Download - Jak napisać felieton
Jak napisać felieton
Nijak. Felietonu się nie pisze. Felieton się rodzi. Często w bólach, ale nie
daj Boże, by czytelnik w lekturze trafił na ślad mąk towarzyszących
autorowi w twórczym procesie. Jeśli tak - autor może być pewien, że
następnego felietonu, który wyjdzie spod jego pióra, czytelnik nawet nie
zauważy. No, powiedzmy, że jednak dostrzeże. I cóż stąd. Dostrzeże,
spostrzeże nazwisko czy też pseudonim autora i odwróci stronę w
gazecie. Bo, że autor się męczy, jego sprawa, dlaczego jednak mam się
męczyć ja - pomyśli czytelnik i poszuka sobie innego autora. O lżejszym
piórze, bardziej wysublimowanym poczuciu humoru, swobodniejszego w
obyczajach, ale i rozdzielanych razach, gościa z temperamentem,
smakiem, sarkazmem i szyderstwem a co najważniejsze nadającego na
falach, które czytelnik wybiera najczęściej.
To łatwo powiedzieć, że felieton się rodzi. Tylko, że znowu - jak się rodzi,
pomijając rzecz jasna opisane wyżej bóle? Męka męką, ale od czegoś,
tak czy owak, trzeba zacząć. O czymś w końcu należy napisać. Znaleźć
temat, o coś się zahaczyć, a może dalej już pójdzie samo...?
Rozmawiasz z ludźmi, chodzisz po mieście, czytasz gazety, słuchasz
radia, oglądasz telewizję, siedzisz w Internecie. Miliony informacji
przewalają ci się przez, już po chwili, skołataną głowę, a ty nie możesz
pozbyć się coraz wyraźniejszego obrazu tej słynnej postaci, która nagle
w twojej wyobraźni objawiła się na pierwszym planie. Oto słynny
starożytny mędrzec Ben Akiba staje przed tobą - i każdym innym
felietonistą, w każdym zakątku świata - i po raz nie wiadomo który
wygłasza swoją sławną sentencję, obecną poza tym w każdej księdze
cytatów: - Wszystko już było!
I pewnie byś się w tym momencie poddał, gdyby nagle cię nie olśniło.
Nie masz pojęcia jakie to cudowne uczucie - olśnienie. Coś jak... niechże
który przyjdzie z pomocą... „Wzruszenia płciowe”... Ależ „ ...to trucizna
dla człowieka zajętego pracą umysłową”. Kto to? Ilja Erenburg. Ach ta
słynna „kochanka Stalina”, jak chciał jeden z początkujących
felietonistów? Nie, nie pasuje. Może i olśnienie ma coś wspólnego z
„płciowym wzruszeniem”, ale akurat nie w tym miejscu...
Michał Zoszczenko? Niech będzie Zoszczenko. „Rozkiełznana
bachanalia”. Więc olśnienie to coś jak „rozkiełznana bachanalia”? Lepiej.
Co tam, lepiej? Po prostu wspaniale. Genialnie. I jeszcze ten błąd,
błędzik dodający smaku i uroku. Ech, tak pisać, tak kojarzyć...
Dobrze, już dobrze. Co więc z tą „rozkiełznaną bachanalią”? Przecież
przekroczyłeś wszystkie terminy i został ci tylko jeden, ten koszmarny
deadline. Streszczaj się.
Streszczam. To nieprawda, że „wszystko już było”. Nie było wszak, no
właśnie... samego Ben Akiby! Ten rzekomo sławny i starożytny mędrzec
żył i głosił swoje mądrości dopiero w XVII wieku, a urodził się w połowie
XIX. Nie, nie ma w tym żadnego błędu czy innego dowcipu. Ben Akibę,
siedemnastowiecznego amsterdamskiego rabina, powołał do życia w
1846 roku niemiecki pisarz Karol Gutzkow, każąc mu w swojej sztuce
„Uriel Acosta” wygłaszać mądrość, która w niedługim czasie podbiła
serca i umysły dziennikarzy całego świata. I nie tylko dziennikarzy.
