biuletyn podprogowy maj 2011

29
Jazz Rock Biuletyn Progowy maj 2011 Wywiady Vesa Lattunen Recenzje Tides From Nebula, Tom Sawyer, Pendragon, Presto Ballet, Ulver,... Włoski Rock Sylwetki Neuschwanstein Pierrot Lunaire Haikara Ankiety Paradidle Gitara Bas Fotorelacje Pendragon - Kuźnia pod Progresywny

Upload: progrock-marcin

Post on 18-Mar-2016

237 views

Category:

Documents


6 download

DESCRIPTION

Kalendarzowa wiosna w pełni, ale noce są jeszcze chłodne, dlatego udaliśmy się do słonecznej Italii aby wygrzewać się w tamtejszym Słońcu i przesłuchać kilkudziesięciu znakomitych płyt, które tam powstały.

TRANSCRIPT

Page 1: Biuletyn podProgowy maj 2011

Jazz Rock

BiuletynProgowy maj 2011

WywiadyVesa Lattunen

RecenzjeTides From Nebula,Tom Sawyer, Pendragon, Presto Ballet, Ulver,...

Włoski Rock

SylwetkiNeuschwansteinPierrot LunaireHaikara

AnkietyParadidleGitaraBas

FotorelacjePendragon - Kuźnia

pod

Progresywny

Page 2: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

2 biuletyn podProgowy

Kalendarzowa wiosna w pełni, ale noce są jeszcze chłodne, dlatego udaliśmy się do słonecznej Italii aby wygrzewać się w tamtejszym Słońcu i przesłuchać kilkudziesięciu znakomitych płyt, które tam powstały. Dwóch naszych redakcyjnych kole-gów, subiektywnie, ale z pełną odpowiedzialności wybrało te spośród włoskich płyt, które uznali za najbardziej wartościo-we. Inni szukali w tym czasie w nieco chłodniejszych rejonach Europy i przedstawiają Państwu sylwetkę niemieckiego ze-społu Neuschwanstein oraz fińskiej Haikary, ten ostatni tekst wzbogacony jest wywiadem z liderem grupy Vesa Lattunenem. Obie grupy mają w swoim dorobku płyty absolutnie niezwykłe, o czy można przeczytać w odpowiednich artykułach. W sekcji recenzji mamy kilka nowości, np. recenzja albumu Earthshi-ne polskiego kwartetu Tides From Nebula, ale również kilka recenzji płyt kanonicznych, o których nigdy nie powinno się przestać przypominać. Szczególnej recenzji doczekał się al-bum Gudrun, włoskiej awangardowej formacji Pierrot Luna-ire. Warto zagłębić się w lekturę tego tekstu a następnie pod-dać się muzyce zawartej na tej płycie.W kolejnych, stałych działach, można przeczytać o ważnych datach, które w maju będą miały swoje rocznice. W dziale Darmocha znów garść propozycji, które nie będą Cię nic kosz-tować a na koniec - fotorelacja Janka Włodarskiego z bydgo-skiego koncertu Pendragona. Zapraszamy!

Wszelkie pytania i propozycje proszę kierować na adres [email protected]. Na ten adres można również prze-syłać tekstu do kolejnych numerów naszego Biuletynu.

Marcin Łachacz

[email protected]

www.progrock.org.pl

501 655 103

Kontakt

Notaredakcyjna

Page 3: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

3biuletyn podProgowy

Spis treści

Temat z okładkiWłoski Rock Progresywny

Włoski Jazz Rock

WywiadyVesa Lattunen

RecenzjeTides From Nebula

Tom SawyerPendragon

Presto BalletUlver

...

SykwetkiPierrot Lunaire

HaikaraNeuschwanstein

AnkietyKrzysztof Pakuła

Daniel SolheimJan Kaliszewski

KalendariumDarmocha

Fotorelacja

14

maj 2011/02

10

19

8912

111327

42028

17

Page 4: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

4 biuletyn podProgowy

1 maja 1968 – w South Heaven, w stanie Michigan urodziła się D’arcy Eliza-beth Wretzky, basistka i wokalistka związana z zespołem The Smashing Pumpkins.

2 maja 1950 – w Rochester, w stanie Nowy Jork urodził się Louis Andrew Grammatico, czyli popularny Lou Gramm, perkusista i wokalista zespo-łu Foreigner. 1958 – w Szczecinku urodziła się Małgorzata Ostrowska, wokalistka i autorka tekstów współpracująca z zespołem Lombard.

4 maja

1951 – w Londynie urodził się Colin Bass, brytyjski basista zanany przede wszystkim z współpracy z Andy Latimerem w zespole Camel. 1951 – w miejscowości Terre Haute w stanie Indiana urodził się Robert Alan Deal, znany pod pseudonimem scenicznym Mick Mars, gitarzysta zespołu Mötley Crüe. 1964 – w Birmingaham, w Anglii zawiązała się grupa The Moody Blues.

5 maja 1963 – w Penetanguishene, w kanadyjskiej prowincji Ontario urodził się Kevin James LaBrie, wokalista zespołu Dream Theater. Do słynnego Teatru Snów dołączył w 1991 roku, zastępując za mikrofonem Charliego-Dominici. 1978 – w Łodzi urodził się Piotr Rogucki, wokalista i frontman zespołu Coma.

6 maja 1972 – w Mysłowicach urodził się Artur Rojek, lider, kompozytor, woka-lista i gitarzysta zespołu Myslovitz.

7 maja 1946 – w miejscowości Palo Alto, w Kalifornii urodził się Bill Kreut-zmann, perkusista formacji Grateful Dead. 1961 – w walijskim Pontypridd urodził się Philip Anthony Campbell, brytyjski heavy metalowy gitarzysta, związany m.in. z grupą Motörhead.

8 maja 1947 – w Richmond, w Anglii urodził się Paul Samwell-Smith, założy-ciel, kompozytor i basista formacji The Yardbirds. 1951 – w Fort Campbell, w stanie Kentucky urodził się Chris Frantz, perkusista i producent związany min. z zespołem Talking Heads. 1953 – w holenderskim Amsterdamie urodził się Alexander Arthur „Alex” Van Halen, współzałożyciel i perkusista zespołu Van Halen. 1953 – w Memphis (stan Tennessee) urodził się William Beau „Billy” Burnette III, w latach 1987-1995 gitarzysta, wokalista i autor piosenek w zespole Fleetwood Mac.

9 maja 1962 – w Essex, w Anglii urodził się Dave Gahan, współzałożyciel i wokalista Depeche Mode.

10 maja 1946 – w angielskim Broughton urodził się Graham Keith Gouldman, multiinstrumentalista i kompozytor formacji 10cc. 1946 – w Worcester, w Anglii urodził się David Thomas „Dave” Mason, wokalista, multiinstrumentalista oraz współzałożyciel zespołu Traffic. 1957 – w Lewisham (Anglia) urodził się John Simon Ritchie, znany jako Sid Vicious, basista, wokalista i kompozytor Sex Pistols. 1960 – w stolicy Irlandii, Dublinie urodził się Paul David Hewson, czyli popularny Bono, założyciel, lider, wokalista, gitarzysta, kompozytor i autor tekstów w zespole U2. 1961 – w miejscowości Paola, w stanie Kansas urodził się Daniel Edwin „Danny” Carey, perkusista i autor tekstów formacji Tool. 1973 – w izraelskim Ramat Gan urodził się Aviv Geffen. Od 2001 roku, razem z Stevenem Wilsonem, liderem Porcupine Tree, tworzył duet Blackfield. 1976 – w Dalserf, w Szkocji urodził się Stuart Leslie Braithwaite, mul-tiinstrumentalista, wokalista, kompozytor i autor tekstów w post rocko-wym zespole Mogwai.

11 maja 1941 – w angielskiej miejscowości Walker, w okolicach Newcastle uro-dził się Eric Victor Burdon, słynny założyciel, lider, wokalista i muzyk zespołu The Animals. 2008 – zmarł John Rutsey, współzałożyciel i perkusista zespołu Rush w latach 1969-1974.

maj

Page 5: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

5biuletyn podProgowy

12 maja 1945 – w angielskiej miejscowości Hunslow urodził się Ian Patrick McLagan, klawiszowiec i lider formacji: Small Faces oraz Faces. 1948 – w Birmingham, w Anglii urodził się Stephen Lawrence „Steve” Winwood, wokalista, multiinstrumentalista oraz autor tekstów grupy Traffic. Działał także z The Spencer Davis Group oraz Blind Faith. 1967 – w miejscowości Spokane, w stanie Waszyngton urodził się Paul D’Amour, basista, gitarzysta i wokalista, w latach 1990-1995 członek zespołu Tool.

13 maja 1951 – w Newcastle, w Anglii urodził się Paul Thompson, perkusista Roxy Music. 1967 – w Nowym Jorku urodził się Charles Michael „Chuck” Schuldi-ner, wokalista, autor tekstów, gitarzysta oraz kompozytor związany z zespołami: Death i Control Danied.

14 maja 1943 – w Szkocji urodził się John Symon Asher „Jack” Bruce, basista, kompozytor, autor tekstów a także wokalista zespołu Cream. 1952 – w Dumbarton w Szkocji urodził się David Byrne, współzałoży-ciel, kompozytor, muzyk, wokalista i autor tekstów związany między innymi z Talking Heads. 1959 – w angielskiej miejscowości Kendal urodził się Ronald Stephen Hoggarth, znany jako Steve Hogarth, wokalista zespołu Marillion. Z zespołem występuje od 1988 roku, gdzie zastąpił słynnego frontmana Fisha.

15 maja

1959 – w angielskiej miejscowości Ely urodził się Andrew William Ha-rvey Taylor, znany pod pseudonimem scenicznym jako Andrew Eldritch, wokalista, autor tekstów oraz kompozytor zespołu The Sisters Of Mercy.

16 maja

1946 – w miejscowości Wiborne Minster, w angielskim hrabstwie Dor-set urodził się jeden z najważniejszych muzyków rocka progresywnego, Robert Fripp. Wirtuoz gitary i melotronu, kompozytor i lider King Crim-son

17 maja 1949 – w miejscowości Sevenoaks, w angielskim hrabstwie Kent urodził się Bill Bruford, wirtuoz perkusji związany z kilkoma najważniejszymi w historii rocka progresywnego zespołami. Yes, King Crimson, Gong, Genesis, U.K. i Bill Bruford’s Earthworks.

18 maja 1949 – w miejscowości Perivale, w angielskim hrabstwie Middlesex urodził się Rick Wakeman, pianista – wirtuoz, kompozytor oraz produ-cent, związany przede wszystkim z zespołem Yes. 1980 – w Macclesfield, w Anglii samobójstwo popełnił Ian Curtis, front-man post-punkowego zespołu Joy Division.

19 maja 1945 – w Londynie urodził się Peter Dennis Blandford „Pete” Town-shend, wokalista, gitarzysta, autor tekstów oraz kompozytor zespołu The Who.

21 maja 1943 – w Notrh Shields, w Anglii urodził się Hilton Valentine, gitarzysta zespołu The Animals.

22 maja 1955 – w stanie Nowa Południowa Walia, w Australii urodził się Iva Davies, frontman formacji Icehouse. 1966 – w Nowym Jorku urodził się Kenneth Shaun Hickey, gitarzysta min: zespołu Type O Negative.

23 maja 1967 – w Abingdon, w angielskim hrabstwie Berkshire urodził się Phil Selway, perkusista zespołu Radiohead.

24 maja 1941 – w Duluth w stanie Minnesota urodziła się jedna z największych legend powojennej muzyki, także rockowej, Robert Allen Zimmerman, czyli Bob Dylan. 1960 – w Maidtone, w angielskim hrabstwie Kent urodził się Guy Flet-cher, klawiszowiec i kompozytor zespołu Dire Straits.

25 maja 1948 – w niemieckim Hannover urodził się Klaus Meine, wokalista i frontman zespołu Scorpions. 1958 – w angielskim hrabstwie Surrey urodził się Paul Weller, wokalista i gitarzysta formacji The Jam.

26 maja 1948 – w stolicy stanu Arizona, mieście Phoenix urodziła się Stephanie Lynn „Stevie” Nicks, wokalistka Fleetwood Mac. 1954 – w niemieckiej miejscowości Herford urodził się Hartwig Schier-baum, znany później jako Marian Gold, wokalista, klawiszowiec i gita-rzysta Alphaville. 1964 – w Brooklynnie, w stanie Nowy Jork urodził się Leonard Albert Kravitz, czyli Lenny Kravitz.

27 maja 1948 – w Budapeszcie urodził się Gábor Presser, instrumentalista i kompozytor słynnych, węgierskich zespołów rockowych: Omega (1967-1971) oraz Locomotiv GT (1971 do dziś).

29 maja

1937 – w Berlinie urodził się Irmin Schmidt, klawiszowiec oraz wokali-sta krautrockowego zespołu Can. 1945 – we Londynie urodził się Gary Brooker, założyciel, wokalista, pianista oraz kompozytor formacji Procol Harum. To właśnie spod jego pióra wypłynął słynny utwór zatytułowany „A Whiter Shade of Pale”.

28 maja

1910 – w stanie Teksas urodził się Aaron Thibeaux Walker, znany jako T-Bone Walker, amerykański gitarzysta bluesowy i jazzowy. Zasłynął jako prekursor gry na gitarze elektrycznej. 1963 – w Londynie urodził się Gavin Harrison, perkusista Porcupine Tree.

30 maja

1950 – w Lublinie urodził się Krzysztof Cugowski, współzałożyciel i wokalista jednej z legend polskiego rocka, Budki Suflera. 1964 – w Nowym Jorku urodził się Thomas Baptiste Morello, gitarzysta i kompozytor współpracujący z takimi grupami jak: Rage Against the Machine oraz The Audioslave.

31 maja 1948 – w angielskim Redditch, w hrabstwie Worcestershire urodził się John Bonham, perkusista Led Zeppelin. 1952 – w Berchtesgaden, w Niemczech urodził się Karl Bartos, muzyk legendarnej formacji Kraftwerk, pioniera muzyki elektronicznej i krau-trocka.

Page 6: Biuletyn podProgowy maj 2011

Nie oglądam futbolu. Zwłaszcza polskiego. Jakiś czas temu podjąłem takie właśnie postanowienie. Nigdy nie byłem fanem ligi. Spory ideologiczne (ach, te argumenty rozumu wypisywane na murach bloków) między drużyną IV okrę-gówki i III ligi zawsze były mi obce. Jednak reprezentację

narodową darzyłem pewnym uczuciem. Nie wiem skąd się ono wzięło, ale ilekroć Polska z kimś grała, gotowy byłem trwać przy odbiorniku. I kibicować. Ba! Nawet ściskać kciuki i wierzyć, że nasi dadzą radę, nawet gdy grali przeciw Brazylii. Z czasem jednak mój zapał gdzieś się ulotnił. Zamiast niego pojawiła się irytacja. Nawet nie na samą zniedołężniałą reprezentację (wszak życzę jej jak najlepiej), ale na podejście polskich mediów do tematu piłki nożnej. Kto to widział transmitować każdy mecz towarzyski, relacjonować każdy trening zespołu, który nic w ciągu ostatnich 30 lat nie zdobył na arenach międzynarodowych, podczas gdy naszych medalistów z innych dyscy-plin traktuje się po macoszemu. Niedawny przykład – Małysz i Kowal-czyk zdobywają medale mistrzostw świata, ale w serwisach sportowych królują różne Lewandowskie, tylko dlatego, że rozegrali regularny mecz w barwach swojego klubu. Nawet treningów Adama Małysza nie transmi-towano, nie mówiąc już o sparingach naszych „złotek”. O tym, że buduje się w całym kraju „Orliki”, zamiast hal do piłki ręcznej, czy profesjonal-nych bieżni, już nawet nie chce mi się wspominać. Dlatego właśnie podjąłem postanowienie: nie będę oglądać reprezentacji dopóki sama czegoś nie osiągnie, dopóki przynajmniej własnymi siłami nie awansuje do turnieju głównego mistrzostw świata, czy Europy. Elimi-nacji siatkarzy, czy szczypiornistów – nawet jeśli są transmitowane – też nie oglądam. Permanentny brak czasu robi swoje. W przypadku piłka-rzy nożnych dochodzi jeszcze jeden czynnik - szacunek względem same-go siebie. Mam dość upokorzeń mojej – jak widać głupiej – wiary w ten zespół. Niech zasłużą na to, by im poświęcić uwagę. A póki co potrzebę kibicowania przenoszę na reprezentację curlingowców...Czas teraz zadać pytanie, które zapewne krąży u was pod sufitem już od dłuższego czasu: co ma piernik do wiatraka? Dlaczego w miejscu, gdzie powinno być o progu czytacie piłkarskie wynurzenia? Już spieszę wyja-śnić.Sprawa jest tyleż prosta, co oczywista. Rzecz w tym, że mam dość ma-ruderów. Mam dość słuchania o tym, jak to w latach 70. muzyka była cudowna, a dziś jest do dupy. Jest cała rzesza słuchaczy z definicji nasta-wionych negatywnie do wszystkich współczesnych zjawisk muzycznych. Czasem cała sprawa rozbija się – w sposób banalny – o rok urodzenia, ze względu na który lata 70. i ich muzyka na zawsze zapamiętane zostały

jako cudowne lata młodości. Czasami zaś jest to zwykłe zamknięcie się w skorupie swoich przeświadczeń. Powody te są jednak mało istotne. Chodzi o konsekwencje, a raczej o bycie konsekwentnym.Polski futbol święcił największe tryumfy mniej więcej w tym samym okresie, który można uznać za najwspanialszy w historii rocka. W 1974 roku nasza reprezentacja, na czele z Grzegorzem Lato, zdobyła brąz na mistrzostwach świata, a fani rocka cieszyć się mogli z takich albumów, jak Red King Crimson, Mirage Camela, czy The Lamb Lies Down On Broad-way Genesis. Rok wcześniej Floydzi wydali Ciemną stronę księżyca, rok później – Wish you were here. Chyba nie muszę wymieniać płyt, które ujrzały światło dzienne, gdy w 1972 roku zdobyliśmy złoto na olimpiadzie w Monachium...Jestem w stanie zrozumieć i przyjąć dogmat o świętości muzyki lat 70. i popłuczynach, czy też post-popłuczynach tej dzisiejszej. Chcąc być jednak człowiekiem poważnym, muszę być konsekwentny i... odrzucić uwielbienie dla dzisiejszej reprezentacji polskich kopaczy. Jeśli jednak jestem na tyle szalonym fanem narodowego futbolu, że ślinię się na myśl o każdym spotkaniu towarzyskim, a po kolejnej klęsce z potęgą rzędu San Marino, gotowy jestem skandować „nic się nie stało”, to powinienem rów-nież z nadzieją patrzeć na wszelkie rockowe nowości wydawnicze. Jasne, sporo wśród nich chłamu. Chodzi o to, żeby młode kapele obdarzyć choć połową zaufania, które kierujemy w stronę tych, którzy na piłkarskich bo-iskach wiecznie przegrywają. Bycie fanem rocka i kibicem piłkarskim nie wyklucza się. Nikt jednak nie powiedział, że uczciwe pogodzenie tych dwóch fascynacji jest łatwe. Istnieje jednak inne rozwiązanie naszego problemu, pozornie pośrednie i mniej radykalne. Na koniec wyjaśnić bowiem wypada jeszcze jedną rzecz – w końcu curling nie pojawił się tu zupełnie od czapy. Zarówno, gdy idzie o muzykę, jak i o sport, można być kibicem (fanem) lub miłośnikiem. Fan kupuje każde wydawnictwo swojego zespołu i wiel-bi każdy, nawet najbardziej nędzny, przejaw jego aktywności. Sportowy kibic kocha swój klub, swoją drużynę i to uczucie często przesłania bez-nadzieję, w jakiej tarzają się jego pupile. Miłośnik jest poniekąd bezide-owcem, szuka przedmiotu, który jest na tyle interesujący, że przykuje jego uwagę. Słuchając muzyki nie kieruje się ramami jednego gatunku, nie ogranicza się do jednej dekady. Dobrych płyt szuka wszędzie. Kon-sekwentnie, miłośnik sportu zainteresowany jest dobrym widowiskiem, emocjami, pasjonującą rywalizacją. I dlatego właśnie od jakiegoś czasu zamiast śledzić polską piłkę kopaną, mimochodem podążam wzrokiem za tym kamykiem, który tak pięknie ślizga się po lodzie.

