kontakt nr 15: Ład-nie-Ład

100
KATOLEW WIARA KULTURA WARSZAWA POLITYKA ŁAD NIE 15 jesień 2010 ŁAD JERZY JEDLICKI I PAWEŁ ŚPIEWAK o populizmie KATOLEW Rodowody niepokornych KRZYSZTOF DOROSZ o chrześcijaństwie bezwyznaniowym POLSKA W KALEJDOSKOPIE ład i nieład po naszemu BEZ KANONU z widokiem na ołtarz NEGOCJOWANIE PRZESTRZENI w demokratycznym mieście magazyn nieuziemiony

Upload: magazyn-kontakt

Post on 21-Mar-2016

245 views

Category:

Documents


5 download

DESCRIPTION

 

TRANSCRIPT

Page 1: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

KATOLEWWIARA KULTURA WARSZAWA POLITYKA

ŁADNIE

15 jesi

20

10

ŁAD

JERZY JEDLICKI I PAWEŁ ŚPIEWAKo populizmie

katolewRodowody niepokornych

kRZYSZtoF DoRoSZo chrześcijaństwie bezwyznaniowym

PolSka w kaleJDoSkoPIeład i nieład po naszemu

BeZ kaNoNUz widokiem na ołtarz

NeGoCJowaNIe PRZeStRZeNIw demokratycznym mieście

m a g a z y n n i e u z i e m i o n y

Page 2: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

„Kontakt” rozwija się i zmierza do profesjonalizmu. Dlatego zależy nam na tym, by przynajmniej po części sam na siebie zarabiał. Po-zostaje pismem non-profit, ale od przyszłego numeru będzie miał swoją stałą cenę. Zmieniamy się na lepsze. Poprzyj nas!

możesZ nas wsPomóc, wPłacając PieniąDZe na Konto:

Klub Inteligencji KatolickiejFreta 20/24a

00-227 Warszawa93 1370 1037 0000 1706 4454 5701

UwaGa

Page 3: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

w RE

DAKT

OR N

ACZE

LNY:

Mis

za T

omas

zew

ski

ZAST

ĘPCA

: Mac

iek

Onys

zkie

wic

zSE

KRET

ARZ

REDA

KCJI:

Tom

ek K

aczo

rRE

DAKT

OR P

ROW

ADZĄ

CY: M

arys

ia R

adzi

ejow

ska

ZESP

ÓŁ R

EDAK

CYJN

Y: P

aweł

Cyw

ińsk

i, Ja

n Li

bera

, M

ateu

sz L

uft,

Kasi

a Ku

char

ska,

Jan

Men

cwel

, H

elen

a Ob

licka

, Cyr

yl S

kibi

ński

stro

na in

tern

etow

a: w

ww

.kon

takt

.kik

.waw

.pl

e-m

ail:

reda

kcja

@ki

k.w

aw.p

l

WIA

RA: M

isza

Tom

asze

wsk

i (m

isza

.tom

asze

wsk

i@gm

ail.c

om)

KULT

URA

: Kas

ia K

ucha

rska

(k.k

ucha

rska

@gm

ail.c

om)

WAR

SZAW

A: C

yryl

Ski

bińs

ki (c

yrsk

i@w

p.pl

)PO

LITY

KA: J

an M

encw

el (j

anm

encw

el@

gmai

l.com

)KA

TOLE

W: M

acie

j Ony

szki

ewic

z (m

acie

kony

@gm

ail.c

om)

POZA

EU

ROPĄ

: Paw

eł C

ywiń

ski (

paw

el.c

ywin

ski@

gmai

l.com

)RO

ZMAI

TOŚC

I: H

elen

a Ob

licka

(ohe

lena

@o2

.pl)

FOTO

REPO

RTAŻ

I W

IDZI

MIS

IĘ: T

omek

Kac

zor

(t_k

aczo

r@po

czta

.one

t.pl)

RADA

RED

AKCY

JNA:

Sta

szek

Bar

ańsk

i, Ig

nacy

Dud

kiew

icz,

ks. A

ndrz

ej G

ałka

, Ada

m H

ornu

ng, A

nia

Libe

ra, A

niel

a i K

azik

M

azan

, Jac

ek M

icha

łow

ski,

Jane

k Po

pław

ski,

Woj

tek

Radw

ańsk

i, W

ojte

k Ru

dzki

, Jan

Str

zele

cki,

ks. S

ław

omir

Szc

zepa

niak

, An

drze

j Szp

or, J

an S

uffcz

yńsk

i, Jo

anna

Św

ięci

cka,

Mar

ysia

i I

gnac

y Św

ięci

ccy,

Ew

a Te

leży

ńska

STAL

E W

SPÓŁ

PRAC

UJĄ

: Jan

Lip

ski,

Ewa

Tele

żyńs

ka, J

an T

urna

u,

Jago

da W

oźni

ak

PROJ

EKT

GRAF

ICZN

Y, S

KŁAD

I ŁA

MAN

IE:

Jan

Libe

ra, U

rszu

la W

oźni

akPR

OJEK

T GR

AFIC

ZNY

PIER

WSZ

EJ S

TRON

Y OK

ŁADK

I:U

rszu

la W

oźni

akFO

TOED

YCJA

: Tom

ek K

aczo

rKO

REKT

A: z

espó

ł red

akcy

jny

NAK

ŁAD:

100

0 eg

zem

plar

zy

RED

AK

CJA

:

KON

TAK

T: D

ZIA

ŁY:

WSP

ÓŁP

RA

CA

:

EDY

CJA

:

numerz

eł ad–n ie– ład

Czy P

olska

fakt

yczn

ie w oc

zy k

ole? C

zęsto

słys

zymy,

że je

st br

zydk

o, że

chao

s i ja

skra

wy kicz

kró

lują

w nas

zym k

rajob

razie

, nie

oszc

zędz

ając n

awet

kośc

iołów

. Wiel

u po

dkre

śla br

ak sp

ójnej

polit

yki z

agos

po-

daro

wania

prze

strze

ni pub

liczn

ej. N

arze

kamy,

że n

ikt n

ie db

a o śr

odow

isko,

o prz

yjazn

ą mies

zkań

com

rewita

lizac

ję m

iast,

o mąd

re mod

erni

zowan

ie kr

ajobr

azu

wsi. C

zy sł

uszn

ie? Je

żeli t

ak, t

o war

to za

stano

-

wić się

nad p

rzyc

zyną

i pró

bować

coś z

mien

ić, a

nie p

oprze

stawać

na po

równy

waniu

się do

inny

ch. M

oże

jedna

k istn

ieje j

akiś

ukryt

y sen

s w ty

m wsz

echo

becn

ym es

tetyc

znym

rozg

ardia

szu?

Uważam

y, że

w po

szuki

waniu

odpo

wiedzi

na te

pyta

nia, ła

d trz

eba p

rzec

iwsta

wiać n

ie ty

le ch

aoso

wi,

co n

ieuza

sadn

ionej

bezu

żytec

znoś

ci. Pi

ękno

prze

cież o

dzwier

ciedl

a to,

co do

bre i

racjo

naln

e, a n

ie ty

lko

to, co

miłe

dla

oka.

Być m

oże,

podą

żając

tym tr

opem

, odn

ajdzie

my ład

w n

ieład

zie…

Page 4: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

TEMAT NUMERU: ład nie ładJan Mencwel i Cyryl Skibiński: polska w kalejdoskopie 4Rozmowa z Mateuszem Środoniem: bez kanonu 12

Misza Tomaszewski: negocjowanie przestrzeni 17

Florian Koch: Mieszkańcy, głupcze! 22

WIARAWacław Oszajca SJ: chwała, czyli co? 26Rozmowa z Krzysztofem Doroszem: warianty wiary 27Misza Tomaszewski: dwóch chrystusów 31o. Wacław Hryniewicz OMI: paul evdokiMov, piewca bożego piękna 35

KULTURAKatarzyna Breguła: biuro, co źle tłuMaczy 36Katarzyna Kucharska: sąsiadki pana edwarda 40Michał Śledziewski: za linią wroga 45Kamila Szuba: stary wspaniały świat 48Ewa Teleżyńska: sÁndor MÁrai, Dziennik 50Tomasz Kaczor: breakout, nol 51

POZA EUROPĄ Paweł Cywiński: bariya 52Martyna Świątczak: barbarzyńcy 55

POLITYKARozmowy z Pawłem Śpiewakiem i Jerzym Jedlickim: bękarty deMokracji 58

Marcin Bruszewski: warto być przyzwoityM 63

KATOLEWW. Onyszkiewicz, A. Bazak, M. Sutowski: niepokorni 66

WARSZAWAJoanna Sawicka, Piotr Dubiniec: nadzieja w ruinie 70WarsSawa: w sukience a bez kasku 75S. P. W. : na źoliborskiM szlaku 77W. W. : wynalazcy w oparach absurdu 79

CZŁOWIEK NUMERUWywiad z Marcinem Sawickim: kosMici z Montessori 81

ROZMAITOŚCI 84

FOTOREPORTAżJ. Mencwel, P. Adamus, M. Radziejowska: doM 88

FELIETONYWojtek Rudzki: kwestia sMaku 94

Łukasz Kuśmierz: kawałek Mięsa 95

Szymon Sławiński: na raMionach olbrzyMa 95

Kajtek Prochyra: post MeMoriaM 96

sPis tReŚci:

Page 5: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

52

58

4

prawie jak w konFesjonale

pOLSKA W KALEJDOSKOpIE

Widmo estetycznego chaosu krąży nad Polską.Czy powinniśmy z nim walczyć? Dwóch różnych podejść do problemu estetyki przestrzeni bronią w swoich tekstach Misza Tomaszewski oraz Cyryl Skibiński i Jan Mencwel.

66

bARIYA

NIEpOKORNI

„Budowa demokracji bez populizmu jest niemożliwa. Założenie, że samoświado-me elity mogą kontrolować scenę polityczną, unikając swoistej gry z masami, jest utopijne” – mówi w rozmowie z „Kontaktem” Paweł Śpiewak. A może rozwiązaniem jest propo-nowany przez Jerzego Jedlickiego egzamin obywatelski „na prawo do głosowania”?

„To była ważna książka, bo wpłynęła na nas, a my, kilka lat później, wpłynęliśmy na to, co się wydarzyło w Polsce” o wznowionych ostatnio Rodowodach niepokornych Bohdana Cywińskiego mówi członek KOR-u, Wojciech Onyszkiewicz. A co o Rodowodach uważają Artur Bazak z „Teologii Politycznej” i Michał Sutowski z „Krytyki Politycznej”?

„Nie wolno jej było opuszczać posesji. Gdy Pań-stwo jechali na wakacje, ona jechała usługiwać w ich górskiej posiadłości. Gdy pojechali do Francji, wypożyczyli ją znajomym”. Wydaje Ci się, że w XXI wieku niewolnictwo to już historia? Poznaj opowieść o etiopskiej dziewczynie opisaną przez Pawła Cywińskiego.

bęKARTY DEMOKRACJI

Page 6: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

6

pINgWIN Z SARNIEJ ZWOLIPoczątki były skromne: owego pochmurnego li-

stopadowego dnia jej inicjato-rzy wrzucili na serwer kolekcję swoich własnych zdjęć tego, co nazywają „polską beznadzieją architektoniczną”. I zostawi-li odezwę do odwiedzających: „Wszystkoźle.pl jest projektem otwartym. Czekamy na Wasz głos w tej ogólnonarodowej dyskusji o estetyce polskiej”.

Chwyciło. W rok od powsta-nia strony takich głosów, w po-staci zdjęć nadsyłanych prze-internautów z całej Polski,

przychodzi aż nadto. Na zdję-ciach: drewniana chata, po-kryta odblaskową, niebieską blachą falistą w Siemiatyczach; ogromny plastikowy pingwin, oparty o ścianę żółtawego do-mu-klocka w Sarniej Zwoli; dom „bliźniak”, w połowie sza-ry, w połowie zielony, z przy-budówką z drewna w Gdyni-Orłowo; i absolutny hit z 59 komentarzami – niedokończo-ny apartamentowiec, przypo-minający skrzyżowanie stacji kosmicznej z okrętem wojen-nym w Wodzisławiu Śląskim. W komentarzach dominuje ton pełen ironii, ale i zachwy-

tu: „MISTRZOSTWO ŚWIATA. W końcu czuję, że ktoś widzi świat tak jak ja”; „Bolesny re-portaż z prawdziwej Polski”; „Winszuję Państwu popsucia mi pochmurnego popołudnia. Życzę sukcesów w promowa-niu Polski!”.

Sukcesy są: liczba wejść na stronę dochodzi już do kilku-dziesięciu tysięcy dziennie, a internauci rozsyłają sobie linki do co lepszych spośród umieszczonych na niej „wi-doczków”.

Jeden z takich maili trafił na nasze redakcyjne skrzynki.

– Nie do wiary. To Polska na-

JAN MENCWEL I CYRYL SKIbIńSKI

– Widział takie same, jak poleciał w ciepłe kraje. Gdzie to było, chyba na Do-minikanie… Wrócił, wybudował sobie takie coś, a teraz chodzi cały dumny i opowiada, że sam zaprojektował, że żaden architekt nie był mu potrzebny.

Było pochmurne, listopadowe popo-łudnie. Za oknem biura, w którym co-dziennie spotykali się Darek, Waciak i Arni, panoszyła się typowa, jesien-na szaruga. Pomy-

śleli sobie wtedy: No nie, tutaj jest już tak ohydnie, że dłużej nie da się tego wytrzymać.

Już wcześniej, podczas roz-mów w pracy, doszli do zgodnej

opinii na temat tego, co najbar-dziej ich wkurza w Polsce:

Waciak: – U nas zamiast har-monii estetycznej jest nieład, dzicz architektoniczna.

Arni: – Nasze miasta są obrzydliwe. Panuje chaos, an-ty-estetyka.

Darek: – Jak się wjeżdża do Polski, to wszystko wygląda, jakby Godzilla porozrzucała klocki i tak już zostało. Takie klasyczne, polskie gówno.

Wpadli więc na pomysł: po-

każmy innym to nasze „polskie gówno”. Ze śmiechem, ale żeby to był śmiech przez łzy.

To było zaledwie rok temu. Dziś, dzięki zdjęciom zamiesz-czanym na prowadzonej przez nich stronie Wszystkoźle.pl, każdy może obejrzeć niezwy-kły atlas krajobrazowy Polski, jakiej nie zobaczymy w prze-wodnikach i folderach promo-cyjnych.

1

pOLSKA w kalejdoskopie

Page 7: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

7

ŁAD NIE ŁAD

MARKOWY DESIgNZwykle bywają zielone, ale ten jest żółto-czer-wony. Ostatnie mode-

le zalegają jeszcze w kosza-rach, ale ten pręży się dumnie tuż obok tabliczki z napisem „Warszawa”, przy samiutkiej trasie wylotowej. Transpor-ter opancerzony SKOT, pro-dukcja czechosłowacka z lat sześćdziesiątych. Jeszcze nie-dawno jeździło takimi ZOMO, dziś jeden z nich – przemalo-wany na coraz bardziej blak-nące kolory – swoim widokiem żegna wyjeżdżających z War-szawy, reklamując stację LPG, nazwaną ( jak się okaże – na jego cześć) SKOT–GAZ.

– Co, o transporter wam cho-dzi? Nie na sprzedaż – mówi

prawdę tak wygląda? – pytali-śmy sami siebie, będąc jedno-cześnie pod dużym wrażeniem obiektów uwiecznionych na zdjęciach. To, co oglądaliśmy, budziło jednak wewnętrzny sprzeciw. – Takie kwiatki to na pewno rzadkość, przecież

z naszym krajem (a właściwie krajobrazem) nie może być aż tak źle...

Żeby się o tym przekonać, nie pozostawało nam nic innego, jak tylko otworzyć szeroko oczy i porządnie rozejrzeć się do-okoła. Ruszyliśmy więc w Pol-

skę w poszukiwaniu chaosu, nieładu, estetycznej samowol-ki, kiczu i dziczy architekto-nicznej. Intuicja podpowiadała nam, że powinniśmy kierować się na wschód. Wyjechaliśmy więc z Warszawy trasą na Bia-łystok.

2 pracownik stacji, kiedy puka-my do drzwi przyczepy pełnią-cej funkcję biura. Nie sądzili-śmy, że jeszcze w Warszawie zatrzyma nas widok czegoś, co z powodzeniem znaleźć mogłoby się wśród krajobra-zowych kuriozów, zbieranych przez twórców strony www.wszystkoźle.pl.

– Mi tam te kolory też nie leżą – uśmiecha się pod no-sem nasz rozmówca, zapyta-ny o to, skąd decyzja o takim przyozdobieniu pojazdu – ale szefowi się podobały. Chociaż w sumie, jakby był zielony, to by się z trawą zlewał – zauwa-ża przytomnie.

Prawdę mówiąc, gdy po chwili rozglądamy się wokół, stwierdzamy, że transporter

nie jest w tym wszystkim naj-gorszy. Dookoła widok, który przyprawia o istny zawrót gło-wy. Domki przy trasie, choć ledwo wychylają się zza za-słaniających wszystko reklam różnej maści i formatu, są tak koszmarnie różnorodne, że nie ma mowy o jakiejkolwiek spójności architektonicznej. Nieregularne, chaotyczne bry-ły, proste i ponure klocki al-bo pałacyki stylizowane na gargamele z wieżą, kolumien-kami i balkonikami. W nie-których przypadkach wła-ścicielowi wszystko udało się zawrzeć w jednym. O ścianę co drugiego domu opiera się przy-budówka. Albo trzy, a każda wykończona różnymi materia-łami, od sidingu po pustaka.

fOT.

JAN

MEN

CW

EL

Page 8: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

8

Jeśli już domy są podob-ne – dzięki czemu choć przez chwilę można odczuć, że uli-ca wygląda spójnie – to sprawę komplikują płoty o zadziwiają-cych kształtach, stylach i ko-lorach. Woleliśmy sobie nawet nie wyobrażać, co kryje się za kamiennym murem, zwień-czonym obronnymi blankami, i dokąd prowadzą stalowe wro-ta, strzeżone przez figurę Mat-ki Boskiej. Obrazu dopełnia-ją takie obiekty jak SKOT czy stojący sto metrów dalej, żółty wrak śmigłowca, który zdobi podwórze stacji naprawy po-jazdów. Oczy przypadkowego

widza nie mogą odpocząć na-wet przez moment.

Gdy sobie to uświadomi-liśmy, zaczęły pojawiać się

pytania: Czy to oznacza, że chaos estetyczny jest podsta-wową cechą krajobrazu Pol-ski? Jeżeli tak, to skąd w nas ta chęć budowania i przy-ozdabiania jaskrawo, kiczo-

wato, bez dbania o harmonię z tym, co w bliższym i dal-szym sąsiedztwie? I wreszcie: jak wybrnąć z tej sytuacji? Czy

powinniśmy dążyć do wypra-cowania spójności estetycznej krajobrazu, a jeśli tak, to jaki-mi metodami?

3 JAK Z żURNALA Jedną z małych, sza-rych uliczek w pod-warszawskich Markach

rozświetla jaskrawozielonym kolorem domek, który powsta-je u jej szczytu. Na podwórku właściciel, trzydziestoparolatek w sportowych butach, dogląda uwijających się robotników.

– Przepraszamy pana – za-gadujemy nieśmiało, pod-chodząc do płotu. – Piszemy artykuł o nietypowej architek-turze, a pana dom zwrócił na-szą uwagę...

– A co, trochę brzydki, nie? – zaskakuje nas pan Robert.

– Nie no... – bąkamy zbici z tropu – może nie brzydki, ale ten kolor trochę dziwny...

– A tam, kolor akurat za-jebisty, sam wybierałem, ale coś mi tu spieprzyli wykoń-czenie. A mogło być tak ład-nie – denerwuje się Robert. I z uśmiechem zaprasza nas do środka. We wnętrzu jesz-cze trwają prace, ale miesz-kanie już mieni się wszyst-kimi barwami tęczy, każda ściana inna.

– Górę widzieliście? Tam to dopiero jest dobrze – zachęca gospodarz, po czym pokazuje nam różnobarwne lampki i ja-skrawe ściany w sypialni i ła-zience na piętrze.

– Sam pan dobierał te wszystkie kolory? – dopytu-jemy.

– A jak. Od razu wiedziałem, które wybrać: ostre musiały być. Tak ostre jak ja.

Robert rozumiał nasze za-skoczenie. Podobno sąsiedzi też dopytywali, dlaczego zde-cydował się na ten kolor.

SKĄD W NAS Chęć bUDOWANIA I PRZYOZDAbIANIA JASKRAWO, KICZOWATO, bEZ DbANIA O hARMONIę?

fOT. JA

N M

ENC

WEL

Page 9: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

9

ŁAD NIE ŁADNie on jeden. Wydaje się, że

wciąż obecna jest w nas potrze-ba odbicia sobie przysłowiowej szarzyzny i jednolitości PRL-u. Zarówno w miastach, jak i na wsiach, gdzie tradycyjne wzor-ce zabudowy już dawno odeszły w zapomnienie, droga do eks-perymentów estetycznych stoi otworem. – Sama dostępność do tworzyw i farb po 1989 roku stworzyła potężną „kiczosferę” – zauważa antropolog, profe-sor Roch Sulima. – Dawniej był sztuczny muchomorek i saren-ka w ogródku, a teraz jest ki-czosfera totalna, bo wreszcie możemy wyżyć się w organiza-cji własnej przestrzeni.

Ale sam fakt, że „można by-ło”, nie tłumaczy w pełni, dla-czego pan Robert sięgnął aku-rat po jaskrawozielony kolor. Zresztą sam doskonale wyja-śnił, o co mu chodziło – barwa ścian miała być „tak ostra jak on”. A zatem, prawie nieogra-niczone możliwości aranżacji otoczenia sprawiają, że może się ono stać wyrazem naszej tożsamości.

– Konstruowanie przestrzeni może przynosić nam publicz-ną satysfakcję – potwierdza naszą obserwację prof. Suli-ma. – Odczucie to jest podob-ne do występu w telewizji: ze swoimi przypadłościami, na-rzekaniami, kochankami czy kotami, można zaprezentować się innym.

Próby „wyżycia się” widać nie tylko w trudnej do pojęcia po-pularności jaskrawych kolo-rów domów i ścian, ale także w obiektach ozdobnych, takich jak żółto-czerwony transpor-ter. W jego przypadku efekt odreagowania jest wyjątkowo wyrazisty, bo przetworzeniu na kiczowatą ozdobę uległ jeden z symboli dawnego systemu.

Na początku lat dziewięćdzie-siątych, wraz z wolnym ryn-

kiem, przyszły do Polski no-we wzorce estetyczne, których symbolami są hipermarkety i galerie handlowe. Ulice za-śmiecają wszechobecne rekla-my, przerośnięte szyldy i tym-czasowe pawilony. Niewątpliwie wszystko to przyczynia się do utrwalenia nieładu wizualne-go, ale czy transformacja ustro-jowa i potrzeba walki z odzie-dziczoną po PRL-u szarzyzną jest dla niego wystarczającym wyjaśnieniem? Wydaje nam się, że przyczyn należy szukać głębiej.

pERMANENTNA pROWIZORKATę głębię dostrzega profesor

Sulima: – O ile dobrze pamiętam, w Księdze Polskich Przysłów nie

ma słów „bałagan”, „nieporzą-dek”, a czego nie ma w przysło-wiach, tego nie ma też w naszej mentalności – twierdzi.

– Mielibyśmy mieć we krwi skłonność do nieporządku?

W krajach Europy zachodniej od kilku wieków dominuje kul-tura mieszczańska, podczas gdy w Polsce wzorcem była agrarna kultura sarmacka – tłumaczy Sulima. – Miasto wy-musza racjonalną organizację przestrzeni i klarowne określe-nie granic, bo ilość miejsca jest w nim ograniczona, a grunty nadzwyczaj cenne. Aby miasto było dogodną przestrzenią do wymiany handlowej i usług,

musi być odpowiednio zorga-nizowane: wytyczony zostaje plac targowy, ulice i wyraźne centrum, które hierarchizuje przestrzeń. W ten sposób na Zachodzie wykształciła się po-trzeba ładu.

U nas było inaczej. Kultura szlachecka i chłopska nie wy-muszały na ludziach organi-zowania przestrzeni. Ziemi nie brakowało, granice określane były umownie, a umiejscowie-nie dworu nie wyznaczało war-tości gruntu. – Gospodarka agrarna nie potrzebuje planu, form geometrycznych, nie ko-cha żadnej formy. Dwór można postawić w szczerym polu, wła-ściwie gdzie się chce. W kultu-rze rolnej budowano z tego, co akurat było pod ręką – podsu-mowuje Sulima.

Wygląd wielu polskich do-mów, gospodarstw i podwórek pokazuje, że o przestrzeni na-dal nie potrafimy myśleć cało-ściowo. Widać to w tendencji do konstruowania domów z kolej-no doklejanych, nie zawsze pa-sujących do siebie elementów i stawiania różnego rodzaju przybudówek.

Do dziś da się też zauważyć ślady szlacheckiego „sobiepań-stwa” – jesteśmy przyzwycza-jeni do realizacji własnych po-mysłów, bez prób uzgodnienia ich z otoczeniem. Specyfika polskiego krajobrazu pokazu-je, że mało kto ogląda się na to, co jest za płotem, a nawet za ścianą. Nikt nie zastanawia się, czy kolor jego domu nie bę-dzie gryzł się z kolorem domu sąsiada albo czy nowy, blasza-ny dach bliźniaka będzie paso-wał do ceramicznej dachówki kryjącej jego drugą połowę.

Śladem po kulturze zbierac-kiej jest też zwyczaj groma-dzenia wszystkiego, co „kiedyś może się przydać”. Prof. Sulima nazywa to kultywowaniem idei

– JAK SIę WJEżDżA DO POLSKI, TO WSZYSTKO WYgLĄDA JAKbY gODZILLA POROZRZUCAŁA KLOCKI I TAK JUż ZOSTAŁO

Page 10: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

10

pOWINNI TEgO ZAbRONIć?Na skraju rachityczne-go, podwarszawskiego

lasku wypiętrzył się nie lada pałac. Czerwony, właściwie rudawy, architekturą nawią-zujący do stylu kolonialnego, zarazem jest trochę swojski. Coś jakby zimowa, markow-ska wersja nadmorskiego pa-łacu milionera z egzotycznej wyspy.

Jest na tyle ogromny, że dojrzeliśmy go z daleka, ale w środku głucha cisza. Jedy-ny poruszający się element to wszechobecne kamery.

– To willa tutejszego dewelo-pera – przychodzi nam z po-mocą sąsiadka. – Chwali się, że to jego własny projekt. Wi-dział takie same, jak poleciał

w ciepłe kraje. Gdzie to było, chyba na Dominikanie…

– Szczęście, że nie na Haiti – wyrywa się jednemu z nas.

– Wrócił, wybudował sobie

takie coś, a teraz chodzi ca-ły dumny i opowiada, że sam zaprojektował, że żaden archi-tekt nie był mu potrzebny.

Szkoda, że tajemniczy mar-kowski deweloper nie zapy-tał o zdanie architekta. Może skoro tak głęboko zakorze-niona jest w naszej kulturze skłonność do bałaganu este-

tycznego, należałoby poddać się obowiązkowej opiece wy-kwalifikowanych ekspertów od estetyki, którzy wybiliby z gorących głów co bardziej

ekstrawaganckie pomysły? O takim rozwiązaniu ma-rzą pewnie ci z nas, którym na widok różnych architek-tonicznych i krajobrazowych kuriozów zdarza się zakrzyk-nąć: „Matko, czemu nikt tego nie zabroni?!”

No właśnie – ale jak to jest z tym zabranianiem? Kto

składziku: czy to nasz balkon, piwnica, czy przybudówka, za-wsze mamy gdzieś w domu lub w ogródku kącik, w którym gro-madzimy rupiecie. Dlatego tak często przy wiejskich obejściach i na podwórkach bloków zalega-

ją deski, sterty cegieł, a nawet wraki starych samochodów.

Polski krajobraz dobitnie ukazuje, że pozostałości po kulturze szlacheckiej wciąż w nas tkwią. To właśnie brak całościowego oglądu, perma-

nentna prowizorka i egoizm rozwiązań przestrzennych po-wodują, że ulice polskich miast i miasteczek mienią się wszyst-kimi kształtami i barwami. Zupełnie jakbyśmy oglądali je w kalejdoskopie.

4PODObIEńSTWO NIE ZAWSZE JEST AFIRMACJĄ WSPÓLNOTY. CZęSTO WYNIKA Z RYWALIZACJI, ROZPACZLIWEgO pOSZUKIWANIA SENSU

fOT. JA

N M

ENC

WEL

Page 11: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

11

ŁAD NIE ŁADi gdzie powinien odgórnie ustalać, jak można, a jak nie można w Polsce budować?

Władze samorządowe mają w naszym kraju ścisłą kontro-lę nad estetyką budynków wpi-sanych do rejestru zabytków oraz obszarów chronionych. Dużo trudniej jest im ingero-wać w remonty i drobne, choć często bardzo wyraziste zmia-ny, dotyczące prywatnych, niezabytkowych konstrukcji. A kłopot z nimi jest znaczny, bo przecież właśnie tego typu zabudowy jest najwięcej i nie brakuje jej nawet w dzielni-cach reprezentacyjnych.

Teoretycznie i na to znalazł się sposób – ustawa z 1994 roku nakłada na gminy obo-wiązek uchwalania miejsco-wych planów zagospodarowa-nia przestrzeni. Każdy plan zawiera zbiór wytycznych, dotyczących organizacji este-tycznej niedużego terenu, ta-kiego jak osiedle. Zapisy by-wają naprawdę szczegółowe: dokładnie określają paletę dopuszczalnych kolorów da-chów i ścian, rodzaj materia-łów wykończeniowych, ilość i wielkość reklam i szyldów… Wysoki na dwa piętra, wesoły neonowy kowboj, reklamujący co drugie kasyno w Las Vegas, nie mógłby zatem zapraszać do kanciapy z automatami na warszawskim Mokotowie.

W praktyce okazuje się jed-nak, że ten mechanizm nie działa sprawnie. Uchwala-nie planów miejscowych jest bardzo czasochłonne. Dlate-go dziś obejmują one niewiel-ki procent powierzchni kraju. Szczególnie opornie powsta-ją w gęsto zaludnionych mia-stach, w których poziom ich szczegółowości jest najwięk-szy, w związku z czym miesz-kańcy zgłaszają dużo popra-

wek. Warszawa, na przykład, przyjęła plany miejscowe jedy-nie dla jednej czwartej swojego terytorium.

Taki stan rzeczy właściwie uniemożliwia wprowadzenie ujednoliconej estetyki w mie-ście. Ale czy na pewno mamy czego żałować?

NIE TAKI DIAbEŁ STRASZNYPomysł odgórnego wyzna-

czania tego, co estetyczne, ma swoich zagorzałych krytyków. Należy do nich Marek Krajew-

ski, socjolog kultury z Uni-wersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu.

– Istotą miasta jest to, że obok siebie, we w miarę zgod-ny sposób, żyją jednostki, któ-re bardzo się od siebie różnią – tłumaczy. – Dlatego homoge-nizacja, podporządkowywanie przestrzeni jednemu wzorco-wi, to pozbawianie miasta ży-cia, odebranie mu jego istoty.

Dopytujemy Krajewskiego, czy mimo wszystko nie do-skwiera mu chaos estetyczny, panujący we współczesnej Pol-sce? – Nie powinniśmy mówić o „chaosie estetycznym”, ale o specyficznej formie porząd-ku, która odzwierciedla to, że

nasze społeczeństwo jest zróż-nicowane i zindywidualizowa-ne – odpowiada socjolog. – Sy-tuacja ta podpowiada też, że władza jest na tyle słaba, iż nie potrafi określić jakiejkol-wiek wizji porządku, na którą zgodziliby się wszyscy.

Czy wobec tego mamy siedzieć z założonymi rękami, używa-jąc ich najwyżej do zasłania-nia oczu na widok kolejnych powstających dookoła koszma-rów architektonicznych?

Krajewski jest zdania, że rozwiązaniem może być włą-czenie jak największej ilości osób w procesy decyzyjne, które określają, jak przestrzeń ma wyglądać. Zagospodaro-wanie przestrzeni powinno być wynikiem kompromisu – mieszkańcy sami powinni de-cydować, jak urządzić własną okolicę, a zadaniem lokalnej władzy czy wspólnot mieszka-niowych jest podchwytywanie ich intuicji i pomaganie przy realizacji tychże. Metodą po-zwalającą na wypracowanie takiego kompromisu jest na przykład organizowanie kon-sultacji społecznych.

Jak zatem nie mamy sposo-bu na to, żeby narzucać in-nym rozwiązania estetyczne, tak też nie możemy mieć pew-ności, że sam pomysł ich na-rzucania jest właściwym wyj-ściem z sytuacji. Jednak idea dążenia do osiągnięcia „krajo-brazowego kompromisu” mo-że się wielu wydawać utopią – patrząc na płot albo fasadę niejednego domu, ciężko jest uwierzyć, że może się za nim kryć partner do estetycznego dialogu. Ale może warto same-mu się przekonać, czy diabeł na pewno jest aż taki strasz-ny, jak się pomalował?

– DAWNIEJ bYŁ SZTUCZNY MUChOMOREK I SARENKA W OgRÓDKU, A TERAZ JEST „KICZOSfERA” TOTALNA, bO WRESZCIE MOżEMY SIę WYżYć

Page 12: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

12

CO SIę KRYJE ZA KOLUMNAMI– Hmm... Faktycznie, jest mocno nietypowy –

uśmiecha się do nas miło dwu-dziestoparoletnia dziewczyna, zza pleców której wychyla się nieśmiało kilkuletni brzdąc. Mimo że w ogóle się nie zna-my, chętnie zgadza się pogadać o „nietypowej” architekturze jej miejsca zamieszkania – Chodź-cie do środka. Może herbaty?

Zachęceni miłym słowem, ko-rzystamy z zaproszenia. Dom-szeregowiec z zewnątrz bije ist-nym pomieszaniem stylów, ale samo mieszkanie prezentuje się bardzo przytulnie.

– Gdy mąż wysłał mi zdję-cia tego miejsca, pomyślałam, że robi sobie jaja – śmieje się Agnieszka. – To wyglądało jak jakiś łańcuszek: największe ob-ciachy świata czy coś takiego.

– Ale co was skłoniło do te-go, żeby jednak tu zamiesz-kać? – dopytujemy, zachęceni faktem, że trafiliśmy na osobę, która w lot uchwyciła nasze in-tencje.

– Okazało się, że sześćdziesiąt metrów mieszkania w Warsza-

wie, przy głośnej Trasie Toruń-skiej, możemy zamienić na sto parędziesiąt tutaj, w Markach – wzdycha – więc machnęłam ręką. Znajomym powiedzia-łam, żeby przyjeżdżali tylko po zmroku. A potem sama się przyzwyczaiłam.

– Ale powiedzcie – pyta Agnieszka, gdy zaczynamy się zbierać do wyjścia – po obejrze-niu wnętrza rozumiecie chyba, że nie jesteśmy tacy kolumno-wo-tralkowi, co...?

Wchodząc do domu Agniesz-ki, nie spodziewaliśmy się ta-kiego obrotu sprawy. Ta wizyta uświadomiła nam, żeby ostroż-niej podchodzić do problemu „bezguścia”. Problem w tym, że dom, w którym mieszka Agnieszka, jest przecież niewin-nym wybrykiem w porównaniu choćby z położonym nieopodal „pałacykiem kolonialnym”, nie wspominając już o takich ku-

riozach jak gigantyczna figura Iron Mana, reklamująca stację benzynową w okolicach Gorzo-wa Wielkopolskiego, czy ozdob-ny, plastikowy pingwin z Sar-niej Zwoli. I jak tu nie oceniać po pozorach, skoro takie wido-ki wzbudzają w nas najczęściej

śmiech pusty, następnie zaś li-tość i trwogę?

Pewną podpowiedź daje Ma-rek Krajewski, dla którego ten śmiech z definicji wcale nie jest „pusty”. – Nie widzę nic złego w tym, że oddolne interwencje w przestrzeń miejską wywołu-ją uśmiech, rozbawienie – mó-wi socjolog. – Być może właśnie na tym polega ich wartość, że przełamują nudę zuniformi-zowanej przestrzeni, że widać w nich konkretną osobę, że są bardzo spersonalizowane i nie-powtarzalne. Nie powinniśmy akceptować jedynie sytuacji, w której rozbawienie przeradza

5– ZNAJOMYM POWIEDZIAŁAM, żEbY PRZYJEżDżALI TYLKO PO ZMROKU. A POTEM SAMA SIę PRZYZWYCZAIŁAM

fOT. JA

N M

ENC

WEL

Page 13: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

13

ŁAD NIE ŁAD

JaN MeNCwel (1983) jest doktorantem w Instytucie Kultury Polskiej UW. Redaktor działu „Polityka”.

CYRYL SKIbIńSKI (1986) studiuje historię na UW. Redaktor działu „Warszawa”.

się w wyśmiewanie wrażliwo-ści i gustu innych.

Krajewski zachęca też do te-go, by w naszej polskiej nie-przewidywalności dostrzec kapitał społeczny. Nawet jeżeli niektóre rodzime próby upięk-szenia przestrzeni wydają nam się kiczowate, nie da się ukryć, że stoi za nimi autentyczna społeczna energia: chęć zmia-ny na lepsze i poczucie odpo-wiedzialności za otoczenie. Co więcej, Krajewski uważa, że ocena zachodnich wzorców jednolitej estetyki przestrzeni nie jest oczywista. – To, co ład-ne, niekoniecznie jest tożsame z tym, co dobre – tłumaczy. – Podobieństwo nie zawsze jest afirmacją wspólnoty, ale często wynika z rywalizacji, rozpacz-liwego poszukiwa-nia podstaw, sensu działania.

W naszym odczu-ciu wiara w kapitał społeczny, kryją-cy się za polski-mi kuriozami estetycznymi, to chwaleb-ny, lecz prze-sadny opty-mizm. Choć taki opty-mizm mo-ż e n a m pomóc uwie-

rzyć w to, że zamiast narzu-cać standardy, warto prowa-dzić estetyczne negocjacje, to aby być w tych negocjacjach stroną, musimy również zacho-wać odpowiednią dozę zdrowe-go krytycyzmu. O kapitale spo-łecznym łatwo zresztą mówić w przypadku monstrualnego pingwina lub kwietników wy-konanych z opon, ale cóż po-zytywnego możemy dostrzec w fakcie, że właściciele bliź-niaka nie są w stanie dogadać się co do koloru dachu, faktury ścian albo remontu wspólnego komina? Warto zatem dostrze-gać pozytywne aspekty nie-ładu, ale nie można przy tym znieczulać się na fakt, że za-bałaganiony krajobraz jest re-alnym problemem dzisiejszej

Polski, nie tylko este-tycznym, ale tak-że społecznym.

gRANAT CZY żELAZKO? – Można tylko rzucić granat

za siebie i uciekać – mówi z go-ryczą Darek z Wszystkoźle.pl, najbardziej sceptyczny z całej trójki. – Z tym się nie da wal-

czyć. Jeżeli chcesz żyć w ładnym miejscu, to

musisz się wyprowadzić z Polski. Nie ma innej opcji.Czy skoro zdystansowali-

śmy się do opinii Krajewskiego, musimy zgo-dzić się z Dar-kiem? Absolut-nie nie. Polska może wyglądać lepiej. Widać to choćby po tym, jak pięknie-ją dziś centra i dzielnice re-prezentacyjne wielu naszych miast. Nowe, zadbane prze-strzenie mogą

i powinny pełnić rolę wzorców estetycznych, wpływających na polski sposób myślenia o ładzie. Warto takie wzorce tworzyć i je promować, nie na-rzucając jednocześnie standar-dów i nie rysując podziałów na tych, co wiedzą, jak jest „ład-nie”, i na całą resztę. Warto też prowadzić estetyczne negocja-cje tam, gdzie na odgórne de-cyzje nie ma miejsca.

Nie łudźmy się jednak. Zmia-ny nie nastąpią szybko. Musi-my pogodzić się z tym, że przy-szło nam żyć w wyjątkowych dla Polski czasach, w których nasz zbiorowy światopogląd estetyczny dopiero się kształ-tuje. Tym bardziej więc powin-niśmy potraktować kwestię estetyki jako ważki problem i duże wyzwanie dla każdego z nas. Chociaż skutek zobaczą pewnie dopiero przyszłe poko-lenia, ważna jest konsekwencja w działaniu. – Myślę, że trzeba zająć się własnym balkonem, dróżką osiedlową, domowym ogródkiem – proponuje profe-sor Roch Sulima. – Domyć się, wyprasować. Jeśli będę domy-ty i wyprasowany, to kolega z klatki schodowej nie będzie taki pewny siebie i straci na dobrym samopoczuciu.

Pozostaje nam więc mieć na-dzieję, że ci już domyci i wy-prasowani trochę jeszcze wy-trzymają i nie wyjadą z Polski, cierpliwie czekając, aż dopra-suje się reszta. Nawet, jeśli w ostatecznym efekcie w nie-których miejscach wyjdą lek-kie zagniecenia. �

ILUSTRACJA: JAN bAJTLIK

Page 14: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

14

fOT.

TO

MEK

KA

CZ

OR

Architektura sakralna zawsze była architekturą przodującą. Gotyckie czy barokowe świątynie dyktowały nowe trendy w rozwoju europejskiej architektury. O więk-szości dzisiejszych kościołów niestety nie da się już tego powiedzieć. Okazuje się jednak, że ten problem ma też swoje drugie oblicze. Z jednej strony setki popularnych, sakral-nych realizacji „kłują” w oczy co bardziej wymagających odbiorców, z drugiej natomiast sztuka wysoka potrafi „zablokować” modlitwy wiernych. O tym, jak z tworzenia sztuki sakralnej zbudować sobie sposób duchowego rozwoju, oraz o tym, czy taką sztu-kę mogą tworzyć niewierzący artyści, rozmawiamy z Mateuszem Środoniem – malarzem i pisarzem ikon.