Zgoda. Dowiedliśmy, że Ben Akiby nie było, ale to jeszcze ani na
centymetr nie przybliżyło nas do tematu „tematu”.
Sto lat temu, a dokładnie czterdzieści parę, w warszawskim Studenckim
Teatrze Satyryków śpiewano pieśń o znamiennym refrenie: „Gdzie jest
szlagier, do cholery, grzmi robotnik, szemrze kmieć, gdzie jest szlagier,
do cholery, my piosenkę chcemy mieć!” Powtórzmy za studenckim
poetą: - Gdzie jest temat, do cholery, my felieton chcemy mieć!
No więc temat jest na przykład za oknem. Oto na twoich oczach uschły
jarzębiny. Dlaczego uschły? Dlaczego tylko niektóre? A dlaczego nie
usechł grab? I modrzew, nie mówiąc o klonie, akacjach i topolach? No,
dlaczego? Może zawistny sąsiad pod osłoną nocy podlał drzewka
kwasem? Może nawet solnym? A może jarzębiny zachorowały? A może
to jakiś znak? W każdym razie masz temat. Nie, nie będziesz go drążył.
Nie przeprowadzisz wywiadu z dendrologiem, nie napiszesz reportażu o
jakimś „jarzębinowcowiaczku okrutnym” niszczącym drzewka za twoim
oknem. Ty napiszesz felieton o zatrutym polskim życiu politycznym. A do
tego niepotrzebne ci są dendrologiczne elukubracje znanych profesorów,
jeno uschłe jarzębiny za oknem. I metafora, paralela, hiperbola...
I drugi temat też masz, bo właśnie przeczytałeś w gazecie, że pan
prezydent powiedział o wywiadzie, który nas „zwodził” w sprawie broni
masowego rażenia w Iraku. Ponieważ natychmiast amerykańscy
sojusznicy czujnie zastrzygli uszami, minister pana prezydenta raczył
sprostować. „To nieporozumienie leksykalno-tranlatorskie”. Masz temat.
A nawet dwa.
Oglądasz w telewizji mecz piłki nożnej. I nie możesz wyjść z podziwu dla
fantazji językowych uprawianych przez sprawozdawców. Bo słyszysz, że
któryś piłkarz właśnie „wrócił do meczu”, a inny „przeszedł obok gry”.
Chodziłeś do normalnej szkoły, uczono cię języka ojczystego a tu się
okazuje, że nie rozumiesz co do ciebie mówi telewizyjny sprawozdawca.
Piłkarz „wrócił do meczu”, choć ty oglądając ten mecz, od początku
widziałeś dokładnie, że piłkarz ani na moment nie opuścił boiska. Więc
skąd wrócił? I kiedy?
Żona każe ci wieźć się do sklepu sprzedającego wszystko dla domu. Nie
lubisz tego, oj, nie lubisz. Ale wyboru nie masz, jedziesz. Olbrzymia hala
wypełniona pod sufit materiałami budowlanymi, sprzętem ogrodniczym,
farbami, narzędziami, muszlami klozetowymi i czym tam chcesz,
przyprawia cię o nerwowy rozstrój. Ale nagle zauważasz coś co się
nazywa „surpa” i kosztuje 95 zł. Mniejsza o cenę, ale co to jest ta
„surpa”? Za „surpą” stoi „wertykulator”, za nim „otwornica nastawna”. I
już jesteś wniebowzięty, bo już masz temat.
Wracasz zmęczony do domu, zalegasz na kanapie, telewizor zaś sączy
w twoje uszy polityczne jady, których masz serdecznie dość. Tak, jak
dość masz już tej całej demokracji, która z demokracją z twojej
wyobraźni nie ma nic wspólnego. Przychodzi ci do głowy myśl o
monarchii. Jakby to było dobrze, gdyby Polska stała się jak niegdyś
monarchią. Ale nie z takim królem jak Stanisław Leszczyński, który
wprawdzie umizgi zaczynał, ale już kończyć je kazał swojemu
kanclerzowi. O, Ludwik XIV - król absolutny i jaśnie oświecony. Ten
mógłby być.