Jacek Chudzik

maj 2011

6 biuletyn podProgowy

felieton

Page 7: Biuletyn podProgowy maj 2011

Przyznaję się bez bicia – nie wiedziałem, że wła-śnie obchodzimy Rok Miłoszowski i pewnie na-dal żyłbym w błogiej nieświadomości gdyby nie Aron Blum. Olsztyński basista od dawna nosił się z zamiarem nagrania swojej wersji psalmów, w przekładzie Czesława Miłosza właśnie. Mate-riał na album Tehilim czeka na rejestrację, sam artysta nie zdradził jednak nic odnośnie składu, z którym zamierza nagrać psalmy ani kto będzie recytował teksty wielkiego poety. Poczekamy--zobaczymy. Póki co Blum postanowił zapre-zentować opracowania tradycyjnych litewskich melodii w połączeniu z fragmentami wspo-mnień Miłosza z najwcześniejszego, wileńskie-go okresu jego życia. Kameralna uroczystość miała miejsce w Salach Kopernikowskich olsz-tyńskiego zamku. Każdy z wchodzących otrzy-mał kilka stron z fragmentami wierszy noblisty, jak żartował Blum – po powrocie z koncertu można się było pobawić w odnajdywanie ich w poszczególnych tomikach. Wszystkie przygo-towane miejsca były zajęte, z czego basista był wyraźnie zadowolony biorąc pod uwagę datę (wszak sezon grillowy czas zacząć!).Oprócz sprawdzonych kompanów – klarneci-sty Dominika Jastrzębskiego i perkusisty Prze-

myslawa Knopika (który pojawił się dopiero w drugiej części koncertu) Blum zaprosił tym razem zacnego gościa. Arkadi Gotesman, wybit-ny perkusista urodzony na Ukrainie od ponad trzydziestu lat mieszka w Wilnie, gdzie wykłada w tamtejszym konserwatorium i nagrywa z róż-nymi jazzowymi składami – nie tylko lokalny-mi. Oprócz tradycyjnego zestawu Gotesman rozstawił pokaźną ilość gongów, dzwonów i talerzy rozłożonych na pokrytym pluszem sto-le. Widać było, że nie zamierza się ograniczać. Zaczęli! Klarnet Jastrzębskiego był głównym nośnikiem melodii, podczas gdy Blum z Go-tesmanem robili wszystko, by skomplikować warstwę rytmiczną. Gęsta gra Arona na basie to dla mieszkańców Olsztyna nie nowość, ale tym razem gość przyćmił poczynania lidera. Mioteł-ki, pałeczki, czasem po prostu dłonie Gotesma-na uwijały się jak szalone tworząc nieoczywiste struktury rytmiczne, a używanie wszystkich dodatkowych utensyliów tylko potwierdzało, że perkusista jest mistrzem w swoim fachu. Cały skład lawirował pomiędzy liryzmem i wręcz fre-netyczną dzikością. Po długiej, ale nie mającej nic z pustej pokazówki solówce Gotesmana na stołeczku perkusisty zasiadł Przemysław Kno-

pik, zaś Gotesman przycupnął na… no właśnie, czym? Wyglądało jak zwykła skrzynia, ale Ar-kadi uderzeniami rąk i pałek wydobywał z niej wyraźne, dźwięczne tony. Proszę mi wybaczyć muzyczną ignorancję. Czteroosobowy skład zaprezentował jeszcze bardziej drapieżną mu-zykę. Knopik grał zdecydowanie bardziej si-łowo (co dobrze korespondowało z koszulką ze Zwierzakiem z Muppet Show, którą nosił), a Gotesman ze swoim nietypowym instrumen-tarium wzmacniał jeszcze perkusyjną nawałni-cę. Wrażenia pełnego odjazdu dopełniały cha-rakterystyczne pozy Bluma, tylko Jastrzębski zachował jaką taką powściągliwość. Publicz-ność wymusiła brawami bis. Całość trwała niewiele ponad godzinę, ale tyle wystarczyło muzykom, by olśnić zgromadzo-nych. Nie jestem ekspertem od muzyki litew-skiej i nie znam oryginalnych melodii – Blum i jego kompani postawili raczej na ich dekon-strukcję. Kilka obecnych na widowni starszych pań, zapewne pochodzących z Wilna, raczej nie rozpoznało utworów swojego dzieciństwa. Ale nie o to w tym koncercie chodziło – muzycy chcieli przenieść kresową tradycję na język mu-zyki jak najbardziej współczesnej, udowodnić że sprawdza się i w tym kontekście. I to udało im się znakomicie. Pozostaje czekać na Tehilim – byli już Herbert i Gajcy na rockowo, czemu więc nie Milosz w nowoczesnej jazzowej konwencji?

Paweł Tryba

Wileńskie motywyAron Blum, Muzeum Warmii i Mazur, 30.04.2011

maj 2011

7biuletyn podProgowy

felieton

Page 8: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

8 biuletyn podProgowy

Chciałbym poświęcić kilka zdań jednej z najbardziej niezwykłych i nowatorskich

płyt w historii rocka progresyw-nego – albumowi Gudrun, który w 1976 roku nagrała włoska for-macja Pierrot Lunaire. Wbrew powszechnemu mniemaniu mu-zyka włoska to, poza wspaniałą klasyką (Verdi, Paganini, Puccini itd.), nie tylko tandetne produkcje spod znaku San Remo, czy italo disco, w latach 70 na Półwyspie Apenińskim działało dobrze ponad sto świetnych, w większości bardzo oryginalnych grup rockowych Pier-rot Lunaire (o ambicjach zespołu świadczy już sam fakt, iż nazwa ta to tytuł jednego z utworów wybit-nego kompozytora austriackiego, twórcy techniki dodekafonicznej – Arnolda Schonberga) założył w roku 1973 klasycznie wykształco-ny pianista Arturo Stalteri. Składu dopełniło dwóch multiinstrumen-talistów – grający na gitarze, basie i flecie Vincenzo Caporaletti oraz Gaio Chiocchio – gitarzysta specja-lizujący się w grze na strunowych instrumentach dawnych i oriental-nych (lutnia, cytra, sitar itp.). Zna-mienne, że w Pierrot Lunaire nie znalazło się miejsce dla perkusisty – rzecz niecodzienna jak na ze-spół, bądź co bądź, rockowy. Swój pierwszy album zatytułowany po prostu Pierrot Lunaire trio wydało w roku 74. Płytę zdominowały nie-konwencjonalne, oniryczne ballady i pieśni, zaaranżowane głównie na instrumenty akustyczne, nierzad-ko nasycone klimatem włoskiej muzyki doby renesansu i baroku (wspaniałe partie szpinetu). Jed-nak czas największych ekspery-mentów miał dopiero nadejść… Po nagraniu debiutu zespół doko-nał kluczowej zmiany w składzie. Na miejsce Caporalettiego zaan-gażował profesjonalną operową sopranistkę o francuskim rodo-wodzie – Jacqueline Darby. I już „w pełnym rynsztunku bojowym” przystąpił do batalii o drugą płytę. Nagrana na przełomie 75 i 76 roku Gudrun okazała się prawdziwym opus magnum grupy. I mimo że w chwili powstanie nie została należycie doceniona, a dziś jest juz prawie zupełnie zapomniana (znana tylko garstce rockowych paleontologów) pozostaje, jak już wspomniałem na wstępie, jednym z najbardziej fascynują-cych i odkrywczych przedsięwzięć w historii rocka progresywnego.

Mamy na niej bowiem do czynie-nia z karkołomną (ale zwycięską) próbą dokonania syntezy nie tylko rocka i klasyki, co czyniło więk-szość najbardziej prominentnych przedstawicieli nurtu progresyw-nego (choćby Yes, King Crimson, Emmerson Lake And Palmer), ale też muzyki dawnej i współczesnej, europejskiej i orientalnej, popular-nej piosenki i skrajnej awangardy. Doskonały przykład tej nieprawdo-podobnie eklektycznej (a przy tym nie popadającej w chaos!) styli-styki Gudrun stanowi otwierająca album, dwunastominutowa kom-pozycja tytułowa. Po blisko dwu-minutowym atonalnym wstępie (coś w stylu Warszawskiej Jesieni), słyszymy przepiękną, bezsłowną wokalizę Jacqueline, parafrazują-cą temat jednej z pieśni średnio-wiecznego francuskiego trubadura – Thibauta z Szampanii (to akurat w książeczce jest napisane – aż tak mądry to nie jestem), przekształ-coną chwilę później na nieco ba-rokową modłę przez organy, flet i klawesyn. Potem następuje cała gama przeróżnych barw i nastro-jów (np. niesamowity melorecytu-jący głos dziecka w czwartej minu-cie utworu), z których na pierwszy plan wybija się temat główny – operowy recytatyw Darby (po an-gielsku) balansujący gdzieś między Wagnerem a nowocześniejszymi, bardziej awangardowymi techni-kami śpiewu (gwałtowne wyjścia poza tonację), ze swoistego rodza-ju basso continuo w tle uporczywy, ostinatowy akompaniament gitary basowej, powtarzanych progre-sji akordowych organów i skrajnie zdeformowanej, turpistycznej gitary elektrycznej. Temat ów ukazany jest w trzech krótkich, nieco odmiennych wariacjach (w drugiej Jacqueline „zjeżdża” w najniższe, ciemne rejestry swego głosu i z sopranu dramatycznego robi nam się nagle kontralt), przy czym część pierwszą od drugiej i trzeciej oddziela sekwencja for-tepianowych kadencji Stalteriego. Rzecz kończy się, tak jak i zaczy-na, czyli atonalną awangardą. Całość, mimo tego, iż większość utworu utrzymana jest w najbar-dziej konwencjonalnym z moż-liwych metrum 4/4, oszałamia bogactwem harmonicznym (od dawnych skal modalnych, poprzez tonacje mollowe, aż po schonber-gowską skalę dwunastotonową, a nawet wątki free jazzowe w akom-

paniamencie fortepianu), aranża-cyjnym (instrumenty archaiczne takie jak klawesyn i cytra tyrolska, sąsiadują z organami Hammonda i gitarą elektryczną) i kunsztem wykonawczym (wirtuozowskie arpeggia fortepianu Stalteriego, niesamowity, wokal Jacqueline). Pozostałe (siódemka) kompozycje są krótsze, co nie znaczy, że mniej intrygujące i urozmaicone. Mamy więc Gallię – eksperymentalne podejście do szacownej techniki kontrapunktu głosowego (wokal Darby został tu poddany wielo-krotnym, studyjnym nakładkom), w wyniku czego powstało coś w rodzaju współczesnego, wielo-głosowego kanonu. Mamy Giovane Madre – szaloną, instrumentalną jazdę w skrajnie zawiłym, zmien-nym metrum (przeważa 13/8), z orientalną perkusją (zagrał na niej gościnnie Massimo Buzzi), ekstatycznym śmiechem Darby zamiast śpiewu i króciutkim, quasi renesansowym interludium na flet i szpinet. Mamy Mein Armer Italie-ner – gdzie po niemal hard rocko-wym, gitarowo-perkusyjnym wstę-pie (najostrzejszy fragment płyty), słyszymy słowa: „hey, sweetheart, sing the song”, a Jacqueline zaczy-na śpiewać po niemiecku, lekko zachrypłym głosem ala Marlena Dietrich. Mamy Plasir D`Amour – osiemnastowieczny, francuski song zaśpiewany przez Darby ze stricte operowym rozmachem, do wtóru hipereksperymentalnego, elektronicznego akompaniamentu (Stalteri zastosował tu, skonstru-owany specjalnie dla niego oscy-lator dźwięku, tak zwany waltsynt) z krótką dygresją w postaci refre-nu z popularnej algierskiej pieśni (fantastyczne melizmaty Jaqcu-eline). Mamy minimalistyczną miniaturę fortepianową Dietro In Silenzio, gdzie pianista Pierrota rezygnuje – o dziwo – ze swych wirtuozowskich zapędów, budu-jąc utwór z ledwie paru dźwięków i równie ascetyczną, instrumental-ną kompozycję Sande In Profondi-ta – rodzaj dźwiękowego pejzażu, w którym wolną, nieco chorało-wą melodię organów uzupełniają dźwięki shaj baji – rodzaju afgań-skiego sitaru. Mamy wreszcie ma-jestatyczną, utrzymaną w duchu dawnej muzyki sakralnej (kłania się Monteverdi) pieśń Morella – Jacqueline śpiewa tu chyba najcu-downiejszą, najbardziej uducho-wioną partię na całej płycie – ze-spół nie byłby jednak sobą, gdyby tej pompatycznej kompozycji nie zakończył przekornie wesołą, roz-pędzoną kodą w rytmie walca. Bezsprzecznie jedna z najbardziej niezwykłych płyt w historii proga. Można jej zarzucić, że jest nazbyt eklektyczna, że łączy skrajnie od-mienne gatunki w dość schizofre-niczny sposób, ale z pewnością jest niezwykle oryginalna i fascynująca.

Jarosław Sawic

Pierrot Lunaire

Arturo Stalteripiano, organ, spinet, cembalo,

synth, Glockenspiel, acoustic gu-itar, recorder, tambourine, violin

Gaio Chiocchioelectric & acoustic guitar, mando-line, harpsicord, synth, Shaj Baja,

zither tirolese, sitar, bellJacqueline Darby

voiceMassimo Buzzdrums (5, 7, 8)

1. Gudrun (11:27)2. Dietro il silenzio (2:35)3. Plaisir d’amour (4:43)4. Gallia (2:11)5. Giovane madre (3:47)6. Sonde in profondit (3:33)7. Morella (5:01)

dodatkowo na wydaniu CD:8. Mein Armer Italiener (5:15)9. Gudrun (previously unreleased) (6:48)10. Giovane madre (previously unreleased) (3:48)

Czas: 49:08

Wydania:1977, Italy, Vinyl LP, It , ZPLT 34000

1987, Japan, Vinyl LP, Edison, ERS-28014

1997, Italy, CD [Bonus Tracks], [Digipak], MP

Records, MPRCD 008D

1997, Italy, CD [Bonus Tracks], [CD Sized Al-

bum Replica], MP Records

MPRCD 008

2003, Italy, CD [CD Sized Album Replica],

BMG Ricordi S.p.A., 74321983322

Gudrun (1977)

Page 9: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

9biuletyn podProgowy

Kolekcjonerzy chętnie tworzą rankingi, w których należy napisać listę albumów, które wzięliby ze sobą na bezludną wyspę (oczywiście bez refleksji nad tym, gdzie znaleźliby źródło energii, aby uruchomić sprzęt grający). Bez wzglę-du na to, jak długa miałaby być ta lista, umieściłbym na niej pierwszy album Haikary.

Grupa, której nazwa w tłumaczeniu na polski oznacza „bociana”, została założona w 1971 roku przez Vesa Lattunena i Markusa Heikkerö. W tam-tym okresie Vesa był członkiem orkiestry symfonicznej Lahti (gdzie grał na kontrabasie), Markus grał na perkusji i był artystą malarzem – fan Haikary z pewnością zna surrealistyczne okładki jej longplayów. Pierw-szy skład Haikary był następujący: Vesa Lattunen: piano, organ, guitars, bass, vocal – Markus Heikkerö: drums, percussion – Vesa ‘Wellu’ Lehti-nen, założyciel grupy Charlies: lead vocal, tambourine, cowbell – Harri Pystynen, również członek Lahti Symphony Orchestra: flute, tenor saxo-phone – Timo Vuorinen: bass. Autorem kompozycji Haikary był Lattu-nen, autorem tekstów Lehtinen. Haikara w roku 1972: Vesa „Wellu” Lehtinen, Harri Pystynen, Timo Vu-orinen, Markus Heikkerö i Vesa Lattunen.Ich pierwszy, wyśmienity album jest kombinacją prog rocka, fińskiego folku, muzyki klasycznej i takich dodatków jak wojskowe marsze! To nie żart, Harri Pystynen przez rok grał w wojskowej orkiestrze dętej. Spe-cyficzne marszowe rytmy można usłyszeć chociażby w otwierającym Köyhän Pojan Kerjäys [The Begging of The Poor Boy]. Najbardziej cha-rakterystyczna dla Haikary jest wyróżniająca się sekcja dęta, która świet-nie współgra z gitarą i organami. Wyróżniający jest również tworzący wzniosły nastrój wokal Lattunena. Moim ulubionym utworem jest Yksi Maa -Yksi Kansa [One Country - One Nation] z lekkim, delikatnym po-czątkiem. W miarę rozwijania się utworu, muzyka ewoluuje w kierunku cięższego brzmienia gitary i sola saksofonu w marszowym finale. Całość ulega powtórzeniu. Cudowne! Jälleen On Meidän [Again Is Ours] jest wejściem na terytorium psychodelii z cięższymi gitarami, saksofonem i bardziej agresywnym wokalem. Ostatni utwór, Manala [Hell] jest trudny do opisania. Z pewnością jest to najbardziej złożona i dojrzała kompozy-cja – często porównywana z King Crimoson ery Larks’ Tongues in Aspic.Album Gefar został zarejestrowany bez udziału Vesa Lehtinena, który od-szedł z grupy, zasilając Charlies. Jego miejsce zajęła Auli Lattunen – sio-stra Vesy. Jest wiele różnych opinii wśród fanów Haikary o tym albumie. Jedni widzą w nim jeden z największych albumów fińskiej sceny progre-synwej,inni są rozczarowani tym, że grupa poszła w innym niż debiut kie-runku. Prawdą jest, że Geafar jest inna niż pozostałe pozycje w dorobku Haikary. Muszę przyznać, że jest trudniejsza w odbiorze, ale robi wielki

wrażenie. Najbardziej wyróżniającym się utworem jest czternastominu-towa kompozycja tytułowa.Trzeci album, Iso Lintu [The Big Bird] (nagrany przy udziale Lahti Sym-phony Orchestra) niezasłużenie ma opinię albumu mało interesującego, złożonego w większości z popowych kompozycji. W rzeczywistości, jest to album mający więcej wspólnego z debiutancką płytą aniżeli z Gefar . Fakt, jest prostszy, mniej rozbudowany i nie może rywalizować z arcydziełem grupy, ale jest tam kilka bardzo udanych kompozycji z dozą romantyzmu, szczególnie w smutnym Kuinka Ollakaan [How About That], Romanssi [Romance] albo Aamu [Morning] (przypominającym Moonchild King Crimson). Romanssi jest częścią suity na grupę; taśmy z tymi nagraniami ciągle istnieją, tak więc może pewne dnia będziemy mogli ich wysłuchać. Grupa rozpadła się w w roku 1974 i pomimo tego, że Lattunenowi udało się skompletować kolejny skład zespołu, nie udało się zarejestrować na-stępnego albumu – tylko dwa single, prezentujące prostą, popową mu-zykę.Haikara niespodziewanie odrodziła się z albumem Domino w roku 1998. Lattunen przeważnie gra na gitarze akustycznej. Długie partie zdomino-wane są przez saksofon Jana Schapera, którego gra przypomina Kenny G. Muzyka jest melodyjna i optymistyczna, za wyjątkiem najlepszego w mojej opinii prawie dziesięciominutowego utworu Gloria Deo, gdzie sekcja rytmiczna (Tommi Mäkinen – bas i Jukka Teerisaari - perkusja) wyróżnia się bardziej niż w pozostałych kompozycjach. Tak czy inaczej, wspaniale było usłyszeć Haikarę ponownie.Zrealizowany trzy lata później album Tuhkamaa [Ash-land] jest dla mnie bez wątpienia progresywnym albumem roku. Grupę wsparli dodatkowo: Hannu Kivilä (cello) i Saara Hedlund (vocals). W szczególności wiolon-czela wniosła nowego ducha i zrównoważyła saksofon i gitarę. Jej niskie dźwięki w zestawieniu a niskim wokalem Lahtunena brzmią elektryzu-jąco – jak Valtakunta [Kingdom] czy Klovni [Clown]. Najbardziej znaną kompozycją jest prawdopodobnie Kosovo – instrumentalna kompozycja z wykorzystanym efektem drum roll i wpływami bałkańskiego folku. Wy-śmienity album.Następnie Haikara była zaangażowana w project muzyczny A Tribute to Finnish Progressive Rock - Tuonen Tytär” [Death’s Daughter] (gdzie za-rejestrowali nową wersję utworu Yksi Maa -Yksi Kansa) i project Colos-sus A Finnish Progressive Rock Epic – Kalevala i kolejny The Spaghetti Epic oparty na sławnym westernie Sergio Leone Once Upon a Time in the West oraz Tuonen tytär II: A Tribute to Finnish Progressive Rock of the 70’s.

