacząc, że nie chcą się wikłać w polityczny spór. Problem w tym, że to właśnie ich milczenie macharakter polityczny. Bo to ono jest warunkiem kontynuowania tych praktyk.

Robert Krasowski

Adaś i spółka

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 419: Binder artykuły

Rzeczpospolita - 6 stycznia 2003

Jeżeli elity polityki, mediów i biznesu są spojone ze sobą wspólnymi interesami i wspólną wizją,to demokracja staje się zwykłym teatrem.

Ryszard BugajNarodziny oligarchii

Elementy systemu oligarchicznego są w Polsce coraz silniejsze, a demokracja słabnie.Tego zdaje się dowodzić opisana przez "Gazetę Wyborczą" afera korupcyjna z LwemRywinem w roli głównej.

Cała ta sprawa stanowi jeszcze jeden powód, by zastanowić się nad naturą systemu, w którymżyjemy. Formalnie mamy demokrację parlamentarną, ale wielu ludzi uważa, że to tylkoparawan, za którym pociągają za sznurki wpływowi i uprzywilejowani. Szlachetni inteligenciciągle jednak ostrzegają, by nie poddawać się spiskowej wersji historii. Rzeczywiście trzebauważać, ale też niewiele z naszej historii można zrozumieć, jeżeli lekceważy się konszachtyludzi wpływowych.

Demokracja rzeczywista czy udawana

W Polsce elementy systemu oligarchicznego są coraz silniejsze, a demokracja słabnie.Ogromna większość klasy politycznej i biznesowej - niezależnie od teatralnych często podziałów- ma coraz więcej spraw wspólnych i... coraz słabsze związki z poglądami i aspiracjami dużejwiększości społeczeństwa. System polityczny został tak ukształtowany, że na polityczny rynekwstęp jest bardzo trudny. W końcu ludzie będą zmuszeni wybierać spośród tych, którzy do klasypolitycznej już należą, a jeśli im się nikt nie spodoba to... mogą zostać w domu. Dowiedzą się,że nieobecni nie mają racji.

Na przykładzie skandalu korupcyjnego opisanego przez "GW" cechy tego oligarchicznegoukładu widać wyraźnie. Występują tam Adam, Leszek, Robert, Lew, Wanda itd., a innecharakterystyczne imiona nie pojawiają się - powiedzmy - przez niedopatrzenie. Wysocecharakterystyczny jest też tryb postępowania "Gazety". Oto bardzo wpływowy przedstawicielestablishmentu związany z SLD popełnia drastyczne przestępstwo - dobrze udokumentowane -ale "Gazeta" nie ujawnia faktów, natomiast jej redaktor naczelny pyta głównego podejrzanego

Page 420: Binder artykuły

(nie zabiera ze sobą adwokata i, można przypuszczać, magnetofonu), czy to prawda?Oczywiście dowiaduje się, że to nieprawda. Zaprzeczają też inni obciążeni przez Rywina.

Gazeta przedstawia wersję, która nie rzuca cienia na klasę polityczną ani na żaden jejwpływowy odłam. Jest tylko jedna czarna owca - Rywin. Uważam więc, że działania "GW" niesą podporządkowane interesom opinii publicznej, ale interesom politycznej elity.

Reformator Sekuła

Choć struktury oligarchiczne działają niejawnie, to w minionych latach można było dostrzeczdarzenia i inicjatywy, które pokazują, jak wąskie elity porozumiewają się ponadspołeczeństwem i poza procedurami demokracji. Spoiwem jest osobisty lub grupowy interesuczestników takich porozumień, ale ich decyzje - jeżeli zostaną ujawnione - motywowane sądobrem wspólnym. Znaczenie ma też swoista "misja elit" przekonanych, że wiedzą lepiej, co jestdobre dla społeczeństwa.

Narastanie alienacji polskich elit związane jest z mechanizmem przechwytywania publicznegomajątku i z procesem wchodzenia w politykę środowisk postkomunistycznych. Przełamaniepodziałów historycznych otworzyło drogę do załatwiania najważniejszych spraw "ponadpodziałami". Zdarzeniem na tej drodze szczególnie ważnym będzie powołanie - "ponadhistorycznymi podziałami" - partii centrum. Jednak warto najpierw obejrzeć się za siebie.

Wbrew temu, co twierdzi wielu prawicowych polityków, aktem założycielskim oligarchii IIIRzeczypospolitej nie był Okrągły Stół. Owszem, niektórzy wybitni aktorzy tamtego wydarzeniazaprzyjaźnili się trwale ze swoimi partnerami i uważają, że fakt zawarcia porozumienia powinienprzesądzać o zwolnieniu z politycznej (co najmniej) odpowiedzialności za czasy komunizmuliderów tego systemu. Oto skromna ilustracja tej postawy: w 1989 r. powołana została sejmowakomisja ds. zbadania działań rządu Mieczysława F.Rakowskiego. Zostałem jejprzewodniczącym i wtedy jeden z najbardziej znanych opozycjonistów powiedział mi: "pamiętaj,że Sekuła to jest reformator".

Jednak Okrągły Stół przede wszystkim otwierał możliwości swobodnego wyboru. Alternatywąbyło trwanie komunizmu jeszcze przez pewien czas i - najprawdopodobniej - gwałtowne jegozmiecenie. Nie ma powodu przyjmować, że byłby to wariant lepszy dla Polski.

Pierwszym produktem umowy elit ponad głowami społeczeństwa nie było więc porozumienieOkrągłego Stołu, ale decyzja o przeniesieniu miejsc mandatowych z listy krajowej do drugiejtury wyborów w czerwcu 1989 r. Pozwoliło to na wprowadzenie do Sejmu kilkudziesięciufunkcjonariuszy PRL, mimo że w normalnym trybie lista ta nie uzyskała od wyborcówwymaganego poparcia. Taka procedura nie wynikała z porozumienia Okrągłego Stołu,przeciwnie, porozumienie to łamała. Wola wyborców została wcześniej jednoznaczniewyrażona, a żadne szersze gremium reprezentujące opozycję nie dało przyzwolenia na takikrok. Ci, którzy po stronie "Solidarności" ten krok podejmowali, przypuszczalnie mieli jednak nauwadze możliwość utworzenia rządu ze swoim przedstawicielem na czele.

Rząd Mazowieckiego był w znacznej mierze oparty na porozumieniu elit ponaddotychczasowymi podziałami. Nie chodzi tylko o to, że był to rząd koalicyjny, właściwie bezparlamentarnej opozycji. Ważniejsze, że było to wielkie porozumienie liberalnych elit PZPR iliberałów z dawnej opozycji, które pozwoliło na odrzucenie społeczno-gospodarczego programu"Solidarności". To umożliwiło kontynuację uwłaszczania się nomenklatury, a jej zdobyta w tensposób pozycja stała się jednym z głównych wyznaczników politycznych wpływów środowiskpostkomunistycznych.

Nie wszystkim z dawnej opozycji podobało się to zbliżania elit i forsowana przez nie polityka.Mało kto już dziś pamięta, że w roku 1990 podjęta została próba zorganizowania "partii

Page 421: Binder artykuły

Solidarność" jako ugrupowania centroliberalnego, które miało przejąć etos ruchu izmarginalizować inne inicjatywy polityczne. Projekt się nie powiódł - głównie dlatego, że niepoparł go Wałęsa i ogłosił tzw. wojnę na górze.

Po "wojnie na górze" powstały bardziej sprzyjające warunki dla nowego ukształtowania scenypolitycznej. Moje osobiste doświadczenie związane jest z tworzeniem Unii Pracy. Teneksperyment się nie powiódł. Unia nie zdołała zająć niezależnej pozycji w pluralistycznymspektrum politycznych ugrupowań, a po kilku latach stała się składnikiem nieformalnego blokupostkomunistycznego. Nie chcę bić się tylko w cudze piersi. Z perspektywy czasu widać, że tainicjatywa była źle pomyślana i nie przyniosła zamierzonego efektu - większej różnorodnościsceny politycznej.

Nie tylko Unia Pracy nie stała się trwałym elementem nowej sceny politycznej. Z różnychpowodów porażkę poniosły również inne inicjatywy polityczno-programowe. Ocalałyugrupowania "pragmatyczne", gotowe do współrządzenia w najbardziej nawet dziwacznychukładach.

Zaufanie ludzi do demokracji w wielkim stopniu podważyły wkrótce rządy AWS, która daładowód, że ludzie "Solidarności" nie stosują innych reguł etycznych niż SLD. Ewolucja scenypolitycznej nie przyniosła więc wzmocnienia barier wobec tendencji oligarchicznych.

Media przede wszystkim

Ważnym i wciąż aktualnym polem sporu pozostają ocena PRL i lustracja. Dla homogenizacjisceny politycznej i usuwania barier dla współdziałania "ponad podziałami" konieczne jest"zamknięcie historii". Nie można współdziałać z agentami, trudno też o bliskość z tymi, którzyagenturę aktywnie tworzyli, zajmując kierownicze stanowiska w partii komunistycznej. Jedynarada to zamknąć archiwa i zostawić historię historykom. Adam Michnik i "GW" są i w tej kwestiinadzwyczaj wpływową grupą lobbującą. Środowisko to nie zdołało wprawdzie zapobiecuchwaleniu ustaw lustracyjnych, ale przecież "GW" skutecznie przyczyniła się do ukształtowaniazłej atmosfery wokół lustracji. To ułatwia działania SLD. Na naszych oczach - choćby dziękiorzeczeniom Sądu Najwyższego czy finansowej diecie aplikowanej IPN - ustawy lustracyjneprzekształcają się w świstki papieru.

Największe jednak znaczenie dla stopniowego ubezwłasnowalniania demokracji mapostępujący proces poddawania mediów kontroli ośrodków politycznych i biznesowych. Rząd iprezydent skutecznie - choć pośrednio - kontrolują publiczne media elektroniczne. Dziennikarzecoraz częściej odpowiednio komponują serwisy informacyjne, udając bezstronność. Trudno niedostrzec, że prowadząc telewizyjne debaty są najczęściej dodatkowymi reprezentantami rządu.

Związki ze środowiskami biznesu coraz częściej widoczne są w mediach prywatnych. Pewnawielka gazeta pominęła informację o zmasowanych podwyżkach cen usług TP SA, a wcześniejbyła wyraźnie zaangażowana w prywatyzację tego przedsiębiorstwa. Takie przykłady możnamnożyć.

Najważniejsze znaczenie mają jednak chyba własne interesy biznesowe i status wpływowychdziennikarzy. "Gazeta Wyborcza" po przekształceniu - które w potocznym języku nazwać możnawielkim uwłaszczeniem - stała się jednym z największych kapitalistycznych koncernów w Polscei naszej części Europy, a jej czołowi dziennikarze i menedżerowie - z wyjątkiem AdamaMichnika - otrzymali w postaci akcji majątki, które lokują ich w bardzo wąskiej grupienajzamożniejszych obywateli. Chyba nigdzie na świecie nie istnieje gazeta, której kierownictwoto, relatywnie, tak zamożni ludzie. Na mniejszą skalę takie wyróżnienie jest też udziałem kilkuinnych wpływowych grup prasowych w Polsce.

Czy taka prasa może pokochać progresywne podatki? Czy może sympatyzować z modelem

Page 422: Binder artykuły

demokracji, który da szanse "zawistnemu społeczeństwu", by wybrało polityków obiecującychwprowadzenie 50-procentowej stawki podatku dochodowego lub opodatkowanie dochodówgiełdowych? Nie jest to wykluczone, ale mało prawdopodobne. Problem nie w tym oczywiście,że dziennikarze i gazety mają poglądy, ale w tym, że - oprócz skądinąd ważnych wyjątków -polityka dyskryminacji jednych i preferowania innych poglądów godzi w demokrację i sprzyjaoligarchizacji życia publicznego.

Biznes i polityka, polityka i biznes

Oligarchizację systemu władzy ułatwiają także coraz ściślejsze więzi między światem polityki iświatem wielkiego - bywa, że i szemranego - biznesu. Jest tajemnicą poliszynela, że osobyzajmujące najwyższe stanowiska w państwie utrzymują bliskie kontakty z największymibiznesmenami. Coraz powszechniejsza staje się praktyka przechodzenia ministrów do biznesunatychmiast po zaprzestaniu pełnienia funkcji. Zależności te mają oczywiście dwustronnycharakter, choć konkrety tylko wyjątkowo docierają do opinii publicznej. A przecież nie może topozostać bez wpływu na politykę gospodarczą i tworzenie prawa.

Po ostatnich wyborach parlamentarnych ogromną większość stanowisk w administracjirządowej objęli politycy SLD, tworzący bardzo spójne środowisko złączone wspólnymibiografiami. Ta grupa ma też szczególnie zagęszczone kontakty w świecie biznesu. Wszystko tobardzo ułatwia nieformalne działania i traktowanie instytucji demokratycznych jako tylkopotwierdzających wcześniejsze rozstrzygnięcia. Poprzednia ekipa rządząca była nieporównaniemniej spójna i nie dysponowała szerszymi kontaktami biznesowymi. I choć w okresie rządówAWS nie brakowało prób budowania nieformalnej struktury zdolnej także do kontroli wielkichprzedsiębiorstw, to działania te prowadziły raczej do skandali niż do skutecznego budowaniaoligarchicznych struktur. Obecnie niebezpieczeństwo jest nieporównanie większe. Wzrośniejeszcze bardziej, jeżeli powiodą się plany budowy politycznego ugrupowania "ponad podziałami"pod auspicjami prezydenta.

Jeżeli elity polityki, mediów i biznesu są silnie spojone ze sobą wspólnymi interesami i wspólnąwizją, to oligarchiczne rządy stają się nieuchronne, a demokracja staje się zwykłym teatrem.Niedostrzeganie w Polsce coraz silniej obecnego mechanizmu oligarchii byłoby naiwnością. Aleto nie znaczy, że demokracja polityczna utraciła już realne znaczenie. Rzeczywisty systemrządów jest mieszanką.

Trudno o optymizm

Rządy elit niosą wielkie ryzyko, bo podmywają demokrację. Wcześniej lub później ceną rządówoligarchicznych jest utrata zaufania do wszelkich elit, destrukcja wszelkich autorytetów. Rządyoligarchiczne demoralizują też uczestniczące w nich elity, bo przyznają sobie nienależneprzywileje i nie potrafią podporządkować się woli większości, nawet jeżeli jest onademokratycznie i jasno wyrażona. Elitom, gdy uzyskują kontrolę, trudno pozbyć sięprzekonania, że mają "bezpośredni kontakt z historią", który - tak się jakoś składa - jest zgodnyz ich grupowymi interesami.

Na przyszłość polskiej demokracji trudno więc patrzeć z optymizmem, a przystąpienie do Uniirozszerzy jeszcze przestrzeń spraw faktycznie wyłączonych spod wpływu wyborców. To nieoznacza, że z mechanizmami systemu oligarchicznego należy się pogodzić. Najważniejsza jesttu uporczywa wojna o rygorystyczne oddzielenie polityki od biznesu i tworzenie warunków dlapluralistycznej opinii publicznej. Potrzebne jest też urealnienie warunków konkurencjiugrupowań politycznych, tak by ludzie mogli wybierać spośród realnie zróżnicowanegospektrum koncepcji programowych. To wymaga likwidacji zbędnych instytucji politycznych (np.powiatowego szczebla samorządowego) i obniżenia barier broniących dostępu na scenępolityczną. Z polityki nie można też rugować kwestii etycznych i historii.

Page 423: Binder artykuły

Sposób załatwienie "sprawy Rywina" będzie miał wielkie - i nie tylko symboliczne - znaczenie.Jeżeli Lew Rywin zrobił to, o czym pisze "Gazeta Wyborcza", to powinien, sam lub zmocodawcami, przejść na państwowy wikt. Ale jest też rzeczą niesłychanie ważną, by pierwszyurzędnik Rzeczypospolitej wyjaśnił opinii publicznej, dlaczego przez kilka miesięcy niepowiadomił formalnie organów ścigania o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. To sprawapoważna - wszak podejrzany mógł skutecznie mataczyć.

Dziś wszyscy deklarują konieczność pełnego wyjaśnienia tej sprawy. Ale marszałek SejmuMarek Borowski mówi, że sejmowa komisja śledcza powinna powstać po śledztwieprokuratorskim - jeżeli ono nie będzie zadowalające. Z góry można jednak przewidzieć, żesejmowa większość będzie z pracy prokuratora zadowolona. Stanowisko Borowskiego tosygnał, iż jest także pomysł, by sprawa nie została wyjaśniona przy całkowicie podniesionejkurtynie. Znam z doświadczenia wszystkie mankamenty parlamentarnej komisji śledczej, ale niemam wątpliwości, że szansę, choć nie gwarancję, wiarygodnego wobec opinii publicznejwyjaśnienia tej sprawy ma tylko jawnie pracująca komisja śledcza Sejmu.

Inaczej łatwo można sobie wyobrazić taki scenariusz zakończenia "sprawy Rywina": prokuratorwobec braku wystarczających dowodów popełnienia przestępstwa (lub jego ograniczonejszkodliwości) umarza sprawę, a "GW"... kupuje ogólnopolską telewizję Polsat.

Autor jest ekonomistą. Był doradcą "Solidarności", uczestnikiem obrad Okrągłego Stołu.Od czerwca 1989 do 1997 r. poseł na Sejm. Twórca i lider Unii Pracy, odszedł z niej, gdywiększość zyskali zwolennicy ścisłych związków z SLD. W ostatnich wyborach startowałz listy PSL.

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 424: Binder artykuły

Polityka - nr 15/2003

SŁAWOMIR MIZERSKITowarzystwo spółka akcyjna

Afera Rywina ugruntowała przekonanie, że na przeszkodzie w budowie prawdziwiedemokratycznego państwa stoi poważna siła - zblatowana, powiązana nieformalnymi układamiwarszawska elita, czyli Towarzystwo. Kto to jest? Czy prawdziwe Towarzystwo pokrywa się ztym opisywanym przez plotkarskie media i w gruncie rzeczy przez nie stworzonym po to, żebymieć o czym pisać?

Zdaniem obserwatorów życia salonowego, Towarzystwo uformowało się na początku lat 90. znowych elit politycznych wyłonionych przy Okrągłym Stole, wpływowych przedsiębiorców,powracającej do życia publicznego arystokracji oraz elity artystycznej.

Page 425: Binder artykuły

Jolanta Kwaśniewska, Dominika Kulczyk-Lubomirska z mężem Janem Lubomirskim na BaluArystokracji w Wiśniczu.

Paliwem napędzającym życie towarzyskie stały się pieniądze pierwszej generacji polskiegobiznesu, który - zachłyśnięty szybkim sukcesem - szukał dla siebie godnej oprawy. W masowejświadomości Towarzystwo ugruntowuje swoją pozycję, gdy na rynku pojawiły się kolorowemagazyny. Czytając publikowane w nich kroniki można się dowiedzieć, kim są ludzie zTowarzystwa, gdzie Towarzystwo bywa, w co jest ubrane, jak się bawi oraz jaki szlachetny celaktualnie wspiera. Na zdjęciach prawie zawsze jest ono uśmiechnięte, je, tańczy, siedzi nakoniach, pali cygara.

- Warszawska elita stała się atrakcyjnym obiektem medialnym. Z ludzi tworzących tę grupęplotkarskie media stworzyły prawdziwych herosów - przyznaje A.B., właściciel agencji publicrelations, od lat zajmującej się organizacją prestiżowych imprez towarzyskich.

Doły, średniacy i śmietanka

Czy Towarzystwo to zamknięty zwarty monolit, czy raczej towarzyska mgławica skupiona wokółrozmaitych osób i miejsc?

- Dają się niewątpliwie zauważyć pewne grupy, np. wąska elita intelektualno- artystycznaspotykająca się przy okazji premier, wernisaży czy jubileuszy, show- biznes związany ztelewizją i kolorową prasą, świat mody, reklamy i public relations, wreszcie średni i wielcyprzedsiębiorcy, w pobliżu których zawsze spotkać można polityków i znanych prawników. Alepewne osoby widać na każdej ważnej imprezie. Co więcej, ta impreza jest ważna właśniedlatego, że one tam są - mówi A.B.

Page 426: Binder artykuły

Towarzystwo - struktura z pozoru amorficzna, o nieczytelnym rozmazanym konturze - mabudowę ściśle hierarchiczną, jasną dla każdego, kto się w niej porusza. Sam dół, towarzyskiplankton, to usiłujące wejść w bankietowy obieg biznesowe pionki, mniej znani aktorzy seriali,prezenterzy telewizyjni oraz średni szczebel show-biznesu i agencji reklamowych. Wyżejplasują się stali bywalcy salonów: znani artyści, średni biznes, pośledniejsi politycy i urzędnicyoraz tzw. postaci (o których nikt nie potrafi powiedzieć, czym się aktualnie zajmują pozabywaniem). Dostrzec tu można także modne nazwiska, które odniosły spektakularny sukces lubz jakichś powodów zostały wylansowane przez media. Jakiś czas temu ozdobą bankietów byłygwiazdy programu "Big Brother", dzisiaj królami przyjęć są pary aktorskie grające główne role wserialach: "Na dobre i na złe" oraz "Kasia i Tomek", a także kreatorzy mody tacy jak Maciej Zieńi Arkadius. Znawcy tematu przewidują, że już niedługo pożądanymi towarzysko osobistościamistaną się członkowie sejmowej komisji do zbadania afery Rywina.