Ileż to trwało? Chwil kilka i kilka tematów. Kilka? Tak naprawdę temat
jest jeden i ciągle ten sam. Nasza piękna głupota. Głupota w polityce, w
telewizorze, w sklepie, wszędzie. Jest o czym pisać. Uff. Zabieramy się
za felieton.
Tylko... Tylko, no właśnie, co to właściwie jest felieton? Jak to powiedział
kiedyś znany dziennikarz Marek Meller? "Felieton to ten kawałek w
gazecie, który wydrukowano kursywą". Ba, ale dzisiaj przy tych
wszystkich leyautach i formatach mało kto jeszcze używa kursywy.
Podobno jakieś badania wykazały, że pochyły druk czyta się gorzej i przy
lekturze traci się przynajmniej 30 procent tak wydrukowanego tekstu. Nie
tędy więc droga. Nie ma drukowanych kursywą tekstów w gazetach, nie
można sprawdzić co też za dziwo ten felieton, o którym niby wiemy, że
lekka, łatwa i przyjemna forma uprawiania dziennikarstwa to jest. Skąd
wiemy? Jak to skąd - z historii.
Felieton, ściśle rzecz biorąc „feuilleton” pojawił się na świecie w 1800
roku, w paryskim "Journal des De'bats". Był to stały dodatek do gazety
zawierający relacje z podróży, opowiadania, recenzje, repertuar
teatralny, ogłoszenia, modę.
Stąd też wzięło się pierwsze znaczenie felietonu - to suplement,
odcinek w gazecie wyraźnie odcinający się od reszty. O różnicach
decydowała zarówno tematyka, jak i odmienna od reszty grafika, w
końcu też inna redakcja. Także gruba krecha, którą „feuilleton” odcinano
od reszty, stanowiła o jego kształcie i charakterze.
Niemal równocześnie jednak w gazetach pojawiają się autonomiczne
teksty dające początek nowemu gatunkowi dziennikarskiemu, właśnie
felietonowi jako samodzielnej wypowiedzi.
Do dzisiaj w prasie zachodniej obowiązują oba znaczenia. U nas -
pierwsze się cokolwiek zatraciło i felieton znamy tylko jak samodzielną
wypowiedź, tekst autorski.
W 1851 roku Kamil Cyprian Norwid publikuje "O felietonie felieton".
Czytamy w nim, że "felieton jest liryzmem politycznym", "pasożytną
rośliną oplatającą głaz i drzewo", "względną prawdą". Wprawdzie
przełożenie Norwidowego „liryzmu politycznego” na dzisiejsze czasy
wydaje się rzeczą niemożliwą, jednak jego uwagi o felietonie-pasożycie
skąpanym w sosie subiektywnej prawdy felietonisty zachowują swoją
aktualność jak najbardziej. Wszak przy szukaniu i wyborze tematu udało
nam się dowieść, że tematy „znaleźliśmy” już to w telewizorze, już to w
gazecie, już to małżonka nas zainspirowała. Bo to nie „głaz i drzewo” są
w tej akurat naszej pracy najważniejsze, tylko ta „pasożytna roślina”,
która je oplata.
Trzynaście lat po Norwidzie Stanisław Koźmian w rozprawce
"Dziennikarstwo" w "Przeglądzie Poznańskim" idzie trochę dalej. "Wolno
mu (felietonowi) ... uciekać się do powieściowej formy, bujać po
niezmierzonych obszarach przenośni, porównań i alegorii, czasami
nawet godzi się mu poigrać, uzbroić w rynsztunek satyry....przytępiać
ostrze zbyt dolegliwych pocisków, wesołością koić zasępione
niesnaskami twarze, dobrodusznością zbliżać przeciwników, być ...
odetchnieniem i początkiem zgody - oto właściwe powołanie felietonu".
Proszę bardzo - pasożyt otrzymał formę. I to nie tylko „powieściową”.
