im dalej od asfaltu tym więcej przygód czyli offorad owe ... · po przejechaniu słowacji i...

19
Im dalej od asfaltu tym więcej przygód – czyli offorad’owe Bałkany we dwoje Monika i Piotrek. Poznaliśmy się 2 miesiące wcześniej dzięki wspólnej pasji do motocykli. Monika – na co dzień pracująca w roli głównej księgowej w jednej z korporacji w Warszawie, Piotrek – pracownik jeszcze większej korporacji, zajmujący się brand marketingiem. Jednym słowem, ludzie potrzebujący oderwania się od codzienności i przeżycia czegoś spoza ofert biur podróży. Koniec lipca. Właśnie wróciliśmy z jednego wyjazdu. Jeszcze nie zdążyliśmy odstawić motocykli do garaży a już zaczęliśmy planować kolejną podróż. Zostały nam do wykorzystania dwutygodniowe urlopy, więc stwierdziliśmy, że będziemy mogli wybrać się gdzieś dalej. Tylko gdzie? Chodziła nam po głowie Rumunia – w końcu to mekka motocyklistów i każdy motocyklista-podróżnik musi tam być. Jednak dwa tygodnie tylko na Rumunię to trochę za dużo, więc stwierdziliśmy, że musimy rozbudować nasz plan… W międzyczasie pojawiły się Grecja, Turcja, Włochy i wiele innych. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że pojedziemy na Bałkany. Może to nie koniec świata, ale dla nas, początkujących podróżników, zupełnie wystarczy. Postanowiliśmy jechać tylko we dwoje, na dwóch motocyklach BMW F800 GS. Cel był taki by pojeździć spokojnie, zobaczyć zaznaczone punkty a na koniec zrelaksować się przez kilka dni leżakując na plaży w Chorwacji. Mieliśmy jechać bez pośpiechu przez wyznaczone punkty, bez żadnej wcześniejszej rezerwacji noclegów.

Upload: lamcong

Post on 01-Mar-2019

213 views

Category:

Documents


0 download

TRANSCRIPT

Im dalej od asfaltu tym więcej przygód – czyli offorad’owe Bałkany we dwoje

Monika i Piotrek. Poznaliśmy się 2 miesiące wcześniej dzięki wspólnej pasji do motocykli. Monika – na co dzień pracująca w roli głównej księgowej w jednej z korporacji w Warszawie, Piotrek – pracownik jeszcze większej korporacji, zajmujący się brand marketingiem. Jednym słowem, ludzie potrzebujący oderwania się od codzienności i przeżycia czegoś spoza ofert biur podróży. Koniec lipca. Właśnie wróciliśmy z jednego wyjazdu. Jeszcze nie zdążyliśmy odstawić motocykli

do garaży a już zaczęliśmy planować kolejną podróż. Zostały nam do wykorzystania

dwutygodniowe urlopy, więc stwierdziliśmy, że będziemy mogli wybrać się gdzieś dalej. Tylko

gdzie? Chodziła nam po głowie Rumunia – w końcu to mekka motocyklistów i każdy

motocyklista-podróżnik musi tam być. Jednak dwa tygodnie tylko na Rumunię to trochę za dużo,

więc stwierdziliśmy, że musimy rozbudować nasz plan… W międzyczasie pojawiły się Grecja,

Turcja, Włochy i wiele innych. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że pojedziemy na Bałkany. Może to

nie koniec świata, ale dla nas, początkujących podróżników, zupełnie wystarczy. Postanowiliśmy

jechać tylko we dwoje, na dwóch motocyklach BMW F800 GS.

Cel był taki by pojeździć spokojnie, zobaczyć zaznaczone punkty a na koniec zrelaksować się

przez kilka dni leżakując na plaży w Chorwacji. Mieliśmy jechać bez pośpiechu przez wyznaczone

punkty, bez żadnej wcześniejszej rezerwacji noclegów.

Zdjęcie 1 – mapa

Nasze motocykle były w dobrej kondycji, więc wielkich inwestycji poza zmianą opon nie było.

Spakowaliśmy to, co niezbędne: paszport, zielona karta, „trytytki”, mapę, namiot i śpiwory (na

wszelki wypadek) i najważniejsze, czyli trochę pieniędzy i karty kredytowe.

Zdjęcie 2 – Rumunia

15 sierpnia 2014, godzina 8:00 – nastał wyczekany dzień wyjazdu z Warszawy.