Tomek Kaczor

Page 15: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

15

ŁAD NIE ŁAD

„KOnTAKT”: Czy w Kościele katolic-kim nie brakuje kanonu, który na-rzucałby świątyniom pewne ramy wizualne?MATEuSZ ŚRODOń: To otwarcie wielkiej dyskusji o kanonie. Już w waszym pytaniu zawar-te jest rozumienie go jako cze-goś „narzucającego”. Ja nato-miast rozumiem kanon jako rodzaj przestrzeni, w ramach której można coś stworzyć. Lu-bię porównywać kanon z języ-kiem: język ma swoje reguły, słowa, znaki, a mimo to jest dla nas oczywiste, że wiersz w nim napisany stanowi no-wą jakość. Jest nowym bytem, chociaż używa tych samych liter i konstrukcji gramatycz-nych. Mało tego, istnieją spe-cyficzne typy wierszy, jak na przykład sonet, które mają do-datkowo bardzo sformalizowa-ną budowę. Tym niemniej moż-na w nich zawrzeć masę treści, a ponadto, co dla nas w tej roz-mowie szczególnie istotne, mi-mo ścisłych rygorów, powstać może zarówno sonet genialny, jak i utwór zupełnie nijaki ar-tystycznie. Tak też rozumiem kanon – jako przestrzeń zna-czeń, która pozwala nam piąć się w górę.

Czym więc będzie brak kanonu?Może okazać się chaosem… Ale istnieje też niebezpieczeń-

rozmowa z Mateuszem Środoniem

Bez kanonu

stwo zbyt sztywnego trakto-wania kanonu. Brak reguł to taki sam kłopot jak zbytnie ich skodyfikowanie: z jednej

strony grozi nam powstawanie form zbyt dowolnych, z niczym się niekojarzących i nieniosą-cych sakralnego charakteru, a z drugiej – może pojawić się mechaniczna powtarzalność, pozornie kontynuacja tradycji, ale de facto tylko jej naśladow-nictwo bez próby zrozumienia. Trzeba zawsze szukać drogi pośrodku.

Zaczęliśmy od rozmowy o kanonie, a więc tradycji Kościoła wschodniego, żeby przejść do rozmowy o Kościele zachodnim, w którym żaden kanon nie obowiązuje. W konsekwencji powstają świątynie, które swoją bu-dową kompletnie nie przypominają kościołów. Czy brak kanonu nie zosta-wia nam zbyt dużej dowolności?

W Kościele prawosławnym ko-dyfikacja pojawiła się dopiero wtedy, gdy rozpoczął się sil-ny napływ sztuki realistycz-nej z porenesansowej Europy. Kościół, pragnąc zatrzymać zmiany i zachować tradycyjne wartości starej sztuki, zaczął ją kodyfikować. Nie zdało to zresztą egzaminu, bo i tak nie przetrwała ona ciśnienia sztu-ki realistycznej. Okazuje się zatem, że próby formalizowa-nia kanonu wiele nie dają. Nie mam dużej wiary w tego rodza-ju odgórne instrumenty. Widzę raczej miejsce dla ludzi, którzy odkrywają dla siebie tradycję jako coś fascynującego i war-tościowego.

Przywołaliśmy temat Kościoła pra-wosławnego, bo wydaje nam się, że Kościół rzymskokatolicki bardzo daleko odszedł pod tym względem od swojej tradycji.To jest pytanie o liturgię, czy-li wspólne, widzialne działanie Kościoła. O to, czy liturgia rze-czywiście jest centrum życia Kościoła i czy jest jej poświę-cany dostateczny wysiłek. A li-turgię współtworzą takie ele-menty jak tekst, śpiew, ale też malarstwo, architektura czy nawet szaty liturgiczne. Ko-ściół powinien, w moim prze-konaniu, sztukę sakralną wy-generować z siebie. Powinien dbać o formację artystów tak, jak dba o rozwój duchowy księ-ży. Tymczasem często zakłada się, że ci artyści w świecie po prostu są, a Kościół ma jedy-nie pełnić wśród nich funkcję mecenasa, czyli zlecać im wy-konanie czegoś.

Owszem, zdarza się tak, że ktoś, kto żyje w Kościele, jed-nocześnie idzie ścieżką arty-styczną i próbuje łączyć te dwie rzeczywistości. Na Wschodzie istnieje jednak większe poczu-cie odpowiedzialności za twór-

LUDZIE MAJĄ SKRAJNIE ODMIENNĄ WRAżLIWOŚć NA SZTUKę, A NIEKTÓRZY WRęCZ WCALE JEJ NIE ZAUWAżAJĄ

- Polski zakonnik może być naukowcem, duszpaste-rzem, ale jeśli jego pasją jest sztuka sakralna, jest to z re-guły traktowane w kategoriach indywidualnego hobby, realizowanego w „wolnych chwilach”.

Page 16: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

16

cę obrazów, mających być po-mocą w modlitwie. Uważa się, że powinien on być w szczegól-ny sposób objęty opieką Kościo-ła, że Kościół powinien zadbać także o jego rozwój duchowy. W seminariach w Rumunii jako jedną ze ścieżek można wybrać pisanie ikon. Dla tamtejszego Kościoła jest absolutnie zrozu-miałe, że ktoś, kto zdecydował się na kapłaństwo, za swoją predyspozycję uważa realizo-wanie swojego powołania na drodze sztuki sakralnej. I Ko-ściół uważa za swoje zadanie umożliwić mu pójście tą drogą, stworzyć dogodne warunki, by rozwijał się jak najlepiej. U nas takie podejście niestety prawie się nie zdarza. Zakonnik mo-że być naukowcem, duszpa-sterzem, zajmować się działal-nością charytatywną, ale jeśli jego pasją jest sztuka sakral-na, jest to z reguły traktowane

w kategoriach indywidualnego hobby, realizowanego w „wol-nych chwilach”.

Na szczęście, dzięki posobo-rowemu dialogowi ze Wscho-dem, w wielu środowiskach Kościoła rzymskokatolickiego wschodnie spojrzenie na sztu-kę zaczyna zyskiwać uznanie.

Czy to by oznaczało, że warunkiem koniecznym bycia dobrym artystą sakralnym jest bycie aktywnym członkiem Kościoła? Nie stawiajmy Panu Bogu zbyt-nich ramek, Duch Święty wie-je, kędy chce. Budowa kościoła może być mocnym doświadcze-niem egzystencjalnym i różne rzeczy mogą się po drodze wy-darzyć.

Niemniej, według mnie naj-wybitniejszym twórcą archi-tektury sakralnej w Polsce jest Stanisław Niemczyk, człowiek mocno i osobiście zaangażo-wany w Kościół. Klasztor ojców franciszkanów w Tychach, który projektuje, to miejsce szczegól-nie nasycone pięknem i sensem. Niemczyk buduje przestrzeń pełną religijnej intuicji i bardzo konkretnych odniesień do tra-dycji Kościoła. Stosuje tradycyj-ne formy, ale w nowoczesnym użyciu. To dzieło niezwykle har-monijne i wielowątkowe. Wydaje

fOT.

JAN

LIb

ERA

KOŚCIÓŁ fRANCUSKI PRZESZEDŁ pRZEZ bARDZO TRUDNY OKRES LAICYZACJI, CO W pEWIEN SpOSób gO „UELITARNIŁO” I WZMOCNIŁO

Page 17: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

17

ŁAD NIE ŁADmi się, iż ktoś, kto dopiero przy zderzeniu z tego rodzaju projek-tem próbuje zrozumieć liturgię, może mieć problem, bo nie bę-dzie mógł odnieść się do własne-go doświadczenia.

Po tegorocznej wizycie w Ron-champ mam silne poczucie, że da się stworzyć przestrzeń sakralną, nie odwołując się do własnych do-świadczeń, a jedynie bazując na ar-chitektonicznej intuicji. nasuwa mi się też pytanie o to, dlaczego w kra-jach laickich, takich jak Francja czy Czechy, powstają bardzo ciekawe, współczesne budowle sakralne, a w Polsce, kraju tradycyjnie kato-lickim, tak wiele z nich jest, delikat-nie mówiąc, nieudanych?W Polce w latach osiemdziesią-tych, po wielu latach zakazu,

nagle pojawiła się możliwość bu-dowy kościołów. Wtedy wszyst-kie parafie zaczęły na gwałt stawiać nowe świątynie. Tak więc istnieje tu problem wielkiej liczby współczesnych realizacji i pośpiechu, w jakim je budowa-no (w obawie, że „odwilż” może się skończyć). Jeśli coś staje się bardziej powszechne, to jest ry-zyko, że straci na jakości. We Francji natomiast zdarzają się pojedyncze przypadki budowy współczesnych kościołów. Nie dzieje się to siłą rozpędu, wręcz odwrotnie – wymaga wielkiego wysiłku ze strony wspólnoty. Ponadto Kościół francuski prze-szedł przez bardzo trudny okres laicyzacji, co go w pewien spo-sób „uelitarniło” i, w pewnym sensie, wzmocniło. Aby być we Francji katolikiem, trzeba być bardzo zdecydowanym, bo to

zupełnie wbrew większościowej tendencji.

Czy to oznacza, że polski Kościół, by stać się bardziej samoświado-mym, potrzebuje laicyzacji…?Nie wiem… Nigdy nie ośmielił-bym się w ten sposób wyroko-wać, ale być może… Za to na pewno potrzebni są nam święci artyści, czyli ludzie z pasją: pasją do sztuki na drugim miejscu, a do modlitwy – na pierwszym.

Porozmawiajmy bardziej praktycz-nie. Kto powinien decydować o tym, jak ma wyglądać kościół? Architekt? Ksiądz? A może sami wierni?Na pewno dużo zależy od księ-dza. Ja mam bardzo dobre doświadczenia z pracy przy kościele w Międzylesiu. Gdy po-

jawiał się jakiś problem, ksiądz organizował rano zebranie sze-fa budowy z architektem, pla-stykiem, oświetleniowcem, i w takiej rozmowie dochodzi-liśmy do rozwiązań. Jestem przekonany, że moje malowi-dła bardzo na tym skorzystały. Miałem szczęście, bo niestety często jest odwrotnie, tzn. ma-larz wchodzi do wnętrza, które jest już tak zaprojektowane, że nie ma w nim miejsca na wize-runek sakralny.

Pozytywnym przykładem jest ko-ściół ojców dominikanów na Służe-wie, w którym architekt, Władysław Pieńkowski, przewidział miejsce na krzyż autorstwa Jerzego no-wosielskiego. Ostatecznie stał on się wręcz dominantą we wnętrzu. A skoro już mowa o nowosielskim, to warto przywołać inny przykład –

kościoła w Wesołej. nowosielski zo-stał zaproszony przez proboszcza do pomalowania kościoła i z dosyć nijakiego wnętrza stworzył jeden z ciekawszych obiektów sakralnych w Warszawie. Tyle że z tej realiza-cji nie byli zadowoleni parafianie. W ten sposób powstaje pytanie: czy artysta powinien tworzyć tak, by sam był ze swojego dzieła zado-wolony, czy tak, żeby z tym dziełem dobrze czuła się wspólnota?Tu powraca problem sztuki ro-bionej przez niewierzącego ar-tystę. Przykład Nowosielskiego jest bardzo wymowny, ponie-waż taka sytuacja zdarzyła się nie tylko w Wesołej, ale też przy wielu innych jego realiza-cjach. Są genialne pod wzglę-dem artystycznym, ale wierni nie są w stanie wobec nich się modlić. Ikonostasy są wymie-niane, ikony lądują w magazy-nach, w najlepszym wypadku w muzeach lub u prywatnych kolekcjonerów, zdarzało się też, że były zamalowywane… W moim przekonaniu ten przy-kład pozwala zrozumieć pewien trudno uchwytny problem, do-tyczący sztuki sakralnej: mo-że być sztuka genialna ar-tystycznie, istotna w sensie duchowym, ale jednocześnie nieposiadająca ortodoksyjnej duchowości chrześcijańskiej – kierująca jakby „w bok”. Ludzie to wyczuwają i w pewnym mo-mencie jako wspólnota modlą-ca się – odrzucają to. O krzyż na Służewie także toczyły się spory. Duża grupa ojców i pa-rafian uważała, że nie należy go wieszać, a część podobno wręcz przestała chodzić do te-go kościoła, ponieważ odnosiła wrażenie, że ten krzyż blokuje ich modlitwę.

Przed taką sytuacją nie broni nas nawet kanon. Można zro-bić dzieło, które powiela pewien zaakceptowany historycznie przez Kościół schemat sakral-

KOŚCIÓŁ POWINIEN SZTUKę SAKRALNĄ WYgENEROWAć Z SIEbIE. POWINIEN DbAć O FORMACJę ARTYSTÓW TAK, JAK DbA O ROZWÓJ DUChOWY KSIężY

fOT.

JAN

LIb

ERA

Page 18: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

18

MATEUSZ ŚRODOń (1972) jest malarzem ikon i założycie-lem Studium Chrześcijańskiego Wschodu, funkcjonującego przy klasztorze Dominikanów na Służe-wie. Absolwent Wydziału grafiki krakowskiej Akademii Sztuk Pięk-nych i Szkoły hagiografii bizan-tyjskiej Prawosławnej Metropolii Pireusu w grecji.

ny, a jednocześnie realizuje go w taki sposób, że nie spełnia on swojej funkcji: nie pomaga w modlitwie albo wręcz w tej modlitwie przeszkadza.

niesamowite…To bardzo trudny problem, bo ludzie mają skrajnie odmienną wrażliwość na sztukę, a niektó-rzy wręcz wcale jej nie zauwa-żają. Namalowałem w kościele w Międzylesiu wielki wizeru-nek Matki Bożej, cztery i pół metra szerokości, na całą ścia-nę ołtarzową. Później rozma-wiałem z kimś, kto był w tym kościele na ślubie, i okazało się, że w ogóle mojej pracy nie zauważył . Swoją drogą, wize-runek ten też jest inspirowany malowidłami profesora Nowo-sielskiego z Wesołej. Kultura polska Nowosielskiemu bardzo wiele zawdzięcza. To genial-ny malarz, i to między innymi dzięki jego wyrazistej posta-ci rozwija się w Polsce zainte-resowanie Wschodem, prawo-sławną sztuką i duchowością.

Jednak w jego odniesieniu do Absolutu jest rys manichejski – widzenie świata jako infernum, podkreślanie działania w świe-cie, oprócz Boga dobrego, także „Boga złego” – który stawia go, w moim przekonaniu, poza or-todoksją chrześcijańską.

Sztuka wysoka chyba ma to do siebie, że jest niejednoznaczna i w tym jej siła… Zastanawialiśmy się nad tym w tym roku we Francji, odwiedzając najpierw Ronchamp, a potem Lourdes. Ronchamp to bez wątpienia sztuka wysoka, a więc w pewnym sensie elitarna i, siłą rzeczy, wykluczająca. Czy Kościół może pozwolić sobie na stosowa-nie sztuki wykluczającej?Chciałbym, żeby sztuka była jednocześnie i wysoka, i zro-zumiała. Taka jak Rublowa. Jestem przekonany, że taka sztuka jest możliwa i że nie je-steśmy skazani na wybór mię-dzy kiczem a elitaryzmem. Tyle że we współczesnej kulturze ta-ka synteza jest bardzo trudna. Nastąpiło tak dalekie rozejście się Kościoła ze światem sztu-ki, że mamy sytuację, w której sztukę wysoką robią ludzie, którzy nie traktują sztuki sa-kralnej jako poważnego i sen-sownego zajęcia. Kościół ma tradycję sztuki i potrzebuje jej, więc albo jest skazany na ko-goś, kto potraktuje takie zamó-wienie jako „fuchę” i nie włoży w to serca, albo zaangażuje pobożnego laika, który ma do-bre intencje, ale któremu brak odpowiedniego przygotowania. I trzecie możliwe niebezpie-czeństwo – o którym mówili-śmy poprzednio – że powstanie dzieło o wysokich walorach ar-tystycznych, ale nieprzekazu-jące duchowości chrześcijań-skiej. Po raz kolejny powraca zatem problem edukacji i odpo-wiedzialności Kościoła za sztu-kę, a wręcz stworzenia warun-

ków, w których coś takiego jak wysoka sztuka sakralna mo-głoby w ogóle powstać.

Jakiś przykład takiej udanej reali-zacji, będącej sztuką wysoką, a jed-nocześnie akceptowanej przez wspólnotę wiernych?Chociażby projekty wspomnia-nego już wcześniej Stanisława Niemczyka. Ale miałem na my-śli raczej XVI-wieczną sztukę ikony. W tamtym okresie po-wstała niezwykła ilość ikon, które były jednocześnie wy-bitne w sensie artystycznym i nośne w sensie religijnym. To pokazuje, że jest możliwy ta-ki rozwój społeczności, w któ-rym sztuka wysoka jest czymś powszechnie docenianym. To jest też związane z życiem re-ligijnym. W Bizancjum najlep-szy okres ikony to ostatnie lata przed najazdem Turków, a więc de facto okres upadku. Myślę, że poczucie zagrożenia powo-duje bardzo realne odniesienie do Boga. Już nie takie dwor-skie zamawianie ikony po to, żeby było pięknie i bogato, lecz potrzeba wynikająca z powo-dów prawdziwie religijnych.

Jak trwoga, to do Boga…Otóż to... Paradoksalnie, cza-sem umiarkowany ucisk mo-że być środowiskiem bardzo dobrym do powstawania moc-nej sztuki sakralnej. „Pamięć o śmierci porządkuje nasze ży-cie”, mawia ksiądz Drozdowicz. Więc ta laicyzacja, o której roz-mawialiśmy… Jeśli ma przyjść, to może można ją potraktować jako wyzwanie? �

rozmawiali Tomek Kaczor i Jan Libera

fOT.

TO

MEK

KA

CZ

OR

Page 19: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

19

ŁAD NIE ŁAD

negocjowanie przestrzeniNiespiesznym krokiem prze-

mierzając alejki Königsplatz, po lewej ręce mając budynek Państwowych Zbiorów Sztuki Antycznej, po prawej – mona-chijską Gliptotekę, przed sobą zaś – słynny Propylon, nie mo-żemy mieć wątpliwości co do ideału, jaki przyświecał archi-tektom tego miejsca. Wszyst-kie trzy XIX-wieczne konstruk-cje zbudowane zostały w stylu neoklasycystycznym, czytelnie nawiązującym do kanonów es-tetycznych starożytnej Grecji.

Dokładnie naprzeciwko Glip-toteki stoi gmach, którego bu-dowę ukończono na dwa la-ta przed wybuchem II wojny światowej. Dziś mieści się w nim Wyższa Szkoła Muzy-ki i Teatru, lecz wówczas na-zywano go Führerbau, „domem

Führera”. To tam w roku 1938 podpisany został Układ Mona-chijski, zezwalający faszystow-skim Niemcom na rozbiór Cze-chosłowacji. Opuszczając go w tamten wrześniowy wieczór, panowie Chamberlain i Da-ladier musieli wpatrywać się z nadzieją w piękne, doryckie kolumny Propylonu, nieprzy-wodzące jeszcze wtedy na myśl skojarzeń z kominami pieców krematoryjnych.

Tym, co na pierwszy rzut oka najbardziej szokuje w ar-chitekturze systemów totali-tarnych, jest jej bezwstydne nawiązywanie do architektu-ry demokratycznej Grecji i re-publikańskiego Rzymu. Nie-przypadkowo monumentalny Führerbau gładko wpisał się w neoklasycystyczną zabudowę

MISZA TOMASZEWSKI

To, że architektu-ra faszystowskich niemiec czy ko-

munistycznego Związku Radzieckiego jest totali-tarna nie tylko z nazwy, dostrzega niemal każdy. Znacznie trudniej jest wy-obrazić sobie przestrzeń miejską, która byłaby ze swojej istoty demokra-tyczna. Bo czy demokracja wygląda w jakikolwiek szczególny sposób?

źR

ÓD

ŁO: W

IKIP

EDIA

CO

MM

ON

S

Page 20: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

20

Königsplatz i nieprzypadkowo sam Königsplatz stał się areną licznych nazistowskich wie-ców. Należy pamiętać, że ustrój ateński, rezerwujący prawa po-lityczne dla niewielkiej grupy obywateli, pod wieloma wzglę-dami nie przypominał tego, co zwykliśmy nazywać demokra-cją. Nie znaczy to oczywiście, że

wolno nam porównywać go z fa-szyzmem, lecz w pewnej mierze wyjaśnia, dlaczego mieli do nie-go słabość sami faszyści.

Budynki i przestrzenie nie-rzadko stają się prawdziwymi pomnikami stawianymi syste-mom politycznym. Do tego, że takimi pomnikami są gmachy hitlerowskiego Führerbau czy stalinowskiego Uniwersytetu Moskiewskiego, nikogo nie trze-ba specjalnie przekonywać. Na-wet laik dostrzega, w jaki spo-sób ideologia materializuje się w bryłach przytłaczających swą skalą, estetyce nawiązującej do form historycznych i przestrze-ni, która służyć miała za miej-sce zgromadzeń nieprzeliczo-nych mas ludzkich. Znacznie trudniej wyobrazić sobie na-tomiast, jak miałaby wyglądać przestrzeń prawdziwie demo-kratyczna. Cóż powinno zastą-pić na jej straży raz na zawsze skompromitowane kolumny monachijskiego Propylonu?

SZKLANA PUŁAPKAW drugiej połowie XX wieku

wśród architektów i urbani-

stów zaczęły pojawiać się po-mysły na wartości przestrzen-ne, które byłyby ze swojej istoty demokratyczne. Jedną z takich wartości miała być transpa-rentność władzy, ucieleśniona w projekcie przebudowy gmta-chu niemieckiego parlamentu przez Normana Fostera. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych-

tych gmach został przykryty szklaną kopułą, która pozwo-liła na ekologiczne oświetlenie i wentylację sali obrad, umoż-liwiając jednocześnie obywa-telom obserwowanie z góry tego, co się na tej sali dzieje. Kontekst niemiecki wydaje się szczególnie istotny przy ocenie wymowy konstrukcji. Wzbu-dziła ona wówczas duży entu-zjazm i do dziś należy do naj-chętniej odwiedzanych przez turystów miejsc w Berlinie.

To nie pierwszy eksperyment symboliczny dokonany na bry-le neorenesansowego gmachu Reichstagu. W czerwcu roku 1995 para artystów, Christo i Jeanne-Claude, doprowadzi-ła do tego, że niemiecki parla-ment zniknął, szczelnie zapa-kowany w sto tysięcy metrów kwadratowych grubej tkani-ny. Intencją autorów projek-tu było umożliwienie ludziom namacalnego doświadczenia nietrwałej zwiewności syste-mu demokratycznego, którego niemieckim symbolem jest Re-ichstag. Ich eksperyment za-kończył się sukcesem: zapa-kowany budynek parlamentu w ciągu dwóch tygodni obejrza-ło ponad pięć milionów ludzi.

Czy o takim samym sukcesie możemy mówić w przypadku projektu Fostera?

– Chłód betonu, nieznośna powtarzalność modułów, ska-la i szkło, które skutecznie oddziela, a nie łączy… Czy to jedyny język, jakim współcze-sna, „przezroczysta” władza potrafi przemawiać do swoich

obywateli? – Tak trzy lata te-mu o przebudowie Reichstagu pisał krytyk architektury Ja-rosław Trybuś.

Z rezerwą do koncepcji Fo-stera odnosi się także socjo-log miasta Joanna Kusiak. Jej zdaniem budowa kopuły nie ma nic wspólnego z demokra-tyzacją przestrzeni. Pozostaje ona wyłącznie zabiegiem w sty-lu lunaparkowym. – Fakt, że obywatele mogą patrzeć, wcale nie oznacza, że zyskują kontro-lę nad tym, co dzieje się w par-lamencie – zauważa Kusiak. – Nie biorą oni przecież udziału w dyskusji. Z drugiej strony – co mieliby robić posłowie, żeby przez szybę było widać, iż jest to działanie niedemokratyczne?

Przykład Berlina dowodzi, że przestrzenie demokratycz-ne wcale nie muszą znacząco różnić się pod względem wizu-alnym od przestrzeni niedemo-kratycznych. To nie zmateriali-zowana w betonie, stali i szkle transparentność jest współcze-snym wyznacznikiem egalitar-nego charakteru miasta. Skoro więc tak, skoro Foster się po-mylił – to którędy droga?

JAROSŁAW TRYbUŚ:LUDZIE bUNTUJĄ SIę PRZECIWKO WŁADZY, KTÓRA SKUPIA SIę NA ESTETYCE PRZESTRZENI, A ZAPOMINA O STYMULOWANIU żYCIA MIASTA

FOT.

MIK

OŁA

J DŁU

gO

SZ

Page 21: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

21

ŁAD NIE ŁADDObRZE WYgLĄDAć

Żeby zacząć zastanawiać się nad kształtem demokratycznej przestrzeni, trzeba najpierw określić, jakie wartości kryją się pod samym hasłem „demo-kracja”. Przestrzeń demokra-tyczna to taka, która pomaga tym wartościom zaistnieć, któ-ra je pielęgnuje i która wycho-wuje ludzi do ich wyznawania.

Według Joanny Kusiak przez długi czas naturalnym kandy-datem do miana „wartości de-mokratycznej” było tzw. dobro wspólne. Sprawa nie jest z nim jednak tak prosta, jak mogłoby się wydawać. – Jeżeli mówimy, że wartością jest jakieś wspól-ne dobro, to musi pojawić się pytanie o to, czy rzeczywiście jest ono wspólne, a jeśli nie – to czyje ono jest – zaznacza Ku-

siak. – Czy rzeczywiście da się zespolić wielość interesów w ja-kąś abstrakcyjną całość, na-zwaną „wspólnym dobrem”?

Kusiak podkreśla, że ani tego, co nazywamy „dobrem wspólnym”, ani przestrzeni, która ma temu dobru służyć, nie da się wyodrębnić bez ne-gocjacji. Każda próba udziele-nia jednej i ostatecznej odpo-wiedzi na pytanie o kształt tej przestrzeni podkopałaby de-mokratyczny ideał otwartości. Przestrzeń ta musi być wraż-liwa na zmiany, potrzeby spo-łeczne i konflikty.

Mimo to próby skonstruowa-nia utopijnego, demokratycz-nego miasta były podejmowane w nie tak znów dalekiej prze-

szłości, a ich owocem jest np. Brasília, zaprojektowana w po-łowie XX wieku przez Oscara Niemeyera. Zbudowana przy użyciu najnowocześniejszych rozwiązań urbanistyczno-ar-chitektonicznych, a w stylu nawiązująca do form kosmicz-nych, okazała się miejscem wyjątkowo człowiekowi nie-przyjaznym. Sytuacja ta uległa zmianie dopiero wtedy, gdy nie-doszłą utopią zachwiali sami jej mieszkańcy. – To trochę tak jak w pokoju hotelowym, któ-rego przestrzeń staje się ludzka i zindywidualizowana dopiero wtedy, gdy zaczniemy rozkładać w nim swoje rzeczy i przesuwać meble – komentuje Kusiak.

Podzielana przez wielu ar-chitektów i urbanistów wiara w geometryczne kształtowanie

miast – upadła. Ale nie do koń-ca. Jest ona wciąż żywa, tyle że wśród samych mieszkańców. W Warszawie nierzadko moż-na spotkać się z poglądem, że stołecznej przestrzeni brakuje spójności i że przydałoby się jej synoptyczne spojrzenie dobrego planisty. Zdaniem Jarosława Trybusia podobne oczekiwa-nia są wyrazem błędnej wiary w to, że chaos z konieczności jest czymś złym. Ów „zły cha-os” uważa on za wydmuszkę pojęciową, podrzuconą naszej epoce przez modernistów. – Ży-jemy w blokowiskach, a chce-my geometrii – wzrusza ramio-nami Trybuś.

Ilustracją polskiego wyobra-żenia o dobrej przestrzeni jest

świeżo przebudowany Plac Wol-ności w Poznaniu. To niemal dwa hektary pozbawionej życia powierzchni, równo wyłożo-nej granitem i przyozdobionej wypielęgnowanym klombem. Przestrzeń ta nie ma w zasa-dzie niczego do zaproponowa-nia ludziom, a jej głównym za-daniem jest „dobrze wyglądać”. W przekonaniu projektantów musiało znaczyć to tyle, co „wyglądać jak w Szwajcarii”. Jarosław Trybuś, któremu nie-spieszno do przeprowadzki nad Jezioro Lemańskie, Plac Wol-ności nazywa „anty-placem”. Dodaje jednak z optymizmem, że w ostatnim czasie miesz-kańcy spontanicznie zaczęli na nim urządzać pikniki, wołając o nową politykę przestrzen-ną dla Poznania. – Ludzie wy-

mierzyli policzek władzy, któ-ra zamiast stymulować życie miasta, zajmuje się projekto-waniem chodników.

PACYFIKACJA POPRZEZ latteTrybuś uważa, że współcze-

sne miasta rozwijają się na-turalnie i że trzeba im na to pozwolić. W podobnym du-chu wypowiada się Hubert Trammer, architekt i wykła-dowca Wydziału Budownic-twa i Architektury Politech-niki Lubelskiej. – W ustroju demokratycznym rzadziej niż w totalitarnym czy autory-tarnym dochodzi do spójne-go kształtowania przestrzeni. Aczkolwiek mająca niekiedy

JoaNNa kUSIak:NIE DA SIę SKONSTRUOWAć DEMOKRATYCZNEJ UTOPII. PRZESTRZEń DEMOKRATYCZNA TO TAKA, KTÓRA PODLEgA CIĄgŁYM NEgOCJACJOM

Page 22: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

22

miejsce sytuacja, w której nie-mal każdy swobodnie decyduje o tym, co do niego należy, np. wymieniając okna we własnym mieszkaniu, nie świadczy o najwyższym stopniu rozwoju demokracji – ocenia Trammer. – Pozostawianie ludziom wol-nej ręki, niekonieczne korzyst-ne z punktu widzenia estety-ki, sprzyja jednak wyzwoleniu

w nich aktywności i poczucia związku z własnym miejscem zamieszkania.

Pytanie, które w każdej ta-kiej sytuacji staje przed spo-łecznością demokratyczną, brzmi: Czy ważniejszy jest efekt estetyczny, czyli zhar-monizowanie fasady budynku, czy efekt społeczny, czyli pobu-dzenie inicjatywy mieszkań-ców? Jednoznacznej odpowie-dzi brak, ponieważ przestrzeń demokratyczna – jako coś go-towego – nie istnieje. Ona się dopiero staje, próbując utrzy-mać nietrwałą równowagę pomiędzy totalnym chaosem a minimalnym uporządkowa-niem. To bowiem, że nie każ-dy element przestrzeni należy porządkować, wcale nie zna-czy, że nie należy porządkować niczego. Dobrym przykładem zjawiska, które wymaga kon-troli, są billboardy reklamo-we, będące wyrazem domina-cji jednej grupy obywateli nad innymi ich grupami.

Stymulowanie życia miasta nie polega – jak chcieli tego

moderniści – na ingerowaniu w jego układ, lecz na stopnio-wym oddawaniu tego miasta ludziom. Co ma to wspólne-go z architekturą? – pytam Krzysztofa Nawratka, archi-tekta i urbanistę na co dzień wykładającego na Uniwersy-tecie w Plymouth. – Oprócz wymiaru estetycznego archi-tektura ma także, a moim

zdaniem przede wszystkim, wymiar funkcjonalny – odpo-wiada Nawratek. – Wymiar ten obejmuje regulacje w dostępie do przestrzeni, jakość trans-portu publicznego, a nawet ce-ny potraw i biletów. „Oddawa-nie miasta ludziom” wcale nie musi oznaczać abdykacji wła-dzy. Wręcz przeciwnie.

Joanna Kusiak wspomina, że kiedy warszawska prze-strzeń miejska – przynajmniej na Nowym Świecie i Krakow-skim Przedmieściu – zaczę-ła przypominać przestrzeń zachodnią, mówiono o naro-dzinach „polskiej przestrzeni publicznej”. Nazywano to „pa-cyfikacją poprzez latte”. Wyda-je nam się, że przestrzeń staje się publiczna, gdy tylko wy-gląda „europejsko” i gdy moż-na napić się w niej kawy, tym-czasem wnętrza sieciowych kawiarń i restauracji, nie by-ły – i wciąż nie są – dostęp-ne dla wszystkich: nie każde-go na nie stać i nie każdy do nich pasuje. Pewne grupy lu-dzi „brzydkich” pozostają per-manentnie wykluczone.

Alternatywę dla nastawio-nych tylko na zysk sieciówek stanowią klubokawiarnie, nie bez przyczyny określane też mianem „kawiarni obywatel-skich”. Ich właściciele podej-mują wysiłek organizowania warsztatów czy dyskusji, na które zapraszani bywają przed-stawiciele lokalnych wspól-not mieszkaniowych, i two-

rzą przestrzenie, w których mile widziane są np. rodziny z dziećmi. Kusiak uważa, że zaproszenie do korzystania ze wspólnej przestrzeni musi być w Polsce artykułowane bardzo dobitnie, jako że w wielu lu-dziach to, co publiczne, a tym bardziej polityczne, wciąż bu-dzi najgorsze spośród możli-wych skojarzeń. – Tego proble-mu nie rozwiążą tradycyjnie pojęta architektura, estetyka ani wystrój wnętrz – dodaje.

NIEKOMpLETNIKrzysztof Nawratek mówi

o sobie, że interesuje go proces instytucjonalnego splątywania ludzkich losów w mieście. We-dług niego przestrzeń miejska powinna nie tylko umożliwiać ludziom spotkanie i wspól-ne działanie, ale wręcz ich do zbliżenia i interakcji zmuszać. Instrumentów, które mogłyby temu celowi służyć, nie braku-je. Wystarczy wspomnieć rejo-nizację placówek oświatowych i punktów usługowych czy blo-kowanie realizacji projektów

HUBeRt tRaMMeR:PYTANIE, KTÓRE STAJE PRZED SPOŁECZNOŚCIĄ DEMOKRATYCZNĄ, bRZMI: CZY WAżNIEJSZY JEST WYgLĄD MIASTA, CZY PObUDZENIE INICJATYWY JEgO MIESZKAńCÓW?

fOT.

MA

RTA

CZ

AR

NO

MSK

A

Page 23: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

23

ŁAD NIE ŁAD

MISZa toMaSZewSkI (1986) jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW. Redaktor naczelny „Kontaktu” i redaktor działu „Wiara”.

zamkniętych osiedli – działa-nia, które przeszkadzają w re-alizacji dążeń poszczególnych fragmentów miasta do samo-wystarczalności.

Opracowany przez Michała Borowskiego plan zagospoda-rowania warszawskiego Placu Defilad zakładał, że przy no-wym budynku Muzeum Sztu-ki Nowoczesnej stanie nowy Kupiecki Dom Towarowy. Ta-kie rozwiązanie byłoby zgodne z przekonaniem, że prawdzi-we miasto to takie, w którym współistnieją różne przeja-wy życia: sąsiedztwo ambit-nej sztuki i taniej odzieży jest w nim nie tylko możliwe, ale wręcz pożądane. Jak zauwa-ża Hubert Trammer, przenie-sienie kupców z centrum na peryferia jest przejawem trak-towania zaopatrujących się u nich ludzi, często pracują-cych w niskopłatnych zawo-dach, na równi z wysypiskiem śmieci – niezbędnym, lecz

wstydliwie przez miasto ukry-wanym. – Według pierwotnych założeń przestrzeń komercyj-na miała znaleźć się w samym muzeum. Kerez przeznaczał na nią cały parter – komentuje Trammer. – Aleksandra Wasil-kowska zaproponowała, by tę właśnie przestrzeń oddać kup-com. Warszawskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej stałoby się wówczas jedynym muzeum na świecie, do którego wchodziło-by się przez bazar. – Jak pod-kreśla architekt, już sam ten

fakt stanowiłby rodzaj per-formance’u. Performance ten sprawiłby na dodatek, że oto w jednym miejscu spotykaliby się ludzie, których drogi w in-nym wypadku mogłyby się ze sobą nie przeciąć: „ci z bazaru” i „ci z muzeum”.

O innym skutecznym sposo-bie zmuszania mieszkańców różnego stanu do zetknięcia się ze sobą opowiada Jarosław Trybuś. – W Szwajcarii i niektó-rych landach niemieckich obo-wiązuje zakaz stawiania apar-tamentowców przeznaczonych wyłącznie dla ludzi zamożnych. W każdym z nich musi się zna-leźć pewna liczba mieszkań so-cjalnych – zaznacza. – Założe-nie jest takie, że ludzie mają się tam mieszać, spotykać i wza-jemnie inspirować.

O stworzenie podobnego ty-gla w polskich miastach nie musimy się nawet starać. Dla nas rzeczą zupełnie natural-ną jest dzielenie jednego piętra

w bloku z profesorem uniwer-sytetu i hydraulikiem. To, zda-niem Trybusia, wielka wartość, o którą powinniśmy szczegól-nie zadbać, ponieważ – jak do-daje Joanna Kusiak – patologie zebrane w jednym miejscu re-produkują się, a rozpuszczone w większej przestrzeni – czę-ściowo neutralizują. Warszaw-ski Mokotów, któremu czasy komunizmu zostawiły w spad-ku mieszaninę lokali socjal-nych i apartamentów, mógłby stać się wzorem przestrzeni demokratycznej dla niejedne-

go miasta zachodniego. Szko-da tylko, że my, mając dokład-nie to, do czego Zachód dąży, marzymy często o tym, z czego tam się już rezygnuje.

***Skomplikowane środki i wy-

rafinowana architektura nie są niezbędne do tego, by stworzyć dobrą, demokratyczną prze-strzeń. Przestrzeń ta jest du-żo prostsza niż się wszystkim wydaje. Nie potrzeba w niej szklanych kopuł, ucieleśniają-cych transparencję. Nie potrze-ba też architektów ani teorety-ków polityki. Tym natomiast, czego potrzeba, są ludzie, któ-rzy zechcą wziąć udział w pro-cesie zagospodarowywania i przyswajania tej przestrzeni, a przy okazji spotkają innych ludzi, czyniących dokładnie to samo. Jeśli takich właśnie ludzi uda nam się – nie bez udziału demokratycznej wła-dzy – wychować w nas samych

i w naszych sąsiadach, to – kto wie – być może zasłużymy na uśmiech samego Arystotelesa, ocaliwszy z greckiej demokra-cji więcej, niż udało się to neo-klasycystycznym kolumnom monachijskiego Propylonu. �

kRZYSZtoF NawRatek:ARChITEKTURA TO NIE TYLKO ESTETYKA, LECZ TAKżE DOSTęP DO PRZESTRZENI, JAKOŚć TRANSPORTU PUbLICZNEgO, A NAWET CENY POTRAW I bILETÓW

Page 24: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

24

Praca urbanistów może wy-dawać się bardzo łatwa. Prze-chadzając się po zaniedbanej okolicy, bez problemu da się określić możliwe sposoby jej ulepszenia. Wystarczy prze-cież wstawić nowe okna, prze-malować fasady budynków czy oczyścić ulice ze śmieci. Dla-czego też nie pomyśleć o zmia-nie nieużytków z szarego końca ulicy w przestrzeń par-kowo-rozrywkową, otwartą dla całej dzielnicy? Wzbogacenie gamy produktów, sprzedawa-nych w starych, niezbyt atrak-cyjnych sklepikach, lub nawet przekształcenie ich w eleganc-kie butiki, restauracje sushi

czy galerie sztuki też nie było-by złą inicjatywą. Wydaje się, że dzięki takim zmianom oko-lica szybko stałaby się bardzo przyjemną dzielnicą mieszka-niową, przyciągającą młodych ludzi sukcesu, w której każdy chciałby mieć swoje „cztery ką-ty”. Krótko mówiąc: wszystkie powyższe zmiany są przykła-dami na to, jak można zago-spodarować i zrewitalizować najbardziej nawet zaniedbane przestrzenie miejskie, okre-ślane często przez polityków w sposób bardziej eufemistycz-ny jako „miejsca szczególnie wymagające pomocy”.

Oczywiście, ktoś musi sfi-nansować odnowę zniszczo-nych dzielnic. Jeśli jednak weźmie się pod uwagę liczbę lo-kalnych i państwowych insty-tucji wspierających takie ini-cjatywy, szansa na otrzymanie dotacji jest całkiem spora. Moż-na zatem mieć nadzieję, że wy-marzony plan rewitalizacji uda się zrealizować: miejskie prze-strzenie zostaną kompleksowo odnowione i wreszcie ukróci się proces ich niszczenia.Wygląd wielu dzielnic

w europejskich mia-stach zmienił się cał-kowicie właśnie dzięki udanej rewitalizacji. Najlepszym przykładem ta-kiego miejsca jest dzielnica Prenzlauer Berg we wschod-

niej części Berlina, która sły-nie z dziewiętnastowiecznej za-budowy, podwórek i sklepów na parterach. Do roku 1989 znajdowała się ona na terenie NRD. W tych czasach Plenza-luer Berg był skupiskiem opo-zycji antykomunistycznej. Nic więc dziwnego, że ówczesne władze nie chciały renowacji tamtejszych budynków. Pozo-stały one nietknięte od mo-mentu ich wybudowania pod koniec dziewiętnastego wieku aż do początków lat dziewięć-dziesiątych.

W 1990 roku, po upadku mu-ru berlińskiego, dzielnica stała się popularna wśród artystów i studentów. Zachęcała ich nie tylko niskimi czynszami (i możliwością mieszkania „na dziko” w opuszczonych rude-rach), ale także sposobnością prowadzenia alternatywnego stylu życiu w starych, nieod-nowionych budynkach.

Jeszcze piętnaście, dwadzie-ścia lat temu Berlin Wschod-ni miał dziki charakter. Teraz stan budynków mieszkalnych w Prenzlauer Berg bardzo się poprawił. Zmiany były możliwe dzięki masowemu inwestowa-niu w nieruchomości, zarówno przez instytucje państwowe, jak i osoby prywatne. Nastąpi-ła restrukturyzacja mieszkań, a stary sposób ich ogrzewa-nia przy pomocy pieców wę-glowych zastąpiono systemem

Bywa, że świeży tynk i lśniąca far-ba to dla miesz-kańców prawdzi-

we przekleństwo. Dlaczego tak się dzieje i na czym powinna polegać udana rewitalizacja przestrzeni? Sprawę wyjaśnia berliń-czyk i socjolog miasta, Flo-rian Koch.