Coś, co najbardziej ujmuje u Koźmiana, to owa dobroduszność i wyraźna
skłonność do optymizmu jaką powinno się przejawiać w felietonie. Raz
jeszcze przywołajmy w tym miejscu Erenburga. „Zdumiewające to były
czasy i bynajmniej nie zamierzamy ich ośmieszać, lecz przeciwnie
pragniemy uczcić ich wspaniałą niedorzeczność teraz, kiedy oglądamy
się na przeszłość”. Czcijmy „wspaniałą niedorzeczność” czasów
Koźmiana, nie próbujmy ich ośmieszać i chociaż sporadycznie starajmy
się w pisanych felietonach „wesołością koić zasępione niesnaskami
twarze”. Oczywiście dzisiejsze twarze.
Norwid zwrócił uwagę na treść („pasożytną”), Koźmian na formę
(dobrodusznie optymistyczną), zaś Piotr Chmielowski w "Pamiętniku
Literackim" w roku 1902 przypomina nam o jeszcze jednej, istotnej cesze
felietonu. Felieton wg Chmielowskiego to "swobodna pogadanka, lekko i
dowcipnie omawiająca jakąś sprawę, która w danej chwili zajmuje
umysły" (podkreślenie moje - AB).
No i mamy „pełny komplet” jakby powiedział..., mniejsza kto.
Czy aby na pewno? 150 lat minęło od czasów Norwida i Koźmiana,
ponad 100 od Chmielowskiego, coś się chyba zmieniło w sztuce pisania
felietonu. Przyjrzyjmy się przeto dzisiejszym definicjom, wsłuchajmy się
w głosy mistrzów gatunku i spróbujmy wreszcie napisać nasz felieton.
Na początek felietonista Kazimierz Kutz, którego oczywiście bardziej
znamy jako filmowego reżysera. Okazuje się jednak, że równie świetnie
jak kamerą, Kutz włada piórem. Co tydzień na łamach „Dziennika
Zachodniego” sławny reżyser rozmawia ze swoimi czytelnikami. I to jak
rozmawia! Niektórzy są wręcz oburzeni, iż tak sławny, więc przecież
mądry i wykształcony człowiek posługuje się „takim” językiem. „Takim”,
ponieważ Kutzowi ani w głowie szukać eufemizmów na wyrażenia
„powszechnie uznawane za obrzydliwe”. To co, że w gazecie? Oto co
mówi w rozmowie z Renatą Gluzą („Press” 9/2002): „ ...każdy
felietonista powinien mieć swój język. Mnie między innymi dlatego
czytają. To świadomy zabieg. Człowiek lubi być zgorszony, ponieważ
chce mieć przeciwnika. Kogoś, na kim może odreagować. To w sensie
higieny społecznej jest bardzo korzystne”.
Z Norwida, Koźmiana i Chmielowskiego wzięliśmy trzy najistotniejsze
bodaj cechy felietonu, sami, rozglądnąwszy się wokół, znaleźliśmy co
najmniej pięć tematów, którym się zajmiemy. Co wybierzemy dla
naszego felietonu z wypowiedzi Kutza? Oczywiście język. Niekoniecznie
ten sam, którym lubi posługiwać się reżyser. Wybieramy „język własny”.
Idźmy dalej. Oto wypowiedź jednego z mistrzów gatunku Stefana
Kisielewskiego, od którego felietonu kilka pokoleń czytelników zaczynało
lekturę „Tygodnika Powszechnego” : „Felieton jest formą specjalną, ma
swoje wyjątkowe prawa, oświetla poglądy autora pod odrębnym kątem, z
pomocą specyficznej techniki, w której żart, przenośnia i paradoks
odgrywają rolę pełnoprawnych elementów, felieton wreszcie, służący
często doraźnym celom taktyczno-polemicznym, (...) niejednokrotnie, dla
wywarcia pożądanego wrażenia, posługuje się przesadą,
wyjaskrawieniem, nawet absurdem - to są prawa jego konwencji
literackiej. Do tej samej zwierzyny można przecież strzelać i z
dubeltówki, i z karabinu, ale zły to strzelec, który nie odróżnia śrutu od
kuli dum-dum”.
