d jak dojrzałość (i darłowo) - dokdarlowo.pl · informowaniu głodujących poetów o tym, ......

27
D jak dojrzałość (i Darłowo) Nie wiem, czym różni się darłowski konkurs od innych tego typu agonów. Może prostotą w informowaniu głodujących poetów o tym, że można zarobić parę groszy (w końcu „trzos” w nazwie), a może ukierunkowaniem na tematykę morską. Podobne wiersze podobnych do siebie ludzi czytam gdziekolwiek indziej w kraju. Za każdym razem jest to jednak trochę inna opowieść, bo kostki poetyckiego domina rozkładają się nieco inaczej. W konkursie walczy się o zaznaczenie swojego miejsca, o własną indywidualność, a jednak prawem paradoksu staje się uczestnik częścią pewnej całości, głosem w chórze. Jak wypadł tym razem ten zbiorowy jednogłos, co do mnie dotarło? Jak mniemam, podobna historia przydarzyła się pozostałym jurorom, skoro udało się stanowiska uzgodnić. W tegorocznej darłowskiej opowieści doszła do głosu dojrzałość, ale to nie znaczy, że zrezygnowanie. Mimo wszystko płynąć chce się dalej. Co prawda, nie jest się już smukłą, wiotką łódeczką, lecz kto powiedział, że „wielki, oświetlony lotniskowiec” nie ma swojego wdzięku? Dopływanie, cumowanie, odbijanie, a potem dryfowanie i ponowne szukanie portu – bardzo celne i sugestywnie wyrażone metafory z wierszy „wiejskiego awatara” /Rafał Baron/ trafiły mi do przekonania. Może za sprawą emocjonalnej powściągliwości, ściszonego tonu. Muszę przyznać, że jakiekolwiek wrzaski i skowyty bardzo źle na mnie teraz działają. Coś podobnego rozgrywa się w utworach oznaczonych kryptonimem „dzidzia” /Piotr Jemioło/. Tak, to prawda, wszystkie najważniejsze rzeczy już zostały wypowiedziane. Ale nieraz tak jest, że swoją prawdę odnajdujemy dopiero w dopowiedzeniach. Te nienachalne dopowiedzenia „dzidzi”, owe „ćwiczenia się w imponderabiliach”, znów natrafiły we mnie na wdzięcznego odbiorcę. Może innym językiem mówi „sylur” /Piotr Arent/, aczkolwiek wyraża podobną postawę. To jest ten sam świat po schłodzeniu, po ciszy, jaką zakończyła się hipotetyczna burza. To jest podobne sprzątanie piaskownicy i układanie zabawek – dla następnych pokoleń, które przyjdą, zapłoną, a potem z melancholią będą odczytywać z popiołów, szukając swej dawnej intensywnej obecności. Nagrodzone wiersze mówią wiele o tożsamości w nowych sytuacjach, o obecności już „obciosanej” z natrętnego „ja”. W istocie nie ma się o co szarpać, skoro „śmierć z czułością liże świat”, jak oświadcza w swym wierszu „Harry Houdini” /Marcin Jurzysta/; pozostaje liczenie strat, „skorup z odległego wczoraj”. Powściągliwość, dystans, pokora, ironiczna inteligencja, chłodne (chwilami dowcipne) obrazowanie. Myślę, że to nam, jurorom, w tym roku spodobało się najbardziej. Karol Maliszewski

Upload: truongnhu

Post on 01-Mar-2019

215 views

Category:

Documents


0 download

TRANSCRIPT

D jak dojrzałość (i Darłowo)

Nie wiem, czym różni się darłowski konkurs od innych tego typu agonów. Może prostotą w

informowaniu głodujących poetów o tym, że można zarobić parę groszy (w końcu „trzos” w nazwie),

a może ukierunkowaniem na tematykę morską. Podobne wiersze podobnych do siebie ludzi czytam

gdziekolwiek indziej w kraju. Za każdym razem jest to jednak trochę inna opowieść, bo kostki

poetyckiego domina rozkładają się nieco inaczej. W konkursie walczy się o zaznaczenie swojego

miejsca, o własną indywidualność, a jednak prawem paradoksu staje się uczestnik częścią pewnej

całości, głosem w chórze. Jak wypadł tym razem ten zbiorowy jednogłos, co do mnie dotarło? Jak

mniemam, podobna historia przydarzyła się pozostałym jurorom, skoro udało się stanowiska

uzgodnić.

W tegorocznej darłowskiej opowieści doszła do głosu dojrzałość, ale to nie znaczy, że

zrezygnowanie. Mimo wszystko płynąć chce się dalej. Co prawda, nie jest się już smukłą, wiotką

łódeczką, lecz kto powiedział, że „wielki, oświetlony lotniskowiec” nie ma swojego wdzięku?

