im dalej od asfaltu tym więcej przygód czyli offorad owe ... · po przejechaniu słowacji i...
TRANSCRIPT
Im dalej od asfaltu tym więcej przygód – czyli offorad’owe Bałkany we dwoje
Monika i Piotrek. Poznaliśmy się 2 miesiące wcześniej dzięki wspólnej pasji do motocykli. Monika – na co dzień pracująca w roli głównej księgowej w jednej z korporacji w Warszawie, Piotrek – pracownik jeszcze większej korporacji, zajmujący się brand marketingiem. Jednym słowem, ludzie potrzebujący oderwania się od codzienności i przeżycia czegoś spoza ofert biur podróży. Koniec lipca. Właśnie wróciliśmy z jednego wyjazdu. Jeszcze nie zdążyliśmy odstawić motocykli
do garaży a już zaczęliśmy planować kolejną podróż. Zostały nam do wykorzystania
dwutygodniowe urlopy, więc stwierdziliśmy, że będziemy mogli wybrać się gdzieś dalej. Tylko
gdzie? Chodziła nam po głowie Rumunia – w końcu to mekka motocyklistów i każdy
motocyklista-podróżnik musi tam być. Jednak dwa tygodnie tylko na Rumunię to trochę za dużo,
więc stwierdziliśmy, że musimy rozbudować nasz plan… W międzyczasie pojawiły się Grecja,
Turcja, Włochy i wiele innych. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że pojedziemy na Bałkany. Może to
nie koniec świata, ale dla nas, początkujących podróżników, zupełnie wystarczy. Postanowiliśmy
jechać tylko we dwoje, na dwóch motocyklach BMW F800 GS.
Cel był taki by pojeździć spokojnie, zobaczyć zaznaczone punkty a na koniec zrelaksować się
przez kilka dni leżakując na plaży w Chorwacji. Mieliśmy jechać bez pośpiechu przez wyznaczone
punkty, bez żadnej wcześniejszej rezerwacji noclegów.
Zdjęcie 1 – mapa
Nasze motocykle były w dobrej kondycji, więc wielkich inwestycji poza zmianą opon nie było.
Spakowaliśmy to, co niezbędne: paszport, zielona karta, „trytytki”, mapę, namiot i śpiwory (na
wszelki wypadek) i najważniejsze, czyli trochę pieniędzy i karty kredytowe.
Zdjęcie 2 – Rumunia
15 sierpnia 2014, godzina 8:00 – nastał wyczekany dzień wyjazdu z Warszawy.
Przejazd przez Polskę to typowy tranzyt. Nie szukaliśmy tu wrażeń, bo wiedzieliśmy, że będą
większe za granicą. Pierwszy nocleg mieliśmy na Węgrzech w Miskolcu. Trochę żałowaliśmy, że
nie w Tokaju, bo tam trwał właśnie festiwal wina. Świadomi tego, że wizyta w tym mieście
mogłaby wydłużyć naszą podróż o kilka dni, zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Miskolc rówież
okazał się ciekawym miastem, całkiem aktywnie żyjącym nocą.
Po przejechaniu Słowacji i Węgrzech dojechaliśmy do Rumunii, której nie mogliśmy pominąć.
Chociaż połowa członków naszej wyprawy była już tu rok temu, to i tak warto tam wrócić!
Planowaliśmy dojechać do podnóży Transalpiny. W znalezieniu noclegu pomógł tego dnia i przez
większość kolejnych booking.com. Po całodniowej jeździe dotarliśmy do Sebesel do pensjonatu
Vila Maria Alba. Pensjonat – „motorcycle friendly”, którego młodzi właściciele bardzo dbają o
turystów na 2 kółkach. Zostaliśmy powitani kieliszkiem domowej roboty bimbru, nocleg nie był
drogi, i dodatkowo można było zamówić regionalne śniadanie. Miejsce godne polecenia.