Przejazd przez Polskę to typowy tranzyt. Nie szukaliśmy tu wrażeń, bo wiedzieliśmy, że będą

większe za granicą. Pierwszy nocleg mieliśmy na Węgrzech w Miskolcu. Trochę żałowaliśmy, że

nie w Tokaju, bo tam trwał właśnie festiwal wina. Świadomi tego, że wizyta w tym mieście

mogłaby wydłużyć naszą podróż o kilka dni, zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Miskolc rówież

okazał się ciekawym miastem, całkiem aktywnie żyjącym nocą.

Po przejechaniu Słowacji i Węgrzech dojechaliśmy do Rumunii, której nie mogliśmy pominąć.

Chociaż połowa członków naszej wyprawy była już tu rok temu, to i tak warto tam wrócić!

Planowaliśmy dojechać do podnóży Transalpiny. W znalezieniu noclegu pomógł tego dnia i przez

większość kolejnych booking.com. Po całodniowej jeździe dotarliśmy do Sebesel do pensjonatu

Vila Maria Alba. Pensjonat – „motorcycle friendly”, którego młodzi właściciele bardzo dbają o

turystów na 2 kółkach. Zostaliśmy powitani kieliszkiem domowej roboty bimbru, nocleg nie był

drogi, i dodatkowo można było zamówić regionalne śniadanie. Miejsce godne polecenia.

Zdjęcie 3 – Transalpina

Dla większości motocyklistów Rumunia to Trasa Transfogarska i Transalpina. Nasz plan równie

zakładał te punkty, jednak pobyt w tym kraju trochę się wydłużył. Dlaczego? Ciekawość, chęć

przygody…. Ale o tym dalej…

Zdjęcie 4 – Trasa Transfogarska

Po trzech intensywnych dniach w Rumunii zjeżdżając z Transalpiny zaczęliśmy kierować się na

zachód w kierunku Petrosani. Jak zwykle ambitnie wyznaczyliśmy sobie trasę, ale tego dnia plan

trochę nas przerósł. Szybko zaczęło robić się ciemno a my byliśmy jeszcze wysoko w górach.

Piotrek chciał rozbić w końcu namiot (po coś go wieziemy), a Monika bała się niedźwiedzi i

innych leśnych potworów. Postanowiliśmy kontynuować jazdę po ciemku po wątpliwej jakości

asfaltowo-szutrowej drodze. Tego wieczoru los uśmiechną się do nas kolejny raz, ponieważ po

kilku kilometrach trafiliśmy do schroniska Cabana Groapa Seaca. Miejsce to okazało się być

kolejnym fantastycznym i bardzo przyjaznym motocyklistom zakątkiem. Jego właściciel to były

zawodnik enduro, współpracujący z KTM’em i organizujący wyprawy po okolicznych górach.

Razem z nami tej nocy spała tam motocyklowa ekipa z Czech na podobnych do naszych

sprzętach – szybko znaleźliśmy wspólny język :)

Zdjęcie 5 – Transfogarska zjazd do Petrosani

Trochę nam się zeszło w Rumuni, więc postanawiamy, że teraz szybciutko lecimy do Serbi, tak by

na wszystko wystarczyło nam czasu! No to lecimy! Planujemy przekroczyć granicę z Serbią na

Dunaju niedaleko miasta Orsova. Mimo, że nawigacja prowadziła nas przez Targi Jiu, my

postanowiliśmy urozmaicić sobie trasę jadąc drogą krajową 66A przez Park Narodowy

Domogled, który na google mapach wydawał się ciekawą krętą drogą o długości kilku

kilometrów. Początek drogi rzeczywiście był przepiękną trasą, jazda po winklach z pięknym i

równiutkim asfaltem. Po około 20 km okazuje się, że nie będzie tak kolorowo. Koniec asfaltu!

Zaczyna się szuter! No nic, postanawiamy, że jedziemy dalej. Przy okazji stwierdzamy, że będzie

to miła odmiana i poćwiczymy sobie jazdę w terenie. Poza tym nie opłaca się nam zawracać i

nadrabiać drogi a jeździmy przecież na enduro (no dobrze, turystycznym-enduro), więc żadna

droga nie powinna być nam straszna.

Zdjęcie 6 – Domogled 1

Droga jednak bardzo szybko robi się co raz węższa i bardziej stroma. Po jednym kilometrze

przypomina bardziej górską ścieżkę niż drogę. Jest tak stroma i kamienista, że żaden samochód

osobowy by tamtędy nie przejechał. Nie jedziemy na kostkach, mamy na felgach Anakee 2 oraz

3, więc nie jest nam za bardzo do śmiechu, bo podłoże robi się co raz bardziej wymagające.