Dopływanie, cumowanie, odbijanie, a potem dryfowanie i ponowne szukanie portu – bardzo celne i

sugestywnie wyrażone metafory z wierszy „wiejskiego awatara” /Rafał Baron/ trafiły mi do

przekonania. Może za sprawą emocjonalnej powściągliwości, ściszonego tonu. Muszę przyznać, że

jakiekolwiek wrzaski i skowyty bardzo źle na mnie teraz działają. Coś podobnego rozgrywa się w

utworach oznaczonych kryptonimem „dzidzia” /Piotr Jemioło/. Tak, to prawda, wszystkie

najważniejsze rzeczy już zostały wypowiedziane. Ale nieraz tak jest, że swoją prawdę odnajdujemy

dopiero w dopowiedzeniach. Te nienachalne dopowiedzenia „dzidzi”, owe „ćwiczenia się w

imponderabiliach”, znów natrafiły we mnie na wdzięcznego odbiorcę. Może innym językiem mówi

„sylur” /Piotr Arent/, aczkolwiek wyraża podobną postawę. To jest ten sam świat po schłodzeniu, po

ciszy, jaką zakończyła się hipotetyczna burza. To jest podobne sprzątanie piaskownicy i układanie

zabawek – dla następnych pokoleń, które przyjdą, zapłoną, a potem z melancholią będą odczytywać z

popiołów, szukając swej dawnej intensywnej obecności. Nagrodzone wiersze mówią wiele o

tożsamości w nowych sytuacjach, o obecności już „obciosanej” z natrętnego „ja”. W istocie nie ma się

o co szarpać, skoro „śmierć z czułością liże świat”, jak oświadcza w swym wierszu „Harry Houdini”

/Marcin Jurzysta/; pozostaje liczenie strat, „skorup z odległego wczoraj”.

Powściągliwość, dystans, pokora, ironiczna inteligencja, chłodne (chwilami dowcipne)

obrazowanie. Myślę, że to nam, jurorom, w tym roku spodobało się najbardziej.

Karol Maliszewski

PROTOKÓŁ

z posiedzenia Jury III Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „O Trzos Króla Eryka”

Darłowo, 05 maja 2014 r. Komisja w składzie: 1. Karol Maliszewski 2. Elżbieta Tylenda 3. Jerzy Beniamin Zimny 4. Arkadiusz Sip – sekretarz po rozpatrzeniu 115 zestawów konkursowych, postanowiła przyznać następujące nagrody i wyróżnienia: Nagroda Główna i Trzos Króla Eryka: Rafał Baron z Gdańska Wyróżnienia: 1. Piotr Jemioło z Niwisk 2. Piotr Arent ze Zbytkowa 3. Marcin Jurzysta z Torunia Nagroda Burmistrza Miasta Darłowo, za wiersz o tematyce morskiej: Edyta Wysocka z Miastka

Nagroda Główna

Rafał Baron. Gdańsk

Port

Szpital - wielki, oświetlony lotniskowiec, który dostojnie cumuje w mieście. Baza danych o wszystkich ciałach – - na kartkach, w pikselach, w terabajtach cyfrowych akt. Wrósł we mnie jak forpoczta starości, staliśmy się niemal jednym. Raz w roku, czasem częściej odprawiam misterium kolejnej komunii - połączony diagnozami i skierowaniami. Świętym, białym wenflonem. Raz złapany nie ucieknę, ciało będzie tropić ślady samego siebie w ciemności podejrzanych tuneli na zdjęciach USG, w zawiłości coraz to nowych i groźnych łacińskich nazw. Od pewnego czasu mieszkam tu - w mieście portowym, jeszcze nie zaokrętowany na stałe, jeszcze nie gotowy na rejs. Rejs Gdzieś, na wyższych pokładach ci z onkologii widzą błękit oceanu jak spod przezroczystej tafli, z dołu. Ktoś prowadzi ich przez ciszę jego toni, granicę światła, przez igielne ucho. Tam ciało jest tylko tlenem w bańce tuż pod powierzchnią lodu. Słowem do wymówienia. Więc szepczą przez okna, że te zbytki tkanek i metry czerwonych nitek są stad. Lecz oni będą zaniesieni gdzie indziej, w głębię. Radar wykrywa ich, lecz są już linią prostą na monitorze. Niknącą zmarszczką fal

Nić Czekasz na mnie na lądzie, na wyspie parkowej zieleni obserwując babie lato jak nić Ariadny – chwytam ja myślami będąc w trakcie zanurzenia alarmowego w polu magnetycznym rezonansu. Tuż przed wszystkim powiedziałeś, że jestem U-bootem zatapiającym bez litości przeciwności losu. ‘Jeśli wykryją wrogie, mroczne gniazda, zaczną je naświetlać i gdy wszystko będzie już jasne i oświetlone po prostu odpalisz pocisk’. Słowa kołyszą mnie jak morfina. Usypiają. I nawet gdy przyjdzie mi śnić koszmary, że jestem zgoła inną jednostką- odsłoniętym, powolnym celem, nabrzmiałym od planów i nadziei tankowcem czekającym na torpedę, która upuści mi ropy i krwi na końcu tego snu zawsze okazuje się, że wszystkie statki ostatecznie i tak są albo złomowane, albo toną. W obydwu przypadkach ocean pozostaje taki sam, niewzruszony. I tego się trzymam jak nici Ariadny. We śnie przypomina babie lato.