Zdjęcie 3 – Transalpina
Dla większości motocyklistów Rumunia to Trasa Transfogarska i Transalpina. Nasz plan równie
zakładał te punkty, jednak pobyt w tym kraju trochę się wydłużył. Dlaczego? Ciekawość, chęć
przygody…. Ale o tym dalej…
Zdjęcie 4 – Trasa Transfogarska
Po trzech intensywnych dniach w Rumunii zjeżdżając z Transalpiny zaczęliśmy kierować się na
zachód w kierunku Petrosani. Jak zwykle ambitnie wyznaczyliśmy sobie trasę, ale tego dnia plan
trochę nas przerósł. Szybko zaczęło robić się ciemno a my byliśmy jeszcze wysoko w górach.
Piotrek chciał rozbić w końcu namiot (po coś go wieziemy), a Monika bała się niedźwiedzi i
innych leśnych potworów. Postanowiliśmy kontynuować jazdę po ciemku po wątpliwej jakości
asfaltowo-szutrowej drodze. Tego wieczoru los uśmiechną się do nas kolejny raz, ponieważ po
kilku kilometrach trafiliśmy do schroniska Cabana Groapa Seaca. Miejsce to okazało się być
kolejnym fantastycznym i bardzo przyjaznym motocyklistom zakątkiem. Jego właściciel to były
zawodnik enduro, współpracujący z KTM’em i organizujący wyprawy po okolicznych górach.
Razem z nami tej nocy spała tam motocyklowa ekipa z Czech na podobnych do naszych
sprzętach – szybko znaleźliśmy wspólny język :)
Zdjęcie 5 – Transfogarska zjazd do Petrosani
Trochę nam się zeszło w Rumuni, więc postanawiamy, że teraz szybciutko lecimy do Serbi, tak by
na wszystko wystarczyło nam czasu! No to lecimy! Planujemy przekroczyć granicę z Serbią na
Dunaju niedaleko miasta Orsova. Mimo, że nawigacja prowadziła nas przez Targi Jiu, my
postanowiliśmy urozmaicić sobie trasę jadąc drogą krajową 66A przez Park Narodowy
Domogled, który na google mapach wydawał się ciekawą krętą drogą o długości kilku
kilometrów. Początek drogi rzeczywiście był przepiękną trasą, jazda po winklach z pięknym i
równiutkim asfaltem. Po około 20 km okazuje się, że nie będzie tak kolorowo. Koniec asfaltu!
Zaczyna się szuter! No nic, postanawiamy, że jedziemy dalej. Przy okazji stwierdzamy, że będzie
to miła odmiana i poćwiczymy sobie jazdę w terenie. Poza tym nie opłaca się nam zawracać i
nadrabiać drogi a jeździmy przecież na enduro (no dobrze, turystycznym-enduro), więc żadna
droga nie powinna być nam straszna.
Zdjęcie 6 – Domogled 1
Droga jednak bardzo szybko robi się co raz węższa i bardziej stroma. Po jednym kilometrze
przypomina bardziej górską ścieżkę niż drogę. Jest tak stroma i kamienista, że żaden samochód
osobowy by tamtędy nie przejechał. Nie jedziemy na kostkach, mamy na felgach Anakee 2 oraz
3, więc nie jest nam za bardzo do śmiechu, bo podłoże robi się co raz bardziej wymagające.
Monika chce wracać, boi się podjazdów. Piotrek nie chce nadrabiać drogi, więc przekonuje
drżącym głosem, że to na pewno tylko krótki odcinek podjazdu i musi być lepiej – przecież na
google maps droga wygląda na „międzymiastową”. Jedziemy dalej. Nie jest ani trochę lepiej, ale
chyba oswajamy się z warunkami. „Monika – wstań na podnóżkach, będzie Ci wygodniej
balansować motocyklem” – posłuchała, jedziemy dalej ostro pod górę. Zatrzymujemy się co kilka
minut aby rozejrzeć się, sprawdzić czy wszystko OK, i cyknąć fotki telefonem. Okazuje się, że nie
mamy tu zasięgu żadnej sieci, co nie napawa nas optymizmem – gdzie my trafiliśmy?!