Monika chce wracać, boi się podjazdów. Piotrek nie chce nadrabiać drogi, więc przekonuje

drżącym głosem, że to na pewno tylko krótki odcinek podjazdu i musi być lepiej – przecież na

google maps droga wygląda na „międzymiastową”. Jedziemy dalej. Nie jest ani trochę lepiej, ale

chyba oswajamy się z warunkami. „Monika – wstań na podnóżkach, będzie Ci wygodniej

balansować motocyklem” – posłuchała, jedziemy dalej ostro pod górę. Zatrzymujemy się co kilka

minut aby rozejrzeć się, sprawdzić czy wszystko OK, i cyknąć fotki telefonem. Okazuje się, że nie

mamy tu zasięgu żadnej sieci, co nie napawa nas optymizmem – gdzie my trafiliśmy?!

Przejechaliśmy już kilkanaście kilometrów, pewnie jesteśmy gdzieś w połowie drogi, nie

wracamy „nie opłaca się nam”. Jest fajnie, czujemy dreszczyk emocji, trzyma nas adrenalina,

ponieważ droga jest wymagająca. Wąskie serpentyny po kamieniach, tego jeszcze nie było. Po

kolejnych kilku kilometrach widzimy ciężarówkę, buldożer i jakieś namioty. Nikogo nie ma ale

wnioskujemy, że to drwale. Uspokaja nas, że ktoś tu jest, co więcej, ta droga zaczyna się nam

podobać. Przyzwyczailiśmy się nawet do jazdy na stojąco. Wspięliśmy się bardzo wysoko i nagle

wyjechaliśmy spomiędzy drzew. Na jednym zakręcie przed nami odsłonił się szeroki widok na

całą dolinę. Zatrzymaliśmy się z wrażenia. To był bez wątpienia jeden z najbardziej

spektakularnych obrazów podczas naszej całej wycieczki. Zatrzymujemy się, cieszymy sami nie

wiemy z czego – chyba po prostu z tego, że to właśnie dla takich chwil warto żyć! Kiedy brniesz

przed siebie, pokonujesz własne słabości, obawy i strach, a wytrwałość i silna wola wynagradza

Cię takim widokiem.

Zdjęcie 7 – Domogled 2

Zdjęcie 8 – Domogled 3

Zdjęcie 9 – Domogled 4

Od tej pory jedziemy z bananem na twarzy. Nie przeszkadzają nam już żadne koleiny, kamienie,

ani kałuże. W końcu zjeżdżamy w dolinę i pokazuje się pierwszy dom. Okazało się, że

przejechaliśmy 55 km po szutrach i kamieniach! Minęliśmy tylko ciężarówkę z drewnem. Jednym

słowem droga służąca tylko do wyrębu lasu. Była to dla nas i szkoła i nauka… Wytrwałość się

opłaciła, pomimo błota, kurzu widoki, wspomnienia pozostaną w głowach na długo! Zajęło nam

to 3/4 dnia...

Zdjęcie 10 – Domogled 5

Zdjęcie 11 – Domogled 6

Wykończeni jazdą w terenie ruszamy dalej. Wjazd do Serbii przez Dunaj zawitał nas krajobrazem

opuszczonych wiosek i wszechobecną biedą. Okolica wyglądała tak, jakby gospodarstwa były

opuszczone w pośpiechu, a mieszkańcy nie zdążyli zabrać ze sobą swojego dobytku, który od

kilkunastu lat niszczeje. Smutny widok. Mimo starań nawet w mieście Majdanpek, nie udało

nam się znaleźć hotelu, motelu czy jakiegoś innego miejsca do spania (samo miasto i pobliska

kompania miedzi „ciekawe” – warto poczytać i odwiedzić). Długi dzień jazdy, zmęczenie i

frustracja zrobiły swoje! Czyżby czekał nas nocleg pod namiotem w szczerym polu? ...może

jednak nie będzie tak źle! Był już późny wieczór, kiedy zauważyliśmy jedyny „nowoczesny”

domek w okolicy. Podobno lepszy jest nocleg na podwórku u gospodarza niż nocowanie w

szczerym polu! Tak przynajmniej było opisane w książkach podróżniczych. Zatrzymaliśmy się pod

domem, po chwili wyszła do nas para starszych ludzi (około 60tki), którzy z zaciekawieniem

przyglądali się nam i pytali, co nas sprowadza. Tzn. tak nam się wydawało, bo język serbski nie

jest podobny do niczego... Ostatecznie po jakiejś godzinie rozmowy w języku migowym,

pokazywaniu zdjęć namiotu w telefonie, straszeniu nas niespodziewanymi kontrolami policji,

właścicielka zgodziła się by rozłożyć namiot – uff! (szator – w języku serbskim, gdyby ktoś

potrzebował).