I wyróżnienie

Piotr Jemioło. Niwiska

Ambicje wzrastają jak polne kwiaty Dość już podróży wokół głowy. Obnoszę gram idei jak kruszec w tylnej kieszonce. Chcę stać pierwszy raz prosto na apelu poległych, kłaść się w nogach łóżek poważanych zakładów meblowych. Ach, życie kredytu, słodkie gminne pogaduchy o seksie, sąsiedzie. Skryty, choć wyraźny zapał do robótek ręcznych stanie się moim udziałem. Ćwiczę się w imponderabiliach: ile na rękę weźmie taki operator śluzy, wózka widłowego, innego ustrojstwa? poletko blisko miasta czy całkiem na uboczu? Mój papa zszedł do piwnic i wszczął strajk głodowy. Na ramionach noszę tylko łupież. Skąd wziął się łupież, jak śnieg strząsany z chmur. Ogarnia mnie liryzm, gorszy niż delirka. Znów zalało sąsiada Poranne depresje trwają tak krótko, że nie jesteś w stanie skosztować ich owoców, choćby były nie wiem jak smaczne. Być może przejadł się pewien rodzaj autoreklam. Niczym puszczane w kółko pasma śniadaniowe. Gdy „nie ma już wyżej", wystarczy schodzić w dół. Udawać, że „istnieje głębia" -jak do tej pory. Tymczasem jest okazja, więc ślinimy się na myśl o porządnym depresyjnym śniadaniu z kacem w tle. Ale w sumie nie ma go z kim spożyć, l dużo życia wokół: podjazd śmieciarki; pan pomaga pochować psa innemu panu; z ran Chrystusa wyciekł płyn w kolorze lila róż. Te rzeczy są jakimś „rozwiązaniem".

Prawo Sąsiedzi kradną drewno. Ich ruchliwa córka zaszła w ciążę i teraz się skarży. Brzuch błyszczy jak ostrze piły. Jaką monetę kładę sobie na języku, żeby milczeć? (Za wysoki jest próg prawa, dźwięku.) Rotacje pił; sąsiedzi kradną. Ich ręce ruchome jak święto. Błyszczy płód, kłoda drewna.

II wyróżnienie Piotr Arent. Zbytkowo

Sąd nieostateczny Fresk z końcem świata - odpada. Trzeba zakasać rękawy. Nie rozkładać bezradnych rąk, a rozłożyć bezbronne dłonie. Wziąć się w garść. Jeszcze jest czas, żeby jeszcze raz przybić do krzyża. Robota pali się w rękach. Zwłaszcza tym z bobami po stronie przegranych. Może da się przesunąć granicę, granicę w drugą stronę? Gwoździe przechodzą przez skórę. Trwałe związki Dobrze się trzyma moja miłość Niespełniona. Wzrok ma sępi, lepszy niż sokoli. Nie przeoczy na ulicy rąk splecionych. Nie zapomni, że żadna z nich moja. Słuch ma rekini, lepszy niż ostry. „Low mi tendeR", syczy. Ze swoich koleżanek kpić lubi. Romantyczną obraża kiczowatym sercem z pluszu i strzałą, która, choć naszyta, nie przeszywa. Od głupich wyzywa Pierwszą. Ma uczulenie na watę cukrową i wesołe miasteczko. Spełnionej nie zna. Sama archaiczna jak skała dewonu, siedzi w domu o oknach z marmuru

i szklanej podłodze. Może dziwić ciepły kominek w rustykalnym stylu. Nie dziwi, że w otwartym katalogu, co ciągle leży na stole. Powtarza, że się nie przywiązuje, ale tylko mi to powtarza. Kiedy pytam, czy pamięta, szybko porusza szczęką, nerwowo wstaje od stołu i za nic ma nasz wspólny obiad. Ona jedna wróci. Erozja To mnie nie obchodzi. Wywiedzione skąd w kierunku dokąd. I dokąd mnie nie ma się rozwleka w obie strony obecności obciosanej ze mnie. Kruszeje, i wiatr ją chyba wyrywa, nadzieja na co. Dobre maniery to puste maniery. Klękaj, bo trzeba. Jestem synem ojca, bo ojciec ma syna. Nic się w gruncie rzeczy nie zmienia. Piach wartości lekki jest a opada. Burza piaskowa żwir na wietrze rozkłada.