FLORIAN KOCh

Mieszkańcy, głupcze!

Page 25: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

25

ŁAD NIE ŁAD

centralnym. Podwórka, które kiedyś były skupiskiem drob-nych zakładów przemysłowych i manufaktur, zostały prze-kształcone w tereny zielone lub place zabaw. Z ulic poznikały śmieci, za to coraz częściej za-częły pojawiać się restauracje, galerie sztuki i sklepy z orygi-nalnymi ubraniami. Dziewięt-nastowieczne budynki z odma-lowanymi fasadami odzyskały dawny blask. Prenzlauer Berg jest dziś bardzo pożądanym do życia miejscem nie tylko wśród berlińczyków, ale także ludzi spoza miasta, a bogate opisy tej pięknej dzielnicy są dostęp-ne w każdym przewodniku.Czy można jednak

uznać Prenzlauer Berg za przykład w pełni udanej rewitalizacji? Wielu specjalistów zauważy-ło, że miał tam miejsce proces gentryfikacji, który polega na

zmianie charakteru dzielni-cy w związku z zajmowaniem mieszkań mniej zamożnych lokatorów przez najemców o większej zasobności portfe-la. Obecnie tylko dwadzieścia procent populacji Prenzlau-er Berg to ludzie, którzy żwy-li też tam w 1989 roku, resz-ta rdzennych mieszkańców wyprowadziła się poza obręb dzielnicy. Większość starych

lokatorów nie potrafi czerpać korzyści ze zmian, które za-szły na tym terenie.

Święty Augustyn powiedział, że na miasto składają się nie tylko budynki i ulice, ale tak-że mieszkańcy i ich nadzieje.

I choć autor tych słów zapewne przeżyłby szok na widok miasta XXI wieku, to jego stosunek do idei miasta może być przydat-ny w naszych rozważaniach na temat procesu rewitalizacji. Je-śli więc przyjmiemy w ślad za nim, że nie tylko budynki, ale przede wszystkim mieszkań-cy określają charakter miasta, powinniśmy inaczej podejść do-kwestii rewitalizacji budynków

mieszkalnych. Pytania o to, komu ma posłużyć renowacja i w którym kierunku powinny pójść zmiany, należy zadać nie tylko urbanistom i administra-cji publicznej, ale też mieszkań-com danej dzielnicy.

LOKALNE INICJATYWY RZADKO ZAPIERAJĄ DECh W PIERSIACh, ALE SPOTYKAJĄ SIę Z AKCEPTACJĄ ZE STRONY SPOŁECZNOŚCI

FOT.

FLO

RIA

N K

OC

h

Page 26: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

26

Jest kilka powodów, dla któ-rych tak właśnie należy pod-chodzić do tematu rewitalizacji. Po pierwsze, renowacja budyn-ków mieszkalnych nie powin-na pociągać za sobą wymiany ich lokatorów. Ryzyko zaistnie-nia takiej sytuacji jest szcze-gólnie wysokie w przypadku, gdy mieszkania są wynajmo-wane. Właściciel budynku ma prawo do jego renowacji, co da-je mu też możliwość podniesie-nia czynszu do poziomu, który przekracza możliwości finanso-we starych najemców. Z pew-nością większość z nas chciała-

by mieć ładniejsze mieszkanie. Jeśli jednak wiąże się to ze zwiększeniem kosztów wynaj-mu, wielu prawdopodobnie po-zostanie przy status quo.

Odpowiedź na py-tanie o to, co tak na-prawdę oznacza ulep-szenie dzielnicy, jest trudniejsza niż by się mogło wydawać. Jeśli zmiana zakłada otwarcie no-wych galerii i barów z sushi, jest to na pewno dobra nowina dla miłośników sztuki i entu-zjastów japońskiej kuchni. Ale dla tych, którzy często odwie-dzają nie bardzo elegancką, ale przytulną, oferującą domowe posiłki restaurację, wiadomość ta nie będzie aż tak radosna. Tylko na drodze dialogu i ko-munikacji autorzy projektów rewitalizacji mogą sprawdzić, czy ich pomysły przełożą się aby na rzeczywistą poprawę jakości życia mieszkańców.

Należy też koniecznie zwró-cić uwagę na społeczny aspekt sprawy. Często zdarza się, że mieszkańcy zaniedbanej dziel-nicy zmagają się z problemem biedy, bezrobocia, wykluczenia społecznego, prześladowań, alkoholizmu lub narkoma-nii. Odmalowanie budynków, w których żyją, nie rozwiązuje tych problemów. Oprócz reno-wacji zabudowań mieszkal-nych, ludzie ci potrzebują na-tychmiastowej pomocy innego typu. Niestety w Niemczech politycy wciąż zastanawiają się nad tym, czy w ramach projek-tów rewitalizacyjnych nie sku-pić się na inwestowaniu w bu-dynki mieszkalne, rezygnując z wypłacania zapomóg.

Bardzo ważny jest wreszcie udział mieszkańców w debacie nad rewitalizacją przestrzeni miejskich. Co prawda, lokal-ne inicjatywy rzadko zapierają dech w piersiach, ale, co znacz-nie bardziej istotne, spotykają się z akceptacją ze strony dziel-

RENOWACJA bUDYNKÓW MIESZKALNYCh NIE pOWINNA POCIĄgAć ZA SObĄ WYMIANY ICh LOKATORÓW

FOT.

FLO

RIA

N K

OC

h

Page 27: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

27

ŁAD NIE ŁADnicowej społeczności. Takie od-dolne pomysły, jak choćby wy-remontowanie starego basenu, organizowanie ulicznych festi-wali lub otwarcie sklepu z lo-kalnym jedzeniem, nie należą do procesu rewitalizacji rozu-mianego jako odnawianie bu-dynków. Mogą one natomiast stworzyć dobrą atmosferę wśród mieszkańców pewnego terenu i przyczynić się do za-trzymania negatywnych spo-łecznych tendencji.

◆◆◆

ŁAD NIE

NIE

ŁAD

ŁAD

DR FloRIaN koCH jest pracownikiem Uniwersytetu del Norte w barranquilla w Kolumbii.

Oczywiście, pisząc ten tekst, nie chcę sprzeciwić się rewi-talizacji opuszczonych zabu-dowań i modernizacji budyn-ków mieszkalnych, które nie były odnawiane od ponad stu lat. Jeśli są one w bardzo złym stanie, lub, co gorsza, stano-wią zagrożenie dla zdrowia mieszkańców, renowacja jest absolutnie konieczna! Jed-nak wizja stworzenia lepszego, ożywionego miasta poprzez sa-mo odnowienie budynków jest

krótkowzroczna. Słowa nasze-go starego przyjaciela, świętego Augustyna, w połączeniu z ha-słem wyborczym byłego prezy-denta Stanów Zjednoczonych, Billa Clintona, dobrze podsu-mowują nasze rozważania na temat rewitalizacji: Liczą się mieszkańcy, głupcze! �

tłum. Jagoda Woźniakskróty pochodzą od redakcji

ILUSTRACJA: URSZULA WOźNIAK

Page 28: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

28

o. WacłaW oszajca sj

Chwała, co?

O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jakże piękna! Oczy twe jak gołębice za twoją zasłoną. Włosy twe jak stado kóz falujące na górach Gileadu. Zęby twe jak stado owiec strzyżonych, gdy wychodzą z kąpieli: każda z nich ma bliźniaczą, nie brak żadnej. Jak wstążeczka purpury wargi twe i usta twe pełne wdzięku. Jak okrawek granatu skroń twoja za twoją zasłoną. Szyja twoja jak wieża Dawida, warownie zbudowana; tysiąc tarcz na niej zawieszono, wszystką broń walecznych. Piersi twe jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli, co pasą się pośród lilii. nim wiatr wieczorny powieje i znikną cienie, pójdę ku górze mirry, ku pagórkowi kadzidła. Cała piękna jesteś, przyjaciółko moja, i nie ma w tobie skazy.

(Pnp 4, 1-7)

Żydowscy egzegeci mówią, że Pieśń nad Pieśnia-mi jest sercem Biblii. Odważnie powiedziane; wcale nie dlatego, że księga ta jest erotykiem, a mówić trzeba o Panu Bogu bezcielesnym, ale dlatego, że raz tylko użyto w niej słowo „Bóg”. Cały ten utwór koncentruje się na miłości dwoj-ga młodych ludzi i – zarówno w interpretacji żydowskich, jak i chrześcijańskich teologów – stanowi wielką metaforę miłości Boga do czło-wieka i odwrotnie. Zatem piękno Bożej miłości jest pięknem miłości ludzkiej, a piękno miłości ludzkiej jest pięknem miłości Bożej. Pisząc to zdanie, przez chwilę się zawahałem. Takie ści-słe podobieństwo, wprost utożsamienie miłości ludzkiej z Bożą, wydało mi się przesadą.W tym duchu więź człowieka z Bogiem i Boga

z człowiekiem będą jednak opisywać proro-cy, Jezus Chrystus, Paweł Apostoł, a za nimi mistycy tworzący nurt mistyki oblubieńczej, jak choćby Jan od Krzyża, Faustyna Kowal-ska, Anioł Ślązak (czy, jak kto woli, Angelus Silesius). Ostatnio Benedykt XVI w encyklice Deus caritas est również mówi, że „miłość mię-dzy mężczyzną i kobietą, w której ciało i dusza uczestniczą w sposób nierozerwalny i w któ-

rej przed istotą ludzką otwiera się obietnica szczęścia, pozornie nie do odparcia, wyłania się jako wzór miłości w całym tego słowa zna-czeniu, w porównaniu z którym na pierwszy rzut oka każdy inny rodzaj miłości blednieje”. Co prawda papież wymowę tego cytatu opatruje pewnymi zastrzeżeniami, niemniej jednak nie zmienia to tonacji jego wypowiedzi.

Piękno zakochanych w sobie Boga i człowie-ka w Biblii nazywa sie chwałą Boga i szczę-ściem człowieka. Człowiek zakochany wychwala czy, mówiąc po dzisiej-szemu, opowiada, jak tylko naj-piękniej potrafi, o swojej miłości. W jej zachwycającym pięknie i niepojętej sile pokłada też nadzieję na przyszłość. Zwłaszcza wówczas, gdy przeszłość jawi mu się jako czas stracony. To dlatego doktor (czyli nauczyciel) Kościoła, święty Augustyn, biskup Hippony, wyzna: „Późno Cię umiłowałem, Piękności tak dawna a tak nowa, późno Cię umiłowałem”. Gorzkie słowa, tym bardziej warte zapamięta-nia, skoro, mówiąc za Dostojewskim, piękno ma zbawić świat. ■

Page 29: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

29

„KOnTAKT”: Co skłoniło pana do tego, żeby uwierzyć?KRZySZTOF DOROSZ: Wychowa-łem się w rodzinie agnostyc-kiej, ale kiedy tylko zacząłem myśleć na własny rachunek, zbuntowałem się przeciwko światopoglądowi wyniesione-mu z domu. Stwierdziłem, że agnostycyzm po prostu „nie trzyma się kupy”. Wtedy też pojawiła się we mnie gotowość do zainteresowania się religią. To była taka życzliwa cieka-wość, z którą zabrałem się do lektury myślicieli chrześcijań-skich.

Z czasem doszedłem do wniosku, że sposób, w jaki opisują oni świat, pozwa-la lepiej rozumieć ludzkie życie. Ale to był zaledwie próg do przedsionka. Mu-siało upłynąć jeszcze sporo

czasu, nim uświadomiłem sobie, że jeżeli nadal będę określał się jako ateista, to popełnię nieuczciwość. Dlaczego? Ponieważ okre-ślenie to po prostu przesta-ło być w stosunku do mnie adekwatne. Od tamtej pory pozostawałem w dziwnym zawieszeniu, ponieważ nie będąc już człowiekiem nie-wierzącym, nie byłem jesz-cze wierzącym.

Dlaczego zawiódł się pan na agno-stycyzmie?Wiązał się on dla mnie z tzw. światopoglądem naukowym, którego wyznawczynią wów-czas była moja matka. Pro-szę mnie źle nie zrozumieć. Naukowa metoda poznania świata jest oczywiście wiel-kim osiągnięciem zachodniej

cywilizacji i narzędziem bar-dzo skutecznym. Narzędzie to musi być jednak stosowane w ramach określonych zało-żeń wyjściowych i określonej metody. Jeśli bowiem uznamy, że przy jego pomocy możemy wyjaśnić wszystko, to dopu-ścimy się nadużycia.

W światopoglądzie nauko-wym często obecna jest sil-na tendencja, zmierzająca do tego, żeby wszelkie zjawiska ludzkiego życia sprowadzać do biologii czy materii. Nie trzeba się długo namyślać, by dojść do wniosku, że taki redukcjonizm oparty jest na wierze w istnienie świata ma-terialnego jako jedynej rze-czywistości. Ja to dość wcze-śnie wyczułem i dzięki temu udało mi się otworzyć bramę, za którą czekały już na mnie nowe drogi.

no właśnie, jakie?W ostatecznym rachunku były to drogi, które doprowa-dziły mnie do wiary… Nastą-pił wieloletni okres, w którym określałem już siebie mianem chrześcijanina, ale pozostają-cego poza jakąkolwiek wspól-notą kościelną. Naczytaw-szy się książek znakomitych autorów, wchłaniałem dość szczególną warstwę chrześci-jaństwa, pochodzącą z inte-lektualnej półki. W związku z tym wspólnota wiary, czy-li Kościół, nieszczególnie do mnie przemawiała i nie bar-dzo mi się podobała.

W co pan właściwie wierzył, bę-dąc chrześcijaninem bezwyzna-niowym?W Boga, a mówiąc filozoficz-nie: w transcendencję. Czyta-łem dużo tekstów protestanc-kiego teologa Paula Tillicha,

w a r i a n t y wiar yz Krzysztofem Doroszem rozmawiająJan Libera i Misza Tomaszewski

Mój znajomy agnostyk uważa, że lepiej bym zrobił, gdybym pozostał poza Kościołem i zachował pełną swobodę myśle-nia. Ależ ja nigdy jej nie straciłem. Wiara jest drogą, która prowadzi do celu. Do „wody życia”, by użyć ewangelicznego określenia. Człowiek tylko wtedy dokopie się wody, gdy bę-dzie kopał w jednym miejscu, a nie w dwudziestu różnych.

Page 30: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

30

który mawiał, że Bóg jest pod-stawą bytu. Teologowie mniej filozofujący naśmiewali się z niego, bo jak można – py-tali – modlić się do podstawy bytu? Mnie jednak, któremu trudniej było zaakceptować osobowy wymiar boskości, takie ujęcie odpowiadało.

Pańska wiara była więc wiarą filo-zofa.Tak, to była wiara filozofa. Nie lekceważmy jednak rze-telnego myślenia. Bez niego wiara rozpływa się w egzal-tacji, grzęźnie w czułostko-wości i schodzi na manowce. Jednym z przełomowych dla mnie momentów była lek-tura Karla Jaspersa, który był „wyznawcą” wiary filozo-ficznej. Jaspers podkreślał, że żyjemy w epoce wolności, a w wolności nie słychać głosu Boga jednoznacznie. By użyć młodzieżowego języka, bardzo mnie to wówczas „rajcowało”.

A czego taka wiara wymagała od pana?Rzecz w tym, że niewiele. Je-śli ktoś jest filozofem i skąd-inąd uczciwym człowiekiem, to sam może postawić sobie wymagania. Jest to jednak coś zupełnie innego niż rela-cja z Bogiem osobowym. Inna sprawa, że wiara filozoficz-na, choć mało zobowiązująca w sferze etycznej, okazała się dla mnie niezwykle ważna – jako doświadczenie intelektu-alne.

Dla pana była ona jednak zale-dwie początkiem drogi. Czego w niej zabrakło?Brakowało mi konkretu – konkretu w postaci Chrystu-sa, Buddy, czy Mahometa, choć to ostatnie trudno mi sobie wyobrazić. No i brako-wało mi wspólnoty – ludzi, którzy nie tyle podobnie my-ślą, co podobnie wierzą. Kiedy już przystąpiłem do Kościoła, okazało się, że ta wspólnota jest ogromnie ważna. Nigdy nie byłem entuzjastą działa-nia typu „kupą, mości pano-wie”, ale istotne stało się dla mnie umożliwienie wierzą-cemu człowiekowi spotkania z innymi ludźmi wierzącymi. Chrześcijanin bezwyznanio-wy jest człowiekiem bardzo samotnym.

Jak pogodzić przyjęcie Ewangelii z odrzuceniem Kościoła?Ja Kościoła nie odrzuciłem, bo najpierw zakorzeniłem się w Ewangelii, a dopiero potem

do niego wstąpiłem. Stało się to przez przypadek, choć oczy-wiście można by powiedzieć, że zadziałała tu opatrzność. W końcu, jak powiadają mę-drcy suficcy, to nie człowiek wybiera drogę duchową, ale to droga wybiera człowieka. Tak czy inaczej, w pewnym mo-mencie trafiłem do Kościoła ewangelicko-reformowanego. Proszę pamiętać o różnicy ist-niejącej pomiędzy tym Kościo-łem a Kościołem katolickim. Kościół, do którego należę – kto wie, czy to właśnie nie

wpłynęło na mój wybór – nie rości sobie pretensji do bycia jedyną drogą prowadzącą do zbawienia. Dzięki temu nie muszę przeżywać konfliktu między jednoznaczną i auto-rytatywnie wykładaną nauką Kościoła a własnymi intuicja-mi i głębokim przekonaniem, że wiara jest otwarciem, ponie-waż prowadzi do rzeczywisto-ści, która nas nieskończenie przerasta. Bóg się wprawdzie człowiekowi objawia, ale ni-gdy do końca. Ba, objawiając się, zarazem się ukrywa.

Zanim zakorzeniłem się w Ewangelii, buszowałem tro-chę w religioznawstwie i filozo-fii religii. Zetknąłem się z my-ślicielami, którzy afirmowali tzw. transcendentną jedność wszystkich religii jako równo-rzędnych dróg prowadzących do tego samego celu. Po tym doświadczeniu trudno byłoby mi przystąpić do instytucji, która mówi, że poza Kościo-łem nie ma zbawienia.

Doświadczenie świadomego wyboru własnej wiary jest obce większości chrześcijan. na jakiej podstawie pan go dokonał?Gdy przystępowałem do Ko-ścioła ewangelicko-reformo-wanego, mało o nim wiedzia-łem. Pierwszy zainteresował się nim mój ojciec – agno-styk od szkolnej ławy, który podówczas był już dobrze po osiemdziesiątce. Towarzysząc mu od czasu do czasu, prze-konałem się, że ten Kościół jest dobrym i przyjaznym miejscem, że ludzie są mili i ciekawi – i właściwie tyle. Przyznam, że na początku miałem pewne opory, ponie-waż Kościół ewangelicko-re-formowany nazywa się nieraz „kalwińskim”. Pamiętałem,

MÓJ KOŚCIÓŁ NIE ROŚCI SObIE PRETENSJI DO bYCIA JEDYNĄ DROgĄ PROWADZĄCĄ DO ZbAWIENIA

Page 31: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

31

jak Leszek Kołakowski zażar-tował kiedyś w mojej obecno-ści: „Kalwin? Ten bolszewik!”. Ponieważ Kołakowskiego za-wsze ceniłem, jego słowa dały mi do myślenia. Niemniej, zbliżywszy się do wspólnoty, z ulgą stwierdziłem, że nie dostrzegam w niej żadnych oznak bolszewizmu.

Na pytanie o kryterium wy-boru wyznania odpowiadam więc: tak się stało, zwyczajnie i po prostu. Nie było żadnego poważniejszego namysłu. Ten przyszedł później. Można by to wszystko porównać do po-czątkowo niezbyt silnego za-kochania się. Gdy spodoba nam się jakaś osoba, zaczy-namy się spotykać. Spotka-nia te z czasem przeradzają się w głęboką i trwałą relację, uwieńczoną małżeństwem i całym życiem. A zaczyna się niewinnie.

Czy nie czuje Pan, że coś wybiera-jąc, coś innego stracił?Mój znajomy agnostyk uwa-ża, że lepiej bym zrobił, gdy-bym pozostał poza Kościołem i zachował pełną swobodę myślenia. Ależ ja nigdy jej nie straciłem. Wiara nie musi przecież być w Kościele za-mknięta. Poza tym wiara nie polega na myśleniu. Jest dro-gą, która prowadzi do celu. Do „wody życia”, by użyć ewan-gelicznego określenia. Znowu powołam się na powiedzenie sufickie: człowiek tylko wte-dy dokopie się wody, gdy bę-dzie kopał w jednym miejscu, a nie w dwudziestu różnych. Wydaje mi się, że każda reli-gia i każdy spośród Kościołów chrześcijańskich jest mikro-kosmosem, który może dopro-wadzić nas do celu, jakim jest zbudowanie relacji z Bogiem,

a w ostatecznej perspektywie – zbawienie.

Przystępując do mojego Ko-ścioła, byłem pewny jednego: że w tej, tak maleńkiej prze-cież wspólnocie, ze swoim bagażem poszukiwań, lektur i zainteresowań, nie będę tyl-ko konsumentem dóbr religij-nych, ale współuczestnikiem.

Dlaczego? Bo tak trzeba. Kon-dycja chrześcijaństwa w kul-turze zachodniej jest zła, ale przecież nie beznadziejna. Dlatego trzeba podejmować starania, by ją choć trochę poprawić. Zgadzam się zresz-tą z Karlem Rahnerem, któ-ry już kilkadziesiąt lat temu przewidywał, że prędzej czy później chrześcijaństwo sta-nie się niszą, enklawą, może nawet wróci do katakumb.

Skąd ten pesymizm?Z obserwacji, że w różnych punktach historii europej-skiej wiara poszła w złym kie-runku, a nawet się zagubiła. Protestantyzm na przykład – wiem to od Karla Bartha – już w XIX wieku popadł w ma-riaż Kościoła i wiary z kul-turą i cywilizacją; nie tylko mariaż, lecz nawet uzależ-nienie. Dopiero Barth bardzo potężnym głosem zaapelował o przywrócenie chrześcijań-stwu wymiaru eschatologicz-nego, który częścią kultury

bynajmniej nie jest. Powtarzał z cierpką ironią, że mówiąc bardzo głośno o człowieku, chrześcijanie są przekonani, że mówią o Bogu. Ale to nie jest to samo.

Katolicyzm z kolei stał się nazbyt światowy. Myślę tutaj o sojuszu ołtarza z tronem. Tronów wprawdzie prawie już nie ma, ale władza polityczna trwa. Chrześcijaństwo nieraz się z nią utożsamiało i zbyt ściśle z nią współdziałało. To jeden z jego największych grzechów. A skutek jest taki, że Kościół katolicki przez wielu wiernych traktowany jest przede wszystkim jako instytucja, a dopiero na dru-gim miejscu jako wspólnota wiary.

Czy, według pana, wieszczony przez Rahnera powrót do kata-kumb byłby dla chrześcijaństwa doświadczeniem pozytywnym, czy negatywnym?Nie wiem, nie jestem proro-kiem…

A z jakimi uczuciami pan go ocze-kuje?Z bardzo mieszanymi. Z jed-nej strony doszłoby wówczas do oddzielenia ziarna od plew, w związku z czym mielibyśmy do czynienia z chrześcijań-stwem bardziej autentycz-nym. Z drugiej – boję się, że taka marginalizacja chrześci-jańskiej wiary pozbawiłaby ją wpływu na kulturę i cywiliza-cję, w których przebiega nasze życie. Ludzie, którzy żyją poza chrześcijaństwem, i bez tego uważają, że jest ono skanse-nem, którym nie warto się interesować. Tillich twierdził co prawda, że wszyscy żyje-my kapitałem chrześcijań-stwa, zawartym w naszych

KOŚCIÓŁ TO bARDZO CIężKI OKRęT, STEROWANIE NIM WYMAgA OgROMNEJ SIŁY

Page 32: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

32

obyczajach i w naszym spo-sobie myślenia. A ten kapitał, jak każdy kapitał, jeśli nie jest odnawiany – podlega wyczer-paniu.

Czy racjonalny wybór wiary nie grozi przyjęciem jej na próbę?Grozi. Gorzej: grozi „prywaty-zacją” wiary. Mój znajomy ka-tolik, mądry człowiek, powie-dział kiedyś, że choć ma do Kościoła liczne pretensje, to kim on jest, żeby naukę tego Kościoła przeciwstawiać swo-im własnym wyobrażeniom o Bogu? To rozsądne. Istnieje jednak między nami kolosal-na różnica, ponieważ mój Ko-ściół nie dysponuje Magiste-rium, dopuszczalne są w nim różne warianty wiary.

Toteż z moimi zaintereso-waniami religioznawczymi ła-twiej mi kombinować, przebie-rać: „To mi się podoba, to mi się nie podoba”. Ale co z tego? Jeśli są rzeczy, które mi się w prawosławiu czy katolicy-zmie podobają, to dlaczego nie miałbym się ich nauczyć? Jeśli są cenne i należą do fun-damentów chrześcijaństwa, to dlaczego nie miałby się ich nauczyć mój Kościół?

Czego możemy nauczyć się od prawosławia?Radości zmartwychwsta-nia. Żaden protestant nie będzie oczywiście negował wagi zmartwychwstania, ale w praktyce największym świętem w moim Kościele jest Wielki Piątek. To kwestia roz-łożenia akcentów.

W prawosławiu zawsze po-ciągała mnie via negativa, czy-li teologia apofatyczna. Katoli-cyzm chce stawiać zbyt wiele kropek nad „i”, zbyt dużo chce definiować. Prawosławie jest

w moim przekonaniu mądrzej-sze, bo różnych spraw nie do-powiada do końca. Mówi: „nie wiemy i nie możemy wiedzieć”.

Skąd wzięła się katolicka tenden-cja do dookreślania każdego ele-mentu wiary?Co najmniej z dwóch przy-czyn. Jedną jest tradycja prawa rzymskiego, a dru-gą – wielka, instytucjonalna postać tego Kościoła. Gdy chrześcijaństwo stało się re-ligią państwową, wiernych zaczęto produkować taśmowo i trzeba było obniżyć dla nich poprzeczkę. Ustalić bardzo konkretne wymagania, któ-rych spełnienie miało prowa-dzić do zbawienia. Skłonność do takich rozwiązań pozosta-je obecna w katolicyzmie do dzisiaj. Jest zapewne zrozu-miała, ale wydaje mi się nie-stosowna. Bóg – jak już mó-wiłem – mimo iż objawiony i wcielony, pozostaje ukryty. Nie można Go dogmatycznymi definicjami „złapać za nogi”.

W moim Kościele obowiązu-je zasada, która niezwykle mi się podoba: Ecclesia semper reformanda. Nic nie jest raz na zawsze. Dokumenty, wy-znania wiary – wszystko moż-na zmienić. Zmienić nie ze względu na własne widzimi-się, ale na Słowo Boże. Dopóki nie podpowiada nam Ono, że konfesję trzeba zreformować, nie robimy tego. Ale to się za-wsze może zdarzyć. W tym sensie Kościół jest kościołem otwartym, który świadomie nie chce stawiać kropki nad „i”, bo wie i pamięta o tym, że ma do czynienia z rzeczywi-stością, która go przekracza.

Katolicyzm ma zatem pewną skłonność do przekształcania

wiary w system dogmatów. W jaki inny niż dosłowny sposób można interpretować dogmaty?Dogmaty są pewną ramą, punktem wyjścia, a nie punk-tem dojścia. Są drogowska-zem zapraszającym do kon-templacji. Grzegorz z Nyssy powiada, że im bardziej czło-wiek zbliża się do Boga, tym więcej nowych horyzontów się przed nim otwiera. Dogmat prowadzi go na nieskończoną drogę.

Oczywiście nie każdego stać na podążanie taką drogą, nie można też nikogo zmuszać do wyboru tego, co najtrudniej-sze. Dlatego religia powin-na proponować różne kręgi uczestnictwa, dopasowane do duchowych i intelektual-nych możliwości wiernych. W prawosławiu, na przykład, celibat jest przedmiotem wy-boru duchownych. W islamie z kolei dopuszcza się wiele wykładni szariatu, spośród których można dokonać wy-boru. Takiej właśnie możliwo-ści wyboru brakuje w Kościele katolickim.

Czy da się to zmienić?Teoretycznie tak, choć siła ciążenia każdej tradycji, czy to świeckiej, czy religijnej, jest ogromna. Posłużę się przykła-dem. Pod koniec latach siedem-dziesiątych, po wielu latach rządów socjaldemokratów, do-szły w Szwecji do władzy trzy partie mieszczańskie, czyli kon-serwatywne. Doszły do władzy – i prawie niczego nie zmieniły, ponieważ obyczaje polityczne i społeczne nastawione były już wówczas na rozwiązania socjal-demokratyczne. Podobnie ma się rzecz z Kościołem: to bardzo ciężki okręt, sterowanie nim wymaga ogromnej siły.

Page 33: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

33

Czy protestantyzm nie wpada w drugą skrajność? Czy nie jest tak, że raz zaczynając kwestiono-wać, wpadamy w studnię niepew-ności, z której nie ma już wyjścia?Takie niebezpieczeństwo oczywiście istnieje, ale wiara zawsze pociąga za sobą jakieś niebezpieczeństwo. Kościół katolicki – jak sądzę – usiłu-je stworzyć swoim wiernym iluzję bezpieczeństwa. Tym-czasem z wiarą nieodłącznie związane jest ryzyko.

Wiara składa się z dwóch ele-mentów: boskiego i ludzkiego.

Jest zatem pewna o tyle, o ile jest przeżyciem najwyższej świętości, czyli Boga; nie jest zaś pewna o tyle, o ile przyj-mowana jest przez nas, istoty skończone i ułomne. W sensie boskim kościół protestancki jest bezpieczny, ponieważ za-opatrzony jest w niepisane gwarancje. Ale on ma też swo-je ludzkie oblicze. Nie jest bez grzechu i zawsze pozostaje na-rażony na pokusy, jak choćby na pokusę władzy. Tę samą, której nie uległ na pustyni Chrystus. To właśnie ryzyko

wyjścia na pustynię, zmierze-nia się ze swoimi pokusami cielesnymi i duchowymi – po prostu musimy podjąć. ■

kRZYSZtoF DoRoSZ (1945) jest eseistą i publicystą, autorem wielu artykułów i książek o tematyce religijnej. blisko dwadzieścia lat pracował jako dziennikarz radiowy w Polskiej Sekcji bbC w Londynie. W tym roku ukazał się jego wybór esejów pod tytułem Bóg i terrorhistorii oraz korespondencja ze Stanisławem Obirkiem Między wiarą a Kościołem.

Czytając Ewangelię, nie-rzadko – miast zostać przez nią utwierdzeni w wierze – doświadczamy raczej naszej własnej bezradności. Docho-dzimy bowiem do wniosku, że określone słowa i czyny Chrystusa nie wpisują się w przyjęty przez nas ideał po-stawy chrześcijańskiej. Myśl,

że ideał ten został zbudowany na fundamencie innych słów i czynów Chrystusa, ani tro-chę nie przybliża nas do roz-wiązania problemu. Stając zaś na kartach Pisma Świę-tego oko w oko nie z jednym, lecz z dwoma Chrystusami, możemy odczuć uzasadnione zakłopotanie…

Dwóch ChrystusówPluralizm Ewangelii nie powinien wzbudzać w nas bierności. niech każdy walczy w imieniu ideałów, które uważa za najbar-dziej chrześcijańskie, bo tak po prostu trzeba.

Misza ToMaszeWski

WILK pRZEbIERANIECSpróbujmy zilustrować tę sy-

tuację, sięgając do dwóch frag-mentów Ewangelii Łukasza. W rozdziale dziewiątym Chry-stus mówi do apostołów: „Kto […] nie jest przeciwko wam, ten jest z wami” (Łk 9, 50; por. Mk 9, 40). W rozdziale jedena-stym czytamy natomiast: „Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; a kto nie zbiera ze Mną, ten rozprasza” (Łk 11, 23; por. Mt 12, 30). Przynajmniej na pierwszy rzut oka mamy tu do czynienia ze sprzecznością trudną do przyjęcia. Jest ona tym bardziej niepokojąca, że powyższe ustępy inspirują dwie odmienne postawy chrze-ścijańskie, z których każda chce być tą jedyną właściwą.

Zdanie pierwsze określa po-stawę, która „we wszystkim pokłada nadzieję” (1 Kor 13, 7). W jej myśl, jeżeli coś jest wartościowe, to jest takie bez względu na wyznaniową bądź światopoglądową etykietę,

Papież: Zleciłem ci namalowanie Ostatniej wieczerzy […] z dwunastoma apostołami i jednym Chrystusem!Michał Anioł: Jednym?!Papież: Tak, jednym! Czy możesz mi wyjaśnić, co, na Boga, strzeliło ci do głowy, że namalowałeś aż trzech Chrystusów?!

Monty Python, fragment skeczu Ostatnia wieczerza

Page 34: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

34

przy pomocy której bywa szu-fladkowane. I odwrotnie: to, co jest niedoskonałe, jest nie-doskonałe nawet wtedy, gdy jest nam bliskie. Postawa ta polega więc na podjęciu ryzy-ka odważnego zaufania temu, co obce, i wysiłku nieustannej podejrzliwości względem tego, co przyswojone.

Zdanie drugie inspiruje po-stawę nakazującą strzec się „fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są dra-pieżnymi wilkami” (Mt 7, 15). W praktyce oznacza to niechęć do obcego jako czegoś zagra-żającego wyznawanej przez społeczność Kościoła wierze. Przytoczony cytat przydaje się konstruktorom czarno-białej wizji świata, w której nie ma miejsca na odcienie szarości, reprezentujące mieszaninę do-bra i zła, tkwiącą – według lu-dzi myślących w sposób nieco bardziej otwarty – w każdym człowieku, niezależnie od jego przekonań.

Zarysowane wyżej postawy dają się bez trudu odnaleźć we współczesnym Kościele, choć rzadko w postaci czystej. Nie brakuje wśród chrześcijan ani niepoprawnych optymi-stów, ani ostrożnych pesymi-stów – o ile przez „optymizm” i „pesymizm” wolno mi rozu-mieć nasze poglądy na naturę ludzką – ani wreszcie licznych stanowisk pośrednich. Nie jest jednak moją intencją stworze-nie katalogu światopoglądów chrześcijańskich. Chcę raczej, przyjmując za punkt wyjścia dwa zdania zaczerpnięte od świętego Łukasza, zapropo-nować taką wizję Ewangelii, która rezygnuje z pretensji do bycia spójną, przestając tym samym służyć każdemu z nas

za narzędzie do wykluczania z grona „dobrych chrześcijan” ludzi w odmienny sposób ją przyjmujących. Wszystkim nam zdarza się wszak wycie-rać sobie gęby co bardziej po-ręcznymi jej fragmentami.

WSZYSTKO ALbO NICGdyby autor niniejszego tek-

stu miał ambicje biblistyczne, użyłby teraz wielkiej ilości mą-drych argumentów, by wyka-zać, że Łukaszowe zdania, choć na pierwszy rzut oka wydają się sprzeczne, bynajmniej sprzecz-ne nie są. Na całe szczęście au-tor podobnych ambicji nie ma,

a to z tej prostej przyczyny, że nie jest egzegetą, lecz dyletan-tem. Dlatego też ograniczy się do publicystyki, a czytelników zainteresowanych fachową interpretacją Pisma Świętego odeśle do kompetentnych do-kumentów kościelnych.

Leszek Kołakowski pisał, że „reguły moralne, które można zebrać z kanonu Nowego Przy-mierza, budzą pewną sympa-tię, ponieważ roi się w nich od sprzeczności, a choć są to zapewne sprzeczności nieza-mierzone, sprawiają wraże-nie, jakby autorzy tych pism uświadamiali sobie nieule-czalne antynomie życia mo-ralnego”. Niech to będzie na-szym punktem wyjścia.

Według stosowanego w ra-chunku zdań prawa Dun-sa Szkota, z dwóch zdań sprzecznych wynika każde, zupełnie dowolne zdanie. In-nymi słowy, gdy utrzymujemy, że coś zarazem jest i nie jest prawdą, logika przestaje nas obowiązywać. Wtedy jest już w zasadzie bez znaczenia, co twierdzimy, ponieważ może-my twierdzić cokolwiek. Nie-którym ludziom wydaje się, że podobnymi prawami rządzi się nasze życie moralne. Wie-rzą oni w to, że każdy problem moralny ma dokładnie jedno właściwe rozwiązanie. Gdyby zaś ktoś twierdził, że dopusz-czalnych rozwiązań jest wię-cej, każde z nich dobre i złe zarazem, i że niekoniecznie dysponujemy uniwersalnym kryterium wyboru pomiędzy nimi, wówczas nazwaliby go oni „człowiekiem amoralnym”, a więc takim, którego żadna etyka nie obowiązuje.

Życie moralne tym między innymi różni się od rachun-ku zdań, że jego „nieuleczal-

RYS.

JAN

LIb

ERA

Page 35: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

35

nie antynomiczny” charak-ter, którego nie da się wyrazić w żadnym zupełnym kodeksie postępowania, wcale nie spra-wia, że przestaje ono być mo-ralne. Z faktu, że kilka roz-wiązań określonego problemu jest równie słusznych (lub równie niesłusznych), nie wy-nika, że słuszne są wszystkie rozwiązania. Podobnie, z fak-tu, że nie dysponujemy uni-wersalnym kryterium wyboru pomiędzy różnymi postawa-mi, nie wynika, że wszystkie postawy są równie właściwe. Nie jesteśmy skazani na wy-bór pomiędzy przekształce-niem moralności człowieka w rodzaj skomplikowanego liczydła a głoszeniem relaty-wistycznego hasła „wszystko wolno”. „Wszystko wolno – po-wiada święty Paweł – ale nie wszystko buduje” (1 Kor 10, 23). Co jednak wcale nie zna-czy, że buduje tylko jedno.

KOLOROWA WIARAJedno buduje wówczas, gdy

jest pojemnym hasłem, przez które każdy może rozumieć to, co uważa za stosowne. Ta-kim jest na przykład „miłość”; nie ma chyba chrześcijanina, który by się do niej nie przy-znał. Miłością bliźniego swoje działania tłumaczyli zarówno inkwizytorzy, palący na sto-sach heretyków, jak i wzywa-jący do tolerancji humaniści. Tyle tylko, że ci pierwsi za wy-raz miłości brali troskę o zba-wienie zabłąkanych dusz, ci zaś drudzy – obowiązek za-gwarantowania każdemu człowiekowi danej mu przez Boga wolności.

Dzisiaj mało kto uważa zwyczaj palenia czyjegoś cia-ła z myślą o pośmiertnych losach jego duszy za wyraz

miłości. Kościół potrzebo-wał wielu stuleci by dojść do wniosku, że nie tego nauczał Chrystus. Czy znaczy to jed-nak, że jesteśmy zgodni co do sposobu, w jaki powinniśmy realizować nasze chrześcijań-skie powołanie? W żadnym wypadku, o czym poucza nas nie tylko doświadczenie dnia codziennego. W Ewan-gelii nie został nam dany żaden abstrakcyjny kodeks moralny, lecz żywy przykład postępowania Jezusa, któ-ry od każdego z nas domaga się interpretacji. W interpre-tacji tej pośredniczy Kościół, ale w wielu przypadkach i on nie narzuca nam szczegóło-wych odpowiedzi, wskazując na istotną rolę pielęgnowanej

wrażliwości i formowanego sumienia w naszym życiu mo-ralnym. Ewangelia pozostaje otwarta.

Hermeneutyczne podejście do lektury Pisma Świętego wychodzi z założenia, że jego sens jest niepełny dopóki nie zostanie ono zinterpre-towane i przeżyte przez czy-telnika. Nawet w granicach wyznaczonych przez Kościół – a dodajmy, że nie są one niezmienne – to, co wyczyta-my z Ewangelii, w pewnym stopniu pozostaje subiektyw-ne. Dzieje się tak, ponieważ – jak twierdzi Hans-Georg Gadamer – żaden człowiek

nie zasiada do lektury bez pewnych wstępnych założeń. Nie istnieje coś takiego jak wspólny wszystkim ludziom, abstrakcyjny i ahistoryczny rozum. Pozostając równie racjonalnymi, a różniąc się wrażliwością zbiorową (od lu-dzi żyjących w innych kultu-rach bądź w innych epokach) i indywidualną (od ludzi ży-jących obok nas), możemy odmiennie interpretować te same teksty. Nasze chrze-ścijaństwo z konieczności jest więc zabarwione naszym światopoglądem. Jednym bliższy jest obraz Chrystusa odmawiającego potępienia prostytutki i zasiadającego do stołu wespół z celnika-mi, a drugim – obraz tegoż samego Chrystusa wypędza-jącego ze świątyni kupców i w ostrych słowach zwraca-jącego się do Syrofenicjanki. Będąc przywiązanymi do jednej tylko postawy chrze-ścijańskiej, z konieczności bierzemy w nawias te frag-menty Pisma, które świadczą za postawą odmienną. Nic na to nie poradzimy.

POZbAWIENI WIEżYCo właściwie wynika

z otwartości Ewangelii na nie-zgodne ze sobą interpretacje? Skoro możemy odczytywać ją na różne sposoby i być tak samo „dobrymi” chrześcija-nami, to czy nie jest wszyst-ko jedno, jak ją odczytujemy? Czy akceptując pluralizm Chrystusowego przesłania, nie stajemy się względem nie-go letni, czego wyraźnie za-brania nam Pismo słowami: „Obyś był zimny albo gorący!” (Ap 3, 15)?

Pięknej odpowiedzi na to pytanie udziela teolog pro-

NASZE ChRZEŚCIJAńSTWO Z KONIECZNOŚCI ZAbARWIONE JEST NASZYM ŚWIATOPOgLĄDEM

Page 36: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

36

testancki Karl Barth: „Nie umieszczono nas na wieży, z której możemy dokonywać przeglądu wszystkich naj-rozmaitszych Kościołów, lecz stoimy zwyczajnie na ziemi w określonym miejscu – i tu jest Kościół, jeden Kościół”. To, że człowiek zdaje sobie sprawę ze względności swoich przekonań, a mimo to upar-cie przy nich trwa, świadczy o jego dojrzałości, także tej chrześcijańskiej (Schumpe-ter). Niech więc nie wzbudzi w nas bierności ewangelijny pluralizm. Niech każdy z nas walczy w imieniu ideałów, które uważa za najbardziej chrześcijańskie, bo tak po prostu trzeba.