Czołówka Towarzystwa to gwiazdy biznesu, ludzie rządzący ogólnopolskimi mediami,arystokracja, artystyczna śmietanka i polityczne vipy z premierem i prezydentem na czele. -Warszawska towarzyska karuzela to nie więcej niż dwieście osób, których nazwiska ma wswoim komputerze każda agencja organizująca życie towarzyskie. Z tego około pięćdziesięciuto nazwiska szczególnie pożądane na każdej imprezie. To jest prawdziwe Towarzystwo - mówiredaktor naczelna plotkarskiego magazynu.

- Warszawka to ludzie pieniądza, zwłaszcza kobiety, które koło tego pieniądza są. Na przykładżony znanych biznesmenów mające fundacje. Imprezy tych fundacji dają okazję, żeby siępokazać - mówi Jerzy Iwaszkiewicz, felietonista pisma "Viva!". Filarami Towarzystwa sąpostacie biznesu: Jan Kulczyk, Wojciech Fibak, państwo Gościmscy, Niemczyccy, Starakowie,Obrębscy, a także szef Prokomu Ryszard Krauze, prezes Polsatu Zygmunt Solorz. Dużo bywająartyści: Janusz Morgenstern, Janusz Głowacki, Krzysztof Penderecki z żoną, MałgorzataPotocka, Krzysztof Kolberger, Beata Tyszkiewicz, Ewa Wiśniewska, Jan Englert z BeatąŚcibakówną i Gustaw Holoubek z Magdaleną Zawadzką.

Do najintensywniej chodzących polityków należy elita SLD: Józef Oleksy, Jerzy Jaskiernia,Marek Borowski, Ryszard Kalisz i były minister skarbu Wiesław Kaczmarek. Chodzą takżepaństwo Rosati, minister kultury Waldemar Dąbrowski i szefowa Kancelarii Prezydenta JolantaSzymanek-Deresz. Prezydent Kwaśniewski i jego żona bywają teraz mniej, za to prawdziwymlwem salonowym jest premier Miller. - Ostatnio trochę wyhamował, ale był okres, kiedy nieprzepuszczał żadnej okazji, czy chodziło o premierę filmową, otwarcie restauracji czy letniegoogródka. Wraz z żoną starał się być wszędzie - mówi dziennikarka rubryki towarzyskiej jednegoz dzienników.

Ostatniego sylwestra premier i jego małżonka spędzili w Zakopanem na wielkiej impreziezorganizowanej przez biznesmena Jerzego Staraka i jego żonę. "Mieszkaliśmy w pięknymhotelu Litwor. Rzeczywiście, wzięliśmy udział w kolacji sylwestrowej. (...) Goście musieliprzebrać się w stroje góralskie. Moja żona wystąpiła w przepięknym stroju góralskim, ja też - zciupagą - opowiadał premier pismu "Viva!", dodając: - Tego wieczoru wraz z całą grupą 'górali'odwiedziliśmy jeszcze trzy miejsca, gdzie bawili się nasi przyjaciele, bo im to obiecaliśmy".

Kod dostępu

Generalnie na salonach króluje lewica. Do Towarzystwa nie należą politycy PSL, a prawicawypadła z salonów w końcu lat 90. po spektakularnej klęsce wyborczej AWS. Dziś jej się niezaprasza, bo niewiele znaczy, zresztą przeważnie byli to ludzie spoza Warszawy. Z wyjątkiemAndrzeja Olechowskiego rzadko bywają politycy z Platformy Obywatelskiej oraz Prawa iSprawiedliwości.

Są ludzie, którzy ze względu na pozycję i wpływy mogliby być gwiazdami Towarzystwa, a mimo

Page 427: Binder artykuły

to dystansują się od niego (np. prezes radia RMF Stanisław Tyczyński). Z kolei inni doTowarzystwa nie pasują, salon ich omija. - Nie mówi się o tym, ale się to czuje. Działa tu jakiśkod. Towarzystwu potrzeba luzu, a jak ktoś ma naturę misyjną, to jest zamknięty i nie jesttowarzyski. Nie zaprosiłabym na bankiet do siebie pana Leppera czy niektórych politykówprawicy, bo nie mam z nimi kontaktu psychicznego. Nie polubiłabym ich, czuję to - przyznajejedna z czołowych dam warszawskiej elity.

- Są skandaliści, awanturnicy jak poseł Pęk, których generalnie Towarzystwo odrzuca, bo źlemówią i bywają nieprzyjemni. Na ważną premierę takiego Pęka nie dam, bo będzie to źleodebrane. Ale tam gdzie spotyka się biznes związany z produkcją rolną już tak - mówi właścicielagencji promocyjnej.

Chętnych pragnących dołączyć do Towarzystwa nie brakuje. Niedawno Jerzy Urban publicznieprzyznał, że na jeden z urządzanych przez siebie bankietów zaprosił ważnych gangsterów zPruszkowa. "Ludzie z miasta" zawsze szukali kontaktów z elitą. - To było trudne, boTowarzystwo ich nie akceptowało, brakowało im dojścia. Ale od pewnego czasu widzę tych ludzina imprezach. Pojawiają się u boku eleganckich kobiet, które mają pozycję na salonach. Tekobiety stały się dla nich wygodnym narzędziem towarzyskiej ekspansji - mówi A.B.

Na bankietowym szlaku

O tym, kto jak wysoko plasuje się w towarzyskiej hierarchii, decyduje ranga imprez, na jakie jestzapraszany. Bywanie wszędzie to błąd, oznaka słabości lub braku rozeznania. Dla ludzi z show-biznesu wielką gratką będzie premiera "Pianisty" czy bankiet po premierze "Don Giovanniego" wTeatrze Wielkim, ale już nie impreza zorganizowana przez podupadający miesięcznik "Sukces".Wytrawni bywalcy chętnie pojadą na turniej tenisowy Prokom Open do Sopotu otrzeć się owielki biznes i wielką politykę, ale nie na turniej tenisowy KGHM, gdzie królują brzuchaci prezesispółek nomenklaturowych, a na bankiecie uwijają się pośledniejsze gwiazdy telewizji iprokurator Kaucz. - Każdy poważny biznesmen wie, że prestiżowe imprezy robi Polska RadaBiznesu, a Business Centre Club to taki klub dla ubogich, mogący zrobić wrażenie tylko naprzedsiębiorcach z prowincji - mówi A.B.

Towarzysko najniżej sklasyfikowane są branżowe przedsięwzięcia sponsorowane: pokazymody, otwarcia mniej ważnych restauracji, bankiety z okazji wprowadzenia na rynek nowychmodeli aut, kremów, kolekcji bielizny. - Zwykle są to nachalne akcje promocyjne konkretnychproduktów, podczas których można się nieźle najeść i napić - śmieje się dziennikarkakolorowego dwutygodnika. Przychodzi na nie głównie towarzyska druga liga: prezenterzytelewizyjni, tzw. branża, styliści, biznesowe płotki, mniej znani aktorzy. Jeśli pojawią się gwiazdypopularnej telenoweli czy znani wokaliści, można podejrzewać, że zostali na imprezęzakontraktowani jako atrakcja wieczoru.

Wyżej notowane są otwarcia bardziej snobistycznych lokali, ważne premiery, imprezy niektórychpism kobiecych. Ważnych gości może przyciągnąć ponowne otwarcie restauracji Belvedere pozmianie wystroju wnętrza, pokaz najnowszej kolekcji Ewy Minge czy Arkadiusa, wieczórostrygowy w lokalu La Boheme lub bal wydany przez dużą bogatą firmę zagraniczną. Jeszczebardziej prestiżowe są imprezy biznesowe oraz okolicznościowe przyjęcia w ambasadachdużych państw wydawane z okazji świąt narodowych. Tam selekcja jest ostra, nie widać dołówshow-biznesu, zamiast tego obecna jest artystyczna śmietanka, prezesi dużych firm, szefowieopiniotwórczych mediów oraz wielu polityków. Część z tych osób spotyka się także na samymszczycie imprezowej piramidy, którą tworzą np. bankiety w Pałacu Prezydenckim, wytworneimprezy w klubie Cavallo w Łazienkach (własność pani Starakowej), bal arystokracji na zamkuw Wiśniczu, zamknięte spotkania w należącym do Zbigniewa Niemczyckiego hotelu Bryza wJuracie. Niezwykle prestiżowym i trudno dostępnym miejscem jest klub w Pałacyku Sobańskich,gdzie regularnie spotyka się biznesowa czołówka skupiona w Polskiej Radzie Biznesu,

Page 428: Binder artykuły

dopraszając do swojego grona najbardziej wpływowych poli tyków.

Ważnym elementem pejzażu towarzyskiego są prywatne imprezy świata biznesu, np. dorocznaimpreza plenerowa u biznesmena Januarego Gościmskiego w jego dworze w Marynkach podWarszawą, na której bywa premier, elita SLD, świat biznesu, znani adwokaci, artyści, lekarze, anawet biskup Sławoj Leszek Głódź. - Mój mąż, miłośnik koni, wpadł na pomysł, aby swojeimieniny połączyć z tradycyjnym biegiem konnym św. Hubertusa i wymyślił bieg św. Januarego,po którym odbywa się wielki bankiet w ogrodzie - opowiada żona biznesmena Krystyna Pociej-Gościmska. Do Marynek zjeżdża co roku ponad dwieście osób. Listę gości skrupulatnie ustalająsami gospodarze. Pani Gościmska nie ukrywa, że każdego roku rośnie liczba osób starającychsię różnymi sposobami zdobyć zaproszenie na imprezę u niej.

- Bale, imprezy sponsorowane i pokazy mody to hałaśliwa powierzchnia życia elity, mającazaspokoić ciekawość masowego widza. Dyskretne drugie życie Towarzystwa, zwłaszcza jegoczęści polityczno-biznesowej, toczy się na prywatnych zamkniętych imprezach. Pełna dyskrecja,z daleka od kamer i mediów - mówi dziennikarka kolorowego dwutygodnika.

Biznes towarzyski

Na imprezach Towarzystwa bywa się nie dlatego, że się lubi, ale dlatego, żeby się pokazać,potwierdzić swoją pozycję (nieobecność mogłaby oznaczać, że nie było się zaproszonym).Imprezy towarzyskie to miejsca zaplatania misternej sieci kontaktów spajających Towarzystwo.Szukający pracy aktorzy namierzają producentów, producenci podchodzą ważnych ludzi ztelewizji, biznesmeni zabiegają o dojścia do urzędników, posłów i potencjalnych klientów.

Dla wielu czołowych ludzi biznesu bywanie to ważny element robienia interesów. O JanieKulczyku, gwieździe Towarzystwa, Jerzy Urban w wywiadzie dla "Przekroju" mówi: "Kulczykowipotrzebne jest to brylowanie na szczytach władzy po to, żeby uzyskiwać najwyższąwiarygodność w źródłach wielkiego kapitału, ta wiarygodność pomaga mu ten kapitałpozyskiwać, on nim następnie może obracać i ta potęga pieniądza powoduje, że staje sięważnym partnerem rządu".

C.D., szef średniej wielkości spółki medialnej: - Sam się nie udzielam towarzysko, ale moi ludziechodzą na imprezy, węszą i skanują rzeczywistość. Tam łapią kontakty, pomysły. Możnapowiedzieć, że ponad 40 proc. moich interesów bierze się z takich działań. Niedawnozatrudniłem geja, fachowca od sprzedaży reklam. Jest dobrze umocowany towarzysko. Jegozadaniem jest trafić w struktury zarządcze firm, a w tym biznesie gejostwo jest obecne na wieluszczeblach.

E.F., producent telewizyjny: - Bez układu towarzyskiego jesteś sam i możesz sprzedawaćnajwyżej warzywa na straganie. Dlatego gdy wchodziłem do interesu, musiałem poznać ludzi zeszczytów telewizji: od dyrektorów programów po figury takie jak Solorz, Chrabota, Fajks wPolsacie czy szefowie TVP. Kiedy kogoś znasz i sam jesteś znany, rośnie twoja przydatność iwchodzisz do gry, bo zawsze łatwiej dać zarobić znajomemu. Pomożesz ty, pomogą i tobie,także wtedy, gdy idzie o lewy interes. Przyznaję, że poproszony o przysługę przepuściłemkiedyś przez swoją firmę pieniądze na łapówkę, bo nie mogły one oficjalnie wyjść z firmy, którają faktycznie dawała. Pieniądze te szły z poważnego biznesu do ludzi od polityki.

Wielka gra

W Towarzystwo nie wystarczy wejść, trzeba się w nim także umieć poruszać. Istnieje całykonglomerat znaków, gestów i słów pokazujący pozycję różnych osób w hierarchii Towarzystwa.Ta pozycja bywa płynna, zmienia się, dlatego ruch na scenie towarzyskiej należy umiećobserwować. Każde kolejne przesilenie rządowe jest jak włożenie kija w mrowisko. Powstaje

Page 429: Binder artykuły

chaos, w Towarzystwie robi się nerwówka, dzwonią telefony, wszyscy chcą ustalić, kto spada, akto teraz będzie ważny.

Podczas imprez oficjalnych ważne jest już to, kto koło kogo i gdzie jest sadzany. - W TeatrzeWielkim najbardziej pożądane miejsce to prezydencka loża na pierwszym balkonie. Ale jeślisiedzisz na dole, to także ważne, w którym rzędzie - mówi A.B.

Bardzo prestiżowa jest obecność na pokładzie samolotu, którym premier lub prezydent udajesię w oficjalną delegację zagraniczną. - Najpierw chodzi o to, żeby w ogóle dostać miejsce. Alejeszcze istotniejsze, z kim się leci. Oficjalnie biznes podróżuje w osobnym przedziale. Aleobiektem szczególnego pożądania jest prywatny przedział prezydenta czy premiera.Najważniejsze osoby, takie jak Kulczyk, Starak, Niemczycki czy inni szefowie wielkich firm, sątam dopraszane na drinka i to jest jasny sygnał na temat ich aktualnej pozycji.

Podczas przyjęć i bankietów należy wiedzieć, koło kogo stawać, z kim wdać się w rozmowę i jakumiejętnie pojawiać się na linii strzału telewizyjnych kamer i aparatów fotoreporterów.Znalezienie się na wspólnej fotografii lub w telewizyjnym kadrze z vipem to przedmiotnieustannych zabiegów (mistrzem w tej konkurencji jest widoczny wszędzie za plecamipremiera Millera Tadeusz Iwiński, zwany z tej racji Plecakiem). Na imprezach, na którychpojawia się premier czy prezydent, bardzo istotne jest, kogo dostrzega (a kogo nie zauważa)wchodząc, jak się z kim wita, jak długo to powitanie trwa oraz jaka towarzyszy temu mimika.Niezwykle wymowne jest łamanie kolejki przy powitaniu. Gdy prezydent zauważa nagle kogoś iidzie ku niemu, znaczy to, że ci, których pomija, są mniej ważni.

Szczytem marzeń jest znalezienie się na dłużej w ścisłej orbicie Najważniejszej Osoby, co zpewnością zostanie odnotowane przez resztę Towarzystwa oraz media. Podczas dużychbankietów tworzy się specjalne salony, w których w pewnym momencie znikają vipy inajważniejsi goście. - Zwykle jest to premier lub prezydent, ministrowie, góra biznesu i telewizjiplus szczególnie ozdobne medialnie osoby. Dziennikarze nie mają do tych miejsc dostępu, agoście dopraszani są po cichu i na ucho. Wejścia zwykle pilnuje ochrona lub BOR, jestekstrawyżerka i kameralny nastrój - mówi dziennikarka ogólnopolskiej gazety.

Gdy nie ma osobnego salonu, towarzyskie centra tworzą się mniej lub bardziej spontanicznieprzy stolikach. Stolik składa się z lidera, jego gwardii i doproszonych nominatów. Nie mażadnych zasad dopraszania, ale i tak wiadomo, komu wolno usiąść. Osoba przypadkowazorientuje się, że powinna odejść.

- Na urodzinach prezesa TVP była zabawna sytuacja, bo powstały dwa centra: stolik przyprezydencie i stolik przy premierze. Nie bardzo wiadomo było, który ważniejszy, więc byli tacy,którzy w nerwach biegali od jednego do drugiego. Powstało wyraźne zamieszanie - opowiadajeden z gości, prywatny producent telewizyjny.

Show must go on

Jak przyznaje felietonista "Vivy!" Jerzy Iwaszkiewicz, bankietomania przybrała w kraju rozmiarygigantyczne. - Powstała swoista konkurencja. Za pomocą bankietów różne firmy czy organizacjezaczęły demonstrować, która z nich jest bogatsza i ważniejsza na rynku. W tej sytuacji każdaokazja do bankietowania jest dobra. Dwa lata temu w ogrodach przy ulicy Foksal byłem nauroczystym pokazie Lady B., eleganckiego damskiego pisuaru w cenie 16 tys. zł. Przybyłokilkaset osób.

Po wybuchu afery Rywina i apelu prezydenta do polityków o ograniczenie aktywnościtowarzyskiej na salonach dał się zauważyć pewien zastój. Ministrowie i posłowie unikająryzykownych kontaktów w świetle fleszy, żeby przypadkiem nie wejść na minę. Nikt nie ma

Page 430: Binder artykuły

jednak wątpliwości, że jest to sytuacja tymczasowa.

Mocno przedwczesne wydają się być także informacje o towarzyskiej śmierci Lwa Rywina.Towarzystwo łatwo nie pozbywa się swoich najlepszych ludzi. - On wciąż jest fragmentem elity.Nie mam żadnych oporów, żeby się z nim spotykać. Chociaż myślę, że jako człowiek wrażliwy itaktowny w tej chwili raczej by nie przyszedł - wyznaje jedna z najbardziej prominentnych damTowarzystwa.

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 431: Binder artykuły

Dziennik - 20 listopada 2009

Generał chwali prezesa PiS za dowcip

Tak Kaczyński żartował zKiszczakiem

Czesław Kiszczak zauroczony Jarosławem Kaczyńskim. "Wyskoczył do mnie zżartobliwymi pretensjami: Panie generale, pan internował brata, a mnie nie.Teraz brat robi wielką politykę, a ja nie mam czym się pochwalić" - tak jeden zautorów stanu wojennego wspomina obecnego szefa PiS.

W obszernym wywiadzie dla "DZIENNIKA Gazety Prawnej" jeden z autorówstanu wojennego robi obszerną analizę kilkudziesięcioletniej karierykomunisty. Opowiada o spotkaniu z Kim Ir Senem, o inwigilowaniu opozycji, owódce (m.in. o tym jak bezpieka wypiła z Janem Pawłem II po kielichu) i oprzyjaźni z generałem Wojciechem Jaruzelskim. Jeden z ciekawszychfragmentów dotyczy niszczenia akt po 1989 roku. Od tego wątku zaczyna sięcały wywiad:

KAMILA WRONOWSKA, MICHAŁ MAJEWSKI: Czy pan osobiście niszczył teczkiwspółpracowników SB?

CZESŁAW KISZCZAK: Zanim odpowiem, chcę powiedzieć, że służby specjalne w każdympaństwie są jednym z filarów władzy. Im ten filar silniejszy, tym państwo mocniejsze. Praca zagenturą z moralnego punktu widzenia może nie zasługiwać na pochwałę, ale bez niej żadnepaństwo funkcjonować sprawnie nie może. Oficerowie służb, pozyskując współpracowników,gwarantują im utrzymanie tego faktu w tajemnicy. I oficerowie służb specjalnych PRL tej zasadyprzestrzegają. Dziś Polska ma o wiele szerzej rozbudowane służby, oparte głównie na pracy ztajnymi współpracownikami. To, co się dzieje wokół tych służb przez 20 lat, Polsce nie służy. W1989 roku przychodzili do mnie, jako do szefa MSW, działacze opozycji, którzy byli tajnymiwspółpracownikami SB, wywiadu i kontrwywiadu. Naciskałem na guzik. Odbierał szef biura, wskład którego wchodziły archiwa. Prosiłem o przyniesienie teczki. Następnie dawałem jąmojemu gościowi. A on na zapleczu gabinetu wrzucał dokumenty do niszczarki.

Oryginały?

Oryginały.

I duplikaty nie zostawały?

Page 432: Binder artykuły

Jeśli ten współpracownik wymieniał w meldunku 10 osób, to papier odbijano w 10 kopiach itrafiał on do 10 różnych teczek.

Ilu osobom zrobił pan taką przysługę?

Nikomu nie odmawiałem.

Kim były te osoby?

Porządni ludzie - działacze, politycy. Niektórych do dziś oglądam w telewizji.

Tadeusz Mazowiecki w czerwcu tego roku dał do zrozumienia, że pan go oszukiwał 20 lattemu w sprawie niszczenia akt SB. Premier słyszał od pana, że to, co się dzieje, jest"rutynowym paleniem duplikatów".