Piotr Tucholskiautor prowadzi blog http://haikara-prog.blogspot.com/

Haikara

Page 10: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

10 biuletyn podProgowy

Piotr Tucholski: Szukając informacji o Haikarze, dowiedziałem się, że w swo-jej karierze grałeś na wielu instrumen-tach: gitarach, kontrabasie, keyboardzie i wielu innych. Który z nich jest (był) Twoim ulubionym?Vesa Lattunen: W trakcie komponowania i na scenie używam głównie keyboardu, wolę jednak gitary. Mój dyplom zrobiłem na kontra-basie.

Pierwszy album Haikara uważany jest za prawdziwe arcydzieło. Ludzie doszuku-ją się wpływów King Crimson, Van der Graaf Generator, Franka Zappy... wiel-kie nazwy. Ja znalazłem podobieństwa z muzyką rosyjskich kompozytorów: Prokofiewa, Musorgskiego. Pod czyim byłeś wpływem podczas komponowania albumu?Pierwszy album stworzyliśmy, kiedy byłem członkiem Orkiestry Symfonicznej z Lahti. Tam zapoznałem się z twórczością wszystkich wiel-kich kompozytorów klasycznych. Romeo i Ju-lia Prokofiewa wywarła na mnie duży wpływ, ale myślę, że Sibelius nawet większy. Tak więc wpadłem na pomysł, aby połączyć te dwa rodza-je muzyki (klasyczną i rockową).

Czy mógłbyś opisać atmosferę podczas prac nad debiutem? Czy zdawałeś sobie sprawę, że będzie to tak wybitny album?Byliśmy po raz pierwszy w studio nagraniowym i wszystko było takie nowe. Przede wszystkim ludzie z wytwórni mieli problemy aby sformuło-wać naszą muzykę. Następnie album otrzymał dobre recenzje i nominacje z radia na „album roku”. Dla zespołu było to dużym zaskoczeniem.

Obecnie, styl Haikary sklasyfikowany jest w szerokiej definicji rocka progre-sywnego. Jak kategoryzowano waszą muzykę we wczesnych latach 70.?Najbardziej zabawne określenie jakie słyszałem to “Saunaprog”. Oczywiście od samego począt-ku było ono bardzo narodowe i bardzo fińskie.

Wspominałeś, że w roku 1972 byłeś członkiem Orkiestry Symfonicznej w Lahti. Znane są przykłady muzyków, dzielących zainteresowania muzyką kla-syczną i rockową, jak na przykład Rick Wakeman. Tym niemniej on porzucił karierę muzyka klasycznego i stał się se-syjnym muzykiem rockowym. Jak to się stało, że zdołałeś grać w dwóch tak róż-nych „zespołach” w tym samym czasie (koncerty, sesje nagraniowe, próby)?Nie miałem z tym problemu. Nawet wykorzy-stałem w jednym z koncertów Haikary połowę orkiestry symfonicznej (kompozycja Kuutamo).

Jak bardzo odejście Vesa Lehtinena do-tknęło grupę?No cóż, był on bardzo barwnym i oryginalnym wokalistą. Tak więc była to duża strata.

Drugi album, Geafar, znacznie odbiega od pozostałych dokonań Haikary. Tak jakbyś zaczął poszukiwania i poszedł w kierunku bardziej psychodelicznym. Jak oceniasz ten album teraz?To był bardzo ambitny album (wokalistką była moja siostra) i w pewnej płaszczyźnie cel był po-stawiony wyżej, niż mogliśmy sięgnąć. Na wy-stępach ciągle gramy jeden z utworów (Chan-ge). Być może było to psychodeliczne, ponieważ to był pierwszy raz, kiedy zacząłem malować „mind-picture” za pomocą muzyki.

Trzeci album, Iso Lintu, jest bardzo nie-docenionym albumem. Znalazłem opi-nię, wg której jest to pop rock, ale w rze-czywistości zamieszczone tam kompo-zycje przypominają atmosferę debiutu. Wygląda to tak, jakbyś po Geafar zdecy-dował powrócić do stylu, który przedsta-wiłeś na początku?Cóż, wytwórnia płytowa chciała krótkich utwo-rów więc poszedłem na kompromis. Myślę, że Romanssi i Fur Hanna ciągle brzmią nieźle. Jako kompozytor – profesjonalista, potrafię tworzyć każdy rodzaj muzyki. Oczywiście styl progresywny jest mi najbliższy.

Romanssi to część Kutamo, kompozycji na grupę i orkiestrę symfoniczną, która została również zarejestrowana. Czy widzisz realną szansę aby zostało to wydane w niedalekiej przyszłości (może na CD razem z Iso Lintu)?Negocjujemy z małą wytwórnią wydanie Iso Lintu na CD, ale bez Kuutamo. Są pod wraże-niem tego albumu, więc się okaże.

Okładka Iso Lintu zdecydowanie różni się od surrealistycznych wizji Markusa Heikkerö. Dlaczego nie projektował on okładki również tego albumu?To był pomysł szefa wytwórni. Z tego też powo-du na tym zdjęciu mam zamknięte oczy!

Mieliście tournee po Niemczech Wschod-nich w 1974 roku. Jak pamiętasz tamte czasy?To była wspaniała trasa. W niektórych miastach byliśmy pierwszą grupą rockową którą tam wy-stępowała. To było bardzo zabawne, ponieważ liderzy komunistycznej partii siedzieli w pierw-szych rzędach. Mieliśmy przykazane, aby nie grać utworów Hendrixa, ponieważ tłum stawał się wtedy dziki. Na jednym z większych festiwali w Dreźnie z przodu sceny stali żołnierze z kara-binami maszynowymi. Mieliśmy tłumacza, ale z jakichś przyczyn nie chciał przetłumaczyć Yksi Maa - Yksi Kansa (pamiętny slogan Hitlera: „Ein Folk - Ein Land!!!”)

Znalazłem informacje, wedle których ze-spół rozpadł się podczas trasy koncerto-wej w roku 1974. Czy to prawda? Wydany rok później Iso Lintu ma w składzie na-dal Heikkerö i Vuorinena.

Rozpad nastąpił po Iso Lintu.

Jaka była przyczyna rozwiązania zespo-łu?Myślę, że główną przyczyną było to, że perku-sista z basistą chcieli grać muzykę bardziej ko-mercyjną, dzięki której mogliby zarabiać więcej pieniędzy. Tak więc kontynuowałem z Harrim Pystynenem (ponieważ to ja zarejestrowałem nazwę grupy) i on rzeczywiście wierzył w moją muzykę. Perkusista i basista próbowali za mo-imi plecami przejąć nazwę Haikara. Ostatnie koncerty odbyły się w naprawdę złej atmosfe-rze.

Czy mógłbyś mi powiedzieć czym się zaj-mowałeś w okresie kiedy Haikara była rozwiązana? Czy grałeś solo czy też z in-nymi muzykami?Oczywiście komponowałem dalej. Zrobiłem muzykę dla przynajmniej trzech sztuk dla te-atru miejskiego w Lahti. Ponadto dawałem solowe koncerty (z gitarą akustyczną). Nawet teraz dajemy akustyczne koncerty w duecie pod nazwą Vesajake.

Po długiej przerwie Haikara powróciła z czwartym albumem. Muzyka jest zdo-minowana przez saksofon Jana Schape-ra, co stanowi znaczącą róznicę w stosun-ku do wcześniejszych płyt, gdzie instru-menty wspaniale ze sobą współbrzmiały. Dlaczego zdecydowałeś się na taki krok?Przypuszczam, że potrzebowałem czegoś, co połączy album w jedną całość i saksofon alto-wy Jana doskonale się tutaj nadawał. A tak przy okazji, pomysł na chór mnichów na początku Gloria Deo przyszedł do mnie w czasie snu.

Dla wielu fanów rocka progresywne-go Tuhkamaa był najlepszym albumem roku 2002. Chciałbym zatem zapytać czy istnieje szansa, aby fani Haikary docze-kali się niebawem kolejnego albumu?Mellow Records zadaje nam to samo pytanie. Myślę, że po Spaghetti Epic zaczniemy pró-by z nowym materiałem. Mam kilka tematów w głowie.

Chciałbym podziękować Haikarze za nie-zwykłą podróż w lata 70. fińskiego rocka progresywnego i powrót do teraźniejszo-ści.

Mamy również miłą niespodziankę dla fanów Haikary – wywiad z liderem grupy Vesą Lattu-nenem. Vesa odpowiedział na kilka pytań i wyjaśnił wiele szczegółów z działalności grupy,

począwszy od debiutu aż po ostatni ich projekt.

“Mieliśmy przykazane, aby nie grać utworów Hendrixa, ponieważ tłum stawał się wtedy dziki.”

Page 11: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

11biuletyn podProgowy

11 PYTAŃ

Krzysztof PakułaLebowski

Ile miałeś lat kiedy stwierdziłeś, że chcesz zostać muzykiem? Czy od razu myślałeś o perkusji? Jak wyglądała Two-ja muzyczna edukacja?Taka wizja pojawiła mi się w ósmej klasie pod-stawówki, ale kompletowanie pierwszego ze-stawu perkusyjnego rozpocząłem w pierwszej klasie liceum. Co do edukacji to czysta ama-torszczyzna poza fletem prostym w końcówce szkoły podstawowej na lekcjach muzyki i kar-kołomnym porywem na kontrabas w szkole muzycznej, zresztą krótkotrwałym ze względu na zbliżającą się maturę.

Czy jest jakiś zespół, a może konkretny utwór, który miał bezpośredni wpływ na Twoją decyzję?Myślę że dużo namieszało mi w głowie Pink Floyd i The Wall a później gdy ich szerzej po-znałem to cała ich twórczość miała na mnie ogromny wpływ.

Napisz coś o swoim zestawie perkusyj-nym (początki, stan obecny, plany na przyszłość)Na początku był to legendarny Polmuz sukce-sywnie kompletowany, potem trafił się prze-piękny niebiesko-metaliczny Szpaderski z głę-bokimi tomami i centralą 25”. Obecnie gram na zestawie Sonor Force 2001 i blachach głównie Sabiana. Zastanawiam się nad zmianą perkusji na coś na wyższym poziomie ale na razie bez konkretów.

Jak często ćwiczysz grę na perkusji?Niestety nie ma co się czarować , wspólne próby z zespołem trudno nazwać systematyczną pra-cą nad techniką , ale mimo wszystko w jakimś stopniu rozwijają.

Praca w studio i sesja nagraniowa to …?Żmudny proces, czasem mocno frustrujący, ale w rezultacie po wielu próbach dający wiele sa-tysfakcji.

Koncert i gra dla publiczności to…?To zupełnie inny rodzaj tremy, która z reguły szybko odpuszcza (w odróżnieniu do pracy w studio). Swoboda i interakcja po między nami w zespole i między publicznością a nami, coś niepowtarzalnego.

Gdyby zaproponowano Ci koncert na dwa zestawy perkusyjne, z kim chciałbyś zagrać i dlaczego?Bill Bruford, Manu Katche, Lenny White - to ważne postaci jeśli chodzi o moje postrzeganie perkusji ale, czy byłbym w stanie ramie w ramię zasiąść z którymkolwiek z nich na scenie, to już zupełnie inna historia.

Czy jest jakiś utwór w którym zagrałeś i z którego jesteś szczególnie dumny?Wydaje mi się że jest jeszcze przede mną taki utwór i oby to przekonanie trwało jak najdłużej.

Czy zajmujesz się komponowaniem mu-zyki, piszesz teksty, aranżujesz utwory?Komponowanie niestety odpada z powodu bra-ku odpowiedniej umiejętności posługiwania się instrumentem melodycznym. Teksty pisywa-łem dawnymi czasy, ale ze względu na instru-mentalne formy którymi się posługujemy stały się zbędne. Czasem wtrącę swoje zdanie przy budowaniu czy aranżowaniu numerów.

Czy umiesz grać na innych instrumen-tach?Jak już wspomniałem nie ułożyło się i bardzo żałuje bo zapewne tak już pozostanie.

Czy masz jakieś hobby nie związane z mu- zyką?Głównie film. ale to już nie to co dawniej gdy odwiedzałem Ińskie Lato Filmowe.

Page 12: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

12 biuletyn podProgowy

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem zespół Neuschwanstein pomyślałem, że kolega robi mi głupi kawał, z głośników bowiem wyraźnie słyszałem Marillion i śpiewa-jącego Fisha. Ale jednak nie - wsłuchu-ję się uważniej - tak, to nie Pan Ryba i jego kompania. Choć pod0bieństwo jest porażające i komuś mniej obeznanemu bez problemu można wmówić, że to właśnie nowo odkryte, pierwsze i nieznane nagrania Marillionu. Zespół Neuschwanstein na-grał swe urocze dźwię-ki w 1978 roku, a więc pięć (!!!) lat przed wydaniem Script For A Jester’s Tear. Mu-zycy działali jednak już od 1971 roku, kiedy to na uczelni w Saarland spotkali się dwaj studenci - pasjonaci rocka symfonicznego - Tho-mas Neuroth i Klaus Mayer. Wkrótce też postanowili swe pasje realizować w zespole nazwanym Neuschwanste-in - nazwie zapożyczonej od znanego z baśniowej architektury zamku króla Ludwiga II położonego w bawarskich Alpach. Oprócz wspomnianej dwój-ki, w zespole pojawili się Udo Redlich - gitara, Uli Limpert - gitara basowa, perkusista Thorsten Lafleur i grający na skrzypcach Theo Busch. Po okresie grania utworów znanych grup angiel-skich panowie Neuroth i Mayer napisa-li muzyczną ilustrację do baśni Lewisa Carrolla Alicja w krainie czarów, a po czasie stworzyli spektakl oparty na tej muzyce, bogato oprawiony graficznie i wzbogacony niesamowitą ferią świa-

teł. Ten nagrany w 1974 roku materiał ukazał się na CD po raz pierwszy w 2002 roku i ponownie w 2009 (obie edycje wydane przez Musea Records, ta druga w zmienionej okładce). Płyta Ali-ce in Wonderland to jednak nieco inna bajka niż późniejsze dokonania grupy.

Wypełnia ją muzyka oparta głównie na brzmie-niu instrumentów klawiszowych i oka-zjonalnie flecie, przez co dość mocno zbliża się do dokonań Came-la, Focusa, czy nawet Jethro Tull (choćby w The Court of Ani-mals). Nie ma żadnego wokalu, a jedynie dość skąpe melodeklamacje w języku niemieckim. Lokalny sukces był gwa-

rantowany, co potwierdzi- ło zdobycie pierwszego miejsca na fe-stiwalu rockowym w Saar-brucken. W międzyczasie Lafleura i Buscha zastą-pili odpowiednio Hans Peter Schwarz i Rita Altmeyer (skrzypce, mellotron) - nie wzię-ła udziału w nagraniu płyty. Wkrótce miej-sce Redlicha zajął Ro-ger Weiler (z francu-skiej grupy Lykorn grającej progresyw-nego rocka), a kilka miesięcy później drugim gitarzystą i wokalistą został Francuz Fre-deric Joos (także z Lykorn). Chcąc zro-

bić szerszą karierę zespół musiał poże-gnać się zarówno z melodeklamacjami, jak i z językiem niemieckim. Odszedł też Limpert, zastąpiony przez Rainera Zimmera. W latach 1974-77 zespół spo-ro koncertował, głównie we Francji i w Niemczech. Na jednym z takich koncer-tów dostrzegł ich lokalny promotor Uli Reichert i wkrótce został menadżerem grupy. Dzięki jego finansowej pomocy Neuschwanstein w październiku 1978 roku zarejestrował w studio Stommeln materiał na swój pierwszy album (uka-zał się wiosną następnego roku). Ponoć swój wpływ na to wydarzenie miał także perkusista Scorpions Hermann Rare-bell, co wynagrodzono mu możliwością zagrania w jednym utworze. To właśnie Rarebell załatwił zespołowi legendarne Dierks Studios w Stommeln, gdzie ze-spół nagrywał dla równie legendarnego producenta Dietera Dierksa. I tak po-wstała jedna z absolutnie najpiękniej-

szych niemieckich płyt

rockowych, która w tamtych trudnych dla ambitnego roc-ka czasach sprzedała się w nakładzie sześciu tysięcy egzemplarzy. Bogata muzyka, bezpośrednio nawiązująca do najlepszych płyt Genesis, będąca jed-nocześnie wczesną zapowiedzią ery neoprogressu lat osiemdziesiątych. Sły-chać tu jakby gitarę Hacketta, klawisze Banksa, camelowski flet. Kilka lat póź-niej grający tak samo Marillion trafił na znacznie podatniejszy grunt, stając się gwiazdą światowego formatu. Cóż, w życiu nie wszystko jest sprawiedliwe. O tym co robili poszczególni muzycy po rozpadzie grupy wiemy niewiele. Fre-deric Joos został ilustratorem, a Roger Weiler wziętym i uznanym publicystą. A najnowsze wieści dotyczące zespołu mówią o możliwym powrocie po latach i być może okazjonalnych koncertach.