Walka ta szczególnie za-ciekle toczyć się powinna na polu wychowania. W zasadzie nie wiadomo bowiem, jaka hierarchia wartości kryje się pod szyldem „wychowanie chrześcijańskie”, a – co sta-rałem się w niniejszym szki-cu wykazać – mogą się pod nim kryć porządki rozmaite, także te wzajemnie się wy-kluczające. W skali całego Kościoła dobrze jest pięknie się różnić i równoważyć swoje jednostronności, w sytuacji wychowawczej o podobnym wypośrodkowaniu nie może być jednak mowy. Wycho-wanie nie jest przestrzenią

kompromisu. Twierdzić, że przymiotnik „chrześcijański” w wystarczający sposób opi-suje program wychowawczy jakiejś organizacji, to przy-znawać, że takiego programu – poza bardzo ogólnymi wy-tycznymi – owa organizacja po prostu nie ma.

Nie znaczy to oczywiście, że określony model wycho-wawczy powinien być lanso-wany przez Kościół jako taki. Ten słusznie ogranicza się do nakreślania ogólnych ram chrześcijańskiej działalności wychowawczej, a jakiekolwiek jego szczegółowe rozstrzygnię-cia w tym zakresie zaprzecza-łyby idei ewangelijnego i ekle-zjalnego pluralizmu. Każda jednak działająca w obrębie Kościoła instytucja, która ma aspiracje wychowawcze – jak choćby Klub Inteligen-cji Katolickiej, z myślą o któ-rym piszę te słowa – powinna umieć zdać sprawę ze sposo-bu, w jaki pojmuje i realizuje postawę chrześcijańską. De-finiować bowiem siebie jako chrześcijanina – to zarazem dużo i mało. W perspekty-wie wychowawczej to niestety wciąż za mało.

◆◆◆

Powyższe rozważania mogą sprawiać wrażenie apologii. Może się wydawać, że oto

w karkołomny sposób próbu-ję uzasadnić prawomocność postawy otwartej, że apeluję do chrześcijan o innej wraż-liwości, by i we mnie dostrze-gli chrześcijanina. Nic z tych rzeczy.

Kieruję ten tekst do ludzi światopoglądowo mi bliskich: w nowoczesności widzących przygodę, a nie zagrożenie, po obcych spodziewających się wszystkiego dobrego, a nie-podejrzewających ich zanadto o drapiestwo ani też o wilczy charakter. Im właśnie chcę powiedzieć, że ci, którzy nie-rzadko oskarżają nas o zdra-dę Chrystusa i Kościoła, robią to ze szczerej troski o chrze-ścijaństwo – to samo, o które i my szczerze się troszczymy. Nie są oni – o zgrozo – chrze-ścijanami ani od nas lep-szymi, ani gorszymi, lecz po prostu innymi. Miejmy ich za „dobrych” nawet wtedy, gdy ostro się z nimi spieramy, wię-cej jeszcze, nawet wtedy, gdy oni nas za takich nie mają. ■

MISZa toMaSZewSkI (1986) jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW. Redaktor naczelny „Kontaktu” i redaktor działu „Wiara”.

Page 37: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

37

Paul Evdokimov (1901-1970) jest jed-nym z najbardziej znanych teologów pra-

wosławnych XX wieku. Ukazywał prawo-sławie otwarte i poszukujące nowego wyrazu dla swojej wiekowej mądrości. Jego teologia

uwrażliwia na przeobrażającą moc Boskiego piękna. Ten wybitny świecki teolog urodził się w arystokratycznej rodzinie w Sankt-Petersbur-gu, ale w niespokojnych czasach zaznał losu żołnierza i uciekiniera. W roku 1923 przybył do Francji i pozostał tam do końca życia. Pozna-łem go osobiście w Paryżu, półtora roku przed jego śmiercią. Uważał siebie za „przechodnia” na obcej ziemi, któremu powierzone zostano zada-nie świadczenia o powszechności prawosławia w świecie zachodnim. Szukał inspiracji w tra-dycji, ale interesowała go przede wszystkim te-raźniejszość: niepokoje, oczekiwania i zmagania naszego czasu.

Autor Prawosławia ubolewał nad tym, że nasz wiek zagubił poczucie bezpośredniej obecno-ści tego, co niewidzialne i niepojęte. Uważał, że ateizm jest konsekwencją dramatu ludzkiej wolności, wezwaniem do oczyszczenia sposo-bów myślenia o Bogu, gdyż błędne wyobrażenia chrześcijan pogłębiły indyferentyzm i otwarty bunt wielu ludzi. W książce Kobieta i zbawienie świata przekonuje, że ludzkość zdominowana przez element męski, niewrażliwy na chary-zmat kobiety, staje się coraz bardziej światem bez Boga, niepomnym swego pochodzenia, od-ciętym od źródła prawdy, dobra, piękna i wolno-ści. To właśnie kobieta – dzięki swej ofiarności, oddaniu, aktywnej wierności, inspiracji, ducho-wej receptywności, wrażliwości i współczuciu – przyczynia się do ocalenia świata i chrześci-jaństwa, zwłaszcza w czasach najtrudniejszych.

Stwarzając człowieka wolnym, Bóg wziął na sie-bie ryzyko, iż sam może zostać uznany za nie-istniejącego i odrzucony przez swoje rozumne istoty. Stwórca nie obawiał się udzielić tego daru swoim stworzeniom, jak gdyby był pewien, że zdoła ten dar uratować.

Autor Sztuki ikony – teologii piękna często pod-kreślał, że Bóg jest Panem swojego daru, ale nie niszczy go żadnym aktem przymusu i przemocy. Swoim pięknem pociąga od wewnątrz wolność swojego stworzenia, przeobraża ją i przemienia, dopóki nie zdoła ona osiągnąć swojej ostatecz-nej celowości. Ikona odsłania już teraz piękno świata przeobrażonego przez Boskie piękno. Życie duchowe wierzących nie może rozwijać się w atmosferze wyobra-żeń o Bogu, dyktowanych teologią gróźb, strachu i odrzucenia. Dlatego Evdokimov pisze o wręcz szaleńczej, cierpliwej i pokornej miłości Boga, Zbawiciela i Uzdrowi-ciela, który potrafi nieskończenie długo czekać na dobrowolną odpowiedź swojego stworzenia („szaleńcza miłość Boga”). Nie rozkazuje, lecz zaprasza do zaufania, pociąga ku sobie i leczy chorą wolność istot rozumnych. Jego obecność objawia się zwłaszcza na obliczu ludzi przeobra-żonych przez Boskie piękno.

Dzieła Evdokimova niosą przesłanie dające nadzieję, otuchę i poczucie sensu. Ukazują mą-drość, której zadaniem jest uzdrawiać i prze-obrażać człowieka mocą Boskiego piękna i do-bra. Potrzeba jednak poznania serdecznego, które łączy wymagania intelektu z mądrością serca, duchowości otwartych oczu i współczują-cego serca, większej wrażliwości na innych ludzi i na los przyrody. ■

RYS.

JAN

LIb

ERA

Paul Evdokimov Piewca Boskiego piękna

o. Wacław Hryniewicz oMi

Page 38: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

38

Biuro, co źle tłumaczy

„KOnTAKT”: Sztuka współczesna bywa niezrozumiała, to nas złości i zniechęca. Czy istnieje jakaś praca, która wzbudza w tobie taką złość?KAROLInA BREGuŁA: Ja się tak łatwo nie poddaję! Uważam, że im trudniejsza jest praca, tym fajniej. Jeśli nie znajduję prostej odpowiedzi na pytanie o znaczenia dzieła, zaczyna się rozwijająca zabawa.

Skąd pomysł na Biuro Tłumaczeń Sztuki?Pomysł zaczął się rodzić, kiedy kilka lat temu przeprowadzi-

Rozmowa z Karoliną Bregułą, inicjatorką Biura Tłumaczeń Sztuki

Większość zamówień przychodzących do Biura pochodzi od osób, które najzwyczajniej potrzebują pomocy w zrozumieniu pracy, z którą się zetknęły. Otrzymuję pytania zada-wane ze złością w stylu: „Denerwuje mnie ta sztu-ka, bo nic z niej nie rozu-miem! Czy to coś w ogóle znaczy?”.

fOT. WOJTEK RUDZKI

Page 39: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

39

Biuro, co źle tłumaczy

łam badania na temat odbioru sztuki współczesnej przez oso-by niezwiązane profesjonalnie ze światem artystycznym. Wy-nikało z nich, że cierpią one na strach przed próbą interpreta-cji dzieła.

Strach?Tak. Obawę przed tym, że błędnie zinterpretują dzieło. Moi rozmówcy często używa-li sformułowania: „nie rozu-miem, chciałbym, żeby ktoś mi wytłumaczył”. W odpowie-dzi na tę potrzebę stworzyłam żartobliwą instytucję o nazwie Biuro Tłumaczeń Sztuki. Poka-zuje ona, jak można do sztuki podchodzić w sposób bardziej otwarty, stawia opór tradycyj-nemu i akademickiemu myśle-niu o sztuce. W Biurze nie ma

błędnych interpretacji. Uwa-żam, że sztuka powstaje pod-czas kontaktu dzieła z widzem, jego doświadczeniami, emocja-mi i wszystkim tym, co on sam ma temu dziełu do zapropono-wania. Ilu mamy odbiorców, tyle interpretacji. To, co mówią autor i kurator reprezentujący pracę, to tylko jedne z wielu propozycji.

Są osoby, które odrzucają sztukę współczesną, nie dlatego, że się jej boją, ale dlatego, że jest im ona cał-kowicie obojętna. Dla nich odbiór sztuki to zbędny wysiłek, zabawa, w której się nie odnajdują. nie cho-

Proszę, wytłumaczcie mi pracę Ka-mila Kuskowskiego HWDP, którą zobaczyć można w warszawskiej Zachęcie. Dziękuję, ADAm W.

PAWeł mArcZeWsKi: Praca Kamila Kuskowskiego, zna-ny z miejskich murów napis „H.W.D.P.” (koniecznie z błę-dem ortograficznym), ułożony w neon z policyjnych kogutów, to dla mnie ironiczny komen-tarz do procesu wchłaniania buntu skierowanego przeciwko instytucjom, władzy, autoryte-towi przez oficjalne struktury. Umieszczenie w przestrzeni ga-leryjnej napisu-kodu, którym znaczy się przestrzeń miejską w symbolicznym wysiłku za-garnięcia jej dla siebie, włącze-nie go w obieg sztuki, oznacza świadome odebranie mu pro-stej, chuligańskiej, bezrozum-nej siły – świadczy o tym choć-by fakt, że staram się go na użytek Biura Tłumaczeń Sztu-ki opisać i zanalizować. �

dzi o to, że ją źle rozumieją, ale że nie rozumieją jej wcale.Myślę, że tylko wydaje im się, że jej nie rozumieją, ponieważ ni-gdy nie próbowali. Każdy czło-wiek, niezależnie od wykształ-cenia i obycia ze sztuką, miewa problemy z jej rozumieniem – nawet jeśli nie każdy się do tego przyznaje. By zrozumieć sztukę, trzeba podjąć wyzwanie, wysilić się. Niektórzy muszą wysilić się bardziej, inni mniej, ale jestem pewna, że każdy jest w stanie odnaleźć coś dla siebie nawet w najtrudniejszym współcze-snym dziele.

Jak walczyć z obojętnością wobec sztuki?Przede wszystkim trzeba uła-twiać do niej dostęp. Na pewno nie pomoże tutaj zamykanie sztuki w popularnych dzisiaj galeriach, znajdujących się w prywatnych mieszkaniach, do których wchodzi się przed podwórko za wielką bramą. To onieśmiela. Większość ludzi do takich miejsc nie chodzi wcale, a garstka, która się na to decy-duje, i tak często nie czuje się tam swobodnie. Na szczęście nie tylko takie galerie mamy. Jest sporo instytucji, które zaj-mują się działaniami artystycz-nymi w przestrzeni publicznej. To na pewno dobry sposób na zainteresowanie sztuką no-wych odbiorców.

W takim razie gdzie jest granica na-kłaniania ludzi do oglądania sztu-ki? Promocja w supermarkecie? W przeciętną sobotę więcej miesz-kańców chodzi do supermarketu niż do parku na Bródnie…Niezależnie od tego, czy mó-wimy o sztuce, czy o zaku-pach, raczej bym zniechęcała do supermarketów. Korzystaj-my z osiedlowych sklepów. Czy są one dobrym miejscem do prezentacji sztuki, nie wiem. Osobiście wolę oglądać sztukę w parku czy na miejskim skwe-rze. Oczywiście, każde miejsce jest dobre, by kształcić ludzi wi-zualnie czy pobudzać ich do re-

ARTYSTA MUSI MIEć ŚWIADOMOŚć, żE NIE KAżDY ODbIORCA bęDZIE MIAŁ WIEDZę, KTÓRA JEST pOTRZEbNA DO ODCZYTANIA JEgO MYŚLI

KAMIL KUSKOWSKI52 koguty policyjne

Page 40: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

40

zmieniać znaczenie dzieł, któ-re opowiadają o poważnych historycznych wydarzeniach, traumach. Ostatecznie zdecy-dowałam się na podanie ofi-cjalnego znaczenia, opisanego przez Kamilę Szejnoch, i no-wego, stworzonego przez Ada-ma Ostolskiego i Martę Abra-mowicz. Uważam, że artysta, pozwalając swojemu dziełu na opuszczenie pracowni, musi mieć świadomość, że nie każdy odbiorca będzie miał wiedzę, która jest potrzebna do odczy-tania jego myśli.

Kto zgłasza pytania do Biura Tłu-maczeń Sztuki?Większość zamówień pochodzi od osób, które najzwyczajniej potrzebują pomocy w zrozu-mieniu pracy, z którą się ze-tknęły. Otrzymuję pytania zadawane ze złością w stylu: „Denerwuje mnie ta sztuka, bo nic z niej nie rozumiem! Czy to coś w ogóle znaczy?”. Ale są też pytania od ludzi ze środo-wiska sztuki, dla którego Biuro Tłumaczeń stało się miejscem gry w interpretacje i wymiany opinii.

O jaką sztukę pytają najczęściej?O współczesne dzieła oraz kla-sykę: Marka Rothko, Kazimie-rza Malewicza, Salvadora Dali. Biuro Tłumaczeń powstało z myślą o sztuce aktualnej. Spodziewałam się próśb o tłu-maczenie prac Doroty Nieznal-skiej lub Piotra Uklańskiego. Prośby o podręcznikowe dzieła trochę mnie zaskoczyły.

Być może ludzie podskórnie czują, że właśnie te prace poruszyły lawi-nę. należy je wyjaśnić, a wtedy te tworzone aktualnie staną się bar-dziej zrozumiałe.Malewiczowski kwadrat jest synonimem wszystkiego, co w sztuce niezrozumiałe. Może rzeczywiście oswajanie sztuki warto by zacząć od niego. Lu-dzie oczekują, że wytłumaczy-my im, dlaczego dzieła, o które pytają, uznawane są za waż-

fleksji. Sklep to trudne miejsce dla działań artystycznych, bo jest w nim dużo innych atrak-torów wizualnych. Ciężko kon-kurować na przykład ze ścianą Coca-Coli. Ale bywają artyści, którzy próbują i doskonale im to wychodzi.

W Warszawie ludzie nie mają nawy-ku chodzenia do galerii. A w Lon-dynie – każdy pierwszy czwartek miesiąca to okazja to spaceru po małych wystawach, z dziećmi, z ro-werami. Co miesiąc noc muzeów, do tego z piwem za jednego funta.Rzeczywiście, Tate Modern czy Centre Pomipidou tętnią ży-ciem, podczas gdy u nas w Za-chęcie, w CSW czy w Muzeum Sztuki Nowoczesnej – cisza i spokój. Jestem jednak dale-ka od narzekania. Odbiorców sztuki w Polsce nie jest dużo, ale ich liczba rośnie. Jest więc fantastycznie. Wczoraj np. je-chałam taksówką i kierowca powiedział mi, że neon Gomu-lickiego na Kępie Potockiej jest boski. Oswajamy się ze sztuką w przestrzeni publicznej. Nie-bawem zaczniemy też zaglądać do galerii, oglądać trochę trud-niejsze dzieła.

Czy uważasz, że onieśmielenie sztuką współczesną to specyficz-nie polski problem?Jesteśmy w Polsce przyzwycza-jeni do ciężkich, patetycznych wypowiedzi artystycznych, które narzucają jeden sposób myślenia, nie pozostawiając przestrzeni na zabawę w in-terpretację. Takie dzieła mogą budzić w odbiorcy wspomnia-ną już obawę przed zrozumie-niem nie tak, jak należy. To onieśmiela. Muszę przyznać, że to onieśmiela nawet mnie, mimo mojego luźnego stosun-ku do oficjalnych znaczeń dzieł sztuki. Gdy na przykład Biuro Tłumaczeń Sztuki otrzymało zamówienia na tłumaczenie pracy Władysława Hasiora Czarny krajobraz – Dzieciom Zamojszczyzny, nie wiedzia-łam, jak się zachować. Trudno

Witam! Przesyłam zdjęcie rzeź-by, które znalazłem w internecie. Zdjęcie bardzo mi się podoba i od dłuższego czasu mam je na pulpi-cie swojego komputera. Nigdy nie zastanawiałem się, co ono ozna-cza. Biuro Tłumaczeń Sztuki to świetna okazja, by wreszcie o tym pomyśleć. Zamawiam tłumaczenie tej rzeźby (jej autorami są prawdo-podobnie Dinos i Jake Chapman). WoJCieCh MarłoWSki

reMigiuSZ kłoSińSki: Wojcie-chu! Praca, o którą pytasz (Tra-gic anatomies), przedstawiają-ca nagie kobiety bawiące się w ogrodzie, jest alternatywnym wyobrażeniem raju. W opozycji do klasycznego obrazowania, bracia Chapman przedstawiają arkadię jako wynaturzoną kra-inę brzydoty, bólu i cierpienia. Przypominają, że odkąd nasi przodkowie ostatnio widzieli krainę, z której pochodzą, mi-nęły wieki, podczas których człowiek uczynił wiele złego. Poddają w wątpliwość, czy dawna szczęśliwość, jest tym, na co zasługujemy. �

CHAPMAN BROTHERS Tragic Anatomies

Page 41: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

41

KAROLINA bREGUŁA (1979) jest artystką wizualno-konceptu-alną, autorką pomysłu na biuro Tłumaczeń Sztuki. Absolwentka fotograficznych gFU w Sztokhol-mie i EAF w Warszawie. biuro Tłumaczeń Sztuki jest jej projek-tem dyplomowym w PWSFTviT w Łodzi. Poza swoją pracą arty-styczną zajmuje się kampaniami społecznymi, wykłada fotografię w Warszawskiej Szkole Reklamy, oprowadza po mieście, usiłuje stworzyć nowe centrum kultury oraz współprowadzi niezależną, niekomercyjną wytwórnię płytową Kuka Records, promującą polską muzykę alternatywną. Mieszka i pracuje Warszawie.

ne i dobre. To trudne, bo nie to jest celem mojego projektu. Tłumaczenia klasyków, choć mniej szalone, najczęściej od-biegają od oficjalnych interpre-tacji. Z tego powodu nie dają odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego ten czy inny artysta wielkim artystą jest.

Jakie kompetencje powinien mieć tłumacz Biura?Powinien być miłośnikiem sztuki. To wystarczy.

Czy taki tłumacz nie jest zwyczaj-nie kolejną osobą, która tworzy „obowiązującą” interpretację?Każdy z tłumaczy zdaje sobie sprawę, że obok jego tłuma-czenia ukazują się dwa, trzy alternatywne pomysły na ro-zumienie danego dzieła. Poza tym, przedstawione interpre-tacje dodatkowo mogą komen-tować użytkownicy strony. Nie ma mowy o tworzeniu kolejnej słusznej interpretacji. Projekt ma za zadanie zrobienie szu-mu wśród dostępnych w inter-necie informacji o znaczeniach dzieł, a więc bombarduje ideę „obowiązującej” interpretacji.

Istnieje pewna różnica pomiędzy interpretacją a tłumaczeniem. Ze słowa „interpretacja” wynika możli-wość dokonywania alternatywnych prób rozumienia dzieła. A „tłuma-czenie” zakłada, że istnieje jakieś zjawisko niezrozumiałe dla określo-nej grupy osób i że istnieje inna gru-pa, która to zjawisko rozumie i któ-ra może je tej pierwszej wyjaśnić.Biuro Tłumaczeń Sztuki to rzeczywiście miejsce, do któ-rego możemy się zwrócić o po-moc, gdy nie rozumiemy języka sztuki, dokładnie tak jak zwra-camy się do biura tłumaczeń tekstów w językach obcych. Przy tłumaczeniu tekstów, po-dobnie jak u nas, liczba moż-liwych sposobów przełożenia jednego zdania jest ogromna. Tekst przetłumaczony przez dwóch różnych tłumaczy zy-skuje dwie różne formy i dwie różne interpretacje.

Jak zakwalifikować działania Jacka Tylickiego? Na necie znalazłam stro-nę: http://www.tylicki.com. [Autor] między innymi zostawia po prostu czyste płótna w przyrodzie, a natu-ra robi resztę. Każdy może to zro-bić. Czy to sztuka konceptualna?t

AdAm OsTOlsKi: Współczesna sztuka często wzbudza w od-biorcy konsternację. Może ro-dzić pytania lub wątpliwości dotyczące tego, czy w ogóle jest sztuką: „Jak to zakwalifi-kować?” albo „Przecież każdy może to zrobić!”. Takie pytania odsłaniają przed nami, jak po-tocznie rozumiemy „sztukę”. Powinno to być coś, co nie każ-dy może zrobić (idea talentu lub specjalizacji) i co zostało już jako sztuka społecznie zakwa-lifikowane (idea namaszczenia). W płótnach Jacka Tylickiego możemy dopatrywać się róż-nych rzeczy – ale dokładnie tak samo jak w kształtach chmur na niebie. Możemy zobaczyć w nich akt, pejzaż, portret, kompozycję abstrakcyjną… Nie możemy tylko łudzić się, że odczytujemy w ten sposób ja-kiś „zamiar artysty”. �

JACEK TYLICKIOczywiście, nazwa „Biuro Tłumaczeń Sztuki” jest nie-co żartobliwa. Słowo „tłuma-czenie”, które zakłada jedno poprawne znaczenie tego, co tłumaczone, zostaje użyte w nazwie strony internetowej pełnej wymyślonych interpre-tacji. Gram w ten sposób z tra-dycyjnym myśleniem o znacze-niu dzieła. Moje biuro tłumaczy „źle”. �

rozmawiali Katarzyna Kuchar-ska i Jan Mencwel

Tłumaczenia i ilustracje pochodzą ze strony Biura Tłumaczeń Sztuki www.biurotlumaczen.art.pl

Page 42: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

42

EDWARD W WINDZIE:Wszystkim nam się tutaj kłaniał, wszystkie nas uwielbiał

Jedenastopiętrowy „latawiec”, jak zwyczajowo nazywano bloki w Alei „Solidarnotści”, niedale-ko placu Bankowego, ma tylko jedną klatkę schodową, stąd ponad setka mieszkańców koja-rzy się nawzajem, przynajmniej z widzenia. Im wyższe piętro i dłuższy czas spędzony w win-dzie, tym większa zażyłość

między lokatorami. Dziesiąte i jedenaste są pełne anegdot o artystach z pracowni: Profe-sorze, czyli Henryku Stażew-skim, i Edziu, czyli Edwardzie Krasińskim. Na niższych pię-trach pamięta się ich tylko z wi-dzenia – osobistych wspomnień brak. Krasiński spacerował po piętrach, podróżował windą w górę i w dół po tym swoim „Cha-mowie”. Snuł się po korytarzach, zagadując sąsia-dów, odwiedzał sąsiadki. – Ja tu tylko mieszkam – mówił. – A pra-cownia jest po to żeby usiąść, wypić wódecz-kę. Czasem ktoś przyjdzie. – Mieszkanie to była główna ak-tywność Edwar-da, on tam na jedenastym pię-trze po prostu był. Wypełniał sobą przestrzeń opustoszałego teraz bloku.

Krasińskiego pamięta każ-dy. Oczywiście poza nowymi lokatorami, młodymi parami z dziećmi, studentami i cudzo-ziemcami. Czyli łącznie kilka-naście osób. Na dźwięk jego nazwiska topnieją kraty dzie-lące korytarze, otwierają się drzwi. Panie, bo to one prze-ważają wśród lokatorów-senio-rów, rozpromieniają się i prę-żą pierś. Wraca błysk w oku. – To był Edzio! Po prostu facet. Wszystkim nam się tutaj kła-niał, wszystkie nas uwielbiał – wspomina pani Jola. – Przed wejściem do windy odwracał się na pięcie i zamaszystym gestem zaczesywał włosy. Bo

każda kobieta to dama. A on: stara szkoła, uwodziciel.

EDWARD IDZIE NA DZIESIĄTE:Słoneczko ma swoje kontakty

Nonszalancki i kulturalny, przechadzał się po korytarzach, w garniturze, ale boso. Sandały, według pani Zosi „chrystusów-ki”, trzymał w ręku. A czemu?

– Pani Zosiu, bo bolą pięty. – od-powiadał. Potem zmienił styl na kapcie i szlafrok. R zecz y w iśc ie nie przejmował się tym, co mó-wią inni, ale też coraz mniej mu zależało.

Zachodził pod-czas swoich blokowych spa-cerów na dzie-siąte do pani Ludmiły. Teraz ona przystanęła w szlafroku przy

kracie, delikatna i schorowana. Jest już na emeryturze, od paru lat sama zaczęła malować ob-razy. – Zwykle pukał do drzwi kiedy wracał ze sklepu. Mówił do mnie „Słoneczko”, ale ja nie chciałam, żeby zwracał się tak do mnie publicznie. Przycho-dził pić, ale ja już miałam swo-ich znajomych, swoje kontakty – wyjaśnia zakłopotana pani Ludmiła. Nie chciała mieszać towarzystw i po prostu prze-stała otwierać drzwi. Mimo zaproszeń nigdy nie poszła na górę do pracowni. Spotykali się na korytarzu lub w pralni, jed-nym z głównych miejsc życia towarzyskiego w bloku.

Pani Rozalia, dozorczyni z pierwszego piętra, prowa-dziła zapisy. – Przez to pranie

kaTarzynakucHarska

sąsiadki pana edwarda

Przekrój społe-czeństwa w blo-ku: obok inteli-genta mieszkał

robotnik, kolekcjoner militariów sąsiadował z urzędnikiem. Wszyscy regularnie spotykali się przy drzwiach dozorczy-ni lub w pralni. Czasem zachodzili do pracowni awangardowych arty-stów na herbatę lub ptasie mleczko. To jedno z waż-niejszych miejsc na arty-stycznej mapie Warszawy, a było dla nich zwykłym mieszkaniem. Po latach pracownię i jej gospoda-rza, Edwarda Krasińskiego, wspominają sąsiadki.

KIEDYŚ gO ZAPYTAŁAM, CO ZNACZY JEgO SZTUKA. A ON MI ODPOWIEDZIAŁ TAK: „pIEKARZ RObI ChLEb, MASARZ RObI MASŁO, A JA SMARUJę ChLEb TYM MASŁEM”

Page 43: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

43

wszyscy tu się znajomili, wszy-scy byli zadowoleni! A teraz co? Pralni nie ma i nie ma nicze-go. – Zdarzało się, że do pralni zaglądał Krasiński i zapraszał do siebie na herbatę. No to jak już umyła podłogi, wstępowała do artystów po robocie. W pra-cowni nie znajdowała nicze-go interesującego. – Pobyłam piętnaście minut, pogadałam i z powrotem szłam do swojego dzieła.

EDWARD NA DZIESIĄTYM:To ty mnie zdradzasz!

Edward zachodził także do pani Ewy i jej córki Moniki. Miały swoją pralkę, więc na jedenastym, w pracow-ni, bywały niezależnie od rytuału prania. Ich mieszkanie jest nie-wielkie, z oknem na przestrzał, meble z lat siedemdziesiątych, w przedpokoju króluje boazeria, w „salonie” włączony telewizor. Kolory: jasnobrązowa, miodowa okładzina, czerwony obrus i bru-natny dywan.

Pani Ewa przygo-towuje się do opera-cji i właśnie wycho-dzi do szpitala. Dla Edwarda to nie pani Ewa, a pani Pulecz-ka. Z marszu przywo-łuje wspomnienia. – Edward pewnego razu przyszedł i zamknął się w toalecie. Krzy-czał: „To ty mnie zdra-dzasz! Tu mieszka ja-kiś mężczyzna!”. To dlatego, że zobaczył maszynkę do golenia. Przecież nie każda maszynka oznacza, że tu od razu jakiś mężczyzna mieszka – tłuma-czy pani Ewa. – Gotował jakieś dziwne kości dla naszego psa i potem sobie z nim rozmawiał. Opowiadał o marynarce, którą zdecydował się oddać molom, ponieważ mają takie duże,

mądre oczy. W kółko pożyczał Trylogię Sienkiewicza. Czytał, zwracał książkę i znowu po-życzał. – pani Ewa zapewnia, że wbrew pozorom naprawdę oddawał się lekturze. – Pew-nego razu – ciągnie pani Ewa – nie mogłam wejść do domu, ponieważ Edzio całą framugę pozaklejał swoim paseczkiem! Zawsze taki ironiczny, najmilej widziany gość.

EDWARD ZApRASZA NA JEDENASTE:Moniczko, coś zrobiła?!

Dla pani Moniki, córki pani Ewy-Puleczki, Edward był w dzieciństwie przyczyną wielu stresów. Podrzucał jej na wycie-raczkę sztuczne kupy i teatral-nym głosem pytał „Moniczko, coś zrobiła?!”. Mieli swój wspól-ny rytuał: wychodzili na balkon

z konewką, Edward pochylał głowę jak do chrztu, odsłaniał guza czy kaszaka, który rósł mu na czubku głowy, i kazał go podlewać. – Raz obiecał mi kilogram landrynek, ale natu-ralnie, nie mógł ich nigdzie do-stać. Kupił za to łyżwy – mówi pani Monika, zapewniając, że trzyma je do tej pory.

Jako dziecko pani Moni-ka chodziła do Stażewskiego i Krasińskiego bawić się z Pau-

liną Krasińską, swoją rówieśnicą. – Wszyst-kie te myszki, jajka, pryzmat robiący tęcze, to były nasze zabaw-ki. Myśmy tam podzi-wiali świat! – Razem z Pauliną jeździły na wrotkach po dachu. Telefony od zaniepoko-jonej matki, pani Ewy, odbierał Stażewski, mówiąc spokojnie, że dziewczynki jeszcze się bawią. W pracowni pod jednym ze stołów hodo-wały też rekina.

Pani Karolina z dzie-siątego, rówieśnica pani Moniki i Pauliny Krasińskiej. W studio była trzy razy: raz przy okazji bruderszaftu, drugi – gdy Edward zasłabł na schodach i pomagała mu wrócić do mieszkania, trzeci – gdy niosła mu zaku-py, w czasach, kiedy Edward nie wychylał się już zbyt często ze swojego mieszkania. Pamięta wszystkie szczegóły pierwszego spotkania. – Usiedli-

śmy przy takim starym stole, było ptasie mleczko i torcik wedlowski. Jak już wychylili-śmy brudzia, Edward mówi: „No chodź, to pocałuję cię w czółko”. Ale, że był już lekko wstawiony, to ja go pocałowa-łam – opowieda pani Karolina z dziewczęcą nieśmiałością. Mimo bruderszaftu do koń-ca nie mówiła Edwardowi na

sąsiadki pana edwarda

Pani Ania, kelnerka baru „Przy Kaśce”, z tacą pierogów ser-wowanych na bankiecie wydanym na cześć Krasińskiego.

FOT. N

IEZN

AN

Y

Page 44: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

44

„ty”. – Gdyby chciał, żeby do niego per „hrabia”, to proszę bardzo! – Już dawno nie była w studio na jedenastym, ale ogląda je przez internet, nawet pokazuje koleżankom w pracy. Jest dumna z artysty, który mieszkał w tym samym bloku co ona.

Krasiński wymyślił swo-je hrabiostwo i obchodził się z nim. Gdy w barze „Przy Ka-śce” poznał Pana Tomeczka, który także uważał się za hra-bię, wyzwał go na pojedynek. Pan Tomeczek jest lokatorem jednego z pięciu bloków przy Solidarności i kolekcjonuje militaria. Udali się na piętro do pana Tomeczka stoczyć bój o tytuł. Jako broń zgodnie wy-brali szable. Dżentelmeńska umowa nie pozwoliła im nigdy wyjawić wyniku.

EDWARD NA KORYTARZU:Smutno i ciężko

Pani Ania, szczupła, chorowita lub – jak mówi – chorująca, musi uważać na stres. Pergaminowa skóra i głęboko osadzone oczy, ręce skrzyżowane na piersiach. Energiczna. Spotykała Edwar-da niemal codziennie, mówi, że

znała go najlepiej. Ich rutynowa, korytarzowa konwersacja:– Sąsiadeczko, sąsiadeczko moja ukochana, jak dobrze wi-dzieć, całuję rączki!– A dokąd pan idzie? Ja do pracy.– A ja tu tylko obok, do „Kaśki”.Czasem jednak zamiast wy-prostowanego w windzie, spo-tykała Edwarda siedzącego na

schodach. – Czemu Pan nie jedzie? – pytała. Bo smutno i ciężko, bo tęsknił za Paulą, swoją córką, która wyjecha-ła razem z żoną do Francji. – Może i po koniaczku był – dodaje pani Ania – ale nie ubz-dryngolony.

Często mówił o córce, kiedy zbliżały się święta. – A potem przychodził taki przygnębio-ny i mówił, że idzie po mlecz-ko i bułeczkę, na śniadanie, na obiad i na kolację. Tam kobiety było trzeba – dodaje

Pani Ania na boku. – Wielkim artystą siebie nazywał – wy-bucha – a proszę spojrzeć, ja-kie życie!

Pani Rozalia, dozorczy-ni, trzymała rękę na pulsie – Edzio był zupełnie opusz-czony. Pracował jak mógł, ale ciężko miał, bo sam. Żona we Francji. Lubił sobie popić, ale kulturalnie. Nic nie rozrabiał. Żeby wódka musiała być, to dopiero pod koniec – zastrzega pani Rozalia. – I mleko. Wódka i mleko. Przynosili mu te bu-telki, nastawiali na korytarzu w rzędach.

pOD bLOKIEM„Przy Kaśce”, przy kieliszku

– To był nasz konsument! – mówi pani Maja, szefowa baru „Przy Kaśce”. Jednocześnie przerzuca wszystkie papiery w barowym kantorku, szuka-jąc niewielkiego folderu, w któ-ry Krasiński wpisał dla niej de-dykację. „Grubej Kaśce, Cienki Edzio”. Krasiński bywał „Przy Kaśce” codziennie, wpadał na chwilę i już od drzwi krzyczał: „Dziewczynki, dajcie mi, dajcie, bo ja umrę!” – to pierwsze, co przypomina sobie bufetowa.– O alkohol nie było wtedy ła-two. Specjalnie jeździłam po Hawana Club Rum dla pana Edwarda. Tylko to pił. Aha – precyzuje pani Majeczka – pił seteczkę, przecierał zamaszy-ście usta i wychodził. To mu rozświetlało umysł, dodawało animuszu.

Wódka, koniaczek, rum, ab-synt – pijący był, ale kto wte-dy nie pił? No i artyście to się w pierwszej kolejności wy-bacza. Różne to były trunki, mniej lub bardziej artystyczne. Marek Nowakowski, przyjaciel od kieliszka i rozmów w Mira-żu, knajpie na placu Teatral-nym, wspomina: – To wybit-ny malarz, eksperymentator. Tylko coraz mniej pracował. Przeważała wódka. Ale prze-cież nie tylko wódką i żartem Edzio żył…

Miał takie pasy na oknach, od góry do dołu. Nie zasłony, tylko takie naklejane żaluzje. – Bia-łe pasy nakleił w mieszkaniu Krasińskiego francuski artysta Daniel Buren.

fOT. TO

MEK

KA

CZ

OR

gAŁĄź MIAŁ W PODŁODZE, O SZTUCE NIE MÓWIŁ. MY NIE PYTAŁYŚMY

Page 45: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

45

kataRZYNa kUCHaRSka (1986) studiuje historię sztuki na UW. Redaktor działu „Kultura”.

CO JEST NA JEDENASTYM?Duże obszary

Pani Rozalia, dozorczyni, pamięta szczegóły wystroju pracowni. – Miał takie pasy na oknach, od góry do dołu. Nie zasłony, tylko takie nakleja-ne żaluzje. Wygodnie to sobie powiesił. Musiało mu okrop-nie słońce dokuczać – docenia praktyczny zmysł artysty.– Jak to mężczyzna – za czy-sto nie miał. Żeby wszystko wyczyścić, było potrzeba przy-najmniej trzech kobit. Takie tam duże obszary – mówi pani Rozalia. Teraz pracownia to przesuszone, szaroniebieskie mieszkanie, zakurzone i przez to jakieś czystsze. Kiedyś: brudna, wilgotna jama pijące-go hrabiego. Pani Ania też nie oszczędza. – Brudna podłoga, lepka, syf! – Natychmiast po-daje przykład: – Pani Zosia na-rzekała, że wciąż ją zalewa, ale nie chciała skarżyć Edwarda, bo on przecież i tak nie miał za co reperować szkód. On tyl-ko rozkładał ręce i uśmiechał się. – To wystarczało. Usterki w końcu reperowała admini-stracja budynku. Wiele zała-twiał swoim urokiem. Z całą jego niedbałością i lekką prze-korą, panie traktowały Edwar-da, raz jako ujmującego męż-czyznę, innym razem jak duże, niesforne dziecko. Wszystko wybaczały.

CO JEST NA JEDENASTYM?Czym jest pana sztuka? Pani Karolina, dziewczyn-ka z dziesiątego, która nigdy nie odważyła zwrócić się do Edwarda na „ty”, ozdobiła swo-je mieszkanie obrazami z mar-twymi naturami. Są także pej-zaże z uroczyskami i ozdobne wazony. – Kiedyś w windzie zapytałam pana Krasińskiego, co znaczy jego sztuka. A on mi odpowiedział tak: „piekarz robi chleb, masarz robi masło, a ja smaruję chleb tym masłem”. Więc postanowiłam po prostu

przyjąć, że to jest sztuka. Nie rozumiałam, ale nie chcia-łam wyjść na głupią – mówi zakłopotana. Wciągała ją nie-jasna i nieoczywista atmosfe-ra mieszkania Krasińskiego. O jajkach, gałęzi, czarnej po-ścieli w sypialni opowiada jak o baśniowej krainie.

Pani Irena z dziesiątego, za-dbana i umalowana, ożywia się, wspominając dawne czasy. – Była kiedyś taka wystawa, tu w bloku. Ale co to było? Jakieś wykresy założone w koło – tłu-maczy. Co to znaczyło – nie wie, ale rozumie, że artysta najwyraźniej „chciał coś uwi-docznić”. – Co się będę pytać, jak to po prostu jest artysta.

W sklepie na dole panie pra-cują na najwyższych obrotach, nie chcą rozmawiać. Jedna z nich, kasa numer 1: – Nie wiem, nie znałam go. Wiem tyl-ko, że jakiś hrabia tam miesz-kał. – Tu spogląda z wyrzutem na koleżanki, które swego cza-su chodziły na górę z zakupa-mi. – Ja byłam świeżynka, nie wiedziałam, o czym one mówią, ale słychać było, że jakiś cha-rakter tam rezyduje – dodaje. Panie w sklepie są błyskawicz-ne, na małej powierzchni do-

konują bezkolizyjnych roszad, w które trudno się włączyć. Rozmawiają w podobnym tem-pie. Kasa numer 2: – Gałąź miał w podłodze, o sztuce nie mówił. My nie pytałyśmy. Praca raz dwa, nie było czasu, tylko za-kupy zanieść. – Stoisko z mię-sem, młoda dziewczyna, oko malowane czarną kreską, far-bowane włosy. Akurat nikt nie kupuje: – Widać, że to miejsce to było dla niego całe życie. Te-raz wisi plakat z jego zdjęciem, po ciemku to tam strasznie.

– Kiedyś mi tłumaczył – mówi pani Rozalia, dozorczyni z pierwszego – ale zapomnia-łam. To już dużo lat minęło. Jakieś zdjęcia wszędzie przy-wieszał. To było nawet śmiesz-ne, ale dla mnie – rzeczywiście śmieje się – do wyrzucenia. Dla mnie do wyrzucenia, a dla niego coś. Nigdy mu nie powie-działam, no bo dobrze, że miał takie swoje hobby. A ten nie-bieski pasek dobrze, że zrobili. To ładna pamiątka. �

A ten niebieski pasek dobrze, że zrobili. To ładna pamiątka. – na wysokości 130 cm widać na-klejoną przez Krasińskiego, niebieską taśmę – Scotch blue. 20 mm. Długość niewiadoma. Na-lepiony horyzontalnie, na wysokości 130 cm. Wszędzie i na wszystkim. To charakterystyczny dla Krasińskiego gest, który wielokrotnie powtarzał w swoim mieszkaniu, sklepie mięsnym, czy na framudze drzwi Pani Puleczki...

fOT. TO

MEK

KA

CZ

OR

Page 46: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

46

Laibach to słoweńska grupa muzyczna, która rozpoczęła swoją działalność w 1980 roku w byłej Jugosławii. Formacja jest muzycznym i zarazem najbardziej znanym obliczem nSK – neue Slovenische Kunst – polityczno-artystycznego ugrupowania, które istnieje od 1984 roku, a w 1991 proklamowało powstanie niezależnego państwa. Ich muzyka nie jest prosta. Ma skłaniać do myślenia, obnażać prawdę. Jest wyrazem ściśle określonej ideologii, którą sami artyści określają mianem retrogardy. O tym, co kryje się za pozor-nie kiczowatym zlepkiem ciężkich dźwięków z monumentalnym obrazem, epatującym totalitaryzmem, pisze obywatel nSK – Michał Śledziewski.