Na posiedzeniu prezydium rządu, które w oparciu o meldunek Jana Rokity zostało zwołane w tejsprawie, tłumaczyłem, że jest to robione w trosce o polityków solidarnościowych. Premierzapewniał mnie, że archiwa będą przez kilkadziesiąt lat chronione, a potem udostępnionewąskiej grupie historyków. Zameldowałem mu, że po powrocie do MSW opracuję depeszęzabraniającą brakowania dokumentów. Tak też zrobiłem. Z tą chwilą zaprzestano brakowaniadokumentów tajnych i poufnych. Po posiedzeniu premier na boku spytał, co należałoby zrobić ztymi archiwami. Powiedziałem, żeby dał sto tysięcy dolarów, a kupimy kilka cystern paliwalotniczego i puścimy archiwa z dymem. Niedługo potem premier powołał trzyosobową komisję,w której byli historycy: Andrzej Ajnenkiel, Jerzy Holzer i Adam Michnik. Po tygodniu ta trójkaprzybyła do MSW, mieli nieograniczony dostęp do teczek. Dostawali wszystko, o co prosili, idoszli do wniosku, że są to dokumenty, których nie warto pokazywać.

Bo?

Bo zacznie się publiczne urywanie sobie głów. Co zameldowali premierowi, tego nie wiem.

****

Jak pan spędza czas?

Wstaję o 9. Śniadanie. 400 metrów spacerku na bazar po zakupy. Jak jest pogoda i czuję sięnieźle, to potem idę na dłuższy spacer. Niecała godzina marszu stałą trasą.

Działka?

800 metrów kwadratowych na Mazurach z dostępem do jeziora i drewnianym domkiem.Skromnie. Dostałem w czasach, w których mogłem sobie przyznać kilka kilometrówkwadratowych. Miejsce zostało wybrane z myślą o moim hobby, myślistwie.

Poluje pan?

W wyniku udaru mózgu prawie straciłem słuch w lewym uchu. Na prawe słyszę słabo. Nie mogęsobie pozwolić na strzelanie, bo ogłuchłbym zupełnie. Ale strzelałem dobrze, najlepiej z tzw.podrzutu, czyli z wolnej ręki, bez opierania broni.

A kto strzelał najlepiej?

Ojciec generała Petelickiego i szef BOR Olgierd Darżynkiewicz. Pierwszy był głównym łowczymw MON, drugi reprezentował Polskę na igrzyskach w strzelectwie.

Page 433: Binder artykuły

Wojciech Jaruzelski polował?

Nieczęsto. Nie miał charakteru do polowania. To mól książkowy i gazetowy. Uważa, że takieprzyjemności, jak polowanie, gra w brydża czy zbieranie znaczków, to strata czasu. Jestprzecież tyle ciekawych książek do przeczytania.

Jaruzelski to pana przyjaciel?

Tak. Nawet kilka dni temu dzwonił. Długa rozmowa.

Pan jest z Jaruzelskim na ty?

On mi mówi na ty, ja do niego nadal "panie generale" albo "obywatelu generale"...

Zdarza się "towarzyszu generale"?

Nie. Proponował mi bruderszaft, wciąż ma pretensje o mówienie "panie generale". Nie sztukabyć przyjacielem ministra obrony, premiera czy szefa PZPR. Trzeba mieć szacunek doczłowieka. Ja takim szacunkiem darzę generała.

Odwiedza pana?

Czasem. Do niedawna co roku urządzaliśmy z żoną hucznie moje urodziny, 50 - 60 gości. AleJaruzelski na takie przyjęcia z wódką się nie nadaje. Każdy pił, ile mógł. Generał nie pije i nieznosi, kiedy piją wokół niego. Dawniej, kiedy zbliżały się jego urodziny, koledzy mniedelegowali, żebym dzwonił i zapowiedział, że chcemy przyjść z życzeniami. Sami faceci, bezkobiet. Mruczał, ale się zgadzał. Kiedyś się ośmieliłem i powiedziałem, że mógłby dobrą wódkępostawić. Obruszył się. Gdy przyszliśmy, wyciągnął z kredensu nalewkę, wlał do naparstków ischował butelkę. Chyba po to, żebyśmy się nie urżnęli.

Kto jest jeszcze pana przyjacielem?

Generałowie: Siwicki, Michał Janiszewski, który leży sparaliżowany, Henryk Dankowski. TakżeHipolit Starszak. Wielu ludzi starego chowu. Rzadko widuję się z Jerzym Urbanem, któregozawsze wysoko ceniłem. Z Adamem Michnikiem od czasu do czasu się spotykam i z innymidziałaczami dawnej opozycji. Porządni ludzie. Wpada czasem generał Władysław Ciastoń, któryzaskakuje mnie cytowaniem wierszy mojej żony. Ja jestem noga do wierszy.

Pan, były oficer służb? Pan ma fenomenalną pamięć.

W zeszłym roku było lepiej.

Emeryturę panu obcięli?

Jeszcze nie. Czekam na rozstrzygnięcie Trybunału Konstytucyjnego.

Do rozmowy włącza się żona generała

MARIA TERESA KISZCZAK: Nie byłoby zmartwienia, gdybyś zrobił jak twoi znajomi, którzyposzli w latach 90. do zarządów i rad nadzorczych spółek.

CZESŁAW KISZCZAK: Nie chciałem. Premier Mazowiecki proponował mi wysoko płatnąsynekurę. Odmówiłem, uważałem, że dla Polski zrobiłem, co mogłem. A pieniędzy za darmo

Page 434: Binder artykuły

brać nie chciałem. Renta inwalidzka mi wystarcza.

Zmienił pan zdanie o Lechu Wałęsie. Ostatnio powiedział pan, że należy mu się pomnik.W 1982 roku na posiedzeniu biura politycznego KC PZPR mówił pan, że to żulik, małyczłowiek i chytry lis.

Podtrzymuję, co mówiłem, ale nie mówiłem tego publicznie. Wtedy ważyły się losy Wałęsy.Większość najwyższego forum opowiadała się za zmianą internowania w aresztowanie iosądzenie go. Ja postulowałem uwolnienie. Poparł mnie generał Jaruzelski i następnego dniaWałęsa wrócił w domu. Zawsze mówiłem, że Wałęsa jest na cokole i nie ma siły, która by gostamtąd zdjęła. Pamiętajcie, że opozycja na ludziach władzy też wieszała psy. Urok walkipolitycznej. Popatrzcie, co się dzieje obecnie.

Dlaczego pan mówił "żulik"? Żulik to nawalony facet spod budki z piwem. W tym jestniesłychana pogarda.

Może to było zbyt mocne słowo.

Jest wiele pana wypowiedzi z lat 80., które są w podobnym tonie. "Zdegenerowanymargines na utrzymaniu obcych służb" - to łagodność. Pół roku po wprowadzeniu stanuwojennego mówił pan, że "jeśli za mało było dotychczasowych lekcji, prowokatorzyodbiorą następne".

Normalne słownictwo w ustach każdego polityka. To były lata walki. Ale nie oceniajcie politykówna podstawie tego, co mówią, ale co robią. Wałęsa też nie zostawiał na nas suchej nitki.Byliśmy "zgniłkami" i "zaprzańcami".

Trudno się dziwić, skoro MSW urządzało prowokacje, jak zmanipulowanie jego rozmowyz bratem w ośrodku internowania.

Rozmowa jest autentyczna. Bracia sobie wypili po kielichu i dzielili majątek, który Wałęsazdobył. To się nagrało na magnetofonie brata i na naszym służbowym. Jeśli dobrze pamiętam,to Wałęsa bardzo brzydko mówił o episkopacie.

To było zmontowane, zmanipulowane.

W 100 procentach autentyczne. Nikt tego nie zakwestionował. To była normalna walkapolityczna - Wałęsa wieszał psy na nas, my na Wałęsie.

I na całej podziemnej opozycji, że żyje za pieniądze zagranicznych służb.

Uważamy się za pępek i sumienie świata. A Polska jest potrzebna mocarstwom do prowadzeniagier. Amerykanie i Zachód w latach 80. kupowali Polskę za drobne, a ja te drobne, czyli setkitysięcy dolarów, przepuszczałem przez ręce.

O czym pan mówi?

Przez związki zawodowe szły do Polski pieniądze. Kanały były opanowane przez polski wywiad.Podwładni mnie namawiali, żeby te pieniądze zbierać na Skarb Państwa. Ale po co?Wiedzieliśmy, ile pieniędzy przychodzi, do kogo idą, na co są rozdzielane.

Dobrze, że te pieniądze szły. Pomogły w rozmontowaniu komunizmu.

No tak, ale to były grosze. Ludzie na dole wydawali po 10, 20 dolarów. To były wtedy duże

Page 435: Binder artykuły

pieniądze. A część z tej pomocy, jak mi meldowali podwładni, szła do kieszeni. Z tego tytułupodobno niektórzy mają dziś duże majątki.

Kto? To insynuacja.

Nie będę się po latach i bez wglądu w dokumenty narażał na procesy.

Pan uważa, że PRL nie był represyjnym państwem? Na przykład konfiskowanie ludziomaut za to, że w bagażniku milicja znalazła kilka ulotek?

PRL było najmniej represyjnym państwem w obozie socjalistycznym. Zapominacie o tym, że odwrześnia 1986 roku nie było w Polsce więźniów politycznych. Na mój wniosek"amnestionowano" ich bez żadnych następstw prawnych. Od tego dnia nikogo za działalnośćopozycyjną nie aresztowano. Mówienie o konspiracji po tej dacie to bujda na resorach.Mówienie, że konfiskowano samochody, to przesada. Nie pamiętam takich faktów. Dziś teżzabiera się samochody pijanym kierowcom.

To jednak coś innego. W PRL strzelano do ludzi.

Kiedy?

Na przykład w Gdyni w grudniu 1970 roku.

To było ponad 10 lat przed objęciem przeze mnie stanowiska szefa MSW. Tam doszło dotragicznego splotu wydarzeń. Takie sytuacje są potworne, ale zdarzały się na całym świecie.

Byłem wtedy zastępcą szefa kontrwywiadu. Po tragedii na Wybrzeżu groziło nam rozlanie sięwalk na cały kraj. Mogły być tysiące ofiar. Konieczne okazało się odsunięcie kluczowych postaciod władzy. Byłem pierwszym oficerem, który te zmiany proponował i przygotował. Działaniapolityczne okazały się skuteczne, ówczesne kierownictwo odeszło od władzy. Niedługo potemgenerał Jaruzelski zaprosił mnie, mało znanego pułkownika, wraz z rodziną na urlop wZakopanem. Tam powiedział: "Czesławie, gdyby to się nam nie powiodło, to stracilibyśmy nietylko epolety, ale i głowy".

Gdzie w ostatnich 40 latach w cywilizowanym świecie zdarzało się, że wojsko strzelało docywili?

A Irak? Tam strzela się do niewinnych ludzi, straty liczone są w dziesiątkach tysięcy ludzi. Abroni masowego rażenia nie znaleziono. A to był pretekst do wojny.

Pan się czuje odpowiedzialny za śmierć górników w Wujku?

Tak, to zrobili moi podwładni. Choć nie wydawałem rozkazu, a o tragedii dowiedziałem się pofakcie. Jest rzeczą potwierdzoną sądownie, że nikomu nie dałem zgody na użycie broni wrejonie Wujka. Poleciłem przerwać akcję i wycofać milicję oraz wojsko poza obręb kopalni. Brońzostała użyta w obronie własnej w oparciu o przepisy z 1955 roku.

Ostatnio Sąd Apelacyjny w Warszawie uznał, że nie ma dowodów, że między górnikami imilicjantami doszło do walki wręcz.

Bzdury. To jak doszło do rozbrojenia trzech milicjantów? Film Kutza o kopalni Wujek jest wmiarę obiektywny. Lali się kamieniami, kilofami.

To był dobry pomysł, żeby milicjanci i wojskowi szli do kopalni z ostrą amunicją?

Page 436: Binder artykuły

Powtórzę. Mimo nalegań komendanta wojewódzkiego nie wydałem zgody na użycie broni.

Ale śmiertelne strzały były. Nie wykonano pana rozkazu?

Pierwotnie miałem takie zdanie. Ale po przeczytaniu dokumentów, po zapoznaniu się z opiniąprokuratury, po decyzji sądu zmieniłem ocenę. Milicjanci uznali, że ich życie jest zagrożone. Nacałym świecie w takiej sytuacji milicjanci, policjanci, wojskowi mają prawo użyć broni.

Dlaczego pan przywiązywał taką wagę do walki z Kościołem?

Całkowicie nieuprawniona teza. Lata, w których szefowałem MSW, to najjaśniejszy okres wstosunkach państwo - Kościół. Za moich czasów żaden ksiądz nie został aresztowany,zatrzymany lub rewidowany z wyjątkiem ks. Zycha zamieszanego w zabójstwo sierżantaKarosa. Zobaczcie, ilu księży aresztowano w ostatnim 20-leciu.

W SB, która panu podlegała, działał cały departament, który zajmował się walką zKościołem.

Nie ja go utworzyłem, ja go zlikwidowałem. Przez całe lata 80. prowadziłem dialog zhierarchami. To są fakty, które potwierdzają historycy i strona kościelna. Opisuje to Peter Rainai ks. bp Alojzy Orszulik. Rozmowy rozpocząłem 14 lub 15 grudnia 1981 roku z kardynałemFranciszkiem Macharskim. Wszystkie postulaty Kościoła załatwiłem pozytywnie.Zaproponowałem przywrócenie stosunków Polska - Watykan, państwo - Kościół, a późniejdopuszczenie opozycji do współrządzenia krajem.

Generał Władysław Pożoga, pański zastępca w MSW, wspomina, że był pan w kontaktachz Kościołem cyniczny. Z jednej strony pan rozmawiał, z drugiej kazał inwigilować izwalczać księży. Pożoga, kiedy pana zastępował, dostawał sterty materiałów z inwigilacjiludzi Kościoła.

Do Pożogi radzę podchodzić ostrożnie. Moi przeciwnicy w oparciu o te wypowiedzi wezwali gona świadka do sądu. Wszystko odwołał. Oskarżył autora książek o manipulację i miał gopozwać. Działania, o których wspomniał Pożoga, nie były wielkie, ale były. Mieliśmy problemy zwłasną opozycją, która naciskała, by atakować Kościół. Jaruzelski mnie bronił. Mieliśmy oboksiebie NRD, Związek Radziecki i inne kraje, z których płynęły podszepty, aby tłamsić Kościół.Wymawiano nam, że mamy kapelanów w armii.

Ale po co w tę walkę angażowano tyle sił? Pożoga opowiada, że latach 80. popłynął zMSW rozkaz, żeby jednej niedzieli nagrać i przesłuchać 15 tys. kazań. Zrobiono to iwyszło, że raptem 3 proc. zawierało treści, które mogły mieć wymiar polityczny.

Ja kazałem nagrywać i analizować. Ktoś mi podpowiedział, że polityczne kazania to margines.Tak było. Dane z tych nasłuchów pozwalały mi rozładowywać antykościelne nastroje w partii.

Pracownicy pana resortu mieli zakaz chodzenia do Kościoła. Dlaczego, skoro stosunkipaństwo - Kościół układały się tak znakomicie?

W MSW pracowali ludzie niewierzący. Sami deklarowali niewiarę. Ale byli też wierzący.

I nie mogli chodzić do kościoła?

Nie wydałem zakazu. Było zalecenie jeszcze z lat 40. albo 50., ale patrzyłem na to przez palce.Partia to też swoista religia.

Page 437: Binder artykuły

Przez palce? Pan jest oskarżony o wyrzucenie z resortu porucznika, który chodził dokościoła.

Nie tylko. Sierżanta też podobno za to zwolniłem. Ten oficer nie został zwolniony za chodzeniedo kościoła, ale za okłamywanie przełożonych. W służbach specjalnych można okłamywać np.mamę, tatę, ale nie przełożonego. Takie są reguły.

Pan i generał Jaruzelski lansujecie tezę, że za zabójstwem księdza Jerzego Popiełuszkistał twardogłowy i wysoko notowany w Moskwie sekretarz KC PZPR Mirosław Milewski.Jakie macie dowody?

Nie ma bezpośrednich dowodów. Są poszlaki. Kilkanaście dni temu dziennikarze z Krakowapokazali mi notatkę związaną z zatrzymaniem ks. Popiełuszki w 1983 roku. Nie znałem jej. Jejautorem jest ówczesny zastępca prokuratora generalnego Józef Żyto. Pisze on, żezatelefonował do Milewskiego, aby powiadomić go o wynikach rewizji w mieszkaniu kapłana.Rozmowa, jak wynika z notatki, dotyczy również zatrzymania. Milewski mówi, że musi to z kimśskonsultować, i prosi Żytę o telefon za chwilę. W kolejnej rozmowie przekazuje Życie, żezatrzymanie jest zasadne. Zamknięcie księdza za moimi plecami spowodowało napięcie wrelacjach z Kościołem. Byłem umówiony z arcybiskupem Bronisławem Dąbrowskim, że żadenduchowny nie zostanie zatrzymany i zrewidowany bez mojej wiedzy. Ponadto uzgodniłem, że okażdym zatrzymaniu on będzie informowany. Kiedy zatrzymano księdza, arcybiskup zadzwoniłz pretensjami. W zażegnywanie tego incydentu musiał się włączyć sam Jaruzelski. Miałem ostrąrozmowę z prokuratorem, Popiełuszkę zwolniono. Przeprosiłem Kościół. Wtedy nie czułem sięna siłach, żeby sprawę wyjaśnić do końca. Wystarczyło mi utarcie nosa prokuraturze,Milewskiemu i warszawskiej organizacji partyjnej.

To wydarzenia na długo sprzed porwania. Pożoga oceniał, że Milewski nie stał za tązbrodnią. Pana zastępca uważał, że Piotrowski ze swoją ekipą chciał Popiełuszkęzastraszyć i zwerbować.

To nie trzyma się kupy. Przed porwaniem Piotrowski rzucił kamieniem w pędzące auto, wktórym jechał ksiądz. Omal nie spowodował śmierci Popiełuszki. Trzymał w gabinecie kamienie,które posłużyły do obciążenia ciała. Od początku bił księdza pałką po głowie, aż ten traciłprzytomność. Tak się nie werbuje współpracowników. Może tak w latach młodości werbowałWładysław Pożoga. To było zabójstwo z premedytacją.

Skoro chcieli zabić, to dlaczego łatwo wypuścili z rąk świadka WaldemaraChrostowskiego? Wystarczyło zawrócić auto, żeby go złapać.

Nie wiem. Z tego, co pamiętam, to Chrostowski był wysportowany, uciekał przez pola. Cała tazbrodnia była prowokacją, która miała doprowadzić do usunięcia mnie ze stanowiska. Nowyszef MSW sprawców prawdopodobnie by nie ścigał.

W 1983 roku SB zorganizowała tzw. prowokację przy Chłodnej. W mieszkaniu księdzaPopiełuszki znaleziono broń i amunicję. Na jednym z dokumentów jest pańska adnotacja:"Dusza mi się śmieje, ale pielgrzymka papieża".

To robiła warszawska prokuratura za wiedzą i zgodą generalnego prokuratora i Milewskiego. W1983 roku pod nieobecność generałów Ciastonia i Płatka ówczesny pułkownik Adam Pietruszkaprosił mnie kilka razy ustnie, żebym zgodził się na rewizję u Popiełuszki, bo tam jest nielegalnaliteratura i pieniądze opozycji. Nie mówił o broni, amunicji. Odmawiałem. W końcu poprosiłpisemnie o zgodę. Znowu odmówiłem. A te słowa? Wielu się powołuje na moją rezolucję i jącytuje. Ale nikt dokumentu z taką rezolucją nie ujawnił. Podejrzewam, że to kolejny pretekst do

Page 438: Binder artykuły

pokazywania mojej "dwulicowości w relacjach z Kościołem".

****

Pan, człowiek stojący na czele służb wojskowych, miał pod nosem oficera, który przezlata pracował dla CIA. Sprawa Kuklińskiego to pańska porażka zawodowa?

Odnoszę wrażenie, że w kasie pancernej szefa wywiadu wojskowego armii ZSRR leży gwiazdaBohatera Związku Radzieckiego dla Kuklińskiego.

Mówi pan tak, bo pana ograł.

Był moim przyjacielem, razem przechodziliśmy kurs na akademii w Związku Radzieckim. Kiedybyłem szefem wywiadu wojskowego, często przyjeżdżał z teczką przypiętą łańcuchem do ręki.Otwierał mi dokument na odpowiedniej stronie, ja podpisywałem. Mówiłem mu: "Rysiu, jesteś zkierowcą, z ochroną. Kielicha możesz wypić". Nigdy nie chciał się ze mną napić, pogadaćdłużej. O agenturze bym mu nie powiedział, ale nawet zwykłe plotki byłyby dla Amerykanówciekawe. Potem zostałem szefem kontrwywiadu. Znów do mnie przyjeżdżał z teczką. Znowu niechciał ze mną gadać.

Do czego pan zmierza?

Moim zdaniem wywiad radziecki zabronił przekazywać do USA dane polskiego wywiadu ikontrwywiadu. A Kukliński mógł przekazywać to, co dotyczyło Sztabu Generalnego, bo to byłysprawy ćwiczebne, lipne, nieprawdziwe. Faktyczne dokumenty III wojny były w Moskwie. Dostępmiało do nich kilka osób. I dopiero dokumenty moskiewskie decydowałyby o sposobie użyciawojsk polskich w czasie III wojny. Poza tym nie wierzę, że sam sfotografował 40 tys.dokumentów.