Przejechaliśmy już kilkanaście kilometrów, pewnie jesteśmy gdzieś w połowie drogi, nie
wracamy „nie opłaca się nam”. Jest fajnie, czujemy dreszczyk emocji, trzyma nas adrenalina,
ponieważ droga jest wymagająca. Wąskie serpentyny po kamieniach, tego jeszcze nie było. Po
kolejnych kilku kilometrach widzimy ciężarówkę, buldożer i jakieś namioty. Nikogo nie ma ale
wnioskujemy, że to drwale. Uspokaja nas, że ktoś tu jest, co więcej, ta droga zaczyna się nam
podobać. Przyzwyczailiśmy się nawet do jazdy na stojąco. Wspięliśmy się bardzo wysoko i nagle
wyjechaliśmy spomiędzy drzew. Na jednym zakręcie przed nami odsłonił się szeroki widok na
całą dolinę. Zatrzymaliśmy się z wrażenia. To był bez wątpienia jeden z najbardziej
spektakularnych obrazów podczas naszej całej wycieczki. Zatrzymujemy się, cieszymy sami nie
wiemy z czego – chyba po prostu z tego, że to właśnie dla takich chwil warto żyć! Kiedy brniesz
przed siebie, pokonujesz własne słabości, obawy i strach, a wytrwałość i silna wola wynagradza
Cię takim widokiem.
Zdjęcie 7 – Domogled 2
Od tej pory jedziemy z bananem na twarzy. Nie przeszkadzają nam już żadne koleiny, kamienie,
ani kałuże. W końcu zjeżdżamy w dolinę i pokazuje się pierwszy dom. Okazało się, że
przejechaliśmy 55 km po szutrach i kamieniach! Minęliśmy tylko ciężarówkę z drewnem. Jednym
słowem droga służąca tylko do wyrębu lasu. Była to dla nas i szkoła i nauka… Wytrwałość się
opłaciła, pomimo błota, kurzu widoki, wspomnienia pozostaną w głowach na długo! Zajęło nam
to 3/4 dnia...
Zdjęcie 10 – Domogled 5
Zdjęcie 11 – Domogled 6
Wykończeni jazdą w terenie ruszamy dalej. Wjazd do Serbii przez Dunaj zawitał nas krajobrazem
opuszczonych wiosek i wszechobecną biedą. Okolica wyglądała tak, jakby gospodarstwa były
opuszczone w pośpiechu, a mieszkańcy nie zdążyli zabrać ze sobą swojego dobytku, który od
kilkunastu lat niszczeje. Smutny widok. Mimo starań nawet w mieście Majdanpek, nie udało
nam się znaleźć hotelu, motelu czy jakiegoś innego miejsca do spania (samo miasto i pobliska
kompania miedzi „ciekawe” – warto poczytać i odwiedzić). Długi dzień jazdy, zmęczenie i
frustracja zrobiły swoje! Czyżby czekał nas nocleg pod namiotem w szczerym polu? ...może
jednak nie będzie tak źle! Był już późny wieczór, kiedy zauważyliśmy jedyny „nowoczesny”
domek w okolicy. Podobno lepszy jest nocleg na podwórku u gospodarza niż nocowanie w
szczerym polu! Tak przynajmniej było opisane w książkach podróżniczych. Zatrzymaliśmy się pod
domem, po chwili wyszła do nas para starszych ludzi (około 60tki), którzy z zaciekawieniem
przyglądali się nam i pytali, co nas sprowadza. Tzn. tak nam się wydawało, bo język serbski nie
jest podobny do niczego... Ostatecznie po jakiejś godzinie rozmowy w języku migowym,
pokazywaniu zdjęć namiotu w telefonie, straszeniu nas niespodziewanymi kontrolami policji,
właścicielka zgodziła się by rozłożyć namiot – uff! (szator – w języku serbskim, gdyby ktoś
potrzebował).
Było już bardzo ciemno, więc czym prędzej rozłożyliśmy szator. Jakoś nie byliśmy przygotowani
na taką sytuację pod kątem jedzenia, więc na kolację zjedliśmy słodycze i popiliśmy winem,
które jechało z nami z Polski.
Następnego dnia nieufność starszej Pani gdzieś uleciała. Zaczęła nas sama zagadywać,
oprowadziła po swoim gospodarstwie, pokazała zwierzęta (świnki, owce), udostępniła nam
wodę i zaprosiła do skorzystania z łazienki. Ni stad ni zowąd trzymając w ręku zdjęte ze ściany
zdjęcia w ramkach zaczęła nam opowiadać o swoich dwóch córkach, które mieszkają za granicą.