źR

ÓD

ŁO: W

IKIP

EDIA

CO

MM

ON

S

Page 47: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

47

Za linią wroga

Są takimi faszystami, jakim Hitler był malarzem. Twier-dzą, że wierzą w Boga, ale Jej nie ufają. Ich misją jest wy-prowadzić Zło z równowagi. W kwestii równouprawnienia uważają, że kobiety są odpo-wiednikami mężczyzn w każ-dym sensie, oni zaś nie są wy-bredni w doborze pożywienia. Laibach, czyli retrogarda. „Jesteśmy świadomi aberra-cji i sprzeczności obnażonej awangardy artystycznej i nie zamierzamy jej naśladować czy interpretować – deklarują artyści. – Ideologia przekracza-nia została przekroczona i nie wolno dopuścić do tego, aby jeszcze kiedykolwiek widz-kon-sument pomylił opakowanie ze sztuką”. Wspominając o ideo-logii przekraczania, odnoszą się do słów Kazimierza Male-

wicza o przekroczeniu postę-pu i osiągnięciu takiego stanu rozwoju, przy którym dalszy rozwój jest już niemożliwy.

WYPIERANE FASCYNACJELaibach połączył rzemiosło

nazistowskie z elementami awangardy i popu, realizm socjalistyczny z konceptu-alizmem, modernizm z pop-artem, słoweńskim roman-tyzmem, impresjonizmem i wieloma innymi postaciami sztuki. Konfrontacja przeci-wieństw – starego z nowym, naturalnego z industrialnym, romantycznego z cynicznym – jest jednym z kluczowych źró-deł siły przekazu zespołu.

Artyści doszukują się współ-czesności w przeszłości, ale i odkrywają znaczenie prze-szłości dla przyszłości. Stosują totalitarne, ludowo-narodowe obrazy i budują monumenta-lizm, mogący u współczesnego liberała bądź lewicowca budzić dyskomfort. Dyskomfort, który w sferze psychologicznej może okazać się objawem wypieranej fascynacji. To właśnie należy do najciekawszych motywów twórczości Laibach.

O co im chodzi? O świat znajdujący się poza dobrem i złem, w którym człowiek kie-ruje się pierwotnymi, mrocz-nymi instynktami, rodem ze stanu natury? A może o świat nasączony poezją, wzniosły, romantycznie prometejski?

Sprzeczności, które napotyka-my w sztuce zespołu, są bar-dziej systematyczne niż fiku-śny, odpolityczniony na ogół postmodernizm Zachodu. Ich eklektyzm ujawnia podskórne związki sztuki z władzą, a tak-że demaskuje rywalizujące ze sobą ideologie, które struktu-ralizują współczesny świat.

pRAWDOMóWNI PARTYZANCI

Nie od dziś mówienie praw-dy jest czymś gorszącym, aspołecznym i z zasady spo-tykającym się z sankcjami. Nagradzane, mile widziane, a ostatecznie także wymagane jest głoszenie tylko tej prawdy, która współbrzmi z głosem spo-łeczności i organizmu sprawu-jącego nad nią władzę. Prawda pochodząca spoza tego układu stanowi dla niego zagrożenie, ponieważ pozostaje poza jego kontrolą. To sofistyka, kłam-stwo, przewrót, łamanie od-wiecznych zasad. To przestęp-stwo. Do czegoś takiego zdolny może być tylko społeczny „wróg numer jeden”.

Laibach jest jak światopoglą-dowa partyzantka. Domyśla

się, gdzie ukryta została praw-dziwa wolność tworzenia: „Ten, kto ma władzę materialną, ma też władzę duchową. Każda sztuka podlega manipulacji ze strony polityki, z wyjątkiem sztuki, która sama używa języ-ka tej manipulacji”. Retrogarda

MICHAŁ ŚLEDZIEWSKI

Laibach robi to, czego samooszu-kująca się klasa

średnia zrobić nie ma od-wagi: mówi, jak sprawy mają się w rzeczywistości. Poprzez mroczną formę artystyczną ukazuje nam, co ukrywa się za reżimami, światopoglądowym ma-instreamem, z pozoru lu-dyczną popkulturą i mass mediami.

NICZYM RASPUTIN W OgNIU DEWIACJI, NURZA SIę LAIbACh W ODMęTACh MROCZNEJ RZECZYWISTOŚCI

źR

ÓD

ŁO: W

IKIP

EDIA

CO

MM

ON

S

Page 48: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

48

posługuje się więc pozorem, przemilczeniem i oszustwem, by wymusić objawienie praw-

dy pochodzącej nie ze świata interesów, lecz ze świata idei. Musimy umieć ją odróżnić od prawdy przystosowanej spo-łecznie – klasowej, politycznej lub w inny jeszcze sposób uwa-runkowanej, która pozostaje po stronie pozorów, a nawet bywa

kłamstwem.Taka postawa z ko-nieczności prowadzi do sporu z ukonstytuowanym, zhierar-

chizowanym i zbiurokratyzo-wanym społeczeństwem. Prze-mocą broniąc, podszytej swoim interesem nieprawdy, społe-czeństwo czyni kozła ofiarnego z jednostki, która wypowiada czystą prawdę – jak Jezus, So-krates czy Giordano Bruno. To

jest fundamentalna próba tego świata.

TOTALITARNIE ANTYTOTALITARNI

Nasz świat skonstruowany jest z trzech elementów: ko-czowniczo-barbarzyńskiego, boskiego i społecznego. Wszyst-kie one są konieczne i, jak trój-władza u Monteskiusza, wza-jemnie się kontrolują. Każdy z nich ma przynależne sobie miejsce. Od Boga pochodzą ży-cie i śmierć, od społeczeństwa – życie jako statyczny proces, od nomadyzmu – konieczna przestrzeń niezależności.

Retrogarda stworzyła coś w rodzaju ideologicznego kola-żu, który wzmocnił bądź ujaw-nił ukryte kody i wewnętrzne sprzeczności całego szeregu artystycznych, muzycznych, politycznych, językowych i hi-storycznych reżimów. Aby jed-nak zgłębić strukturę represyj-nych instytucji, nie wystarczy ich opisywać; trzeba także umiejętnie je odtwarzać. Ni-czym Rasputin w ogniu dewia-cji, nurza się Laibach w odmę-tach mrocznej rzeczywistości, poszukując ukrytego pier-wiastka emocji, która buduje żądzę władzy.

Dzięki przesadzie i opętań-czemu poddaniu się władzy, którą de facto można sprowa-dzić do ucisku i represji, artyści stają w oparach absurdu jako jej demaskatorzy i przeciwni-cy. Dzięki formie swojego prze-kazu – muzyce transgresyjnej i radykalnie eksperymentalnej – sytuują się na zewnątrz re-żimu, na zewnątrz społeczeń-stwa sankcjonującego kłam-stwo i półprawdy. Laibach robi to, czego napchana mieszczań-skimi ideologiami i samooszu-kująca się klasa średnia zrobić nie ma odwagi: mówi, jak spra-wy mają się w rzeczywistości. Poprzez radykalną, mroczną

LAIbACh JEST JAK ŚWIATOPOgLĄDOWA PARTYZANTKA

źR

ÓD

ŁO: W

IKIP

EDIA

CO

MM

ON

S

Page 49: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

49

◆◆◆

Widzimy prawdę, której już nie widzisz. Prawda jest taka, że istotą człowieka jest miłość i wiara, odwaga, wrażliwość, dobroduszność, hojność i po-święcenie. Reszta to monolit stworzony przez postęp, któ-rego zadaniem jest utrzymy-wanie i rozwijanie systemu kontroli. […] Istotą tzw. spo-łeczeństwa kapitalistycznego nie jest zła wola poddania go władzy finansów bądź petry-fikacji przez indoktrynację. Tą istotą jest po prostu naturalna ambicja każdego organizmu, by planować wszystkie swoje działania. Innymi słowy, zmini-malizować niewiadome. Wcze-śniej nic. Po nic. Wszystko, co planujemy, spełni się. Gdy tyl-ko zrozumiesz, spal to. Jeśli nie zrozumiesz, spal. Nalegamy na Twoją wolność. Szansa się nie powtórzy. Jedynym kluczem do zagadki jest zaakceptować jego brak. �

formę artystyczną ukazuje nam, co ukrywa się za reżima-mi, światopoglądowym main-streamem, z pozoru ludyczną popkulturą i mass mediami.

Laibach jest formacją totali-tarnie antytotalitarną. Przyj-muje sposób bycia wroga, je-go maniery, znaki i symbole, wyolbrzymiając to wszyst-ko i doprowadzając do skraju mrocznej parodii. Oto wyrazi-sty wymiar polityczny, którego pozbawiony jest zarówno post-modernizm świata zachod-niego, jak i fałszywie ludowa sztuka faszystowska czy ko-munistyczna.

UCIECZKA PRZED UCIECZKĄSłoweńscy artyści zrozu-

mieli, że wolność artystyczna i inne niezbywalne wolności muszą pochodzić z wymiaru pozaspołecznego, z transcen-dencji, z przestrzeni, która z zasady nie poddaje się hierar-chizacji ani szufladkowaniu. W gruncie rzeczy Laibach jest grą ambiwalentnych odczuć, sprowadzającą nieostrożnych obserwatorów na manowce; żartem, z którego się nie śmie-jemy. Jego strategia, zgodnie

LAIbACh JEST FORMACJĄ TOTALITARNIE ANTYTOTALITARNĄ. PRZYJMUJE SPOSÓb bYCIA WROgA, JEgO MANIERY, ZNAKI I SYMbOLE

MIChAŁ ŚLEDZIEWSKI - jest członkiem warszawskiej rady radców prawnych. Zajmował się m.in. dziennikarstwem muzycznym oraz animowaniem kultury. był dyrektorem artystycznym festiwalu muzyki współczesnej Astigmatic. Obywatel wirtualnego państwa NSK.

ze słowami Slavoja Žižka „»fru-struje« system właśnie o tyle, o ile nie jest jego ironiczną imi-tacją, lecz stanowi nadidentyfi-kację z nim, wyprowadzając na

światło dzienne jego obscenicz-ną podszewkę”.

Laibach mruga okiem do odbiorcy. Niedopowiedziane cytaty wraz z systemem odwo-łań i zapożyczeń niespodzie-wanie komponują się w orygi-nalną całość. Każdy szczegół współuczestniczy w efekcie końcowym. W dziełach zespo-łu znajdujemy różne warstwy ukrytych znaczeń, których obnażenia powinien dokonać sam widz.

Członkowie grupy są wyra-finowanymi intelektualistami. Z powodu rockowej formuły swojego przekazu wciąż pozo-stają jednak niedocenieni, po-strzegani jako zwariowana, lecz czysto masowa postać kultury. Nic bardziej mylnego. Najwyraź-niej doszli bowiem do wniosku, że rockowe granie jest jedną z emanacji systemu, sposobem manipulacji ludźmi, opium dla mas. Aby obnażyć schematy oraz uciec przed uniformizacją, wybrali ucieczkę w kamuflaż.

Page 50: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

50

„Nostalgia to dziś wielki biz-nes. Właśnie możemy zaobser-wować jak generacja trzydzie-stokilkulatków używa swoich ciężko zarobionych wspomnień z dzieciństwa, żeby uciekać od szarej dorosłości” – przeczy-tałam na jakimś angielskim blogu o muzyce, kiedy próbo-wałam zgłębić sens niedającego mi ostatnio spokoju kawałka zespołu Nigtmare on Wax 70’s 80’s. Utwór ten opowiada o do-rastaniu w niebezpiecznym świecie angielskich podwórek, zamieszkiwanych przez przed-stawicieli klasy robotniczej pod

kaMila szuba

stary

wsPaniałY świat

koniec lat siedemdziesiątych i na początku lat osiemdziesią-tych. Opowieść ta nie jest po-zbawiona delikatnej nuty sen-tymentalizmu.

MŁODOŚć NA WIESZAKUNostalgia to biznes, z którego

prawdopodobnie nie zdajemy sobie sprawy. Bardzo natural-nie wnika on w nasze życie. Dziwnie oczywiste pragnienie powrotu do dzieciństwa wy-daje się nam czymś zupełnie normalnym, a radość, którą dają wspomnienia - bardzo szczera. Jest jednak całkiem prawdopodobne, że ktoś poma-ga nam myśleć o dzieciństwie czy o czasie dorastania, by wytworzyć w nas poczucie dys-komfortu, braku, który można

wypełnić nowymi produktami, nawiązującymi do – zdawałoby się – bezpowrotnie utraconej przeszłości.

Osobiście zaczynam obawiać się tego, że mentalnie nie poże-gnałam się jeszcze z latami dzie-więćdziesiątymi, a za sprawą coraz częstszych publicznych reminiscencji, zaczynam się wzruszać na samą myśl o nich. Jeszcze na dobre nie odeszły, a już chcą wracać. Właściwie to chyba już mnie dopadły – wczo-raj w centrum handlowym. Przypomniały mi się ciężkim obuwiem, wytartym jeansem, męską koszulą w kratę, tramp-kami i ciepłym, jasnym, za du-żym swetrem. Torbą ze skóry, zielenią kurtki podobnej do par-ki. Ukochanymi Martensami!

„Oldschool” to ostatnio modne słowo. Przed-mioty budzące nostalgię za

trendami sprzed lat wy-pełniają nasze mieszkania i garaże. Dlaczego?

ILUSTRACJA: ANIA MICIńSKA

Page 51: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

51

kaMIla SZUBa (1984) jest absolwentką filologii polskiej na UW. bywa fotografem i animato-rem kultury.

I choć nie mam jeszcze trzy-dziestu kilku lat, coraz częściej zaczynam myśleć o okresie mo-jego dorastania, który był dla mnie, jak zapewne dla każdego, wyjątkowy. W związku z tym nieco przeraża mnie fakt, że wi-dzę go na wieszaku w sklepie. Widocznie to nowe pokolenie trzydziestokilkulatków uznało, że nastał już czas najwyższy, aby uciec od szarego, odpo-wiedzialnego, dorosłego życia w sferę wspomnień, w czym dzielnie pomagają im inni trzy-dziestokilkulatkowie, wietrzący w tym niezły interes.

Ci, którzy wcześniej nie byli przekonani do mody lat dzie-więćdziesiątych, znowu będą przyglądać się sobie nawza-jem, karmić się wizerunkiem innych. Nagle zorientują się, że jednak widzą w tym coś fajne-go. Zobaczą to, tak samo jak ja zobaczyłam kilka lat temu, że spodnie rurki nie są wcale takie złe.

KULTOWY KICZJak to się dzieje, że coś, co

kiedyś stanowiło obciach, dziś ma szansę urosnąć do miana kultowego? Z takiego sposobu postrzegania przedmiotów czy zjawisk wynikać by mogło, że nie mają one swojej prawdzi-wej wartości, a ich znaczenie zależy tylko od punktu widze-nia odbiorców. Takie myślenie zakłada negację obiektywnego piękna. W myśl tej teorii po-strzeganie przedmiotów i zja-wisk zależy tylko od światła, jakie jest na nie rzucane, i od perspektywy, w jakiej się znaj-dują. Zakładając, że przedmio-ty te zmieniały się zależnie od potrzeb ludzi, którzy je wpro-wadzali, wykluczam istnienie czegoś, co można by nazwać uniwersalnym czy ponadczaso-wym. Jeśli więc przystaniemy na ten czarny, nieco przeryso-wany scenariusz, dojdziemy do wniosku, że wszystkie wytwory ludzkiej działalności, nie tylko artystycznej, nie są w stanie same się obronić. Skoro obiek-

tywne piękno nigdy nie istniało, to cała historia kultury i sztuki musi być wytworem bardzo do-brego PR-u.

Jednak z drugiej strony trud-no nam uwierzyć w to, że nasze ulubione rzeczy są w naszych oczach najlepsze tylko dlate-go, że dostaliśmy jakiś przekaz podprogowy, który kazał nam tak o nich myśleć. Załóżmy, że to wszystko kwestia wychowa-

nia, swego rodzaju świadomości kulturalnej. W takim przypad-ku musimy liczyć się z tym, że nasze emocje są sprawą wtór-ną, że nauczyliśmy się dostrze-gać w czymś piękno. Odrzuca-jąc wzorce, ufając tylko naszym prawdziwym emocjom i dozna-niom, musimy pamiętać o tym, że każdy ma prawo odczuwać inaczej. De gustibus non est di-sputandum. Przy takim założe-niu pojęcie kiczu nie istnieje.

Dla mnie kicz istnieje i trochę się go boję. Jeśli lata dziewięć-dziesiąte zagoszczą u nas na dłużej, a sprawa ich powrotu nabierze rozmachu, wytworzy się zapewne nowa moda uspra-wiedliwiająca umiłowanie dla rzeczy, które do tej pory budziły złośliwy uśmiech lub pogardę.

LITOŚć SPECJALISTYMam jednak cichą nadzieję,

że świat nie zwariuje do reszty i nie każe nam na serio uczest-niczyć w sentymentalnym do-znawaniu na nowo odkrywanej

tandety. Że część z tego bała-ganu lat dziewięćdziesiątych umarła na zawsze i nigdy już nie powróci pod postacią mody na piosenkę zespołu Modo Eins zwei Polizei czy spódniczek i sportowych butów występu-jących w połączeniu z białymi skarpetami, naciągniętymi na cieliste rajstopy. Niestety cał-kiem możliwe, że właśnie od tego zacznie się cały ten tani, sentymentalny renesans.

Oby specjaliści od uświada-miania nam naszych potrzeb okazali się łaskawi i z masy naszych wspólnych wspo-mnień wyciągnęli to, co na-prawdę było w latach dziewięć-dziesiątych wyjątkowe i warte uwagi. Te zjawiska mogą być inspiracją dla nowych, równie ciekawych trendów. Może, pa-radoksalnie, dzięki nim będzie-my dalej się rozwijać, zamiast tkwić w przeszłości i wzdychać nie wiadomo po co i do kogo, że kiedyś wszystko było o wiele lepsze. �

SKORO ObIEKTYWNE PIęKNO NIgDY NIE ISTNIAŁO, TO CAŁA hISTORIA KULTURY I SZTUKI MUSI bYć WYTWOREM bARDZO DObREgO pR-U

Page 52: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

52

Z wiekiem wzra-sta apetyt na czy-tanie dzienników, wspomnień, pa-miętników; może dlatego, że praw-dziwe życie bywa ciekawsze od naj-piękniejszej nawet

fikcji. Może chcemy się dowie-dzieć, jak inni usiłują radzić sobie z bólem istnienia, jakie pytania stawiają losowi, gdzie próbują szukać odpowiedzi.

Sándor Márai, znakomi-ty pisarz węgierski, prowa-dził dziennik przez ogromną część swojego życia. Równola-tek dwudziestego wieku, bar-dzo popularny na Węgrzech w okresie międzywojennym, w roku 1948 wyjechał z rodzi-ną na emigrację.

Głównym tematem jego dziennika jest doświadczanie utraty, rozpadu, stopniowego – i świadomego – ogołacania ze wszystkiego i ze wszystkich: ojczyzny, domu, przyjaciół, ro-dziny, języka wreszcie. Do tego postępująca starość i coraz większa samotność.

A jednak, na przekór tej roz-paczy, pisarz codziennie od

eWa Teleżyńska

sÁnDoR mÁRai, Dziennik

nowa podejmuje trud myślenia, rozwoju duchowego, głębokiej analizy i interpretacji otacza-jącego świata. Imponująca jest rozległość horyzontów Máraia, wielość lektur i zainteresowań, intelektualny dyskurs podej-mowany z innymi autorami i z europejską kulturą.

Pisarz pragnie świadomie przygotować się do nadchodzą-cej starości, nie chce być przez nią zaskoczony. Przygląda się jej z uwagą, notując: „umiera-nie zaczyna się w chwili, gdy człowiek już nie uważa za nie-możliwe tego, że umrze”.

Przejmujące są ostatnie lata jego życia, gdy Márai stara się, na wpół ślepy, z coraz więk-szym trudem zachować rytm codzienności: spacer, pisanie, nocną lekturę; gdy opiekuje się chorą i niewidomą żoną; gdy powoli sam też szykuje się do odejścia, obawiając się nie tyle śmierci, co utraty niezależ-ności. W wieku 85 lat kupuje rewolwer i przechodzi kurs po-sługiwania się bronią.

Jest coraz bardziej samot-ny: umiera żona, trójka ro-dzeństwa, przybrany syn. No-tuje w dzienniku informacje

przysyłane mu w snach przez zmarłą żonę z zaświatów: „Tu jestem, wszystko jest inaczej. Bóg jest bardzo dobry. Ale o tym nie wolno mówić. […] Tu jest cisza. Nic nie boli. Nie ma pragnień…”.

Márai jest twardy i wymaga-jący wobec samego siebie, nie pociesza się, nie oszukuje, ale też nie załamuje. Patrzy życiu – i śmierci – prosto w oczy ze sto-ickim spokojem. Z dumą i god-nością zmaga się, a wreszcie godzi z ludzką kondycją, stop-niowo pozbywając się oczeki-wań wobec świata, ludzi, a na końcu Boga.

W wieku 89 lat – kiedy ode-szli już wszyscy jego bliscy – popełnia samobójstwo. Ostatni zapis w dzienniku brzmi: „Cze-kam na wezwanie, nie pona-glam, ale i nie ociągam się. Już pora”. �

Sándor Márai, Dziennik, tłum. teresa worowska, czytelnik, warszawa 2004

KSIĄŻKI, KTÓRENA S S ZUK A J Ą

LE

K

Page 53: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

53

W MIGRAJ

tParafrazując słowa

autorki z sąsiedniej kolumny, ta płyta mnie szukała. Mu-siałem akurat na gwałt dostać czystą płytę CD, a że w skle-pie „płatność kartą

możliwa od kwoty 20 złotych”, ruszyłem do stoiska z muzyką, by w jakiś przyjemny sposób przekroczyć wymaganą sumę. Snując się bez żadnego kon-kretnego celu wzdłuż półek, zatrzymałem się przy płytach Breakoutu. Oprócz legendar-nego Po drugiej stronie tęczy nie znałem żadnego innego ich albumu w całości, tylko pojedyncze, największe prze-boje. Wybór był więc całkiem w ciemno. Na dodatek, znowu nie wiedzieć dlaczego, spośród kilku dostępnych, ostatecz-nie wybrałem tę, która miała najmniej pociągającą okładkę i dziwny, niezrozumiały tytuł: NOL. Całe szczęście, że czas gonił i że nie mogłem za długo się zastanawiać.

W domu włożyłem płytę do odtwarzacza i nie zdążyłem nawet usiąść, bo już po pierw-szych dźwiękach zupełnie mnie zamurowało. Spodziewałem się usłyszeć tradycyjnego bluesa w stylu Kiedy byłem małym chłopcem, tymczasem po fun-kowym, gitarowym wstępie, jakim rozpoczynał się pierw-szy utwór, prędzej oczekiwał-bym wokalu Anthony’ego Kie-

disa z Red Hot Chilli Peppers niż Tadeusza Nalepy. Gdy do gry włączył się jeszcze Bogdan Lewandowski ze swoim Ham-mondem, byłem już pewien, że oto ukazało mi się zupełnie nowe oblicze Breakoutu.

NOL to już nie krótkie, dwu-trzyminutowe piosenki, ale dłuższe, rozbudowane kom-pozycje, pełne doskonałych solówek i improwizacji. Z pew-nością w dużej mierze jest to zasługa Lewandowskiego, który – jak wspomina Nale-pa – „na organach Hammon-da grał pierwszy raz i od razu dobrze”. Jego partie są pory-wające i doskonale ubarwiają muzykę. Odciążył on też przy okazji Nalepę w prowadzeniu linii melodycznej, dzięki czemu lider mógł bardziej poekspery-mento wać z brzmieniami swo-jej gitary, co także wyszło na dobre muzycznej całości. Kiedy natomiast w utworze W pocho-dzie codzienności grają razem ten sam riff, muzyka nabiera prawdziwej mocy. To zresztą jeden z lepszych utworów na płycie. Zaczyna się niewinnie, słychać tu nawet wcześniejszy, bluesowy Breakout, i dopiero w refrenie zaskoczeni zostaje-my hardrockowym wręcz, po-trójnym unisono gitary, basu i Hammonda.

Kosmicznych niemal dźwię-ków dobywa zespół w utworze Gdzie mnie wiodą. (Owszem, kosmicznych, bo „NOL” to nic

innego jak „Niezidentyfikowa-ny Obiekt Latający”. Pierwot-nie album miał nazywać się UFO, ale ostatecznie muzycy zdecydowali się na polską wer-sję skrótu). Tu swoje wokalne możliwości prezentuje też Mira Kubasińska, która niestety śpiewa też dwie dosyć nijakie piosenki, niepasujące zupełnie do reszty utworów na płycie i psujące nieco bardzo dobry obraz całości.

Prawie cały album utrzyma-ny jest w świeżym, energetycz-nym stylu, który wcześniej nie kojarzył mi się z polską mu-zyką rozrywkową lat sześć-dziesiątych i siedemdziesią-tych. Polskie zespoły tamtych lat traktowałem do tej pory z lekkim przymrużeniem oka i wrzucałem do jednego „big-bitowego” worka. Dopiero NOL udowodnił mi, jak bardzo się myliłem. I choć przez wielu or-todoksyjnych fanów Breakoutu album ten traktowany jest czę-sto jako zdrada „starego dobre-go bluesa”, mi otworzył on oczy i uszy na zupełnie nowe oblicze polskiej sceny muzycznej. �

Breakout, nol, polskie nagra-nia 1975

ToMek kaczor

BReaKoUt

Page 54: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

POZA EUROPĄ

54

Spotka łem ją w północnej Etiopii. Jechaliśmy jednym z tysięcy rozkleko-

tanych afrykańskich autobu-sów. Miała w sobie coś, co wy-raźnie odróżniało ją od reszty współpasażerów. Kiedy pozo-stali trwali osowiale w bezru-chu, obojętnie wpatrując się w jakiś przypadkowo wybrany punkt, ona ruchliwymi oczyma świdrowała wszystko i wszyst-kich wkoło. Wyróżniała się też zachodnim stylem bycia i więk-szą pewnością siebie. Z przeję-ciem pokazywała na lewo i pra-wo zdjęcia w nowoczesnym aparacie cyfrowym – sprzę-cie, o którym reszta autobu-su mogła wyłącznie pomarzyć. Sprawiała wrażenie dużo wy-żej usytuowanej niż pozosta-li podróżni, choć świetnie się z nimi dogadywała. Była jedną z nich. W czasie wielogodzinnej podróży dużo rozmawialiśmy. Opowiedziała mi historię swo-ich ostatnich dwóch lat.

◆◆◆

Zagadka: Co to jest? Często pochodzi z importu. Możesz to

BariyaPaWeł cyWiński znaleźć w każdym większym

mieście na świecie. W Port-au-Prince po trzęsieniu ziemi cena sztuki spadła do pięćdziesięciu dolarów. W Wiedniu kupisz to za pięć tysięcy euro, wynaj-miesz za czterdzieści. Jeżeli chcesz taniej, to musisz udać się do Bukaresztu, Tirany lub Odessy. Zdarza się, że kupuje się to wyłącznie na części lub na określony czas – na przykład w bogatych krajach Półwyspu Arabskiego tylko na dwa lata. Jeżeli twoja koszulka pocho-dzi z Indii, to prawdopodobnie na którymś z etapów produk-cji miała z tym styczność. Za-pewne traktujesz to wyłącznie w kategoriach historycznych. W XXI wieku rzadko się o tym mówi. Założę się, że na pewno choć raz w życiu gdzieś to wi-działeś. Znasz już odpowiedź? To właśnie jest niewolnik.

◆◆◆

O wyrwaniu się z abisyńskie-go letargu marzyły wszystkie jej koleżanki. Ale to jej się uda-ło. Przez internet znalazła kil-kumiesięczny kontrakt w Bej-rucie. Internetowy pośrednik obiecał jej pracę u zamożnych Europejczyków – pracowników jednej z agend ONZ-u. Praco-wali w tej samej organizacji, która przysyłała jej rodzinie

***

Page 55: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

55

SZACOWAnA LICZBA nIEWOLnIKóW W POSZCZEGóLnyCH KRAJACH:

źródło: www.freetheslaves.netoprac. urszula woźniak

MaPa WsPÓłczesneGo nieWolnicTWa

powyżej 250 tys.

od 25 do 250 tys.

od 5 do 25 tys.

Mniej niż 5 tys.

brak danych

Page 56: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

56

POZA EUROPĄ

puszki żywieniowe w czasie klęski głodu. Za zarobione pie-niądze chciała opłacić szko-łę swojego dziecka, a samemu pójść na studia. Na czas wyjaz-du dwuletni chłopiec pozostał z ojcem i babką.

Na lotnisku w Khaldeh pod Bejrutem czekał na nią młody Arab. Na dzień dobry obiecał jej intensywny, darmowy kurs języka francuskiego. Potrzebo-wał tylko kserokopii jej pasz-portu. Tak straciła paszport, czyli tożsamość. Stała się nie-wolnikiem – po amharsku okre-śla się takich słowem bariya. Od tej pory musiała zajmować się dziećmi, sprzątaniem trzy-piętrowego domu, pielęgno-

waniem ogrodu i gotowaniem. Przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, 365 dni w ro-ku. Nie wolno jej było opusz-czać posesji. Gdy Państwo je-chali na wakacje, ona jechała im usługiwać w ich górskiej posiadłości. Gdy Państwo po-jechali do Francji, wypożyczyli ją na ten czas znajomym. Mia-ła dostawać trzy dolary dzien-nie, lecz ujrzała je dopiero po dwóch latach. Resztę pobierał pośrednik. Gdyby uciekła bez paszportu, to prawdopodobnie zostałaby przez skorumpowa-ną władzę sprzedana do do-mu publicznego lub zwrócona „firmie pośredniczącej”. Powie-dziano jej, że wtedy już nigdy nie spotkałaby swego synka. Swoich państwa wspomina ja-ko chamskich i agresywnych – nadużywali alkoholu i robili

wielkie awantury. Dzieci, wie-dząc, że nic im nie może zro-bić, pozwalały sobie względem niej na wszystko. Umierająca ze zmęczenia, poniżana, często po nocach rozmyślała o śmier-ci. Po dwóch latach kontrakt

się skończył i państwo wrócili do Europy, kupując jej bilet po-wrotny do Etiopii. Na do widze-nia oddali jej swój stary apa-rat cyfrowy. Na zdjęciach, które widziałem, wyglądali na sym-patycznych, dostojnych ludzi. Takich normalnych.

◆◆◆

Amerykańska Fundacja Free the Slaves szacuje, że na świe-cie żyje około trzydziestu milio-nów niewolników. Ludzi pracu-jących jako pół-niewolnicy czy prawie niewolnicy może być nawet dwieście milionów. Ma-ło kto jest świadom, że – w licz-bach bezwzględnych – obecnie żyje najwięcej niewolników w dziejach ludzkości. Niewy-kluczone, że dywan, po któ-rym ostatnio stąpałeś strzygły małe rączki pakistańskiego niewolnika, że twoja komórka lub monitor działają wyłącznie dzięki tantalowi wydobytemu w niewolniczych kopalniach we wschodnich prowincjach Kongo, że ręcznie wyszywa-na torba ze sklepu indyjskie-go, którą ostatnio kupiłaś, zo-stała wykonana przez drugie już pokolenie rodzin niewol-niczych z Punjabu, a pałecz-ki, którymi jedliście wołowinę na ostro w wietnamskiej bud-ce, powstały w obozach pra-cy w delcie Mekongu. Bardzo prawdopodobne, że stojącym na warszawskich wylotówkach

PAWEŁ CYWIńSKI (1987) jest podróżnikiem, absolwentem Studium Wiedzy o Krajach Rozwijających się, studiuje na Wydziale Orientalistycz-nym UW. Interesuje się przeróżnymi pograniczami.

prostytutkom, które nieraz ob-serwujemy z mieszaniną zacie-kawienia i obrzydzenia, ktoś zabrał paszport. Wcześniej wielokrotnie je gwałcąc.

◆◆◆

W Etiopii dwa tysiące dola-rów to bardzo dużo. Podsta-wowa znajomość angielskiego i francuskiego pozwala znaleźć dobrą pracę. Poznanie świata poza wioską urodzenia pod-nosi status społeczny. A co do-piero pobyt poza Etiopią i Afry-ką. Z jednej strony bariya była wykorzystywana, poniżana i przyzwyczajona do koszmar-nej niepewności dnia następ-nego. Z drugiej strony – dwa lata ciężkiej pracy niewolniczej zakończyły się dla niej szan-są awansu społecznego i do-statniego życia. Czy jej się to opłaciło – nie wiem. Ale mam nadzieję, że będzie potrafiła to wykorzystać. �

NA ZDJęCIACh, KTÓRE WIDZIAŁEM, WY-gLĄDALI NA SYMPATYCZNYCh, DOSTOJ-NYCh LUDZI. TAKICh NORMALNYCh

Page 57: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

57

W swojej historii Europa wie-lokrotnie doświadczała najaz-dów barbarzyńców, którzy plądrowali nasz skrawek kon-tynentu. Choć po upływie stu-leci ostało się jedynie widmo barbarzyńskich hord, to zapa-dło ono głęboko w europejską świadomość. Wydaje się, że widmo to znów powraca, tym razem pod postacią chińskiego smoka, który wkrótce pożre ca-

ły świat. Chińczy-cy przejmą nasze przedsiębiorstwa, zajmą nasze miej-sca pracy, zmu-szą do kupowania swoich tandet-nych produktów, a być może narzu-cą nam swoją kul-turę i w niedługim czasie uczynią Pol-skę kolejną chiń-ską prowincją.

Taka oto wizja rysuje się po lek-turze nagłówków

prasowych i do pewnego stop-nia można ją zrozumieć – stojąc w obliczu zmiany światowego porządku, trudno nie odczu-wać niepokoju. Dotychczaso-wy militarny i kulturowy hege-mon – Stany Zjednoczone – nie wzbudza szczególnych obaw. Zewnętrznie Amerykanie przy-pominają nas samych, a ich obecność w europejskiej prze-strzeni jest od dawna usank-cjonowana i oswojona – wystar-czy wspomnieć obydwie wojny światowe, Coca-Colę i Holly-wood. Ponadto możemy ich po-strzegać jako młodszych, nieco zuchwałych braci zza oceanu, którzy co prawda nie mogą się poszczycić wielowiekową tra-dycją i imponującą historią, ale są całkiem sprawnymi prakty-kami. Jeśli tylko nie nadeptują zbyt mocno na nasz europejski odcisk, akceptujemy ich domi-nację nad światem.

STRACh PRZED NIEZNANYMChiny dla odmiany wykra-

czają poza znane nam katego-rie kulturowe. Samo nasze wy-obrażenie o nich jest bardziej niż mgliste – oscyluje wokół połączenia wizji anonimowej masy ubranych w maoistyczne mundurki rowerzystów z obra-zem technokratycznej, niezwy-

kle scentralizowanej dyktatu-ry, która jest już tylko kilka kroków od podbicia i podpo-rządkowania sobie całego świa-ta. Chińczycy traktowani są ja-ko kolejni barbarzyńcy – dziki i nieokrzesany lud ze Wscho-du, który je psy i gołębie; na-ród składający się z jednostek o mentalności służalczego nie-wolnika z fałszywym uśmie-chem, który musi być rządzo-ny twardą ręką. Nieznajomość chińskiej kultury, historii i obyczajów prowadzi do demo-nizowania obrazu Chińczyków, którzy dla „Zamorskich Dia-błów” przyjmują teraz kształt dziwnych istot o przewrotnej i nieprzeniknionej naturze.

W ten oto sposób Chińczycy stali się najbardziej chyba pa-radoksalnymi barbarzyńcami w historii – ze swoją liczącą pięć tysięcy lat kulturą, impo-nującym dorobkiem literackim i filozoficznym, sztuką i stylem życia. Uznawanie Chińczyków za barbarzyńców jest zjawi-skiem szczególnym, zwłaszcza z punktu widzenia chińskie-go, historycznego postrzega-nia świata. Można pokusić się o stwierdzenie, że cechą cha-rakterystyczną całej chińskiej cywilizacji był kulturocen-tryzm, w opozycji do etnocen-tryzmu. Przyczyną takiego stanu rzeczy był fakt, że Chi-ny stanowiły (i stanowią) kon-glomerat różnych ludów, które często nie mówiły nawet wspól-nym językiem, lecz zawsze łą-czyło je jednolite pismo oraz po-czucie wspólnoty kulturowej.

Pierwszy Cesarz, jednocząc Chiny w II wieku p.n.e., do-konał również dzieła kultu-rowego ujednolicenia. Aby zo-stać uznanym za „Chińczyka”, przynależność do określonego etnosu nie była ani konieczna, ani wystarczająca. Tym, co po-siadało decydujące znaczenie,

Martyna Świątczak

Ofensywa gospo-darcza i rosnące znaczenie Chin na arenie mię-

dzynarodowej sprawiają, że pojawia się przekonanie o nadejściu nowej ery chiń-skiej dominacji. Cóż jednak miałoby znaczyć, że „zale-je nas fala z Chin” albo że zostaniemy „podbici przez Chińczyków”?

bARbARZYńCY

FOT.

MA

RTY

NA

ŚW

IĄTC

ZA

K

Page 58: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

58

POZA EUROPĄ

było wychowanie w określonej tradycji oraz otrzymanie okre-ślonej edukacji. Jak zauważał sam Konfucjusz: „ludzie są bliscy jedni drugim z natury; oddalają się jedni od drugich przez obyczaje”. Ten sam Kon-fucjusz stwierdził również, że barbarzyńcy, choćby dobrze zarządzani, nigdy nie mogą się równać z Chińczykami, nawet jeśli ci ostatni pogrą-żeni są w społecznym i poli-tycznym chaosie. Tym samym już u zarania chińskiej cy-wilizacji zarysował się jasny podział na tych, którzy pozo-stając w obrębie zbawienne-go wpływu jedynej prawdzi-wej kultury i bez względu na partykularne okoliczności, są ludźmi cywilizowanymi, oraz na tych, którzy znajdują się poza cywilizacją.

NIEOKRZESANI ERUDYCIW historii Chin mamy do

czynienia tylko z czterema rdzennie chińskimi dynastia-mi. Pozostałe miały w mniej-szym bądź większym stopniu barbarzyńskie korzenie. Choć z początku zazwyczaj napo-tykały one opór, to z biegiem czasu i postępującą sinizacją elit rządzących (do której do-chodziło zawsze i w ten sposób etnicznie mongolscy czy man-dżurscy władcy często stawa-li się wybitnymi konfucjani-stami, słynnymi kaligrafami czy też poetami) zapuszczały w Chinach korzenie. To do-świadczenie mogło pośrednio przyczynić się do specyficznej chińskiej tolerancji i łatwości w absorbowaniu nowych prą-dów kulturowych. Jednym z jej przejawów jest fakt, że trud-

doprowadziła kraj do głębokiego zacofania, to w myśli Zachodu musi być coś, co – gdy zostanie zastosowane w Chinach – przy-wróci im dawny blask i potęgę. Stąd też pod koniec XIX wieku pojawił się bardzo silny prąd antytradycjonalistyczny, które-go jednym z odłamów była moda na noszenie zachodnich ubrań, tłumaczenie zachodniej litera-tury i uprawianie zachodniej fi-lozofii.

ChIńCZYK PATRZY NA ZAChÓD

W Chińczykach wciąż silnie obecny jest podziw dla tech-nologicznych i naukowych osiągnięć Zachodu. Kryte-rium „naukowości” stało się bodajże najważniejszym kry-terium wszelkich idei i dzia-łalności. Dość powiedzieć, że nawet w okresie szalejącej Re-wolucji Kulturalnej starano się znaleźć naukowe podstawy dla, powszechnie stosowanego przez całe dziesięciolecie, lecze-nia zastrzykami z krwi koguta, przeprowadzając zakrojone na szeroką skalę eksperymenty i badania. Ponadto, Europej-czycy i przedstawiciele świa-ta anglojęzycznego są zazwy-czaj traktowani w Chinach ze szczególną rewerencją. Kobie-ty są automatycznie uznawa-ne za piękne, zaś mężczyźni za przystojnych, otrzymują pracę na lepszych warunkach, lepsze mieszkania, w klubach od ręki dostają karty VIP i bez wzglę-du na strój nie mają problemu z wchodzeniem. Dochodzi do kuriozalnego zjawiska, jakim jest chiński autorasizm, który można dostrzec praktycznie w każdej sferze życia. W jednej z prywatnych szkół w Pekinie dyrekcja nie chciała przyjąć wolontariuszy z innych azja-tyckich krajów, decydując się ostatecznie przyjąć tylko jed-

no mówić o którejś z wielkich chińskich religii lub którymś spośród systemów filozoficz-nych w oderwaniu od pozosta-łych – wszystkie tworzą mozai-

kę, z której tylko do pewnego stopnia można wyabstrahować poszczególne elementy. Świet-nym przykładem tego zjawiska są chińskie świątynie, w któ-rych, nawet jeśli kwalifikują się do któregoś z określonych nur-tów, można obok siebie spotkać podobizny Konfucjusza, Laozi i Buddy. Nie byłoby dysonan-sem, gdyby stanął tam również Jezus.