III wyróżnienie Marcin Jurzysta. Toruń

Czas jest pełen dziur przez bramy dryfują gondole pełne wrzeszczących blaszanych synów mężczyźni pchają przed siebie zarost zachwyt chwyta za uda policyjne suki studzienki i inne dziury w świecie śledziłeś postępy głodnych dni i co ci z tego przyszło chłopcze wszystkie planety jedna po drugiej wpadają w usta dziadka do orzechów trach i pękają święte obrazki celuloid chrzęści między zębami zgrzyta sen zawodzi smak folia przykrywa piersi ptasie truchła szczeliny w które wciskamy wątpiące palce jak dentystyczne wiertła szukają amalgamatu który zaplombuje baśń śmierć z czułością liże świat oblizuje kikuty po spoconym lecie jesienią przesuwa język po udach które stygną zimą pokrywają się szronem siatką pończochy spierzchniętym smakiem zapałka gaśnie zanim przeora draskę zanim zazgrzyta zrąb światła trzymamy palce na cynglach śpiących zapalniczek niesiemy pożary bo nie są w cenie nie mieszczą się w budżetach i kieszeniach kieszonkowych bajkach o chłopcu-topielcu który na każdym dnie nieudolnie szukał kwiatów paproci papierowych powrotów

pęcherzyków powietrza połykanych jak kokosowe draże komunikanty przywierające do podniebienia podobnie jak strupy skorupy naczynia z odległego wczoraj szkło które już nie nosi nie dźwiga nie dźwięczy los się kłaczy każdej jesieni usta i uda pełne sierści kot usuwa nasze ręce papilarny posmród który rodzi się gdy znajdujemy drgające ciepło ciekłe są ślady na podbitych podłogach prowincjach pobitych poduszką kociej łapy wyciągniętej po świat czy był wart tych śmiertelnych igraszek kosmicznych wypraw po nowe zapachy zapadły wyroki jak pazury w lepką skórę czy znalazły zgubioną miękkość czy nicość jej nitki prują się w niedzielne popołudnia pełzają po półkach wiją gniazda w płucach płuczą się modlitwy jak brudna bielizna bóg parska na nas parą z żelazka zgładzone będą niewyprasowane grzechy rzęsy udźwigną zgłodniałe budziki spłowiałe tkaniny przykryją grząskie noce kątem oka już dostrzegasz pluszowe dobro pluszowe zło dwie piłeczki które tak samo turlają się po podłodze szukają kurzu i snów

Nagroda Burmistrza Miasta Darłowa za wiersz o tematyce morskiej Edyta Wysocka. Miastko Gdy budzi się głębia ... jest skończonością i nieskończonością, doczesnością i wiecznością, ogromem i kresem. Rybitwy, dzieciaki, 30 w cieniu, bezwietrzność rodzi chwilę. Fala: powoli, narasta, odkształca się, rozdziera powietrze i światło. Murom łatwiej padać. I drzewom. A te, różowe, turlają się maleńkie wprost do otwartych łuz ziemi. Jak kapiące kule bilardu zdarzeń. Krew dziecka jest jasna, 70 na 110. I wszystko wydaje się agorafobiczne, bez logicznego ładu przestrzeni: ulice rzeką, kamienie, piach, ciała i skorupy oniemiałych skamielin, szczątki starowieczne z dna pradziejów... Opowiadałeś mi o Bałtyku: piętnasty wiek, tsunami w Darłówku, długa pamięć pokoleń... Przychodzi czas, gdy z ciszy wychodzi głębia, z sensu przeobraża się w nieuchronność, w pozornym bezruchu otwiera kres.

Wyróżnienia drukiem Edyta Wysocka. Miastko W uśmiechu Giocondy „ W tej powszedniości, o! jakże tu wiele mistycznych rzeczy i nieodgadnionych...

C. K. Norwid

na deszczowe dni peleryna, co dwa puste pola, malowane domino w zadziwione oczy klauna... kupić pluszaka z wielkim brzuchem, wkładać duszyczki smutku, wyjmować ciałka radości i wszelkie tekstury, że listopad kocha, choć złe myśli, nie wiedzieć czemu, nie odlatują. trzeba by też, mój misiu, chochoły na róże, foteliki na strych, bielunie, fuksje i pacioreczniki schronić przed zimą. póki co - smutno, przez szybę widać brzozy, jak smęcą gołe w czarnowronach. stara rama okienna dodaje obrazu mistrza Moneta. zaciera konkury, w ten niby motyw, lecz w innym mgnieniu. bo teraz nie wejdziesz w kolory i nie wykąpiesz się w stawie — morsie ty mój. klocki by porąbać i do drewutni, drewniane okno przepuszcza wiatr, a plastik, jak mówisz, to konserwa. ale ty, niedźwiadku, tylko do snu się układasz, w splinie uśmiechu Lizy z Florencji. Zmierzch Obecność naszą nieobecną wyczuwamy po latach, w jednakowo codziennej litanii, gdy słowa zaszyte nićmi samotności na próżno szukaj ą dialogu przy kuchennym stole w wypijanej pospołu chłodnej woni mięty. Mało w nas siebie i wciąż coraz mniej, bo ty nie dostrzegasz, że zmarszczkami odmierzam czas punktualnie z tobą nawet wtedy, gdy razem cerujemy fotelową ciszę serialem wieczornym i lampką młodego wina z zeszłorocznych zbiorów naszego ogrodu. Tak daleko odeszliśmy od tamtych szeptów,