Treść - „pasożytna”, forma - dobroduszna i optymistyczna (choć nie
tylko!), temat - aktualny, język - własny. Od Stefana Kisielewskiego
podbieramy cel, pamiętając wszakże o odróżnieniu śrutu od kuli dum-
dum. Kulami dum-dum w felietonie raczej się nie strzela.
I kolejny, tym razem jak najbardziej współczesny felietonista „Polityki”
Jerzy Pilch, z wywiadu którego („Press” 9/2001) wybieramy aż cztery
istotne w dalszym ciągu konstruowania naszego felietonu uwagi. Uwaga
pierwsza jest bardzo bliska temu, co o felietonie pisał Stefan Kisielewski,
i z którego wypowiedzi dla konstrukcji naszego felietonu wybraliśmy cel.
Pilch uważa, iż „...dobry felieton jest sztuką zadawania ciosów” i
absolutnie nie zamierzamy z nim polemizować, co więcej obiecujemy, że
będziemy ze wszystkich sił starać się, by nasza „sztuka zadawania
ciosów” choć trochę przypominała starą, dobrą, polską szkołę boksu i nie
tylko boksu. Druga uwaga jest uwagą felietonisty o felietoniście: „Bardzo
ważnym felietonistą był dla mnie Jerzy Urban. W jego felietonach była i
fraza, i dowcip, i synteza - wszystkie cechy świetnego felietonu, które
zresztą dalej błyskają w jego obecnych tekstach w „Nie”. Widać ten
pazur. Czasem ryknę ze śmiechu przy felietonie Urbana - co gdzie
indziej właściwie dziś mi się już nie zdarza”. Od Pilcha mówiącego o
Urbanie, dla własnych celów zawłaszczamy frazę, więc melodię a
właściwie podkład muzyczny, który będzie niósł nasze felietonowe
zdania i dowcip, o ile kradzież dowcipu w takim rozumieniu jest w ogóle
możliwa. Poczucia humoru, niestety, ukraść się nie da. Albo się je ma,
albo nie... chyba, że ktoś ma „dowcip w stanie surowym” - jak pisał
biograf Woltera Jean Orieux o przeciwniku filozofa, niejakim Pironie.
Właśnie... czy w tym miejscu nie należałoby napisać czegoś takiego: - A
zgrabna cytata, zali nie mieści się ona w felietonie? Nie wzmacnia
autorskiej myśli? Nie pomaga przedrzeć się przez gąszcz zdań, w które
się autor zaplątał? I mieści się, i wzmacnia, i pomaga. Więc na
wzmocnienie sam Ryszard Kapuściński: „Jestem wielkim zwolennikiem
cytatów i myślę, że wart uwagi jest pogląd Waltera Benjamina, iż księga
cytatów byłaby najdoskonalszą książką”. Cóż tu mówić o skromnym
felietonie...
Wracajmy jednak do Jerzego Pilcha Jego trzecia uwaga dotyczy języka.
W nieco jednak innym aspekcie niż miało to miejsce u Kutza. Tym razem
nie chodzi o własny język felietonisty. Pamiętamy z Koźmiana o
„powieściowej formie” felietonu. To prawda, wiele cech tego felietonu
sytuuje go wśród gatunków paraliterackich. Ale, grzmi Jerzy Pilch: „Nie
ma czegoś takiego jak felieton literacki. Jest źle albo dobrze nie
literacko, ale po polsku napisany”.
Felieton musi, co podkreślamy, być napisany dobrze po polsku. Lecz nie
tylko.
„Nie zdarzyło mi się nawet najsłabszego felietonu napisać na odpierdol.
Może bywam w słabszej formie, ale w każdy felieton wkładam swoją
najlepszą wolę i wszystkie umiejętności.(...) Ja felietony pisuję z taką
samą protestancką solidnością, jak i prozę” - tym cytatem o
zaangażowaniu autora i jego „najlepszej woli i wszystkich
umiejętnościach”, którymi musi się posłużyć przy pisaniu felietonu,
kończymy pożyczki od Jerzego Pilcha.
