kripke-nazywanie a konieczność

79
WYKŁAD I: 20 S TYCZNIA 1970 1 Mam nadzieję, że niektórzy widzą pewien związek między dwoma tematami, o których mówi tytuł. Jeśli nie, związki takie zostaną w każdym razie ukazane w trakcie tych wykładów. Ponadto, z powodu używania w dzisiejszej filozofii analitycznej narzędzi odwołujących się do odniesienia i konieczności, nasze poglądy w tych sprawach naprawdę mają dalekosiężne konsekwencje dla innych zagadnień filozoficznych, które tradycyjnie można by uznać za odległe, jak argumenty dotyczące zagadnienia stosunku umysłu do ciała czy tak zwanej „tezy o identyczności”. Materializm, w tej postaci, często dziś zostaje uwikłany na bardzo zawiłe sposoby w rozstrzyganie pytania, co jest konieczne, a co przygodne w przypadku identyczności własności — zostaje uwi kłany w rozstrzyganie tego rodzaju pytań. Uzyskanie przeto jasności co do tych pojęć jest rzeczywiście bardzo ważne dla filozofów, którzy mogą chcieć pracować w wielu dziedzinach. Być może powiem coś w trakcie tych wykładów o zagadnieniu umysł - ciało. Chcę również powiedzieć w pewnym miejscu (nie wiem, czy zdołam to wprowadzić) o substancjach i rodzajach naturalnych. Sposób, w jaki podchodzę do tych spraw, będzie zupełnie różny, pod pewnymi względami, od tego, co dziś ludzie myślą (choć ma również pewne miej sca styczne z tym, co niektórzy ludzie myślą i piszą dziś, a jeśli pomijam nazwiska w takich jak te nieformalnych wykładach, mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone). 2 Niektóre moje poglądy mogą uderzać na pierwsze wejrzenie jako jawnie błędne. Oto mój ulubiony przykład (którego prawdopodobnie nie zechcę bronić w tych wykładach — przede wszystkim, gdyż jeszcze nikogo nie przekonał): Twierdzi się powszechnie we współczesnej filozofii, że są pewne orzeczniki, choć faktycznie puste — posiadające zerowy zakres ów zerowy zakres posiadające tytułem przygodnego faktu, nie zaś tytułem jakiegoś rodzaju konieczności. Dobrze, tego nie rozważam; ale przykład, jaki się zwykle podaje, to przykład jednorożca. Oto powiada się, że choć wszyscy 1 W styczniu 1970 r. wygłosiłem trzy wykłady w Princeton University, przedstawione tu w zapisie. Jak pokazuje wyraźnie styl tego zapisu, wygłaszałem je bez pisanego tekstu, a w istocie i bez notatek. Tekst ten jest nieznacznym redakcyjnym opracowaniem dosłownego zapisu; gdzieniegdzie dodano fragment dla rozwinięcia myśli, napisano na nowo zdanie, lecz nie podjęto żadnej próby, by zmienić nieformalny styl oryginału. Wiele przypisów dodano do oryginału, ale nieliczne zostały pierwotnie wypowiedziane na marginesie w samych wykładach. Mam nadzieję, że czytelnik będzie pamiętał o tych faktach, czytając tekst. Wyobrażając sobie, jak się go mówi, z właściwymi przerwami i akcentami, można niekiedy łatwiej tekst rozumieć. Zgodziłem się z pewnymi zastrzeżeniami na opublikowanie wykładów w tej postaci. Przyznany mi czas oraz nieformalny styl wykładu zmuszały do pewnego skondensowania argumentacji, uniemożliwiały omówienie pewnych zarzutów itp. Szczególnie w uwagach poświęconych identycznościowym zdaniom nauki oraz zagadnieniu stosunku umysłu do ciała w partiach końcowych trzeba było zrezygnować z dokładności. Zupełnie pominięte zostały niektóre z tematów istotnych do pełnego przedstawienia stanowiska, którego się tu broni, w szczególności zagadnienia zdań egzystenc jalnych oraz nazw pustych. Ponadto, niefor malność sposobu przedstawienia łatwo może spowodować uchybienia wymogom jasności w pewnych sprawach. Przystałem na wszystkie te braki w imię szybkiego ogłoszenia tekstu. Mam nadzieję, że może dana mi będzie sposobność zrobienia więcej w późniejszej pracy. Powtarzam: mam nadzieję, że czytelnik będzie pamiętał, iż czyta wykłady w znacznej mierze nieformalne, nie tylko wtedy, gdy napotyka powtórzenia czy miejsca niefortunne, lecz także wtedy, gdy napotyka oznaki braku szacunku lub miejsca drażniące. 2 Mając możność dodania przypisu wspomnę, że Rogers Albritton, Charles Chastain, Keith Donnellan i Michael Slote (oprócz filozofów wspomnianych w tekście, z Hilarym Putnamem w szczególności) niezależnie wyrażali poglądy styczne z rozmaitymi stronami tego, co tu mówię. Albritton zwrócił moją uwagę na zagadnienia konieczności i aprioryczności w odniesieniu do rodzajów naturalnych, stawiając pytanie, czy moglibyśmy odkryć, że cytryny nie są owocami. (Nie mam pewności, że uznałb y on wszystkie moje wnioski.) Pamiętam również o wpływie dawnych rozmów z Albrittonem i Peterem Geachem o istotności pochodzenia czegoś. Obrona zawarta w tekście zachowuje jednak ważność: uświadamiam sobie, że lista, jaką przynosi ten przypis, jest daleka od zupełności. Nie usiłowałem wymienić wszystkich tych przyjaciół i studentów, z którymi wiodłem pobudzające i pomocne rozmowy. Thomas Nagel i Gilbert Harman zasługują na osobne podziękowania za pomoc w redakcyjnym opracowaniu tego zapisu.

Upload: andrzej-kozakiewicz

Post on 29-Dec-2015

61 views

Category:

Documents


2 download

TRANSCRIPT

Page 1: Kripke-Nazywanie a konieczność

WYKŁAD I: 20 STYCZNIA 19701

Mam nadzieję, że niektórzy widzą pewien związek między dwoma tematami, o

których mówi tytuł. Jeśli nie, związki takie zostaną w każdym razie ukazane w

trakcie tych wykładów. Ponadto, z powodu używania w dzisiejszej filozofii

analitycznej narzędzi odwołujących się do odniesienia i konieczności, nasze poglądy

w tych sprawach naprawdę mają dalekosiężne konsekwencje dla innych zagadnień

filozoficznych, które tradycyjnie można by uznać za odległe, jak argumenty

dotyczące zagadnienia stosunku umysłu do ciała czy tak zwanej „tezy o

identyczności”. Materializm, w tej postaci, często dziś zostaje uwikłany na bardzo

zawiłe sposoby w rozstrzyganie pytania, co jest konieczne, a co przygodne w

przypadku identyczności własności — zostaje uwikłany w rozstrzyganie tego rodzaju

pytań. Uzyskanie przeto jasności co do tych pojęć jest rzeczywiście bardzo ważne dla

filozofów, którzy mogą chcieć pracować w wielu dziedzinach. Być może powiem coś

w trakcie tych wykładów o zagadnieniu umysł-ciało. Chcę również powiedzieć w

pewnym miejscu (nie wiem, czy zdołam to wprowadzić) o substancjach i rodzajach

naturalnych.

Sposób, w jaki podchodzę do tych spraw, będzie zupełnie różny, pod pewnymi

względami, od tego, co dziś ludzie myślą (choć ma również pewne miejsca styczne z

tym, co niektórzy ludzie myślą i piszą dziś, a jeśli pomijam nazwiska w takich jak te

nieformalnych wykładach, mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone).2 Niektóre

moje poglądy mogą uderzać na pierwsze wejrzenie jako jawnie błędne. Oto mój

ulubiony przykład (którego prawdopodobnie nie zechcę bronić w tych wykładach —

przede wszystkim, gdyż jeszcze nikogo nie przekonał): Twierdzi się powszechnie we

współczesnej filozofii, że są pewne orzeczniki, choć faktycznie puste — posiadające

zerowy zakres — ów zerowy zakres posiadające tytułem przygodnego faktu, nie zaś

tytułem jakiegoś rodzaju konieczności. Dobrze, tego nie rozważam; ale przykład, jaki

się zwykle podaje, to przykład jednorożca. Oto powiada się, że choć wszyscy 1 W styczniu 1970 r. wygłosiłem trzy wykłady w Princeton University, przedstawione tu w zapisie. Jak

pokazuje wyraźnie styl tego zapisu, wygłaszałem je bez pisanego tekstu, a w istocie i bez notatek. Tekst ten

jest nieznacznym redakcyjnym opracowaniem dosłownego zapisu; gdzieniegdzie dodano fragment dla

rozwinięcia myśli, napisano na nowo zdanie, lecz nie podjęto żadnej próby, by zmienić nieformalny styl

oryginału. Wiele przypisów dodano do oryginału, ale nieliczne zostały pierwotnie wypowiedziane na

marginesie w samych wykładach.

Mam nadzieję, że czytelnik będzie pamiętał o tych faktach, czytając tekst. Wyobrażając sobie, jak się go

mówi, z właściwymi przerwami i akcentami, można niekiedy łatwiej tekst rozumieć. Zgodziłem się z pewnymi

zastrzeżeniami na opublikowanie wykładów w tej postaci. Przyznany mi czas oraz nieformalny styl wykładu

zmuszały do pewnego skondensowania argumentacji, uniemożliwiały omówienie pewnych zarzutów itp.

Szczególnie w uwagach poświęconych identycznościowym zdaniom nauki oraz zagadnieniu stosunku umysłu

do ciała w partiach końcowych trzeba było zrezygnować z dokładności. Zupełnie pominięte zostały niektóre z

tematów istotnych do pełnego przedstawienia stanowiska, którego się tu broni, w szczególności zagadnienia

zdań egzystencjalnych oraz nazw pustych. Ponadto, nieformalność sposobu przedstawienia łatwo może

spowodować uchybienia wymogom jasności w pewnych sprawach. Przystałem na wszystkie te braki w imię

szybkiego ogłoszenia tekstu. Mam nadzieję, że może dana mi będzie sposob ność zrobienia więcej w

późniejszej pracy. Powtarzam: mam nadzieję, że czytelnik będzie pamiętał, iż czyta wykłady w znacznej

mierze nieformalne, nie tylko wtedy, gdy napotyka powtórzenia czy miejsca niefortunne, lecz także wtedy,

gdy napotyka oznaki braku szacunku lub miejsca drażniące. 2 Mając możność dodania przypisu wspomnę, że Rogers Albritton, Charles Chastain, Keith Donnellan i

Michael Slote (oprócz filozofów wspomnianych w tekście, z Hilarym Putnamem w szczególności) niezależnie

wyrażali poglądy styczne z rozmaitymi stronami tego, co tu mówię. Albritton zwrócił moją uwagę na

zagadnienia konieczności i aprioryczności w odniesieniu do rodzajów naturalnych, stawiając pytanie, czy

moglibyśmy odkryć, że cytryny nie są owocami. (Nie mam pewności, że uznałb y on wszystkie moje wnioski.)

Pamiętam również o wpływie dawnych rozmów z Albrittonem i Peterem Geachem o istotności pochodzenia

czegoś. Obrona zawarta w tekście zachowuje jednak ważność: uświadamiam sobie, że lista, jaką przynosi ten

przypis, jest daleka od zupełności. Nie usiłowałem wymienić wszystkich tych przyjaciół i studentów, z

którymi wiodłem pobudzające i pomocne rozmowy. Thomas Nagel i Gilbert Harman zasługują na osobne

podziękowania za pomoc w redakcyjnym opracowaniu tego zapisu.