że czasem tylko, jak w małe okienko, zaglądam w odległość późnego lata, gdzie na dalekiej ścieżce wrzosowiskami drgającej - my, jeszcze w gąszczu siebie... Pozostały zielniki pamięci i dni, które nam wydają się tylko. Czasem odchodzi się długo. W cieniu słońca teraz nie tak, odległość zdarzeń, tempus edax rereum. a tam barwne krajobrazy sepiowych fotografii i śmiech pełen nas. uchylają się drzwi po stopy ręce i usta, wypełniają wschodami i drobiazgami. on szuka nietoperzy zwróconych ku światłu i ja czegoś tam bez sensu. siorbię z jego ręki zmięte żurawiny, zaglądam w niebo jak w słońca jaskrów, którymi obrzuca mnie niezgrabnie. niewprawne palce skraplają się zapachem wodorostów, małymi czułościami. obgryzam skórki z warg, mam pajęczyny we włosach i błoto wszędzie. natura wyzwolona z sieci zaskakuje, święte ramki brudnieją. to ten chłopak co procą z pestek, w kurzu za zasłoną, w kurzu na strychu... powiedziałeś kiedyś, że życie to dzieciństwo, tamte grzechy drobne i delikatne. afrodyzjaki niewinności, co sieją gwiazdki niczym święta najświętsze. i ból ich ciepły, i łzy tylko dobrymi łzami. o taaak!

Monika Fiodorów. Warszawa *** Dlaczego oni tak strasznie krzyczą dziewczynko czyżby chcieli zrobić ci coś złego? Uciekaj od targetów potencjalnych od brzuchów zbyt pełnych by ktoś chciał je wynająć uciekaj nim będzie za późno przyniosą przemianę plemiona ostatnie przetrwają na kontynentach tylko nie trzeba przeszkadzać ich zwyczajom racja wycofaj się zanim ci powiedzą że nie ma nikogo kto by odgarnął twoja kołdrę po śmierci twojej odziedziczą kartki całe w przeżutym przez ciebie przeżytym języku więc widzisz wkrótce pójdziesz poza jego granice nie będą zatrzymywać nie zajdą ci drogi jesteś nawet nie jak w bucie kamyk bo kamyk jest i widać go i uwiera i to jest pewien plus całej sytuacji zaprawdę powiadam słusznie czujesz się jak odpad no już wmieszaj się w martwe lale bez głów i tak pójdziesz na spalenie dziewczynko *** zabieram oczy. Już nie będę patrzeć, kto potrzebuje wsparcia, rady. Skończyłam wolontariat. Nic nie warte działania, kiedy naprawiasz świat, nie dostając nic w zamian. Atrakcyjne plakaty ciekawych eventów już mnie nie ruszają. Poprzez, wzdłuż narasta chęć wycofania, schowania się w siebie, wszystkiego w sobie, zaszycia w kieszeni obiecanych bukłaków z winem zaczynionych z wody,

rzekomo jednym gestem . Nie da rady. Ja jednak jestem nieobrobiona wewnętrznie, jak odrzucony kawałek surowego drewna, szczapa rzucona przy kominku, która i tak pójdzie na spalenie. Nieokrzesana jak ogień, niewykrzesana moja siła kładzie się w kolebce, ma ochotę zasnąć, zasklepić. Tak, to wciąż pokłosie nieudanych wycieczek, próżnych marzeń, złych starań. Nie myślałam, że zamkną wejście i staną w bramkach, nie wpuszczą więcej. W niezapisanych kartkach mnóstwo niedokończonych wierszy, a jednak puste strony nie znikają. Choć usiłuję soczyście je wypełnić, kontentu brakuje wszystkim. A może tylko mnie? nie mogę zdecydować, jaki kierunek wybrać, by trafić na miękką murawę, która pozwoli mi się zerwać, w którą stronę iść. Dobrze, prowadź. Dam ci się prowadzić, a po drodze zastanowię się nad którymś z nich. *** (odpady) „ Od 1 kwietnia legitymacje organizacji i pozarządowych, w tym stowarzyszeń, nie uprawniają do bezpłatnych przejazdów’’ ( komunikat nadawany w warszawskim metrze) A kiedykolwiek uprawniały? Czy dają mi prawo do kilku kroków po płytach chodnika, do czegokolwiek? Ja i tak wybieram transport miejski, ciągle w dół, jak to zwykle poniżej poziomu ziemi, a po drodze wciskają mi metro, ja i tak czytam wiersze

odpady niestaranne, ciągle je widzę, nie znikają sprzed moich oczu. w korytarzu metra szukam miejsca, gdzie mogę schować twarz, ponoć ludzką twarz człowieka mi zabrano wraz z konkursem, nagród - nie przewidziano. Kursem najkorzystniejszym dla nich przeliczyli wartość, skalkulowali koszta, nadmiar - odcinano.

Pani obok mnie przegląda gazetkę reklamową, z kosmetykami. Jak dobrze nie chorować na okazje, wypchane brzuchy. Autobus bardzo szarpie, nie mogę

zawiązać sznurówki. Obecny, kruchy choć sezon obchodzę jeszcze w trampkach, mało mnie obchodzi awangarda, potem się zobaczy. Nie bardzo bawi mnie kupowanie ponad potrzeby.