My również pokazaliśmy jej swoje zdjęcia, a na pożegnanie zrobiliśmy sobie wspólną
pamiątkową fotkę. Niewątpliwie było to bardzo ciekawe doświadczenie dla nas, i podejrzewamy
że dla gospodyni również!
Naładowani pozytywną energią wsiedliśmy na motocykle i pojechaliśmy dalej.
Czas nas gonił, mieliśmy w planie na szybko zobaczyć rezerwat Uvac w Serbii i dalej kierować się
do Czarnogóry. Dość bogate opisy rezerwatu Uvac, jako atrakcji turystycznej Serbii nie znalazły
jednak odzwierciedlenia w lokalnym oznakowaniu dróg. Nigdzie, dosłownie NIGDZIE nie
znaleźliśmy ani jednego drogowskazu do owego miejsca (google maps w tym przypadku również
nie pomogły). Czujemy, że to może być blisko, ale drogi, które odbijają od asfaltowej trasy to
polne dwukoleinowe ścieżki. Kontynuujemy jedynym asfaltem. Za kolejnym zakrętem przed
nami pojawia się coś w rodzaju piknikowej wiaty z kilkoma osobami przy stole, a obok
zaparkowane nowe BMW 5 na niemieckich numerach. Myślimy – fajnie zapytamy niemieckich
turystów o drogę. Po zaparkowaniu okazuje się, że przy stole siedzi pięciu młodych lokalnych
chłopaków i jeden starszy dziadek. Siedzą i piją domową rakiję. Pytamy o Uvac, w odpowiedzi
dostajemy kieliszek do wypicia. Młode miejscowe chłopaki pracujący, na co dzień w Hamburgu
(?) okazali się bardzo weseli i pomocni wskazując chwiejącą ręką pobliskie wzgórze i polną
drogę. Pytamy czy tam jest schronisko, i czy będziemy mogli coś zjeść? Odpowiadają yes, yes..
you have to go there, it’s very beautiful”. Jedziemy. Polna dróżka ostro w górę przy
zachodzącym słońcu już nie stanowi takiego wyzwania po całym dniu spędzonym w rumuńskich
górach. Po dojechaniu na szczyt wzgórza nie możemy uwierzyć w to co widzimy. W dolinie
wysokie skalne kręte koryto zielonej rzeki Uvac.
Zdjęcie 12 – Uvac 1
Co więcej nad jej szerokim rozlewiskiem widać coś jakby camping. Kolejny raz jest pięknie! Nie
spodziewaliśmy się takiego widoku. Zjeżdżamy w dół, ale dojazd to stroma, piaszczysta droga z
głębokimi koleinami. Żadne z nas nigdy tak ostro nie zjeżdżało w dół z pełnym załadunkiem.
Skończyło się na tym, że męska część naszej ekipy zjechała z ostatniego zbocza nad jezioro, a
damska postanowiła zrobić sobie spacer. Postanowiliśmy, że zostajemy tu na noc. Rozłożyliśmy
namiot, szybka kąpiel w jeziorze i zapoznanie się z miejscowymi. Okazuje się, że to nie camping,
a środek rezerwatu. Można tu biwakować do woli, należy tylko opłacić bilet wstępu, który
kosztuje symboliczne kilka złotych. Warto to zobaczyć i zostać na co najmniej jeden pełny dzień,
ponieważ miejscowy „Park Ranger” chętnie oprowadzi motorówką po niezwykłej rzece,
przewiezie terenówką, pokaże najciekawsze atrakcje no i oczywiście poczęstuje domową rakiją.