Wiadomo, jak wojsko miało być użyte. Miało iść na Hamburg, a potem na Kopenhagę.

Tego, jak miało być naprawdę, szybko państwo się nie dowiecie. To jest głęboko ukryte wMoskwie albo już zniszczone. Kolejny argument. Na początku lat 80. radzieckim attachewojskowym w Warszawie był Jurij Ryliew. Przed stanem wojennym został z Polski odwołany. Iten Ryliew w latach 90. udzielił moskiewskiej gazecie wywiadu, w którym stwierdził, że ostatniąjego czynnością w Polsce było wyekspediowanie agenta GRU płk. Kuklińskiego do Berlina.Podał, że Kukliński został zwerbowany przez Amerykanów w Wietnamie. GRU wyłapała tęsytuację i zwerbowała go pod groźbą ujawnienia informacji polskiemu kontrwywiadowi.

To są scenariusze filmów szpiegowskich. Można to potraktować jako czarny PR, któryradzieccy robili Kuklińskiemu, bo ten robił w trąbę nie tylko was, ale również ich.

Niczego nie wykluczam, ale jest zbyt wiele przesłanek, które świadczą na korzyść tezy, którąprzedstawiam.

Po co Rosjanie mieliby robić tę zawiłą kombinację?

Chodziło o przekonanie Amerykanów, że z powodu Polski nie wybuchnie III wojna światowa. AKukliński to było w miarę pewne źródło. Miał kontakty z marszałkiem Kulikowem, Jaruzelskim, wUkładzie Warszawskim, w Sztabie Generalnym. Na temat Kuklińskiego udzieliłem informacjiMarkowi Barańskiemu. On poszedł dalej i napisał książkę "Nogi Pana Boga", która ukaże się wgrudniu. Jeden ze znajomych mówił mi, że będzie bomba wydawnicza.

Jak pan wytłumaczy, że zginęli synowie Kuklińskiego?

Page 439: Binder artykuły

Jak pan wytłumaczy, że zginęli synowie Kuklińskiego?

Opowiadano mi, że żona Kuklińskiego była prywatnie w Polsce. Obsiadły ją koleżanki.Współczuły, że straciła dzieci. Odparła: "Przestańcie, żyją".

Komu mówiła?

Powiedziałem. Koleżankom.

Kiedy pan był w ZSRR po raz pierwszy?

Prywatnie w 1964 roku i nie popisałem się błyskotliwością. Piastowałem stanowisko szefakontrwywiadu Marynarki Wojennej. Pojechałem z żoną do sanatorium imienia Dzierżyńskiego wSoczi. Miesiąc odpoczywania w znakomitych warunkach, na zaproszenie szefa kontrwywiaduarmii radzieckiej. Opiekował się nami jego pierwszy zastępca, generał lejtnant Ceniow, bohaterwojny i przyjaciel Leonida Breżniewa. Prowadził ze mną dziwne rozmowy. Przekaz był taki, że wZSRR jest źle. Myślałem, że to prowokacja. Nie domyślałem się, że on między słowami mówi,że zaraz będzie przesilenie i odwołają Nikitę Chruszczowa, który odpoczywał obok w Picundzie.Ceniow go zresztą pilnował i osobiście wiózł potem do Moskwy, gdzie Chruszczowa zdjęto zestanowiska. Był też drugi sygnał, który przeszedł mi koło ucha. W sanatorium poznałem szefaochrony Kremla. Zaproponował, że pokaże mi Kreml, jakiego nie oglądają delegacje. Po urlopiepojechaliśmy z żoną do Moskwy. Na koniec wycieczki po Kremlu przewodnicy pokazali micmentarz, na którym leżą przywódcy ZSRR. Nad każdym grobem cokół z wyrzeźbioną głową.Rzeźby brakowało tylko przy nagrobku Stalina. Uznałem, że to objaw niechęci ekipyChruszczowa do Józefa Wissarionowicza. Na zakończenie pobytu przyjęcie. Szef kontrwywiaduwypytuje o wrażenia. Mówię, że świetne. Ale on naciska, żebym powiedział, co mi się niepodobało. Wypaliłem w końcu, że wszyscy na cmentarzu są uczczeni, a Stalin rzeźby nie ma.Cisza. W końcu generał rzucił: "Czesławie Janowiczu, nie denerwuj się. W ciągu tygodniabędzie!". Znów nie zrozumiałem. Wróciłem do kraju. Ledwie usiadłem za biurkiem i przyszławiadomość, że Chruszczow zdjęty, a na jego miejsce przychodzi Breżniew, który przychylniejpatrzył na Stalina.

Poznał pan Breżniewa?

Osobiście nie, ale w połowie lat 70. już nie dało się z nim rozmawiać. To był już poważnie choryczłowiek. Gwałtownie się starzał i nie potrafił powiedzieć paru zdań z pamięci. Powinien byćodsunięty, ale taki stan rzeczy odpowiadał faktycznie rządzącemu triumwiratowi, w którym byliszef dyplomacji Gromyko, marszałek Ustinow i stojący na czele KGB Andropow.

Jurija Andropowa, który został następcą Breżniewa, znał pan chyba dobrze?

Twardy, ale inteligentny człowiek. Wyrocznia radzieckich służb. Kiedy był pierwszymsekretarzem, wielokrotnie mnie zapraszał na Kreml. Nie pojechałem. Uważałem, że kontakty zgłową państwa radzieckiego to sprawa Jaruzelskiego. Mnie w latach 80. podszczypywałnajbliższy współpracownik Andropowa Władimir Kriuczkow, mózg późniejszego puczu przeciwGorbaczowowi w 1991 roku. Przepytywał, kogo widzielibyśmy na stanowisku, gdyby zabrakłoJaruzelskiego. Kiedy wymienił wspominanego już Milewskiego, parsknąłem śmiechem. On mniezaczął przekonywać, że kiedyś z Andropowem już wyciągnęli mało znanego działacza i to byłświetny ruch. Chodziło mu o Węgry w 1956 roku. "Skompromitowane kierownictwo musiałoodejść i znaleźliśmy prowincjonalnego sekretarza Janosza Kadara. Zobacz, CzesławieJanowiczu, co z niego wyrosło. Prawdziwy mąż stanu!" - opowiadał.

Andropow rządził krótko, trochę ponad rok. Na co umarł?

Miał chore nerki, był na dializie. Byłem u niego na spotkaniu w 1981 roku. Zrobił przerwę i

Page 440: Binder artykuły

zaprowadził mnie na zaplecze. Wyciągnął butelkę francuskiego koniaku i jeden kieliszek.Powiedziałem, że sam nie pijam. Wziął mnie do następnego pokoju. A tam wielki stółzastawiony lekarstwami. Mówi, że każdego dnia to przyjmuje. Z generałem Jaruzelskimpojechaliśmy na jego pogrzeb w 1984 roku. Po uroczystości delegacje składały kondolencje iwyrazy uszanowania nowemu przywódcy Konstantinowi Czernience. Kiedy przyszła moja kolej,złapał moją dłoń i nie chciał puścić. W końcu wydusił: "Spasiba". Odeszliśmy i mówię doJaruzelskiego: "Niedługo na drugi pogrzeb, przylecimy". Generał poprosił, żebym nic już niemówił.

Jak radzieckie służby przyjęły wyniesienie do władzy Gorbaczowa?

To, co zaczął mówić półgębkiem, gdy został sekretarzem generalnym KPZR, budziło niepokój,nawet przerażenie w kremlowskich kręgach władzy. Byłem w Moskwie niedługo po jegowyborze, na przyjęciu wydanym przez szefa KGB gościło całe kierownictwo resortu. Kiedypojawił się toast na cześć generała Jaruzelskiego, poczułem się zobowiązany wygłosić podobnypod adresem Gorbaczowa. Mówię, jaki młody, zdolny i że proponuję wypić za jego pomyślność.Nikt nie wstał, zero oklasków. To nie była niechęć. To była wrogość.

Jaki był wpływ towarzyszy radzieckich na wydarzenia w Polsce w końcówce lat 80.? Naile byli informowani przez was, na ile zbierali wiadomości samodzielnie?

Radzieccy, wśród których się obracałem, mieli pełen przegląd sytuacji z różnych źródeł.Uważali, że to, co się dzieje, jest zagrożeniem dla spójności bloku socjalistycznego, i namawialinas do zlikwidowania opozycji.

Gorbaczow też?

Mówię o ludziach z resortów siłowych. Gdyby ta ekipa zrobiła pucz przeciw Gorbaczowowiwcześniej, na przykład w 1989 roku, to wzięliby władzę. Spóźnili się. W 1991 roku zmianyzaszły już za daleko. W trakcie polskich przemian Rosjan bardzo interesował Okrągły Stół irozmowy władzy z Kościołem. Do tego stopnia, że mój znajomy szef GRU zainstalował agentaw moim otoczeniu, gdy byłem szefem MSW. Chodzi o majora Marka Z., który został zatrzymanyprzez UOP w 1993 roku. Z. wchodził w skład grupy, która przygotowywała tajne dokumenty, naprzykład na temat rozmów z Wałęsą w 1988 i 1989 roku.

I nie domyślił się pan?

Podejrzewałem. Zrobiłem nawet pewien trik, który mnie w tym upewnił. Wezwałemwspółpracowników i powiedziałem: "Spotykam się z Wałęsą, będę omawiał takie i takie sprawy,chodzi mi o osiągnięcie takich i takich celów". Poprosiłem o przygotowanie wystąpienia, bozawsze chodziłem na spotkania z tekstem. Po cichu napisałem zupełnie inne. Szybciutkoumówiłem się z rezydentem radzieckich służb w Warszawie. I wyłapałem znajome melodie ztych kartek, z których nie zamierzałem korzystać.

I co pan zrobił?

Wiedziałem, że to Z. lub druga osoba z otoczenia. Trzecią: pułkownika dyplomowanegoRyszarda Iwanciowa, wykluczyłem. Był członkiem AK i krewnym pierwszego dowódcy AK gen.Karaszewicza-Tokarzewskiego. Był moim zastępcą w wywiadzie wojskowym. Miałem przezniego wiele kłopotów, ale zawsze go broniłem. Nie mogłem wszystkich wyrzucać. Ważne, żewiedziałem, kto donosi.

Skoro jesteśmy przy służbach bloku sowieckiego. Pan znał długoletniego nadzorcę StasiEricha Mielkego?

Page 441: Binder artykuły

Ponad 40 lat na stanowisku, miał słabość do archiwów. Przedziwną przygodę z nim przeżyłem.Poprosił mnie w 1982 roku, żeby jego ludzie mogli wejść do naszych archiwów. Mówił, żechodzi o dokumenty, które pomogłyby osądzić zbrodniarzy hitlerowskich. Zgodziłem się.Obfotografowali, co chcieli. Moja rewizyta w NRD. Przyjęcie w willi Wannsee, w której 40 latwcześniej zapadła decyzja o eksterminacji Żydów. Mielke wygłasza toast po rosyjsku i robidelikatne wycieczki pod moim adresem za brak współpracy w kwestii dokumentów. Mówię, żejego ludzie dostali dostęp do archiwów. A on, że nie pozwolono im wziąć oryginałów. Potemwyszło, że Mielke wszedł w układ z instytutem w Hamburgu, któremu za duże pieniądzesprzedawał oryginały. Papiery jechały do miejsc, w których już nigdy nie miały ujrzeć światładziennego. Nie wiem, czy on to robił dla dobra NRD-owskich służb, czy dla własnej korzyści. Jaotrzymywałem od Mielkego tylko kopie.

Jakie?

Na przykład na temat wiedzy gestapo o Armii Krajowej. Intrygowała mnie, do dziś intrygujesprawa aresztowania komendanta głównego AK generała Stefana Grota-Roweckiego. Wielkapostać. O tym mogę rozmawiać godzinami. Tajemnicza historia z kilkorgiem znanych agentówgestapo w tle. Chciałem nawet w latach 80., będąc szefem MSW, napisać pracę na ten temat.W końcu najciekawsze dokumenty przekazałem historykowi Andrzejowi Kunertowi.Wykonywałem na przykład eksperymenty, żeby dokładnie sprawdzić, jak długo jedzie się zsiedziby gestapo w alei Szucha do budynku przy Spiskiej, gdzie aresztowano Grota.

Jeździł pan i mierzył czas na stoperze?

Podwładni jeździli.

Skoro jesteśmy przy autach, jakim samochodem pana wożono do pracy?

Z zasady nikt mnie nie woził do MSW. Jeździłem sam, małym peugeotem 204. Dieslem, żebybyło taniej.

Żartuje pan?

Miałem kierowcę, ale rzadko korzystałem. Lubiłem tego peugeota. Napisałem nawet dopremiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, żeby mi go sprzedano po cenie rynkowej. Szef gabinetuBieleckiego odpisał, żebym stanął do przetargu. Machnąłem ręką. Napisałem książkę i kupiłemnowe auto.

Pan był z generałem Jaruzelskim w latach 80. w Korei Północnej u Kim Ir Sena.

To jedno z najdziwniejszych doświadczeń. Zaczęło się już na lotnisku w Phenianie. Czekał nanas nieprzebrany, wiwatujący tłum. Po drodze to samo, dziesiątki tysięcy ludzi karniewyprowadzonych na ulice. Na trybunach stadionu tysiące ludzi układało obrazy z plansz...

...w tym wizerunek Jaruzelskiego.

Tak. W tym wszystkim najnormalniej zachowywał się Kim. Klepał po plecach, uśmiechał się,mówił do rzeczy. Ale na oficjalnym przyjęciu też była dziwna sytuacja. Zauważyłem, że rusza sięobrus. Zajrzałem pod spód, a tam siedział oficer, który masował stopy Kima. Gdy nasprzyjmował, nie był już okazem zdrowia. Miał na szyi dużą narośl. Zdjęcia robiono mu tylko zjednej strony, żeby się to nie wydało. Przekonywał nas do medycyny naturalnej. Dobrze muszło. Namówił nawet generała Jaruzelskiego na kieliszek żeńszeniówki.

****

Page 442: Binder artykuły

****

Pan uważa, że został niesprawiedliwie oceniony przez wolną Polskę?

Powinno się ze mną obchodzić inaczej. Zwyczajnie, po ludzku, bez przesady w jedną lub drugąstronę.

Dlaczego?

Nie zasłużyłem na afronty. Na przykład było 20-lecie rządu Mazowieckiego i na tę uroczystośćdo Sejmu mnie nie zaproszono. Zaproszono mnie jedynie na uroczysty koncert.

To nie było pana święto, pan w 1989 roku reprezentował reżim.

Wystarczy minuta refleksji, aby zdać sobie sprawę, że dzisiejsza Polska jest również mojązasługą. Wybory dzięki mnie odbyły się bez "cudów nad urną". Uszanowaliśmy wynikgłosowania. Oddaliśmy władzę w pokojowy sposób. Jestem jednym z twórców Okrągłego Stołu,31 sierpnia 1988 zaproponowałem Wałęsie i biskupowi Dąbrowskiemu 161 miejsc w Sejmie,wolne wybory do Senatu, wybór prezydenta, reformy polityczne i gospodarcze, w tym wolnyrynek i udział "Solidarności" w budowaniu koalicji. Wszystko to obiecałem "Solidarności", któraw latach 1988 - 1989 była bardzo słaba. Proszę przeczytać wspomnienia Bronisława Geremka,Zbigniewa Bujaka, Jarosława Kaczyńskiego.

Mówi pan "pokojowo". Dlaczego miało być inaczej? ZSRR był zajęty swoimi sprawami.Kto miał strzelać? W wojsku, w MSW i partii nie było nastroju do strzelania, raczejrezygnacja.

Nikt nie chciał strzelać. Ale wystarczyła jedna kompania ZOMO, żeby dać sobie radę. Wieluludzi ówczesnej opozycji przyznaje, że to by wystarczyło.

Poznał pan braci Kaczyńskich?

Najpierw Lecha. Brał udział w negocjacjach w Magdalence, które poprzedziły Okrągły Stół.Zabierał głos rzadko, ale konkretnie. Mówił prawniczym i wypranym z emocji językiem. Już wtrakcie obrad Okrągłego Stołu obecny prezydent przedstawił mi brata. Muszę powiedzieć, żezaimponował mi bystrym umysłem. Wyskoczył do mnie z żartobliwymi pretensjami: "Paniegenerale, pan internował brata, a mnie nie. Teraz brat chodzi z nożyczkami i obcina kupony,robi wielką politykę, a ja nie mam czym się pochwalić". Powiedziałem, że nic straconego, bojestem szefem MSW, kodeks karny obowiązuje, mogę to nadrobić. Spodobał mi się jakoczłowiek, który w trudnej sytuacji potrafi zachować się dowcipnie.

Dlaczego pan pozwalał na inwigilację kluczowych uczestników obrad Okrągłego Stołu?

Sporadyczne działania, bez ładu, prowadzone siłą rozpędu. Trudno było kilkadziesiąt tysięcypracowników SB w ciągu jednego dnia pozbawić pracy. To wymagało czasu. Mnie podlegałowówczas 200 tysięcy podwładnych, wśród których niewielu było zwolenników Okrągłego Stołu.

Ale to chyba nie działało tylko siłą rozpędu. Pan czerpał w ten sposób istotne informacjewykorzystywane w negocjacjach?

To było bez znaczenia i w niczym nie pomagało.

Pan poznał Jana Pawła II?

Nie, ale mimo to miałem z nim kilka przeżyć. Mogłem dzięki Karolowi Wojtyle zrobić dużą

Page 443: Binder artykuły

Nie, ale mimo to miałem z nim kilka przeżyć. Mogłem dzięki Karolowi Wojtyle zrobić dużąkarierę, ale się nie popisałem.

Jak to?

Po śmierci Jana Pawła I przyjechał do Warszawy mój teść. Należał do rady parafii, z którejwywodzi się kardynał Franiszek Macharski. I kardynał w czasie spotkania rady prawdopodobnieopowiadał, że na poprzednim konklawe, po śmierci Pawła VI, Wojtyła omal nie został papieżem.Zapytałem teścia: "Ciekawe, kogo wybiorą?". On odparł: "Jak to kogo? Wojtyłę!".Zlekceważyłem to. W październiku 1978 roku poleciałem do Budapesztu na spotkanie szefówwywiadów armii Układu Warszawskiego. Po polowaniu nad Balatonem budzimy się i szefwywiadu radzieckiej armii mówi: "Pozdrawliaju!". "Z czym?" - pytam. "Ty znajesz" - odpowiada iklepie po plecach. Za chwilę to samo robi Bułgar, Węgier, Niemiec. W końcu zaczęli pytać, ktoto jest Wojtyła. Zrozumiałem. Żałowałem, że nie zapytałem teścia o szczegóły. Wystarczyłonapisać informację i ją rozesłać. Byłbym prorokiem. W następnym roku przed pierwsząpielgrzymką wezwał mnie i kilku innych oficerów minister obrony generał Jaruzelski. Powiedział,żebyśmy pomyśleli o prezencie od wojska dla Jana Pawła II. Przypomniałem sobie, że ojciecpapieża służył w Wadowicach w batalionie 12. Pułku Piechoty jako porucznik. Dałem swoimzadanie, żeby przeszukali archiwa. Znaleźli grubą teczkę jego akt personalnych z mnóstwemodręcznych dokumentów. Przepiękna polszczyzna. Widać, że gruntownie odebrane lekcjekaligrafii. I zabraliśmy z tej teczki oryginały. Ściągnęliśmy z RFN piękną skórę cielęcą, a nasiintroligatorzy w wywiadzie zrobili album z imieniem i nazwiskiem ojca papieża. Każdy rękopiszostał zalany celofanem z jednej i drugiej strony. Wyszło cudo. Papieżowi bardzo się tospodobało.

Dlaczego pan się nie spotkał z papieżem? W trakcie jego pielgrzymek w 1983 i 1987 rokubył pan osobą numer 2 w PRL.

Nie dostałem formalnego zaproszenia.

Kościół nie chciał?

W żadnym wypadku. Nasza strona.

Jaka wasza strona? Wasza strona to był pan...

Komitet Centralny. Nie zapraszali, mam taki zwyczaj, że jak mnie nie zapraszają, to nie chodzę.Nawet do córki nie idę, jak nie zadzwoni i nie powie: "Tata, wpadaj". Ale papież spotkał się zmoimi ludźmi w 1983 roku. Bardzo mu zależało, żeby przejść się po górach. I poszedł. Na trasieodpadali kardynałowie, potem biskupi i księża. W końcu zostało przy nim tylko dwóch młodychoficerów Biura Ochrony Rządu. Po wycieczce szef BOR generał Darżynkiewicz zaproponowałpapieżowi śniadanie. Jan Paweł II pyta: "A co macie?" Kiełbasę. "Eee" - mówi. Szynkę. "Eee".Darżynkiewicz był zrozpaczony. Powiedział, że są jeszcze pstrągi górskie. "Świeże? Będązaraz?" - spytał papież. Zarządził, żeby BOR-owcy z nim zjedli. "Chyba generał Kiszczak niezabrania śniadania z papieżem?" - rzucił. I jeszcze po kielichu czystej zaordynował do pstrąga.Tak papież zjadł śniadanie z bezpieką. Mnie już w III RP jeden z biskupów indagował, czyprzypadkiem nie wybieram się do Włoch, bo chce mnie przyjąć papież. Jednak nie pojechałem.