Co tam u ciebie? Głównie ty sprzedałeś swój limit niedoszłym wyborcom. Byli tacy, co zginęli nadaremnie i ci, co ocalili głowy nie wiadomo po co. I bez opuszczonych domostw trzeba powtarzać, trzeba więcej śmiałych wersów wypowiadać, aż ktoś usłyszy, zagospodaruje i zamieszka, nowy nada sens.

Skłamałam trochę. W ludzkiej twarzy wcale nie brałam udziału, konkurs będzie w maju. Obecnie redukuję swoje potrzeby do stukotu kroków o bruk, a kwiat wczoraj zerwany dziś niechybnie zwiędnie. Pójdzie na kompost, na śmietnik, pójdzie na spalenie

Mariusz Cezary Kosmala. Legionowo

Krztuńki

Koniec świata poezji nie będzie końcem świata. Tamten poeta jest brzydki, tamten poeta jest pe. Dałem się nabrać na jego usta. Koniec świata. Poezji nie będzie. Aleja się jeszcze odgryzę. Ty się odgryziesz. Pan, pani, państwo też się odgryzą i będzie koniec. Świata coraz mniej. Więcej kobiet niż mężczyzn, więcej mężczyzn nie. Pamiętam to mniej więcej. W końcu to także był mój. Świat, który się skończy, skoczy ci. Prosto do gardła płyną światła tamtego. Świata nie będzie. Nie wie życie, że się rozrzuci po wszystkich? Przede wszystkim po ezji. Koniec świata nie będzie końcem wszech. Świata nie połkniesz, nawet jeśli masz to głęboko. W ustach rośnie ci świat i chcesz go od. Gryźć język, aż się skończy. *** Poezja jest zła, lepsze są niezłe kobiety, a nawet frytki. Wiersze zabijają w tobie męskość. Kobiety, które piszą, są na ogół brzydkie. Brzydkie kobiety są jak brzydkie słowa, z tą różnicą, że słów czasami brakuje. Mężczyznom nigdy nie brakuje. Brzydkie kobiety są niejadalne. Nie ma brzydkich kobiet, są tylko mężczyźni i poeci. Poezja jest zła, lepsze są niezłe kobiety, lepszy wróbel w garści. Poeci często używają garści, mężczyźni używają. Kobiet, udawanych przez kobiety, jest wbrew. Pozorom nie ma końca. Nikogo to zresztą nie dziwi, że poezja jest. Zła czy dobra, kobieta to zawsze coś, czego nie ma w poezji. Prawdziwi mężczyźni mają to coś. Prawdziwi poeci mają to gdzieś.

*** Odkryłem ostatnio, że poezja jest. Dla ciot i prababek nie liczą się męskie zagrywki. Prawdziwi mężczyźni sanie. Cierpliwi, którzy drążą papier, nigdy nie będą zabawieni. Kobiety, które widzisz, są tak gorące, że aż parzą. Słuch ci wycieka uszami, słowa więzną na papierze, a twoja mowa jest. Związana kobieta to zawsze piękny widok, związana tym czymś. Czego nie ma w poezji? Prawdziwych mężczyzn jest coraz mniej i mniej i nie ma co ukrywać się za językiem. I tak nie zrozumiesz kobiety, choćbyś do niej mówił. Nie będę waszym kolegą, odkryłem ostatnio, że poezja jest, ale jej nie ma. Kobiety.

Marek Chorabik. Gdynia

Po drugiej stronie morza

Dzisiejszy dzień najlepszy jest na spacer brzegiem morza. Morze nie ucieka nam nigdzie, ani się nie może schować. Wołamy ponad falami, a one odpowiadają naszym stopom. Po drugiej stronie morza z pewnością jest odwrotnie. Chyba, że akurat nikt nie poszedł na spacer. Nieodwracalność Dzisiejszy dzień najlepszy jest na zrywanie kwiatów. Nadchodzi noc świętojańska i to może być jedyna szansa. Sprawdzasz więc kocha - nie kocha, czeka - nie czeka. Oberwane płatki rzucasz na wodę. Patrzysz jak tańczą kankana. Strumień porywa je w dal. Dal jest nieodwracalna. Dochodzenie Dzisiejszy dzień najlepszy jest na czytanie książek. Podobno robi to tylko kilku Polaków. Zawsze byliśmy wyjątkowi. Mesjanizm rozpierał nas od wieków. Wieko od skrzyni z książkami ma urwany skobel. Zrobił to niejeden Polak. Wszyscy są niewinni.

Aleksandra Dańczyszyn. Warszawa D-3 Droga jednokierunkowa

za każdym razem gdy podajesz mu szklankę herbaty

trzęsą ci się ręce. a mówiłaś że nie boisz się

swojego ojca. wiem o tobie tyle

co nic. mimo to znam twoje obawy na przykład

zawsze sprzeciwiasz się podawaniu na tacy.

gdy skasowałaś bilet zamiast samochodu

nie zatrzęsły się szyby w oknach sąsiadów

nie widziałaś ich głów ani wszystkich

świętych ani taty przy furtce czy ojca w bramie.

dlatego kiedy trzy lata później podajesz mu herbatę

nie czujesz kruchości materii ani jej temperatury

jak i swojej własnej.

i drżysz i trzęsiesz się na wylot

na zejście na odpływ na przejście

kota arii ary.