Sławomir Dziennik

Neuschwanstein

Page 13: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

13biuletyn podProgowy

11 PYTAŃDaniel Solheim

Nordagust

Ile lat miałeś, kiedy postanowiłeś zostać gitarzystą?Myślę, że około dwunastu-trzynastu.

Czy istnieje zespół albo utwór, który bez-pośrednio wpłynął na Twoją decyzję?Pink Floyd - kiedy zobaczyłem w telewizji Live At Pompeii, zwłaszcza ten moment gdy Gilmour generuje to swoje brzmienie w „Echoes”. Deep Purple – kiedy usłyszałem koncertową wersję Lazy. Barclay James Harvest – sposób, w jaki John Lees grał na ich pierwszych płytach. Sły-szałem tam tyle uczucia, to była dla mnie wielka inspiracja.

Czy pamiętasz swoje pierwsze gitary?Tak. Najpierw kupiłem kopię Ibaneza stratoca-stera, potem kopię Ibaneza Gibson ES, potem Hagstrom i jeszcze jednego Ibaneza – Steve Vai UsSA custom. Miałem też gitarę akustyczną Ovation i akustyk Washburn.

Jakich gitar używasz obecnie?Amerykańskiego Fendera Stratocacastera z 1997 roku (jakaś edycja jubileuszowa, Gold Edition czy coś takiego) i akustycznej gitary Fendera. Czy jest jakiś model, na którym chciałbyś zagrać?Fender Stratocaster z 1997 roku.

Wolisz pracę w studio czy koncerty?Wybrałbym pracę w moim własnym studio, bo tam mam tyle czasu ile potrzebuję, mogę sobie przerwać żeby odpocząć, a potem zarejestrować idealne podejście (przynajmniej według mnie), ale czasem może to być nudne i frustrujące. Do-brą stroną grania na żywo jest fakt, że nie masz czasu znudzić się detalami. Kolejny plus to te krótkie chwile magii, kiedy wszystko wydaje się zgadzać i gdy czujesz, że zagrałeś znakomi-cie – ale to oczywiście może też przydarzyć się w studio.

Z jakim muzykiem chciałbyś zagrać małe jam session?Jest wielu muzyków, z którymi chciałbym za-grać, ale prawdopodobnie więcej bym wtedy stał i słuchał niż sam grał, ale jeśli już mam wymieniać: Gavin Harrison (Porcupine Tree),

Reine Fiske (Landberk), w sumie większość członków Landberk, Anglagard, Anekdoten i Sigur Ros.

Czy zajmujesz się komponowaniem mu-zyki?Tak, skomponowałem wiele utworów Norda-gust, choć niektóre wspólnie z innymi członka-mi zespołu. Ale pisałem też wiele innych rzeczy: metal, rzeczy w stylu singer/songwriter, ambit-ne, ale przede wszystkim symfoniczny, atmos-feryczny czy progresywny rock (często z wpły-wami muzyki klasycznej i folkowej).

Czy jest jakiś utwór, w którym zagrałeś,z którego jesteś szczególnie dumny?Gdybym miał wybrać którąś z moich kompozy-cji, to byłoby to „Elegy” albo może „In The Mist Of Morning”. Ale jeśli chodzi o partie gitary, to nie jestem z czegoś wyjątkowo dumny, bo nie skupiam się na grze aż tak bardzo. Gram te par-tie tak jak sądzę że powinny brzmieć. Troszecz-kę dumy odczuwam z niektórych fragmentów „Forcing” i „Make me believe”, może też z głów-nych riffów w „Mysterious Ways” (ale może któregoś dnia moje gitarowe ego się zwiększy i stworzę jakąś emocjonalną gitarową muzykę na granicy moich możliwości wykonawczych).

Czy umiesz grać na innych instrumen-tach?Tak. Zawsze powtarzam, że za rzadko gram na innych instrumentach, które potrafię obsługi-wać, jak różne rodzaje keyboardów, kantele, dulcimer, flet poprzeczny, mandolina i wiele innych, których większość z czytelników nie określiłaby mianem instrumentów.

Czy masz jakieś hobby nie związane z mu- zyką?Książki, filozofia mitologia, historia (o tyle, o ile może mieć związek z muzyką, często używam jej w tekstach, konceptach itp.). Inżynieria dźwię-ku (ale ona chyba ma związek z muzyką), foto-grafia, sztuki wizualne (które czasem też łączą się z muzyką, bo mogę użyć ich przy tworzeniu okładek, do zilustrowania muzyki itp.), spacery po lesie (ale to też wielka inspiracja do tworze-nia muzyki) i czasem, ale nieczęsto: wędkar-stwo i narciarstwo.

Page 14: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

14 biuletyn podProgowy

Już dawno doszedłem do wniosku, że wszelkie tego typu rankingi są subiektywnym punktem widzenia autora, nie ma więc żadnych podstaw aby i tą „złotą dwudziestkę” traktować inaczej. Tym bardziej, że „dwudziestka” będzie liczyła minimum 25 pozycji,

a być może więcej… Włoski rock progresywny był ewene-mentem na światowej scenie rockowej, doczekał się uznania krytyki i publiczności, ma wiernych wielbicieli (ale i wrogów również…) na całym świecie. Było to tak unikalne i rozpozna-walne zjawisko, że doczekało się klasyfikacji jako oddzielny podgatunek w świecie rocka. Jednak chyba tylko w Japonii należycie doceniono jego wpływ na rozwój gatunku na świe-cie. Powstało tam nawet kilka wydawnictw zajmujących się promocją wyłącznie starej, włoskiej muzyki (seria Italiano Progresivo, albo Italian Rock). Od lat jestem wielbicielem włoszczyzny, a jako kolekcjoner – posiadam w swoich zbio-rach ogromną większość płyt i zespołów zaliczanych do kano-nu włoskiego rocka progresywnego. Do niektórych jednak nie

dotarłem, pomimo prawie 15-letnich polowań na wszystkich kontynentach. Nawet dziś, w dobie Internetu, zdobycie nie-których pozycji graniczy z cudem. Ale ponieważ sieci zostały zarzucone więc wcześniej czy później coś w nie wpadnie… Zacznijmy od określenia ram czasowych. Cały ten okres określany jest jako Złota Era. Obejmuje lata 1970 – 1979. Lata1970-1974 – to Złoty Wiek, 1975-1979 to Era Zmierzchu. Cudowne płyty psychodeliczne z lat 1964-1969 określa się jako powstałe w Pierwszym Czasie… Myślę, że wszystko co najlepsze we włoskim rocku progresywnym powstało w Złotej Erze, choć i po tym okresie ukazało się wiele wartościowych pozycji, jednak rangą i innowacyjnością nie są już w stanie dorównać poprzedniczkom, aczkolwiek słucha się ich wybor-nie… Zestaw, który zaproponuję, przedstawię w formie alfa-betycznej, bo nie umiem określić jednoznacznie która z tych płyt jest najlepsza a która jedynie 5-ta lub 20-ta. (może jakieś głosowanie…?)

autor: Aleksander Król

Banco Del Mutuo SoccorsoDarwin (1972)

Druga wspaniałość, powszechnie uważana za największe dokonanie Banco. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/content/view/1315/50/

Banco Del Mutuo SoccorsoIo Sono Nato Libero (1973)

Trzecia odsłona wielkiej Trylogii Banco. Genialna. Recenzja: http://www.progrock.org.pl/

content/view/1316/50/

AlphataurusAlphataurus (1973)

Potężne brzmienie klawiszy (zarówno hammon-dy jak i syntezatory), świetna gitara, pokręcone rytmy. Czyż nie za to kochamy rock progresyw-ny? Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

content/view/1313/50/

Banco Del Mutuo SoccorsoBanco Del Mutuo Soccorso (1972)

Genialny debiut! Jedna z najlepszych płyt w historii gatunku… Pierwsza z Wielkiej Trylogii Banco. Trylogii, która wstrząsnęła światem…

Page 15: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

15biuletyn podProgowy

Campo di MarteCampo di Marte (1973)

Cudowna płyta. Hammondy, melotron i gitaro-we szaleństwo. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

content/view/4487/50/

De De LindIo non so da dove vengo e non so dove (1973)Jedyny, ale za to doskonały album, z fletem w roli głównej. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

content/view/4489/50/

Biglietto Per L’IfernoBiglietto Per L’Iferno (1974)

Jedna z najlepszych progresywnych płyt, kapitalne gitarowe, typowo włoskie granie.

Edgar Allan PoeGenerazzioni (1974)

Coś pomiędzy ELP , PFM i Yes. Kapitalna, mało znana, zapomniana, doskonała płyta.

GarybaldiAstrolabio (1973)

Tylko dwa dwudziestominytowe utwory. Wspaniałe.

Il Baletto di BronzoYs (1972)

Absolutny klasyk gatunku, wspaniałe klawisze. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

content/view/1365/50/

Il Rovescio Della MedagiaContaminazione (1973)

Trzecia płyta. Znakomita. Motywem przewod-nim jest twórczość Jana Sebastiana Bacha. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

content/view/1361/50/

Le OrmeCollage (1971)

Druga w dyskografii, pierwsza z WIELKICH płyt Le Orme. Doskonała.Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

content/view/6320/50/

Le OrmeUomo di Pezza (1972)

Trzecia, rewelacyjna płyta Le Orme. I chyba najlepszy rocznik…

Le OrmeFelona e Sorona (1973)

Czwarta płyta, przez wielu uważana za najwięk-sze dzieło Le Orme. I jedno z trzech najlepszych we Włoszech. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

content/view/4116/50/

Le OrmeContrappunti (1974)

Chyba najdojrzalsza płyta Le Orme. Piękne, ponadczasowe granie.Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

content/view/4090/50/

Museo RosenbachZarathustra (1973)

Cudowna płyta. Gdybym musiał wybrać tą jedy-ną to byłaby jedną z głównych kandydatek. Re-cenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/content/

view/1343/50/

New TrollsConcerto Grosso (1971)

Cudowne połączenie klasyki z hard rockiem I balladą, jedna z pierwszych płyt gatunku. Pięk-na.Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/con-

tent/view/1428/50/

Nuova IdeaClowns (1973)

To może być zaskoczenie dla niektórych miło-śników włoszczyzny, ale ponieważ ustaliliśmy że tego typu rankingi są subiektywne – trzymamy się tej wersji.Świetna płyta. Zaczyna się od cytatu z Atom He-art Mother i tak też się kończy. A po środku gi-tarowe, hard-rockowo-progresywne szaleństwo

OsannaPalepoli (1972)

Świetna płyta, uważana przez wielu za najwięk-sze osiągnięcie grupy.

PlanetariumInfinity (1971)

Instrumentalna, bardzo piękna i niby-filmowa muzyka. Organy, fortepian, flet, gitara klasyczna (czasem elektryczna), melotron, odgłosy burzy – taaakie klimaty... Niesamowicie atmosferyczna płyta.

Page 16: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

16 biuletyn podProgowy

PFMPer un Amico (1972)

Doskonały, debiutancki album najpopularniej-szej, włoskiej, progresywnej formacji grającej w stylistyce wczesnego Genesis z domieszką kla-sycznego King Crimson i ELP.

PFMStoria di un Minuto (1972)

Doskonały, drugi album - wydany tylko we Wło-szech

PFMPhotos of Ghosts (1973)

Chyba najbardziej znana płyta PFM. Fantastyczna.

SemiramisDedicato a Frazz (1972)

Genialna płyta, która ukazała się trochę „przez przypadek”, a nagrało ją kilku 17-latków. Niesa-mowite.Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

content/view/1363/50/

The TripCaronte (1971)

„Tak mogłoby brzmieć Deep Purple gdyby to John Lord zdominował grupę…”Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

content/view/1355/50/

Uff, ciężko było… A jest jeszcze ciężej bo brakło miejsca na kilka naprawdę świetnych płyt. Wy-myśliłem więc listę dodatkową, obejmującą jeszcze płyty, które są równie dobre jak każda z listy głównej, ale ponieważ w „Złotej Dwudziestce” już upchałem 25 tytułów.Oddzielnie przedstawiamy Złotą Dziesiątkę włoskiego Jazz-rocka, który również był na światowym poziomie, a niestety w Pol-sce jest nadal słabo znany.A oto lista rezerwowa. Uważam że każda z tych płyt mogła by zastąpić każdą z listy głównej.

The TripAtlantide (1972)

Kapitalne, nieco emersonowskie granie, ale z większą wyobraźnią.Recenzja płyty: http://www.progrock.

org.pl/content/view/1354/50/

MaxophoneMaxophone (1975)

Piękna, bajeczna płyta.

SamadhiSamadhi (1974)

Kapitalny progress z elementami ballady i jazzu. Świetna produkcja.

Quella Vecchia LocandaQuella Vecchia Locanda (1972)

Cudowne mellotrony, hammondy i flety. Świetna gitara i kapitalna sekcja.Recenzja płyty: http://www.

progrock.org.pl/content/

view/1401/50/

DaltonRiflessioni: idea D’infinito (1973)

Sensacyjnie świetna mieszanka hard rocka, proga, symfoniki , psychodeliki i folku.Recenzja płyty: http://www.

progrock.org.pl/content/

view/7193/50/

CelestePrincipe di un Giorno (1976)

Skrzypce, gitara, klawesyn, ksylofon, melotron , saksofon i bajeczny flet. Piękno zaklęte w te dźwięki jest wręcz porażające. Recenzja płyty: http://

www.progrock.org.pl/content/

view/1364/50/

DeliriumLo scemo e il Villagio (1972)

Cudowne połączenie stylistyki Jethro Tull i VDGG, folku i proga. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

content/view/7302/50/

ProcessionFrontiera (1972)

Rewelacyjny album łączący hard rock z klasycznym progiem. Momentami wręcz powalający.

MetamorfosiInferno

Bajeczna płyta. Coś pomiędzy starym Genesis a Emersonem, albo Banco.

FleaTopi o uomini (1972)

Kapitalne granie, typowo włoskie, progresywno-rockowe.

Page 17: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

17biuletyn podProgowy

Lata 70e na Półwyspie Apenińskim to nie tylko specyficzny przepis na rock symfo-niczny takich firm jak Premiata Forneria Marconi, czy Banco Del Mutuo Soccorso, ale także ogromna pula zespołów ob-

serwujących główny nurt rocka progresywnego ze sporego dystansu. Wśród niej znaleźć można po-kaźną liczbę grup jazz rockowych.

Jaki był w latach 70ych włoski jazz-rock? W więk-szości bardzo podobny do dojrzałego, jazzowo, funkowo, progresywnego fusion prezentowanego w tamtych czasach przez niezliczoną ilość twórców

na całym świecie. Niewiele było we Włoszech jazz--rocka absolutnie unikatowego. Większość tam-tejszych kapel podążała szlakami wytyczonymi już przez innych, co jednak zupełnie nie przeszkadzało im w nagrywaniu płyt na bardzo wysokim pozio-mie.

Poniżej chciałbym zaprezentować dziesięć albu-mów, które moim zdaniem mogą zachwycić, albo przynajmniej zainteresować każdego, komu styli-styka fusion jest choć trochę bliska.

autor: Bartosz Michalewski

Page 18: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

18 biuletyn podProgowy

Agorà2 (1976)

To bez dwóch zdań jedno z najlepszych jazz--rockowych dokonań zespołów włoskich. Niby jest tutaj dokładnie to, co na każdym albumie z takiej stylistyki, jednakże przy dokładniejszym zapoznaniu się z Dwójką nie trudno dosłuchać się inspiracji francuskim zeuhlem, szczególnie na poziomie rytmicznym. Sprawia to, że muzyka Agory bywa mroczna i transowa, tym niemniej jest znacznie bardziej przystępna aniżeli twór-czość Magmy.

AreaArbeit Macht Frei (1973)

Mediolańska Area to niewątpliwie najwybitniej-szy przedstawiciel włoskiego jazz-rocka. Prezen-towana przez nich muzyka przesycona jest du-chem awangardy, radykalizmem free jazzu oraz inspiracjami bliskowschodnimi. Debiutancka Arbeit Macht Frei to najbardziej wyważona pły-ta, jaką zespół nagrał w latach 70ych, ale i tak, choć genialna, jest to muzyka raczej dla osób po-szukujących wyzwań.

Arti & MestieriTilt (1974)

Muzyka zespołu Mahavishnu Orchestra wywarła przemożny wpływ na niezliczoną ilość artystów. Jednymi z nich byli muzycy Turyńskiego Arti E Mestieri. Ich debiutancki album Tilt to moc-ny, bardzo Mahawiśniowy jazz-rock, przy czym głęboko zakorzeniony we Włoskim progresie. Nieskrępowana energia i nieustające napięcie zderza się tutaj ze specyficzną dla Włochów me-lodyjnością, czy nawet sielskością.

BauhausStairway to Escher (2003)

Grupa Bauhaus (proszę nie mylić z brytyjską legendą gothic rockową) chociaż swój jedy-ny album nagrała w zasadzie już w roku 74, to niestety udało im się go wydać dopiero 30 lat później. Stairway to Escher to rasowe, w pełni instrumentalne fusion z niezwykle ciekawą, bar-dzo kanciastą grą gitary, która, co prawda, zdaje się być jedynym naprawdę oryginalnym elemen-tem tej muzyki, jednakże poziom wydawnictwa jest tak dobry, że słuchacz szybko zapomina o jej wtórności.

Bella BandBella Band (1978)

Krótka, niewiele ponad półgodzinna dawka dość typowego dla drugiej połowy lat 70ych funkują-cego fusion. Chociaż zespół na swym jedynym albumie Ameryki nie odkrywa, to jednak ich granie jest na tyle wysokiej próby, że fani jazz--rocka powinni być zadowoleni. W końcu, nie każdy album musi zaskakiwać, żeby dobrze się go słuchało.

DedalusDedalus (1973)

Niezwykłe połączenie fusion i awangardy. Zespół z odwagą spogląda w stronę muzycznego ekspe-rymentu, dbając jednocześnie o zachowanie for-my głównonurtowego fusion. Ta dwoistość spra-wia, że w muzyce Dedalusa słychać niesamowitą przestrzeń, w której zatopione są fascynujące, jazz-rockowe pasaże instrumentalne. Niezwy-kłą zaletą tego albumu jest to, że chociaż fanom awangardy nie wyda się on nazbyt stereotypowy, to jednak zwolennicy nieco prostszej muzyki nie powinni słuchając go czuć się zagubieni.

EtnaEtna (1975)

Za sprawą wielokrotnych zmian zarówno składu jak i nazwy zespół Etna pozostał tworem dość efemerycznym. Wielka szkoda, bo ich jedyny album jest w stanie zaciekawić najbardziej wy-brednych słuchaczy. I chociaż prezentowana przez nich wersja jazz-rocka to w gruncie rzeczy wypadkowa stylów i pomysłów głównych świa-towych twórców tego gatunku, to jednak Etna porywa już od momentu wybuchu i nie nudzi się przez ponad 40 minut erupcji.

Napoli CentraleNapoli Centrale (1975)

Intrygująca pozycja z pogranicza jazzu i rocka progresywnego. Jak często w wypadku włoskie-go jazz-rocka bywa, niedostatki oryginalności skutecznie zasłania kapitalny groove i urokliwe brzmienie. I chociaż nikogo, kto ma jako takie pojęcie o tym, jak przedstawiało się fusion w po-łowie lat 70ych Napoli Centrale niczym nie za-skoczy, to jednak ta muzyka ma w sobie tyle ikry, że chce się do niej wracać.