Spotyka się pan z objawami niechęci na ulicy?

Nie. Natomiast masowo mnie ludzie rozpoznają. Wielu podchodzi, zagaduje. Patrzą na mnie jakna wariata, kiedy zaczynam chwalić ostatnie rządy.

Za co pan chwali?

Page 444: Binder artykuły

Jest lepiej. Gdy jako szef MSW i podobno drugi człowiek w państwie jeździłem na działkę, tomusiałem wozić w bagażniku kanister z paliwem. Po to, żebym miał jak wrócić. A teraz stacjemam co kilometr. W każdym sklepie mogę kupić wszystko.

O co ludzie pana pytają?

Najczęściej, kiedy będzie w Polsce porządek.

rozmawiali: Kamila Wronowska, Michał Majewski

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 445: Binder artykuły

Rzeczpospolita - 10.09.2005

Zdzisław KrasnodębskiPożegnanie z IIIRzeczpospolitą

Nic jeszcze nie zostało rozstrzygnięte, ale tego schyłku nie można nie zauważyć. III RP niknie woczach. Odchodzi powoli i niechętnie, tak jak PRL, ale koniec zdaje się równie nieuchronny

Coraz bardziej myślimy o niej jako o już zamkniętym okresie, który domaga się oceny. I niechodzi tutaj wcale o nazwę, lecz o zasadnicze przesunięcia polityczne i świadomościowe.Oznaki zbliżającego się końca trudno zignorować. U niektórych budzą strach i irytację, u wielunadzieję, powściąganą poprzednimi rozczarowaniami.

Jedną z tych oznak jest rozpad spoistego do niedawna obozu postkomunistycznego, aprzynajmniej jego politycznej reprezentacji. Obserwujemy rozpaczliwe szamotanie się działaczySLD po politycznej scenie - utworzenie SdPl, dezercję premiera i wicepremiera rządu do PD,wreszcie oddanie władzy w SLD w ręce młodych i pełnych tupetu polityków, którzy jednakpotwierdzają, że postkomunizmu nie da się zlikwidować tylko zmianą pokoleniową.

Sekretarze i bohaterowie

Odeszli, chyba na zawsze, dawni sekretarze wojewódzcy PZPR Miller i Oleksy. Ale isekretarzom niższego szczebla - Cimoszewiczowi, Hausnerowi, Belce i Bochniarz - choćjeszcze nie rezygnują, klęska zagląda w oczy. Do słabości postkomunistycznego obozuprzyczynia się coraz bliższa emerytura polityczna Aleksandra Kwaśniewskiego, która pociągnieza sobą w polityczny niebyt jego dwór oraz powstałe przy tym dworze struktury polityczne,biznesowe i towarzyskie.

Ostatnią nadzieją miał być Włodzimierz Cimoszewicz w roli następcy AleksandraKwaśniewskiego. Losy najuczciwszego kandydata lewicy pokazują, że jego "ponadstandardowauczciwość" nie jest już wystarczająca. Polacy wiedzą przecież doskonale, jak się składaoświadczenia majątkowe i po co przepisuje się majątek na rodzinę.

Razem z sekretarzami odchodzą także postsolidarnościowi twórcy III RP. Na listach wyborczychPD można znaleźć nazwiska uosabiające jej historię. Śladowe poparcie dla tej partii zmienia telisty w polityczne nekrologi. To, że Unia Wolności zakończy swoją trajektorię, rozpoczętąROAD-em i Unią Demokratyczną jako demokraci.pl z Hausnerem i Belką, jest szokujące nawetdla tych ludzi "Solidarności", którzy dawno wybrali inne polityczne drogi. Któż byłby w stanieprzewidzieć tak żałosny koniec legend naszej młodości?

Page 446: Binder artykuły

Widoczne jest także osłabnięcie legitymizującej III RP ideologii "polskiego liberalizmu", zcechującym ją przekonaniem, że wolność to brak kontroli i silnych norm oraz niczymnieograniczony pluralizm kulturowy, że słabe państwo i postnarodowe społeczeństwo są czymśnieuniknionym w dobie globalizacji, że rynek zastępuje wspólnotę. "Gazeta Wyborcza", która dlawielu ludzi, także poza Polską, była wyrocznią w sprawach polskiej polityki, straciła monopol naferowanie wyroków i wydawanie ocen. Dzisiaj jest tylko jednym głosem z wielu, wyraźniestronniczym. A jej redaktor naczelny przechodzi na pozycję rozgoryczonego krytyka obecnejepoki chciwości, fałszu i miałkości, zapominając, że sam jest jednym z ojców założycieli IIIRzeczypospolitej.

Najważniejsze cele w polityce zagranicznej - członkostwo w UE oraz w NATO - zostałyosiągnięte. Okazało się jednak, że same w sobie nie gwarantują ani bezpieczeństwa, anidobrobytu. Unia Europejska nie jest utopijną wyspą szczęśliwości. Nie jest już nawet dawną wmiarę przytulną wspólnotą 15 państw. Nie będzie za nas rozwiązywać naszych kwestiispołecznych i gospodarczych. Staliśmy się członkami UE i NATO, ale naszych dyplomatów bijąw Moskwie i naszych rodaków prześladują na Białorusi. Nadal pozostajemy uzależnienienergetycznie od wschodniego postimperium, dążącego do odzyskania wpływów, a nasizachodni sąsiedzi budują z Rosją gazociąg z ominięciem Polski i chcą stworzyć Centrumprzeciwko Wypędzeniom, które będzie podważać moralną legitymizację naszych zachodnichgranic.

Trzy zmory systemu

III RP wpędziły do grobu trzy instytucje. Przede wszystkim sejmowe komisje śledcze.Warunkiem ich powstania i działania był konflikt wśród beneficjentów transformacji. Rywinprzyszedł do Michnika i został nagrany, Kaczmarek nie potrafił porozumieć się z Kulczykiem, aw stosunkach Millera z Kwaśniewskim szorstkość zaczęła zdecydowanie przeważać nadprzyjaźnią i wspólnymi interesami. Afera Rywina była przełomowa, gdyż słynnego nagraniadokonał jeden z największych autorytetów III RP. Trudno więc było zaprzeczać faktom. Alekomisja orlenowska i komisja do spraw prywatyzacji PZU odsłoniły jeszcze większe afery.Pokazały, że elity polityczne i gospodarcze III RP gotowe są działać wbrew interesom Polski.Błędy popełniane przez członków komisji orlenowskiej nie mogą przesłonić tego podstawowegofaktu. Komisje dostarczyły arcyciekawego materiału o życiu polskich wyższych sfer, ichmentalności, a przede wszystkim ich stosunku do państwa i współobywateli.

Drugim grabarzem III RP stał się Instytut Pamięci Narodowej. Gdy po latach zmagań izaciekłego oporu IPN wreszcie powstał, gdy dzięki temu umożliwiono poszkodowanym ibadaczom dostęp do teczek SB, zaczęły wyciekać informacje, które podważyły jeden zfundamentów systemu - "grubą kreskę" i łagodną ocenę dawnego reżimu. Skończyła sięamnezja. Twierdzenie, że strażnicy tego systemu, w tym oberpolicmajster i zarządca służbspecjalnych gen. Kiszczak, to ludzie honoru, może dzisiaj budzić tylko pusty śmiech.

IPN, tak jak komisje sejmowe, stał się instytucją bezpardonowo atakowaną. I tak jak usiłuje sięzdyskredytować działalność komisji, robi się także wszystko, by ponownie ograniczyć dostęp doarchiwów, o czym świadczy ostatnia decyzja utajnienia katalogów. Podważa się także na różnesposoby wiarygodność badaczy - zawód historyka stał się dzisiaj zawodem wysokiego ryzyka.

Trzecią zmorą systemu III RP stały się media, szczególnie prasa. Chociaż niekiedy były nazbytpoprawne i miały skłonność do przemilczania kompromitujących elity faktów, choć nazbytczęsto ufały pozorom, to wreszcie stanęły na wysokości zadania.

We wszystkich tych trzech przypadkach - komisji sejmowych, IPN i mediów - chodzi o jedną, tęsamą, niezbędną dla autentycznej demokracji zasadę: zasadę jawności. Twierdzi się, że III RPbyła oparta na porozumieniu. Ale była ona również oparta na niedomówieniach, na nakaziekrótkiej pamięci, na ekskluzywności. Postkomuniści wynieśli zwyczaj uprawiania polityki przez

Page 447: Binder artykuły

wtajemniczonych i dla wtajemniczonych z PZPR, elity postsolidarnościowe z konspiry.

Strach przed przeszłością

III Rzeczpospolita oparta była również na marginalizowaniu tych, którzy dokonywali jej krytyki,na dezawuowaniu przeciwników. Politycy mieli haki nie tylko na siebie, ale także na nas.Pokolenia, które żyły w komunizmie, były weń uwikłane. Nawet ci, którzy zachowywali sięprzyzwoicie czy nawet bohatersko, miewali także inne epizody w swym życiu, skrzętniedokumentowane przez SB. Niektórzy zbyt dużo mówili w 1968 r., inni coś podpisali, jeszcze inni,starając się o paszport, rozmawiali z SB-kiem. Lęk przed konfrontacją z przeszłościąuniemożliwiał jej rozliczenie, pozwalał przetrwać bez szwanku i bez kary SB-kom i ich partyjnymmocodawcom.

Ten strach usiłuje się znowu rozniecić. Jest rzeczą charakterystyczna, że przy okazji tzw. listyWildsteina to ci, którzy ubolewali nad poniżoną godnością, najbardziej ją poniżali, starając sięzatrzeć różnice między ofiarami i opresorami, między ludźmi słabymi lub zdezorientowanymi ałajdakami. Podobnemu celowi służyła sugestia, że wszyscy, którzy w czasach komunizmuwyjeżdżali na stypendia, podpisywali instrukcje, takie, jaką podpisał np. Marek Belka, a potemszpiegowali swoich zagranicznych gospodarzy. "Polityka" przypomniała, jak wyglądałarekrutacja stypendystów Fundacji Fulbrighta. Był to system nagradzania za polityczną lojalność,a także droga werbunku. Te fragmenty życia w PRL domagają się dokładnego opisu,wyjaśnienia i oceny.

Dzisiaj w polskim życiu publicznym coraz więcej jest ludzi, którzy z racji wieku nie mają powodu,by bać się zaglądania w tę mroczną przeszłość. Ich stać na jasną i bezkompromisową ocenę.Jest to tym potrzebniejsze, że w ostatnich miesiącach jeszcze raz się okazało, jak pełenniekonsekwencji jest nasz stosunek do PRL.

Jeśli rzeczą moralnie naganną i kompromitującą była współpraca z SB i innymi służbami, to tymbardziej było nim uczestnictwo w systemie władzy i praca w owym SB. Tymczasem dawnifunkcjonariusze SB i PZPR występują w mediach jako eksperci - zamiast w sądach na ławachoskarżonych. Pułkownik Wacław Głowacki, który pozyskał ojca Hejmę do współpracy,oświadczył "Wiadomościom" TVP, że dał mu oficerskie słowo honoru, iż nie wyjawi treści ichrozmów, i dodał, że to, co się stało, to "grzebanie w szambie, w życiorysach ludzi". Szambem, októrym mowa, była PRL, a jego centrum - struktury państwowe i partyjne. I z tej perspektywynależy traktować ludzi, którzy w nich pracowali i nimi zarządzali.

Dwie transformacje

Wciąż trwa walka o przetrwanie sieci interesów, o to, ile ze struktur III RP da się ocalić mimokryzysu ich politycznej reprezentacji - tak jak na początku lat 90. chodziło o to, żeby jaknajwięcej PRL przetrwało w nowym ustroju.

Grupy, które walczą o utrzymanie status quo, łatwo zidentyfikować. Nie są to tylko dawnizwolennicy komunistycznego ancien regime'u, jego starzejący się funkcjonariusze i ichpotomkowie, i nie tylko ci, którzy zaczęli się bogacić za Jaruzelskiego, by największe sukcesyosiągnąć w III RP, ale także ci, którzy zostali dokoopotowani do elit władzy i pieniądza po 1989roku. Do tego dodajmy grupki nowej lewicy, imitujące kulturową lewicę Zachodu sprzed wielulat.

Do utrzymania status quo przyczyniają się rzesze ludzi obojętnych, zdezorientowanych izdepolityzowanych, które dają sobą łatwo manipulować. Im wystarczy powiedzieć, żeWłodzimierz Cimoszewicz jest ponadpartyjnym kandydatem, by w to uwierzyli.

Do obrońców III Rzeczypospolitej należy także - niestety - znaczny odłam polskiej inteligencji,

Page 448: Binder artykuły

szczególnie warszawsko-krakowskiej, kiedyś podpora, choć chwiejna, ruchów wolnościowych wPolsce. Zaangażowała się ona w budowę demokratycznego państwa, przejęła za nie moralnąodpowiedzialność, przez wiele lat legitymizowała i dziś nie jest w stanie zaakceptować faktu, żejej wytwór ma zasadnicze wady.

Jednak ujawnione przez ostatnie lata fakty ośmieszają pełną samozadowolenia diagnozę ipełną zaślepienia obronę stanu istniejącego. Nie chodzi przecież tylko o afery korupcyjne, jakiezdarzają się wszędzie, lecz o cechę systemową. Wszystko wskazuje na to, że Polska przeszładwie transformacje - jawną i ukrytą. W wyniku tej pierwszej ukształtowały się podstawoweinstytucje państwa demokratycznego i wolnego rynku. W efekcie drugiej powstał nowy układwładzy - nie w sensie wąsko rozumianej władzy politycznej, lecz w sensie społecznego iekonomicznego panowania - który realizuje swoje cele poprzez nieformalne wpływy na teinstytucje.

Diagnozy, przez lata wyśmiewane jako teorie spiskowe, okazują się zadziwiająco trafne. Wsytuacji pełnej nerwów i napięcia przyznają to nawet przedstawiciele elit III RP. Nawetprezydent Kwaśniewski uznał słuszność tych diagnoz: "Wildstein i ja mówimy o podobnymśrodowisku" - podkreślał prezydent, odpowiadając na pytanie "GW", czy podziela tezęWildsteina, że pajęczyna agentów oplata III RP. Prezydent czyni jednak w swej krytyceznamienne wyjątki - dla swoich. Wypominając Markowi Królowi jego sekretarzowanie w KC,czule wspomina innego sekretarza z tego naboru Sławomira Wiatra, przyjaciela panów Kuny iŻagla: "Sławka znam, byliśmy w bliskich kontaktach na przełomie lat 80. i 90. Później różnie siępotoczyły losy". Warto wspomnieć, że także Marcin Święcicki, członek UD, potem UW, aobecnie PD, były prezydent Warszawy, został w tym samym czasie sekretarzem KC. I nikomu tozdawało się nie przeszkadzać.

Nienawistnicy i fundamentaliści

Wyczerpanie elit III RP objawia się w braku nowych pomysłów i strategii politycznych jejobrońców. Znowu pojawia się mit bezpartyjnego fachowca, a odchodzący z życia politycznegopostsolidarnościowi honoracjusze III RP raz jeszcze prezentują pomysł polityczny z 1989 roku -historyczny kompromis z umiarkowanymi postkomunistami.

Gdy nie ma się nic pozytywnego do zaproponowania, rośnie potrzeba wroga. Dlatego ciąglesłyszymy, że pracę u podstaw zakłóca nienawiść i radykalizm. Można też przeczytać ozbliżającej się fali jakobinizmu, która zniszczy polską demokrację, podważy dokonania III RP, anawet "Solidarności". Nadciągają hordy Tatarów, jak mówił parę miesięcy temu w Programie IPolskiego Radia premier Belka.

Do walki z rozlewającą się falą nienawiści przystąpili wybitni intelektualiści. Takie teksty, jakartykuł Barbary Skargi o "nienawiści jak błoto", która "znów dziś pokazuje swą wściekłą twarz"("Przeciw nienawiści", "GW" z 19 - 20 marca) czy Jerzego Jedlickiego w "TygodnikuPowszechnym" o "cywilizacji podłości", która to podłość wyraża się według znamienitego autoraw złym traktowaniu Wojciecha Jaruzelskiego, świadczą o utracie poczucia rzeczywistości.Jeszcze bardziej kuriozalny był wywiad Hanny Świdy-Ziemby w "Polityce", w którym piętnujekonformizm intelektualistów i zastraszenie niepokornych inteligentów przez prawicowąopozycję.

Diagnoza stanowiąca, że nienawiść i radykalizm to główne niebezpieczeństwa zagrażającePolsce, nie jest nowa. Przez całe lata zastępowała ona w wielu kręgach myślenie polityczne.Zmieniały się tylko osoby, jakim przypisywano radykalizm, zwany także fundamentalizmemmoralnym, populizmem lub oszołomstwem. Do opatrzonej tymi etykietami kategorii włączanoludzi o odmiennych celach i poglądach, osobowości, stopniu inteligencji, celach politycznychoraz stanie psychicznym. Radykałowie, populiści i oszołomy byli niezbędni do stabilizacjisystemu, podobnie jak "twardogłowi" i "beton partyjny" w PRL. Wielkim zagrożeniem dla polskiej

Page 449: Binder artykuły

systemu, podobnie jak "twardogłowi" i "beton partyjny" w PRL. Wielkim zagrożeniem dla polskiejdemokracji miał być na przykład Bolesław Tejkowski, choć poparcie, jakim się cieszył, nigdy nieprzekraczało paru procent. Innym niebezpiecznym oszołomem-radykałem, którym skuteczniestraszono, był Stefan Niesiołowski. Pamiętam jedną z konferencji na początku latdziewięćdziesiątych, w czasie której znany socjolog w długim referacie szczegółowo analizowałogromne zagrożenie dla wolności i demokracji ze strony Niesiołowskiego. Innymniebezpiecznym radykałem był Jan Olszewski. Potem na czoło zdecydowanie wysunął sięAndrzej Lepper.

Czasy się jednak zmieniają i niektórzy z radykałów awansowali do partii rozsądku i umiaru.Stefan Niesiołowski i Piotr Wierzbicki zostali publicystami "GW". Radykałami stali się za to,kolejny raz, bracia Kaczyńscy, a pierwszy raz - Jan Rokita. Słychać przerażone głosy, że hasło"moralnej rewolucji" to nowe wydanie bolszewizmu, a zapowiedź ściągnięcia cugli skończy sięterrorem jakobińskim z Rokitą w roli Nieprzekupnego.

Mężem stanu i głosem rozsądku mianowany został za to Lech Wałęsa, kiedyś uznawany przezsporą część inteligencji za główne zagrożenie dla polskiej demokracji, człowieka radykalnego inieobliczalnego, który chciał wprowadzić w Polsce rządy autorytarne. Wszak to on rozbił"Solidarność", zaczynając "wojnę na górze", a potem pozwalał "falandyzować" prawo inieustannie atakował parlamentaryzm III RP. Dziś jednak przebaczono mu nawet afrontwyrządzony Jerzemu Turowiczowi w czasie zebrania Komitetu Obywatelskiego w AudytoriumMaximum i wezwanie do ujawniania przodków w czasie pierwszej kampanii prezydenckiej. Ktopamięta takie teksty, jak "Dlaczego nie będę głosował na Lecha Wałęsę" Adama Michnika, zpewnym niedowierzaniem czyta obecnie ubolewania nad szarganiem jego opinii. Jak naprzykład ten z 18 marca w "GW": "Nawet... jeśli były prezydent zniknie na jakiś czas z życiapublicznego, możemy być pewni, że nie da nam o sobie zapomnieć. I dobrze, bo jego głos jestpotrzebny". Lech Wałęsa jako były prezydent okazuje się bardziej potrzebny niż wtedy, gdypełnił swą funkcję. Broniąc się przed zarzutami, broni bowiem kompromisów, jakie zawierał, izespala na nowo historię "Solidarności" z III RP.

W polityce pamięci nastąpiła zasadnicza zmiana. W latach dziewięćdziesiątych pisano odziałaniach związku "Solidarność" niechętnie i z trudem skrywaną pogardą, odcinano się od niejjako "buntu tłumu", niezgodnego z liberalnymi zasadami nowego państwa. Teraz natomiastpowraca się do niej jako źródła uprawomocnienia III Rzeczypospolitej. Jednak obchodyjubileuszowe pokazały nie tylko rozdźwięk między społeczeństwem a elitami IIIRzeczypospolitej, lecz także to, jak niebezpieczne może się stać zbyt dokładne przypomnieniehistorii i jej konfrontacja z rzeczywistością.

Konstrukcja III RP

W istocie III RP sama była rezultatem myślenia radykalnego. Cechą radykalizmu jest przecieżto, że posługuje się alternatywą albo - albo. W 1989 postawiono nas w sytuacji bez wyjścia.Chcecie demokracji, powiadano, to musicie oddzielić grubą kreską przeszłość, musiciezaakceptować, że ci, którzy pozbawiali was podstawowych praw i wolności, pozostaną bezkarni,a nawet, że znowu obejmą rządy, jeśli zostaną wybrani. Chcecie wolności, to nie możeciewymagać przyzwoitości od polityków i współobywateli. Chcecie gospodarki rynkowej, to musicieznieść uwłaszczenie nomenklatury, prywatyzację poza wszelką kontrolą i bezrobocie. Mówiono,że pierwszy milion trzeba ukraść, lecz zapomniano dodać, że tylko niezaradni poprzestają najednym marnym milionie.