Z drugiej strony, kolejne, ob-ce dynastie, które władały Chi-nami, przyczyniły się do stop-niowego narastania tamtejszej niechęci wobec barbarzyńców. Ostatecznym katalizatorem sta-ła się obecność Europejczyków w XIX wieku, w wyniku której Chiny zostały gwałtownie i bo-leśnie zepchnięte do pozycji pa-riasa. I to pariasa, który jesz-cze do niedawna sądził, że jest wyrafinowanym erudytą. Chiń-czykom zostało narzucone mia-no technicznie biegłego, ale nie-okrzesanego barbarzyńcy. W ten sposób szeroko rozumiany Za-chód stał się dla nich obiektem zarówno nienawiści i pogardy, jak i podziwu oraz naśladow-nictwa. Wychodzono bowiem z założenia, że skoro doktryna państwowa, jaką był konfucja-nizm, zawiodła i, jak uważano,

„LUDZIE SĄ bLI-SCY JEDNI DRU-gIM Z NATURY; ODDALAJĄ SIę JEDNI OD DRU-gICh PRZEZ ObY-CZAJE”dialogi KonfucjańsKie 17:2

Page 59: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

59

ną osobę, za to z Kanady; na-stępnie pojawiły się wątpliwo-ści, czy zatrudnić nauczyciela angielskiego, który – mimo że był rodzimym użytkownikiem tego języka – miał „zły”, azja-tycki wygląd (jego rodzice byli etnicznymi Chińczykami). Na oficjalne obchody dziesięciole-cia szkoły zaproszeni zostali tylko nauczyciele zagraniczni, żeby szkoła sprawiała wraże-nie bardziej międzynarodowej. Rzecz jasna, nie wszyscy ob-cokrajowcy są tak samo cen-ni. Dlatego właśnie przedszkole w Harbinie zaproponowało na-uczycielowi angielskiego, któ-ry pochodził z Polski, by uda-wał Anglika, co miało podnieść prestiż placówki.

Przytoczone historie są oczy-wiście sytuacjami skrajny-mi, a obcokrajowcy spotykają się zazwyczaj z daleko idącą uprzejmością. Jednak nawet ta uprzejmość bywa podszyta rezerwą, która czasami prze-chodzi w protekcjonalność i rodzicielski ton tłumaczący podstawowe sprawy. Absol-wenci sinologii, a nawet po-ważni badacze, spotykają się czasami z pytaniami w rodza-ju „Czy słyszałeś może o Prze-wodniczącym Mao?”, a następ-nie muszą wysłuchać wywodu o tym, że jedzenie pałeczka-mi jest trudne, ale przy odpo-wiednim wysiłku nawet Euro-pejczyk i Amerykanin mogą się tego nauczyć.

Być może protekcjonalne traktowanie jest wyrazem głę-boko zakorzenionej niechęci w stosunku do przedstawicie-li Zachodu i pozostałością po bolesnym upokorzeniu, jakim była klęska w starciu z euro-pejskimi potęgami, a które-go ślady można nadal znaleźć w programie nauczania. W wie-lu miejscach Chin wciąż znaj-dują się zrujnowane zabytkowe

budynki opatrzone adnotacją, że to efekt „barbarzyńskich działań wojsk anglo-frankoń-skich” (ostatnie sformułowanie dla europejskich uszu brzmi jak oksymoron). Wizja Zacho-du czyhającego na Chiny jest wciąż żywa – dość przywołać reakcję na przyznanie przez niezależny Komitet Noblowski pokojowej nagrody dla Liu Xia-obo, które wraz z planowanym przez Google wyjściem z Chin, ma być wyrazem spójnej anty-chińskiej wojny ideologicznej. Tak zostało to ogłoszone przez tamtejsze media.

◆◆◆

Ofensywa gospodarcza i ro-snące znaczenie Chin na are-nie międzynarodowej sprawia-ją, że pojawia się przekonanie o nadejściu nowej ery chińskiej dominacji. W związku z tym zaczyna się używać retory-ki podboju oraz przywołanej wcześniej wizji barbarzyńców narzucających nam swoje zwy-czaje. Cóż jednak miałoby zna-czyć, że „zaleje nas fala z Chin” bądź że „zostaniemy podbici przez Chińczyków”? Jeśli cho-dzi o historyczne metody pod-porządkowywania sobie ludów ościennych, Państwo Środka

opierało się przede wszystkim na systemie trybutarnym – po zwycięskiej kampanii wojsko-wej spośród dzieci elit brano zakładników, których później wychowywano w duchu kultu-ry chińskiej i którzy stanowili zabezpieczenie dla ściąganego trybutu. Podbite tereny, pra-wem inercji, same wchodziły w orbitę chińskiej kultury. Je-śli chcielibyśmy oprzeć się na prostej analogii, to z pewno-ścią jest to pocieszające – nie musimy obawiać się brutalne-go podboju – pewnego dnia po prostu obudzimy się, czując, że jesteśmy Chińczykami. Wydaje się jednak, że jest to zbyt dale-ko idące uproszczenie. Z pew-nością jesteśmy świadkami zmiany światowego porządku, co samo w sobie jest zarazem przerażające i ekscytujące. Da-leko jednak jeszcze do jakiego-kolwiek „podboju” czy objęcia przez Chiny roli absolutnego hegemona. Póki co, świat Za-chodu i Chiny przeglądają się w tym samym lustrze i w po-jedynku na miny próbują udo-wodnić, że to ta druga strona zasługuje na miano barba-rzyńcy. �

MARTYNA ŚWIĄTCZAK (1986) jest studentką filozofii i politologii w ramach MISh oraz sinologii na UW. Uwielbia książki Tomasza Manna, filmy studia ghi-bli oraz ceramikę songowską.

FOT. MARTYNA ŚWIĄTCZAK

Page 60: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

60

Słowo „populizm” zdewalu-owało się całkowicie. Zarówno politycy, jak i publicyści używają go zupełnie bezrefleksyjnie, w cha-rakterze obelgi lub synonimu pod-łej socjotechniki i taniego PR-u. na-wet z pozoru poważne dyskusje o populizmie uwikłane są w bieżące porachunki partyjne. nie pozwa-la to na udzielenie odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego populizm raz rozkwita, zarażając masy i eli-ty z prędkością groźnego wirusa, innym zaś razem cichnie i niemal zupełnie zanika. nadchodzą czasy ciekawe i niełatwe. Czy możemy poprzestać na płytkiej diagnozie, gdy w Europie budzą się populiści?

A może diabeł wcale nie jest taki straszny, jakim go piszą?

W dwóch wywiadach, które pu-blikujemy w dziale „Polityka”, po-szukujemy odpowiedzi na pytanie o źródła i charakter populizmu. naszym pierwszym rozmówcą jest profesor Paweł Śpiewak, któ-ry opowiada o społecznym i mate-rialnym statusie ludzi głosujących na populistów. Rozmówca drugi, profesor Jerzy Jedlicki, przybliża nam swoją ideę egzaminu obywa-telskiego, którego zdanie upraw-niałoby do otrzymania czynnych praw wyborczych, zmniejszając tym samym zasięg oddziaływania populizmu.

„KOnTAKT”: Czy demokracja bez populizmu jest możliwa?PAWEŁ ŚPIEWAK: Moim zda-niem, nie. Budowa „czystej” liberalnej demokracji, w któ-rej istnieje pełna przejrzystość i kontrola nad emocjami, nie jest realna. Utopijne jest zało-

żenie, że samoświadome elity mogą kontrolować scenę poli-tyczną, unikając swoistej gry z masami. Nie istnieje demo-kracja, która nie odwoływała-by się do prostych emocji. Nie ma takiego demokratycznego kraju, w którym obywatele nie

sądziliby, że są, łagodnie mó-wiąc, nie najlepiej reprezen-towani. Wyobrażam sobie, że nawet premier mógłby odwo-ływać się do haseł antyesta-blishmentowych lub udawać dzielnego szeryfa, walczące-go z patologiami systemu po-litycznego. Populizm pojawia się zawsze wtedy, gdy wystę-puje potrzeba znalezienia ła-twego poparcia, i wykorzy-stuje podstawowe frustracje społeczne. Kultura masowa propaguje uproszczenia i roz-wój takiej przed-intelektual-nej wrażliwości politycznej.

Jakie jest w takim razie miejsce populizmu w demokracji?Trudno jest to zdefiniować w sposób jednoznaczny. Popu-lizmów jest wiele. Północno-amerykański populizm jest zupełnie inny od europejskie-go czy południowo-amerykań-skiego. Z pewnością istnieją jednak cechy charakterystycz-ne dla nich wszystkich.

Po pierwsze, populizm za-wsze odwołuje się do potocz-

Dorobkiewicze i hochsztaplerzyz Pawłem Śpiewakiem rozmawia Mateusz Luft

Bęka

rtyde

mokracji

FOT.

ZE

ZbI

OR

ÓW

PAW

ŁA Ś

PIEW

AK

A

Page 61: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

61

nej wrażliwości. Żeruje na niej. Wykorzystuje przekona-nie o istnieniu dominujących sił politycznych, ekonomicz-nych albo intelektualnych, które kontrolują grę. Ta elita rzekomo zagraża demokracji, w sposób niewidoczny narzu-cając swoje poglądy. Wtedy słychać, że burżuazja jest zła, że liberalizm jest zły, a przy okazji często pojawia się ge-neralna krytyka kultury esta-blishmentowej. W tym sensie populizm jest zawsze w grze.

Innym jego elementem jest potrzeba charyzmatycznego przywódcy, który przekroczy żmudne reguły. Proces demo-kratyczny powoduje, że inte-resy ulegają skrzywieniu i za-mazaniu, a ludzie pozostają osamotnieni i pozbawieni wpływu na sytuację politycz-

ną. I tu w polskiej polityce po-jawia się figura „szeryfa”, któ-ry deus ex machina rozwiąże jakiś problem, kastrując oby-wateli albo zakazując sprze-daży narkotyków. Który obie-cuje zrobić to jednym cięciem noża.

Czasem pojawia się również trzeci element populizmu, opierający się na obawie przed napływem „jakichś obcych” – intruzów, którzy w potocznym mniemaniu zagrażają naszym wspólnym interesom.

no dobrze, skoro nie możemy się od populizmu uwolnić, to czy musimy oceniać go jednoznacz-nie źle? Populizm nie zawsze jest po ciemnej stronie mocy, a li-

beralna demokracja – po ja-snej. Mamy do czynienia z mieszanką. Słowacja ma na przykład teraz rząd populi-styczny, który prowadzi bar-dzo liberalną politykę. Język populistyczny bywa czasem używany do ukrycia zupełnie niepopulistycznych posunięć, jak choćby trudnych rozwią-zań gospodarczych.

Czy populistów należy słuchać? Wydaje mi się, że zazwyczaj to oni poruszają nowe tematy w polity-ce. Dzięki nim mówimy o czymś więcej niż tylko o tym, o czym chcieliby mówić rządzący.Uważam, że ten trop jest bar-dzo ważny. Oczywiście moż-na populizmu nie lubić, tym bardziej, że często posługuje się on nacjonalistyczną fraze-ologią. Decydującą rolę przej-

muje wówczas jakiś minister bądź premier, a nie prawo. Tak jak wtedy, gdy licząc na dodatkowe głosy, Ziobro wy-puścił z zakładu karnego oso-by, które dokonały samosądu. Kierując się chęcią zdobycia łatwego poklasku, złamał re-guły prawa. Dla liberalnej de-mokracji ważne jest to, by na-wet w takich sytuacjach nie dać się ponieść emocjom.

Możemy traktować popu-lizm jako pewną formę niepo-koju. Sposobu, w który pew-ne grupy próbują coś wyrazić. Świetnym przykładem jest istniejący na Zachodzie pro-blem asymilacji imigrantów. Z jednej strony możemy winić społeczeństwo, które powinno być otwarte, chłonąć wszyst-

ko i wszystkich. Ale z drugiej – proces ten musi być jakoś kontrolowany, czasem wy-dłużany, aby imigranci mie-li w ogóle szansę się zasymi-lować. Obecnie obserwujemy oburzenie Francuzów, wyni-kające zapewne z poczucia zagrożenia obcością kultury, nędzą i wrogością panującymi w obozowiskach imigrantów. I nagle znajdują się populiści, którzy mówią coś ohydnego. Coś, co my całkowicie odrzu-camy w imię poprawności po-litycznej czy w imię wysokiego standardu moralnego. Ale to właśnie jest sygnałem społecz-nego niezadowolenia. Nie mo-żemy powiedzieć, że to żaden argument, nie możemy proble-mu przez nich podnoszonego po prostu zlekceważyć.

Oczywiście, że boję się popu-lizmu, ale nie uważam, żebym z tego powodu był skazany na-posługiwanie się abstrakcyj-ną koncepcją demokracji. Ona musi posiadać pewien żywioł, filtr, w którym wyładowują się złe emocje.

W jaki więc sposób słuchać po-stulatów, a czasem nawet pokrzy-kiwań populistów, żeby pojąć te niepokoje, pomijając całą ohydną resztę?Tego nie wiem. Na pewno trzeba bronić pewnych stan-dardów. Są grupy, które czują się pokrzywdzone, a populi-ści przemawiają w ich imie-niu. Czasami przemawiają w sposób okropny, ale należy to traktować jako sygnał spo-łeczny. Uważam, że nigdy nie należy patrzeć na nich z wyż-szością i potępieniem, bo po-tępianie kogoś musi się łączyć z próbą zrozumienia, co wła-ściwie ma on do powiedzenia.

Gdy – tak jak w przypadku

DRObNA bURżUAZJA MA POCZUCIE, żE JEJ AWANS ZOSTAŁ ZAbLOKOWANY. żYJE ZAWIŚCIĄ, żE INNI MAJĄ JESZCZE LEPIEJ

Page 62: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

62

Cyganów we Francji – pojawia się sygnał, że mieszkańcy mia-sta czują się zagrożeni przez inną grupę etniczną, nie wiem dlaczego mamy brać od uwagę wyłącznie interes pokrzywdzo-nych Cyganów, a ignorować interes chcącej żyć w spoko-ju większości. Wydaje mi się, że problem tej grupy etnicznej będzie jednym z głównych źró-deł niepokoju w Europie. Bar-dzo łatwo będzie w tej sprawie „wyżywać się” w języku populi-stycznym. „Patrzcie, jacy obcy wkraczają!” To brzmi koszmar-nie. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że ludzie w ten sposób wołający mają lub mogą mieć poczucie realnego zagrożenia. Bo ktoś został okradziony, bo ktoś został brutalnie potrak-towany. Zatem nie wszystko, co populistyczne, musi być na-zywane złym.

Czy jest jakiś sposób, żeby margi-nalizować brudną retorykę?Spójrzmy na Amerykę. Tam-tejsza kultura jest bardzo po-pulistyczna. Mit ponadprze-ciętnego człowieka, który walczy z administracją, jest jej integralną częścią. Dobrą ilustracją tego procesu jest książka Bunt Elit Christo-phera Lascha. Napisał on ją w opozycji do Buntu Mas Jo-sé Ortegi y Gasseta. Według Lascha trzeba zbadać kulturę elit – czy to przypadkiem nie ona, nie zaś tak zwane masy, zagraża demokracji. To trend mocno zakorzeniony w ame-rykańskich instytucjach.

Uważam, że ten rodzaj amery-kańskiego populizmu jest bez-pieczny. W Europie Środkowej mamy do czynienia z problemem odpowiedzialności władzy przed wyborcami. Gdy słyszymy, że „złodzieje żądzą”, to wiemy, iż ta-

ka agresja jest nie do przyjęcia. Od wyjaśniania zarzutów jest przecież prawo. Ale mimo to ma-my poczucie, że czasem coś jest na rzeczy, że wiele prywatyzacji miało jawnie polityczny charak-ter, że zgodnie prawem robiono różne machlojki. A co dopiero, gdy dostrzeżemy niesprawność instytucji lub znaczne nierówno-ści społeczne…

Nie możemy lekceważyć złych emocji. Jeśli pozostawimy tę przestrzeń niezagospodarowa-ną, jeśli poważni politycy będą unikać podejmowania ważnych i trudnych społeczne tematów, to demagogowie będą rosnąć w siłę. Tu nie wystarczą nam tylko liberalne reguły gry.

A jakie?Wydaje mi się, że populizm zacznie słabnąć dopiero wte-dy, kiedy stworzymy odpowie-dzialne elity i sprawne, przej-rzyste instytucje. Obecnie wielu ludzi dopada frustracja, ponieważ mają poczucie naty-kania się – jak to mówił Ja-rosław Kaczyński – na, prze-praszam za wyrażenie, układ.

We wszystkich krajach Eu-ropy Środkowej zdarzyły się wielkie afery korupcyjne. To nie oznacza, że tutejsi ludzie lubią kraść, ale że instytucje w tym regionie są łatwiej ko-lonizowane przez różne gru-py interesów, które udają, że działają zgodnie z prawem. Na populistów, którzy o tym mó-wią, nie należy się obrażać. Warto się natomiast zasta-nowić, co zrobić z wysyłanym przez nich sygnałem, aby in-teresy wielu ludzi zostały od-blokowane.

Gdy myślimy o populizmie, nasza pierwsza intuicja jest taka, że ule-gają mu ludzie nieinteresujący się na co dzień polityką. Ale to wra-żenie jest złudne. Elity także ule-gają populizmowi. Dlaczego tak się dzieje?Moim zdaniem istnieje pe-wien typ ludzi, który ulega populizmowi. Partia Leppe-ra skupiała głównie drob-ną polską burżuazję. To nie była partia ludzi biednych, ale – nierzadko – milione-rów, elity finansowej: sześć-sethektarowych rolników, handlarzy złomu… Ludzi z „wyższej półki”, mających dwie cechy, które przeszka-dzają im w samorealizacji. Po pierwsze, nie są oni ak-ceptowani jako „dorobkie-wicze”, nie do końca mają-cy prawo do swoich bogactw i władzy politycznej. Po dru-gie, są na tyle silni i spraw-ni, by mogli zrobić pierwszy krok ku majątkom i wyjść ponad swoją grupę, a zara-zem zbyt słabi, żeby zrobić krok drugi i wejść do grupy wyższej.

Gdy ktoś robi karierę w kor-poracjach, wcale nie musi być bogatszy od dorobkiewiczów,

fOT.

JAN

EK M

ENC

WEL

POJAWIA SIę FIgURA „SZERYFA”, KTÓRY deus ex Machina ROZWIĄżE JAKIŚ PRObLEM, KASTRUJĄC ObYWATELI ALbO ZAKAZUJĄC SPRZEDAżY NARKOTYKÓW

Page 63: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

63

fOT.

JAN

EK M

ENC

WEL

hochsztaplerów, karierowiczów bądź tych, którzy po prostu byli sprytni. Ma on jednak typ kul-tury, który uważamy za właści-wy. Ma ten sznyt. Wie, jak się ubierać, jak zadbać o eduka-cję dziecka, co gwarantuje mu uznanie społeczne. A trzeba wiedzieć, że ludzie sfrustrowa-ni swoją sytuacją są pierwszym celem oddziaływania populi-stów. Drobna burżuazja ma poczucie, że jej awans został zablokowany. Żyje zawiścią, że inni mają jeszcze lepiej. Zawiść

w demokracji jest czymś natu-ralnym, ale ta ma charakter destrukcyjny, ponieważ w jej wyniku zaczyna się poszuki-wanie winnych. Zawsze musi zostać wskazany jakiś człowiek bądź jakaś instytucja odpowie-dzialna za popełnione błędy czy złe prawo. Szuka się ukrytych sprężyn rządzenia, powiązań i niemal tajnych związków po-lityków z oligarchami. Docho-dzimy wtedy niebezpiecznie blisko spiskowych wizji życia zbiorowego. ■

„KOnTAKT”: Czy ludzie głosują świadomie?JERZy JEDLICKI: Niekoniecz-nie. Jestem wręcz przekona-ny, że wielu ludzi głosuje nie-racjonalnie i niezgodnie ze

swoim interesem. Ponad-to spora część elektoratu nie interesuje się polityką, w związku z czym nie idzie na wybory albo – jeśli już pój-dzie – w ostatniej chwili pyta

bliskich o to, przy którym na-zwisku postawić krzyżyk. Do tego nie bierzemy na ogół pod uwagę, że decydująca selek-cja naszych przedstawicieli odbywa się w partiach, pod-czas ustalania list kandyda-tów – poza naszymi oczami.

Jak to wróży polskiej demokracji?Powszechny brak zaintereso-wania polityką lub otwarta do niej niechęć w oczywisty spo-sób promują populizm i nie-kompetencję. Sprzyja temu ogromny wpływ mediów: jaką telewizję się ogląda, kto z kan-dydatów zabłysnął w serwisie informacyjnym lub w spocie agitacyjnym, komu udał się fajny dowcip, a kto ogólnie jest morowy.

Problem w tym, że polity-ka nie obchodzi ludzi tylko do pewnego momentu. Młodzi czę-sto mówią, że „to ich nie inte-resuje”. Tak jest, dopóki żaden akt polityczny nie godzi wprost w ich interesy. Spodziewam się, że już wkrótce będą musiały zo-stać wprowadzone powszechne

Nie chcą, to niech nie chodząz Jerzym Jedlickim rozmawia Mateusz Luft

FOT.

PIO

TR

CY

WIń

SKI

PAWEŁ ŚPIEWAK (1951) jest socjologiem i historykiem idei, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, publicystą związanym przede wszystkim z „Tygodnikiem Powszechnym” i internetowym czasopismem „Kultura Liberalna”. był posłem na Sejm V kadencji.

Page 64: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

64

opłaty za studia, a do tego trze-ba będzie zmienić konstytucję i powiększyć fundusze stypen-dialne. Wtedy z dnia na dzień okaże się, że polityka emocjo-nuje wielu młodych. Tak sa-mo jest z dyskusjami o służbie zdrowia, o emeryturach, o po-datkach. Na te tematy powinno się powszechnie dyskutować zawczasu, a nie w ostatniej chwili, gdy ustawa idzie pod głosowanie w Sejmie albo, co gorsza, gdy weszła już w życie.

na czym miałby polegać propo-nowany przez pana pomysł „eg-zaminu obywatelskiego”?Uważam, że prawo głosu po-winno zależeć od wiedzy i przygotowania obywate-la. Zastanówmy się, dlacze-go głosować mają ci, których to nic nie obchodzi albo któ-rzy nie umieją rozróżnić par-tii, spomiędzy których doko-nują wyboru. W dzisiejszym świecie trzeba wykazać się wiedzą i umiejętnościami, że-by zostać budowniczym mo-stów, lekarzem czy żeby pro-wadzić samochód. Są tylko dwie rzeczy, które żadnych sprawdzianów ani kwalifika-cji nie wymagają: płodzenie i wychowywanie dzieci oraz rządzenie państwem. W tych dziedzinach nie trzeba przed nikim legitymować się zna-jomością rzeczy ani zdawać żadnych egzaminów.

Dlaczego nie mielibyśmy wziąć przykładu ze Stanów Zjednoczonych, w których od nowych obywateli – często mieszkających w tym kraju od wielu lat – wymaga się znajo-mości konstytucji? Dlaczego nie mielibyśmy wymagać tego samego od naszych obywate-li? Oczywiście byłby to waru-nek uzyskania jedynie praw

wyborczych, nie zaś pozosta-łych praw obywatelskich, któ-re nabywa się przez urodzenie lub nadanie.

Ale w jaki sposób sprawdzić taką wiedzę?Egzamin powinien być jak najbardziej zobiektywizowa-ny. Dlatego najlepiej by by-ło, gdyby był prostym testem zdawanym przed komisją. Przygotowanie się do niego nie wymagałoby szczególnych kwalifikacji intelektualnych, ale pewnej wiedzy na temat konstytucji i reguł polityki.

Żeby go zdać, trzeba byłoby wiedzieć na przykład, czym są wybory, partie polityczne, samorządy, budżet państwa… To jest bardzo łatwe do zorga-nizowania, ale nikt w Europie tego jeszcze nie wprowadził.

Zdaję sobie sprawę z tego, że część elektoratu w ogó-le nie pofatygowałaby się, by zdawać tego typu test, ale to mi wcale nie przeszkadza. Nie przerażają mnie płacze w me-diach, że połowa ludzi, albo nawet więcej, nie chodzi na wybory. Nie chcą, niech nie

chodzą, nie wszyscy muszą. Ale kto regularnie nie chodzi, nie powinien należeć do elek-toratu.

Spodziewam się za to, że pro-ponowany egzamin, mimo że byłby łatwy do zdania, zwięk-szyłby zainteresowanie poli-tyką, ponieważ przynajmniej w niektórych środowiskach wypadałoby go zdać i otrzy-mać stosowne świadectwo.

Co z osobami, które już teraz mają prawa wyborcze?Wiadomo, że nie można od-bierać praw nabytych, a więc prawa do głosowania rów-nież. W związku z tym uwa-żam, że reformę należałoby zacząć wprowadzać stopnio-wo, zaczynając od młodych, którzy jeszcze nie mieli okazji głosować, i od cudzoziemców, zasługujących na przyznanie im praw obywatelskich. Dla-tego cała reforma zajęłaby kilkadziesiąt lat. Przy oka-zji można by obniżyć o dwa lata wiek uzyskiwania praw wyborczych. Przywiązanie do dotychczasowego progu osiemnastu lat jest arbitral-ne i bezref leksyjne, bo już szesnastoletni, w miarę inte-ligentny młody człowiek mo-że doskonale orientować się w tym, jakie są różnice mię-dzy partiami i wymogi życia politycznego.

Czy wykluczenie dużej ilości ludzi z wyborów, odebranie im moral-nego prawa do współodpowie-dzialności za państwo, nie stałoby się dobrym gruntem dla populi-zmu?Nie, ponieważ populiści ape-lują tylko do tego elektoratu, który może ich wynieść do władzy. Zauważmy, że nawet wtedy, gdy wysuwają hasła

SĄ TYLKO DWIE RZECZY, KTÓRE NIE WYMAgAJĄ żADNYCh SpRAWDZIANóW ANI KWALIfIKACJI: PŁODZENIE I WYChOWYWANIE DZIECI ORAZ RZĄDZENIE PAńSTWEM

Page 65: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

65

ekonomiczne, zawsze odwo-łują się do tych, którzy mają największą siłę przebicia, do górników, do mundurowych, do pracowników państwo-wych instytucji…

Spójrzmy na naszą politykę. Nikt tu nie reprezentuje inte-resu ludzi żyjących w nędzy i biedzie, ponieważ oni niko-mu nie mogą się przydać. Bie-da nigdy nie sprzyjała orga-nizacji ruchów politycznych. Bezrobotni czy bezdomni nie stworzą organizacji, bo nie mają potrzebnych do tego zdolności i środków. Wbrew marksizmowi, żaden prole-tariat nigdy nikogo nie oba-lił, więc nikt się o niego nie troszczy.

W nowej sytuacji wyklucze-ni z głosowania przez spraw-dziany obywatelskie zostali-

by, którym się po prostu nie chce, którym nie zależy. Oni też nie stanowiliby żadnej si-ły. Zwłaszcza gdy założymy, że każdy z nich mógłby w każdej chwili niewielkim wysiłkiem wejść do elektoratu, z wyjąt-kiem osób o bardzo niskich kompetencjach umysłowych.

Wydaje mi się, że ludzie głosują na populistów niezależnie od wiedzy teoretycznej na temat spraw pu-blicznych…Dlatego nie wierzę bynaj-mniej, że ten pomysł zmieni całkowicie charakter polityki. Nie ma panaceum na wszyst-kie bolączki demokracji. Eg-zamin może co najwyżej tro-chę zwiększyć racjonalność aktu wyborczego, odsuwając na bok to, na czym żeruje po-pulizm, czyli doraźne emocje

i dezorientację ludzi. Myślę, że w etyce i polityce warto po-szukiwać lepszych rozwiązań niż obecne, nie naruszając podstaw demokracji.

Zdaję sobie sprawę z tego, że mój pomysł jest na razie nierealny i mało kogo pocią-gnie. Ale trzeba pamiętać, że w dziejach pomysły zrazu nie-realne już nieraz wygrywały. Mówię o nim, bo uważam, że jest wart dyskusji. ■

JeRZY JeDlICkI (1930) jest historykiem idei, emerytowanym profesorem Instytutu historii PAN, przewodniczącym Rady Programowej Stowarzyszenia „Otwarta Rzeczpospolita”.

Profesor Władysław Barto-szewski często powtarza, że „warto być przyzwoitym, choć nie zawsze się to opłaca”, co w kontekście jego życiorysu ma dość konkretne uzasad-nienie. Życie profesora Barto-szewskiego pokazuje, że przy-zwoite postępowanie, nawet w najbardziej dramatycznych

okolicznościach, ma wyższy sens, mimo że może pozba-wiać przyziemnych korzyści.

Takie pojęcia jak „opła-cać się” czy „korzyść” nale-żą do nomenklatury używa-nej przez ekonomistów, co skłania do przyjrzenia się mottu profesora z nieco od-miennej perspektywy. Warto

zadać pytanie, czy i dlaczego poziom występowania przy-zwoitych zachowań w danym kraju zwiększa dobrobyt je-go obywateli. Udzielenie od-powiedzi jest możliwe, jeśli przybliży się przyzwoitość przy pomocy konkretnych za-chowań, które są lepiej roz-poznawane przez znawców nauk społecznych. Do takich zachowań zalicza się różne przejawy uczciwości.

NATURALNA NIEUCZCIWOŚć

Oliver Williamson, laureat zeszłorocznej Nagrody Nobla

Warto być przyzwoitymMarcin bruszeWski

nierzadko stajemy przed wyborem pomiędzy szyb-kim, lecz ryzykownym zyskiem a długotrwałym procesem stabilnego pomnażania kapitału. Wybór to trudny, zwłaszcza wtedy, gdy podejmując decy-zję, postanowimy uwzględnić pozornie mało istot-ny czynnik przyzwoitości.

Page 66: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

66

z ekonomii, uważa, że w ludz-ką naturę wbudowana jest skłonność do nieuczciwości w dążeniu człowieka do re-alizacji jego własnego intere-su. Przejawami tej nieuczci-wości są kradzież, oszustwo, korupcja czy zjawisko „jazdy na gapę”, ale też bardziej sub-telne formy podstępu: świado-me wprowadzanie w błąd, za-tajanie lub jakiekolwiek inne umyślne gmatwanie sprawy. Wszystkie wyżej wymienione zachowania mają negatywny wpływ na dobrobyt społeczny, co znajduje głębokie uzasad-nienie w teorii ekonomii.

Nieuczciwe zachowania zwiększają ryzyko i koszty transakcji w danej gospodar-ce. Takie koszty działają na nią podobnie jak podatki. Im są wyższe, tym mniej opłaca się wymiana czy wszelka inna aktywność gospodarcza, co doprowadza do zmniejszenia tempa wzrostu gospodarcze-go. Im więcej zatem kradzie-ży, oszustw i wprowadzania w błąd w danym społeczeń-stwie, tym większe w nim koszty ubezpieczenia i ochro-ny mienia czy usług prawni-czych oraz tym wyższe ryzyko wszelkiej wymiany handlowej. To, jak znamienne w skut-kach mogą być wysokie koszty transakcji, pokazał Douglass North, laureat Nagrody No-bla z ekonomii w roku 1993, który wyliczył, że w połowie lat osiemdziesiątych koszty te stanowiły 45 procent PKB Stanów Zjednoczonych.

Co więcej, im wyższy poziom nieuczciwości postrzeganej przez ludzi wśród innych lu-dzi, tym niższe zaufanie spo-łeczne, które jest niezbędne do tego, by transakcje w ogóle dochodziły do skutku. Profe-

sor Janusz Czapiński dowo-dzi, że bez wzrostu zaufania społecznego Polska niedługo przestanie się gospodarczo rozwijać, gdyż dotychczaso-we „paliwo” jej wzrostu, czy-li wzrost kapitału ludzkiego – niedługo zwyczajnie się wy-czerpie.

NASZE WSpóLNE gApOWE

Koszty transakcyjne ogra-niczają głównie efektywność wymiany dóbr, takich jak żywność, odzież czy samo-chody, czyli dóbr prywatnych. Dobrobyt społeczny zależy jednak również od oświetle-nia ulic, infrastruktury dro-gowej, obrony narodowej, czystości lasów i jakości prze-strzeni miejskiej. Takie dobra, nazywane dobrami wspól-nymi, stanowią dla społe-czeństw wyzwanie. Trudno je dostarczać poprzez wymianę rynkową, stąd w znakomitej większości są przedmiotem wyboru politycznego, dokony-wanego przez organy admini-stracji państwowej. Niestety, proces wyboru politycznego jest narażony na różne prze-jawy nieuczciwości, zbiorczo nazywane „korupcją”, które przeważnie czynią te wybo-ry nieoptymalnymi dla społe-czeństwa. Stąd wniosek, że im

wyższa korupcja, tym gorzej zarządzane są dobra wspólne i tym niższy jest społeczny do-brobyt.

Trudność w dostarczaniu dóbr wspólnych wynika rów-nież ze zjawiska zwanego „jaz-dą na gapę”, które polega na korzystaniu z tych dóbr bez brania udziału w kosztach ich wytwarzania lub na korzysta-niu z nich przez osoby, dla któ-rych nie są one przeznaczone. Przykładem „jazdy na gapę” jest nie tylko korzystanie z ko-munikacji miejskiej bez płace-nia za bilet, lecz także niepła-cenie abonamentu RTV przez osoby oglądające telewizję pu-bliczną. Wpływ „jazdy na ga-pę” na obniżenie dobrobytu społecznego jest ewidentny. Powoduje ona, że miasta mu-szą dopłacać do komunikacji miejskiej, co obniża np. inwe-stycje w budowę metra. Z kolei niski poziom wpływów z abo-namentu zmusza rząd do do-płacania do mediów publicz-nych oraz obniża ich jakość, czego najlepszą ilustracją jest fakt, że dopiero od tego roku kanały TVP będą nadawane cyfrowo.

ILUSTRACJA: JAN bAJTLIK

Page 67: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

67

bRAKUJĄCE OgNIWOPrzyzwoitość oznacza wię-

cej niż tylko nieczynienie in-nym tego, co nam niemiłe. Jej manifestacją mogą być również działania określane zbiorczym mianem aktywno-ści obywatelskiej. W tym sen-sie bycie przyzwoitym ozna-cza branie odpowiedzialności za własne otoczenie poprzez uczestniczenie w życiu poli-tycznym (np. poprzez głoso-wanie w wyborach) i w życiu społecznym (np. poprzez sa-moorganizowanie się w formie stowarzyszeń czy dziennikar-stwo obywatelskie), ale też po-przez filantropię czy honorowe oddawanie krwi.

Znaczenie różnych przeja-wów aktywności obywatel-skiej dla dobrobytu społecz-nego odkrył dla ekonomistów Robert Putnam, słynny poli-tolog i autor książki Demokra-cja w działaniu. Na podstawie dwudziestoletniego studium społeczeństwa włoskiego, Put-nam dostarczył wielu przesła-nek pozwalających sądzić, że poziom aktywności obywatel-skiej w poszczególnych regio-nach Włoch miał pozytywny wpływ na ich dobrobyt.

Organizacje obywatelskie stanowią całe sieci relacji, również pomiędzy różnymi grupami społecznymi, uła-twiające ludziom dostęp do wielu społecznie cenionych zasobów – informacji, presti-żu, bogactwa, a nawet władzy. Takie sieci można mniej lub bardziej uczciwie wykorzy-stywać, stąd nie jest do koń-ca jasne, czy są szkodliwe, czy korzystne dla dobrobytu spo-łecznego. Mancur Olson, słyn-ny amerykański ekonomista, uważał, że silne grupy intere-sów, dążąc do ukształtowania

korzystnych dla nich regulacji prawnych – na przykład po-datków, subwencji czy warun-ków konkurencji – mogą do-prowadzić do nieoptymalnej z punktu widzenia społeczeń-stwa dystrybucji dóbr wspól-nych. Stąd wniosek, że wysoki poziom samoorganizacji oby-

wateli może być szkodliwy.Istnieją jednak przesłanki,

które pozwalają sądzić ina-czej. Elinor Ostrom, druga z zeszłorocznych laureatów Na-grody Nobla z ekonomii, do-wiodła, że samoorganizujący się obywatele w wielu przy-padkach sprawniej niż pań-stwo dostarczają i zarządzają dobrami wspólnymi. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomo-cy, dzięki swojej wiarygodno-ści i możliwej ocenie skutecz-ności jej działań z zewnątrz, doprowadza do dodatkowej, dobrowolnej redystrybucji dobrobytu w społeczeństwie, co pozwala dostarczać bra-kujące dobra wspólne. Z kolei inicjatywy takie jak Festiwal Warszawa w Budowie potra-

fią lepiej niż władze Warszawy poprawiać jakość przestrzeni miejskiej oraz mogą kontrolo-wać wybory polityczne podej-mowane przez władze miasta, czyniąc je bardziej transpa-rentnymi.

◆◆◆

Biorąc pod uwagę właści-wie wszelkie dostępne ba-dania porównawcze, Polska plasuje się na szarym koń-cu państw europejskich pod względem uczciwości, zaufa-nia społecznego oraz aktyw-ności obywatelskiej. W kon-tekście przytoczonej teorii ekonomii oraz badań empi-rycznych ma to niewątpliwie negatywny wpływ na dobro-byt polskiego społeczeństwa. To można i warto zmienić! Po-kolenie „Solidarności” wypra-cowało jasny, niewyobrażal-nie odległy, lecz jednoczący cel stworzenia wolnej Polski. Warto, żeby Polska uczciwa, ufna i aktywna obywatelsko, równie odległa dziś jak trzy-dzieści lat temu, była celem naszego pokolenia. ■

IM WYżSZY pOZIOM SPOŁECZNEJ NIEUCZCIWOŚCI, TYM NIżSZE ZAUFANIE, KTÓRE JEST NIEZbęDNE DO TEgO, bY TRANSAKCJE W OgóLE DOChODZIŁY DO SKUTKU

Stowarzyszenie Polska Młodych serdecznie zaprasza wszystkich czytelników „Kontaktu” do udziału w jej projektach na rzecz „polski uczciwej, ufnej i aktywnej obywatelsko”. więcej informacji na stronie: www.polskamlodych.pl

MaRCIN BRUSZewSkI (1988) jest absolwentem Wydziału Nauk Ekonomicznych UW oraz członkiem Rady Programowej stowarzyszenia Polska Młodych.

Page 68: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

68

katolewNiepokorni

Sedno niepokorności, jej zasadnicza wartość, leży nie w płaszczyźnie ideologicz-nej, ale w płaszczyźnie moralnej. Ludzie, którym przypisujemy tę cechę, należeli do różnych ugrupowań politycznych lub nie należeli do żadnego.

Bohdan Cywiński, Rodowody niepokornych

Książka Rodowody niepokor-nych Bohdana Cywińskiego jest dziś legendą. Wielu uważa, że stanowiła moralną i intelek-tualną podstawę dla rozwoju opozycji demokratycznej w ko-munistycznej Polsce. Opisywa-ne w niej postawy i działania radykalnej inteligencji z koń-ca XIX wieku, środowiska od prawicy do lewicy uważają za własne. Kilka tygodni te-mu ukazało się wznowienie

Rodowodów, które Cywiński, członek warszawskiego KI-K-u i redaktor „Znaku”, po raz pierwszy wydał w 1971 roku w „Bibliotece Więzi”.

Poprosiliśmy, by o feno-menie Rodowodów napisał Wojciech Onyszkiewicz, hi-storyk, jeden z założycieli Komitetu Obrony Robotni-ków, zaangażowany w akcję pomocy robotnikom Ursusa w 1976 roku.

Znaczenie i wymowę książ-ki Cywińskiego w dzisiejszych czasach omawiają dwaj młodzi publicyści, należący do redak-cji czasopism o podobnych ty-tułach, ale zupełnie innej linii ideowej. Komentarze napisali dla nas Artur Bazak z „Teologii Politycznej” i Michał Sutowski z „Krytyki Politycznej”.

z n a k i c z a s ó w

Cyryl Skibiński Maciej Onyszkiewicz

FOT.

ZE

ZbI

OR

ÓW

A. F

RIS

ZK

E, A

UTO

R N

.N.

Page 69: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

69

Kiedy w 1971 roku po raz pierwszy wydano Rodowody niepokornych, byłem na dru-gim roku historii na Uniwer-sytecie Warszawskim. Nakład książki był mały, więc po wy-dziale krążyło kilka egzempla-rzy, a chętnych do czytania by-ło wielu. Dostawałeś książkę na dzień i noc, bo następnego ranka trzeba ją było przekazać dalej. Czytało się bez przerwy, zostawiając kropki na margi-nesie, w miejscach, do których chciało się powrócić. Nigdy wcześniej ani później nie widziałem książki, w której byłoby tak wie-le kropek.

Z czasów KOR-u pamiętam przeświadczenie, że to by-ła ważna książka. Ważna, bo wpłynęła na nas, pomogła nam się ukształtować. Z ko-lei kilka lat później to myśmy wpłynęli na to, co wydarzyło się w Polsce.

Rodowody uświadamiały, że od trzystu lat żyjemy w tych samych ramach, gramy w tę samą grę – grę zniewolonego narodu, który próbuje prze-trwać. Że historia się powta-rza, a my możemy się dzięki niej czegoś nauczyć. Co więcej, Rodowody dawały konkretną odpowiedź na pytanie o to, ja-ką lekcję możemy z tej historii wyciągnąć.

Lecz zaklinam – niech żywi nie tracą nadziei

I przed narodem niosą oświaty kaganiec;

A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei,

Jak kamienie przez Boga rzucone na szaniec!...

Juliusz Słowacki,Testament mój

W naszej powtarzającej się historii co jakiś czas następują zrywy – kiedyś były to powsta-nia, a w czasach Rodowodów – wydarzenia Grudnia ‘70 czy Czerwca ‘76. W czasie pomię-dzy tymi zrywami wzywa nas kluczowe zadanie – niesienie kaganka oświaty. Znaliśmy to jako mit, a moment czytania książki Cywińskiego uświada-miał nam, że w rzeczywisto-ści to nie mit, lecz precyzyjny program polityczny, polegający na zmienianiu Polaków z nie-świadomych tubylców w odpo-wiedzialnych obywateli. Pol-ską drogę do wolności udało się przejść dlatego, że dzięki lekturze Rodowodów odrobili-śmy lekcję historii.

Bohdan Cywiński chciał, żeby Rodowody niepokornych przysłużyły się zakopywaniu rowów między lewicą laicką a chrześcijanami. Te głębokie

rowy istniały wtedy i istnie-ją dziś. Działanie, które obie grupy podjęły wspólnie w cza-sach KOR-u i „Solidarności”, to tylko cieniutka narośl na tych głębokich podziałach. Dlatego te animozje tak łatwo wróci-ły po 1989 roku. Niemniej lata siedemdziesiąte to czas szuka-nia tego, co nam wspólne. Ro-dowody niepokornych z pew-nością nie tylko się w ten nurt wpisały, ale i dalej go tworzy-ły.