Page 2: Kripke-Nazywanie a konieczność

stwierdzamy, że nie ma jednorożców, oczywiście mogłyby być jednorożce. W

pewnych okolicznościach byłyby jednorożce. I to jest przykład czegoś, co, jak sądzę,

nie ma miejsca. Według mnie prawdy nie należałoby może przedstawiać mówiąc, iż

jest konieczne, że nie powinno być jednorożców , lecz mówiąc po prostu, iż nie

możemy powiedzieć, w jakich okolicznościach miałyby być jednorożce. Sądzę

ponadto, że nawet gdyby archeolodzy czy paleontolodzy odkryli jutro jakieś szczątki

kopalne wykazujące dowodnie istnienie w przeszłości zwierząt, które spełniały

wszystko, co wiemy o jednorożcach z mitu o jednorożcu, nie wskazywałoby to, że

były jednorożce. Otóż nie wiem, czy będę miał sposobność obrony tego konkretnego

poglądu, lecz jest to przykład poglądu zaskakującego. (Miałem ostatnio w tej

instytucji seminarium, na którym mówiłem o tym przez dwa semestry.) Tak więc

niektóre moje poglądy są nieco zaskakujące. Ale rozpocznijmy od pewnego obszaru,

który nie jest może tak zaskakujący, i wprowadźmy metodologię oraz zagadnienia

tych wykładów.

Pierwszy z pary tematów to nazywanie. Przez nazwę będę tu rozumiał nazwę

własną, to znaczy nazwę osoby, miasta, kraju itd. Dobrze wiadomo, że logicy

współcześni również bardzo interesują się deskrypcjami określonymi, zwrotami o

postaci: „x takie, że φx”, takimi jak: „człowiek, który skorumpował Hadleyburg”.

Otóż jeśli w ogóle jeden i tylko jeden człowiek skorumpował Hadleyburg, człowiek

ten jest tym, do czego odnosi się, w sensie logicznym, ta deskrypcja. Terminem

„nazwa” będziemy się posługiwać tak, by nie obejmował deskrypcji określonych tego

rodzaju, lecz jedynie te rzeczy, które w języku potocznym nazwałoby się „nazwami

własnymi”. Jeżeli chcemy mieć termin wspólny, obejmujący nazwy i deskrypcje,

możemy posłużyć się terminem „wyrażenie oznaczające”.

Donellan3 zauważył, że w pewnych okolicznościach konkretna osoba mówiąca

może posłużyć się deskrypcją określoną, by odnieść się nie do tego, do czego

właściwie odnosi się — w sensie, jaki właśnie określiłem — ta deskrypcja, lecz do

czegoś innego, co chce wyróżnić i o czym sądzi, iż jest tym, do czego dana

deskrypcja odnosi się właściwie, co zaś faktycznie nie jest tym. Można więc

powiedzieć: „Tamten człowiek z szampanem w kieliszku jest szczęśliwy”, choć

faktycznie ma on jedynie wodę w kieliszku. Otóż, choć w jego k ieliszku nie ma

szampana, a w pokoju może być inny człowiek, który ma szampana w kieliszku,

mówiący zamierzał odnieść się lub być może, w pewnym sensie terminu „odnosić

się”, rzeczywiście odniósł się do człowieka, o którym myślał, że ma szampana w

3 Keith Donnellan Reference and Descriptions , „Philosophical Review” t. 75, 1966, s. 281 -304. Zob. również

Leonard Linsky Reference and Referents , [w]: Caton (wyd.) Philosophy and Ordinary Language , Urbana

1963. Rozróżnienie Donnellana wydaje się stosowalne do nazw, a także do deskrypcji. Dwaj ludzie spoglądają

na kogoś z pewnej odległości i sądzą, że rozpoznają go jako Jonesa. „Co robi Jones?” „Grabi liście.” Jeśli ów

grabiący w oddali liście jest faktycznie Smithem, w pewnym sensie odnoszą się oni do Smitha, choć obaj

posługują się nazwą „Jones” jako nazwą Jonesa. W tekście mówię o „tym, do czego odnosi się” nazwa, mając

na myśli rzecz nazywaną przez tę nazwę — np. Jonesa, nie Smitha — nawet gdy o mówiącym można niekiedy

słusznie powiedzieć, że posługuje się nazwą, by odn ieść się do czegoś innego. Może mniej mylące byłoby

użycie terminu technicznego, takiego jak „denotować” zamiast „odnosić się”. Moje utycie „odnosić się” jest

takie, że spełnia schemat: „Tym, do czego odnosi się «X», jest X”. gdzie „X” można zastąpić przez jakąś

nazwę lub deskrypcję. Skłonny jestem tytułem próby uznać, w przeciwieństwie do Donnellana, że jego uwagi

o odnoszeniu się mają niewiele wspólnego z semantyką czy warunkami prawdziwości, choć mogą być istotne

dla teorii czynności mowy. Ograniczenia miejsca nie pozwalają mi wyjaśnić, co przez to rozumiem, a tym

bardziej nie pozwalają na obronę tego poglądu, poza krótką uwagą. Nazwijmy to, do czego odnosi się nazwa

czy deskrypcją w moim sensie, „semantycznym odniesieniem”; w przypadku nazwy jest to rzec z nazywana, w

przypadku deskrypcji — rzecz jednoznacznie ją spełniająca.

Mówiący może więc odnosić się do czegoś innego niż odniesienie semantyczne, jeśli ma odpowiednio

fałszywe przeświadczenia. Sądzę, że to właśnie zachodzi w przypadkach nazywania (Smith — Jones), a także

w Donnellanowym przykładzie z szampanem; te pierwsze nie wymagają żadnej teorii głoszącej, że nazwy są

dwuznaczne, a ten drugi nie wymaga żadnej modyfikacji Russellowskiej teorii deskrypcji.

Page 3: Kripke-Nazywanie a konieczność

kieliszku. Mimo to terminu „to, do czego odnosi się deskrypcja”, zamierzam używać

tak, by znaczył tyle co przedmiot spełniający jednoznacznie warunki, jakie wskazuje

deskrypcją określona. W tym sensie zwykło się go używać w tradycji logicznej. A

więc, gdy mamy deskrypcję o postaci: „x takie, że φx”, i istnieje dokładnie jedno x

takie, że φx, do tego właśnie odnosi się deskrypcja.

A jaki jest stosunek między nazwami a deskrypcjami? Istnieje dobrze znana

doktryna Johna Stuarta Milla, wyłożona w jego Systemie logiki, według której nazwy

mają denotację, lecz nie konotację. Posłużmy się jednym z jego przykładów. Gdy

używamy nazwy „Dartmouth” do opisu pewnej miejscowości w Anglii, można ją tak

zwać, ponieważ leży u ujścia rzeki Dart. Ale gdyby nawet, mówi Mill, Dart (to

znaczy rzeka Dart) zmieniła swój bieg tak, że Dartmouth nie leżałoby już u jej ujścia,

moglibyśmy w sposób właściwy nazywać to miejsce „Darthmouth”, choć nazwa ta

mogłaby sugerować, iż leży ono u ujścia rzeki Dart. Zmieniając terminologię Milla,

powinniśmy może powiedzieć, że taka nazwa jak „Dartmouth” rzeczywiście ma

konotację dla pewnych ludzi, mianowicie, iż rzeczywiście konotuje (nie dla mnie —

nigdy o tym nie myślałem), że jakieś miejsce zwane „Dartmouth” leży u ujścia rzeki

Dart. Ale wówczas nie ma ona „sensu”. W każdym razie okoliczność, że tak

nazywane miasto leży u ujścia rzeki Dart, nie jest częścią znaczenia nazwy

„Dartmouth”. Ktoś, kto mówiłby, że Dartmouth nie leży u ujścia rzeki Dart, nie

przeczyłby sobie.

Nie powinno się sądzić, że każdego zwrotu o postaci: „x takie, że Fx”, używa się

zawsze jako deskrypcji raczej niż nazwy. Przypuszczam, że każdy słyszał o Świętym

Cesarstwie Rzymskim, które nie było ani święte, ani rzymskie, ani nie było

cesarstwem. Dziś mamy Narody Zjednoczone. Wydawałoby się zatem, że skoro

można nazywać tak te rzeczy, choć nie są Świętymi Rzymskimi Narodami

Zjednoczonymi, zwroty te trzeba traktować nie jako deskrypcje określone, lecz jako

nazwy. W przypadku niektórych terminów ludzie mogą mieć wątpliwości, czy są one

nazwami, czy deskrypcjami; na przykład „Bóg” — czy opisuje Boga jako jedyny byt

boski, czy też jest nazwą Boga. Ale przypadki takie nie muszą nas martwić.

Otóż dokonuję tu rozróżnienia, które z pewnością przeprowadza się w języku. Ale

klasyczna tradycja logiki współczesnej występowała bardzo mocno przeciw

poglądowi Milla. Frege i Russell sądzili — a doszli do tych wniosków, jak się

wydaje, niezależnie od siebie — że Mill błądził w zdecydowany sposób:

rzeczywiście nazwa własna, użyta we właściwy sposób, jest po pros tu skróconą czy

utajoną deskrypcją określoną. Frege w sposób szczególny mówił, że taka deskrypcja

nadaje sens nazwie.4

Otóż racje przemawiające przeciw poglądowi Milla, a nie na rzecz alternatywnego

poglądu, przyjętego przez Fregego i Russella, są rzeczywiście bardzo potężne. I

trudno zrozumieć — choć można ów pogląd traktować podejrzliwie, ponieważ nazwy

nie wydają się być ukrytymi deskrypcjami — jak pogląd Fregego-Russella, lub jakaś 4 Ściśle mówiąc, Russell oczywiście twierdził, że nazwy nie skracają deskrypcji i nie mają żadnego sensu, ale następnie

twierdził też, że dlatego właśnie, iż rzeczy, które nazywamy „nazwami”, są skrótami deskrypcji, naprawdę nie są to nazwy.

Tak więc, ponieważ „Walter Scott”, według Russella, jest skrótem deskrypcji, „Walter Scott” nie jest nazwą, a jedynymi

nazwami rzeczywiście istniejącymi w języku potocznym są bodaj zaimki wskazujące, takie jak „to” lub „tamto”, używane w

konkretnej sytuacji, by odnieść się do przedmiotu, z którym mówiący jest, w Russellowskim sensie tego terminu,

„bezpośrednio zaznajomiony”. Choć nie chcemy przedstawiać rzeczy tak jak czyni to Russell, możemy opisać go jako kogoś,

kto mówi, że nazwy, jak się je potocznie nazywa, rzeczywiście mają sens. Mają one sens w silny sposób, mianowicie mamy

być zdolni do podania takiej deskrypcji określonej, by to, do czego odnosi się nazwa, było, na mocy definicji, przedmiotem

spełniającym tę deskrypcję. Sam Russell, ponieważ usuwa deskrypcje ze swej pierwotnej notacji, wydaje się utrzymywać w

artykule On Denoting (zob. polski przekład: Denotowanie [w]: Jerzy Pelc (wyd.), Logika i język, Warszawa, PWN 1967, s.

253—275. Przyp. tłum.), że pojęcie „sensu” jest złudne. Zdając sprawę z poglądów Russella odbiegamy od nich w dwojaki

sposób. Po pierwsze, ustalamy, że „nazwy” mają być nazwami w potocznym rozumieniu, nie zaś Russellowskimi

„logicznymi nazwami własnymi”; po drugie, traktujemy deskrypcje i ich skróty jako coś, co ma sens.

Page 4: Kripke-Nazywanie a konieczność

jego stosowna odmiana, może okazać się nietrafny.

Pozwolę sobie podać przykłady niektórych argumentów, które wydają się

rozstrzygać na rzecz poglądu Fregego i Russella. Każdy pogląd taki jak Milla staje

przed podstawowym pytaniem, jak możemy określić, do czego odnosi się nazwa

użyta przez daną osobę mówiącą. Według deskrypcjonizmu odpowiedź jest jasna.