Choć nie będzie to jeszcze podsumowanie całości, na zakończenie
rozważań o cechach felietonu przywołajmy pisarza - Tadeusza
Konwickiego, który choć miał w swoim literackim życiorysie również
epizod dziennikarski, to przecież od dziennikarstwa szybko odszedł. Nie
znaczy to jednak, że zarzucił felieton. W „Kalendarzu i klepsydrze” -
pseudodzienniku, a tak naprawdę wielkim felietonie, Konwicki wspomina
swoje twórcze początki, które nam najlepiej pasują przy końcu, ponieważ
w jedno zbierają niemal wszystko co wyżej o felietonie zostało
powiedziane.
„Te nasze felietony odpowiadały ściśle naszej ówczesnej mentalności
licealnej. A więc nie mizdrzyły się jak te dzisiejsze, nie kulały w
monotonnych rytmach maniery, nie udawały sztucznego zaangażowana.
Były pomysłowe w konstrukcjach, przybierając najdziwniejsze formy, od
Kazań Świętokrzyskich po balladę podwórzową, tryskały wigorem,
rubaszną przekorą, nieoczekiwaną fintą. Szczególną ich cechą
wyróżniającą były tzw. paradoksy licealne, czyli zręczna umiejętność
sprowadzania spraw i idei do absurdu. Rozpoznać je łatwo było również
po specyficznym nastawieniu, które badacze nazwali „nonkonformizmem
salonowym”. A wszystko musiało zostać przyprawione owym
szelmowskim sprytem, określanym z francuska jako esprit”.
Wystarczy. Dosyć tych wykrętów, szukania kolejnych wspaniałych myśli
wielkich felietonistów, znajdowania jeszcze jednych i jeszcze jednych
cech felietonu. Czas najwyższy na sprowadzenie teorii do praktycznego
wymiaru i udowodnienie, że temat plus cel, plus optymistyczne
nachylenie, plus własny język, plus dowcip, plus melodia, plus
aktualność, plus esprit, plus dziesiątki jeszcze cech, których nie ogarnęła
i na szczęście nigdy nie ogarnie myśl teoretyka, równa się felieton.
Niech więc naszym tematem będzie, ależ tak, głupota. Tym razem za cel
bierzemy od lat obecne w każdym sprawozdaniu sportowym, bodaj czy
już nie nieśmiertelne „światło bramki”. Tak naprawdę spróbujemy, który
to już raz, powalczyć z bezmyślnością sportowych sprawozdawców,
którzy nie tylko nie rozumieją języka, jakim się posługują, ale wręcz
własną „twórczość frazeologiczną” bardziej czy mniej świadomie
narzucają milionom telewidzów. „W tej sytuacji zawodnik, który wrócił do
meczu szukał autu”. I co w tym nagannego? Przecież tak się mówi! Otóż
spróbujemy przekonać, że tak się nie mówi a na pewno tak nie powinno
się mówić. Jako „pasożytna roślina” skorzystamy z telewizora.
Opleciemy naszą wnikliwością kilka sportowych transmisji, koncentrując
się na wypowiedziach rzekomo jednych z najlepszych. Żeby było
sprawiedliwie, razy będziemy rozdzielać mniej więcej równo między
sprawozdawcę „państwowego” i „prywatnego”. Spróbujemy zrobić to
dowcipnie, oczywiście na naszą własną miarę. Niestety, nie możemy z
góry obiecać, że kierować nami będzie dobroduszny optymizm, choć
mamy nadzieję, że może uda się nam zwrócić uwagę na przynajmniej
niektóre z oczywistych językowych obrzydliwości, co być może
zaowocuje kiedyś wyplenieniem ich z ojczystego języka. Robimy to
również we własnym interesie, jako że panowie, których bierzemy na
muszkę, uchodzą za profesjonalistów w naszym dziennikarskim fachu. A
wiadomo wszak skądinąd, że nic tak dobrze nie wpływa na
wiarygodność profesji jak „profesjonalizm”. Oczywiście obficie i celnie
będziemy posługiwać się myślami, które nam pasują, a których
autorstwo nie sobie zawdzięczamy.