Radykalne było także myślenie o miejscu Polski w świecie. Chcecie do Europy, powiadano, tomusicie wyrzec się historii narodowej - zamiast mówić o bohaterach, przyznajcie się do swychłajdactw i zbrodni. Jednocześnie jakże naiwnie brano gesty za rzeczywistość. Z prawdziwąpowagą traktowano na przykład Trójkąt Weimarski - jakbyśmy naprawdę byli równorzędnymipartnerami Francji i Niemiec. Dzisiaj z tą samą naiwnością mówi się, że Polska będziepomostem między Stanami Zjednoczonymi a Europą - tak jakby ktoś rzeczywiście potrzebował

Page 450: Binder artykuły

pomostem między Stanami Zjednoczonymi a Europą - tak jakby ktoś rzeczywiście potrzebowałtakiego pomostu.

III RP kończy się na naszych oczach, gdyż dzisiaj widać, jak fałszywe to były wybory. Niemusimy się godzić na te wiązane transakcje. Z tego, że III RP nie da się porównać do PRL, niewynika, że musimy akceptować demokrację marnej jakości i rządy skorumpowanegotowarzystwa. Z tego, że jesteśmy w UE, nie wynika, że zniknęły rozbieżne interesy narodowe ipotrzeba umacniania suwerenności. Polska mogłaby być inna, gdyby na początku latdziewięćdziesiątych powstał urząd antykorupcyjny, gdyby IPN rozpoczął swoją działalnośćzaraz po przełomie, gdyby budowę państwa oparto na ideach "Solidarności". Nie na literzetamtych porozumień, lecz na ich sensie. Ten sens jest jasny i prosty - wyrasta z niegoobowiązek budowy sprawiedliwego państwa prawa, Polski wolności i solidarności.

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 451: Binder artykuły

Rzeczpospolita - 2003.01.22

ZDZISŁAW KRASNODĘBSKI

System Rywina - z socjologiiIII Rzeczypospolitej

Mamy kolejną wielką aferę. Która to już z kolei? Trudno zliczyć. W gruncie rzeczypowinniśmy się przyzwyczaić. Podobno lud przyjmuje ją obojętnie, bo co go możeobchodzić kłótnia wśród tzw. elity, którą od dawna ma za bandę malwersantów "u żłobu".Wstrząsem może być jedynie dla tej garstki naiwnych, która ma jeszcze w pamięci ideałyprzyświecające antykomunistycznemu ruchowi lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych,która żyje (czy raczej stara się przeżyć) z pracy własnych rąk lub głowy, nie jestpowiązana z żadną grupą kapitałową, polityczną i medialną, która marzyła o tym, żeby żyćnie w raju, ale też nie w błocie, nie w państwie doskonałym, ale przyzwoitym, nie widealnej demokracji, ale w takiej, w której panuje jawność, prawo i zasadaodpowiedzialności.

Czego nowego dowiedzieliśmy się z afery, zwanej aferą Rywina, o kraju, który już wkrótcebędzie członkiem "najbardziej elitarnego klubu", jak mawia prezydent? Nie wiemy jeszcze, jaksię cała sprawa zakończy, nie znamy wszystkich okoliczności. Na tyle jednak jesteśmydoświadczonymi obywatelami III RP, by zdawać sobie sprawę, iż za rok czy dwa też niebędziemy wiedzieli więcej. Może ktoś powiesi się w celi, kogoś wyłowią z Wisły, może kogośzastrzelą, gdy będzie wchodził do samochodu, może zostanie opublikowana "biała księga", zktórej nic nie wyniknie. Najpewniej jednak unikniemy takich dramatów i wszystko okaże się tylkotowarzyskim nieporozumieniem, spowodowanym krótkotrwałą niedyspozycją psychiczną.

Ale coś zostanie. Otóż dzięki nagraniu Adama Michnika uzyskaliśmy dokument socjologicznypierwszej rangi. Doprawdy nie byłoby nawet tanią złośliwością twierdzić, że być może okaże sięon najważniejszym tekstem, jaki Adam Michnik opublikował po 1989 roku.

Kontekst tworzy sens

Ten zapis należy traktować jako autentyczny, choć tak trudno jest w to uwierzyć. Całkowiciepotwierdza przy tym słuszność postmodernistycznej teorii i metodologii. Wszak to dopiero fakt,że został opublikowany z wielomiesięcznym opóźnieniem, nadał mu pełne znaczenie.Okoliczność, że o niestosownej propozycji Rywina od dawna wiedziała już "cała Warszawa",łącznie z prezydentem i premierem, jest jeszcze jednym potwierdzeniem zasady, iż sens zależyod kontekstu. To samo dotyczy przerw i opuszczeń w opublikowanym tekście.

Zgodnie z tą zasadą zapis ten odsyła do innych publikacji. Dobrze jest go czytać z takimitekstami jak "Nie będę walczył bronią nienawiści" oraz "Szare jest piękne", a także zespóźnionym o kilkanaście lat wykładem Aleksandra Kwaśniewskiego "Czy możliwa jest uczciwapolityka?", w którym prezydent nieoczekiwanie okazał się znawcą Immanuela Kanta, ale nienajnowszej historii Polski i własnej formacji politycznej.

Page 452: Binder artykuły

Gdyby zapis rozmowy został podany do wiadomości publicznej następnego dnia, a prokuraturazostała zawiadomiona zaraz po wyjściu Rywina z redakcji, moglibyśmy co najwyżej z całymszacunkiem przypomnieć redaktorom i wydawcom "GW", że należy unikać podejrzanychznajomości i że nie wypada wdawać się w upokarzające negocjacje z osobnikami czyniącymitego typu propozycje.

Gdyby premier przez szacunek dla sprawowanego urzędu - jeśli już nie dla siebie samego -zamiast formułowania psychiatrycznych diagnoz zrobił to, co nakazuje prawo, odsuwając raz nazawsze podejrzenie, że był zleceniodawcą Rywina, gdyby prezydent staranniej dobierał gościzapraszanych na imieniny - choćby miał je spędzać samotnie przy lekturze Kanta - mielibyśmyrzeczywiście do czynienia jedynie z aferą Rywina i jego tajemniczych mocodawców, a zapisrozmowy miałby przede wszystkim wartość dowodową i sensacyjną.

Zmysł realizmu podpowiada nam jednak, że gdyby tak to się wszystko odbyło, to chodziłobyzapewne o jakiś inny kraj, a nie o postpeerelowską III Rzeczpospolitą, i o jakiś zupełnie innyustrój niż ten zaprojektowany dla dobra nas wszystkich przy Okrągłym Stole i który, jak sięokazuje, został zrealizowany z godną podziwu konsekwencją.

Polskie high society

Na czym polega wartość tego tekstu z socjologicznego punktu widzenia? Po pierwsze, jest toznakomity materiał empiryczny dla badaczy elit. Teraz wiemy wreszcie, jakie to "high society" nabardzo wysokich obcasach zastąpiło "civil society", które na szczęście dla pomyślnego rozwoju"high society" nie uformowało się w kształt wykraczający poza postać orkiestry świątecznejpomocy. Ci, którzy piszą o braku solidarności społecznej, mogą się przekonać, że nie dotyczy totej grupy, stwierdzić, jak zażyłe są stosunki między różnymi odłamami elity, ludźmi polityki,biznesu, mediów.

Dla badaczy mechanizmów rekrutacji nowych elit Lew Rywin ze swą bogatą biografią może,obok takich postaci jak Sławomir Wiatr i im podobni, posłużyć do konstruowania typu idealnegoczłowieka sukcesu III RP. Wprawdzie od dawna wiemy już, że wstyd jest się ubiegać o jakieśważne funkcje, jeśli kiedyś nie było się świadomym - etatowym lub tajnym - współpracownikiemsłużb - bo to dzisiaj najlepsze świadectwo kompetencji i ofiarności. Łatwiej jest jednak terazzrozumieć, dlaczego tak nikłe szanse w instytucjach państwowych, w biznesie, w filmie, wliteraturze, ma ktoś, kto chciałby pogwałcić nowy kodeks "elitarnej" solidarności, do któregogłównych zasad należy "niegrzebanie w biografiach" oraz przebaczenie, o któregochrześcijańskich aspektach pisał ostatnio Roman Graczyk (zob. "GW" z 13 stycznia br.).Oczywiście swoisty typ tej solidarności nie wyklucza zaciętych walk i "ciosu zardzewiałymnożem w plecy" ze strony osobników nieodpowiedzialnych, jak dowiadujemy się z tegopasjonującego, utrwalonego na magnetofonie dialogu.

Negocjacje a la Pruszków

Po drugie, jest to doskonały obiekt badań dla socjolingwistyki, etnometodologii, analizykonwersacyjnej itp. Można dowiedzieć się, jak w Polsce negocjuje się interesy polityczne igospodarcze. Jak ze sobą rozmawiają, jakim językiem komunikują się ze sobą ludzie naszych"sfer wyższych". Zapis tej rozmowy falsyfikuje zresztą hipotezę o wyalienowaniu się elit zespołeczeństwa.

Okazuje się, że ci panowie (zapewne też i panie) załatwiają swoje interesy nie inaczej, niż sięzałatwia w Pruszkowie i innych polskich miastach i miasteczkach. Przyjazny ton, w którymprowadzona jest ta konwersacja, czyni jednak z nagrania towarzyską niedyskrecję i aktnielojalności, pogwałcenie podstawowych reguł konwersacyjnych, na które nagrany Lew Rywinreaguje ze zrozumiałym rozgoryczeniem

Page 453: Binder artykuły

Państwo w rękach towarzystwa

Po trzecie, instytucjonaliści, konstytucjonaliści, socjologowie państwa itd. mogą, wychodząc odtego przypadku, wysuwać hipotezy dotyczące tego, jak w Polsce konkretnie tworzy się prawo,kto ma inicjatywę ustawodawczą w realnospołecznym sensie i jakie mechanizmy prowadzą dojego uchwalenia. Widać, że chodzi raczej o "agregację" indywidualnych i grupowych interesów(czyli, mówiąc w innym, bardziej zrozumiałym języku, o dzielenie działek, doli, kasy), a nie odobro wspólne. Zresztą z tej perspektywy takie rozróżnienie nie ma sensu - na tym właśnie mapolegać dobro wspólne.

Prawo jest dostosowywane do potrzeb grup interesu, a państwo nie jest jakimś bytem"pozatowarzyskim", lecz instrumentem używanym przez "towarzystwo" w rozgrywkachgrupowych oraz środkiem kumulowania i dystrybucji kapitału przez "grupę trzymającą władzę".

Wypowiedzi obu panów nie bez empatii wnikających w intencje i dążenia prezesa telewizjipublicznej oraz członków KRRiTV, obecnych i byłych, ujawniają, jak traktują instytucje publiczneosoby, którym powierzono ich kierowanie. Kompetentny komentarz Rywina i Michnika ozamierzeniach tyczących II programu telewizji to istotny przyczynek do analizy strategiiprywatyzacyjnych w III RP, gdyż można przypuszczać, że podobną strategię stosowano już zpowodzeniem w wielu innych przypadkach.

Dziennikarz spisuje bez skrótów

Po czwarte, specjaliści od środków komunikowania się na podstawie tego zapisu i sposobu jegoopublikowania uzyskają wiele informacji o stanie wolności prasy, o rozumieniu jej funkcji, ostopniu uzależnienia dziennikarzy od właścicieli gazet, a jednych i drugich od polityki i biznesu.

Można też na tej podstawie zastanawiać się nad etosem dziennikarskim, który skłaniadziennikarza do pisania "spisuję bez skrótów", chociaż publikuje tekst okrojony, oraz nadefektywnością zbierania informacji, skoro opublikowany w parę miesięcy po wydarzeniu artykułnie zawiera niczego, czego by już od razu nie wiedziano. Przy okazji tej sprawy znowu dużodowiadujemy się o roli telewizji publicznej, która od jakiegoś czasu zaczęła wyraźniezaniedbywać premiera, gdy zmuszona jest mówić o aferze "płatnej protekcji", choć jeszcze doniedawna bez jego wielokrotnej obecności na ekranie nie obył się żaden dziennik telewizyjny.

Gazeta w systemie władzy

Po piąte wreszcie, badacze ruchów społecznych, na przykład pierwszej "Solidarności", mogąpotraktować tę aferę jako smutny epilog historii "opozycji demokratycznej". Obyczaje ludzi,którzy zaczynali swoje błyskotliwe kariery od tej strony Okrągłego Stołu, którą eufemistycznienazywano rządową, nie mogą nikogo zaskoczyć. Działają tak, jak potrafią. Niczego innego sięnie nauczyli.

Pewnie nawet nie wiedzą, że można inaczej, i tylko wydaje się im, iż stali się demokratami,liberałami, socjaldemokratami. Ale niestety w skład tak działających elit III RP weszło takżewielu z tych, którzy kiedyś reprezentowali stronę społeczną, solidarnościową. Często słyszymytezę, że dawne podziały straciły na znaczeniu. Rzeczywiście, gdy czyta się zapis tegospotkania, można w to uwierzyć. Oczywiście to Rywin przychodzi z propozycją do Michnika - nieodwrotnie. To Michnik ujawnia nagranie - a nie odwrotnie. Ale dlaczego Rywin w ogóleprzychodzi? Dlaczego w ogóle może sądzić, że taką rozmowę można prowadzić z nimpoważnie? Czyżby nie wiedział, z kim rozmawia?

Te wszystkie obiady, pertraktacje, narady z premierem, imieniny i przyjęcia, nazwiska i imiona,które padają w tej rozmowie, pokazują, w jakim stopniu "GW" wmontowała się w systemnieformalnej i formalnej władzy. To jest najsmutniejszy aspekt tej sprawy. Ta największa w

Page 454: Binder artykuły

Polsce gazeta - jak niedawno przypomniał Ryszard Bugaj - była na samym początku gazetą naswszystkich, wyrażała nadzieje, że można uprawiać politykę inaczej, uczciwie, a nawet bardzouczciwie, w interesie ogółu. Jej sukces wynikał z początku w ogromnej mierze ze społecznegopowiernictwa, z zaufania, którym ją obdarzano.

Z czasem każdy kolejny wywiad z osobami w rodzaju Czesława Kiszczaka czy Jerzego Urbana,każdy atak na IPN i ustawę lustracyjną, każdy nowy tekst Mieczysława M. Rakowskiego i jemupodobnych, sprawa Maleszki itd. sprawiały, że coraz trudniej było się łudzić, iż nowe sojusze"GW" wynikają z błędnego rozumienia demokracji, prawa i wolności. Ta rozmowa świadczy otym, że już dawno nie o idee chodzi, lecz o interesy, i to one oraz te wszystkie powiązania izależności określają ideowe stanowisko tej gazety, że nawet gdyby chciała, nie może jużinaczej. Dzisiaj "GW" jest raczej powiernikiem - czy raczej zakładnikiem - zupełnie innych ludziniż ci, którzy kiedyś jej zaufali, którzy tworzyli ruch, z którego wyrosła.

Kto przeszkadza modernizacji

Szósta perspektywa, w jakiej może być czytany ów tekst, to perspektywa teorii modernizacji. Zpunktu widzenia tej teorii, odniesionej do zapisu rozmowy, widać wyraźnie, że największąprzeszkodą w modernizacji Polski nie są małorolni rolnicy, lecz polskie "elity", to "towarzystwo" zkapitałem, wpływowe, zasobne i pewne siebie. Scala ono wszystkie dziedziny życia w jednąwierchuszkę, jak za dawnych czasów. Pod demokratyczną powierzchnią w istocie w Polsceukształtował się ład monocentryczny, oligarchiczny.

Wydaje się, iż ta rządząca warstwa tak odporna jest na wszelkie procesy, zmiany iunowocześnienia, że trudno wiązać zbyt daleko idące nadzieje na to, że członkostwo Polski wUnii Europejskiej doprowadzi do jej rozbicia, rozproszenia i umożliwi budowę w Polscegospodarki rzeczywiście rynkowej i demokracji typu zachodniego. To raczej "towarzystwo",całkiem dobrze rozumiejące się ze swoimi zagranicznymi partnerami, będzie próbowałodostosować słabe i podatne na korupcję struktury europejskie do swoich sposobów działania iobyczajów.

* * *

Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież wszędzie zdarzają się afery. To prawda, chociaż aferaaferze nierówna. Skandal dotyczący nielegalnego finansowania partii, który wstrząsnąłNiemcami, byłby według polskich standardów jakimś nieważnym incydentem. W każdym krajupraworządnym wystarczyłoby już to, co wiemy o aferze Rywina, żeby premier podał się dodymisji. Nie o aferę jednak w Polsce chodzi, lecz o system.

Przez całe lata mówiono nam, że największym zagrożeniem dla polskiej demokracji są najpierw"oszołomy", potem populiści i fundamentaliści. Jakaż byłaby to ulga, gdybyśmy się na końcudowiedzieli, że tak jest i w tym przypadku, że w istocie to byli tylko przebierańcy, np. że to byłarozmowa Andrzeja Leppera z ojcem Rydzykiem, którzy zręcznie podszyli się pod postacieproducenta "Listy Schindlera" i dawnego bohatera opozycji. Jakże chcielibyśmy wrócić doczasów, gdy można nas było straszyć polskim prostakiem, ciemniakiem i antysemitą. Z tymniebezpieczeństwem przecież jakoś byśmy sobie poradzili. Ale takiego happy endu nie będzie.

Musimy spojrzeć prawdzie w oczy: największe zagrożenie dla demokracji, dla naszej wolności inaszej pomyślności płynie nie z marginesu III RP, lecz z jej kulturalnego, politycznego igospodarczego centrum, nie z dołów, lecz z samej góry, z "towarzystwa", postkomunistycznegoi po części postsolidarnościowego.

Autor (ur. 1953) jest socjologiem i filozofem, profesorem uniwersytetu w Bremie i na

Page 455: Binder artykuły

UKSW. Najważniejsze publikacje: "Rozumienie ludzkiego zachowania" (1986), "Upadekidei postępu" (1991), "Postmodernistyczne rozterki kultury" (1996), "Max Weber" (1999).Mieszka w Bremie i w Warszawie.

AFERA RYWINA

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 456: Binder artykuły

Archiwum

Życie z dnia 2000-12-01

Zejście z bieżniLeszek Balcerowicz

Niektórzy mówią: przegrał na całej linii. Inni: wie kiedy odejść. Najpierw wyprowadził partię zrządu, potem "wyłączył" z kampanii prezydenckiej. Efekt: notowania Unii Wolności sporo spadły.Dziś były wicepremier i minister finansów oddaje bez walki stanowisko przewodniczącego partii.Dostanie zapewne fotel prezesa NBP. Jak na ironię losu targi o miejsce poza partyjną polityką dlaBalcerowicza polityka odbywają się za pomocą budżetu - świętości dla Balcerowicza -ekonomisty.

Jest obok Lecha Wałęsy jedynym politykiem, który już za życia zapewnił sobie miejsce na kartachhistorii. Był najlepszym polskim towarem eksportowym. W latach osiemdziesiątych na hasło "Polska",Zachód odpowiadał "Wałęsa" i "Solidarność". Ale już w następnym dziesięcioleciu: "plan Balcerowicza".Na tym tle gorzej wygląda jego obecna sytuacja. Już od roku mówiło się, że być może obejmieeksponowane stanowisko w MFW lub w Banku Światowym. Nic z tego nie wyszło. O tym, czy profesor Leszek Balcerowicz zostanie szefem NBP, zadecyduje przede wszystkim prezydentAleksander Kwaśniewski, który proponuje szefa Banku Centralnego. Potem kandydat musi uzyskaćwiększość w Sejmie. To też nie będzie łatwe dla Leszka Balcerowicza. Jego dawny rywal TadeuszMazowiecki prowadzi równoległe negocjacje z SLD i AWS. Ceną za poparcie Balcerowicza w obuprzypadkach jest budżet i termin wyborów. Tylko że AWS żąda poparcia planu wydatków państwa naprzyszły rok i odłożenia wyborów. SLD daje do zrozumienia, że mogłoby Balcerowicza poprzeć, gdybyUnia budżet zawetowała i opowiedziała się za przyśpieszonymi wyborami. Co zrobi w takiej sytuacji Unia? Nie wiadomo. Leszek Balcerowicz do czasu oficjalnej nominacji niewypowiada się na temat swojej kandydatury na prezesa NBP. Można tylko przypuszczać, że odczuwapewien dyskomfort. Zawsze twierdził, że doraźna polityka i układy personalne nie powinny mieć wpływuna politykę finansową państwa.