Jeśli „Joe Doakes” jest po prostu skrótem zwrotu: „człowiek, który skorumpował

Hadleyburg”, ktokolwiek jako jedyny skorumpował Hadleyburg, jest tym, do czego

odnosi się nazwa „Joe Doakes”. Ale jeśli nie ma takiej treści opisowej

przyporządkowanej nazwie, to jak ludzie używają nazw, by odnosić się w ogóle do

rzeczy? Oczywiście mogą być zdolni do wskazania pewnych rzeczy, a więc do

określenia odniesień pewnych nazw w sposób ostensywny. To właśnie głosiła

Russellowska doktryna bezpośredniego zaznajomienia, którą, jak Russell sądził,

spełniają tak zwane nazwy autentyczne czy własne. Ale oczywiście nazwy potoczne

odnoszą się do wszystkich rodzajów ludzi, których, jak Waltera Scotta, żadną miarą

nie możemy wskazać. A nasze odnoszenie się jest tu, jak się wydaje, wyznaczone

przez naszą o nich wiedzę. Wszystko, co o nich wiemy, określa to, do czego odnosi

się nazwa, jako jedyną rzecz spełniającą owe własności. Jeśli, na przykład, używam

nazwy „Napoleon”, a ktoś pyta: „Do kogo się odnosisz?”, odpowiem coś takiego:

„Napoleon był cesarzem Francji na początku XIX stulecia; został pokonany

ostatecznie pod Waterloo”, podając jednoznacznie identyfikującą deskrypcję, by

określić to, do czego odnosi się nazwa. Wydaje się zatem, że Frege i Russell

przedstawiają naturalne wyjaśnienia, jak zostaje tu określone odniesienie; nie wydaje

się, by czynił tak Mill.

Istnieją pomocnicze argumenty, które również dostarczają, choć odwołują się do

bardziej szczegółowych zagadnień, pobudek do uznania tego poglądu. Jeden z nich

głosi, że niekiedy możemy ustalić, ze dwie nazwy odnogą się do tego samego, i

wyrazić to w twierdzeniu o identyczności. Oto, na przykład (domyślam się, że jest to

wyświechtany przykład), widzimy gwiazdę wieczorem i nazywamy ją „Gwiazdą

Wieczorną”. (Tym właśnie nazywamy ją wieczorem, czyż nie tak? — Mam nadzieję,

że nie jest na odwrót.) Widzimy gwiazdę rano i nazywamy Ją „Gwiazdą Poranną”. A

następnie stwierdzamy, że nie jest to gwiazda, lecz planeta Wenus, a Gwiazda

Wieczorna i Poranna są w rzeczywistości tym samym. Wyrażamy to więc mówiąc:

„Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą Poranną”. Z pewnością nie mówimy tu po prostu

o przedmiocie, że jest identyczny z sobą samym. Jest to coś, co odkryliśmy. Bardzo

naturalne jest powiedzenie, iż rzeczywista treść [jest taka, że] gwiazda, którą

widzieliśmy wieczorem, jest gwiazdą, którą widzieliśmy rano (lub, dokładniej, iż

rzecz, którą widzieliśmy wieczorem, jest rzeczą, którą widzieliśmy rano). To samo

nadaje rzeczywiste znaczenie takim twierdzeniom o identycznośc i, a analiza w

terminach deskrypcji tego dokonuje.

Możemy również postawić pytanie, czy nazwa ma w ogóle jakieś znaczenie, gdy

pytamy na przykład, czy Arystoteles w ogóle istniał. Naturalna wydaje się tu myśl,

że nie pytamy, czy ta rzecz (człowiek) istniała. Gdy już mieliśmy rzecz, wiemy, ze

istniała. W rzeczywistości zapytujemy, czy coś odpowiada własnościom, które

kojarzymy z nazwą — w przypadku Arystotelesa, czy jakiś filozof grecki stworzył

pewne dzieła łub przynajmniej stosowną ich liczbę.

Dobrze byłoby odpowiedzieć na wszystkie z tych argumentów. Nie jestem w pełni

zdolny do jasnego widzenia drogi, która wiodłaby mnie przez każde z tego rodzaju

pytań, jakie można postawić. Ponadto jestem prawie pewny, że nie będę miał czasu

na rozważenie wszystkich tych pytań w tych wykładach. Mimo to sądzę, że jest

Page 5: Kripke-Nazywanie a konieczność

prawie pewne, iż pogląd Fregego i Russella jest fałszywy.5

Wielu ludzi mówi, że teoria Fregego i Russella jest fałszywa, lecz w moim

przekonaniu odrzucają oni jej literę, zachowując jej ducha, posługują się mianowicie

koncepcją pojęcia jako wiązki. Otóż, co to jest? Oczywiste pytanie wobec Fregego i

Russella, pytanie przychodzące od razu na myśl, które zauważył już sam Frege.

Mówił on:

„Co do sensu prawdziwych imion własnych — jak «Arystoteles» — zdania mogą

się co prawda różnić. Można np. przyjmować tu za sens — uczeń Platona i

nauczyciel Aleksandra Wielkiego. Kto tak czyni, ten łączy ze zdaniem «Arystoteles

pochodził ze Stagiry» inny sens niż ktoś, kto przyjmuje tu za sens: nauczyciel

Aleksandra Wielkiego pochodzący ze Stagiry. Dopóki nie zmienia to znaczenia,

chwiejności takie można tolerować. W nauce dedukcyjnej należałoby ich jednak

unikać, a w języku doskonałym nie powinny występować w ogóle”.6

Tak więc, według Fregego, istnieje w naszym Języku swego rodzaju swoboda czy

słabość. Jedni mogą nadawać pewien sens nazwie „Arystoteles”, inni mogą jej

nadawać inny sens. Ale oczywiście nie tylko to; nawet gdy zapytamy jedną osobę

mówiącą: „Jaką deskrypcją skłonny byłbyś zastąpić nazwę?”, może być mocno

zakłopotana. Może ona faktycznie wiedzieć wiele rzeczy o nim, ale co do każdej

konkretnej rzeczy, jaką wie, może odczuwać wyraźnie, że wyraża przygodną

własność przedmiotu. Jeśli „Arystoteles” znaczyłoby tyle co: człowiek, który uczył

Aleksandra Wielkiego, powiedzenie: „Arystoteles był nauczycielem Aleksandra

Wielkiego”, byłoby zwykłą tautologią. Ale z pewnością tak nie Jest; wyraża ono fakt,

że Arystoteles uczył Aleksandra Wielkiego, coś, co moglibyśmy ujawnić jako

fałszywe. Tak więc bycie nauczycielem Aleksandra Wielkiego nie może być częścią

[sensu] nazwy.

Najczęstszym sposobem wychodzenia z tej trudności jest powiedzenie, że

„okoliczność, iż nie możemy zastąpić konkretną deskrypcją nazwy, nie jest naprawdę

słabością języka potocznego; to jest całkiem w porządku. W rzeczywistości

kojarzymy z nazwą rodzinę deskrypcji”. Dobry tego przykład (mógłbym to znaleźć)

Jest w Dociekaniach filozoficznych, gdzie wprowadza się z wielką mocą ideę

podobieństw rodzinnych.

„Weź pod uwagę taki oto przykład. Gdy mówimy: «Mojżesz nie istniał», to może

to znaczyć różne rzeczy. Może znaczyć: wychodząc z Egiptu Izraelici nie mieli

jednego wodza... albo: nie było człowieka, który by dokonał tego wszystkiego, co

Biblia przypisuje Mojżeszowi. ... Gdy jednak twierdzę coś o Mojżeszu — czy zawsze

gotów będę podstawić za wyraz «Mojżesz» jeden z tych opisów? Powiem może:

przez «Mojżesza» rozumiem człowieka, który zrobił to, co donosi o Mojżeszu Biblia,

a przynajmniej wiele z tego. Ile jednak? Czy zdecydowałem, ile musi okazać się

fałszem, bym zdanie swe uznał za fałszywe? Czy więc imię «Mojżesz» ma dla mnie

jakieś stałe i jednoznacznie określone użycie we wszelkich możliwych

5 Gdy mówię o poglądzie Fregego-Russella i jego odmianach, obejmuję jedynie te wersje, które podają teorie

odniesienia nazw w terminach rzeczy. W szczególności propozycja Quine'a, żeby w „notacji kanonicznej” taką

nazwę jak „Sokrates” zastąpić deskrypcją „Sokratyzer” (przy czym wprowadza się tu predykat „Sokratyzuje”),

a tę deskrypcję powinno się usunąć za pomocą metody Russella, propozycja ta nie została zamierzona jako

teoria odniesienia nazw, lecz jako projektowana reforma języka, odznaczająca się pewnymi zaletami.

Wszystkie rozważane tu zagadnienia będą się odnosiły, mutatis mutandis, do owego zreformowanego języka.

Szczególnie pytanie: „Jak określa się odniesienie nazwy «Sokrates»?” prowadzi do pytania: „Jak określa się

zakres predykatu «Sokratyzuje»?”. Nie sugeruję oczywiście , że Quine twierdził kiedykolwiek coś

przeciwnego. 6 Gottlob Frege Sens i znaczenie, [w]: Gottlob Frege Pisma semantyczne, tłum. Bogusław Wolniewicz,

Warszawa, PWN 1977, S. 62, przypis *.

Page 6: Kripke-Nazywanie a konieczność

przypadkach?”7 Według tego poglądu, a jego locus classicus to artykuł Searle’a o

nazwach własnych,8 to, do czego odnosi się nazwa, jest określone nie przez

pojedynczą deskrypcję, lecz przez pewną wiązkę czy rodzinę. To, co w pewnym

sensie spełnia wystarczająco wiele lub większość deskrypcji z tej rodziny, jest tym,

do czego odnosi się nazwa. Powrócę do tego poglądu. Może on uchodzić, jako

analiza języka potocznego, za znacznie bardziej zasługujący na przyjęcie niż pogląd

Fregego i Russella. Może się wydawać, że zachowuje on wszystkie zalety i usuwa

wady tej teorii.

Pozwolę sobie powiedzieć (a wprowadzi nas to w inny, nowy temat, zanim

rzeczywiście rozważyłem teorię nazywania), że są dwa sposoby, na jakie można

rozpatrywać teorię pojęcia jako wiązki czy nawet teorię zakładającą pojedynczą

deskrypcję. Jeden sposób traktowania jej to powiedzenie, że wiązka czy pojedyncza

deskrypcja faktycznie nadaje znaczenie nazwie, a gdy ktoś mówi: „Walter Scott”, ma

na myśli: taki człowiek, że to a to, a to, a to.

Otóż może być inny pogląd, głoszący, że nawet gdy deskrypcja nie podaje

znaczenia nazwy, określa jej odniesienie, i choć wyrażenie „Walter Scott” nie jest

synonimem: „taki człowiek, że to a to, a to, a to”, czy może nawet rodziny deskrypcji

(jeśli coś może być synonimem rodziny), używa się właśnie rodziny lub pojedynczej

deskrypcji, by określić, do kogo odnosimy się, gdy mówimy „Walter Scott”.

Oczywiście, jeśli słysząc czyjeś przekonania dotyczące Waltera Scotta stwierdzamy,

że faktycznie są znacznie bardziej prawdziwe o Salvadorze Dali, zgodnie z tą teorią

odniesieniem tej nazwy okazuje się Dali, nie Scott. Są, jak sądzę, autorzy, którzy

przeczą wyraźnie, nawet bardziej zdecydowanie niżbym to czynił, że nazwy w ogóle

mają znaczenie, posługują się jednak tym obrazem, by pokazać, jak dochodzi do

określenia tego, do czego odnosi się nazwa. Dobrym tego przykładem jest Paul Ziff,

który powiada bardzo dobitnie, że nazwy w ogóle nie mają znaczenia, te w pewnym

sensie nie są częścią języka. A jednak, gdy mówi, jak określamy, czym jest

odniesienie nazwy, podaje ten obraz. Niestety nie mam z sobą odpowiedniego

fragmentu, ale tak właśnie mówi.9

Później nieco wyraźniej ukaże się różnica między posługiwaniem się tą teorią jako

teorią znaczenia, a posługiwaniem się nią jako teorią odniesienia. Ale teoria ta traci

coś ze swej atrakcyjności, jeśli nie przyznaje się, że podaje znaczenie nazwy,

niektóre bowiem z rozstrzygnięć zagadnień, jakie właśnie wspomniałem, nie będą

słuszne lub w każdym razie nie będą wyraźnie słuszne, jeśli deskrypcja nie podaje

znaczenia nazwy. Dla przykładu, jeśli ktoś mówi, że: „Nie istnieje Arystoteles”,

znaczy: „nie ma człowieka postępującego tak a tak”, lub że — w przykładzie z

Wittgensteina — „Nie istniał Mojżesz”, znaczy: „żaden człowiek nie postępował tak

a tak”, mogłoby to zależeć (i faktycznie, jak sądzę, zależy) od traktowania owej

teorii jako teorii znaczenia nazwy „Mojżesz”, a nie po prostu jako teorii odniesienia

tej nazwy. Dobrze, nie wiem tego. Być może wszystko, co teraz widać, wskazuje, że

7 Ludwig Wittgenstein Dociekania filozoficzne , tłum. Bogusław Wolniewicz, Warszawa, PWN 1972, §79, s.

57-58. 8 John R. Searle Proper Names, „Mind”, 67, 1958, s. 166-173. 9 Najobszerniejsze sformułowanie Ziffa wersji teorii odniesienia nazw w terminach wiązki deskrypcji przynosi artykuł About

God, [przedrukowany w]: Philosophical Turnings, Ithaca-London 1966, s. 94-96. Krótsze sformułowanie pojawia się w jego

Semantic Analysis, Ithaca 1960, s. 102-105 (szczególnie s. 103-104). Ten ostatni fragment wskazuje, że nazwy rzeczy, z

którymi jesteśmy bezpośrednio zaznajomieni, trzeba traktować nieco inaczej (odwołując się do wskazywania i chrzczenia)

niż nazwy historycznych postaci, kiedy to odniesienie zostaje określone przez skojarzone z nimi deskrypcje (czy ich wiązkę).