D-4b Droga bez przejazdu występująca za skrzyżowaniem z prawej strony. słońce przecieka mi przez palce z czasem

zapomnę o wizji transsyberyjskiej podróży

z Moskwy do Władywostoku

nie wierzę w zmienność sezonów synoptyków

nawet jeśli przychodzą to niezauważone

mówią że jestem nieuważna a ty nieostrożny

i może mają rację co do najmniejszej litery

hebrajskiego alfabetu

Bóg dał nam prawo władzę obowiązki

jeśli to będzie córka damy jej

moje oczy i twoje spojrzenie powiedziałeś

a jeśli to byłby

twój syn

wiem nie dałbyś rady

A-11 Nierówna droga mój mister ma wygląd rybki

podskakującej żywo na patelni

gdy bierze prysznic

tak samo chwyta ustami powietrze

a krople gorącej wody jak łuski

odpryskują od skóry przesiąkniętej

olejem silnikowym

jego ramiona są szerokie jak w harleąuinie

a moja sukienka nie ma nawet jednego ramiączka

o które mogłabym wytrzeć policzek

ochlapany światłem

fioletowy to kolor namiętności i inspiracji

jego dłonie są fioletowe jak moje nogi

jeśli nie patrzeć na oczko tuż nad kostką

oddaję mu po kawałku

kolor paznokci

długość nocy jak spódniczki

szerokość matrioszkowych ud

a on bierze

minutami godzinami bierze

prysznic i mówi do słuchawki

myśląc że go słyszę

oddalona w sieci komunikacji miejskiej

Czesław Markiewicz. Zielona Góra

Plaża. Albo leżenie w płytkim grobie

leżę na piasku, albo piasek leży na mnie. słońce spuszcza powieki, widzę tylko ciemne księżyce, fale wyrzucają na brzeg rybie łuski, albo brzeg wypluwa ślinę krew i paznokcie, żadnego szkieletu zepsutego mięsa, przebarwiona żółć zalewa horyzont śmiertelną ciszą, sztorm zawiewa nagłym śniegiem, nadchodzi gorączka – życie, nieśmiertelne łaknienie, żeby nie po ciemku, na boso. do końca, w pojedynkę, z księżycem w zenicie, w połowie rozpoczynającego się dnia. który obnaża się jako koniec świata;

Drugi brzeg. Albo nieproszony na świat

przed wejściem w otchłań zawsze gasił światło, żebym niczego nie zapamiętał, więc nie wszystko w moim poczęciu było jasne – ziemia pod paznokciami traciła nadprzyrodzoną wilgoć, nie pomagały bezgwiezdne łzy ukobiecanej. nie otworzyła ust kiedy uda zakołysały się od chłodu – już w czasie pozbywania się bezwstydnej krwi mówiła do mnie po imieniu, na nim mściłem się urodzinowymi bruderszaftami – teraz wkładam mu palce w oczy. szepczę do lustra że chciałbym to zobaczyć, żeby to zobaczył na własne oczy;

Jahwe

świat się zestarzał, jest starcem ukrywającym twarz w dłoniach saturnem albo melancholią – czas spłaszczył się do przestrzeni między dziewiątą symfonią a schodami do nieba, jest burczeniem w brzuchu czarnym warkotem samolotu – miasta bez rzek wysokich domów szybkich aut tramwajów linii kolejowych morderców – nikt nie zginie nie zostanie zamordowany nie popełni samobójstwa żadnych nekrologów w lokalnych gazetach żadnego śladu życia ludzie nie są do niczego potrzebni;