Choć teraz Polska jest wol-na, a zewnętrznych zagrożeń nie widać, przyszłość pozosta-je nieznana. Przynajmniej dwa razy w ciągu ostatnich trzy-stu lat zdawało się, że zdobyta wolność jest tak pewna i trwa-ła, że nic nie może jej zagrozić. Dziś na szczęście nie trzeba „kamieni rzucać na szaniec”. Dziś mamy wolną Polskę. Mu-simy jeszcze stworzyć Polaków. Nie naród, tylko świadomych i odpowiedzialnych obywateli. To jest najważniejsze zadanie. W jego wykonaniu może po-móc historia. Właśnie ta opi-sana w Rodowodach. ■

katolewWojciecH onyszkieWicz

G r y zniewolonego narodu

woJCIeCH oNYSZkIewICZ (1948) jest byłym instruktorem I Warszawskiej Drużyny harcerskiej „Czarnej Jedynki” i byłym członkiem KOR-u. W wolnej Polsce działał w organizacjach pozarządowych.

fOT.

TO

MA

SZ K

AC

ZO

R

Page 70: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

70

Książka Bohdana Cywińskiego jest żywo dyskutowana w środowisku „Teo-logii Politycznej”.

W biografii intelektualnej lu-dzi z nim związanych zajmu-je ważne miejsce: to książka o inteligencji, napisana przez inteligenta i dla inteligencji. Cywiński pisze o rzeczach, które mogą być dzisiaj punk-tem odniesienia dla ludzi aspirujących do miana inteli-gentów: to „postawa moralna”, „etos inteligencki”, „ideowe za-angażowanie” oraz „niepokor-ność”, których wyrazicielami

na przełomie XIX i XX wieku byli m.in. Abramowski, Krzy-wicki, Waryński, Brzozowski, czy ksiądz Korniłowicz.

Z Rodowodami niepokor-nych zetknąłem się pierwszy raz na studiach, niemal dzie-sięć lat temu. Wówczas była to dla mnie, jako człowieka bę-dącego pod wpływem intelek-tualnym środowiska „Znaku” (z okresu Jarosława Gowina), fascynująca przygoda inte-lektualna, dzięki której zro-zumiałem punkt wyjścia do dialogu między tzw. lewicą la-icką a przedstawicielami tzw. katolicyzmu otwartego.

Rodowody powstawały w Krakowie parę lat po za-kończeniu Soboru Watykań-skiego II. To niebagatelny fakt, ponieważ diecezja kra-kowska, dzięki biskupowi Ka-rolowi Wojtyle, była jedynym

miejscem w całym polskim Kościele, w którym w takim wymiarze wcielano w życie uchwały soborowe. Jedną z nich było spotkanie i wspól-ne poszukiwania inteligencji laickiej i katolickiej, czego wy-razem były Rodowody niepo-kornych Bohdana Cywińskie-go i napisane pięć lat później Kościół, lewica, dialog Adama Michnika.

Dzisiejszy bilans tego dialo-gu nie jest tak jednoznaczny, jak chcieliby jego rzecznicy. Pierwszą jego słabością by-ło ograniczenie się tylko do wąskiego, choć bardzo wpły-

wowego środowiska po jed-nej i po drugiej stronie. Dru-gą – uczynienie z dialogu celu nadrzędnego, przesłaniające-go nieprzezwyciężalne różnice między katolicyzmem a trady-cją laicką, która w kolejnych odsłonach występowała pod szyldem lewicy laickiej, neo-liberalizmu, a ostatnio no-wej lewicy. Trzecią słabością było zderzenie ideału, wyde-stylowanego z historii XIX-wiecznej inteligencji polskiej, z realiami Polski totalitarnej, a potem postkomunistycznej. Pokazało ono, jak instrumen-talnie można wykorzystać piękny w swej istocie mit in-teligenta radykała w interesie wąsko pojętej grupy walczącej o władzę i wpływy.

Ponowna lektura Rodowo-dów utwierdza mnie w prze-konaniu, że żadne środowisko

lewicowe, prawicowe, postę-powe czy konserwatywne nie ma prawa mianować się jedy-nym dziedzicem i wyrazicie-lem tradycji niepokornej inte-ligencji. Obserwacja ewolucji i wyborów intelektualnych, środowiskowych i politycz-nych ważnych przedstawicieli oraz ideowych spadkobierców tzw. lewicy laickiej i katolików otwartych po 1989 roku pro-wadzić musi do zaskakujące-go wniosku. Inteligent-radykał przedzierzgnął się w dawniej krytykowanego przez siebie przedstawiciela stronnictwa zachowawczego.

Czy zatem idea poszukiwa-nia wspólnych wartości mię-dzy różnymi odłamami inte-ligencji jest utopią? Nie. Po prostu jest miarą, za pomocą której można mierzyć rzeczy-wiste inteligenckie zaangażo-wania, ukazywać ich manow-ce i właściwy cel.

Obecnie, szczególnie po 10 kwietnia, należy czytać Ro-dowody w świetle słów, które Cywiński zamieszcza we wstę-pie do nowego wydania: „Na mapie Europy nie ma miejsca na Polskę słabą i potulną – utrzyma się tylko Polska silna i bardzo samodzielna politycz-nie. Ale o taką Polskę walczyć zdołają tylko ludzie psychicz-nie i ideowo niepokorni”. To pogląd bardzo bliski mojemu środowisku. ■

RADYKAŁ PRZEDZIERZgNĄŁ SIę W KRYTYKOWANEgO PRZEZ SIEbIE PRZEDSTAWICIELA STRONNICTWA ZAChOWAWCZEgO

arTur bazak

Wątpliwe owoce dialogu

aRtUR BaZak (1979) jest redaktorem i publicystą „Teologii Politycznej”.

katolew

Page 71: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

71

Rodowody niepo-kornych to chyba naj-ważniejsza, obok Eto-su lewicy Andrzeja Mencwela, Kawioru

i popiołu Marci Shore i esejów Andrzeja Walickiego, praca na temat polskich tradycji inteligencji zaangażowanej. Dla środowiska „Krytyki Poli-tycznej” książka Cywińskiego stanowiła lekturę formacyjną, i to co najmniej z kilku powo-dów.

Cywiński nakreślił historię pokolenia, a właściwie kilku pokoleń „naprawiaczy świa-ta” – ludzi nie tylko walczą-cych o niepodległość Polski, ale także o społeczną eman-cypację klas niższych. Poka-zał ludzi etosu, którzy – po-mimo różnych, od pewnego momentu często sprzecznych afiliacji ideologicznych – czują się zobowiązani i powołani do zmiany zastanego status quo. Wspólnym mianownikiem ich działań był „dług” inteligencji, warstwy uprzywilejowanej, wobec reszty społeczeństwa; dążenie do jego upodmio-towienia poprzez edukację a czasem włączenie do wal-ki politycznej; wreszcie – chęć włączenia Polski w nurt prze-mian właściwych epoce nowo-czesnego kapitalizmu.

Najwybitniejsi z niepokor-nych, jak Ludwik Krzywic-ki czy Stanisław Brzozowski, pokazali, że radykalne są-dy polityczne nie wykluczają głębokiego namysłu nad rze-czywistością. Niepoddawanie się tyranii rzekomych „obiek-tywnych konieczności”, twór-

cza recepcja i przetwarzanie krytycznych diagnoz proce-sów społecznych, wreszcie weryfikacja społecznej teorii w politycznej praktyce – oto najistotniejsze wnioski, jakie dla mnie i mojego środowiska płyną z Rodowodów.

Recepcja książki w latach siedemdziesiątych, jako we-zwania do sojuszu osób o róż-nych korzeniach przeciw-ko reżimowi autorytarnemu, okazała się bardzo funkcjo-nalna politycznie – jej emana-cją była koncepcja współpra-cy lewicy laickiej z „otwartym” nurtem Kościoła katolickiego. Wówczas też toczyły się realne dyskusje o wspólnych warto-ściach – obecnie nie mają one właściwie miejsca. Obie klu-czowe wówczas formacje pozo-stają w zaniku – lewica laicka przeszła na pozycje liberalne, z lekką domieszką konserwa-tyzmu, a „Kościół otwarty” stanowi margines.

Idea Cywińskiego – zasy-panie podziałów rodem z XIX wieku, przebiegających mię-dzy wierzącymi i niewierzą-cymi – w niewielkim stopniu odnosi się do dzisiejszej rze-czywistości. Najgorętsze dziś konflikty nie wynikają z wia-ry bądź niewiary – spory np. o świeckość państwa nie ma-ją realnego zakorzenienia

w nienegocjowalnych syste-mach wartości, ale w jak naj-bardziej materialnej walce o władzę. Tendencja do se-kularyzacji i prywatyzacji re-ligii, a także zmierzch „cało-ściowych narracji” sprzyjają temu, by najważniejsze deba-

ty społeczne, polityczne i kul-turalne nie toczyły się podług podziałów religijnych. Jeśli zaś chodzi o wciąż obecne po-stawy integrystyczne, to już w samych Rodowodach trak-towano je raczej jako mate-riał do przezwyciężenia, nie zaś równoprawne stanowisko „negocjacyjne” (zwłaszcza ob-raz Polaka-katolika, zwalcza-ny przez „niepokornych” róż-nych opcji).

Książka Cywińskiego wy-daje się aktualna w tych ob-szarach, w których prezentuje nam tradycję postaw aktywi-stycznych w szerokim sensie. Powinnością człowieka jest niezgoda na rzeczywistość niesprawiedliwą, na sytuację nieuprawnionej dominacji, ale także na hegemonię nieade-kwatnych do współczesności wyobrażeń. ■

NAJgORęTSZE DZIŚ KONFLIKTY NIE MAJĄ ZAKORZENIENIA W SYSTEMACh WARTOŚCI, ALE W JAK NAJbARDZIEJ MATERIALNEJ WALCE O WŁADZę

Przeciw tyranii koniecznościMicHał suToWski

MIChAŁ SUTOWSKI (1985) jest sekretarzem redakcji „Krytyki Politycznej”, politologiem i absolwentem Kolegium MISh UW.

Page 72: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

72

Plany odbudowy stolicy prezentowane są na Zacho-dzie. Ich rozmach i nowoczesność spotykają się z po-dziwem największych architektów i urbanistów świa-ta, na czele z Walterem Gropiusem i Le Corbusierem. Włosi ogłaszają rekonstrukcję Warszawy „najwięk-szym wydarzeniem XX wieku”.

Nad

ziej

a w

rui

nie

wa

rs

zaw

ajo

ann

a sa

Wic

ka i

Pio

Tr D

ubi

nie

c

Fragment Śródmieścia warszawy - szkic perspektywiczny (1945), źródło: tadeusz Borucki, Maciej Nowicki

Page 73: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

73

– Kto miał buty, szedł inwentaryzować. Kto nie miał – kreślił pla-ny nowej Warszawy. Spać nie bardzo było na czym, ale też nie było kiedy. Zamiast pensji dostawało się chochlę zupy. Nie ist-niały godziny pracy. Była tylko wielka za-wziętość, by jak naj-lepiej i jak najprędzej odbudować zniszczo-ne miasto – wspo-minał po latach at-mosferę pracy jeden z warszawskich ar-chitektów.

Warszawa po dru-giej wojnie światowej

była ruiną: prawie osiemdzie-siąt procent zabudowań leżało w gruzach. W związku z roz-miarami zniszczeń nowe wła-dze rozważały przeniesienie stolicy do mniej zdewastowa-nej Łodzi albo z powrotem do Krakowa. Ostatecznie podjęto decyzję o „odbudowie” Warsza-wy, co właściwie równało się budowie miasta od podstaw. Zdecydowano się na ten wysi-łek, rozumiejąc, że Warszawa stanowi dla Polaków ważny symbol narodowy. W podno-szeniu z gruzów dawnej stolicy komuniści dostrzegali szansę na wzmocnienie legitymizacji swojej władzy – nieprzypad-kowo hasło „cały naród budu-je swoją stolicę” miało stać się jednym z głównych motywów ówczesnej propagandy.

Do roku 1949, w którym pol-skiej architekturze narzucona została estetyka socrealizmu, w kraju panował względny pluralizm myśli urbanistycz-nej. W Biurze Odbudowy Sto-licy (BOS), państwowej insty-tucji skupiającej architektów

i urbanistów, ścierały się dwie koncepcje odbudowy. Środo-wisko „zabytkowiczów” chcia-ło odtworzyć Warszawę w jej dawnej, przedwojennej formie. Jednak większość członków BOS marzyła o architekturze zaangażowanej społecznie. Wśród nich mocną pozycję mieli lewicujący, przedwojen-ni architekci, twórcy osiedli WSM na Żoliborzu i Rakowcu, tacy jak Szymon Syrkus czy Bohdan Lachert, którzy w po-wojennej rzeczywistości poli-tycznej początkowo cieszyli się przychylnością władz.

NOWE MIASTO, NOWY CZŁOWIEK

Twórczość tej grupy opiera-ła się na ideach Le Corbusie-ra, czołowego przedstawiciela modernizmu w architekturze, pod którego przewodnictwem

uchwalona została na mię-dzynarodowym kongresie ar-chitektów w 1933 roku tzw. Karta Ateńska. Zawierała ona zbiór zasad projektowania no-woczesnego miasta, w których rozdzielono strefy zamieszka-nia, pracy i odpoczynku, two-rząc „zdrową przestrzeń ży-cia”. Miasto miało zapewnić warunki do zaspokojenia uni-wersalnych potrzeb człowieka, których ustaleniem i opisa-niem zajęły się rzesze socjolo-gów, psychologów i fizjologów.

Le Corbusier uważał, że miasto ma nie tylko odpo-wiadać na ludzkie potrze-by, ale też kształtować nowe,

lepsze społeczeństwo. Dzięki umieszczaniu w obrębie każ-dego osiedla domu kultury, biblioteki czy kina, kultura miała stać się elementem co-dzienności każdego człowie-ka. Bliskość żłobków i przed-szkoli w założeniu zapewniała każdej młodej matce możli-wość podjęcia pracy. Dobra organizacja osiedla kształto-wała w mieszkańcach poczu-cie ładu, a wspólne tereny re-kreacyjne ułatwiały ludziom nawiązywanie znajomości, co budowało wspólnotę. Pano-wało silne przeświadczenie, że urbanistyka odzwiercie-dla panujące stosunki gospo-darcze, przez co wpływa na zachowanie człowieka. „Nie mamy zamiaru wskrzeszać z gruzów grzechów z począt-ku XX wieku, odbicia chciwo-ści i żądzy zysku kamienicz-

ników i fabrykantów” – pisał Syrkus, jeden z głównych ar-chitektów BOS.

Z perspektywy Karty Ateń-skiej wojna stała się reali-zacją Corbusierowskiego postulatu „chirurgii urba-nistycznej”: zniszczenia po-zwalały na budowę miasta od podstaw i wdrożenie w ży-cie nowych, postępowych idei. Wszystko wydawało się sprzyjać powstaniu wielkiego dzieła urbanistycznego. Zo-stał nawet uchwalony dekret upaństwawiający grunty war-szawskie, co dało wolną rękę urbanistom. Wszyscy, włącz-nie z Walterem Gropiusem i Le

LE CORbUSIER UWAżAŁ, żE MIASTO MA NIE TYLKO ODPOWIADAć NA LUDZKIE POTRZEbY, ALE TEż KSZTAŁTOWAć NOWE, LEPSZE SPOŁECZEńSTWO

Page 74: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

74

Corbusierem, zazdrościli Po-lakom szansy na zbudowanie miasta idealnego.

RAJ NAD WISŁĄPolscy architekci doskonale

zdawali sobie z tej szansy spra-wę. Do 1949 roku powstało kil-ka śmiałych planów odbudowy stolicy, które nawiązywały do przedwojennych i okupacyj-nych założeń urbanistycznych, zgodnych z wytycznymi Karty Ateńskiej. Wyłania się z nich spójny obraz modernistycznej Warszawy.

Podstawą miasta jest egali-tarne i autonomiczne osiedle społeczne, na terenie którego toczy się życie codzienne. Rano

dzieci idą do szkoły, po połu-dniu rodziny wybierają się na spacer po osiedlowym parku, a wieczorem – wespół ze znajo-mymi na wernisaż do osiedlo-wego ośrodka kultury. Wszę-dzie jest blisko: maksymalnie pięćset metrów do sklepu i do szkoły, jeszcze bliżej do żłobka – bo plany trzeba dostosować do najsłabszego. Do teatru i na większe zakupy jedzie się do Śródmieścia. Tam wszystkie budynki są o parę kondygna-cji wyższe od osiedlowych czte-ropiętrowców. Szerokie arterie wyznaczają wielkomiejskie cen-trum. Do pracy robotnik jedzie na obrzeża miasta, a urzędnik i profesor – do Śródmieścia. Ni-

by dalej niż do sklepu spożyw-czego, ale przy dobrze zorgani-zowanej komunikacji miejskiej zajmuje to najwyżej pół godzi-ny. Na komunikację składają się cztery linie metra (łącznie 140–160 kilometrów torów), sześć mostów i rozbudowana kolej dojazdowa. Zadbano tak-że o potrzeby kierowców – dla nich przeznaczone są szerokie aleje, przecinające się co jakieś trzysta, czterysta metrów. Za-miast skrzyżowań wznoszą się estakady, więc nie trzeba cze-kać na światłach.

Komunikacja musi działać sprawnie, ponieważ miasto rozrzucone jest na dużej prze-strzeni i porozdzielane rozle-głymi terenami zielonymi. Te zostały zresztą zaplanowane z podobną starannością. Naj-większy park, nazywany „war-szawskim Central Parkiem”, ciągnie się wzdłuż skarpy wi-ślanej od Wilanowa aż po Mary-mont. Doprowadza on do środ-ka stolicy powietrze z dwóch wielkich zbiorników leśnych – Puszczy Kampinoskiej i La-sów Chojnowskich – i stano-wi realizację hasła „Warszawa frontem do Wisły”. Równolegle do niego położony jest pas zie-leni wzdłuż ulic Żelaznej i Oko-powej, który oddziela dzielnice mieszkaniowe na wschodzie od przemysłowych na zachodzie. Dzięki temu warszawiacy wol-ni są od wielkomiejskiego hała-su i wytwarzanych przez fabry-ki nieczystości. Z historycznej zabudowy zachowano jedynie Trakt Królewski, ciągnący się od Starego Miasta do Zamku Ujazdowskiego. Tutaj miesz-czą się najważniejsze budynki publiczne. Dalej, między Zam-kiem Ujazdowskim a Polami Mokotowskimi, położony jest kampus uniwersytecki.

W 1946 roku plany odbudowy stolicy zostały zaprezentowane

Koncepcja zabudowy warszawy (1945), źródło: muzeum Historyczna m.st. warszawy

Page 75: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

75

na Zachodzie. Ich rozmach i nowoczesność spotkały się z podziwem największych architektów i urbanistów świata. – Społeczna strona planów przestrzennych War-szawy ma dla nas, w USA, specjalne znaczenie – mówił amerykański socjolog mia-sta Lewis Mumford. – Plany te zwracają bowiem uwagę na problemy, wobec których nasze najnowsze zdobycze są ubogie i nikłe. Warszaw-scy architekci zaczynają od podstaw, w oparciu o naturę i istotne potrzeby człowieka. – Francuskie pisma archi-tektoniczne zgłaszały się do BOS po materiały do artyku-łów o nowoczesnym mieście. Włosi ogłosili rekonstrukcję

Warszawy „największym wy-darzeniem XX wieku”.

WIELKIE MAŁE ŚRÓDMIEŚCIENa uboczu głównych działań

BOS funkcjonowała niewielka pracownia dyskusji architek-tonicznej pod kierownictwem Macieja Nowickiego. – Była to naprawdę grupka szaleńców architektury – wspominała związana z pracownią archi-tektka. – Istniały dla nas tyl-ko śmiałe, nowatorskie i peł-ne rozmachu projekty pana Macieja. Były pasjonujące te-maty, które należało rozwią-zać, w które angażowaliśmy się bez reszty.

W tym środowisku powstał jeden z bardziej interesują-cych planów zagospodaro-

wania Śródmieścia – terenu pomiędzy Koszykową, Mar-szałkowską a Żelazną. Na szkicu centrum miasta jawi się jako pełen życia ośrodek biurowo-handlowy, umiejsco-wiony na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i Marszał-kowskiej. Całość zaplanowa-na jest estetycznie i harmonij-nie. Symetryczna siatka ulic rozdziela wolnostojące kon-strukcje, zbudowane ze sta-łych, prefabrykowanych ele-mentów. By rozbić monotonię, elewację udekorowano koloro-wym, sztucznym kamieniem. Podobną rolę pełnią budynki wymagające innego rozwiąza-nia architektonicznego: świą-tynie, teatry, muzea. Funk-cjonują one na planie jako

chandigarh w indiach - czy tak mogła wyglądać warszawa?fOT. pIOTR DUbINIEC

Page 76: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

76

„rodzynki w cieście”, wprowa-dzając luźniejszą atmosferę, choć trudno się jej dopatrzeć na szkicach Śródmieścia. Podobnie jak w dzielnicach mieszkaniowych, w centrum dominuje niska, czterokondy-gnacyjna zabudowa. Gdzienie-gdzie, w nieregularnych od sie-bie odległościach, wznoszą się budynki dwunastopiętrowe.

Krajobraz miejski został za-projektowany z perspektywy przechodnia i kierowcy, w ta-ki sposób, żeby w obu przy-padkach rytm niskich i wyso-kich budynków tworzył spójną całość. W nowatorski sposób rozwiązano problem skrzyżo-

wania ruchu samochodowego z pieszym. Dzięki różnicy wy-sokości między ulicą a chodni-kiem stało się one bezkolizyjne. Wśród niskiej zabudowy chod-niki są prowadzone pod pozio-mem ulicy, wśród wysokiej – odwrotnie.

Wzdłuż Alej Jerozolimskich rozciąga się zielony bulwar, zbudowany na sieci słupów, między którymi mieszczą się największe domy handlowe. Jest to niekwestionowane cen-trum Warszawy. Poza szerokim wachlarzem sklepów i parko-wymi alejami pełno tu kawiarń i restauracji. Niedaleko rów-nież do kina i teatru – życie to-czy się przez całą dobę.

SZARA RZECZYWISTOŚćOd razu pojawiły się głosy

krytyki. Wątpliwości budził koszt tak ambitnej przebudo-wy miasta – z rozległymi par-kami, niską zabudową i bar-

dzo rozwiniętą komunikacją. Takie plany, trudne do realiza-cji nawet w najzamożniejszych krajach świata, dla powojennej Polski były po prostu nieosią-galne. Nie wzięto pod uwagę warszawskich realiów, takich jak braki w sprzęcie czy powrót ludności do zrujnowanych ka-mienic, które według nowego planu urbanistycznego miały zostać wyburzone. Równocze-śnie z tworzeniem teoretycz-nych planów miasta, podej-mowano inwestycje sprzeczne z ich założeniami. Ostatecznie zwyciężyła tymczasowość. Do 1961 roku Warszawa nie docze-kała się żadnego zatwierdzone-

go formalnie planu zagospoda-rowania przestrzennego.

Po 1947 roku o tym, jak na-leży budować, coraz częściej decydowała władza komuni-styczna. Zlikwidowany został samorząd lokalny i spółdziel-czość mieszkaniowa, a państwo stało się wyłącznym projektan-tem i inwestorem. W 1949 roku podczas narady architektów partyjnych skrytykowano mo-dernizm za „pozostałości bur-żuazyjnego kosmopolityzmu, przejawiającego się w postaci wznoszenia bezbarwnych, pu-dełkowatych domów”. Wpro-wadzono socrealizm. Zamiast skupiać się na funkcjonalności zabudowy, architekturę zaczę-to traktować jako jedną z form propagandy, mającą budować pozytywny obraz nowej „wła-dzy ludowej”. Położono duży nacisk na tworzenie monu-mentalnych budynków uży-teczności publicznej, takich

jak MDM, Pałac Kultury czy siedziby ministerstw.

◆◆◆

Koncepcja Warszawy jako miasta idealnego upadła. Czy to źle? Krótki pobyt w indyj-skim mieście Chandigarh po-trafi uleczyć nawet najwięk-szego entuzjastę utopijnych założeń urbanistycznych. Mia-sto zostało zbudowane od pod-staw w latach pięćdziesiątych jako nowa stolica Punjabu. Pierwsze szkice wykonał Ma-ciej Nowicki, a po jego śmierci w 1950 roku opiekę nad pro-jektem przejął sam Le Corbu-sier.

Chandigarh miało być gigan-tycznym miastem-ogrodem. Niestety, zamiast zielonych alej dziś widzi się tam tylko pożół-kłą trawę. Szerokie, ciągną-ce się w nieskończoność ulice, według planów mające pełnić funkcję reprezentacyjnych bul-warów, zieją pustką. Szybciej jest wsiąść w rikszę rowerową niż czekać na autobus. W week-end administracyjno-handlowe dzielnice śródmiejskie zupełnie się wyludniają. Ostre restrykcje urbanistyczne nie pozwalają na gęstszą zabudowę i nowe inwe-stycje. Miasto przeznaczone dla pół miliona mieszkańców musi dziś pomieścić trzy razy więcej ludności. W konsekwencji na obrzeżach rozrastają się dziel-nice slumsów.

Być może plany Chandigarh lepiej odpowiadają warunkom Europy Zachodniej, w której gęstość zaludnienia jest mniej-sza, a miasta dysponują więk-szym budżetem, ale jedno jest pewne: nawet Corbusierowi nie udało się stworzyć nowego człowieka. ■

JoaNNa SawICka (1987) studiuje historię i socjologię na UW. Jest wychowawcą w grupach gallów i heftalitów SR KIK.

PIotR DUBINIeC (1986) kończy socjologię na UW, robi zdjęcia i zaczyna podróżować. Prowadzi blog worldofslawek.blogspot.com

KRÓTKI PObYT W INDYJSKIM MIEŚCIE ChANDIgARh POTRAFI ULECZYć NAWET NAJWIęKSZEgO ENTUZJASTę UTOPIJNYCh ZAŁOżEń URbANISTYCZNYCh

Page 77: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

77

„KOnTAKT”: Obydwaj jeździmy na motorowerach i wiemy, że jest pani postacią znaną w środowi-sku…IREnA KWAPISZ: No jestem, je-stem, bo firma istnieje tu od 1937 roku. Dokładnie w tym miejscu, z tym samym na-zwiskiem na szyldzie. Na po-czątku mój mąż prowadził tu sklep z rowerami, któ-ry istniał przez całą okupa-cję. Działalność motocyklową mąż zaczął na początku lat pięćdziesiątych i prowadził aż do śmierci w roku 1985. Po śmierci męża ja przejęłam

firmę i prowadziłam ją na ta-kich samych zasadach co on. Zresztą pomagałam mu już wcześniej, więc byłam pew-na, że dam sobie radę. A na tym trzeba się znać, pomimo że większość pracy wykonuje mechanik.

na pewno trzeba. Czy – poza oby-ciem w tych sprawach – ma pani wykształcenie techniczne?

Mam, musiałam zdawać eg-zamin cechowy w Izbie Rze-mieślniczej. Mam nawet pra-wo kształcić ucznia. Kiedyś sama rozbierałam silniki. Od A do Z. Pamiętam jak w tym warsztacie rozebrałam w drobny mak duży angielski silnik. Bez rękawic! Byłam zadowolona, że mam ręce po łokcie w smarze. Tylko o zło-żeniu nie było już mowy.

W nowej rubryce zatytułowanej „WarsSawa” pragniemy przybliżać czytelnikowi postacie od lat związane z Warszawą. Choć nierzadko zna-my je z widzenia, owiane są aurą tajemnicy.w

ar

s

sa

wa

W sukience a bez kaskuIrena Kwapisz to star-sza, szacownie wyglą-dająca pani, która od lat prowadzi warsztat motocyklowy przy uli-cy Chłodnej 41. Z panią Ireną rozmawialiśmy w jej warsztacie w dniu świętej Ireny, z czego – wstyd się przyznać – nie zdawaliśmy so-bie sprawy, w związku z czym w żaden spo-sób nie uhonorowali-śmy solenizantki.

fOT.

JAN

LIbE

RA

Page 78: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

78

Jakie motocykle uważa pani za naj-lepsze?Uwielbiam przyjmować MZ-ki. Sto pięćdziesiątki i dwieście pięćdziesiątki to były bardzo dobre motocykle. Niezwykłej jakości były też niemieckie Simsony. Klienci wciąż przy-noszą silniki MZ-ek do remon-tu. Przeprowadzamy remont generalny: regenerację wału, szlif cylindra, wymianę łoży-ska, zimmeringi… Składa się i silnik jest jak nowy.

Czy przychodzą jeszcze ludzie z tak popularnymi przed laty Rometami – komarami lub ogarami?Przychodzą. Mam w zeszycie zapisane. Ze trzy silniczki ro-biłam w tym i w zeszłym mie-siącu.

no tak, w tym mój.Może, choć ja pańskiej buzi… A jednak. Samochodem pan przyjechał, ładnym. Wiem, bo wyjrzałam za panem. W takiej dużej, czarnej siatce miał pan silnik. Martwił się pan, że brud-ny. A jaki miałby być? Silnik to nie ciastko, musi brudzić.

Od lat zajmuje się pani naprawą motocykli, ale czy sama jeździ pa-ni na motorze?Mam prawo jazdy, co prawda

przy pierwszym podejściu ob-lałam egzamin, ale powtór-ka poszła gładko. To musiał być pięćdziesiąty któryś rok. Teraz mam dziewięćdziesiąt lat i, niestety, jeżdżę już tyl-ko samochodem.

A miała pani własny motocykl?Mieliśmy bardzo różne moto-cykle. Musiałabym spisywać panu na kartce, jakie to były marki. Mąż uwielbiał motocy-kle. Mam tu jego zdjęcie na mo-torze, jeszcze jako kawalera. Proszę zwrócić uwagę, jak ele-gancko się przed wojną ubiera-no. Wystrojeni jak do kawiarni, a to była wyprawa motocyklo-wa do Gdańska. Bez kasku, bez niczego. Zresztą kiedy ja jeździłam, to nie było obowiąz-ku zakładania kasku. Jeździło się w spódnicy, spodnie nie by-ły jeszcze tak rozpowszechnio-ne wśród kobiet.

Czy wykształciła sobie pani god-nych następców, którzy będą mo-gli przejąć zakład?Nie, choć jedna z wnuczek uwielbia motory i ma BMW 600. Świetnie jeździ i bardzo się z tego cieszę, ale firmy ra-czej objąć nie zechce. Niestety pozostałych dwóch wnuczek, radcy prawnej i finansistki, do

motocykli nie ciągnie. Zresztą na razie nie myślę o porzuce-niu tego, co robię. Jestem za-dowolona, że jeszcze przycho-dzę, że coś się kręci, że mam dwóch mechaników. Cieszę się, że działam, nie siedzę w domu. Robię coś, co bardzo lubię.

Gdy zadzwoniłem umówić się na wywiad, powiedziała pani, że nie-dawno była u pani telewizja. Która stacja?Jakaś z Niemiec. Wybitnie nie-miecka i wybitnie z Niemiec. Dwa razy już byli. Trzy godzi-ny tu ze mną spędzili. Musia-łam piłować, szlifować, świecę wykręcać i motorynę z kopa odpalać…

To pani robi prawdziwą karierę…Ja już dawno ją zrobiłam. Że kobieta pracująca, że w bran-ży motocyklowej… „Gazeta Wyborcza” pierwsza mnie zna-lazła. Na żywo ze trzy razy w telewizji byłam. Jestem już obyta. ■

rozmawiali Jan Libera i Cyryl Skibiński

Page 79: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

79

„Minął sierpień, minął wrzesień, już październik, i ta jesień rozpo-starła melancholii mglisty woal” – sły-szę w słuchawkach iPoda nosowy głos Wiesława Michni-

kowskiego, brodząc po kost-ki w burych liściach, zalega-jących na ulicy Czarnieckiego na Żoliborzu.

– No, nie da się ukryć, że mi-nęły – myślę z goryczą, czując, że buty zaczynają nasiąkać wodą jak gąbka. – Ale, z dru-giej strony – próbuję się po-cieszyć – nie można narzekać, bądź co bądź, jesień w tym roku była wyjątkowo piękna, prawdziwie złota… No właśnie – melancholia nie daje jednak za wygraną – lecz teraz czeka-ją nas długie miesiące ciem-ności, zimna i ponurości… I nie da się już jeździć rowe-rem, a więc trzeba się będzie przemieszczać komunikacją miejską. Innymi słowy: tłok, smród i czekanie na mrozie – melancholia ostatecznie bie-rze górę.

Z posępnych myśli, w któ-rych się pogrążyłem, wyrywa mnie niespodziewanie niepo-zorny acz tajemniczy dom, który spostrzegam pod nume-rem piątym. Jednopiętrowy prostopadłościan z ostrym, spadzistym dachem, krytym piękną karpiówką. Moją uwa-gę przyciąga przede wszyst-

kim gładka fasada – z jednym tylko panoramicznym oknem na piętrze. Kto mógł wybudo-wać ten dom?

Po prawej stronie, na dole zauważam wmurowaną ta-blicę: „W tym domu mieszkał i tworzył Mariusz Zaruski”.

On?! Tu, na Żoliborzu? Ja-kim cudem?

Podekscytowany zaczynam przypominać sobie historię tej niezwykłej postaci. Ma-ło zdarza się osobistości tak wszechstronnych jak Zaru-ski. Generał brygady, zesła-ny do Archangielska za dzia-łalność patriotyczną. Malarz i fotografik. Pionier polskiego żeglarstwa, a równocześnie taternik, grotołaz i narciarz. Założyciel TOPR-u.

Dumny z odkrycia ruszam w dalszą drogę, rozmyślając nad tym, jak Zaruski zdo-łał połączyć tak różne dzia-łalności, i to uprawiane na najwyższym poziomie. Myśli te pochłaniają mnie do tego stopnia, że niepostrzeżenie mylę drogę i trafiam w ślepą uliczkę. Dopiero to przywraca mnie do rzeczywistości (znów ten siąpiący deszcz i przemo-czone buty), ale w tej samej chwili moje spojrzenie pada na inny budynek – tym razem stojący po mojej prawej stro-nie. Przedziwne, wygląda jak dolna stacja kolejki linowej na Kasprowy Wierch w Kuź-nicach. Tyle że nieco mniejszy i jest – willą.

S. P. W.subiektywny przewodnik

po Warszawie

Na ZolIBoRSkIMSZlakU

jan libera

Page 80: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

80

Skoro jeszcze przed chwi-lą moje myśli – poprzez Za-ruskiego – były właśnie tam, w Tatrach, uznałem, że zmyle-nie drogi nie mogło zdarzyć się przypadkiem. – Trafiłem tu po coś – myślę i desperacko naci-skam dzwonek domofonu.

– Tak? – w domofonie odzywa się głos starszej kobiety.

– Przepraszam bardzo… – moja wstępna determinacja za-łamuje się i zaczynam się ją-kać, no bo jak tu wytłumaczyć mój kaprys? – Ja w takiej nie-typowej sprawie… – wspoma-gam się znaną frazą Janusza Weissa.

– Architektura czy historia sztuki? – głos starszej kobiety przerywa mi w pół słowa rze-czowym, a zarazem jakby nie-co znużonym pytaniem.

– Akademia Sztuk Pięknych – odpowiadam odruchowo, za-skoczony takim obrotem rze-czy.

– Tego jeszcze nie było – sły-szę, po czym rozlega się brzę-czyk w zamku furtki. Wcho-dzę na posesję i kieruję się do drzwi.

W progu pojawia się właści-cielka głosu.

– Zapytałam – mówi – bo ciągle mamy tu takie wizyty, a najczęściej właśnie studen-tów z tych dwóch wydziałów.

– No właśnie – udaję, że rozu-miem, o co jej chodzi, a prze-cież nic nie rozumiem – tak słyszałem, ale nie byłem pe-wien. Wcześniej byłem pod do-mem Zaruskiego…

– A, no tak… Tatrzański trop…

– W jakim sensie? – próbuję coś wysondować.

– Jak to w jakim? – dziwi się

starsza pani. – To po co pan tu przyszedł? Nie ze względu na architektów?

– Oczywiście, oczywiście… – dalej robię dobrą minę do złej gry, czekając aż coś się wresz-cie wyjaśni.

– No więc tak – tembr gło-su starszej pani osiąga nagle ton wytrawnej, zrutynizowa-nej przewodniczki muzealnej. – Dom zaprojektowali Anna i Antoni Kodelscy. Ci sami, co stację kolejki linowej w Kuź-nicach. A wybudowano go z uwzględnieniem niemieckich norm przeciwlotniczych. Piwni-ca pełni funkcję schronu prze-ciwlotniczego z autonomiczną kuchnią i łazienką…

Oprowadzanie trwa chwi-lę. Nareszcie „jestem w domu”. Trzeba przyznać, że miałem nosa i szczęście. Stopniowo włączam się do rozmowy, za-dając coraz sensowniejsze py-tania i starając się zatuszować wstępną konsternację. Wresz-cie wracamy do drzwi.– Więc powiada pan – starsza pani zatrzy-muje się nagle w ko-rytarzu – że interesuje się pan Mariuszem Za-ruskim…

– No, w pewnym sensie – bą-kam. – Fascynująca postać, to niesamowite, że zdołał po-łączyć tyle pasji, niekiedy zu-pełnie odmiennych. Weźmy na przykład jego działalność górską i morską – swobodnie mówię dalej. – Opłynął Oce-an Lodowaty i inne arktyczne morza, jako pierwszy dokonał zjazdu na nartach z Kościelca i Koziego Wierchu oraz założył

TOPR. Do tego wszechstronny artysta: malarz, fotografik i pi-sarz.

– Hmm, widzę, że napraw-dę sporo pan o nim wie. Niech pan zaczeka chwilę – starsza pani zostawia mnie samego i znika w jednym z pokoi, po czym wraca z jakąś książką w ręce. – A to pan zna? – po-daje mi wolumin, oprawiony w szary papier.

Zaglądam na stronę tytuło-wą: Na bezdrożach tatrzańskich Mariusza Zaruskiego.

– Niesłychane! – wykrzyku-ję tonem wytrawnego znaw-cy. – Pierwsze wydanie! Lwów 1923!

– No właśnie – mówi starsza pani. – Po śmierci męża robię porządki w bibliotece. Mi się już ona nie przyda. Jeśli obieca mi pan, że to przeczyta, a póź-niej nie sprzeda w antykwaria-cie, to niech pan to sobie za-chowa.

– Nie, nie mogę tego przyjąć – bronię się dla zasady. – To zbyt cenna pozycja.

– Nie ma o czym mówić – od-powiada starsza pani. – Jesz-cze nikt nie trafił do mnie tatrzańskim tropem. Byle do-trzymał pan słowa!

Dziękuję najgrzeczniej, jak umiem, i lekko oszołomiony wychodzę. Tymczasem przesta-ło padać. Może jesień i zima nie będą jednak tak straszne? ■

Page 81: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

81

Antoni Słonim-ski... jest tylko wy-mówką i reklamą dla tego tekstu. Być może kiedyś o nim napiszę, ale teraz

chciałbym skupić się na lu-dziach, których bezwiednie przyćmił on swoją, zasłużoną zresztą, sławą. Myślę tu o Sło-nimskim ojcu, Słonimskim dziadku, a nawet o pradziad-ku, choć już nie Słonimskim, bo po kądzieli.

Ojciec, doktor Stanisław Sło-nimski, był swego czasu popu-larną warszawską postacią. Utarło się sądzić, że Bolesław Prus, przyjaciel Słonimskie-go, jego właśnie wziął za wzór, tworząc postać doktora Szu-mana z Lalki. Stanisław Sło-nimski należał do grona war-szawskich pozytywistów i, zgodnie z postulatem pracy u podstaw, został lekarzem lu-dzi ubogich, których leczył za darmo i którym zostawiał na-wet swoje ostatnie kilka rubli. Później, gdy okazało się, że po-zytywizm nie sprawdza się ja-

ko remedium na wszelkie zło, doktor Słonimski uwierzył, że droga do sprawiedliwości spo-łecznej i Polski niepodległej wiedzie przez socjalizm i Jó-zefa Piłsudskiego. Jak wiemy, nie powinien czuć się rozcza-rowany tym wyborem, ale pod koniec życia, już w wieku XX, dokonał jeszcze jednego aktu wiary i przyjął chrzest.

Antoni Słonimski wspomina, że oprócz prowadzenia prakty-ki ojciec zajmował się głównie „polityką i cukiernią Semade-

niego, która była sceną i wi-downią jego świetnych wy-stępów satyrycznych”. Stefan Żeromski, choć sam humore-sek napisał niewiele, uważał go za najdowcipniejszą osobę w Warszawie. Atmosfera do-mu Słonimskich pozwala zro-zumieć, skąd u syna Doktora wzięło się uwielbienie dla ab-surdalnego humoru, w któ-rym specjalizował się później razem z Julianem Tuwimem. Otóż w mieszkaniu Słonim-skich przy ulicy Niecałej miesz-

Wynalazcy w oparach absurdu

cyryl skibiński

Wielcy warszawscy

źR

ÓD

ŁO: A

NTO

NI S

ŁON

IMSK

I, a

lfab

et w

spo

Mn

ień

.

Page 82: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

82

kał na suficie Pan Pimper, który znikał, gdy podnosiło się głowę do góry, a w przedpokoju „sta-ło siedmiu braci Polatkiewiczów, których funkcja życiowa nie by-ła bliżej określona, ale z który-mi wypadało, od czasu do czasu, porozmawiać”.

Szacowny dziadek, Chaim Słonimski, urodził się na po-czątku XIX wieku pod Białym-stokiem, gdzie otrzymał trady-cyjne religijne wykształcenie. Nic by w tym niezwykłego nie było, gdyby szybko nie okaza-ło się, że Chaim jest geniuszem. Samodzielnie zaczął zgłębiać tajemnice matematyki i astro-nomii oraz nauczył się nie-mieckiego, rosyjskiego i fran-cuskiego, co tak gorszyło jego pierwszą, ortodoksyjną żonę, że ją porzucił.