Na s. 93 Semantic Analysis Ziff stwierdza, że „zwykła ścisła generalizacja(e) dotycząca nazw własnych” jest niemożliwa;

„można powiedzieć tylko, co jest nazwą własną na ogół...”. Mimo to Ziff wyraźnie stwierdza, że teoria wiązki deskrypcji jest

takim rozsądnie przybliżonym sformułowaniem, w każdym razie w przypadku postaci historycznych. Co do poglądu Ziffa,

że nazwy własne nie są zazwyczaj słowami języka i nie mają zazwyczaj znaczenia, zob. Semantic Analysis, s. 85-89 i 93-94.

Page 7: Kripke-Nazywanie a konieczność

jest na odwrót: jeśli „Mojżesz” znaczy to samo co: „człowiek, który postępował tak a

tak”, powiedzieć, że Mojżesz nie istniał, to powiedzieć, że nie istniał człowiek, który

postępował tak a tak, to znaczy, że żadna osoba nie postępowała tak a tak. Jeśli

natomiast „Mojżesz” nie jest synonimem żadnej deskrypcji, to nawet gdy odniesienie

tej nazwy jest w pewnym sensie określone przez deskrypcję, zdań zawierających tę

nazwę nie można w ogólności analizować zastępując ją przez deskrypcję, choć mogą

być materialnie równoważne zdaniom zawierającym deskrypcję. Trzeba więc będzie

zaniechać analizy wspomnianych wyżej jednostkowych zdań egzystencjalnych, o ile

jakiś szczególny argument, niezależny od ogólnej teorii znaczenia nazw, nie ustali

tego; to samo dotyczy też twierdzeń o identyczności. W każdym razie sądzę, że

fałszem jest, iż wyrażenie „Mojżesz istnieje” w ogóle to znaczy. Nie będziemy więc

musieli badać, czy można przedstawić taki szczególny argument.10

Zanim wejdę nieco dalej w to zagadnienie, chcę pomówić o innym rozróżnieniu,

które będzie ważne dla metodologii tych rozmów. Filozofowie mówili (a oczywiście

w ostatnich latach toczyły się poważne spory co do sensowności tych pojęć) o

rozmaitych kategoriach prawdy, które nazywano prawdami „a priori”, prawdami

„analitycznymi”, „koniecznymi” — a niekiedy nawet to, co „pewne”, wrzuca się do

tego worka. Terminów tych często używało się jakby w przeświadczeniu, że pytanie,

czy istnieją rzeczy odpowiadające tym pojęciom, jest interesujące, ale z

powodzeniem możemy traktować je wszystkie jako oznaczające tę samą rzecz. Otóż

każdy pamięta (trochę) Kanta, wprowadzającego rozróżnienie między

„apriorycznym” a „analitycznym”. Być może nadal rozróżnia się w ten sposób. We

współczesnych dyskusjach bardzo mało ludzi, jeśli w ogóle są tacy, rozróżnia pojęcie

zdań, które są a priori, i zdań, które są konieczne. W każdym razie nie będę tu

używał zamiennie terminów „a priori” i „konieczny”.

Rozważmy, jakie są tradycyjne opisy takich terminów „a priori” i „konieczny”. Po

pierwsze, pojęcie aprioryczności jest pojęciem epistemologicznym. Przypuszczam, że

pochodzący od Kanta tradycyjny opis przebiega jakoś tak: prawdy a priori to te,

które można poznać niezależnie od wszelkiego doświadczenia. Wprowadza to inną

trudność, zanim opuścimy to pole, ponieważ w opisie tego, co „a priori”, jest inna

modalność, mianowicie przyjmuje się, że jest to coś, co można poznać niezależnie od

wszelkiego doświadczenia. Znaczy to, że w pewnym sensie jest rzeczą możliwą (bez

względu, czy faktycznie znamy to, czy nie znamy tego niezależnie od wszelkiego

doświadczenia) poznać to niezależnie od wszelkiego doświadczenia. A dla kogo jes t

to możliwe? Dla Boga? Dla Marsjan? Czy właśnie dla ludzi o takich umysłach jak

nasze? Rozjaśnienie tego wszystkiego mogłoby obejmować mnóstwo swoistych

zagadnień, dotyczących rodzaju możliwości, jaka tu wchodzi w grę. Może lepiej

będzie zatem, miast posługiwać się zwrotem „prawda a priori”, o ile w ogóle się go

używa, ograniczyć się do pytania, czy konkretna osoba lub ktoś poznający zna coś a

priori lub sądzi, że to coś jest prawdziwe, na podstawie apriorycznego dowodu.

Nie będę zbyt daleko wchodził w zagadnienia, które mogą wyłonić się tu w

związku z pojęciem aprioryczności. Chcę powiedzieć, że niektórzy filozofowie

zmieniają niekiedy modalność w tym opisie z może na musi. Sądzą, że jeśli coś

należy do dziedziny poznania apriorycznego, nie sposób, by można było poznać to

empirycznie. To jest po prostu błąd. Coś może należeć do dziedziny takich zdań,

które można znać a priori, ale konkretni ludzie mogą jednak znać to na podstawie

doświadczenia. Podam naprawdę potoczny przykład: każdy, kto posługiwał się

10 Ci determiniści, którzy negują doniosłość jednostki w dziejach, z powodzeniem mog ą wywodzić, że gdyby

nigdy nie istniał Mojżesz, wyłoniłby się ktoś inny, by dokonać tego, co on zrobił. Twierdzenia ich nie sposób

odrzucić odwołując się do trafnej teorii filozoficznej znaczenia zdania „Mojżesz istnieje”.

Page 8: Kripke-Nazywanie a konieczność

komputerem wie, że komputer może podać odpowiedź na pytanie, czy dana liczba

Jest liczbą pierwszą. Nikt nie wyliczał ani nie dowodził, że jest to liczba pierwsza,

ale komputer podał odpowiedź: ta liczba jest liczbą pierwszą. Jesteśmy więc

przeświadczeni o tym — jeśli jesteśmy przeświadczeni, że dana liczba jest liczbą

pierwszą — na podstawie naszej znajomości praw fizyki, budowy komputera itd. Nie

jesteśmy zatem przeświadczeni o tym na podstawie czysto apriorycznych danych.

Jesteśmy o tym przeświadczeni (jeśli w ogóle coś jest a posteriori) na podstawie

danych a posteriori. Mimo to może mógłby to wiedzieć a priori ktoś, kto dokonałby

wymaganych obliczeń. Tak więc: „może być poznane a priori”, nie znaczy: „musi

być poznane a priori”.

Drugim pojęciem, o którym mowa. Jest pojęcie konieczności. Niekiedy używa się

go w sensie epistemologicznym, a wówczas może po prostu znaczyć tyle co a priori.

A oczywiście niekiedy używa się go w sensie fizycznym, gdy ludzie rozróżniają

między koniecznością fizyczną a logiczną. Ale to, co mnie tu zajmuje, nie jest

pojęciem epistemologii, lecz metafizyki, w pewnym niepejoratywnym (mam

nadzieję) sensie. Zapytujemy, czy coś mogłoby być prawdziwe, lub czy mogłoby być

fałszywe. Dobrze, jeśli coś jest fałszywe, oczywiście nie jest konieczn ie prawdziwe.

Jeśli jest prawdziwe, czy mogłoby być inaczej? Czy to możliwe, że pod tym

względem świat miałby być inny niż taki jaki jest? Jeśli odpowiedź jest przecząca,

ów fakt dotyczący świata jest faktem koniecznym. Jeśli odpowiedź jest twierdząca,

ów fakt dotyczący świata jest faktem przygodnym. Nie ma to w sobie i w swych

następstwach nic wspólnego z czyjąkolwiek wiedzą o czymś. Jest to z pewnością teza

filozoficzna, a nie sprawa oczywistej równoważności definicyjnej, bądź to, że

wszystko, co aprioryczne, jest konieczne, bądź to, że wszystko, co konieczne, jest

aprioryczne. Oba pojęcia mogą być niejasne, co może stanowić inną trudność. Ale w

każdym razie dotyczą one dwóch różnych dziedzin, dwóch różnych obszarów,

epistemologicznego i metafizycznego. Rozważmy, powiedzmy, małe twierdzenie

Fermata — lub przypuszczenie Goldbacha. Przypuszczenie Goldbacha mówi, że

liczba parzysta większa od 2 musi być sumą dwóch liczb pierwszych. Jeśli jest to

prawdziwe, jest przypuszczalnie konieczne, a jeśli jest fałszywe, jest przypuszczalnie

koniecznie fałszywe. Przyjmujemy tu klasyczny pogląd na matematykę i zakładamy,

że w rzeczywistości matematycznej jest to prawdziwe lub fałszywe.

Jeśli przypuszczenie Goldbacha jest fałszywe, istnieje liczba parzysta, n, większa

niż 2, taka, że dla żadnych liczb pierwszych p1 i p2, z których każda jest mniejsza niż

n, nie zachodzi równość: n = p1+p2. ów fakt dotyczący liczby n, jeśli jest prawdziwy,

jest weryfikowalny za pomocą bezpośredniego liczenia, a więc jest konieczny, jeśli

konieczne są wyniki arytmetycznych obliczeń. Z drugiej strony, jeśli przypuszczenie

to jest prawdziwe, każda liczba parzysta większa niż 2 jest sumą dwóch liczb

pierwszych. Czy zatem mogłoby być tak, że choć faktycznie każda taka liczba

parzysta jest sumą dwóch liczb pierwszych, mogłaby istnieć taka liczba parzysta,

która nie byłaby sumą dwóch liczb pierwszych? Co by to znaczyło? Taka liczba

byłaby jedną z liczb w ciągu: 4, 6, 8, 10, ..., a na mocy założenia, ponieważ

uznajemy przypuszczenie Goldbacha za prawdz iwe, o każdej z nich można pokazać,

także za pomocą bezpośredniego liczenia, że jest sumą dwóch liczb pierwszych.

Przypuszczenie Goldbacha nie może być zatem przygodnie prawdziwe czy fałszywe;

niezależnie, jaką wartość prawdziwościową posiada, posiada ją z koniecznością.

Ale oczywiście możemy powiedzieć tylko, że teraz, o ile wiemy, pytanie to może

być rozstrzygnięte na każdy z dwóch sposobów. A więc pod nieobecność

matematycznego dowodu, rozstrzygającego to pytanie, nikt z nas nie ma żadnej

apriorycznej wiedzy co do niego, idącej w którymś kierunku. Nie wiemy, czy

Page 9: Kripke-Nazywanie a konieczność

przypuszczenie Goldbacha jest prawdziwe, czy fałszywe. Teraz więc z pewnością nie

wiemy o nim niczego a priori.