Było już bardzo ciemno, więc czym prędzej rozłożyliśmy szator. Jakoś nie byliśmy przygotowani

na taką sytuację pod kątem jedzenia, więc na kolację zjedliśmy słodycze i popiliśmy winem,

które jechało z nami z Polski.

Następnego dnia nieufność starszej Pani gdzieś uleciała. Zaczęła nas sama zagadywać,

oprowadziła po swoim gospodarstwie, pokazała zwierzęta (świnki, owce), udostępniła nam

wodę i zaprosiła do skorzystania z łazienki. Ni stad ni zowąd trzymając w ręku zdjęte ze ściany

zdjęcia w ramkach zaczęła nam opowiadać o swoich dwóch córkach, które mieszkają za granicą.

My również pokazaliśmy jej swoje zdjęcia, a na pożegnanie zrobiliśmy sobie wspólną

pamiątkową fotkę. Niewątpliwie było to bardzo ciekawe doświadczenie dla nas, i podejrzewamy

że dla gospodyni również!

Naładowani pozytywną energią wsiedliśmy na motocykle i pojechaliśmy dalej.

Czas nas gonił, mieliśmy w planie na szybko zobaczyć rezerwat Uvac w Serbii i dalej kierować się

do Czarnogóry. Dość bogate opisy rezerwatu Uvac, jako atrakcji turystycznej Serbii nie znalazły

jednak odzwierciedlenia w lokalnym oznakowaniu dróg. Nigdzie, dosłownie NIGDZIE nie

znaleźliśmy ani jednego drogowskazu do owego miejsca (google maps w tym przypadku również

nie pomogły). Czujemy, że to może być blisko, ale drogi, które odbijają od asfaltowej trasy to

polne dwukoleinowe ścieżki. Kontynuujemy jedynym asfaltem. Za kolejnym zakrętem przed

nami pojawia się coś w rodzaju piknikowej wiaty z kilkoma osobami przy stole, a obok

zaparkowane nowe BMW 5 na niemieckich numerach. Myślimy – fajnie zapytamy niemieckich

turystów o drogę. Po zaparkowaniu okazuje się, że przy stole siedzi pięciu młodych lokalnych

chłopaków i jeden starszy dziadek. Siedzą i piją domową rakiję. Pytamy o Uvac, w odpowiedzi

dostajemy kieliszek do wypicia. Młode miejscowe chłopaki pracujący, na co dzień w Hamburgu

(?) okazali się bardzo weseli i pomocni wskazując chwiejącą ręką pobliskie wzgórze i polną

drogę. Pytamy czy tam jest schronisko, i czy będziemy mogli coś zjeść? Odpowiadają yes, yes..

you have to go there, it’s very beautiful”. Jedziemy. Polna dróżka ostro w górę przy

zachodzącym słońcu już nie stanowi takiego wyzwania po całym dniu spędzonym w rumuńskich

górach. Po dojechaniu na szczyt wzgórza nie możemy uwierzyć w to co widzimy. W dolinie

wysokie skalne kręte koryto zielonej rzeki Uvac.

Zdjęcie 12 – Uvac 1

Co więcej nad jej szerokim rozlewiskiem widać coś jakby camping. Kolejny raz jest pięknie! Nie

spodziewaliśmy się takiego widoku. Zjeżdżamy w dół, ale dojazd to stroma, piaszczysta droga z

głębokimi koleinami. Żadne z nas nigdy tak ostro nie zjeżdżało w dół z pełnym załadunkiem.

Skończyło się na tym, że męska część naszej ekipy zjechała z ostatniego zbocza nad jezioro, a

damska postanowiła zrobić sobie spacer. Postanowiliśmy, że zostajemy tu na noc. Rozłożyliśmy

namiot, szybka kąpiel w jeziorze i zapoznanie się z miejscowymi. Okazuje się, że to nie camping,

a środek rezerwatu. Można tu biwakować do woli, należy tylko opłacić bilet wstępu, który

kosztuje symboliczne kilka złotych. Warto to zobaczyć i zostać na co najmniej jeden pełny dzień,

ponieważ miejscowy „Park Ranger” chętnie oprowadzi motorówką po niezwykłej rzece,

przewiezie terenówką, pokaże najciekawsze atrakcje no i oczywiście poczęstuje domową rakiją.