Przewodniczący do wynajęcia

Na ostatnim zjeździe Unii, w 1998 roku, Balcerowicz, obejmując partię we władanie na drugą kadencję,przypomniał, że jest średniodystansowcem. Więc drugie okrążenie stadionu jest dla niego ostatnim. Dziśodchodzi, zgodnie z tym, co zapowiedział dwa lata temu. Po prostu minął czas, jaki sobie wyznaczył napartyjną działalność. - Nie jestem dożywotnim politykiem, tylko politykiem programowym, zadaniowym. Polityka interesujemnie, dopóki daje możliwości realizacji wyznaczonego zadania. Do stanowisk i tytułów nie przywiązuję -twierdzi Leszek Balcerowicz. - Uważam, że na tyle zaawansowałem prace programowe w Unii, żezadanie wykonałem. Wylicza: nad propozycjami Unii dotyczącymi spraw bezpieczeństwa i wymiaru sprawiedliwości pieczęobjął wiceprzewodniczący Tadeusz Syryjczyk. To bardzo ważna działka, bo obecne propozycje są wsprzeczności z poprzednim stanowiskiem Unii w tych sprawach. Projekty ustaw edukacyjnych i zmian w prawie pracy są już w Sejmie. - Doprowadziłem do "dojrzałego punktu" - mówi Balcerowicz. Podobnie w negocjacjach z Andrzejem Olechowskim. - Bardzo zależało mi na tym, żeby stworzyć podstawy porozumienia z Olechowskim, dającego możliwośćuzgodnienia kandydatów z jego ugrupowania na listach wyborczych UW. Balcerowicz mówi w ten sposób, jakby nie miał wątpliwości, że po jego odejściu kierunek zostanieutrzymany, wstępne porozumienia rozwijane i ugruntowywane. Na uwagę, że nowy szef Unii może mieć

Page 457: Binder artykuły

utrzymany, wstępne porozumienia rozwijane i ugruntowywane. Na uwagę, że nowy szef Unii może miećinne zdanie, dziwi się: - Relacjonowałem szczegóły negocjacji z Andrzejem Olechowskim i zarząd orazRada Krajowa Unii zaakceptowały moje ustalenia jednogłośnie. - On naprawdę wierzy, że raz ustalone obowiązuje i koniec. Tak można działać w MinisterstwieFinansów, nie w partii. Dlatego nie lubi polityki, a polityka mu się odwzajemnia - twierdzi działacz Unii. Nie miał w planach trzeciej kadencji. Ale prawdą jest też, że odchodzi, bo musi. Partia wystawia rachunek bezlitosny. Nie pamięta początkowych sukcesów. A bilans ostatnich miesięcynie jest dobry ani dla Unii, ani dla Balcerowicza. Złe wyniki sondaży nakręcają nastroje. Zjadliwe krytykiwobec szefa ustały dopiero wtedy, gdy Balcerowicz ogłosił, że oddaje bez walki fotel przewodniczącego.

Środki i cele

Długo był bezpartyjny. Zdecydował się na Unię Wolności w lutym 1995 roku, gdy zaproponowano mukandydowanie na przewodniczącego partii. - To był świadomy wybór intelektualny - twierdzi bliski współpracownik byłego wicepremiera. - Z tabelkimu wyszło, że tak będzie dobrze. Po sześciu tygodniach na zjeździe wygrał ogromną większością głosów z autorytetem i twórcą UW -pierwszym premierem wolnej powojennej Polski Tadeuszem Mazowieckim. I nie był to pojedynekpozorowany, bo Mazowiecki, który wcześniej oświadczył, że nie chce dłużej być "spinaczem" Unii, naglezmienił zdanie i mobilizował swoich zwolenników. Od początku miał swoich zwolenników i zagorzałych przeciwników, którzy uważali, że Balcerowicz nienadaje się do partyjnej polityki. Jan Krzysztof Bielecki, były premier, UW: - Problemem Balcerowicza jest to, że w polityce liczą sięwrażenia, fakty stają się ważne dopiero później dla historyków. A u niego odwrotnie: to, czy jakaś decyzjajest akceptowana przez wyborców, to sprawa drugorzędna. Ryszard Bugaj: - Widzi świat jednowymiarowo, a to w uprawianiu polityki nie pomaga. Patrzy nawszystko przez pryzmat ekonomii. Wiesław Kaczmarek z SLD: - Nie umie grać w zespole. Realizuje własne cele, nie uznając priorytetuinteresów politycznego ugrupowania, które reprezentuje. Andrzej Celiński, SLD, do niedawna polityk Unii: - Prezentuje niezwykle dogmatyczne stanowiska i niema zwyczaju ich ucierania. Nawet bliscy współpracownicy wicepremiera i jego zwolennicy przyznają, że nie umie i nie chce szukaćkompromisów ani udawać, że zgadza się ze swoim partnerem. Nie zna taktyki słownej gry, wzajemnychuprzejmości, powolnego uzgadniania stanowisk. Zawsze wszystko sprawdza i wie lepiej. Można goszanować, trudno lubić. - Wstąpił do Unii tylko po to, żeby zostać przewodniczącym - mówi polityk UW. - Stanowisko szefa partiidawało mu pewne szanse, żeby po następnych wyborach wejść do rządu i kontynuować to, co musiałprzerwać w 1991 roku. - Od początku traktował partię jako użyteczne narzędzie służące do realizacji jego celów - mówiBronisław Komorowski, minister obrony narodowej, SKL. Balcerowicz przyznaje, że chciał dokończyć reformę, przerwaną w 1991 roku i wrócić do rządu. Ale nierozumie, jak można mu z tego czynić zarzut. - To nieporozumienie. Przecież dokończenie reformy to akurat realizacja programu Unii. Wszedłem dopolityki jako osoba zajmująca się państwem i gospodarką. Z programem, który był tożsamy z celamiideowymi Unii. I realizacja tego programu, praca dla kraju jest celem. Wszystko inne, łącznie z siłą partii,to środki służące realizacji tego celu. Najbardziej denerwuje go opinia o jego "jednostronności", postrzeganiu wszystkich problemów przezpryzmat gospodarki. - To mówią i piszą ludzie, którzy nie czytali moich prac - prawie krzyczy. - To pustainsynuacja - mówi wzburzony. - Poza tym - dodaje już spokojniej - polityk, który nie ma ekonomicznegoprzygotowania, powinien się wstydzić.

Najpierw sukces

Autorem pomysłu, żeby szefem partii został Leszek Balcerowicz, polityczny outsider i ekonomista oświatowej sławie, był Aleksander Smolar, prezes Fundacji Batorego. - Unia była wewnętrznie podzielona, u progu podziału coraz mniej działaczy wierzyło w szansęprzetrwania - wspomina Smolar. - Balcerowiczowi udało się przywrócić Unię do życia. - Został przewodniczącym Unii w trudnej sytuacji - mówi wicemarszałek Senatu i kandydat na następcęBalcerowicza Donald Tusk. - Jacek Kuroń był kandydatem na prezydenta, potem odszedł Rokita,sondaże dawały Unii 4 proc. poparcia. Ale najważniejsze, że udało mu się coś, co w moim przekonaniugraniczyło z cudem: ze zbiorowiska autorytetów i indywidualności zbudował względnie sterowny pojazd.

Page 458: Binder artykuły

graniczyło z cudem: ze zbiorowiska autorytetów i indywidualności zbudował względnie sterowny pojazd. Jak to zrobił? Wyjaśnia Aleksander Smolar: - Postawił tezę, że skuteczność jest też problememmoralnym. Za tym poszły działania o charakterze politycznym: zmiana statutu - nowy niesłychaniezcentralizował partię, przeciwstawianie się zachowaniom nielojalnym, kroki dyscyplinarne. Tozdecydowanie w tamtych czasach było zaletą - stworzyło z Unii partię, a nie klub dyskusyjny. Ale miałoteż negatywny wpływ: osłabiło dyskusję, zmniejszyło kreatywność. Andrzej Potocki, rzecznik Unii Wolności, który nigdy nie należał do entuzjastów Leszka Balcerowicza, teżoddaje przewodniczącemu, co jego. - Pod jego kierownictwem Unia z partii środowiskowej, działającej głównie w dużych miastach, stała sięorganizacją polityczną. Paweł Piskorski, prezydent Warszawy: - Udowodnił, że partia liberalna, wolnorynkowa, nowoczesnejprawicy może odnieść sukces. Mieliśmy gorsze notowania niż Unia Pracy, w wyborach udało sięosiągnąć 13,5 procent, potem prawie 19 procent. Aleksander Smolar: - Bardzo dużo jeździł. Włożył mnóstwo energii, wraz ze współpracownikami, żebyUnia powstała też na prowincji. Jego zdecydowanie, nowoczesne poglądy przyciągnęły młodzież. Donald Tusk podkreśla: - Unia ma dziś dwa razy więcej członków, niż wtedy gdy zarządzanie partiąprzejmował Balcerowicz. Ma najsilniejszą w Polsce organizację młodzieżową - Młodzi Demokraci. Podjego przywództwem partia odebrała władzę SLD i PSL i utworzyła rząd z AWS.

Lokomotywa jednej kampanii

Już jako lider Unii Wolności stworzył ideę tzw. drugiego planu Balcerowicza, którego główne przesłaniebrzmiało "Balcerowicz premierem". Warunkiem powodzenia był dobry wynik wyborczy Unii, tak by mogła odegrać rolę języczka u wagi.Balcerowicz dał z siebie wszystko. Zmienił swój wizerunek. Oprawki okularów, krawaty i fryzurę. Podkierunkiem Pawła Piskorskiego, unijnego mistrza mediów, uczył się mówić do kamery. I najważniejsze:poniechał śmiertelnej powagi i profesorskiej surowości. Zaczął żartować z dziennikarzami i uśmiechaćsię. - Nauczyli go, że tam gdzie w książce jest kropka, w telewizji stawia się uśmiech - mówi polityk Unii. -Robi to całkiem mechanicznie. Mówi np. "Bezrobocie rośnie" i posyła uśmiech do kamery. Mimo takich niedociągnięć nowy wizerunek "Balcerowicza z ludzką twarzą" okazał się sukcesem. Unii,której był lokomotywą i jego samego. Został premierem, choć nominalnie był tylko "wice". Kiedy w 1997 roku związkowcy z "Solidarności" sięgnęli po władzę, uzyskując ogromne poparcie wwyborach parlamentarnych, wydawało się, że szansę na realizację planu mają prawie wszyscy tylko nieon - antysyndykalista, liberał, zwolennik "niewidzialnej ręki rynku". A jednak to on kształtował politykęgospodarczą rządu. I kiedy przeżył już prawie wszystko, przetrzymał ataki w parlamencie i demonstracjeuliczne, kiedy ogromnie poprawił swój wizerunek i "przyzwyczaił" nawet swoich oponentów, że jestjedyny i nie do zastąpienia, "pozbierał swoje zabawki" i odszedł. - Ta decyzja to był błąd - twierdzi Bronisław Komorowski. - Rozbiła wizerunek Unii jako partiiodpowiedzialnej, działającej w imię nadrzędnych interesów państwa, która ma na sztandarach wypisanąobronę reform. - To była przemyślana decyzja - mówi Balcerowicz. - Nie było innego wyjścia. Koalicja powoli stawałabysię jeszcze większą fikcją. I nie mógłbym firmować kampanijnych posunięć rządu: uwłaszczenia,podwyższenia składki zdrowotnej. Takie pomysły są szkodliwe dla całej gospodarki.

- W ciągu 2 tygodni zaprzepaścił dorobek kilku lat mozolnej pracy, swojej i sztabu ludzi kierujących UniąWolności - twierdzą unijni malkontenci. Zarzucają mu, że wyjście z koalicji nie było częścią politycznegoplanu. Odcięcie się Unii od AWS można było lepiej wykorzystać medialnie. Zamiast politycznej ofensywyw partii rozlała się inercja. Do frustracji po utracie stanowisk rządowych doszedł brak udziału w wyborachprezydenckich. Partia nie wystawiła swojego kandydata i nawet nikogo nie popierała. Stworzony nawiosnę sztab wyborczy UW, któremu przewodził Artur Smółko, był bezrobotny. Topniejąca z miesiąca na miesiąc grupa aktywistów, zwłaszcza tych najmłodszych, ze StowarzyszeniaMłodych Demokratów - rozbiegła się po sztabach wyborczych konkurencji. Młodzi unici pomagali wkampanii Andrzejowi Olechowskiemu. Co prawda z cichym błogosławieństwem szefa, ale to jednak nieto samo, co pracować pod własnym szyldem. - Do polityki idzie się dla dwóch rzeczy: żeby mieć władzę i żeby działać - mówi działacz unijnejmłodzieżówki. - Kampania jest najlepszym czasem. Rozbudza nadzieję na władzę i daje możliwościwytężonej pracy. Tego zastrzyku adrenaliny Balcerowicz nas pozbawił. Starsi działacze też byli rozgoryczeni decyzją szefa: - Szans na zwycięstwo nie było, ale była okazja,

Page 459: Binder artykuły

Starsi działacze też byli rozgoryczeni decyzją szefa: - Szans na zwycięstwo nie było, ale była okazja,żeby zmobilizować i partię, i elektorat. Przestraszył się, jak z wyliczeń mu wyszło, że może dostać sześćprocent poparcia. - Nie lubi polityki i gdyby mógł, to by zakazał jej uprawiania. Wycofując Unię z kampanii prawie to zrobił -twierdzi jeden z oponentów Balcerowicza. Balcerowicz: - Chciałem, by partia poparła Olechowskiego. Ale nie mogłem stawiać tego na ostrzu noża,a wystawianie własnego kandydata było bez sensu. - On nie chce być prezydentem, nie takie są jego plany polityczne. A ktoś, kto nie chce i tak byłbykiepskim kandydatem - mówi zwolennik Balcerowicza. Dziś przeciwnicy Olechowskiego mówią: mógł nas namówić na poparcie tego kandydata. Wystarczyłotrochę podyskutować... Balcerowicz: - Nie będę tego komentował. To już zamknięty rozdział.

Dwie unie i człowiek z plastiku

Wykładzina w biurze Unii Wolności wyznacza granicę polityczną. - Szare jest brudne i rozmemłane.Granatowe - zborne, wyznaczone, policzalne. Dwa światy - mówi unijny liberał. Dwa kolory wykładziny wzięły się stąd, że Balcerowicz po odejściu Unii z rządu, swoją kwaterę głównązałożył w partyjnym biurze. "Żołnierze" profesora byli zrozpaczeni: jak tu pracować bez komputerów? Zrozpędu zrobiono cały remont, ale tylko w części przewodniczącego. Ta, którą zawiaduje sekretarzgeneralny Mirosław Czech, pozostała nietknięta. Czech, mimo że od Balcerowicza młodszy, utożsamiany jest ze "starą unią etosową". Tą, która budzi siętrzy godziny później niż ma to w zwyczaju Leszek Balcerowicz i na politycznych dywagacjach, w kłębachpapierosowego dymu, trawi całe popołudnia. Balcerowicz tą krótką charakterystykę UW przyjmuje z uśmiechem. Zaraz jednak precyzuje, że dotyczytylko części Unii, czołówki, inteligencji kawiarnianej, literackiej. Najlepsza Unia, według niego, jest wmałych miasteczkach: przedsiębiorcy, inżynierowie, ludzie większego konkretu i lepszych nawykóworganizacyjnych. - Do pewnego stopnia byłem dla Unii szokiem kulturowym. Nazywają to menedżerskim stylem - mówi. Starć i drobnych stłuczek na styku dwóch mentalności najwięcej było na początku. - Trochę Unięzreformowałem - mówi Balcerowicz. Potem sytuacja sama się rozładowała, gdy szef partii został wicepremierem. Od maja urzęduje wpartyjnej siedzibie: napięcie znów wzrosło. W kampanii ci, którzy dla niego pracowali, a więc zwolennicy, mówili o nim, trochę z podziwem, trochę zniedowierzaniem: "Cyborg". Albo: "człowiek z plastiku". Dla swoich przeciwników był zawsze postaciąniezrozumiałą. Współpracy nie ułatwiał trudny charakter szefa. Wymagający, często apodyktyczny, z"trudnymi manierami" i skłonnością do porządkowania wokół siebie przestrzeni wyłącznie wedługwłasnych wyobrażeń. - Potrzebuje bardziej wojska niż dyskutantów - mówi o nim jeden z jego zwolenników. - To ma swojedobre strony w kryzysowych sytuacjach. Ale Unia jest specyficzną partią, w której szczególnie warto miećcierpliwość do długiej rozmowy.

Tempo, jakie narzucił Balcerowicz, najczęściej wykluczało debatę. On sam zresztą nie lubi tracić czasuna jałowe dysputy. Różnica temperamentów i syndrom określany jako "zmęczenie Balcerowiczem" nie jest jedynąprzyczyną, dla której partyjna większość chce zmiany kierownictwa. Andrzej Potocki: - Niedobrze się stało, że Unia skupiła się tylko na jednym polu, finansowym, nieco pomacoszemu traktując inne ważne zjawiska społeczne. Nie może być tak, żeby Unia była postrzeganajako partia, która mówi tylko o pieniądzach. - Okres rządowy nie był okresem sukcesów Unii - twierdzi Aleksander Smolar. - Nastąpiło zawężeniezainteresowań partyjnych przywódców. Żadna partia nie może zajmować się tylko budżetem itransportem kolejowym. Pod rządami Balcerowicza elektorat Unii Wolności przesunął się w prawą stronę. To jednych cieszy,innych martwi. - Nie traktowano z powagą interesów wielu tradycyjnych unijnych środowisk, takich jak tradycyjnainteligencja, pogardliwie nazywana budżetową - twierdzi Aleksander Smolar. - Modyfikacja programu jużsię dokonuje. Unia pokazuje twarz bardziej zatroskaną o problemy społeczne, nie tylko ekonomiczne.Sam Leszek Balcerowicz od wyjścia z rządu zmienił język. Większy nacisk kładzie na sprawę równościszans niż na równowagę budżetową. Smolar zapewnia: nie posądza Balcerowicza o to, że jest zimnym technokratą. Wie, że zawszedostrzegał problemy społeczne, że jest w nim autentyczna wrażliwość. Tylko że nie znajdowało to

Page 460: Binder artykuły

dostrzegał problemy społeczne, że jest w nim autentyczna wrażliwość. Tylko że nie znajdowało towyrazu w języku partii politycznej, którą kierował. Żeby mogła się zmienić Unia, musi się zmienić jej szef. Balcerowicz musi odejść, choćby dlatego, że tensam człowiek nie może reprezentować zmienionej linii. - Życzyłbym Unii, żeby nie dokonywała żadnego gwałtownego zwrotu. Inaczej skończy się tak jak z KLD,gdy obiecywaliśmy milion nowych miejsc pracy. To szukanie łatwego poklasku. Musimy pamiętać, że ktoinny jest w tym lepszy - mówi Paweł Piskorski. Donald Tusk jest zdania, że Unia powinna zostać przy formule partii liberalnej i wolnorynkowej. - Wynik Andrzeja Olechowskiego pokazał, że można głosić poglądy umiarkowanie prawicowe wwymiarze politycznym i liberalne w wymiarze gospodarczym i zdobywać 20 procent elektoratu.Prawdziwym zwycięzcą będzie ten, kto te 20 procent przekona do siebie. Unia Wolności ma na tonajwiększe szanse, ale niektórzy w Unii się tego boją. I wolą zmieniać partyjne oblicze na bardziejzatroskane, wrażliwe społecznie. I tak naprawdę o to, czy Unia powinna się zmienić, a raczej wrócić do starej, etosowej twarzy, toczyć siębędzie spór na najbliższym kongresie.

Agnieszka Sowa

Darmowy Hosting CBA.PL

Page 461: Binder artykuły

Tygodnik Powszechny - wrzesień 2001

ZYGMUNT BAUMANImiona cierpienia, imionawstydu

Nasze poczucie odpowiedzialności moralnej niewiele się zmieniło od czasów Adama iEwy. Cierpi na krótkowzroczność. Traci głos, gdy się znajdzie za opłotkami zagrody, agłuchnie na najbliższych rozstajach.

Są takie chwile (rzadkie niestety; rzadkie na szczęście), kiedy idąc za wskazaniem JohnaDonne’a nie pytamy, komu bije dzwon. Jak gdybyśmy naczytali się Karola Jaspersa, i wprzeczytane uwierzyli, i przejęli się tym, w cośmy uwierzyli: krzywda uczyniona człowiekowiprzez człowieka wszystkich nas, bośmy przecież ludzie, okrywa hańbą. Wspólna to wina iwspólny wstyd, jak wspólne jest nasze człowieczeństwo. W takich rzadkich chwilach drżymy nieze strachu, że coś takiego i nam się może przydarzyć. W tych rzadkich chwilach drżeniemnapawa nas myśl, żeśmy ludźmi, a nie ma granic złu, jakie ludzie zdolni są popełnić, i nie magranic cierpieniu - cierpieniu innych ludzi, rzecz jasna - jakim ludzie nie byliby gotowi płacić zawłasne, jak się łudzą, od cierpienia uwolnienie.To była właśnie taka chwila. Chwila ludzkiej solidarności. Chwila, w jakiej na mgnieniewydobywa się z mroku, w którym na co dzień przebywa, wspólnota naszego człowieczeństwa,by ujawnić się w swej prawdziwej - jedynie prawdziwej - postaci: wspólnoty naszej wzajemnejodpowiedzialności. Chwila, do której chciałoby się zawołać: niesiesz zbawienie, trwaj wiecznie!Ale i chwila, o której - nauczeni doświadczeniem - wiemy, że wbrew wołaniom potrwa tylko... jakdługo? Ano, do następnej chwili. Całkiem innej chwili niż ona i wszystko, prócz zbawienia,wróżącej.