Ktoś może stwierdzić, że da się w zasadzie wiedzieć a priori, czy jest ono

prawdziwe. W porządku, być może tak. Oczywiście umysł nieskończony, który

potrafi rozpatrzyć wszystkie liczby, może lub mógłby. Ale nie wiem, czy umysł

skończony może lub mógłby. Być może nie ma po prostu żadnego dowodu

matematycznego rozstrzygającego owo przypuszczenie. W każdym razie mogłoby tak

być lub mogłoby tak nie być. Być może istnieje dowód matematyczny rozstrzygający

to pytanie; być może każde pytanie matematyczne jest rozstrzygalne za pomocą

intuicyjnego dowodu danej odpowiedzi lub jej negacji. Hilbert tak sądził, inni tak nie

sądzili, jeszcze inni sądzili, że pytanie jest niezrozumiałe, dopóki nie zastąpi się

pojęcia dowodu intuicyjnego przez pojęcie dowodu formalnego w jednym systemie.

Z pewnością, jak wiemy z twierdzenia Gödla, żaden formalny system nie rozstrzyga

wszystkich pytań matematycznych. W każdym razie owo pytanie nie jest trywialne, i

to właśnie jest ważne; jeśli nawet mówi się, iż jest rzeczą konieczną, o ile w ogóle

prawdziwą, że każda liczba parzysta jest sumą dwóch liczb pierwszych, nie wyn ika

stąd, że ktokolwiek wie coś o tym a priori. A nawet nie wydaje mi się, by wynikało

stąd bez dalszej argumentacji filozoficznej (jest to interesująca kwestia filozoficzna),

że ktokolwiek mógłby wiedzieć coś o tym a priori. Owo „mógłby”, jak mówiłem,

zawiera pewną inną modalność. Mamy na myśli, że jeśli nawet nikt, może nawet nikt

w przyszłości, nie wie lub nie będzie wiedział a priori, czy przypuszczenie

Goldbacha jest słuszne, w zasadzie istnieje sposób, którym można by się posłużyć,

żeby a priori odpowiedzieć na to pytanie. To twierdzenie nie jest trywialne.

A zatem terminy „konieczny” i „aprioryczny”, stosowane do zdań, nie są

oczywistymi synonimami. Może istnieć argumentacja filozoficzna, która je łączy,

może nawet identyfikuje, ale potrzebna jest argumentacja, a nie po prostu

spostrzeżenie, że oba terminy są zamienialne. (Niżej będę wywodził, że faktycznie

nawet ich zakresy nie pokrywają się — że istnieją konieczne prawdy a posteriori i

prawdopodobnie przygodne prawdy a priori.)

Sądzę, iż ludzie z następujących powodów myśleli, iż te dwie rzeczy muszą

znaczyć to samo:

Po pierwsze, jeśli nie tylko zdarza się, że coś jest prawdziwe w rzeczywistym

świecie, lecz jest również prawdziwe we wszystkich możliwych światach, to

oczywiście przebiegając w myśli wszystkie możliwe światy powinniśmy kosztem

stosownego wysiłku być w stanie dostrzec, że dane zdanie jest konieczne, jeśli jest

konieczne, a więc znać je a priori. Ale w rzeczywistości w ogóle nie jest to tak

oczywiście wykonalne.

Po drugie, jak przypuszczam, sądzi się, że, na odwrót, jeśli coś jest znane a priori,

musi być konieczne, ponieważ zostało poznane bez przyglądania się światu. Jeśli to

coś zależałoby od jakiejś przygodnej cechy rzeczywistego świata, jak moglibyśmy je

poznać bez przyglądania się? Być może świat rzeczywisty jest jednym z możliwych

światów, w których owo coś byłoby fałszywe. Zależy to od tezy, że nie może być

sposobu poznawania rzeczywistego świata bez przyglądania się mu, sposobu, który

nie byłby sposobem poznawania tej samej rzeczy w każdym możliwym świecie.

Obejmuje to zagadnienia epistemologiczne i dotyczące natury poznania, a w tym

sformułowaniu jest oczywiście bardzo mgliste. Ale to również naprawdę nie jest

trywialne. Ważniejsze niż jakiś konkretny przykład czegoś, co rzekomo ma b yć

konieczne i nieaprioryczne lub aprioryczne i niekonieczne, jest zrozumienie, że te

pojęcia są różne, że nie jest rzeczą trywialną wykazywać — opierając się na tym, iż

coś jest czymś, co być może tylko a posteriori możemy poznać — że nie jest to

Page 10: Kripke-Nazywanie a konieczność

prawda konieczna. Nie jest to trywialne, że ponieważ coś jest znane w pewnym

sensie a priori, to, co znane, jest prawdą konieczną.

Innym używanym w filozofii terminem jest termin „analityczny”. Nie będzie to

zbyt ważne, by zrozumieć to jakoś jaśniej w tej rozmowie. Popularnymi przykładami

zdań analitycznych są dziś takie zdania jak: „Kawalerowie są nieżonaci”. Kant (ktoś

wskazał mi to właśnie) podaje jako przykład: „Złoto jest żółtym metalem”,* co

wydaje mi się niezwykłym przykładem, ponieważ jest czymś, co, jak sądzę, może

okazać się fałszywe. W każdym razie uczyńmy to po prostu sprawą umowy, że

zdanie analityczne jest, w pewnym sensie, prawdziwe na mocy swego znaczenia, a

prawdziwe jest we wszystkich możliwych światach na mocy swego znaczenia. A

zatem coś, co jest analitycznie prawdziwe, będzie zarazem konieczne jak też

aprioryczne. (Jest to rodzaj ustanowienia.)

Inną kategorią, jaką wspomniałem, była kategoria pewności. Czymkolwiek jest

pewność, nie ulega wątpliwości, że nie wszystko, co konieczne, jest pewne. Pewność

to inne pojęcie epistemologiczne. Można coś znać czy przynajmniej być o czymś

racjonalnie przekonanym a priori, nie będąc tego całkiem pewnym. Czytamy dowód

w książce matematycznej i choć sądzimy, że jest poprawny, być może popełniamy

błąd. Często robimy błędy tego rodzaju. Dokonujemy obliczenia, może z błędem.

Jest jeszcze jedno zagadnienie, które chcę wstępnie podjąć. Niektórzy filozofowie

rozróżniali esencjalizm, przekonanie o modalności de re, i zwykłą obronę

konieczności, przekonanie o modalności de dicto. Otóż niektórzy mówią: Podaj

pojęcie konieczności.11

Gorszą rzeczą, rodzącą dodatkowo duże trudności, jest

pytanie, czy możemy powiedzieć o jakiejś konkretnej rzeczy, że ma konieczne lub

przygodne własności, czy możemy nawet dokonać rozróżnienia między koniecznymi

a przygodnymi własnościami. Spójrz, to tylko zdania czy stany rzeczy mogą być

konieczne lub przygodne! To, czy jakiś konkret ma jakąś własność w sposób

konieczny czy przygodny, zależy od sposobu, w jaki się go opisuje. Wiąże się to

bodaj ściśle z poglądem, że sposobem, w jaki odnosimy się do konkretnych rzeczy,

jest deskrypcja. Jaki jest znany przykład Quine’a? Czy liczba 9, jeśli ją rozważamy,

ma własność koniecznej nieparzystości? Czy liczba ta ma być nieparzysta we

wszystkich możliwych światach? Z pewnością jest prawdą we wszystkich możliwych

światach — powiedzmy, że nie mogłoby być inaczej — że dziewięć jest nieparzyste.

Oczywiście dziewięć można by równie dobrze rozumieć jako liczbę planet. Nie jest

rzeczą konieczną, nie jest prawdą we wszystkich możliwych światach, że liczba

planet jest nieparzysta. Na przykład, jeśli byłoby osiem planet, liczba planet nie

byłaby nieparzysta. A więc myśli się następująco: Czy było rzeczą konieczną, czy

przygodną, że Nixon wygrał wybory? (Może się to wydawać przygodne, o ile nie ma

się pewnego poglądu, w którym mowa o jakichś nieuchronnych procesach...) Ale jest

to przygodna własność Nixona tylko wtedy, gdy uwzględnimy nasze odnoszenie się

do niego jako do „Nixona” (przyjąwszy, że „Nixon” nie znaczy: „człowiek, który

wygrał wybory wtedy a wtedy”). Ale jeśli oznaczamy Nixona jako „człowieka, który

wygrał wybory w 1968 roku”, wówczas będzie oczywiście prawdą konieczną, że

* Zob. Immanuel Kant Prolegomena do wszelkiej przyszłej metafizyki, która będzie mogła wystąpić jako

nauka, przeł. Benedykt Bornstein, Warszawa, PWN 1960, s. 22. Przyp. tłum. 11 Nawiasem mówiąc, pospolitą postawą w filozofii jest sądzenie, że nie powinno się wprowadzać pojęcia, o ile się go ściśle

nie zdefiniowało (zgodnie z jakimś obiegowym rozumieniem ścisłości). Tu zajmuję się po prostu pojęciem intuicyjnym i

będę utrzymywał się na poziomie intuicyjnego pojęcia. Sądzimy więc, że pewne rzeczy, choć zachodzą faktycznie, mogłyby

przebiegać inaczej. Mógłbym nie mieć dziś tych wykładów. Jeśli jest to słuszne, jest rzeczą możliwą, że nie miałbym dziś

tych wykładów. Zupełnie innym pytaniem jest epistemologiczne pytanie, jak jakaś konkretna osoba wie, że miałem dziś te

wykłady. Przyjmuję w tym przypadku, że wie to a posteriori. Ale kto wie jednak, czy ktoś nie urodził się z wrodzonym

przekonaniem, że miałem wygłosić dziś te wykłady? Dobrze, jakkolwiek by było, załóżmy, że ludzie wiedzą to a posteriori.

W każdym razie, jeśli zadaje się te dwa pytania, są one różne.

Page 11: Kripke-Nazywanie a konieczność

człowiek, który wygrał wybory w 1968 roku, wygrał wybory w 1968 roku. Podobnie,

od sposobu opisu przedmiotu, a nie od samego przedmiotu zalety, czy ma on tę samą

własność we wszystkich możliwych światach. Tak się utrzymuje.

Sugeruje się nawet w literaturze, że choć koncepcja konieczności może mieć za

sobą swego rodzaju intuicję (myślimy o pewnych rzeczach, że mogłyby przebiegać

inaczej, o innych rzeczach nie myślimy, że mogłyby przebiegać inaczej), koncepcja

ta [koncepcja rozróżnienia między własnościami koniecznymi a przygodnymi] jest po

prostu doktryną stworzoną przez jakiegoś kiepskiego filozofa, który (przypuszczam)

nie uświadamiał sobie, że są różne sposoby odnoszenia się do tej samej rzeczy. Nie

wiem, czy jacyś filozofowie sobie tego nie uświadamiali, lecz w każdym razie jest

rzeczą bardzo daleką od prawdy, że ta idea [że można sensownie utrzymywać, iż

jakaś własność jest istotna lub przypadkowa dla przedmiotu, niezależnie od jego

opisu] jest koncepcją nie mającą żadnej treści intuicyjnej, koncepcją nic nie znaczącą

dla zwykłego człowieka. Załóżmy, że ktoś mówi wskazując na Nixona :„Oto facet,

który mógłby przegrać”. Ktoś inny zaś powiada: „O nie, jeśli opisujesz go jako

«Nixona», to mógłby przegrać, lecz oczywiście, gdy się go opisuje jako zwycięzcę,

to nie jest prawdą, że mógłby przegrać”. Otóż, kto jest tu filozofem? Czy człowie k

bez intuicji? Wydaje mi się, że oczywiście jest nim ten drugi. Ten drugi człowiek ma

teorię filozoficzną. Pierwszy człowiek powiedziałby z wielkim przekonaniem: „W

porządku, zwycięzcą wyborów oczywiście mógłby być ktoś inny. Rzeczywisty

zwycięzca, gdyby przebieg kampanii był inny, mógłby być przegranym, a ktoś inny

byłby zwycięzcą, lub w ogóle mogłoby nie być wyborów. A więc takie terminy jak

«zwycięzca» i «przegrany» nie oznaczają tych samych przedmiotów we wszystkich

możliwych światach. Z drugiej strony, termin «Nixon» jest nazwą właśnie tego

człowieka”. Gdy pytamy, czy jest rzeczą konieczną, czy przygodną, że Nixon wygrał

wybory, zadajemy intuicyjne pytanie, czy w jakiejś sytuacji przeciwnej faktycznej

ten człowiek faktycznie wygrałby wybory. Jeśli ktoś sądzi, że pojęcie własności

koniecznej czy przygodnej (zapomnijmy, że są jakieś nietrywialne własności

konieczne i rozważmy właśnie sensowność tego pojęcia)12

jest pojęciem stworzonym

przez filozofa, pozbawionym treści intuicyjnej, jest w błędzie. Oczywiśc ie niektórzy

filozofowie sądzą, że okoliczność, iż coś ma treść intuicyjną, bynajmniej nie

świadczy o słuszności tego czegoś. Co do mnie, sądzę, że jest to bardzo mocne

świadectwo na korzyść czegoś. Naprawdę nie wiem, w pewnym sensie, jakie można

by mieć bardziej rozstrzygające świadectwo, ostatecznie biorąc, na rzecz

czegokolwiek. Ale w każdym razie sądzę, że ludzie, którzy myślą, że pojęcie

przypadkowej własności jest nieintuicyjne, mają odwróconą intuicję.