Światło bramki
Jak w klasycznym felietonie zacznijmy od smacznego cytatu. Niech
to będzie sam Antoni Słonimski. „Mogę się powołać na zdanie
wielkiego G. B. Shawa, który powiedział o sobie, że dumny jest, iż
każde słowo, które wyszło spod jego pióra, było dziennikarstwem.
To znaczy nie służyło udziwnieniu świata, ale jego naprawie.”
Teraz skoncentrujmy się na temacie zasadniczym, który brzmi : jak
telewizyjni dziennikarze sportowi udziwniają świat, używając słów,
których znaczenia nie rozumieli, nie rozumieją i nigdy rozumieć nie
będą.
Oczywiście niczego nie będziemy twierdzić gołosłownie.
Przywołamy przykłady karkołomnego używania języka (podobno
ojczystego) przez reprezentantów zawodu, dumnych z
najdumniejszych, choć żadne słowo wychodzące tak często i
szybko z ich ust nie było, nie jest i nigdy dziennikarstwem nie
będzie. Mimo że zarówno pp. Mateusz Borek z Polsatu
i Włodzimierz Szaranowicz z TVP za przedstawicieli mojego zawodu
uchodzą.
Postawmy teraz kilka zasadniczych pytań rozwijających naszą tezę.
Pytanie pierwsze; co zwykle robi piłkarz na boisku? Otóż zdaniem
wspomnianych wyżej piłkarz na boisku czyta lub rozczytuje. Co
czyta? On „czyta grę”, albo „czyta akcję”. Ponieważ niemal każdy
piłkarz kończy swoją edukację w dość niskiej klasie, czytanie
zwykle idzie mu słabo.
Pytanie drugie: co jeszcze, oprócz „czytania gry” robi na boisku
piłkarz? Piłkarz na boisku szuka. Nie, nie partnera, do którego
mógłby podać piłkę, on „szuka bramki”, „szuka gry”, „szuka rzutu
rożnego”, „szuka rzutu karnego”, „szuka faula”, a właściwie
„faulu”, jak chce pan itd. Piłkarz bowiem nie wie ani gdzie jest
bramka, ani skąd się wybija kornery, ani skąd się strzela rzuty
karne.
Pytanie trzecie; co należy powiedzieć o piłkarzu, który nie znalazł,
np. gry? O takim piłkarzu mówi się (p. Borek mówi), że „przeszedł
obok gry”. Zwyczajnie - tu stoi gra, a obok przechodzi piłkarz.
Jasne?
Pytanie czwarte: zakładamy, że po pewnym czasie piłkarz jednak
„znalazł”, niechby i rzut karny. Co wówczas powiemy? Wówczas
powiemy, że „piłkarz powrócił do meczu”. Bo on cały czas grając,
właściwie „przechodził obok meczu”, ale się zreflektował,
„rozczytał prawidłowo akcję”, „znalazł taktycznego faula”, „wrócił
do gry” i ... „otworzył wynik”.
Pytanie piąte: a co możemy powiedzieć, jeżeli piłkarz, znalazł
wszystko, czego szukał, przez całe zawody nie „opuścił gry”, a
nawet „otworzył rezultat”, co wtedy powiemy? Wtedy powiemy, że
taki zawodnik „zanotował progres”. Nie sputnik, nie wostok, nie
sojuz, ale progres.
Pointa. Sławny Talleyrand po zamordowaniu przez Bonapartego
księcia d’Enghien rzekł był: - To gorsze niż zbrodnia, to błąd. My o
„regresie” wspomnianych panów rzekniemy dokładnie odwrotnie: -
To gorsze niż błąd, to zbrodnia.
I w ten sposób teoria splotła się, w co wierzymy, z praktyką. Gdyby
jeszcze praktyka znajdowała swój finansowy wymiar, zgodny z
oczekiwaniami autora...