PO JEDNEJ ZBRODNI DRUGA

Bo było już za naszej pamięci chwil takich parę - może nawet, mimo ich rzadkości, zbyt wiele,by w treść każdej z nich wniknąć tak głęboko, jak by zawarte w niej pouczenie wymagało, byprzesłanie w niej zawarte wydobyć i zatrzymać. W naszych czasach waśnie plemienne izbrodnie popełniane w imię obłąkanych idei, ale też i w imię prawdy jedynej i niepodzielnej iinnych wzniosłych ideałów, stały się chlebem codziennym. Wstrząsały naszymi sumieniami, jeśliwieść o nich do nas docierała. Ale po jednej zbrodni przychodziła druga, i tym łatwiej ją byłojednym dokonać, a innym przełknąć, że była druga właśnie, trzecia, pięćdziesiąta...Wiele lat temu, zza murów kacetu, doniósł się, przez niewielu usłyszany, a i przez wielu z tych,

Page 462: Binder artykuły

co usłyszeli, rychło zapomniany głos pastora Martina Niemöllera: "Najpierw przyszli pokomunistów i ja siedziałem cicho, bo nie byłem komunistą. Potem przyszli po Żydów i nic niemówiłem, bo nie byłem Żydem. Potem przyszli po związkowców i nie odzywałem się, bo nienależałem do związków. Potem przyszli po katolików, a jako żem protestant, głosu niezabrałem. Potem przyszli po mnie... Ale wtedy nie było już nikogo, kto by za kimkolwiekprzemówił".6 kwietnia 1994 roku wodzowie plemienia Hutu wydali wojsku, policji, legionomentuzjastycznych ochotników i spolegliwych służbistów rozkaz wymordowania swychwspółobywateli z plemienia Tutsi. W ciągu paru tygodni pozbawiono życia, na jeden od drugiegowymyślniejsze i okrutniejsze sposoby, 700 tysięcy obywateli Ruandy i ruandyjskich dzieci. Napoczątku owego roku stacjonowało w Ruandzie 2500 żołnierzy ONZ, wysłanych wprzewidywaniu wybuchu międzyplemiennych porachunków. W trzecim tygodniu masakry RadaBezpieczeństwa ONZ odwołała 90% Błękitnych Beretów. "Społeczność międzynarodowa" umyłaręce od tego, co jedna niecywilizowana gromada nieokrzesanych postanowiła uczynić drugiej...Jak gdyby podzielając pogląd brytyjskiego ministra obrony Alana Clarka, wyrażony wodpowiedzi na oskarżenia o zaopatrywanie w broń śmiercionośną indonezyjskich oprawcówWschodniego Timoru: "Nie jest moją sprawą, co jedni cudzoziemcy wyprawiają z drugimi".Z udostępnionych ostatnio dokumentów wynika, że władze amerykańskie jednoznaczniezaleciły nieingerencję w ruandyjskie sprawy. Od tego momentu ucichło o Ruandzie.Usłyszeliśmy o niej ponownie, gdy świat zaniepokoiła epidemia cholery, jaka wybuchła naterenie Konga w obozie uchodźców ze szczepu Hutu, szukających schronienia przed zemstąniedobitków szczepu Tutsi (po których, równie jak po sobie, nie spodziewali się przebierania wśrodkach) i zbierających siły, by niedokończoną rzeź doprowadzić do końca.

BĘDZIE INACZEJ?

Nic tak nie wstrząsa sumieniami, jak widok cierpiącego dziecka. No i nie dziw: dziecko to zdefinicji stworzenie kruche, łatwe do skrzywdzenia, wymagające opieki. My, dorośli, jesteśmy tupo to, by je przed krzywdą bronić i opieką otaczać. Opieka nad słabym i skrzywdzonym jestrdzeniem odpowiedzialności moralnej, a przyjęcie odpowiedzialności za tę odpowiedzialnośćjest rdzeniem moralności, a więc i powołaniem człowieka, istoty moralnej. Widok cierpiącegodziecka powiada nam: chybiliście swemu powołaniu. Dlatego tak trudno ten widok znieść. Itrudno ten widok z pamięci przepędzić. Starsi z nas nigdy nie zapomną widoku żydowskiegochłopca z podniesionymi rękami i niemieckim karabinem wycelowanym w plecy, ani zwęglonejskóry dziewczynki wietnamskiej polanej amerykańskim napalmem... Młodsi mają pewniejeszcze w pamięci przezierające spod wrzodów kości zagłodzonego etiopskiego dziecka, istrach w oczach palestyńskiego chłopca tulącego się do równie jak on bezradnego ojca podgradem izraelskich kul. A całkiem już ostatnio obiegła świat zroszona łzami i drętwa ze strachutwarz katolickiej dziewczynki z Irlandii uciekającej przed protestancką bombą. Patrzyliśmywszyscy. Cierpieliśmy wraz z cierpiącymi dziećmi. Ale w każdym z tych przypadków - wewszystkich bez wyjątku - wielu z patrzących wysnuło lekcję, że aby chronić dzieci, trzebapozabijać więcej niż dotąd dorosłych.Może jednak tym razem będzie inaczej? Krew się tym razem polała nie w jakiejś tam Ruandzie,Wietnamie czy Palestynie, Somalii, Kongu czy innej, równie egzotycznej Sri Lance, ale wmiejscach, których nazwy nikt z nas wyszukiwać w encyklopedii nie musi. I nie w krajach,których słabość i niezaradność doprasza się wprost tarapatów, ale w sercu najpotężniejszego(powiadają niektórzy: jedynego) dziś supermocarstwa, od którego ów Pax, na jaki wszyscy dziśliczymy, zapożyczył swą nazwę. To mocarstwo już się o to zatroszczy, by po dwu dniach ekranytelewizyjne świata za innymi sensacjami nie pognały, by mrożących krew w żyłach widoków niezabrakło ani jutro, ani pojutrze, ani za miesiąc, byśmy nie mogli, jak mocno i rzetelnie byśmytego nie pragnęli, z tych widoków się otrząsnąć. Więc może tym razem będzie inaczej? Jakbysię chciało zakrzyknąć: tak, tym razem, wreszcie, słowo przypadnie ofiarom. Tym razem,

Page 463: Binder artykuły

wreszcie, nie zagłuszą ich mówcy z urzędu oddelegowani, by na ich pogrzebach przemawiać...Tym razem, wreszcie, pojmiemy i zapamiętamy, że cierpień jednych ludzi nie da się ukoić, aniwymazać cierpieniami innych.Oby... Obawiam się, że płonne to nadzieje i ten raz od innych różnić się nie będzie; w każdymrazie, nie na lepsze... Wedle Kena Allarda, wnikliwego i przez swą dociekliwość miarodajnegokomentatora spraw narodowego bezpieczeństwa, "większość Amerykanów nie o tym myśli, byoddać sprawców w ręce sprawiedliwości, ale by ich odprawić do piekła".Hansa Jonasa, jednego z najtęższych filozofów moralnych zakończonego niedawno stulecia,nękała myśl o niewspółmierności obszaru spraw ludzkich, na jakim nasze działania lubzaniechanie działań odciskają piętno, a obszarem, jaki objąć jest zdolna nasza wyobraźniamoralna. Dzięki technice, jaką posiadamy, wpływać możemy po raz pierwszy w ludzkichdziejach - i rzeczywiście wpływamy - na warunki, w jakich przychodzi dziś i przyjdzie wprzyszłości borykać się ze swymi życiowymi problemami ludom, jakich nigdy nie odwiedzimy aniz bliska nie obejrzymy, a i pokoleniom, jakie się narodzą już po naszym zejściu ze świata. Alenasze poczucie odpowiedzialności moralnej niewiele się zmieniło od czasów Adama i Ewy.Cierpi na krótkowzroczność. Traci głos, gdy się znajdzie za opłotkami zagrody, a głuchnie nanajbliższych rozstajach.

GLOBALNA ODPOWIEDZIALNOŚĆ

A wszak wypadło nam, mieszkańcom dwudziestego pierwszego stulecia, żyć w erze globalizacji- a gdy o "globalizacji" rzecz, mowa o tym, że sieć ludzkich zależności ogarnęła już, bądź wszybkim tempie ogarnia całą planetę. O żadnym zdarzeniu, najdrobniejszym nawet i o czystolokalnym zdawałoby się znaczeniu, nie da się powiedzieć z pewnością, że nie będzie ono miałonastępstw o "globalnym zasięgu". Żadnego zdarzenia, z pozoru najbardziej nawet"miejscowego" czy "zaściankowego" w pojęciu jego autorów, aktorów i świadków, nie da się wpełni opisać i objaśnić bez tego, by wziąć pod uwagę to, co się działo, dzieje lub dziać może wmiejscach wielce od miejsca zdarzenia odległych. Mało co z tego, co się staje na KrakowskimPrzedmieściu czy na krakowskim Rynku, jest całkiem bez znaczenia dla reszty świata, nawetgdyby owa reszta była tego nieświadoma, a sprawców to nie obchodziło; ale i mało czegodokonać można na Krakowskim Przedmieściu czy Rynku resztę świata ignorując. Kroki, jakieludzie podejmują, mogą nie sięgać poza miejskie rogatki, ale trudno do końca zrozumieć,dlaczego te kroki zrobiono i dokąd prowadzą, jeśli się wzrokiem "sceny globalnej" nie ogarnie.Wszyscy dziś w świecie jesteśmy więc od siebie nawzajem zależni - od tego, co my czywszyscy inni czynią, czego czynić zaniedbują lub przed czego czynieniem się wzdragają.Sam fakt zależności nie jest od nas zależny. Nieważne, czy o zależności wiemy czy nie, czy jąuznajemy za fakt dononany czy traktujemy jak chwilowy pech, czy cieszy nas czy smuci, i czybierzemy ją w rachubę czy ignorujemy wtedy, gdy planujemy własne działania. Nie zależy teżod nas owa odpowiedzialność, jaka z globalnej współzależności wynika. Jedno tylko od naszależy: czy tę swoją odpowiedzialność uznamy i wnioski z niej wyciągniemy, czy za tęodpowiedzialność, jaka nam w losie przypadła, odpowiedzialność podejmiemy i w zgodzie z tympostanowieniem postępować będziemy. A jeszcze i to od nas zależy, jak sobie treść tejodpowiedzialności wytłumaczymy. Jak o tym Knud Logstrup, inny wnikliwy myśliciel moralnystulecia ludobójstw i obozów, uparcie przypominał, nakaz moralny odpowiedzialności zabliźniego nie dociera do nas wyposażony w instrukcję obsługi; w tym się właśnie naszaodpowiedzialność moralna wyraża, by nakaz ów na język naszych zadań przełożyć. A miarątego, żeśmy się do dzieła odpowiedzialnie zabrali, będzie nie dający się stłumić niepokójsumienia: nie dość zrobiliśmy, by się ze swej odpowiedzialności za los bliźniego w pełniwywiązać - ile byśmy nie zrobili, więcej jeszcze do zrobienia zostało. Dla istoty moralnej sąd"zrobiłem, co mogłem" ulgi nie zwiastuje. Póki ludzie cierpią z tej przyczyny, że inni ludzie ból imzadają, mogłem - powinienem był - zrobić więcej niż zrobiłem, by cierpienie jednych ukoić, ainnym zadawanie cierpień udaremnić.

Page 464: Binder artykuły

Odpowiedzialność moralna jest niepodzielna - jak samostanowienie narodu czy ta władza, jakiejsię ich rządy domagają. Wymaga ona, by zbrodnie na ludziach dokonane nie uchodziłysprawcom na sucho i by ci, co zbrodnię knują lub gotują wiedzieli, że im ona na sucho nieujdzie. Ale odpowiedzialność wymaga wielu innych jeszcze rzeczy, i bez nich pozostanieniespełniona. Jeśli bowiem ponosimy odpowiedzialność za to, by w świecie, jakiwspółzamieszkujemy, dla krzywdy ludzkiej i zadawania ludziom bólu nie było miejsca, to niewolno nam spocząć, zanim ci, co czynią zło, nie zostaną oddani sprawiedliwości i ukarani, aleteż i zanim zabraknie w tym świecie niesprawiedliwości, jaka poczuciem krzywdy się odciska, wjakiej zło się lęgnie, i na jakiej złoczyńcy żerują. A zło lęgnie się i pleni najobficiej na glebieobojętności użyźnianej krzywdą i odmową uznania dla ludzkiej godności.

TRZY SYMBOLE

Nie wiem, kto zaplanował zburzenie wieżowców nowojorskich i waszyngtońskiego Pentagonu,kto przeszkolił wykonawców i zlecił im dokonanie zbrodni. Odnalezienie i wyłapanie winnych niejest moim zadaniem, jest ono sprawą organów bezpieczeństwa - do tego wszak celu się takieorgany powołuje. Wiem za to, i wiedzieć winienem, że ktokolwiek tę zbrodnię wykoncypował,zmyślnie i sprytnie cele zamachów dobierał (licząc nadto, nie bez kozery, że korporacjemedialne uczynią z masakry widowisko światowe i że przesłanie w doborze celów zawarteuwadze się nie wymknie).Tłoczno w naszym świecie od symboli, od bezdomnych znaków poszukujących znaczeń dozarzucenia kotwicy i osieroconych znaczeń goniących za znakami, jakie mogłyby je przygarnąć.Zewsząd otaczają nas, migocą, mamią symbole - wyrażając świat przez jego przesłanianie.Przemawia się do nas symbolami, porozumiewamy się symbolami. Na dobre czy na złe, gwałt iprzemoc nie są od tej reguły wyjątkiem. Ta zbrodnia miała w swym zamierzeniu sama byćsymbolem i wymierzona była w symbole (zgładzenie "przy okazji" setek pasażerów porwanychsamolotów i tysięcy pracowników handlowego centrum było tą jakże dobrze znaną nam jużokolicznością, dla której - amerykańscy zresztą - spece od samosterownych rakiet i innychsprytnych bomb wymyślili odrażająco zakłamaną nazwę "collateral damage"). Forteca potęgigospodarczej, siedziba mocy militarnej, centrum rozkazodawstwa politycznego (jeśliprzyjmiemy, że strzaskany w Pittsburgu samolot zmierzał do Białego Domu): trzy, dlawiększości mieszkańców globu czytelne, symbole trzech filarów, na jakich wspiera sięzwierzchnictwo Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej nad raptownie globalizującym sięświatem. (Zabrakło tylko symbolu czwartego - kulturowego - filaru; choćby Hollywoodu...Ktokolwiek knuł tę zbrodnię, musiał mieć kulturę w pogardzie, lub być w sprawachsocjologicznych ignorantem.)

AMERYKA I EGOIZM

W jej dzisiejszej postaci globalizacja rozdaje swe dary nader wybiórczo. Niektórzy się bogacą,wielu ubożeje, a wygląda na to, że to bogaci się bogacą, a ubodzy ubożeją. Setki milionów ludzimogą się dopatrzeć we własnym doświadczeniu niezbitych dowodów na to, że dzieje się imkrzywda o pomstę wołająca, że w nowym zglobalizowanym świecie odmawia się im nie tylkowstępu na festyn rozpasanej konsumpcji, jakim inni się bez żenady rozkoszują i jakim się przedresztą świata dumnie popisują, ale ludzkiej godności - tego najpodstawowszego zpodstawowych praw człowieka. A z tego tytułu, że jest Ameryka jedynym na świeciesupermocarstwem i jedynym państwem, jakie ustami swych prezydentów głosić może (nierozchodząc się zbytnio z prawdą), że różnica między polityką wewnętrzną a zagraniczną sięzatarła, na nią właśnie spada lwia część za ten stan rzeczy odpowiedzialności (liczni Francuziużywają słowa mondialisation wymiennie z terminem americanisation...).

Page 465: Binder artykuły

A że z tej odpowiedzialności Ameryka dobrze się wywiązuje, dowieść by jej było nader trudno.Niechętnie podejmuje się ochrony słabych przed zakusami ich sąsiadów czy obłąkanymiambicjami ich samozwańczych wodzów, jeśli ta ochrona zażądać może ofiar z jej strony, a niesłuży powiększaniu jej potęgi handlowej czy finansowej. By nie musieli Amerykanie głów sobieoszczędzaniem energii zawracać, odmawia stanowczo udziału w walce ze śmiercionośnym dlaludzkości zatruwaniem atmosfery i przegrzewaniem planety, choć to Amerykanie właśnie,stanowiący 5% ludzkości, są producentami 40% zgubnych zanieczyszczeń. Przeszkadzauparcie powołaniu światowego trybunału dla okiełznania ludobójstwa i poskromienia jegosprawców, z obawy, by jej obywatele nie musieli się spowiadać z zadawanych przez siebieinnym ludom cierpień i za nie odpowiadać. Sprzeciwia się wreszcie, jak może, powołaniuinstytucji globalnej kontroli demokratycznej na miarę globalnej mocy światowych korporacjihandlowych, medialnych i finansowych.Nie dziw, że dla milionów ludzi zagrożonych utratą środków do życia, pogrążonych w nędzy ipozbawionych perspektywy godnego życia Ameryka stać się może symbolem wszystkiego, cow globalizującym się świecie odczuwają jako niecne, nikczemne, niegodne i nieludzkie; aglobalizacja sama zdać się może szatańskim pomysłem na bezkarność silnych i bezradnośćskrzywdzonych. W tych warunkach sprowadzenie problemu do kwestii odszukania winowajców ioddania ich pod sąd tak samo ma się do sprawy, jaką atak na World Trade Centre i Pentagonna wokandzie postawił, jak szukanie maści na wysypkę ma się do leczenia tyfusu. Jak nieuratuje się ofiary tyfusu wywabianiem plam na skórze, tak i nie uratuje się ofiar ślepych,rozpasanych mocy globalnych, przez nikogo dotąd nie poskramianych ani w ryzach nieutrzymywanych, budową więzień i szafotów dla tych, którzy z globalizacyjnych doświadczeńwysnuli wniosek tyleż wiarygodny co fałszywy, iż przemoc rządzi światem, że kto silniejszy,górą, i że gwałt tylko gwałtem da się odcisnąć.

ŻEBY STARCZYŁO SIŁ

Obyśmy tej rzadkiej chwili nie zmarnotrawili, jak zmarnowaliśmy te poprzednie. Raz już, u progunowoczesnej ery z odrażającymi skutkami barwnie opisanymi piórami Dickensa, Zoli czyReymonta, siły eufemistycznie nazywane "gospodarczymi" wyrwały się spod kontroli etycznej(sprawowanej podówczas li tylko przez lokalne zbiorowości - gminne społeczności, cechyrzemieślnicze, parafie). Nowoczesnemu państwu potrzeba było całego dziewiętnastego wieku isporej części dwudziestego, by ziemię nie tyle obiecaną, co niczyją, na której panoszyły sięzerwane ze smyczy i chęcią zysku już tylko napędzane siły, poddać ponownie zwierzchnictwudobra wspólnego i ogólnego, i okrutne następstwa ówczesnej "deregulacji" złagodzić, jeślinawet do końca nie usunąć. Jesteśmy dziś w podobnej sytuacji - tyle że o globalnej tym razemskali. Tym razem "siły gospodarcze" wyzwoliły się spod nadzoru państw-narodów, a niewynaleziono jak dotąd innych niż państwa-narody instytucji uprawnionych do stanowienia prawwiążących i obarczonych zadaniem poddania praw stanowionych zasadom etycznym iwzględom dobra ogólnego. Jak przed naszymi przodkami sprzed dwu stuleci, gigantyczne stoiprzed nami zadanie. Nowa, globalna tym razem "ziemia niczyja" woła o polityczną odwagę, wolędemokratycznego działania - i głębokie poczucie odpowiedzialności moralnej. Globalizacja jestnajpotężniejszą z prób etycznych, wobec których ludzkość w swej historii stawała.A na razie, zanim z próby zwycięsko wyjdziemy? Na to pytanie odpowiedział pół roku temu nałamach ,,Le Monde diplomatique" Ryszard Kapuściński, najwnikliwszy bodaj i najprzenikliwszykronikarz nadziei i złudzeń, ambicji i porażek, wzlotów i upadków naszego świata. Skoro nieistnieje, jak dotąd, żaden mechanizm i żadna bariera prawna, instytucjonalna czy techniczna,jaka mogłaby skutecznie odparować akty ludobójcze, powiada Kapuściński, naszą obroną jesttenor moralny jednostek i społeczeństw; wrażliwość duchowa, wola czynienia dobra,nieustanne, a uważne wsłuchanie w słowa przykazania: "miłuj bliźniego jak siebie samego".To mało, powiadacie? By nam tylko sił starczyło, by się rady Kapuścińskiego posłuchać...

Page 466: Binder artykuły

wrzesień 2001

Autor ur. 1925 w Poznaniu, jest socjologiem i filozofem, emerytowanym profesoremUniwersyeteu w Leeds (Wielka Brytania) i Uniwersytetu Warszawskiego. Autor ponad 40książek tłumaczonych na kilkanaście języków, m.in. "Nowoczesności i zagłady" i "Dwóchszkiców o moralności ponowoczesnej". Doktor honoris causa Uniwersytetu w Oslo, w 1998 r.wyróżniony prestiżową nagrodą im. Adorno.

11 Września 2001

Darmowy Hosting CBA.PL