Dlaczego muszą oni tak myśleć? Wśród wielu motywów, skłaniających ludzi do

takiego myślenia, jest następujący. Uznaje się, że zagadnienie tak zwanych własności

istotnych jest równoważne (a jest ono równoważne) zagadnieniu „identyczności w

poprzek możliwych światów”. Załóżmy, że mamy kogoś, Nixona, i że jest inny

możliwy świat, w którym nie ma nikogo z wszystkimi własnościami, jakie ma Nixon

w rzeczywistym świecie. Kto spośród tych innych ludzi, jeśli w ogóle ktoś, jest

Nixonem? Na pewno musimy podać tu jakieś kryterium identyczności! Jeśli mamy

kryterium identyczności, spoglądamy po prostu w inne możliwe światy w

12 Przykład, jaki podałem, stwierdza o pewnej własności - o zwycięstwie wyborczym - że jest przypadkową

własnością Nixona, niezależnie od sposobu, w jaki się go opisze. Oczywiście, jeśli pojęcie własności

przypadkowej jest sensowne, pojęcie własności istotnej również musi być sensowne. Nie jest to powiedzenie,

że są jakieś własności istotne - choć sądzę faktycznie, że są. Obiegowy argument podaje w wątpliwość

sensowność esencjalizmu i głosi, że od sposobu, w jaki opisuje się przedmiot, zależy, czy dana własność jest

jego przypadkową, czy istotną własnością. Nie jest to więc pogląd, podtrzymywany przez niektórych

idealistów, że wszystkie własności są istotne, a wszystkie relacje wewnętrzne.

Page 12: Kripke-Nazywanie a konieczność

poszukiwaniu człowieka, który jest Nixonem, a pytanie, czy w tym innym możliwym

świecie Nixon ma pewne własności, jest dobrze określone. Przyjmuje się też, że jest

dobrze określone w terminach takich pojęć, czy jest to prawda we wszystkich

możliwych światach, czy też są jakieś możliwe światy, w których Nixon nie wygrał

wyborów. Ale, powiada się, zagadnienia związane z podaniem takich kryteriów

identyczności są bardzo trudne. Niekiedy w przypadku l iczb może się to wydawać

łatwiejsze (ale nawet tu, jak się utrzymuje, jest to zupełnie arbitralne). Można na

przykład powiedzieć, a z pewnością jest to prawda, że jeśli położenie w ciągu liczb

sprawia, że liczba 9 jest tym, czym jest, to jeśli (w innym świecie) liczba planet

wynosiłaby 8, liczba planet byłaby inną liczbą niż ta, jaką jest rzeczywiście. Nie

powiedzielibyśmy wówczas, że tę liczbę trzeba identyfikować z naszą liczbą 9 w tym

świecie. Czy w przypadku przedmiotów innych typów, powiedzmy ludzi,

przedmiotów materialnych i rzeczy tego rodzaju ktoś podał zbiór koniecznych i

wystarczających warunków identyczności w poprzek możliwych światów?

Rzeczywiście, adekwatne konieczne i wystarczające warunki identyczności, które

nie zakładałyby tego, co ma być ustanowione, są w każdym razie czymś bardzo

rzadkim. Matematyka jest prawdę mówiąc jedynym przypadkiem — o którym

rzeczywiście wiem — gdzie podaje się je nawet w granicach świata możliwego. Nie

wiem o takich warunkach identyczności przedmiotów materialnych w czasie lub o

warunkach identyczności ludzi. Każdy wie, co to za trudność. Ale zapomnijmy o

tym. Jak się wydaje, bardziej narażona na zarzuty jest okoliczność, że zależy to od

błędnego sposobu patrzenia na to, czym jest możliwy świat. Myśli się, na grunci e

tego obrazu, o możliwym świecie tak jakby było to coś w rodzaju zagranicy. Patrzy

się nań spojrzeniem obserwatora. Być może Nixon przeniósł się do innego kraju, a

może nie, ale dane nam są tylko jakości. Możemy obserwować wszystkie jego

jakości, lecz nie obserwujemy, że ktoś jest Nixonem. Obserwujemy, że coś ma

czerwone włosy (lub zielone czy żółte), lecz nie obserwujemy, czy coś jest Nixonem.

Lepiej byłoby więc, gdybyśmy mieli sposób powiedzenia w terminach własności,

kiedy stykamy się z tą samą rzeczą, którą widzieliśmy przedtem; gdybyśmy mieli

sposób powiedzenia, gdy przechodzimy przez jeden z tych możliwych światów, kto

jest Nixonem.

Niektórzy logicy w swym formalnym ujęciu logiki modalnej mogą wzmacniać ten

obraz. Wyśmienitym przykładem jestem być może ja sam. Mimo to, intuicyjnie

mówiąc, nie wydaje mi się, by był to słuszny sposób myślenia o możliwych światach.

Możliwy świat to nie odległy kraj, który przemierzamy lub oglądamy przez teleskop.

Ogólnie mówiąc, inny możliwy świat jest stąd bardzo daleko. Nawet gdy

podróżujemy szybciej niż światło, nie docieramy do niego. Możliwy świat jest dany

przez opisowe warunki, jakie z nim wiążemy. Co mamy na myśli, gdy mówimy: „W

jakimś innym możliwym świecie nie miałbym dziś tego wykładu”? Wyobrażamy

sobie po prostu sytuację, w której nie postanowiłbym mieć tego wykładu lub

postanowiłbym mieć go jakiegoś innego dnia. Oczywiście nie wyobrażamy sobie

wszystkiego, co jest prawdziwe lub fałszywe, lecz jedynie rzeczy istotne dla

wygłaszania przeze mnie wykładu, lecz teoretycznie, by dokonać całościowego opisu

świata, wszystko musi być rozstrzygnięte. Nie możemy sobie naprawdę wyobrazić

tego, wyjąwszy części; to zatem jest „możliwy świat”. Dlaczego częścią opisu

możliwego świata nie może być to, że zawiera Nixona i że w tym świecie Nixon nie

wygrał wyborów? Oczywiście można pytać, czy taki świat jest możliwy. (Na

pierwszy rzut oka wydawałoby się tu, że jest oczywiście możliwy.) Ale gdy widzimy,

że taka sytuacja jest możliwa, uznajemy, że człowiek, który mógłby przegrać wyb ory

lub je przegrał w tym możliwym świecie, jest Nixonem, ponieważ jest to część opisu

Page 13: Kripke-Nazywanie a konieczność

tego świata. „Możliwe światy” ustanawia się, nie zaś odkrywa za pomocą potężnych

teleskopów. Nie ma powodu, dla którego nie możemy ustanowić, że mówiąc, co

mogłoby się zdarzyć Nixonowi w pewnej sytuacji przeciwnej sytuacji faktycznej,

mówimy, co zdarzyłoby się jemu.

Oczywiście, jeśli ktoś wprowadza wymóg, że każdy możliwy świat trzeba

opisywać w sposób czysto jakościowy, nie możemy powiedzieć: „Przypuśćmy, że

Nixon przegrał wybory”. Musimy powiedzieć natomiast coś takiego: „Przypuśćmy,

że człowiek z psem zwanym Checkers, człowiek o wyglądzie jakiegoś wcielenia

Davida Frye’a, jest w pewnym możliwym świecie i przegrywa wybory”. Otóż, czy

przypomina on na tyle Nixona, by identyfikować go z Nixonem? Bardzo wyraźnym i

jaskrawym przykładem tego sposobu patrzenia na rzeczy jest Davida Lewisa teoria

duplikatu,13

ale literatura o modalności skwantyfikowanej obfituje w tego rodzaju

przykłady.14

Dlaczego musimy ustanawiać ten wymóg? Nie jest to sposób, w jaki

zwykle myślimy o sytuacjach przeciwnych faktycznym. Mówimy po prostu:

„przypuśćmy, że ten człowiek przegrał”. To jest dane, że świat możliwy zawiera tego

człowieka i że w tym świecie ten człowiek przegrał. Może tu pojawić się pytani e,

czego dotyczą intuicje dotyczące możliwości. Ale jeśli mamy taką intuicję dotyczącą

możliwości tego (przegranej wyborczej tego człowieka), jest ona intuicją dotyczącą

możliwości tego. Tego nie trzeba identyfikować z możliwością, że człowiek

wyglądający tak a tak lub podtrzymujący takie a takie poglądy polityczne, lub

jeszcze inaczej opisany jakościowo — przegrywa. Możemy wskazać na owego

człowieka i spytać, co mogłoby mu się przydarzyć, gdyby zdarzenia były inne.

Można by powiedzieć: „Załóżmy, że to prawda. Wychodzi to na to samo,

ponieważ pytanie, czy Nixon mógłby mieć pewne własności, różne od tych, jakie ma

rzeczywiście, jest równoważne pytaniu, czy kryteria identyczności w poprzek

możliwych światów obejmują to, że Nixon nie ma owych własności”. Ale naprawdę

nie wychodzi to na to samo, ponieważ zwykłe pojęcie kryterium transświatowej

identyczności wymaga, byśmy podali czysto jakościowe konieczne i wystarczające

warunki, pod którymi ktoś jest Nixonem. Jeśli nie możemy wyobrazić sobie

13 David K. Lewis Counterpart Theory and Quantif ied Modal Logic, „Journal of Philosophy”, t. 65, 1908, s.

113—126. Elegancki artykuł Lewisa cierpi również na pewną czysto formalną ułomność: na gruncie jego

interpretacji skwantyfikowanej modalności znane prawo: , upada, jeśli dopuszcza się, by

zawierało operatory modalne. (Dla przykładu, jest spełnialne ale nie

jest.) Ponieważ formalny model Lewisa wynika dość naturalnie z jego poglądów filozoficznych na duplikaty,

a niemożność uniwersalnego podstawiania za własności modalne jest dziwna intuicyjnie, wydaje mi się, że ta

niemożność stanowi dodatkowy argument przeciw słuszności jego filozoficznych poglądów. Są tam również

inne, mniejsze, trudności formalne. Nie mogę ich tu omawiać.

Ściśle mówiąc, pogląd Lewisa nie jest poglądem, w którym mowa o transświatowej identyfikacji. Sądzi on

raczej, że podobieństwa występujące w poprzek możliwych światów określają rację bycia duplikatem, która

nie musi być ani symetryczna, ani przechodnia. Duplikat czegoś w innym możliwym świecie nigdy nie jest

identyczny z samą rzeczą. Jeśli więc mówimy: „Humphrey mógłby wygrać wybory” (jeśliby tylko postąpił tak

a tak), nie mówimy o czymś, co mogłoby zdarzyć się Humphreyowi, lecz komuś innemu, jakiemuś

«duplikatowi». Prawdopodobnie jednak Humphrey nie mógłby mniej troszczyć się, czy ktoś inny —

niezależnie, jak bardzo do niego podobny — byłby zwycięzcą w innym możliwym świecie. Tak więc pogląd

Lewisa wydaje mi się dziwniejszy nawet niż zwykłe pojęcia transświatowej identyfikacji, które zastępuje. Ale

obu stanowiskom wspólne są ważne rozwiązania: założenie, że inne możliwe światy są jakby innymi

wymiarami obszerniejszego uniwersum, że można przedstawić je wyłącznie za pomocą czysto jakościowych

opisów, oraz że, co za tym idzie, relację identyczności bądź relację bycia duplikatem trzeba wprowadzić w

terminach jakościowego podobieństwa.