New Trolls Atomic SystemTempi Dispari (1974)

Zapatrzenie się w jeden zespół na ogół nie popła-ca, ale są wyjątki. Jednym z nich jest koncertowy album Tempi Dispari jednego z wcieleń legen-darnej Genueńskiej grupy New Trolls. Stylisty-ka tej płyty to Soft Machine w czystej postaci i właściwie nic więcej. Tylko tak się jakoś złożyło, że włoscy kopiści znakomicie odtworzyli styl mi-strzów. I chociaż jakość nagrania jest taka sobie, a muzycy zaliczyli kilka wpadek, to jednak całość wypada zjawiskowo i każdego fana Maszyny może tylko zachwycać.

Perigeo Genealogia (1974)

Grupa Perigeo jest wizytówką włoskiego fusion naprawdę nie bez powodu. Pierwsza połowa lat 70ych to w ich wykonaniu 4 fantastyczne albumy studyjne plus świetna koncertówka z Montreux. Genealogia to ich trzecia i prawdopodobnie najlepsza płyta. Stylistycznie zbliżona nieco do Oregon, ale bardziej od niego dynamiczna, spra-wiająca często wrażenie niemalże pierwowzoru Brand X. Gdyby zespół ten pochodził ze Stanów, czy Wielkiej Brytanii były punktem odniesienia dla całego nurtu fusion. Tak się niestety nie sta-ło, ale i tak dla włoskiego jazz-rocka jest to band absolutnie podstawowy.

Page 19: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

19biuletyn podProgowy

trastowaniu lekko przetworzonego śpiewu ze świetną, od razu pozo-stającą w głowie partią gitary. Ko-lejne Belief and Desire nie jest już tak zwarte - łączy szerokie, rozlew-ne solówki z motorycznymi zwrot-kami. Podoba mi się sposób, w jaki rozwija się GMF (Genetically Mo-dified Frankenfood) zmierzając do efektownej gitarowej kulminacji. Największe zaskoczenie fundu-ją panowie jednak w Kids on the Beach, gdzie zestawiono pogodną melodyjkę pod którą mogliby się podpisać The Rembrandts (brawa dla Rafała Szyjera za ubarwienie jej akustycznymi brzmieniami) z rif-fowaniem ze szkoły Roberta Frip-pa. Skrócona wersja Terrorist jako obliczona na odzew w radiowych notowaniach sprawdziła się nie-źle - utwór zawędrował na szczyt listy przebojów Radia Olsztyn. Pod względem kompozytorskim i in-strumentalnym jest dobrze, miej-scami wręcz świetnie, jest jednak jeden element zaniżający średnią i

to element istotny - wokal. Michał d’Obyrn nie dysponuje wielką ska-lą głosu. Nie byłoby to jakimś wiel-kim mankamentem gdyby masko-wał ten fakt bardziej zróżnicowaną interpretacją. Tak jednak nie jest. Jego śpiew brzmi podobnie nawet w momentach gdy tekst dyktuje silniejszą ekspresję. Weźmy utwór tytułowy. Dear terrorist, my bro-ther, I admire you keep cool in the baptism of fire. Are you really brave man, my brother? - te moc-ne słowa są przez wokalistę wręcz podśpiewywane, choć powinny być wykrzyczane z pasją. Mimo to na pytanie czy warto czekać na peł-nowymiarową płytę Tom Sawyer odpowiem: jak najbardziej! Czy to czysty progres? Nie do końca, choć art rockowe ciągotki są w ich twór-czości wyraźne. Ważne, że zespół potrafił przekuć swoje fascynacje w naprawdę udane utwory. Punk-towej oceny za mini album jak zwykle nie wystawiam.

Paweł Tryba

album, gdzie penetrował rejony fusion. Panowie są jedynymi stały-mi członkami, ale uzupełniają ich trójmiejscy sidemani o wyrobionej renomie. Jaką muzykę zapropono-wał taki team na swoim pierwszym mini albumie? Pewną wskazówką może być już nazwa zespołu. Trud-no zaprzeczyć - sporo w muzyce sopocko-olsztyńskiego duetu od-niesień do Rush z ich melodyjny-mi na swój szorstki, hardrockowy sposób zagrywkami gitary i nie zawsze spodziewanymi zakrętami melodii. Mógłbym też porównać Tom Sawyer do pewnego rodzi-mego zespołu, który bardzo cenię - Acute Mind. Cztery kompozycje wypełniające EPkę (pod numerem piątym znajduje się radiowa edy-cja utworu tytułowego) to w sam raz by ocenić potencjał grupy. A ten jest spory. Terrorist (Are You A Hero?) to naprawdę przebojowy kawałek, ale bez żadnego ucieka-nia w pop - żywy rockowy numer którego refren opiera się na skon-

Tom SawyerTerrorist (2011)

Formację Tom Sawyer założyli ludzie, których nie można podej-rzewać o dyletanctwo. Wokalista, klawiszowiec i basista w jednej osobie, Michał d’Obyrn jest dzien-nikarzem Radia Olsztyn, czyli dostęp do wszelakiej muzyki ma szeroki. Gitarzysta Artur Dyro ma już na koncie własny solowy

Co to za recenzent, który zabiera się do pisania recenzji albumu po jednym przesłuchaniu? Tak właśnie pomyślałem, zapętlając jednocześnie Passion w odtwarzaczu. Bardzo niecierpliwie cze-kałem na ten album, a bilety na kwietniowy koncert kupiłem już

w październiku ubiegłego roku. Tak, można powiedzieć, że jestem fanem i że mam do tej grupy wielki sentyment. To jednak nie zmienia faktu, że potrafię obiektywnie oceniać ich albumy. Jeśli kogoś interesuje, co tkwiło we mnie po tym pierwszym odsłuchu, to... Hmm, to samo co w przypadku Pure. Wysłałem bliskiej osobie esemesa: ”Raczej słabo, ale jeden kawa-łek rozpieprza”. Wtedy to był Freak Show, dzisiaj This Green And Ple-asant Land. Po kolejnych odsłuchach (pięciu, sześciu...) krążek zyskuje. Dlatego właśnie nie należy się zrażać w razie gdyby ten pierwszy raz nie okazał się zbytnio udany.Zaczyna się dość nietypowo jak na Pendragon, ponieważ słyszymy zlo-opowaną perkusję elektroniczną, do której po chwili dołącza wokal i gita-ra Nicka, abyśmy przypomnieli sobie czego słuchamy. Tytułowy kawałek daje jasno do zrozumienia, że chłopaki bardzo cieszą się z poprzedniej płyty i chyba mają zamiar iść w kierunku wyznaczonym właśnie na niej. Dużo przesterowanych wokali, dość nietypowe syntezatory, wręcz meta-lowa ciężkość bębnów, w pewnym momencie spotkamy się nawet z czymś w rodzaju growlingu. Ok, ja naprawdę to lubię, ale przecież Pendragon zawsze sprawiał, że odpływałem przy pięknych melodiach i bajkowych opowieściach, lekkości brzmienia. Teraz to zespół niemal progmetalowy i już całkowicie inaczej się tego słucha. W dużym stopniu przyczynił się do tego nowy perkusista Scott Higham, którego pierwszy raz miałem okazję zobaczyć z zespołem przy okazji katowickiego koncertu w 2008 roku.Następny numerek na płycie to Empathy, trwający ponad 11 minut i posiadający świetny symfoniczny finał utwór. Wyszedłem na chwilę na papierosa, a kiedy wróciłem wydawało mi się, że leci Eraserhead z po-przedniej płyty. Kilka momentów jest wręcz wyciętych z niego żywcem.

Później już robi się nietypowo za sprawą fajnych efektów gitarowych, chyba pierwszy raz przez Nicka używanych. Naprawdę bardzo dobry kawałek. Feeding Frenzy zaczyna się odrobinę orientalnie, za sprawą wstawek wokalnych, na podobieństwo tych z Believe, aby za chwilę ude-rzyć riffem, który mi osobiście kojarzy się z The Offspring - takie jaja. Potem kilka motywów zapożyczonych od Rammstein`a lub Fear Factory (soundtrack do pierwszej części Mortal Kombat), abym znów nie wie-dział gdzie jestem. Wiem, że Nick Barrett przyznawał się do przeróżnych inspiracji muzycznych (Akon!), ale nie sądziłem, że da tego świadectwo tak szybko i to na płytach Pendragon. Tak proszę państwa. Dużo się po-zmieniało. Cukier jest dwa razy droższy, ale oni zaskoczyli mnie w tym roku jeszcze bardziej. Nie chcę wydawać w tym momencie werdyktu, czy jest to pozytywne zaskoczenie. This Green And Pleasant Land uspokoił mnie. To przecież przez ten właśnie klimat pokochałem muzykę Pendra-gon. To właśnie ten numer powinien być tytułowym ponieważ właśnie on emanuje największymi pokładami emocji, pasji. To stary dobry Nick i reszta, lecz nie pozbawieni czegoś nowego. Najbardziej wyróżniającą rzeczą jest tu zastosowanie pociętego zmodyfikowanego wokalu. Zabieg ten jest przede wszystkim szeroko stosowany przez beatmakerów (pro-ducentów hiphopowych) z tej ambitniejszej szkoły (polecam nowy album CunninLynguists - Oneirology; rap nie musi być prostacki i płytki). To jodłowanie z końcówki można by sobie podarować. It’s Just A Matter Of Not Getting Caught. Numer piąty. W tej chwili mogę stwierdzić, że jest to najnudniejszy moment na płycie. Przyjemny bo przyjemny, ale zupeł-nie niewciągający i trochę bezpłciowy. Taki zapychacz. Skara Brae jest o wiele lepszy. Coś się dzieje. Zmiany tempa, charakterystyczne brzmienie Fendera, po raz kolejny lekko industrialne naleciałości, ciekawy refren. Solidny kawałek. Jedna rzecz w płytach Pendragon pozostała niezmien-na - ostatni utwór na płycie zawsze jest tym najsubtelniej, najdelikatniej brzmiącym elementem zamykającym kolejne dzieło. Zazwyczaj z całkowi-cie akustycznym, sennym, prawie onirycznym duchem. Your Black Heart takim właśnie tworem jest. Do minuty mniej więcej trzeciej. Później przez chwilę ciężko oprzeć się wrażeniu, że płynie któryś album Floydów. Prze-piękny kawałek, z przepiękną, finalną gitarową solówką.Album się kończy, a we mnie rodzi się pytanie: dlaczego, do cholery, tak mało uświadczyłem pasji podczas słuchania? Może z czasem ta muzyka bardziej do mnie dotrze? Może wystarczy dać jej trochę we mnie dojrzeć? Niewątpliwie jest to dobry album, mimo tych wszystkich dziwnych po-szukiwań, które wydają mi się trochę nienaturalne, mimo nierówności i lekkiego rozczarowania całością. Jeśli Pure w moich uszach zasłużył na czwórkę w skali 1-5, to najnowszy album uplasuje się mniej więcej w tym samym miejscu, może o pół oczka niżej. To mało, jeśli biorę pod uwagę, że to przecież jeden z moich ulubionych zespołów i że po ostatnim ich wy-czynie miałem ochotę na coś klasycznie pendragonowego. Istnieje jednak duże prawdopodobieństwo, że za jakiś czas Passion zasłuży na więcej. Może nawet to będzie już jutro i dojdę przy tym do wniosku, że kolejną recenzję znów pisałem zbyt pochopnie.

Bartek Chocholski

PendragonPassion (2011)

Nick Barrettvocals, guitars keyboards & key-

board programmingPeter Gee

bassClive Nolan

keyboards & backing vocalsScott Higham

drums & backing vocals

Passion (5:27)Empathy (11:20)

Feeding Frenzy (5:47)This Green And Pleasant Land

(13:13)It’s Just A Matter Of Not Getting

Caught (4:41)Skara Brae (7:31)

Your Black Heart (6:46)

Czas: 54:45

Page 20: Biuletyn podProgowy maj 2011

pobierzpobierzpobierz

Darmochautwory i albumy warte zain-teresowania, które artyści udostępniają nieodpłatnie w sieci

1. Angielski psychodeliczny zespół Band Of Rain ma

na koncie trzy longplaye, ale oferuje też na swojej stronie za darmo szereg nagrań rozpro-szonych.

2. Afforested to brytyj-ski duet operujący w

rejonach progresywnego folku. Ich EPka Wolf’s Heads And Woodlanders jest dostępna do bezpłatnego pobrania.

3.Amerykańscy postme-talowcy Pax Cecilia

udostępniają do ściągnięcia swój album Blessed Are The Bonds.

maj 2011

20 biuletyn podProgowy

niczny i zbadam sobie EEG przed i po przesłuchaniu albumu.Od razu zastrzeżenie - żeby usły-szeć wszystko, co dzieje się na Audio Guide..., trzeba jej słuchać głośno i na dobrym sprzęcie. Wie-lopłaszczyznowość kompozycji (głównie dzięki inwencji Reilly’e-go) i mnogość smaczków czynią z nowej propozycji Jolly muzykę do uważnego wsłuchiwania się. Zmia-ny estetyki następują kilkakrotnie w trakcie utworów. Fajne rocko-we piosenki zostają przełamane wstawkami z kompletnie różnych bajek: ponurym riffowaniem któ-rego nie powstydziłby się szanu-jący się zespół doomowy (Where Everything’s Perfect), solówką o jak najbardziej Gilmourowskiej proweniencji (Storytime) czy am-bientem jak z lat świetności ber-lińskiej elektroniki (końcówka Still A Dream). Co istotne - na drugim longu Jolly wreszcie dorobili się utworu-wizytówki, który każdy zespół mieć powinien choć jeden. Joy jest niesamowicie chwytliwe, sam nie wiem kiedy zacząłem ten stosunkowo mocny przecież kawa-łek nucić przy pracach domowych. Nie jest to kompozycja zaprojekto-wana na przebój, ale ma wszystkie jego atrybuty. Jest też urozmaice-nie stylu w postaci swingującego, luzackiego Pretty Darlin’. A wień-czące całość Dorothy’s Lament (programowego komunikatu In-termission nie liczę) to delikatny, zwiewny dream pop - zapachniało Islandią.Amerykanie nie są jakimiś wiel-kimi reformatorami. Ot, znaleźli swoją niszę i ją eksplorują. I bar-dzo dobrze, bo to co zespół tworzy jest gustowne, przemyślane i ma szansę trafić do szerokiego grona odbiorców. W ich przypadku rów-nie dobrze możemy mówić o ma-instreamowym rocku z progresyw-nym odchyleniem co o progresie z odchyleniem na mainstream. Stoją okrakiem między dwoma stylami, ale nie mam zamiaru się o to obra-żać. Mam za to zamiar dać 4,5/5. Tak trzymać! Kiedy wyjdzie Audio Guide To Happiness (Part 2)?

Paweł Tryba

BlackfieldWelcome To My DNA (2011, album studyjny)

Ta płyta pojawiła się dość niepo-dziewanie. Krążyły newsy, że pan Wilson się sposobi, ale do nagrania

albumu solowego, a tu proszę, po-jawił się kolejny album sygnowa-ny nazwą Blackfield. Choć nie do końca jestem pewien, czy słusznie. Wszystkie nagrania na płytę, poza Waving, skomponował bowiem Aviv Geffen, a rola pana Stefana ograniczyła się do pośpiewania, pogrania i udziału w produkcji całości. W gruncie rzeczy bardziej fair byłoby wydanie tego albumu jako solowego dzieła pana Aviva, z gościnnym udziałem Stevena Wil-sona, zwłaszcza że, jak mi się wy-daje, przejęcie niemal całkowitej odpowiedzialności za nowy reper-tuar Blackfield przez pana Geffena nie wyszło Welcome to My DNA na dobre.

Niejednokrotnie już deklarowa-łem, że jestem fanem Stevena Wilsona i że mam specjalna pó-łeczkę poświęconą wszystkim jego projektom muzycznym, nic więc dziwnego, że posłuchanie nowej płyty Blackfield sprawiło mi przy-jemność. Nie mogę jednak nie dostrzec, że omawiany album jest dość, nie bójmy się tego słowa, nudnawy. Wszystkie piosenki są, jak to się mówi, na jedno kopyto: melodyjnie, melancholijnie, łagod-nie. Mdło wręcz. Poprzednie płyty Blackfield to było coś ożywczego, prog rock skrzyżowany z pop roc-kiem. Na Welcome to My DNA mamy już wyraźny dryf w stronę popu. Niestety.Powtórzę raz jeszcze: słucha się tego bardzo przyjemnie. Problem jest taki, że po wybrzmieniu ostat-niej nuty niewiele się pamięta. Po dłuższym zastanowieniu można przypomnieć sobie urokliwą partię gitary i charakterystyczny śpiew Stevena Wilsona w Glass House, dobitny w warstwie tekstowej Go to Hell (ale tylko tekstowej, nieste-ty), ładną partię gitary akustycznej w Waving i w Far Away, liryczne solo fortepianu i nieco ostrzej-sze smyczki w moim ulubionym nagraniu z tej płyty: Dissolving With the Night. Broni się też Blo-od, dzięki odrobinie folkowych brzmień i zadziorniejszej gitarze,

i może jeszcze Oxygen, z uwagi na zabójczo melodyjny refren. Można też zwrócić uwagę na ciekawie bu-dowane napięcie (a raczej napiątko :-)) w DNA, choć to daleki krewny End of the World z płyty Blackfield II.Są więc na Welcome to My DNA ładne momenty. Ale, co ciekawe, album ten traci, gdy słucha się go w całości. Jakże wyraźne staje się wtedy, że wszystkie nagrania są zanurzone w tej samej lukrowanej, smyczkowo-chórkowej polewie. W okolicach połowy płyty słuchacz ła-pie się też na tym, że duet zaczyna powtarzać kompozycyjne rozwią-zania. Dobrze, że całość trwa tylko niespełna 40 minut, dłuższa płyta mogłaby być trudna do strawienia. Zastrzegam: nie mam nic prze-ciwko pop rockowej dekadencji, w której celuje pan Aviv. Nawet jednak jego anglojęzyczny solowy album był bardziej różnorodny. I zaskakujący. Główną słabością płyty Welcome to My DNA jest na-tomiast jej przewidywalność.I jak tu ocenić taki album? Jako fan Stevena Wilsona serce mam rozdarte. Lubię śpiew pana Ste-fana i brzdęki jego gitary. Zawsze z przyjemnością ich posłucham, więc i po Welcome... pewnie będę sięgał. Jednak następnym razem lepiej będzie bardziej zrównowa-żyć wkład kompozytorski i zróż-nicować zawartość albumu, tak jak to było na dwóch pierwszych blackfieldowych płytach. Welcome to My DNA, niestety, odstaje od nich poziomem. Szkoda.Ocena: 3,5/5

Michał Jurek

Blue DownBlue Down

Kilka dni temu otrzymałem prze-syłkę z płytą jakiejś włoskiej kapeli, którą miałem zrecenzować. Współ-czesny rock nieczęsto wzbudza we mnie przyjazne uczucia, więc pukanie listonosza nie specjalnie

JollyThe Audio Guide To Happiness (Part I) (2011)

Mniej więcej dwa lata temu wpadł mi w ręce debiut zespołu Jol-ly - Forty Six Minutes Twelve Seconds Of Music. Fajna płytka, obiecująca coś więcej w przyszło-ści. To właśnie jest owo coś więcej. Podobnie jak poprzednim razem amerykański kwartet nadał albu-mowi dziwaczny tytuł i nie wysilił się z okładką. Poza tym jest w tym samym stylu co dawniej, tyle że lepiej.Znów mamy do czynienia z hybry-dą brzmień metalowych i delikat-niejszego rocka, nadal zdarzają się Amerykanom - i to często - wy-cieczki w rejony bardziej psycho-deliczne. Nadal świetną robotę wykonuje na swoich klawiszach Joe Reilly, którego partie, choć wtopione w całość, decydują o wyjątkowości stylu zespołu, do-pełniając brzmienie. Czasem są to tylko ledwie słyszalne muśnięcia elektroniki, kiedy indziej keyboard przejmuje główny temat. Wokali-sta-gitarzysta Anadale też dobrze się spisuje. Niektórzy porównują jego śpiew do Mike’a Pattona, mi kojarzy się raczej (zwłaszcza w bardziej ekspresyjnych partiach) z Janem Jamte ze szwedzkiej Kho-my. Gra Anadale na wieśle zdradza sporą erudycję, obeznanie z wie-loma stylistykami. Tyloma, że nie potrafię sobie wyobrazić jak mógł-by brzmieć jego solowy gitarowy krążek. Audio Guide... ma ambicje do miana albumu koncepcyjnego. W trakcie trwania płyty kilkakrot-nie miły damski głos daje nam wskazówki jak się zrelaksować i osiągnąć szczęście. Oczywiście w uzyskaniu owego błogostanu mają nam pomóc obecne rzekomo w muzyce Jolly tony binauralne, czymkolwiek by one nie były (na 46:12 też sprzedawali podobną ściemę), ponoć korzystnie od-działujące na pracę mózgu. Chyba przeprowadzę eksperyment kli-

Page 21: Biuletyn podProgowy maj 2011

pobierzpobierz pobierz pobierz

4.Alec Vanthournout jest Holendrem i to słychać.