Mimo znakomitego wykształ-cenia i znajomości kultury pol-skiej, Słonimski był zwolen-nikiem mocno ograniczonej

asymilacji Żydów i nie widział powodów do rezygnacji z od-rębności kulturowej. Swoje ma-tematyczne i filozoficzne dzieła pisał po hebrajsku, rozwijając i unowocześniając ten język. Był komentatorem Talmudu i jedno-cześnie popularyzował świecką naukę wśród Żydów. Założył w Warszawie gazetę „Hacefira”, w całości pisaną po hebrajsku, co raziło innych postępowców. Później „Hacefirę” przekształ-cono w dziennik, który prze-żył swego założyciela, zmarłego w 1904 roku, i ukazywał się aż do początku lat 30. XX wieku.Chaim był naukow-

cem, ale również wy-nalazcą. Nie tylko uzyskał patent na si-kawkę strażacką, ale udoskonalił też ma-chinę liczącą, wynale-zioną przez swego teścia, dzię-ki czemu można było przy jej pomocy przeprowadzać działa-

nia mnożenia i dzielenia. Teść Chaima, ojciec jego drugiej żo-ny, słynny Abraham Stern, za-pisał się w historii jako twórca pierwszej maszyny liczącej. Wy-nalazek Sterna okazał się tak wielką rewelacją, że Stanisław Staszic wprowadził go – ubiera-jącego się w tradycyjny chałat Żyda – w szeregi Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk.

W rodzinie Słonimskich jest aż gęsto od wybitnych postaci. Jej historia stanowi idealną ilu-strację postępującej poloniza-cji żydowskich elit intelektual-nych. Z dzisiejszej perspektywy proces ten musi budzić sprzecz-ne uczucia, gdyż już wtedy wy-jaławiał kulturę polskich Ży-dów, której śladów dziś jest tak mało. Z drugiej strony to dzię-ki niemu kulturę polską wzbo-gaciły takie postaci jak Antoni Słonimski, od którego zacząłem i na którym kończę. ■

Page 83: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

83

„KOnTAKT”: Po trzydziestu kilku latach mieszkania w mieście prze-prowadziliście się w góry. Jak wy-gląda życie z tej perspektywy?MARCIn SAWICKI: Trzeba przy-znać, że przeprowadzając się, nie mieliśmy pojęcia o tym, jak wygląda życie w beskidz-kiej wioseczce…Szkoła kończy się o czterna-stej. Nie ma świetlicy, bo ro-dziny są w domu. Wyobrażasz sobie, jaka to jest frajda! Na-wet, gdy nie masz kasy i mar-twisz się innymi rzeczami, o drugiej możesz założyć bu-ty i iść w góry albo siedzieć nad potokiem. O osiemna-stej robisz kolację, dzieciaki idą spać, a o dwudziestej sia-dasz z żoną przy herbacie, by porozmawiać o różnych waż-nych sprawach albo poczytać książkę.

Nie musisz patrzeć na ze-garek, bo wystarczy, że spoj-rzysz za okno i po ludziach poznasz, która jest godzina. O piętnastej praca się kończy, zjeżdża lora z drewnem, około szesnastej panie pojedynczo idą do kościoła. Tylko one po-jawiają się o tej porze na dro-dze. Z powrotem idą około sie-demnastej piętnaście. Życie

tu jest zupełnie inne, zgodne z rytmem pogody, wstawa-nia słońca. Gdy w Warszawie jeszcze chcesz się dogrzać pod kołdrą do wpół do siódmej, tu wstajesz z kurami. Godziny przyjęć u naszego leśniczego wypadają między piątą a szó-stą rano, a już o dziewiętna-stej nie wypada do nikogo dzwonić, bo wszyscy śpią.

Rytm otoczenia wpłynął również na nas. Musieliśmy wyhamować.

Czyli wreszcie macie czas dla siebie…Jeśli tylko zechcesz, możesz sobie urządzić tu życie ina-czej. Od Sylwestra do marca przyjeżdżają do naszych po-koi na szkolnym poddaszu goście z całej Polski. A po-nieważ większość z nich to znajomi i przyjaciele, chce-my porozmawiać ze wszyst-kimi. Więc mamy tu wtedy nieustający konwersacyj-ny karnawał. Każdy wieczór spędzamy u nas w domu al-bo w ich pokojach. Większość z tych ludzi znamy jeszcze z Warszawy, niektórych po-znaliśmy dopiero tutaj. Tak towarzysko nie żyłem jeszcze

nigdy dotąd. Aż czekam cza-sem na koniec sezonu, żeby odespać.

W Warszawie jest inaczej. Chcąc umówić się na chwi-lę, szukasz wspólnego ter-minu za dwa tygodnie. A tu mieszkasz ze znajomymi pod jednym dachem. W dodatku ludzie przyjeżdżają tutaj od-począć, więc mają czas. Gdy spotykam kogoś, idąc na gór-ne piętro, by zmienić żarów-kę, albo gdy ktoś zakłada na koła łańcuchy przed domem, prawie wybieramy się na wy-cieczkę. Podczas zwykłego spotkania gadamy więcej niż byłoby to możliwe w Warsza-wie przez dwa lata.

Jak to się stało, że porzuciliście spokojne życie w Warszawie i po-jechaliście gdzieś w Polskę?To był zupełny przypadek. Szukaliśmy górskiej chaty do kupienia na wakacje. Wójt, z którym mieliśmy oglądać Koszarawę, wiedział, że na co dzień pracujemy w szko-le. Bez uprzedzenia postawił nas przed załogą podstawówki i ogłosił, że jesteśmy sponsora-mi z Warszawy. Jeśli nie „weź-miemy” tej szkoły, to placówka upadnie, a oni stracą pra-cę. Dowiedzieliśmy się o tym w tym samym momencie co ci ludzie. Stojąc przed nimi. Ta-ki był sposób działania wójta. Chaty, które nam później po-kazał, były bardzo drogie i nie było nas na nie stać.

numeruCZŁOWIEK

Kosmici z MontessoriWójt bez uprzedzenia postawił nas przed zało-gą podstawówki i ogłosił, że jesteśmy sponsora-mi z Warszawy. Jeśli nie „weźmiemy” tej szkoły, to placówka upadnie, a oni stracą pracę. Dowie-dzieliśmy się o tym w tym samym momencie co ci ludzie. Stojąc przed nimi.

Page 84: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

84

Tak naprawdę już w narze-czeństwie marzyliśmy o tym, żeby zamieszkać w górach na stałe, ale nie mieliśmy pomy-słu, jak to zrobić. Przecież nie będziemy budować schroni-ska. A tu nagle pojawiła się idealna sytuacja.

Już jedną szkołę w Warsza-wie prowadziliśmy i nas to

pasjonowało. W dodatku pra-cowaliśmy metodą Montesso-ri, stworzoną właśnie z myślą o takich szkołach, w których jest mało dzieci. Metoda ta za-kłada pracę w grupach różno-rodnych wiekowo. Po krótkim wahaniu postanowiliśmy więc wydzierżawić budynek, na do-le poprowadzić szkołę gmin-

ną, a górę wyremontować na pokoje dla przyjezdnych, aby zabezpieczyć utrzymanie sie-bie i szkoły. Poprosiliśmy zna-jomych o pożyczki…

Wydaje się, że to świetny pomysł, ale przecież od początku nie było tak łatwo…Pierwszy rok to była „jazda po bandzie”. Nie wiedzieli-śmy, czy uda nam się utrzy-mać szkołę i siebie, więc żeby obniżyć koszty, oboje praco-waliśmy w szkole. Z drugiej strony obiecaliśmy wójtowi, że zachowamy część dotych-czasowych miejsc pracy.

Warunki były trudne, acz-kolwiek urokliwe. Gdy pierw-szy raz w listopadzie uderzyła zima, zapytałem naszą sprzą-taczkę, panią Zosię, kiedy spłynie śnieg. Odpowiedziała, że w marcu. I miała rację.

Codziennie wstawałem ra-no i przez trzy godziny uczy-łem się palić w piecu, bo nasz palacz akurat wtedy złamał obojczyk. Później walczyłem ze śniegiem. To było fizycznie trudne.

Na górnym piętrze urządzili-śmy pokoje. To czar mojej żony stworzył ten cudowny klimat, który tam zapanował. Mimo że wyposażenie trzymało po-ziom schroniska młodzieżo-wego, wielu naszych przyjaciół i znajomych zdecydowało się przyjechać. Wszyscy wiedzie-li, że się przeprowadziliśmy, więc organizowali u nas reko-lekcje, zielone szkoły. Czasem zaglądali, żeby zobaczyć, czy żyjemy. I dzięki temu faktycz-nie mogliśmy przeżyć.

Miejscowi też nie ułatwiali wam pracy.Pamiętajmy o tym, że Kosza-rawa Bystra jest położona

FOT.

ZE

ZbI

OR

ÓW

PRY

WAT

NY

Ch

Page 85: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

85

gdzieś na końcu świata. Po-jawiliśmy się jako „kosmici” mówiący, że tu będzie szko-ła Montessori. Teraz, po dzie-sięciu latach, mimo trudnych okresów, widzę, że miejscowi wykazali się dużą dozą zaufa-nia i dobrą wolą. Przecież nie musieli wiedzieć, że za taką szkołę w Warszawie płaci się kilkaset złotych miesięcznie.

Mieszkańcy okazali się chęt-ni do współpracy, ale my mu-sieliśmy dopiero nauczyć się ich emocjonalności. W mie-ście, jeżeli coś ci się nie podo-ba, to mówisz o tym wprost. Czasem to jest bolesne, ale daje szybki przepływ informa-cji. W Koszarawie ludzie nie okazują emocji w taki sposób, więc nie wiesz, czy są zadowo-leni, czy nie. Czasem różnych ważnych rzeczy dowiaduję się przez przypadek, z rozmowy pod sklepem.

Mam wrażenie, że teraz jest lepiej. Znów mówimy sobie „dzień dobry” i współpracuje-my. W kryzysowym momencie bardzo pomogła mi modlitwa i pomoc kilku osób. Bo gdy wioska ma trzystu mieszkań-ców, jesteśmy na siebie ska-zani. Ja wiem, że będę prowa-dzić tę szkołę przez wiele lat, a oni wiedzą, że będą do niej chodziły ich dzieci i wnuki.

Jak mieszkańcy przyjęli metodę Montessori?Stosowanie tej metody było warunkiem, jaki postawiliśmy przy przejmowaniu tej szkoły. Rodzice wiedzieli o tym rok przed naszym przyjazdem na stałe. Szkoła pod naszym kie-rownictwem od początku była postrzegana jako „jakaś dziw-na”, w której lepią garnki i nic konkretnego nie robią. Ale jej

marka jest stabilna. Może za-wdzięczamy to testom kompe-tencji, w których nasi ucznio-wie wypadają dobrze na tle całego powiatu.

Mimo to ludzie z okolicznych wiosek nie przyprowadzają do nas dzieci. Według miejsco-wych, im dalej Żywca, tym gor-sze szkoły. A my, w Koszarawie Bystrej, jesteśmy na samym końcu, „na górze”, za Koszara-wą, Krzyżową i Jeleśnią. Nikt nie zdecyduje się posłać dziec-ka „z dołu” „na górę”, choćby nawet tam był Oksford. Nikt mi tego wprost nie powie, ale wszyscy tak robią. Ten stereo-typ nie pozwala miejscowym zastanawiać się, czym jest do-bra szkoła. Zauważyliśmy to dopiero po kilku latach. Za to zdarza się, że ktoś niemiejsco-wy specjalnie dowozi do nas dziecko z daleka.

Oprócz prowadzenia szkoły po-dejmujecie również wiele innych inicjatyw, w które angażujecie społeczność lokalną. Dlaczego?Po rozmowie z ojcem Markiem Urbanowskim uznaliśmy, że skoro mamy mało czasu wol-nego, to trzeba robić w nim to, co się samemu lubi. Dlatego za spotkaniami literackimi dla szerszego grona nie stało żadne poczucie misji. Wpadli-śmy po prostu na pomysł, aby w gronie znajomych dyskuto-wać o książkach, bo samo czy-tanie jest ciekawe, ale jeszcze ciekawsze są inspiracje z tego czytania wynikające.

Te spotkania zainspirowały nas do innego jeszcze działa-nia. Co roku jeżdżę z rodziną na targi książki do Krakowa. Niedawno pomyślałem o tym, że warto by zaprosić do tego innych i pojechać tam więk-

szą grupą. Skończyło się tak, że w tym roku odwiedziliśmy targi w dwadzieścia dwie oso-by. Posłuchaliśmy wydawców i pisarzy, a na koniec poszli-śmy razem do teatru. Realizu-jemy tutaj różne pomysły, któ-re w Warszawie nie wypaliły.

Chcę, żeby szkoła była miej-scem, w którym powstaje po-trzeba wydarzeń duchowych i intelektualnych. Ale też nie chciałbym, aby ktoś poczuł się wykluczony z jakiejś „paczki”, to musi mieć charakter nie-formalny, otwarty. Dlatego też organizujemy różne wydarze-nia w parafii, a nawet szkół-kę narciarską z ojcem Prze-mkiem Ciesielskim.

na swojej stroni internetowej umieściliście wiele zdjęć waszych dzieci. Jak odnajdują się one w tym wirze wydarzeń?Rodzina jest u mnie na pierw-szym miejscu. Staram się mieć czas przede wszystkim dla nich. Ale dzieci nie mu-szą koniecznie uczestniczyć w tym, co organizuję. Nie mu-szą być uczniami mojego li-ceum ani gimnazjum, któ-re zaraz zakładamy, chodzić na spotkania literackie… Na-wet gdy przyjaciele chcą zająć nam czas, często w odpowie-dzi słyszą: „Nie teraz, bo te-go dnia jesteśmy w ogrodzie z dzieciakami”. ■

rozmawiał Mateusz Luft

numeruC Z Ł O W I E K

MaRCIN SawICkI (1965) jest nauczycielem wykorzystującym metodę Montessori. Jeden z założycieli szkoły Przymierza Rodzin „na Dożynkowej” w Warszawie. Wraz z żoną Joanną wyprowadził się z Warszawy, aby zająć się szkołą podstawową w Koszarawie bystrej. Założył filię tej szkoły w Krzyżowej, planuje założyć gimnazjum i liceum w Jeleśni.

Page 86: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

– Chłopak niezrażony odparł: No, ja też myślałem, że wyro-snę, ale chyba nadal jestem dresem.

Ta historia nie tylko przypo-mniała mi o tym, że w niepa-mięć odeszły subkultury, które zdominowały świat młodzieży polskiej lat dziewięćdziesią-tych, ale też uświadomiła, że niektóre słowa opisujące ży-cie społeczne mają przedziw-ną właściwość katalogowania i „metkowania” pewnych zja-wisk, którym to metkom, jak się okazuje, sami bohaterowie niekoniecznie chcą się poddać. Chyba każdy z nas zdziwiłby się, słysząc autentycznego

„dresiarza”, który identyfikuje się z nadaną mu z zewnątrz słowną etykietą.

Dziś mamy do czynienia z po-dobną sytuacją, związaną z po-jawieniem się w Polsce słówka „hipster”. Hipsterzy są chwi-lowo na ustach wszystkich, a zastanawianie się nad tym, co jest, a co nie jest „hipsterskie”, jest pasjonującym za-jęciem na długie je-sienne wieczory. Problem tylko w tym, że ze świecą szu-kać osoby, która powie o sobie: „jestem hipsterem”. Ale po ko-lei. Słowo pochodzi oczywiście

z angielskiego, na Zachodzie pojawiło się już w latach 40-tych, kiedy określało subkul-turę zagorzałych fanów jazzu, powróciło zaś pod koniec XX wieku, aby „przykleić się” do młodych przedstawicieli klasy średniej, identyfikujących się z szeroko pojętą kulturą alter-natywną – muzyką (np. indie rockiem), kinem niezależnym, specyficznymi nurtami w foto-grafii, modą vintage itd. Dzisiaj „hipsterski”, czyli mówiąc naj-prościej: nie-mainstreamowy, z alternatywnym zacięciem, indywidualistyczny, może być sposób ubierania się, różnego rodzaju gadżety, gust muzycz-ny, i – last but not least – tryb i styl życia.

W Polsce słowo „hipster” padło na żyzny grunt. Dzięki niemu można wreszcie jakoś „ometkować” specyficzną gru-pę wielkomiejskiej młodzieży, gromadzącej się wokół klubo-kawiarni i innych siedlisk tzw. kultury alternatywnej. Nasi hipsterzy są trochę jak prze-niesieni we współczesność bo-haterowie filmu Niewinni Cza-rodzieje Andrzeja Wajdy: to niebieskie ptaki, obiboki, mają gdzieś poważne życie i wyzwa-nia dorosłości, żyją w świecie swojej własnej kultury i este-tyki, krążąc między wciąż tymi samymi warszawskimi lokala-mi kulturalno-monopolowymi. Funkcjonują w swego rodzaju samowystarczalnym, wielko-miejskim getcie, z zewnętrz-nego świata biorąc tylko to, co akurat jest im potrzebne albo co wyda im się zabawne. W ten sposób dekontekstualizują

rozmaitości

r o z m a i t o ś c iro z m a i t o ś c i

r o z m a i t o ś c ir o z m a i t o ś c i

rozma i t o ś c i

ro z m a i t o ś c i

ro z m a i t o ś c i

Ładnych parę lat temu mój kolega zasłyszał w tramwa-ju zabawną rozmowę. Pewien osobnik, którego większość czytelników niechybnie okre-śliłaby mianem „dresiarza”, przysiadł się do dziewczy-ny w kurtce „parce”, glanach i długich włosach. Wywiąza-ła się rozmowa zapoznawcza, w toku której chłopak spytał bez ogródek: – A ty co, jesteś jakaś metalówa chyba, nie? – Dziewczyna na to, rozbawiona, acz onieśmielona: – Nie no, ja to już raczej z tego wyrosłam.

Z A S Ł Y S Z A N ECZYLI TYM SIę OSTATNIO MÓWI

hipsterjan MencWel

ILU

STR

AC

JA: J

AN

MEN

CW

EL

Page 87: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

ILUSTRACJA: DOROTA ŚWIDERSKA

Zawsze nieświeża zagadka Motyla

wykipiało wam kiedyś mleko, brudząc wszystko wokół?

spieszę z pomocą! aby nie powtórzyła się ta przykra

sytuacja, włóżcie do garnka z mlekiem kawałek porcelany,

a jej magiczne właściwości z pewnością was nie zawiodą.

Z A S Ł Y S Z A N ECZYLI TYM SIę OSTATNIO MÓWI

Gryzę tych co mię gryzą, innym pokój daję,

a choć przed nikim mojej mściwości nie taję,

Przecież mię gryzą, przecież muszę iść na zęby,

a przecież nie mam języka, obrony ni gęby.

a rozwiązaniem poprzedniej zagadki był: ślimak.

różne atrybuty kultury maso-wej i tradycyjnej: ostatnio np. wszyscy zaczęli zapuszczać ty-powy polski wąs, po czym oka-zało się, że na ich twarzach jest on bardzo… hipsterski. Choć już na twarzy warszawskiego taksiarza hipsterski wcale nie jest.

Wszystko to wydaje się dość pogmatwane i socjologowie już zdążyli połamać sobie zęby na próbach opisania tej formacji. Dodatkowo sprawę komplikuje właśnie fakt, że żaden hipster nigdy nie powie o sobie: „je-stem hipsterem”. Taka łatka po prostu im nie leży, bo by-cie kimkolwiek oprócz samego siebie jest zupełnie niehipster-skie. Możliwe, że w ten sposób hipsterzy kopią pod sobą do-łek, bo przecież dopiero dzięki temu słowu my, czyli „reszta świata”, zwróciliśmy uwagę na to, że taka subkultura istnie-je i możemy dostrzec, że różne elementy hipsterskiej układan-ki pasują do siebie i są czymś więcej niż tylko przelotnym i przypadkowym zestawem mód i stylów. Prawdopodobnie jednak nasze zainteresowanie nie jest im samym do niczego potrzebne. �

ILU

STR

AC

JA:

UR

SZU

LA W

NIA

K

Page 88: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

88

KUCHNIA ROSYJSKA: bar „Zakręt”

Daniłowiczowska 18/3a (okolice placu Teatralnego)

Wyglądem i klimatem przy-pomina bar mleczny, jednak porównanie „Zakrętu” do zwy-kłego mlecznego byłoby błę-dem. Bar, prowadzony przez Panią Marinę, Rosjankę z po-chodzenia, specjalizuje się w daniach kuchni rosyjskiej, ukraińskiej i gruzińskiej. Mo-żemy zajadać się tutaj pyszne tradycyjne pielemieni, nale-śnikami czy gołąbkami po kaukasku. Wszystko własno-ręcznie przygotowane przez właścicielkę. Raz w miesiącu, przy odrobinie szczęścia, tra-fimy na pyszną zupę soliankę. Lokal nie należy do najwięk-szych, ale w razie problemu ze znalezieniem pustego stolika jedzenie można wziąć na wy-nos. Lecz niech brak miejsc nie zniechęci was do złożenia dłuższej wizyty Pani Marinie!Czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 11–16. W centrum miasta, w ko-

rytarzu klatki schodowej, w której niegdyś znajdował się punkt Lotto, powstała mini kawiarenka. Uwaga! Łatwo ją

przegapić. Dla ułatwienia, po-szukiwacze Małpiego Biznesu mogą liczyć na kolorowe po-duszki rozłożone na schodach kamienicy, które doprowadzą ich do celu.

Małpi biznes dwóch założy-cieli lokalu – młodych i ener-gicznych znajomych – rozkrę-ca się w przyzwoitym tempie i cieszy nie lada powodzeniem. Chwytliwa nazwa i atmosfera panująca w lokalu, na którą składają się przede wszystkim pyszne kanapki i kawa, ale także małpie rekwizyty, przy-ciąga nie tylko ranne ptaszki,

KAWIARNIA: Małpi Biznes

Marszałkowska 85

PoLecamY

Page 89: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

89

Jasmin Soljanin, właściciel jednej z największych palar-ni kawy Singidunum, oferuje amatorom tego napoju ponad dwieście jego gatunków. W Cof-fee Singidunum znajdziemy mieszanki kaw Ameryki Ła-cińskiej – mocne kawy mek-sykańskie i delikatne napoje o smaku tiramisu czy ama-retto. Można tu nawet zakupić najdroższą kawę na świecie – Kopi Luwak. Słowem: dla każ-dego coś dobrego. W sklepie na półkach wystawione są także pojemniki do przechowywa-nia ziarna, zaparzacze oraz młynki do kawy. Kim byłby prawdziwy kawosz bez takiego ekwipunku? Marzy wam się zapach świeżej kawy, rozno-szący się po kuchni? Sklep na Ursynowie zaprasza!

DLA KAWOSZY: Coffee Singidunum

Braci Wagów 22

RZEMIEŚLNICY: szewc Aleje Jerozolimskie 51/22

Nazwa ta może kojarzyć się wam z francuskim miastem, w którym zachowały się śre-dniowieczne fortyfikacje, jed-nak tym razem nie polecamy wycieczki do Francji, a strate-giczną grę planszową. Carcas-sonne przeznaczona jest dla od dwóch do sześciu graczy. Polega na losowaniu i wykła-daniu na stół kolejnych kwa-dratowych kart z motywami terenu, które tworzą mapę. Na kartach przedstawione są czę-ści średniowiecznych miast, łąk, odcinki dróg, skrzyżowa-nia i klasztory. Celem gry jest rozbudowa terenu i zajmowa-nie kolejnych obszarów, za co, oczywiście, zbiera się punkty. Carcassonne można rozsze-rzyć o kolejne plansze. Rewe-lacyjny pomysł na spotkanie z przyjaciółmi czy rodzinną sjestę. Gorąco polecamy, tym bardziej, że takie gry nie tylko bawią, ale i rozwijają!

GRY PLANSZOWE: Carcassonne

Tęskniących za dawnymi czasami zapraszamy do szew-ca, którego warsztat mieści się w samym centrum Warszawy, w bramie przy Fotoplastyko-nie, w dawnej stróżówce. Drzwi „Pracowni Obuwia” otworzy nam około pięćdziesięciolet-ni, wąsaty mężczyzna w skó-rzanym fartuchu – Ryszard Duranc – fachowiec. Maleńka klitka, wypełniona próbkami, skórami i innymi materiałami w przeróżnych kolorach, prze-niesie nas kilkadziesiąt lat wstecz. Pan Ryszard, jak na profesjonalistę przystało, nie pozwoli nam długo „podróżo-wać w czasie”. Zdejmie miarę z nogi, zapyta o preferencje do-tyczące koloru – można przy-nieść własne materiały – oraz kroju i zabierze się do roboty. A gotowe, tanie jak barszcz buty staną się dla naszych znajomych i dla nas samych niekwestionowanym hitem!

wpadające o siódmej po zestaw „kawa plus kanapka” za 10 złotych. Kawiarnia nastawio-na jest głównie na sprzedaż na wynos, ale także tych, którzy śniadanie jedzą trochę później i nie śpieszą się do szkoły czy pracy. Z myślą o tych drugich w pomieszczeniu zamontowa-na została wąska półka, a obok ustawiono trzy malutkie tabo-rety.

Czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 7-21, w soboty w godzi-nach 10-21. W niedziele nieczynne.http://malpiebiznesy.blogspot.com

fOT.

TO

MEK

KA

CZ

OR

ILU

STR

AC

JA: T

OM

EK K

AC

ZO

R

Page 90: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład
Page 91: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład
Page 92: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

92

Droga na Dobre zaczyna się tuż za Kazimierzem. Z począt-ku wije się wśród wzgórz. Wo-kół oprószone słońcem pola przeplatają się z soczystą ziele-nią drzew. Nagle zaczyna opa-dać żyznymi zboczami ku do-linie Wisły.

– Na Zastów?– Za kościołem, przy Matce

Boskiej w prawo...Do wału wiślanego prowadzi

droga przechodząca przez dwie małe miejscowości. Za oknem sady i chmielniki spowite cie-niem. Normalnie, w czerwcu zieleń w dolinie musi być przy-tłaczająca.

Sołtysowa po krótkiej roz-mowie skierowała nas na dru-gi koniec wsi. Zatrzymaliśmy się przy dużym, szarym drze-wie, skąd ledwo można było dostrzec ukryte wśród jabłoni zabudowania.

Podwórze otwiera mały, ce-glany dom. Na przeciw stoi mu-rowana obora – od lat już pu-sta. Obok gołębnik, jeszcze do niedawna chluba gospodarza. Z lewego rogu oparte o siebie stodoły, stara i nowa. Pośrodku podwórza drzewo, a pod nim

Dom

Zdjęcia: Jan Mencwel, Paweł Adamus Tekst: Marysia Radziejowska

FOTOREPORTAż

Page 93: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

93

sterta zebranych rzeczy i błą-kający się pośród nich, wygłod-niały kocur. Na ławce para sta-rych ludzi siedzi, patrzy.

Gospodarze – Mitowie – to rodzeństwo. W tym miejscu mieszkają od zawsze. To ich ojciec miał zbudować ceglany dom. Nie zdążył. W 1944 roku, gdy trwała jeszcze wojna, ar-mia radziecka była niedaleko, przy wałach. Po jednym z nalo-tów ojca znaleziono martwego za stodołą. Matka została sa-ma z ośmioletnią córką i czte-roletnim synem.

Dom udało się wybudować dopiero po kilku latach. – Trze-ba było gotować dla murarzy, nosić cegły, rozrabiać zapra-wę. Ktoś musiał zająć się polem i krowami – wspomina gospo-dyni. – Brat już wtedy ciężko pracował w sadzie przy zbiera-

niu jabłek. – Dom stanął, a sio-stra trafiła do szpitala. Raz, potem drugi... Lekarz kazał odpoczywać. – Dom i gospo-darstwo odłogiem niech leżą – mówił. Dobrzy ludzie pomogli, ale po tygodniu powrócił wy-magający rytm dnia: Do krów, na pole, póki słońca nie ma, potem dom… – Po śmierci mat-ki w 1977 roku, rodzeństwo zo-stało na gospodarstwie samo.

Dzieje Mitów to kuzyni i są-siedzi, ich narodziny, śluby i śmierci. To zastowskie życie, pełne historii jego mieszkań-ców i obcych, którzy pojawia-li się i znikali, nierzadko za-burzając miejscowy porządek. Ostatnim, niespodziewanym gościem była woda. „Wielka woda”, jak mówią w okolicy. Po-chłonęła wszystko, zostawiając po sobie szary, mulisty świat.

Rodzeństwo przez kilka mie-sięcy przychodziło tu każdego dnia. Schorowanymi rękoma robili, co w ich mocy, by na zi-mę być w domu. Dobrzy ludzie znowu pomogli.

Lato minęło. Po szarym drze-wie przy drodze został tylko krótki pień a na spadzistym dachu gołębnika siedzi kilka młodych ptaków. Starej stodo-ły już nie ma, ale dom stoi – trwa, a w nim Mitowie. �

Page 94: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład
Page 95: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład
Page 96: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

96

Byłem w Nowym Jorku. No i mi sie podobało, bardzo. Stereotyp – wiem, nic na to nie pora-dzę. Wiem też, skąd

się ta fascynacja wzięła. Od sa-mego początku, właściwie już od lotniska, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jestem we śnie. Za-raz, to nie sen, to nie bajka – to film!

Zwiedzałem miasto łapczywie, zmieniając dzielnice, ulice, ba-ry, kluby, sklepy, przenosząc się z planu jednego filmu do dru-giego. I nie mam na myśli kon-kretnych, charakterystycznych miejsc, ikon filmowych, jak wi-dok na Brooklyn Bridge z Man-hattanem w tle. Ani o konkret-ne filmy, bo było ich mnóstwo – od Dymu po serial Ally McBe-al. Biegałem nie tyle za konkre-tem, co za klimatem, czarowną atmosferą, jaka kojarzy się ze snami właśnie. Z archetypicz-nym mitem dzieciństwa, punk-tem odniesienia dla dorosłego życia. Krążąc po Nowym Jorku, nie mogąc się nasycić coraz to nowymi znajomymi miejscami i skojarzeniami, czułem się tak, jak gdybym wracał do łona mat-ki co najmniej, jak Mickiewicz, któremu udało się powrócić na Litwę. Odwiedzałem wspom-nienia z dzieciństwa, chociaż

w Ameryce byłem pierwszy raz w życiu.

Wszystko to przez filmy, rekla-my, teledyski i całe dobrodziej-stwo amerykańskiego audiowi-zualnego inwentarza, którym karmiłem się jako dziecko, ma-rzące o kolorowym kapitalizmie w szarych latach osiemdziesią-tych. Karmię się nim zresztą z upodobaniem do dzisiaj, jestem zagorzałym fanem hollywoodz-kiej fabryki snów.

Wizyta w mitycznym NY na-tchnęła mnie myślą, do któ-rej przekonuję sie coraz bar-dziej: że na naszą świadomość, wspomnie nia, percepcję świa-ta wpływają wyobrażenia za-czerpnięte z filmów i ogólnie całej otaczającej nas estety-ki audiowizualnej. To oczywi-ście nie jest myśl specjalnie odkrywcza. Ale porazi-ło mnie, że odciśnięte głęboko w świadomo-ści obrazy, styl życia i całe fabuły wpływa-ją na decyzje i wybory podejmowane w real-nym życiu zdecydowa-nie częściej niż przy-puszczałem.

Pewnie zawsze tak było, że lu-biliśmy żyć fikcją, a nie życiem realnym, i zdarzało nam się za-tracać między nimi różnice. Nie wiem, czy dziś, dzięki powszech-ności i doskonalszym środkom przekazu i obrazowania, jest to zjawisko bardziej zbiorowe niż za czasów pani Bovary. Nie wiem, czy da się to w jakiś spo-

sób sprawdzić. Intuicyjnie prze-konany jestem jednak o tym, że mamy do czynienia z totalnym zatarciem granic między rzeczy-wistością a fikcją – niezależenie od tego, czy źródłem tej ostatniej są fabuły zaczerpnięte z filmów, reklam, telewizji informacyjnych, czy gier komputerowych.

Nie planuję z tego powodu rwać zbyt wielu włosów z głowy. My-ślę natomiast, że wobec zastanej sytuacji możemy przynajmniej podjąć jakieś działania. Tylko błagam, nie decydujmy się na wyniesienie telewizora do piwni-cy ani na inne formy medialnej ascezy, bo potem zdarzają się ta-kie kwiatki – że znowu przywo-łam nasze rodzime lata osiem-dziesiąte – jak moja największa trauma z przedszkola, kiedy to sam, przeciwko całej gru-pie, broniłem zażarcie i ze łzami w oczach tezy, że Franek Kimo-no jest o niebo lepszym karateką niż jakiś tam Bruce Lee, o któ-rym nigdy nie słyszałem, ponie-waż rodzice – w trosce o mój roz-wój – nie pozwalali mi oglądać telewizji.

Na koniec morał. Próbujmy wpływać na estetykę, która nas otacza. Nie trzeba zgłębiać filo-zoficznych koncepcji, łączących piękno z dobrem i prawdą, żeby dojść do wniosku, że warto jest zadbać o to, co oglądamy, czym się otaczamy, jak się ubieramy. Bo jaka estetyka, takie życie, wspomnienia, marzenia i punk-ty odniesienia. Nie zapominajmy o kwestii smaku! �

Kwestia smakuWOJTEK RUDZKI

F eLietonY

Page 97: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

97

Ktoś kiedyś mą-drze powiedział, że „żyjemy w czasach,

w których »bo mi się wydaje« jest ważniejsze od tego, co po-wiedział Pan”. Bo mi się wy-daje, że Boga nie ma. Więcej, przeczytałem już tyle mądrych książek, że wiem to na pewno (jak gdyby była to kwestia po-znania wyłącznie rozumowe-go). Tudzież modyfikacja po-wyższej postawy: Bóg? Może

i istnieje, ale życie jest życiem. Co On może wiedzieć o po-trzebach ludzi? Zresztą jaki to Bóg, który sprzeciwia się ludz-kiej miłości i nie pozwala dwój-ce kochających się ludzi mieć dziecka poczętego metodą in vi-tro? Ja to bym wszystko lepiej poukładał!

Po drugiej stronie jest wia-ra zamieniająca się miejsca-mi z bezkrytyczną pewnością. Jezus żąda tego, by ustawo-wo uznać Go za króla Polski. Bóg chciałby, żeby. Bo Bóg tak chciał. Stwórca będący trans-misją naszych potrzeb, ambicji, lęków czy żali. Co ciekawe, jeśli przyjąć, że religijność jest nie-ustającą wędrówką, czyli po-rzuceniem stałego kąta (a za-tem i tego, co pewne), to wiara niezadająca pytań i nieoczeku-jąca na odpowiedź jest de facto

nie-wiarą, i to w nie mniejszym stopniu niż ateizm.

W filmie Luter kontra pa-pież jest piękna scena: ojciec chrzestny protestantyzmu spo-gląda życzliwie na psa, który z kolei cierpliwie, nieruchomo i bezszelestnie obserwuje za-wieszony pod sufitem kawałek mięsa. Luter mówi: „chciałbym umieć tak się modlić”. Można mieć ukształtowane poglądy na różne kwestie, ale to jeszcze nie znaczy, że sprawy obiek-tywnie wyglądają w taki wła-śnie sposób. By usłyszeć dru-giego, należy najpierw zrobić mu miejsce, dać możliwość wy-powiedzenia słowa, zamilknąć choćby na moment. Ale to już wymaga uznania, iż dialog jest ważniejszy od monologu. �

Kawałek mięsa

ŁUKASZ KUŚMIERZ

Gdy uczestniczy-łem niedawno w ob-chodach 80-lecia Instytutu Historycz-

nego na Uniwersytecie War-szawskim, czułem niemałą satysfakcję. Wielokrotnie przy-pominano zasługi i znaczenie dla nauki polskiej profesora Marcelego Handelsmana, za-łożyciela Instytutu, a także

pradziadka mojej żony. Poczu-łem, że jestem we właściwym miejscu i czasie, że jeśli my-ślę o ładzie życia wspólnego, to znaleźć go można w wielkich życiorysach i tradycji takich miejsc jak Uniwersytet.

Urodzony w roku 1882 Han-delsman jest jednym z najwy-bitniejszych polskich histo-ryków: badacz średniowiecza i czasów nowożytnych, meto-dolog i organizator badań hi-storycznych w okresie między-wojennym. W czasie drugiej wojny światowej działał w Biu-rze Informacji i Propagandy AK. Zadenuncjowany, został aresz-towany przez Gestapo. Zginął w roku 1945 w obozie koncen-tracyjnym Dora-Nordhausen. Ze względu na jego żydowskie pochodzenie jeszcze przed wy-buchem wojny doradzano mu

wyjazd z kraju. Odpowiedział wówczas, że miejsce Polaka jest nad Wisłą.

Kilkadziesiąt lat później, pod-czas obchodów rocznicowych, padły słowa wypowiedziane wcześniej przez Newtona: „Wi-dzimy daleko, bo stoimy na ramionach olbrzyma”. Marce-li Handelsman pozostaje więc patronem uniwersyteckiej Hi-storii. Przypomina nam także o niedocenianych lub wyśmie-wanych dziś fundamentalnych dziedzinach i wartościach: na-uce jako takiej, poznaniu wła-snych dziejów, umiłowaniu oj-czyzny. Warto zdobywać się, wzorem profesora, na odwagę w ogóle, a na odwagę myślenia w szczególności – myślenia co-dziennie wyłączanego przez co-raz doskonalsze formy komu-nikacji masowej. �

Na ramionach olbrzyma

SZYMONSŁAWIńSKI

Page 98: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

98

12 listopada zmarł Henryk Mikołaj Gó-recki – jeden z naj-znakomitszych kompozytorów XX wieku, wymienia-ny jednym tchem

z Arvo Pärtem, Erikiem Satie czy Györgiem Ligetim. Wyda-ne w 1991 roku nagranie jego III Symfonii Pieśni Żałosnych w wykonaniu London Sinfo-nietta osiągnęło szóste miejsce wśród najlepiej sprzedających się albumów w Wielkiej Bryta-nii (wszystkich gatunków, nie tylko klasyki), a w klasycz-nym rankingu amerykańskie-go „Billboardu” pozostawało na pierwszym miejscu przez 38 tygodni. Twórczość Góreckie-go znalazła swoje odbicie tak-że w popkulturze – brytyjski zespół Lamb promował swo-ją debiutancką płytę singlem Górecki na motywach III Sym-fonii, a producent m.in. na-grań Madonny, William Orbit, zrekonstruował Trzy utwory w dawnym stylu na swojej pły-cie Pieces in a modern style.

Tymczasem rodacy, według katalogu Biblioteki Narodowej, poświęcili Góreckiemu jedną 36-stronicową broszurę, wy-daną na potrzeby Dni Kultury Polskiej w Wilnie, oraz przeło-żyli monografię Górecki pióra Brytyjczyka Thomasa Adria-na. Telewizja Polska wyprodu-kowała jeden film dokumen-talny, Henryk Mikołaj Górecki

– Autoportret. Siedemnaście lat temu. Nawet płyty z mu-zyką kompozytora w polskich wykonaniach wydaje głównie wytwórnia Naxos – z siedzibą w Hong Kongu.

Oczywiście, że śmierć kom-pozytora nie wywoła – mo-że i na szczęście – żałoby na-rodowej. Dla większości jego muzyka pozostanie nieznana. Nie zwalnia to jednak polskich państwowych, a także i am-bitniejszych prywatnych firm i instytucji z obowiązku utrwa-lania, odświeżania i odczyty-wania na nowo dorobku jed-nego z garstki docenionych na świecie twórców z nad Wisły.

Piszę te słowa z pewną do-zą niepokoju, mając w pamię-ci dobiegający już końca Rok Chopinowski – szczególnie przykry dla mnie jako miło-śnika jazzu. Przez nasz kraj przewaliły się bo-wiem tysiące odsłon Chopina na Jazzowo, do większości spośród których bardziej paso-wałby tytuł „Męczenie Frycka”. Jedną z nielicz-nych, jazzowych korzyści z te-go święta jest nagranie Chopin Shuffle tria Levity dla wytwórni Universal. Kontrakt z tak dużą wytwórnią uchyla nieco drzwi do międzynarodowego sukcesu tej świetnej warszawskiej gru-py. A co zostało nam w pamięci po minionych latach Wyspiań-

skiego, Herberta? Kto pamięta, że rok 2009 poświęcono Juliu-szowi Słowackiemu?

Widać jednak iskierkę na-dziei na lepszą promocję pol-skiej kultury. Kilka miesięcy temu powstał Instytut Muzy-ki i Tańca. Otwarto Centrum Nauki Kopernik. Pewne jest już powstanie Muzeum Sztu-ki Nowoczesnej i Muzeum Hi-storii Żydów Polskich. Pojawiła się też informacja o woli włą-czenia się Polski w niemiecko-francuskie partnerstwo telewi-zji ARTE. Bardzo bym chciał, abyśmy wraz z powstawaniem nowych instytucji kultury, przy już dość dobrze rozwiniętym sektorze organizacji pozarzą-dowych, nauczyli się wreszcie chwalić „nasze” w sposób, któ-ry sprawi, że nie tylko dorobek kliku wybitnych twórców, ale także prace ich kontynuato-rów, strażników pamięci, jak również młodych gniewnych, będą budziły jak najszersze za-interesowanie i posłuch. �

Post MemoriamKAJTEK PROChYRA

Page 99: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

ILUSTRACJA: ANIA MICIńSKA

wYDanie nUmeRU „łaD - nie- łaD ” sFinansowaLi:

Piotr ciacek, elżbieta jasińska, justyna i janusz Kraszewscy, witold Kucharski, Kuba Rościszewski, łukasz skibiński, joanna i marcin Święciccy

PoGLąDY aUtoRów nie są PoGLąDami ReDaKcji

Page 100: Kontakt nr 15: Ład-Nie-Ład

widzimisię

K o t w w a n n i eF o t . K l a r a C z u B a K – a d a m u s