Wielu ludzi wskazywało mi, że ojcem teorii duplikatu jest prawdopodobnie Leibniz. Nie chcę tu wchodzić w

takie kwestie historyczne. Interesujące byłoby porównanie poglądów Lewisa z Wheelera -Everetta interpretacją

mechaniki kwantowej. Podejrzewam, że ten pogląd na fizykę może cierpieć na trudności filozoficzne

analogiczne do trudności Lewisa teorii duplikatu; z pewnością jest on bardzo podobny w duchu. 14 Innym klasycznym miejscem występowania poglądów, które krytykuję, wyłożonych bardziej filozoficznie

niż w artykule Lewisa, jest artykuł Davida Kaplana poświęcony transświatowej identyfikacji. Niestety artykuł

ten nigdy nie został ogłoszony. Nie przedstawia on obecnego stanowiska Kaplana.

Page 14: Kripke-Nazywanie a konieczność

możliwego świata, w którym Nixon nie ma pewnej własności, jest to konieczny

warunek, by ktoś był Nixonem. Lub jest to konieczna własność Nixona, że on [ma] tę

własność. Na przykład, przyjąwszy, że Nixon jest faktycznie istotą ludzką, wydaje

się, że nie możemy pomyśleć możliwej sytuacji, przeciwnej sytuacji faktycznej, w

której byłby on, powiedzmy, nieożywionym przedmiotem; jest to bodaj nawet

niemożliwe, by miał nie być istotą ludzką. Będzie to zatem fakt konieczny dotyczący

Nixona, że we wszystkich możliwych światach, w których w ogóle istnieje, jest

człowiekiem lub w każdym razie nie jest nieożywionym przedmiotem. Nie ma to nic

wspólnego z żadnym wymogiem, by istniały czysto jakościowe wystarczające

warunki Nixonowatości, które możemy wymienić. A miałyby istnieć? Być może jest

jakiś argument wskazujący, że miałyby, ale możemy rozważać te pytania dotyczące

warunków koniecznych bez wchodzenia w żadne pytania co do warunków

wystarczających. A ponadto, gdyby nawet był czysto jakościowy zbiór koniecznych i

wystarczających warunków bycia Nixonem, pogląd, którego bronię, nie wymaga,

byśmy znajdowali owe warunki, zanim możemy spytać, czy Nixon mógłby wygrać

wybory, nie wymaga też, byśmy przekształcali owo pytanie, formułując je w

terminach takich warunków. Możemy po prostu zastanawiać się nad Nixonem i

zapytywać, co mogłoby mu się zdarzyć, gdyby rozmaite okoliczności były inne. Tak

więc te dwa poglądy, te dwa sposoby patrzenia na rzeczy wydają mi się różne.

Zauważmy, że to pytanie, czy Nixon mógłby nie być istotą ludzką, stanowi

wyraźny przypadek sytuacji, gdy pytanie, jakie zadajemy, nie jest epistemologiczne.

Załóżmy, że rzeczywiście okazałoby się, że Nixon jest automatem. Mogłoby s ię to

zdarzyć. Moglibyśmy potrzebować dowodów rozstrzygających, czy Nixon jest istotą

ludzką, czy automatem. Ale to jest pytanie co do naszej wiedzy. Pytanie, czy Nixon

mógłby nie być istotą ludzką, przyjąwszy, że jest nią, nie jest pytaniem dotyczącym

wiedzy, wiedzy a posteriori czy a priori. Jest to pytanie o to, co — choć nawet

zachodzą takie a takie rzeczy — mogłoby być inaczej.

Ten stół zbudowany jest z molekuł. Czy mógłby nie być zbudowany z molekuł? Z

pewnością było to odkrycie naukowe wielkiej wagi, że jest zbudowany z molekuł

(lub atomów). Ale czy coś mogłoby być tym właśnie przedmiotem, a nie być

zbudowane z molekuł. Z pewnością mamy jakieś poczucie, że odpowiedź musi

brzmieć — „nie”. W każdym razie trudno sobie wyobrazić, w jakich okolicznościach

mielibyśmy ten właśnie przedmiot i stwierdzalibyśmy, że nie jest zbudowany z

molekuł. Zupełnie innym pytaniem jest pytanie, czy faktycznie jest on zbudowany z

molekuł w rzeczywistym świecie, i jak to wiemy. (Później zajmę się bardziej

szczegółowo tymi pytaniami dotyczącymi istoty.)

Chcę wprowadzić w tym miejscu coś, czego potrzebuję jako metodologicznego

środka rozważań nad teorią nazw, o której właśnie mówię. Potrzebujemy pojęć

„identyczności w poprzek możliwych światów”, jak to się zwykle i, jak sądzę, n ieco

myląco nazywa,15

by wyjaśnić pewne rozróżnienie, które chcę teraz wprowadzić.

Jaka jest różnica między pytaniem, czy jest rzeczą konieczną, że 9 jest większe od 7,

a pytaniem, czy jest rzeczą konieczną, że liczba planet jest większa od 7? Dlaczego

jedno pokazuje coś więcej, gdy chodzi o istotę, niż drugie? Intuicyjna odpowiedź na

15 Myląco, ponieważ wyrażenie to sugeruje, że jest jakieś szczególne zagadnienie „transświatowej identyfikacji”, że nie

możemy zwyczajnie ustanowić, o kim czy o czym mówimy, gdy wyobrażamy sobie inny możliwy świat. Termin „możliwy

świat” również może być mylący; podsuwa on bodaj obraz „obcego kraju”. Używałem niekiedy w tekście wyrażenia

„sytuacja przeciwna faktom”; Michael Slote sugerował, że wyrażenie „możliwy stan (czy dzieje) świata” mogłoby być mniej

mylące niż „możliwy świat”. Lepiej jednak, by uniknąć nieporozumienia, nie mówić: „W jakimś możliwym świecie

Humphrey wygrałby”, lecz raczej mówić po prostu: „Humphrey mógłby wygrać”. Aparat możliwych światów okazał się

(mam nadzieję) bardzo przydatny w skwantyfikowanej logice modalnej, uprawianej środkami teoriomnogościowej teorii

modeli, lecz zrodził filozoficzne pseudoproblemy i mylące obrazy.

Page 15: Kripke-Nazywanie a konieczność

to mogłaby brzmieć: „Dobrze, spójrz, liczba planet mogłaby być inna od tej, jaka jest

faktycznie. Ale nie ma żadnego sensu powiedzenie, że dziewięć mogłoby być inne od

tego, jakie jest faktycznie”. Posłużmy się pewnymi terminami w sposób quasi -

techniczny. Nazwijmy coś ścisłym wyrażeniem oznaczającym, jeśli w każdym

możliwym świecie oznacza ono ten sam przedmiot, a nieścisłym lub przygodnym

wyrażeniem oznaczającym, jeśli nie jest tak. Oczywiście nie wymagamy, by

przedmioty istniały we wszystkich możliwych światach. Z pewnością Nixon mógłby

przy normalnym przebiegu zdarzeń nie istnieć, jeśli jego rodzice nie pobraliby się.

Gdy myślimy o własności jako czymś istotnym dla przedmiotu. mamy zazwyczaj na

myśli, że jest to prawda o przedmiocie w każdym przypadku, w którym on istniałby.

Wyrażenie ściśle oznaczające przedmiot, który istnieje koniecznie, można nazwać

mocno ścisłym.

Jedna z intuicyjnych tez, jakie będę podtrzymywał z tych wykładów, jest teza, że

nazwy są ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi. Z pewnością zdają się one spełniać

wspomniany wyżej intuicyjny sprawdzian: choć ktoś inny niż prezydent Stanów

Zjednoczonych w 1970 roku mógłby być prezydentem Stanów Zjednoczonych w

1970 roku (np. mógłby nim być Humphrey), nikt inny niż Nixon nie mógłby być

Nixonem. Tak samo wyrażenie oznaczające ściśle oznacza pewien przedmiot, jeśli

oznacza ów przedmiot wszędzie, gdzie on istnieje; jeśli ponadto ów przedmiot jest

przedmiotem istniejącym koniecznie, wyrażenie oznaczające można nazwać mocno

ścisłym. Na przykład, wyrażenie „prezydent Stanów Zjednoczonych w 1970 roku”

oznacza pewnego człowieka, Nixona. Ale ktoś inny (np. Humphrey) mógłby być

prezydentem w 1970 roku, a Nixon mógłby nim nie być, a zatem to wyrażenie

oznaczające nie jest ścisłe.

W tych wykładach będę wywodził, intuicyjnie, że nazwy własne są ścisłymi

wyrażeniami oznaczającymi, choć bowiem dany człowiek (Nixon) mógłby nie być

prezydentem, nie jest tak. iż mógłby nie być Nixonem (jakkolwiek mógłby nie być

zwany „Nixonem”). Ci, którzy przekonywali, że dla nadania sensu pojęciu ścisłego

wyrażenia oznaczającego musimy uprzednio nadać sens wyrażeniu „kryteria

transświatowej identyczności”, odwrócili dokładnie porządek rzeczy. To dlatego

właśnie, że możemy odnosić się (ściśle) do Nixona i ustanowić, że mówimy o tym,

co mogłoby mu (w pewnych okolicznościach) się zdarzyć, „identyfikacje

transświatowe” są w takich przypadkach niewątpliwe.16

Skłonność do żądania czysto jakościowych opisów sytuacji przeciwnych

faktycznym ma wiele źródeł. Jednym z nich jest bodaj mylenie tego, co

epistemologiczne, z tym, co metafizyczne, aprioryczności i konieczności Jeśli

identyfikuje się konieczność z apriorycznością i myśli się, że przedmioty nazywamy

za pomocą jednoznacznie identyfikujących własności, można myśleć, że to

własnościami używanymi do identyfikacji przedmiotu — o których wie się a priori,

iż mu przysługują — musimy posługiwać się, by go identyfikować we wszystkich

możliwych światach, by wykryć, który przedmiot jest Nixonem. Wobec tego

powtarzam: 1) Mówiąc ogólnie, nie „wykrywa się” rzeczy dotyczących sytuacji

przeciwnej faktycznej, lecz się je ustanawia; możliwe światy nie muszą być dane

czysto jakościowo, tak jakbyśmy oglądali je przez teleskop. A wkrótce zobaczymy,

że własności, jakie przedmiot ma w każdym świecie przeciwnym faktycznemu, nie

mają nic wspólnego z własnościami używanymi do identyfikowania go w

16 Oczywiście nie zakładam, że język dla każdego przedmiotu zawiera nazwę. Zaimkami wskazującymi można

posługiwać się jako ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi, a zmiennymi wolnymi można posługiwać się jako

ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi nieokreślone przedmioty. Oczywiście, gdy określamy sytuację przeciwną

faktycznej, nie opisujemy całego możliwego świata, lecz jedynie tę jego część, która nas interesuje.