Takie delikatne neoprogreswyne dźwięki to domena mieszkańców Kraju Tulipanów. Ale tylko Alec wpadł na pomysł polaczenia ich z el-muzyką.

5.Zespół Luger stacjonuje w Hiszpanii, ale jako

główne źródła inspiracji podaje luminarzy krautrocka, jak Can czy Neu!. Muzycy udostępniają swój imienny debiut.

7.After The Rain, mini album depresyjnych na

Anatemiczną modłę panów z Sans Seraph dowodzi, że w Nashville gra się nie tylko country.

6.Rumuńska formacja Byron gra sympatyczny

neoprogres. Na licencji Creati-ve Commons udostępniają dwa swoje albumy.

maj 2011

21biuletyn podProgowy

mnie wzruszało… Skoro jednak obiecałem, to trudno – słowo się rzekło… Kocisko widząc że zmie-rzam w kierunku sprzętu natych-miast ruszyło w kierunku michy (łapówka za zwolnienie miejsca…), więc po krótkiej chwili mogłem spokojnie odpalić maszynerię.. Popłynęły pierwsze dzwięki. Przy-glądałem się okładce – Blue Dawn – tak się nazywa owa tajemnicza włoska grupa. Wytwórnia zacna – Black Widow, która kilka fajnych płyt już wypuściła, sugerowała że może być nieźle… Początek rzeczy-wiście niezły, fajne instrumentalne intro, potem ostre łojenie z żeń-skim wokalem, częste zmiany tem-pa, nieco sabbathowska gitara… Kolejny utwór, nieco wolniejszy, ale i bardziej monotonny. Spojrza-łem na skład – wokal, gitara, bas i perkusja. Mało. Z takim instru-mentarium trzeba być naprawdę dobrym i mieć świetne kompozy-cje żeby publika nie usnęła przy czwartym utworze… Jeszcze nie spałem , a kończył się utwór piąty więc nie było źle. To zdecydowanie nie „moja” muzyka więc nie będę się silił na mądre porównania – po-wiem krótko co mi się tu podoba a co nie. Podoba mi się gitara – lubię brzmienie GIBSONA, lubię mą-drze grających gitarzystów, (nie im szybciej – tym lepiej…) a Paolo tak właśnie gra. Podoba mi się sekcja – dobrze zgrani, bez fajerwerków , ale fajne zagrane. Podobają mi się kompozycje, ale nie podoba mi się sposób rejestracji. Zespół powstał jesienią 2009 roku w Genui w Ita-lii. Założycielami byli basista i Per-kusista, szybko dokooptowali wo-kalistkę i gitarzystę. Ta płyta jest ich debiutem, więc być może brak doświadczenia sprawił że w studio zgubili coś co jest chyba ważniejsze niż doskonałe opanowanie instru-mentów - zgubili emocje… Niby dzieje się tu bardzo dużo, bo są faj-ne połamane rytmy, są naprawdę niezłe kompozycje (np. znakomity dziewiąty That Pain), ale wszystko sprawia wrażenie nieco „odegra-nego” materiału, tak jakby zespół był już zmęczony jego ciągłym graniem. No i wokal…. Dla mnie zbyt schematyczny i monotonny.. Ale może jestem zbyt surowy. Cóż , stary już jestem, a mojej młodej przyjaciółce się podoba… Ich muzykę określiłbym jako gotyk z mocnymi wpływami klasyczne-go hard rocka z końca lat 70-tych. Jest jeszcze jedna rzecz bardzo charakterystyczna dla wszystkich włoskich kapel, zarówno tych współczesnych, jak i tych z lat 70-tych – muzyka znacznie zyskuje po

kolejnych przesłuchaniach. Blue Dawn przesłuchałemW już 5 razy – zaczyna mi się naprawdę podo-bać.

Aleksander Król

UlverWars Of The Roses (2011, album studyjny)

Muszę przyznać, że do nowej pły-ty Ulver zabierałem się jak pływak sprawdzający miejsce, gdzie ma za chwilę pływać. Badając brzeg, powoli zanurzałem się w wodzie po łydki, później po kolana po-dejrzliwie i powoli badałem za-wartość Wars of the Roses. Zespół przyzwyczaił mnie do tego, że jego twórczość ma ukryte dno, któ-re dopiero po dość długim czasie spędzonym przy albumie można odkryć i w sposób właściwy sobie przyswoić. Trochę czasu zajęło mi więc żeby zanurzyć się całym ciałem w ulverowskich wodach i swobodnie po nich pływać. Dopie-ro wtedy, po długim czasie badaw-czym, mogłem rozpocząć recenzję Wars of the Roses. Albumu, któ-rego nazwa pochodzi od wojny do-mowej w Anglii rozgrywanej w II połowie XV wieku zwaną w Polsce wojną dwóch róż.Już na samym początku zastana-wiająca wydaje się szata graficzna albumu. Niezwykle skromna kre-mowa okładka (musiałem spytać koleżanki jak określić ten kolor bo wiadomo, mężczyzna jest ślepy je-śli chodzi o niektóre kolory) z wy-rysowanym logo zespołu. Tak na-prawdę nigdy nie wiadomo jakiej muzycznej zawartości oczekiwać, za kryjącą się pod taką okładką al-bumie.Płyta rozpoczyna się bardzo dziw-nie. Po pierwszych sekundach utworu numer 1 (mówię całkiem szczerze) sprawdziłem czy włoży-łem właściwą płytę do odtwarza-cza. Na szczęście znana już linia wokalna która pojawiła się parę

sekund wcześniej utwierdziła mnie w przekonaniu, że to jednak Ulver. Swoisty szok jakie wywołały u mnie pierwsze sekundy February MMX pozostał i utrzymał się do końca czterominutowego utworu. Nor-wegowie niesamowicie mnie za-skoczyli i zaoferowali nam utwór, o którego autorstwo podejrzewał-bym bardziej Porcupine Tree niż muzyków wykwalifikowanych w zabieranie słuchaczy w obszary mroku, smutku i beznadziejności. Szybkie, rytmiczne tempo, żywio-łowość, polot. Nie tego po Ulver się spodziewałem mając w pamięci ostatnie dokonania zespołu. Po-wiem szczerze, że po początkowej niechęci do otwierającego krążek utworu naprawdę go polubiłem, chociaż od pozostałej części krążka w dość dużym stopniu muzycznie odbiega i się z nią nie spaja (ojej-ku już wypaplałem). Trzeba tutaj nadmienić, że na singiel ten utwór nadaje się znakomicie.Utworem numer dwa jest Norwe-gian Gothic. Nazwa wskazuje na to, że utwór może być poświęcony mrocznym, depresyjnym brzmie-niom... i tak jest w rzeczywistości. Mamy do czynienia ze zderzeniem ze ścianą. O ile February MMXX był naprawdę żwawy i całkiem sympatyczny, to Norwegian Go-thic rozwija się niezwykle ślama-zarnie, nie ma nic z lekkości po-przednika.

this is a history of pride and romance

Wokal po chwili zanika oddając miejsce grze skrzypiec, których każdy najmniejszy dźwięk odczu-wamy na własnej skórze. Tą eks-perymentalną grę Ulver prowadzi jeszcze przez dłuższą chwilę, kiedy to znowu głos zabiera Kristoffer Rygg. Utwór jakby przyśpiesza, ro-śnie natężenie pozostałych instru-mentów, którym w sukurs idą ze wszystkich stron dziwne odgłosy. Norwegian Gothic pozostawia nas w stanie zaciekawienia, zatrwoże-nia, a na pewno oczekiwania dal-szego ciągu zdarzeń.No i przyszła pora na Providen-ce. Utwór rozpoczyna piękne klawiszowe intro, ale prawdziwe uniesienie przynosi nam dopiero włączenie się do utworu niespo-dziewanego kobiecego głosu, który swą delikatnością i pięknem pod-nosi wartość utworu o parę pięter wzwyż. Tak dzieje się przez pierw-sze trzy minuty, kiedy to po bardzo sentymentalnej części wchodzimy w eksperymentalne, ambientowe rejony i zaczynamy szaloną podróż w najodleglejsze rejony naszego umysłu. To trzeba Ulverowi oddać:

w tworzeniu muzycznego klimatu i kreowania świata wyobraźni u słu-chacza jest prawdziwym mistrzem. Utwór trwa minut 8 i trzyma w na-pięciu od początku aż do samego końca. Ciekawym jest fakt, że taki sam tytuł nosił utwór zamykający debiutancki krążek Godspeed You Black Emperor. Kto wie czy to nie był zamierzony zabieg?Utworem numer 4 jest September IV, w którym to Ulver postanowił dać odrobinę odpocząć słucha-czowi. Kompozycja jest bardziej otwarta, bardziej przestrzenna, jest w niej więcej powietrza i nie tłamsi tak depresyjno-melancho-lijnym klimatem jak poprzednicy. To co po raz kolejny trzeba przy-znać muzykom to fakt, że potrafią wyśmienicie łączyć elementy mu-zycznej układanki tworząc niezwy-kle ciekawe, barwne kompozycje. Wystarczy na przykładzie Czwar-tego Września zaobserwować w jaki sposób podany utwór zaczyna się, a w jaki kończy (szalony elek-troniczno-psychodeliczny pościg), a nawet nie zauważamy kiedy następują te bądź co bądź karko-łomne, drastyczne przemiany sty-listyczne.Przechodząc do England fascy-naci poprzedniego krążka Ulver pt. Shadows of the Sun na pewno znajdą coś dla siebie. Utwór od początku do końca zaklęty jest w przejmującą, dramatyczną atmos-ferę cierpienia, bólu, rozpaczy i wewnętrznego zniewolenia. Bez wątpienia jest to jeden z lepszych, o ile nie najlepszy utwór na płycie. Powala na łopatki swoją drama-turgią, atmosferą i batem jakim ugadza słuchacza. Ujadanie psów, emocjonalny wokal, depresyjna gra instrumentów... utwór trwa tylko niecałe 4 minuty, ale nie daje o sobie zapomnieć.Jazdę bez trzymanki po padołach ludzkiej egzystencji kontynuuje Island. Co prawda takiego emocjo-nalnego pokładu jak poprzednik ze sobą nie niesie, ale swoje zadanie czyli wstrząs słuchaczem w zupeł-ności spełnia. Wyspa charaktery-zuje się powolnym tempem, który wspomaga nastrój tajemniczości i zagadkowości. Koszmaru koszma-ru tak w tym utworze śpiewa Rygg i coś w tym na pewno jest. W dru-giej połowy Island Ulver porusza trochę bardziej swoje eksperymen-talne zapędy. Słyszymy wiele na-prawdę dziwnych, czasem wydają-cych się może przeszkadzającymi, dźwięków.Wars of the Roses wieńczą naj-dłuższy, bo trwające niemal kwa-drans Kamienne Anioły. Utwór

Page 22: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

22 biuletyn podProgowy

zbudowany jest w ten sposób, że klawiszowemu tłu oraz wydobywa-jącym się ni stąd ni zowąd piekiel-nym dźwiękom towarzyszy recyta-cja tekstu utworu trwająca przez całe 15 minut. O ile poprzednie utwory w warstwie lirycznej były dość skromne, to Stone Angels odkupuje ten element z nawiąz-ką. Tekst utworu jest poematem napisanym przez znanego amery-kańskiego pisarza Keitha Waldro-pa. Tak naprawdę to właśnie ten utwór pokazuje prawdziwą siłę Ulver. Pomyślcie sami. Cały kwa-drans (ciągłego mówienia tylko czasem przerywanego), w której muzyka odgrywa tylko rolę od-ległego tła (w smaczki trzeba się naprawdę wsłuchać), który AB-SOLUTNIE się nie nudzi, a wcią-ga i totalnie nie pozwala od siebie odejść. Sam byłem wręcz zszoko-wany, kiedy to zastanowiłem się nad fenomenem Stone Angels. The worst death, worse than death, would be to die, leaving nothing unfinished.W ten oto właśnie sposób po nie-spełna 50 minutach kończy się najnowsza płyta Norwegów. Co zmieniło się w muzyce Ulver? Z pewnością płyta jest zdecydowanie bardziej lekka, otwarta, muzycznie przestrzenna niż Shadows of the Sun co absolutnie nie znaczy, że są to piosenki do tańca i na dysko-tekę. Porównując jednak dwa ko-lejne krążki zespołu to ten pierw-szy jest jednak bardziej mroczny, depresyjny i ciężki. Wars of the Roses w pewnym sensie przypo-mina mi trochę biały Lunatic Soul Mariusza Dudy z perspektywy mu-zycznego klimatu. Jednocześnie na interesującym nas krążku ze-spół bardziej zdecydowanie puścił wodzę fantazji dodając do swych utworów masę różnego rodzaju dźwięków, co wypadło niezwykle korzystnie. Nie okłamała nas też okładka płyty Norwegów: pozorna pustka ma obrazować muzyczną zwartość krążka, gdzie jak na stan-dardy Ulvera jest sporo miejsca na oddech i własne muzyczne inter-pretacje dzieła (bo nie ma co ukry-wać, że wystrój okładki ma jednak wpływ na to jak sobie wyobrażamy muzykę znajdującą się na każdym krążku i zawsze z podanym obra-zem ją w swej świadomości identy-fikujemy).Norwegowie w moim przekonaniu zrobili naprawdę fantastyczną ro-botę. Musze przyznać, że potrzebo-wałem naprawdę sporo czasu aby móc właściwie zrozumieć treść, przesłanie albumu oraz przyswoić i słysząc zrozumieć wszystkie ota-czające mnie podczas słuchania krążka dźwięki. Ulver jednak przy-zwyczaił nas do tego, że albumy które wydaje zawsze wypada ozna-czyć naklejką: muzyka wymaga-jąca. Bo właśnie wymagające jest Wars of the Roses. Wymagające dlatego, że trzeba spędzić napraw-dę sporo czasu nad tym krążkiem

aby go odkryć jego drugie dno, jego wnętrze i duszę.

Paweł Bogdan

FantomasSuspended Animation (2005)

Fantomas to generalnie rzecz ujmując bardzo interesujący projekt muzyczny. Co ciekawe jednak opnie o albumach grupy Mike’a Pattona należą najczęściej do dwóch możliwie najbardziej skrajnych grup. Jedne są niezwy-kle entuzjastyczne, inne przyno-szą miażdżącą krytykę. Przyczyna tego stanu leży również w tym, że Fantomas produkował albumy bardzo nierówne. Jedne tak jak np. Director’s Cut to bardzo faj-ne, ciekawie zaaranżowane wersje utworów ze starych filmów inne jak np. Delirium Cordia to zbiór interesujących dźwięków, które trudno jest jednak określić jako muzykę. Suspended Animation należy według mnie do trzeciej kategorii, która grupuje wszystkie pozostałe dokonania Fantomasa. Tę kategorię można określić jak hałas. Album składa się z 30 bar-dzo krótkich (zwykle nie dłuższych niż 1,5 minuty) „utworów”. Jest to mieszanka krzyków, szybkich szaleństw na bębnach, gitarowego hałasu i dźwięków z kreskówek dla dzieci. Myślę, że nawet dla osób lubiących eksperymenty w muzyce (krautrock, free jazz, zeuhl czy róż-ne odmiany szeroko pojętej awan-gardy) to co prezentuje Fantomas w Suspended Animation to zdecy-dowania zbyt dużo. W mojej opinii ten album zasługuje najwyżej na jedną gwiazdkę.

Krzysztof Pabis

Quella Vecchia LocandaIl Tempo Della Gioia (1974)

Il Tempo Della Gioia to album bę-dący typowym przedstawicielem włoskiego grania z lat siedemdzie-siątych. Jak dla mnie jest to płyta, która należy do pierwszej trójki włoskiego rocka progresywnego zaraz obok jedynego albumu Mu-seo Rosenbach i płyty Felona E Sorona grupy Le Orme. Widać, że

ukształtował się tu już styl zespo-łu i mniej widoczne są nawiązania do klasyków takich jak Jethro Tull czy Genesis. Płyta jest delikatna i spokojna, ale jednocześnie nadal obecne są ciekawe zmiany tempa i nastroju.

Album urzeka melodyką. Rozpo-czyna go delikatny, można wręcz powiedzieć rzewny utwór oparty głównie o delikatne brzmienie skrzypiec i instrumentów klawi-szowych. Drugi utwór przynosi odniesienia do muzyki barokowej. W tle pobrzmiewają partie chóru. Utwór trzeci to z kolei ciekawe zmiany nastroju i tempa począw-szy od delikatności idącej jednak w kierunku coraz większej drapież-ności. Un Giorno, un Amico cha-rakteryzują dynamiczne skrzypco-we szaleństwa i świetna gra na per-kusji oraz wspaniałe partie klarne-tu. Utwór jest miejscami jazzujący, ale zdobią go także przepiękne fragmenty wokalne. Ostatni utwór rozpoczyna się od nieco mrocznej partii chóru i cały osadzony jest ra-czej w bardziej ciemnych rejonach.Podsumowując można tylko po-wiedzieć, że tak jak w przypadku większości włoskich płyt ta rów-nież jest stosunkowo krótka i po-zostawia lekki niedosyt. Z drugiej jednak strony są to aż 33 minuty wspaniałej muzyki. Niewielką długość albumu rekompensuje jego piękno i zróżnicowanie. Płyta zasługuje na najwyższą możliwą ocenę.