Zdjęcie 13 – Uvac 2

Zdjęcie 14 – Uvac 3

Nas kusiły kilometry pod kołami, wiec następnego dnia zaraz po śniadaniu postanowiliśmy, że

wybierzemy się na słynny punkt widokowy, do którego zobaczenia wszyscy nas zachęcali. Dojazd

tam jest dość skomplikowany, dołki, górki, koleiny, kamienie, piachy, łąki. Dosłownie wszystko o

czym marzy motocyklista enduro! Było ciężko i stromo, nawet czasem bardzo! Pomarańczowy

GS zaliczył glebę, na szczęście tylko kufry ucierpiały, a motocyklistka i motocykl obyli się bez

większych szkód. Zbliżała się burza, więc musieliśmy zmienić kierunek, by przed nią uciec. Nie

chcieliśmy aby nasze polne drogi zamieniły się w rwące czerwone rzeki, wiec szybko uciekliśmy

do najbliższych asfaltów. Niestety nie udało nam się zobaczyć punktu widokowego… Nic to,

może następnym razem.

Zdjęcie 15 – Uvac 4

Po dniu pełnym wrażeń w deszczu zmierzaliśmy do Czarnogóry. Po przekroczeniu granicy i

wjechaniu w góry zrobiło się bardzo zimno, więc nocleg w namiocie tego wieczoru odpadał.

Kolejny raz przydał się booking.com. Na stacji benzynowej godzinę drogi od Żabljaka

zarezerwowaliśmy apartament u samego wjazdu do Durmitoru. Po całym dniu jazdy w deszczu

po górach miło było położyć się w ciepłej i suchej pościeli.

Następnego dnia przywitało nas słońce. Durmitor był piękny, ale szczerze powiedziawszy nie

zrobił na nas takiego wrażenia po wszystkich przełęczach, które widzieliśmy do tej pory.

Zdjęcie 16 – Durmitor

Naszym kolejnym punktem był kanion rzeki Piva. Od jej widoku nie mogliśmy oderwać wzroku, a

wykuta droga w skale wraz tunelami robo niesamowite wrażenie. Trasa przez Durmidor i dalej

E762 w kierunku granicy z Bośnią to obowiązkowy szlak dla wszystkich odwiedzających

Czarnogórę.

Zdjęcie 17 – Piva 1

Zdjęcie 18 – Piva 2

Zdjęcie 19 – Piva 3

Zdjęcie 20 – Piva 4

Zmęczeni i zadowoleni opuściliśmy Czarnogórę by przez BiH kierować się do Chorwacji.

Ponieważ nasz urlop powoli dobiegał końca, po ponad tygodniu intensywnego nawijania

kilometrów w zróżnicowanym terenie postanowiliśmy na ostatnie kilka dni zaszyć się w

Chorwacji i odpocząć trochę od motocykli. Finalnie w wylądowaliśmy w miejscowości Gradać,

gdzie leniliśmy się przez kilka dni, a motocykle odstawiliśmy za pensjonat na żwirowy parking.

Zdjęcie 21 – Chorwacja Gradac

Naszą sielankę popsuła intensywna nocna burza. Rano okazało się ze spływający z góry potok

wody podmył nasze spięte ze sobą motocykle, które przewróciły się na siebie. Moto Moniki

przewracając się na drugi motocykl ucierpiało trochę, bo powrót do domu odbył bez jednego

lusterka, z połamana przednią szybą, i nie grzejącą lewą manetką. Tak to właśnie wyszło, że

3.000 km jazdy obyło się bez żadnych uszczerbków, mimo miejscami bardzo ciężkich warunków,

a na parkingu takie szkody.

Nie chciało nam się kończyć tego urlopu, ale niestety to co dobre szybko się kończy. Wracaliśmy

przez Słowenię i Austrię bez większych przygód. Po dogrzaniu się na pięknej chorwackiej

autostradzie, stopniowo robiło się chłodniej, aż w końcu deszczowo. Pierwszego dnia powrotu

przejechaliśmy 1.004 km docierając do Brna. W ten sposób na ostatni dzień zostało już tylko 550

km, aby dotrzeć do Warszawy.

Nasza podróż trwała 14 dni, przekroczyliśmy granice 10 państw i przejechaliśmy 4.500

kilometrów. Pomimo wielu ciężkich tras które przejechaliśmy, zmęczeni fizycznie ale wypoczęci

psychicznie, nie wyobrażamy sobie innej formy spędzania wolnego czasu. Głodni nowych

przeżyć już teraz planujemy kolejny, znacznie dłuższy i jeszcze ciekawszy wyjazd …a o tym już

niedługo.

kontakt: [email protected]