„Pisać za 5 dolarów od felietonu nie pozwalają mi przekonania; za 10
dolarów będę pisał, ale bez przekonania; za 15 dolarów będę pisywał z
przekonaniem; a za 20 dolarów mogę pisywać bez przekonań”. (Melchior
Wańkowicz) Nam oczywiście najbardziej odpowiada pisywanie z
przekonaniem, ale cóż to jest dzisiaj 15 dolarów?
Z temperamentem, poczuciem humoru (oby!), swobodą, sarkazmem,
ironią i smakiem raczej obcym naszym bohaterom stworzyliśmy felieton.
Zwięzły tekst (również dlatego, że redakcja tylko tyle miejsca nam
oferuje), aktualny, z wyraźnym autorskim piętnem, jak najbardziej
subiektywny, cokolwiek dygresyjny, więc tym samym niezbyt spójny, w
którym udało nam się również lekko zmieszać rozmaite gatunki tak
dziennikarskie, jak literackie. W końcu równie jak na przekazaniu treści
zależało nam przecież na dyskretnym, choć zauważalnym, pograniu na
emocjach naszego czytelnika. Oczywiście na końcu umieściliśmy felieton
w naszej gazecie, w wydaniu magazynowym ukazującym się w każdy
piątek czyli, przynajmniej w naszej prasie, najbardziej felietonowym
cyklu.
Tym razem, choć mogliśmy, nie tworzyliśmy fikcyjnych postaci, które
pomagałyby nam nieść nasze przesłanie, nie kreowaliśmy, a też
moglibyśmy, siebie na wiekowego na przykład starca, który z wieku i
urzędu pojadł wszelkie rozumy i spokojnie może nimi obdzielać
maluczkich. Nie nakładaliśmy też maski niczego nierozumiejącego
prostaczka zdziwionego tym najlepszym z światów. Napisaliśmy felieton
„po Bożemu”. Od lekko intrygującego pierwszego zdania - cytatu, po
pointę, która - tak wyszło - także nie pochodzi od autora, choć to autor
mimo zapożyczenia twórcą pointy jest. W środku też użyliśmy spokojnej
narracji, nie mieszaliśmy stylów, konwencji, nie braliśmy się za formę
„powieściową”, a tym bardziej dramatyczną, nie układaliśmy scen
pełnych dialogów i monologów, nie pisaliśmy listu, pamiętnika, dziennika,
przemówienia, interpelacji. Tym razem zrezygnowaliśmy z możliwości
stworzenia hybrydy. I choć starannie dobieraliśmy argumenty na
potwierdzenie naszej tezy, nikt z naszą opinią zgadzać się nie musi.
Owszem, zaznaczając nasz dystans do „twórczości profesjonalistów”,
ironicznie, na pograniczu parodii, wyraziliśmy (złośliwie) nasz szyderczy
stosunek do dziwnego świata, którego nie rozumiemy nie dlatego, że
jesteśmy aż tak ograniczeni, jeno dlatego, że świat ten powstał w czyjejś
mało rozgarniętej wyobraźni, a my jesteśmy przymuszani do
zaakceptowania reguł w nim panujących. To prawda, w ten sposób
przyjęliśmy tzw. postawę felietonową, ale przecież nikomu jej nie
narzucamy.
Mimo naszego zdecydowanie negatywnego stosunku do omawianego
problemu staraliśmy się nie być ani brutalni, ani demagogiczni. I chociaż
z nazwiska wymieniliśmy naszych bohaterów, to jednak nie pozwoliliśmy
sobie na niewybredne ataki personalne. Nie uważamy bowiem, że
felieton - jak to się, niestety, coraz częściej w naszych czasach dzieje -
jest instrumentem walki, politycznej z reguły, w której wszystkie chwyty
są dozwolone. Nie interesuje nas felieton pozbawiony prestiżu, a w takiej
walce szlachetny ten gatunek swój prestiż niewątpliwie traci. I dzisiaj i
potem tak będziemy pisać nasze felietony, by stawały się „...
odetchnieniem i początkiem zgody”.