Krzysztof Pabis

Negative ZoneNegative Zone (2005)

Pamiętacie dzieciństwo? Najpięk-niejsze przeżycia... i jakie wrażenia pozostają? Oniryczne westchnie-

nie? Niedosyt? Tęsknota? Pier-wotna radość. Taka jest Negativ Zone. Upłynęło już dużo czasu gdy francuska grupa Negativ Zone w 2005r uraczyła nas pierwszą i jak dotąd jedyną 45-cio minutową psychodeliczną opowieścią. Kto jeszcze umie marzyć niech się nie wacha i da się oczarować...

Don’t be afraid youselfIn the mystical dreams

Tymi wersami z Ouverture z pierwszego utworu na płycie chciałbym zachęcić wszystkich do zapoznania się z tą piękną płytą. Zanurzenia się w magiczny, psy-chodeliczny obraz wykreowany przez czterech muzyków z Francji. Ponieść się gitarowym pejzażom, organowym pasażom oraz wokal-nym popisom Cedric’a Cartaut, jak i chóralnemu śpiewowi całej gru-py. Klimatem „egativ Zone przy-pomina mam największy zespół na świecie, jakim jest Pink Floyd z przełomu 1971/75. Nie ukrywam, że chciałbym móc poznać tę pytę nie znając wcześniej floydów.

tomasch

Presto BalletInvisible Places (2011)

Kiedy pod koniec lutego dowie-działem się, że amerykański Presto Ballet właśnie wydał swój nowy krążek, natychmiast sięgnąłem na półkę po dwie poprzednie płyty ze-społu. Być może nie odkrywały no-wych terenów, ale słuchało się ich niezwykle sympatycznie, a sami muzycy przyznawali się do fascy-nacji hard i prog rockiem lat 70-tych, a to jest już przecież znako-mita rekomendacja. A ponieważ ta amerykańska kapela nie należy w naszym kraju do wykonawców zbyt popularnych, postaram się choć w kilku zdaniach przedstawić Wam ich dzieje. Pomysłodawcą i zało-życielem zespołu był Kurdt Van-derhoof - gitarzysta znany przede wszystkim z wieloletniej (z przerwą w latach 1988-98) działalności w Metal Church. Do współpracy za-prosił wokalistę Scotta Albrighta, klawiszowca Briana Cokeleya, ba-sistę Briana Lake i perkusistę Jeffa Wade. Sam Kurdt oprócz gitary sięgnął m.in. po organy Hammon-da, mellotron i syntezatory, a więc instrumenty kojarzące się z naj-

Page 23: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

23biuletyn podProgowy

lepszymi czasami prog i art rocka lat 70-tych. Swój pierwszy album Peace Among The Ruins wydali w czerwcu 2005 roku. „Nagraliśmy cały album w old-schoolowym sty-lu, z syntezatorami analogowymi, z Hammondami i mellotronem” podkreślał lider tuż po ukazaniu się płyty. Krytycy docenili ich sta-rania i bardzo przychylnie ocenili album. Sporo było na nim odnie-sień do takich kapel jak Kansas czy Styx, nieco z późniejszego Uriah Heep, odrobinę z Moody Blues czy Alan Parsons Project. Dominował mocny wokal Albrighta oraz melo-dyjne partie gitar i instrumentów klawiszowych. Swój drugi krążek The Lost Art Of Time Travel (czer-wiec 2008) zespół wydał w moc-no przebudowanym składzie. Na swych pozycjach pozostali Vander-hoof i Albright, zaś nowymi mu-zykami zostali klawiszowiec Ryan McPherson, basista Izzy Rehau-me i grający na bębnach Bill Ray-mond. To zdecydowanie najlepszy krążek zespołu, bez wątpienia naj-bardziej nawiązujący do stylistyki Kansas. Już rozpoczynający album ponad 10-minutowy The Mind Machine najlepiej nas o tym prze-konuje. W najdłuższym na płycie One Tragedy at a Time znajdziemy też odniesienia do Yes. Czy po tak dobrej płycie można się było spo-dziewać równie wysokiego pozio-mu na kolejnej? Odpowiedzią miał być wydany w początkach lutego tego roku album Invisible Places. Już z okładki dowiedziałem się, że chimeryczny i chyba wymagający lider przebudował po raz kolejny skład zespołu, a jedynym który pozostał.... był on sam. Tym razem towarzyszyli mu wokalista Ronny Munroe (kolega z Metal Church), klawiszowiec Kerry Shacklett, ba-sista Bobby Ferkovich oraz sesyjny perkusista Henry Ellwood. Album rozpoczyna się nagraniem Betwe-en the Lines przypominającym numery Kansas z końca lat 70-tych okraszonym jednak mocnym wokalem i znakomitą, odrobinę drapieżną solówką Kurdta. Niemal całą pierwszą połowę kolejnego The Puzzle wypełniają niezwykle intrygujące dźwięki Hammondów, syntezatorów i fortepianu. Trzeci na płycie Sundancer przypomina nam twórczość Rush. Podobnie brzmią syntezatory, Kurdt gra na gitarze niczym Alex Lifeson, rów-nież wokalista stara się (nieco)

nie grzeszyły zwięzłością, ale roz-wijały się w przewidywalny, line-arny sposób. Na Earthshine z am-bientalnej plamy albo z subtelnej partii fortepianu potrafi wychy-nąć nowy, zupełnie odmienny niż wcześniej temat. Tides nie wahają się przekroczyć w trakcie trwania utworu bariery między wycisze-niem a całkowitą ciszą (patrz: naj-krótsza na płycie Hypothermia). Gitarowe zrywy pojawiają się tylko czasami (np. siódma minuta Si-berii, trzecia minuta These Days, Glory Days). Paradoksalnie – ze wszystkich elementów składowych Earthshine najbardziej podoba mi się ten, który w porównaniu z debiutem uległ znacznemu ograni-czeniu – bębny Tomasza Stołow-skiego. Będzie miał na koncertach trochę wolnego czasu, bo w wielu momentach nowych kawałków zespół obywa się bez perkusji. I dobrze, niech zbiera siły, żeby za-gęszczać brzmieniową fakturę w These Days… albo grać prościutkie plemienne figury rytmiczne w Ca-ravans (oj, kłania się Minsk!) tak fantastycznie jak na płycie. A jak sprawdził się Zbigniew Preisner za konsoletą? Chapeau bas! Na ana-logowym sprzęcie dał Tides mięk-kie, otulające słuchacza, ale też bardzo przestrzenne brzmienie. A w tym gatunku muzyki przestrzeń to rzecz pierwszorzędnego znacze-nia. Earthshine to album wyciszo-ny, którego trzeba bardzo głośno słuchać żeby wyłapać wszelkie drobiazgi, smaczki pojawiające się w głębi miksu.Brawa za odwagę – Tides nagrali płytę zdecydowanie bardziej her-metyczną od poprzedniczki. Aura dzięki gitarowemu doładowaniu mogła się podobać rockowej braci najróżniejszego autoramentu. Do docenienia Earthshine potrzebna jest już specyficzna wrażliwość. Zastanawiam się jednak czy zespół odrobinę nie przedobrzył, czy nie warto byłoby delikatności zawartej na albumie zrównoważyć większą ilością fragmentów dynamicznych. Earthshine to misterna, wycyzelo-wana całość, która mimo wszyst-ko mogłaby prezentować bardziej zróżnicowany wachlarz nastro-jów. Daję 3,5/5. Ciekawe ile bym dał gdyby ten album wyszedł w listopadzie, kiedy siłą rzeczy mam większą ochotę na melancholijne dźwięki. Pewnie całą czwórkę…

Paweł Tryba

parli ją taką ilością koncertów w kraju i za granicą, że dziś z pew-nością kojarzą ich wszyscy fani ambitniejszego rocka w Polsce, a i w Europie nie są zespołem anoni-mowym. Dzielili scenę z Caspian, Pure Reason Revolution, God Is An Astronaut, Blindead, Riverside, Ulver… Byli dosłownie wszędzie, dotarli ze swoją niszową przecież muzyką do fanów najróżniejszych wykonawców. Wyrobili sobie mar-kę tytaniczną pracą i talentem, te-raz przyszła pora postawić kropkę nad I potwierdzając swój status następcą Aury. Zespół umiejęt-nie podgrzewał atmosferę przed wydaniem Earthshine. Od jesieni 2010go roku wiadomo było, że al-bum jest gotowy, muzycy uparcie odmawiali jednak podania tytułu, wydawcy, nazwiska producenta, czegokolwiek. Sam pod koniec grudnia próbowałem pociągnąć za język Adama Waleszyńskiego. Z zerowym skutkiem. A w marcu gruchnęła wiadomość, że płyta wyjdzie pod skrzydłami Mystic (niewielkie zaskoczenie, koledzy z Blindead i Proghma-C też się tam wydają), będzie nazywać się Ear-thshine (jakoś nazywać się musi) i produkował ją Zbigniew Preisner – i to już był prawdziwy szok! Jak to? Twórca kojarzony z muzyką fil-mową i poważną, ciążący ku sztuce wysokiej zniżył się do egalitarnego rocka? Mało tego, zniżył się z wła-snej woli – to on zaproponował Ti-des współpracę. Oczekiwania były rozdęte. Czy warszawski kwartet im podołał?TFN zrobili rzecz najmądrzejszą z możliwych. Zamiast ścigać się sami ze sobą i przygotować ulepszonego i podrasowanego klona Aury zro-bili skok w bok. Na debiucie sporo było przestrzeni, ale i przesteru nie brakowało. Mocne riffowanie było ważnym elementem całości. Tym razem zespół na dobre odpłynął w krainę łagodności. Nastrój stał się wręcz kontemplacyjny. Skoja-rzenia z łagodniejszym obliczem God Is An Astronaut i Mono – jak najbardziej na miejscu. Nad cało-ścią unosi się dyskretny aromat Pink Floyd. Znacznie większą rolę odgrywają teraz u Tides klawisze, zdarzają się wstawki grane na gi-tarach akustycznych(końcówka Cemetery Of Frozen Ships). Bo-gatszy w nowe środki wyrazu ze-spół skomplikował też struktury kompozycji. Na Aurze kawałki też

śpiewać w manierze Rush. Kolej-nym numerem jest 12-minutowy Of Grand Design i tu zespół chyba najbardziej zbliża się do stylistyki Styx z najlepszych lat. Po nim na-stępuje najkrótszy na płycie One Perfect Moment - i dobrze, bo to chyba najmniej udany fragment albumu. Następny All in All przy-pomina nieco dokonania kanadyj-skiej grupy FM tylko w bardziej drapieżnej wersji. Płyta kończy się ponad 12-minutowym No End to Begin i jest to zdecydowanie najlepszy jej fragment. Wspaniała epicka suita, wyraźnie podzielona na kilka części. Zaczyna się deli-katnie, klawisze i gitara akustycz-na przypominają nam stare, dobre płyty Genesis. Po dwóch minutach pojawia się wokal, mocny, nie dają-cy nam zapomnieć o tym, że Ronny ma jednak metalowe pochodzenie. I tak już do końca. Fantastyczne partie mellotronu i akustycznej gi-tary przeplatają się z melodyjnym wokalem. I może trochę jedynie szkoda, że lider tak mało nam się udziela tutaj jako gitarzysta, co zresztą można zarzucić chyba całej płycie. Ale i tak jest to album wart wielu przesłuchań, pełen pięknych melodii, bogatych planów klawiszy i świetnie wpisującego się w pro-gresywne kanony wokalu - bądź co bądź metalowego frontmana. I choć Presto Ballet podąża ścieżką wydeptaną wiele lat temu przez herosów art rocka to jednak robi to znakomicie.

Sławomir Dziennik

Tides From NebulaEarthshine (2011)

Tides From Nebula mi imponują. Zawiązali się trzy lata temu, rok później wydali świetną płytę I po-

Page 24: Biuletyn podProgowy maj 2011

NeraNatureForesting Wounds

Solowy, niezywkle klimatyczny debiutancki album Nery, wokalistki Darzamat! NeraNa-ture czerpie inspiracje z takich nurtów mu-zycznych jak: trip rock, rock atmosferyczny, ambient czy progresywny metal. Zespół jest porównywany do Katatonii czy The Gathe-ring, z racji łatwości do budowania magicznej atmosfery swoich kompozycji. Na debiutanc-kim albumie „Foresting Wounds” znalazło się dwanaście autorskich kompozycji utrzyma-nych w stylistyce atmospheric rock/metal, w tym cover urworu Garbage, The World is Not Enough. Polecamy!

Wydawca: Metal Mind ProductionsNr kat.: MMP CD 0685 DGBarcode: 5907785036970Format: CD DGGatunek: rock/metalData premiery: 09.05.2011

BudgieIn for the Kill (reedycja)

Budgie to formacja, której nie trzeba specjal-nie przedstawiać polskim fanom. Ten walijski zespół to jedna z najlepszych formacji z kla-sycznego okresu hard rocka i ma w naszym kraju sporą grupę fanów. Zespół działa już od 1968 roku a jego założycielami byli Burke Shelley, Tony Bourge i Ray Philips. „In for the Kill” to czwarty studyjny krążek Budgie z 1974 roku, zawierający takie doskonałe rockowe kompozycje jak „Crash Course in Brain Sur-gery” (skowerowany w 1987 roku przez Me-tallicę na EPce „Garage Days Re-Revisited”) oraz tytułowy „In for the Kill” (kowerowany niegdyś na koncertach przez Van Halen). Doskonały album dla wszystkich miłośników dobrego, klasycznego rocka!

Wydawca: Metal Mind ProductionsNr kat.: MASS CD 1445 DG

KansasPower (reedycja)

Wznowienie dziesiątego studyjnego albumu legendy sceny prog rockowej. Był to zarazem pierwszy album nowego wówczas składu gru-py z udziałem znakomitego gitarzysty Steve’a Morse’a, znanego obecnie ze swojej współpra-cy z gigantami rocka Deep Purple! Na płycie oryginalnie wydanej w 1986 roku Kansas za-prezentował fanom muzykę bardziej „bezpo-średnią” i „stricte rockową” niż to miało miej-sce w przypadku jego poprzednich dokonań. Jako taka, spotkała się ona wówczas z pewną konsternacją fanów. Nie ulega jednak wątpli-wości, że jest to dobra rockowa płyta oraz jed-na z wyróżniających się pozycji w dyskografii Kansas. Płyta dla fanów tej kultowej formacji oraz - przede wszystkim - miłośników dobrego rocka!

Wydawca: Metal Mind ProductionsNr kat.: MASS CD 1443 DG

Krzak 4 basy

Płyta jest zapisem koncertu jaki odbył się 23 października 2010 roku podczas Śląskiego Festiwalu Gitary Elektrycznej w Kinoteatrze Rialto w Katowicach. Zespół Krzak zagrał wtedy na jednej scenie z czterema basistami, którzy koncertowali i nagrywali z zespołem po śmierci oryginalnego basisty grupy Jerzego „Kawy” Kawalca: Andrzejem Ruskiem, Jo-achimem Rzychoniem, Krzysztofem Ścierań-skim, Dariuszem Ziółkiem. Skład uzupełnił perkusista Ireneusz Głyk. Gościem specjal-nym tego wieczoru był znakomity gitarzysta Anthimos Apostolis (SBB). Krzak to fenomen na skalę światową. Ta instrumentalna grupa rockowa nie ma swojego odnośnika w historii światowego rocka.

Wydawca: Metal Mind ProductionsNr kat.: MMP 0684

TravellersA Journey Into The Sun Within

Travellers – pod taką nazwą kryje się nowy muzyczny projekt Wojtka Szadkowskiego znanego szerzej z działalności w tak uznanych formacjach jak Collage, Satellite czy Strawber-ry Fields. Zespół w składzie: Robin – wokal, Grzegorz „sencha atta” Leczkowski – gitary, Krzysiek Palczewski – linie basowe, Wojtek Szadkowski – klawisze, perkusja debiutuje płytą zatytułowaną „A journey into the sun within”, która jak zapowiadają muzycy „jest mieszanką prog, etno, lat 80-tych, dużej ilo-ści magii i przestrzeni, a nad tym wszystkim góruje fantastyczny głos Robin...”. Polecamy!

Wydawca: Metal Mind ProductionsNr kat.: MMP CD 0687 DGBarcode: 5907785037007Format: CD DGGatunek: Pop/RockData premiery: 30.05.2011

LuxtorpedaLuxtorpeda

Po wielu latach zwlekania, 23.08.2010 roku Litza powołuje do życia jam-projekt, który ostatecznie przekształca się w Luxtorpedę. Biorący w nim udział muzycy znają się od lat i nie raz już razem grali, ale tym razem to pierwsza solowa płyta Roberta „Litzy” Friedri-cha. Na płycie znajduje się dziesięć utworów o mocnym rockowo-metalowym brzmieniu i z tekstami, które opisują życie Litzy. Dodatko-wo będzie można na płycie posłuchać wersji instrumentalnych każdego utworu!

Wydawca: Stage Diving ClubNr kat.: SDC CDDG 0111Barcode: 5907785036956Format: CDGatunek: rock/metalData premiery: 9.05.2011

Nowości

Zapowiedzi

Page 25: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

25biuletyn podProgowy

Pearls Before SwineOne Nation Underground (1967)

Zastanawiam się, jak wyglądała-by dzisiejsza, amerykańska scena folkowa, gdyby nie ten album. Czy istniałyby takie style, jak awan-gardowy, czy psychodeliczny folk, gdyby Tom Rapp nie nagrał One Nation Underground?Mamy rok 1967. Jimi Hendrix dopiero co wydaje swoją Are You Experienced?, The Beatles nagry-wa Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, która dopiero ma się stać najważniejszą płytą w histo-rii rocka, a The Doors pracują nad swoim debiutem. Jeszcze świat nie zna takich kapel jak Led Zeppelin, czy Deep Purple. Ozzy Osbourne prowadzi jeszcze życie pasożyta społecznego, a Tommy Iommi, pracując w fabrykach Birming-ham, marzy o założeniu zespołu. Właśnie kiełkuje ruch hippisowski po wydarzeniach na The Worlds First Human Be-in. Jeszcze nikt nie wymyślił Ciemnej Strony Księ-życa, a Davida Gilmoura tylko nie-liczni rozpoznają na ulicy. Jeszcze mamy dwa długie lata, 730 dni, gdy noga Neila Armstronga i reszty załogi Apollo 11 stanie na księżycu, otwierając przy tym nową kartkę w historii ludzkości.A więc jak powiedziałem mamy rok 1967. Młody wykształcony Amery-kanin, porzuca ciepłą posadę, by całkowicie oddać się muzyce. Zbie-ra ekipę (m.in. Warrena Smitha, który będzie dopiero współpraco-wał z Janis Joplin) i z pełną głową pomysłów udaje się do malutkiego, zacisznego i nikomu nie znane-go studia w Nowym Jorku. Przez cztery doby nagrywa album, który odciśnie wyraźne piętno na amery-kańskiej scenie muzycznej.Już Another Time z bardzo folko-wą gitarą akustyczną, daje nam

do zrozumienia, że mamy do czy-nienia z prawdziwą, muzyczną re-likwią. Nie wiem, czy sepleniący wokal Rappa, w tym utworze, jest celowym zabiegiem. Jednak dzię-ki temu łatwo przenosimy się na amerykańską prowincje lat 60.

Or have you come by again To die again?