Zdjęcie 13 – Uvac 2
Zdjęcie 14 – Uvac 3
Nas kusiły kilometry pod kołami, wiec następnego dnia zaraz po śniadaniu postanowiliśmy, że
wybierzemy się na słynny punkt widokowy, do którego zobaczenia wszyscy nas zachęcali. Dojazd
tam jest dość skomplikowany, dołki, górki, koleiny, kamienie, piachy, łąki. Dosłownie wszystko o
czym marzy motocyklista enduro! Było ciężko i stromo, nawet czasem bardzo! Pomarańczowy
GS zaliczył glebę, na szczęście tylko kufry ucierpiały, a motocyklistka i motocykl obyli się bez
większych szkód. Zbliżała się burza, więc musieliśmy zmienić kierunek, by przed nią uciec. Nie
chcieliśmy aby nasze polne drogi zamieniły się w rwące czerwone rzeki, wiec szybko uciekliśmy
do najbliższych asfaltów. Niestety nie udało nam się zobaczyć punktu widokowego… Nic to,
może następnym razem.
Zdjęcie 15 – Uvac 4
Po dniu pełnym wrażeń w deszczu zmierzaliśmy do Czarnogóry. Po przekroczeniu granicy i
wjechaniu w góry zrobiło się bardzo zimno, więc nocleg w namiocie tego wieczoru odpadał.
Kolejny raz przydał się booking.com. Na stacji benzynowej godzinę drogi od Żabljaka
zarezerwowaliśmy apartament u samego wjazdu do Durmitoru. Po całym dniu jazdy w deszczu
po górach miło było położyć się w ciepłej i suchej pościeli.
Następnego dnia przywitało nas słońce. Durmitor był piękny, ale szczerze powiedziawszy nie
zrobił na nas takiego wrażenia po wszystkich przełęczach, które widzieliśmy do tej pory.
Zdjęcie 16 – Durmitor
Naszym kolejnym punktem był kanion rzeki Piva. Od jej widoku nie mogliśmy oderwać wzroku, a
wykuta droga w skale wraz tunelami robo niesamowite wrażenie. Trasa przez Durmidor i dalej
E762 w kierunku granicy z Bośnią to obowiązkowy szlak dla wszystkich odwiedzających
Czarnogórę.
Zdjęcie 20 – Piva 4
Zmęczeni i zadowoleni opuściliśmy Czarnogórę by przez BiH kierować się do Chorwacji.
Ponieważ nasz urlop powoli dobiegał końca, po ponad tygodniu intensywnego nawijania
kilometrów w zróżnicowanym terenie postanowiliśmy na ostatnie kilka dni zaszyć się w
Chorwacji i odpocząć trochę od motocykli. Finalnie w wylądowaliśmy w miejscowości Gradać,
gdzie leniliśmy się przez kilka dni, a motocykle odstawiliśmy za pensjonat na żwirowy parking.
Zdjęcie 21 – Chorwacja Gradac
Naszą sielankę popsuła intensywna nocna burza. Rano okazało się ze spływający z góry potok
wody podmył nasze spięte ze sobą motocykle, które przewróciły się na siebie. Moto Moniki
przewracając się na drugi motocykl ucierpiało trochę, bo powrót do domu odbył bez jednego
lusterka, z połamana przednią szybą, i nie grzejącą lewą manetką. Tak to właśnie wyszło, że
3.000 km jazdy obyło się bez żadnych uszczerbków, mimo miejscami bardzo ciężkich warunków,
a na parkingu takie szkody.
Nie chciało nam się kończyć tego urlopu, ale niestety to co dobre szybko się kończy. Wracaliśmy
przez Słowenię i Austrię bez większych przygód. Po dogrzaniu się na pięknej chorwackiej
autostradzie, stopniowo robiło się chłodniej, aż w końcu deszczowo. Pierwszego dnia powrotu
przejechaliśmy 1.004 km docierając do Brna. W ten sposób na ostatni dzień zostało już tylko 550
km, aby dotrzeć do Warszawy.
Nasza podróż trwała 14 dni, przekroczyliśmy granice 10 państw i przejechaliśmy 4.500
kilometrów. Pomimo wielu ciężkich tras które przejechaliśmy, zmęczeni fizycznie ale wypoczęci
psychicznie, nie wyobrażamy sobie innej formy spędzania wolnego czasu. Głodni nowych
przeżyć już teraz planujemy kolejny, znacznie dłuższy i jeszcze ciekawszy wyjazd …a o tym już
niedługo.
kontakt: [email protected]