Miłosz Anabell. Warszawa sierść i paznokcie szliśmy lasem, a zwierzęta piszczały jak gumowe kaczki, których nie chce wypuścić z rąk niczyje dziecko, zostawione na torach i umierające wieczorami, dusznymi wieczorami wiosny z krajów śniętych i pociętych jak mięso na gyros; a więc szliśmy lasem i dotykaliśmy gałęzi wrośniętych w ramiona naszych największych wrogów, dostawców zmęczenia i przebojów wartkich jak powódź zmywająca z ziemi krzykliwe ciała klaunów i studentów mroku w zimnych oczach mrożonek i galaret z mózgu; szliśmy płocho i głośno gwizdaliśmy hymny przypominające liturgie obcych bogów, wiszących w pajęczynach, wędrujących przez kłujące osty, zostawiających krew w trawie i w świeżych bruzdach; szliśmy śladami bogów jak pies i myśliwy, wyćwiczeni w szukaniu ścięgien i paznokci pokaleczonych wiatrem, poszarpanych deszczem, przylepionych do ziemi jak rana co jeszcze jest częścią życia, ale wkrótce będzie żalem i pokarmem zawszonych i kalekich lisów; szliśmy pośród kaprysów wróżek i magików, liżących szachy magier i tuliłam ciebie, bo kończyły się święta, zaczynały schody to podziemi i fabryk kompulsywnej złości, do samotniczych godziny suchych jak tabletki zostawione w teatrze; zagrasz dla mnie, gdy natrze na nas czołg miłości, kamień, którym to dziecko wykolei pociąg? w tę i z powrotem ten rowerzysta w czapce odbija się czkawką listonoszom i dostawcom przeciwmgielnych porad na temat utrzymania czystości w szufladach, gdzie żyj ą hordy ciotek i martwi kuzyni w czarno-białych grobowcach albumów i w plikach niepotrzebnych rachunków, dawno zapomnianych przez państwa, gminy, elektrownie wybuchające dymem i niewątpliwie zarządzane z gustem; nie wątpimy bowiem w gust tyranów i turystek z gwizdkami, poszukujących cietrzewi w instalacjach ciepła i fal radiowych, w artystycznych konceptach na temat wieczności rozświetlonej złością sylfid, defilad, folii kuchennej, henny pachnącej u stóp neutronów, w mózgu niezgrabnego zwierzęcia, które kłapie szczęką na widok obcasów śmierci i zmartwychwstania: dwóch kobiet o mentalności płynnej i wiotkim mniemaniu, karmionych piórami papug i ścięgnami kun; skąd w turystkach pragnienie cietrzewi, skąd lęk w czkawce szwaczek, skąd w albumach kominy fabryk i wędzarni? czy nie za długo szedłem niteczką zwątpienia, lunatyczną i wartko krążącą w podcieniach twojego domu, matko kubistycznego cienia? a może to nie moje kości i sumienie zamieszkał cyklamenowy hologram: zwątpienie malarzy i fotografów oślepionych mąką, ręką dowódcy gardeł i podeszew, piąstkującego karła, który

wypoczywa w kapitanacie nerwic i samobójstw w błocie; może to nie moje serce biło w rytm cudzych wojen, bitew plam i kurzu, zabrudzonych śniadaniem odpisów zeznania przeciwko własnym zmysłom i śladom na piasku, którymi szło się w lecie mordować kocięta? może nie w moich świętach żyło się leniwie i jadło zamrożone arkusiki wrzasków? może nie byłem nikim, tylko się odbiłem przypadkiem w kiepskim ksero i szedłem pod rękę z trajektorią rozpaczy, ze spacerem w zimie zaczarowanej woskiem i pastą do zębów, gdy pośród sennych dębów dotykałem nozdrzy saren ciepłych od lęku? w czyim siedziałem wdzięku szklanym i płynącym kanałami niesmaku? tego się już nie dowiem, to już tylko szyfr podpalonych bibliotek i zerwanych klisz, to opowieści zaszyte w plątaninie pakuł, organiczne jak czkawka, rytmiczne jak morał: ten rowerzysta w czapce odbija się czkawką listonoszom litości i dostawcom porad. tapeta w słonie najpierw umarł kolejarz, który żył w mieszkaniu wypełnionym deskami i żyłami zwierząt, stęchłym jadem przeszłości, myślami olbrzymów skrępowanych i wiotkich jak koki prababek; najpierw umarłem w sobie, w sztucznym kompromisie czytania kiepskich wierszy i robienia na drutach swetrów dla martwych ojców, dla nieczynnych krewnych, we krwi noszących przeboje, hologramy ran; jeszcze wcześniej odbicie zobaczyłem w wodzie, słone jak okruch ciasta zrzucony z balkonu; w trawę wstąpiłem później, gdy palce przestrzeni zamykały mnie w burzy, we wnętrzu fotela; i rosłem jak martwe dziecko, które paznokciami zrywa ptaki ze ściany, z tapety i z tynku; byłem fototapetą śmierci i zapachu złości, kandyzowanej złości sprzedawanej tanio na ludnym jarmarku pragnień i powolnej woli, w stodole pełnej siana i komiksów z bondem; stara praczka umarła dwa tygodni później, w brzuchu miała robaki i sierść egzotycznych zwierząt przemycanych nocami pociągiem litości; wędrowałem nim przez ekrany strachu, zrzuty telewizyjnych transmisji zmęczenia, które jest pożywką dla państw, miast i kioskarzy sprzedających prospekty lepkich filozofii; potem umarły matki i zwierzęta z zoo, koty rozniosły pierze po rabatach róż, córki jadły na obiad pleśń, pinezki w cieście.

INDEKS AUTORÓW:

1. Rafał Baron …………………………….

2. Piotr Jemioło …………………………

3. Piotr Arent ………………………………

4. Marcin Jurzysta ………………………

5. Edyta Wysocka ……………………….

6. Monika Fiodorow ……………………

7. Mariusz Cezary Kosmala …………

8. Marek Chorabik ………………………

9. Aleksandra Dańczyszyn……………

10. Czesław Markiewicz

11. Miłosz Anabell …………………………

Wydawca Darłowski Ośrodek Kultury