Try again another timePlaymate i pierwsze zaskoczenie. Głośne staccata organowe stawia-ją nas na równe nogi. Kawałek jest bardzo szybki. Jeszcze ten wokal.... cholera, czyż to nie jest utwór Hen-drixa? I taki właśnie jest debiut Pe-arls Before Swine. Obok kawałków folkowych, mamy tu solidną daw-kę acid-rocka, czy swoistego pun-ka. Jednak całość jest spójna i nad wyraz psychodeliczna. Oczywiście, jak przystało na amerykańska ka-pelę folkową, nie brak tu polityki. Drop Out i Uncle John to pierwsze szkice drogi, jaką poszedł Rapp na kolejnym protest albumie Balakla-va, na którym sprzeciwiał się woj-nie w Wietnamie.

Drop out with me And just live your life

Behind your eyes Your own skies

Your own tomorrowsMało osób pamięta dzisiaj tę płytę. Nie odnajdziemy w Internecie jej obszernych recenzji, czy zażartych dyskusji na jej temat. Jednak we-dług mnie to ponadczasowe dzieło, którego słucha mój ojciec, ja i mam nadzieje, że będą słuchać w przy-szłości moje dzieci. Poza tym mało zespołów może pochwalić się taką opinią.

Pearls Before Swine’s status as psychedelic mavericksOcena: 5/5

Adam Nowakowski

Vanilla FudgeVanilla Fudge (1967)

Wyobraźmy sobie zespół, którego debiutancki album osiąga niesa-mowity sukces. Kaszka z mlecz-kiem, nic prostszego. Wyobraźmy sobie, że ten zespół zyskuje w krót-kim czasie taką sławę, że otwiera koncerty samego Hendrixa, gra u boku Cream, a nawet jest sup-portowany przez panów Page’a, Planta, Jonesa i Bonhama. Nie-

możliwe? Wyobraźmy sobie, że miarą wpływu jaki nasz zespół ma na muzykę lat ‘60tych i ‘70tych jest fakt, iż m.in. Deep Purple i Led Zeppelin przyznają się do bycia pod silnym wpływem tej kapeli. Niesmaczny żart? Wyobraźmy więc sobie, że po szybkim wzlocie następuje jeszcze szybszy upadek tego zespołu, tak iż jego nazwa po-woli spada do muzycznej ‘drugiej ligi’, a z czasem niemal w ogóle popada w zapomnienie. Możliwe, ale wciąż brzmi jak alternatywny scenariusz filmu ‘This Is Spinal Tap’? Wyobraźmy sobie zatem jeszcze tylko ten drobny szczegół: zespół ów nazywa się Elektryczne Gołębie... Kto to wymyślił: Rowan Atkinson?

Ciepło…ale nie gorąco. Cała histo-ria wydarzyła się naprawdę, z tą tylko różnicą, że człowiek, który odegrał tu znaczącą rolę był pro-ducentem nagrań i nazywał się Shadow Morton. To on odwiedza-jąc różne lokale w poszukiwaniu ‘młodych talentów’, zawitał na występ pewnej kapeli. Nazywali się The Pigeons (wspomnieć wy-pada, iż w wyniku powszechnej zgody, motywowanej zmianą wi-zerunku wykreślili z afisza przy-miotnik ‘electric’). Zespół zrobił na Mortonie takie wrażenie, że…dość szybko zaczął szukać drzwi, nad którymi świecił się napis ‘exit’. I już The Piegeons nie dostaliby szansy, gdyby akurat w tej chwili nie zaczęli grać swojej wersji prze-boju ‘You Keep Me Hanging On’. Morton zatrzymał się. To co usły-szał zrobiło na nim takie wrażenie, że nie tylko przysiadł, ale szybko i sprawnie załatwił Gołębiom sesję nagraniową, a następnie kontrakt z Atco Records. Morton zrobił dla zespołu jeszcze jedną rzecz. Zmie-nił im nazwę na Vinilla Fudge.Wydany w 1967 roku album kwar-tetu, pod wymyślnym tytułem ‘Va-

nilla Fudge’, śmiało można nazwać muzycznym wydarzeniem. Naj-łatwiej jest powiedzieć, że jest to wydawnictwo po prostu wyśmie-nite. Wdajmy się jednak w szcze-góły…Płyta zawiera siedem nagrań utworów cudzych i trzy własne mi-niatury, które nawet trudno okre-ślić utworami. To, że album składa się wyłącznie z coverów zupełnie jednak nie razi, ponieważ są to aranżacje pomysłowe i śmiałe. Nie ma tu muzycznego wiernopoddań-stwa, przeciwnie wręcz, album kipi od pomysłów i dźwięków zupełnie nowych. Muzycznie dominują na albumie organy Hammonda, ale dużą rolę odgrywa również perku-sja. Panowie Mark Stein i Carmine Appice wspaniale tworzą psycho-deliczny klimat krążka, do spółki z Timem Bogertem (bas) i Vincem Martellem (gitara). Kompozycje są zasadniczo…nieprzewidywal-ne. Powolne tempo, często zrywa się nagle, po czym znowu zwal-nia. Chórki wcale nie należą tu do rzadkości i zdają się mieć swe ko-rzenie w tradycji gospel. Wszyscy muzycy grają niebanalnie, ale kie-dy potrzeba pozwalają zabrzmieć ciszy. Album jest spójny i równy, znajdziemy na nim mnóstwo przy-jemnej i w gruncie rzeczy delikat-nej muzyki. Po czterdziestu latach nadal słucha się go wspaniale. Je-dyne co może drażnić nasze ucho, o ile Vanilla Fudge potraktujemy zbyt serio, to nadmierna rzewność pojawiająca się czasami na prze-mian ze zbytnią pompatycznością muzyki, przywodzącej na myśl ja-kiś podrzędne musicale.Warto zwrócić uwagę, że prócz głównych utworów na płycie ‘Va-nilla Fudge’ pojawiają się trzy (albo cztery – ostatnia jest częścią innego utworu) muzyczne kilkuna-stosekundowe kruszynki. Ich tytu-ły to: STRA, WBER, RYFI, ELDS. Skąd tutaj ‘Truskawkowe pola’? Beatlesi niewątpliwie znajdowali się w kręgu zainteresowań mu-zyków Vanilla Fudge. Świadczy o tym choćby fakt, iż na swojej płycie umieścili covery ‘Ticket To Ride’ i ‘Eleanor Rigby’. Ten drugi zamy-ka zresztą album. A raczej prawie zamyka, ponieważ po nim pojawia się echo ‘Strawberry Fields Fore-ver’. Czy to niewinna, psychode-liczna igraszka, zabawa muzyczna i hołd złożony Beatlesom?Możne tak, może nie…Owe kruszynki mają wspólny podtytuł – ‘Illusions

Kanon

Page 26: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

26 biuletyn podProgowy

Of My Childhood’.To nie koniec niedomówień zwią-zanych z Vanilla Fudge. Wizeru-nek jaki stworzyli też był dziwny, a przynajmniej dwuznaczny. Kiedy występowali na scenie, zacierała się granica pomiędzy ekspresją, a przerysowaniem i karykaturą. To tak jakby oglądać muppety w ak-cji. Ich egzaltacja niemal kwestio-nowała powagę występu. Czy był to ‘szał uniesień’, czy tylko zgryw, ‘tylko’ rewelacyjna muzyczna pa-rodia?Wydawać by się mogło, że zmia-na nazwy z Gołębie na Waniliowa Krówka nie jest żadną zmianą. Z czasem jednak ta nowa nazwa stała się niemal symboliczna. Dla-czego? Słownik angielski tłumaczy ‘fudge’ również jako ‘unikać’ i ‘fał-szować’. Jak to się ma do zespołu prezentującego się dość kiczowato na koncertach i grającego muzykę bynajmniej nie własną w kontro-wersyjnych aranżacjach? Zapewne nijak, w końcu ‘fudge’ to też ‘sos karmelkowy’. Zapewne…

Jacek Chudzik

International HarvesterSov Gott Rose-Marie (1968)

Hippisowsko-komunizująca gru-pa ze Szwecji wykorzystująca na szeroką skalę obok tradycyjne-go rockowego instrumentarium skrzypce, flet i klarnet. Album ma parę niezaprzeczalnych zalet - przede wszystkim jak na 68 rok muzyka brzmi naprawdę dojrzale i słychać, ze mamy do czynienia z profesjonalistami. Po drugie, urzekać mogą krótsze, psychode-liczne utwory z pierwszej strony LP, wśród których jest miejsce i na delikatne, eteryczne kołysanki, i na gitarowe łojenie ala rozwścieczona wersja Quicksilver Messenger Se-rvice, i na ociężałą, posępną trans-krypcję motywu średniowiecznego hymnu Dies Irae (tego samego, który wykorzystał Franciszek Liszt w słynnym Tańcu Szkieletów), i na quasi kabaretowe protest songi, i wreszcie na skandowany z pasją manifest poparcia dla zakapior-nego Ho Chi Minha, który brzmi jakby był nagrany na żywo podczas protestu przeciwko wojnie w Wiet-namie.I właśnie - wraz z tym utworem

płynnie przechodzę od zalet do wad. Wada pierwsza - to nieznośne ultra-komunistyczne przesłanie grupy (paradującej podczas kon-certów pod portretami Mao i Leni-na!). Parafrazując Iwana Bezdom-nego z Mistrza I Małgorzaty moż-na powiedzieć, że warto by takich Szwedów z International Harve-ster zesłać na parę lat na Sołowki (albo od razu wpakować w pociąg do Chin bez biletu powrotnego w 68 roku), to może by zmądrzeli. Ale ok - pal tam sześć przesłanie, na szczęście teksty są śpiewane w języku szwedzkim, można więc przymknąć na nie uszko i skoncen-trować się tylko na muzyce.Niestety - druga wada dotyczy tyl-ko muzyki i jest dużo gorszej natu-ry. Chodzi o drugą stronę LP, która zwiera dwie długaśne kompozycje (trzecia- podobna, dodana jest jako bonus na CD!), nawiązujące do minimalizmu Terry’ego Rileya i Le Monte Younga, ale (ważne!) w wersji hard-core. Znany po-wszechnie jest fakt, że grupy pun-kowe grały dwuminutowe utwory zbudowane na trzech akordach. Ale Harvester na drugiej stronie gra utwory kilkunastominutowe zbudowane na dwóch akordach! Zaczynają od jakiegoś dźwięku, potem jadą o zwiększoną sekundę w górę, potem znowu w dół, na-stępnie znowu w górę i tak w koło Macieju przez 12 minut! Żeby słu-chać takiej muzy trzeba być albo snobem, albo masochistą - albo jednym i drugim.Reasumując - 4.5 za stronę pierw-szą, 1.5 za stronę drugą. W zasa-dzie wypadałoby odjąć jeszcze z pół punkcika za głupawą ideologię, ale niech tam. Razem wychodzi ładne, tłuściutkie 3.

Jarosław Sawic

The United States of AmericaThe United States of America (1968)

Źle się pisze recenzje swoich ulu-bionych płyt. Strasznie łatwo jest zasłodzić je na śmierć. Sam nie znoszę czytać takich rzeczy. Na-prawdę, jak widzę dwusetny już superlatyw i zapewnienie, że bez takiego a takiego albumu żyć się

nie da robi mi się niedobrze. Tyl-ko, że co ja mogę złego o tej płycie napisać? Ani nie jest to wtórne czy wsteczne, bo jak na 1968 rok cholernie dużo jest w tym progre-su. Nie ma przegięcia ani w stronę eksperymentu, ani w kierunku me-lodyjności. Wszystkie kawałki z tej płyty są znakomite, zaaranżowa-ne zdumiewająco dojrzale jak na tamte czasy, a w dodatku zupełnie przyzwoicie wykonane. Nie dam rady do niczego się tutaj przycze-pić. Ale postaram się nie słodzić.Zespół The Unitet States of Ame-rica, kiedy istniał nie zdobył wiel-kiego uznania. Nie wiem dlaczego. Końcówka lat 60. to był dla muzy-ki okres, w którym wyprzedzanie swoich czasów było na porządku dziennym, praktycznie o każdym z wielkich tamtego okresu można by napisać, że coś tam w muzyce przewidział, coś zaczął. Prekogni-cja The USA obejmowała moim zdaniem głównie nadchodzący progres, ale nie ten typowo symfo-niczny, którego zalążki znajdujemy u Procol Harum, The Moody Blues czy The Nice. Tu jest prog nieco bardziej awangardowy, troszeczkę dziwniejszy, ale niewyzuty z me-lodii. Coś jak Baranek... Genesis albo dokonania grup z Canterbury.Gdybym miał wymienić kilka naj-bardziej charakterystycznych cech The USA poleciałbym tak - moc-ny, ale i melodyjny sfuzowany bas, ogromna ilość instrumentów klawiszowych, eteryczny, bardzo psychodeliczny, choć niezwykle prosty sposób śpiewania Dorothy Moskowitz, spora ilość skrzypiec. Generalnie pomysł na te piosen-ki wyglądał tak, że zespół ładną, chwytliwą melodię zanurzał w ciążącej w kierunku awangardy aranżacji. Czasami są to ćpuńskie, naiwne dźwięki znane z The Piper at the Gates of Dawn czy Their Satanic Majesties Request, kiedy indziej mamy zabawy z taśmami, czy już typowe dla awangardy ruj-nowanie melodyki utworu i chwi-lowe wejście w dźwiękową anar-chię. Usłyszymy tu także orkiestrę, czy inspirowane chorałami grego-riańskimi chóry. To dużo jak na niespełna czterdzieści minut, ale jakoś nigdy nie czułem przesytu po nawet kilkakrotnym przesłuchaniu tego wydawnictwa. To jest zbyt do-skonałe, żeby można było mówić o nadmiarze czegokolwiek.Lubię każdą piosenkę z tej płyty. Otwierający ją American Meta-physical Circus z jego powolnym, portisheadowskim basem i prze-sterowanym wokalem Moskowitz (bardzo mi się ten numer kojarzy z zespołem Beth Gibbons, który zresztą nie odżegnuje się od in-spiracji The USA) to był pierwszy utwór z tego albumu, który mi się spodobał. Na resztę po pierw-szym przesłuchaniu machnąłem ręką, ale tego kawałka słuchałem w kółko. Genialny jest czwarty utwór - Garden of Earthly De-

lights. Zaczyna się celującymi w elektronikę dźwiękami klawiszy, potem wchodzi sekcja rytmiczna, a chwilę później wokal z wyborną, wiercącą mózg melodią. Where Is Yesterday rozpoczyna kościelny chór, żeby po pół minucie zamie-nić się w kolejny majstersztyk rocka psychodelicznego. Znowu mamy tu plumkanie basu, którego trudno nie skojarzyć z trip hopem, melodia wokali jest fantastyczna, zaś sporadyczne psychodelicz-ne efekty wspaniale podkręcają klimat utworu. Od tej spokojnej, cichej piosenki zespół przechodzi do kawałka o sporej dynamice. Prosty chwyt, dość powszechnie stosowany, ale działa świetnie. Co-ming Down to doskonały, mocny, melodyjny bas, podążające za wo-kalem skrzypce oraz klawisze, któ-re mi nieodmiennie kojarzą się z Barankiem na Broadwayu grupy Genesis. Love Song for the Dead Ché to kolejna psychodeliczna ko-łysanka. Melodia jest jak zwykle porywająca, tematyka może śmie-szyć, ale Proszę Państwa, takie to były czasy. Kawałek jest świetny! A że tematyka dość kontrowersyjna? Cóż to za różnica? Ostatnim nume-rem na tej płycie, który uwielbiam jest Stranded in Time. Zaaranżo-wany na instrumenty smyczkowe, krótki, wpadający w ucho. Takie weselsze i skoczniejsze Eleanor Rigby. Pozostałe kawałki też lubię, ale mniej. Różne rzeczy można na nich znaleźć: zespołowy jam zala-ny kosmicznymi efektami, mocne acid rockowe momenty, ekspery-menty, melodie - wszystko.Jedyny album zespołu The United States of America jest tak melo-dyjny jak mainstream w tamtych czasach, tylko że jest przy tym znacznie odważniejszy w ekspe-rymentach. To absolutnie nie jest jakaś skrajna awangarda, ale też dla kogoś, kto nie wychodzi poza Camel i Marillion płyta jest zbyt udziwniona i - jakkolwiek nieład-nie to nie zabrzmi - za trudna. Ale jeżeli ktoś nie ucieka z krzykiem słysząc w muzyce ślad dysharmo-nii powinien być zachwycony.Zespół, jak już pisałem, nie zdobył uznania w swoich czasach i bły-skawicznie się rozpadł. Klawiszo-wiec Joseph Byrd powołał chwilę potem (jeszcze w ‚68 roku) do istnienia zespół Joe Byrd and the Field Hippies. Za tytuł jedynego swojego albumu grupa ta wybrała nazwę pierwszego utworu z płyty powyżej opisanej - American Me-taphysical Circus. Bardzo zacne dzieło, jeszcze bliższe progresowi, niestety awangardowy pazur nieco spiłowano i w ogólnym rozrachun-ku jest to muzyka słabsza. To nie jest niestety kolejne wydawnictwo The USA, ale dla fana zawsze jest to jakaś kompensacja.

Bartosz Michalewski

Page 27: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

27biuletyn podProgowy

11 PYTAŃJan Kaliszewski (Jasior)

Thesis, Archangelica

Ile miałeś lat kiedy stwierdziłeś, że chcesz zostać muzykiem? Czy od razu myślałeś o gitarze basowej?Miałem 16 lat. Najpierw w wieku 6 lat gra-łem na fortepianie, ale po krótkim czasie to rzuciłem. W wieku 16 lat zacząłem grać na basówce.

Czy jest jakiś zespół, a może konkret-ny utwór, który miał bezpośredni wpływ na Twoją decyzję?Zespół Naamah w którym od początku na gitarze grał mój starszy brat Adam Kali-szewski. Wtedy wpadłem w muzyczne śro-dowisko :)

Czy pamiętasz swoje pierwsze gitary?Tak miałem dwa przeokropne Defile, ale jak widać nie były takie straszne

Jakich gitar używasz teraz?Lutnicza 5tka spod ręki Pana Langowskiego oraz Fretlessa Mayonesa

Czy masz jakiś wymarzony model na którym chciałbyś zagrać?Może jakiś stick :)

Wolisz pracować w studio czy wystę-pować na scenie?Raczej to drugie, chociaż praca w studio jest kreatywnym procesem, co daje dość dużą satysfakcję.

Czy jest jakiś artysta z którym chciał-byś odbyć mały „jam session”?Jest masa takich muzyków różnej maści i stylistyki. Nie obraził bym się na jam z Vic-torem Wootenem, Jaco Pastoriusem, Joh-nem Miungiem i paroma innymi :)Czy jest jakiś utwór w którym zagrałeś z którego jesteś szczególnie dumny?Powinienem być dumny z każdego utworu, który gram. Tak naprawdę staram się odnaj-dywać w każdym utworze coś innego i to na pewno sprawia satysfakcję.

Czy zajmujesz się komponowaniem muzyki?Staram się tego nie robić nawet na własny użytek.

Czy umiesz grać na innych instrumen-tach?Tak ale nie ma się czym chwalić :)

Czy masz jakieś hobby nie związane z muzyką?Jest tego wiele ale poza muzyką zdecydo-wanie na pierwszym miejscu jest kolarstwo. Głównie MTB ale również szosowe i tury-styczne.

Page 28: Biuletyn podProgowy maj 2011

Pendragon - 14.04.2011 Kuźnia fotorelacja Jan Włodarski

Page 29: Biuletyn podProgowy maj 2011

maj 2011

29biuletyn podProgowy