Page 16: Kripke-Nazywanie a konieczność

rzeczywistym świecie.17

Czy „problem” „transświatowej identyfikacji” ma jakiś sens? Czy jes t to po prostu

pseudoproblem? Jak mi się wydaje, następujące rzeczy można powiedzieć w jego

obronie. Choć zdania, że Anglia odparła Niemcy w 1943 r., nie można bodaj

sprowadzić do żadnego zdania o indywiduach, mimo to w pewnym sensie nie jest to

fakt „ponad” zbiorem wszystkich faktów dotyczących osób i ich zachowania w

historii. Sens, w jakim fakty dotyczące narodów nie występują „ponad” faktami

dotyczącymi osób, można wyrazić w spostrzeżeniu, że opis świata wymieniający

wszystkie fakty dotyczące osób, lecz pomijający te, które dotyczą narodów, może

być zupełnym opisem świata, z którego wynikają fakty dotyczące narodów. Podobnie

chyba, fakty dotyczące przedmiotów materialnych nie występują „ponad” faktami

dotyczącymi składających się nań cząsteczek. Możemy zatem spytać — mając opis

nieurzeczywistnionej możliwej sytuacji, mówiący o ludziach — czy Anglia istnieje

nadal w tej sytuacji lub czy pewien naród (opisany, powiedzmy, jako ten, w którym

żyje Jones), istniejący w tej sytuacji, jest Anglią. Podobnie, mając pewne przeciwne

faktycznym okoliczności w dziejach cząsteczek stołu, S, można spytać, czy w tej

sytuacji S istniałby lub czy pewien pęk cząsteczek, który w tej sytuacji stanowiłby

stół, stanowiłby dokładnie ten sam stół S. W każdym razie poszukujemy dla p ewnych

konkretów kryteriów identyczności w poprzek możliwych światów w terminach

kryteriów dotyczących innych, bardziej „podstawowych” konkretów. Jeśli zdania o

narodach (czy plemionach) nie są sprowadzalne do zdań o innych, bardziej

„podstawowych” składnikach, jeśli jest jakaś „otwarta przestrzeń” w ich stosunku do

siebie, trudno oczekiwać, że będziemy mogli podać bezwzględne kryteria

identyczności. Mimo to w konkretnych przypadkach możemy być zdolni do

odpowiedzi, czy dany pęk cząsteczek stanowiłby S, choć w pewnych przypadkach

odpowiedź może być nieokreślona. Myślę, że podobne uwagi stosują się do

zagadnienia identyczności w czasie; tu również zajmujemy się zazwyczaj

określonością, identycznością konkretu „złożonego” w terminach konkretów bardziej

„podstawowych”. (Na przykład, czy tym samym przedmiotem jest stół, którego

rozmaite części zostały wymienione?18

)

Takie pojmowanie „transświatowej identyfikacji” poważnie różni się jednak od

zwykłego. Po pierwsze, możemy usiłować opisać świat w terminach molekuł, nie ma

nic niewłaściwego w opisywaniu go w terminach większych jestestw: zdanie, że ten

stół mógłby być umieszczony w innym pokoju, jest, samo w sobie i w tym, co

pociąga, całkowicie właściwe. Nie musimy stosować opisu w terminach molekuł czy

nawet większych części stołu, choć możemy. O ile nie zakładamy, że jakieś konkrety

są „ostatecznymi”, „podstawowymi” konkretami, żaden typ opisu nie musi uchodzić

za uprzywilejowany. Możemy pytać bez dalszych subtelności, czy Nixon mógłby

17 Zob. Wykład I, s. 55, 56 (o Nixonie), i Wykład II, s. 75 -79. 18 Jest tu pewna nieostrość. Jeśli drzazga czy cząsteczka danego stołu zostałaby zastąpiona przez inną,

zadowalałoby nas powiedzenie, że mamy ten sam stół. Ale jeśli bardzo wiele drzazg byłoby innych,

wydawałoby się, że mamy inny stół. Ta sama trudność może się oczywiście wyłoni ć w związku z

identycznością w czasie.

Jeśli relacja identyczności jest nieostra, może uchodzić za nieprzechodnią; wymóg rzekomej identyczności

może prowadzić do jawnej nieidentyczności. Swego rodzaju pojęcie „duplikatu” (choć bez podpórek

filozoficznych Lewisa w postaci podobieństwa czy światów na kształt obcego kraju itd.) może być tu jakoś

przydatne. Można rzec, że ścisła identyczność stosuje się jedynie do konkretów (cząsteczek), a relacja bycia

duplikatem do konkretów „złożonych” z tamtych, do stołów. Można zatem oświadczyć, że relacja bycia

duplikatem jest nieostra i nieprzechodnia. Utopijne jednak wydaje się założenie, że w ogóle osiągniemy

poziom ostatecznych, podstawowych kryteriów, gdzie relacje identyczności nigdy nie są nieostre, a

niebezpieczeństwo nieprzechodniości zostaje usunięte. Owo niebezpieczeństwo zazwyczaj nie powstaje w

praktyce, toteż potocznie możemy mówić beztrosko o identyczności po prostu. Logicy nie rozwinęli logiki

nieostrości.

Page 17: Kripke-Nazywanie a konieczność

przegrać wybory, i zazwyczaj nie żąda się żadnych dalszych subtelności. Po drugie,

nie zakłada się, że możliwe są konieczne i wystarczające warunki rozstrzygające,

jakie rodzaje zbiorów cząsteczek tworzą ten stół; o tym fakcie właśnie wspominałem.

Po trzecie, pojęcie, o które chodzi, wiąże się z kryteriami identyczności konkretów w

terminach innych konkretów, a nie jakości. Mogę odnosić się do stołu przede mną i

pytać, co mogłoby się mu zdarzyć w pewnych okolicznościach; mogę też odnosić się

do jego cząsteczek. Jeśli natomiast wymaga się, bym opisywał każdą sytuację

przeciwną faktycznej czysto jakościowo, mogę jedynie pytać, czy jakiś stół o takiej a

takiej barwie, i tak dalej, miałby pewne własności; to, czy ów stół byłby tym stołem,

stołem S, jest w istocie sporne, ponieważ znikło wsze lkie odniesienie do

przedmiotów, w przeciwieństwie do odniesienia do jakości. Często mówi się, że jeśli

sytuację przeciwną faktycznej opisuje się jako sytuację, która zdarzyłaby się

Nixonowi, i jeśli nie zakłada się, że taki opis jest sprowadzalny do opisu czysto

jakościowego, to zakłada się tajemnicze „nagie konkrety”, pozbawione własności

substraty, leżące u podłoża jakości. Tak nie jest. Myślę, że Nixon jest

republikaninem, a nie tylko, że leży u podłoża republikanizmu, niezależnie, co to

znaczy; myślę również, że mógłby być demokratą. To samo dotyczy wszelkich

innych własności, Jakie może posiadać Nixon, pomijając okoliczność, że niektóre z

tych własności mogą być istotne. Neguję właśnie to, że konkret jest jedynie „wiązką

jakości”, cokolwiek mogłoby to znaczyć. Jeśli jakość jest przedmiotem

abstrakcyjnym, wiązka jakości jest przedmiotem jeszcze wyższego stopnia abstrakcji,

a nie konkretem. Filozofowie doszli do przeciwnego poglądu przez fałszywy

dylemat: zapytywali, czy są te przedmioty poza wiązką jakości, czy też przedmiot

jest jedynie ową wiązką? Nie zachodzi ani jedno, ani drugie; ten stół jest drewniany,

brązowy, jest w pokoju itd. Ma on te wszystkie własności, a nie jest rzeczą bez

własności, poza nimi, ale nie powinno się go przez to identyfikować ze zbiorem czy

„wiązką” jego własności ani z podzbiorem jego istotnych własności. Nie pytaj: Jak

mogę inaczej identyfikować ten stół w innym możliwym świecie, niż odwołując się

do jego własności? Mam stół w rękach, mogę nań wskazać, a gdy pytam, czy on

mógłby być w innym pokoju, mówię, na mocy definicji, o nim. Nie muszę

identyfikować go dopiero po obejrzeniu go przez teleskop. Gdy mówię o nim, mówię

o nim w ten sam sposób jak wtedy, gdy mówię, że nasze ręce mogłyby być

pomalowane na zielono, ustanowiwszy, że mówię o zieleni. Pewne własności

przedmiotu mogą być istotne dla niego w tym sensie, że nie mogłoby mu ich

zabraknąć. Ale tych własności nie używa się do identyfikowania przedmiotu w

innym możliwym świecie, taka identyfikacja bowiem nie jest potrzebna. Istotne

własności przedmiotu nie muszą też być własnościami używanymi do

identyfikowania go w rzeczywistym świecie, jeśli istotnie identyfikuje się go w

rzeczywistym świecie za pomocą własności (aż dotąd pozostawiałem tę kwestię

otwartą).

A więc pytanie o transświatową identyfikację ma pewien sens, jeśli stawiać je w

terminach zapytywania o identyczność przedmiotu poprzez pytania o jego części

składowe. Ale te części nie są jakościami, a przedmiot nie przypomina tego danego

przedmiotu, o który chodzi. Teoretycy często mówią, że identyfikujemy przedmioty

w poprzek możliwych światów jako przedmioty przypominające ów dany przedmiot

pod najważniejszymi względami. Wprost przeciwnie, Nixon, gdyby postanowił

działać inaczej, mógłby unikać polityki niczym zarazy, choć prywatnie żywiłby

radykalne przekonania. Najważniejsze jest to, że jeśli nawet możemy zastąpić

pytania o przedmiot pytaniami o jego części, nie musimy tak robić. Możemy odnosić

się do przedmiotu i pytać, co mogłoby się jemu zdarzyć. Nie zaczynamy więc od

Page 18: Kripke-Nazywanie a konieczność

światów (o których zakłada się jakoś, że są rzeczywiste, i których jakości, lecz nie

przedmioty, są dla nas postrzegalne), by następnie pytać o kryteria transświatowej

identyfikacji; przeciwnie, zaczynamy od przedmiotów, które mamy i które możemy

identyfikować w rzeczywistym świecie. Możemy zatem pytać, czy pewne rzeczy

mogłyby być prawdziwe o przedmiotach.

Powiedziałem wyżej, że pogląd Fregego-Russella, iż nazwy wprowadza się za

pomocą deskrypcji, można traktować bądź jako teorię znaczenia nazw (jak się

wydaje, Frege i Russell traktowali go w ten sposób), bądź tylko jako teorię ich

odniesienia. By to pokazać, podam przykład nie zawierający tego, co zwykle zwie się

„nazwą własną”. Załóżmy, że ustanawia się, iż temperatura 100°C to temperatura,

przy której woda wrze na powierzchni morza. Nie jest to zupełnie ścisłe, ponieważ

ciśnienie może zmieniać się na powierzchni morza. Oczywiście, biorąc historycznie,

ściślejszą definicję podano później. Ale przyjmijmy, że to była ta definicja. Innego

rodzaju przykładem występującym w literaturze jest powiedzenie, że metr to długość

S, gdy S jest pewnym kijem czy prętem w Paryżu. (Zazwyczaj ludzie, którzy lubią

mówić o tych definicjach, usiłują uczynić z „długości czegoś” pojęcie operacyjne.

Ale jest to nieważne.)

Wittgenstein mówi o tym coś bardzo mylącego. Mówi on: „O jednej rzeczy nie

można orzec ani że ma 1m długości, ani że nie ma, a jest nią wzorzec metra w

Paryżu. — Ale w ten sposób nie przypisujemy mu, rzecz jasna, jakiejś osobliwej

własności, lecz charakteryzujemy jedynie jego swoistą rolę w grze mierzenia w

metrach”.19

Wydaje się to rzeczywiście bardzo „osobliwa własność” jak na to, by

miał ją jakiś pręt. Sądzę, że Wittgenstein musi być w błędzie. Jeśli pręt ma, na

przykład, długość 39.37 cala (przyjmuję, że mamy Jakiś inny wzorzec cala),

dlaczego nie jest on metrowej długości? W każdym razie załóżmy, że jest on w

błędzie i że pręt ma metr długości. Wittgensteina martwi oczywiście trudność, że

pręt służy jako wzorzec długości, a więc nie możemy przypisywać mu długości. Tak

czy inaczej (może wprawdzie nie tak), czy zdanie: „Pręt S ma metr długości”, jest

prawdą konieczną? Oczywiście jego długość może się zmieniać w czasie. Możemy

uściślić definicję ustanawiając, że 1 metr to długość S w określonej chwili t 0. Czy

jest wówczas prawdą konieczną, że pręt S ma 1 metr długości w chwili t 0? Kto myśli,

że wszystko, co wie a priori, jest konieczne, może myśleć: „To jest definicja metra.

Na mocy definicji pręt S ma jeden metr długości w chwili t 0. To jest prawda

konieczna”. Ale, jak mi się zdaje, nie ma tu żadnego powodu, by tak wnioskować,

nie ma go nawet człowiek, który posługuje się sformułowaną właśnie definicją

„jednego metra”. Posługuje się on bowiem tą definicją nie, by nadać znaczenie temu,

co nazywał „metr”, lecz by ustalić odniesienie. (W przypadku takiej abstrakcyjnej

rzeczy jak jednostka długości pojęcie odniesienie może być niejasne. Przyjmijmy

jednak, że dla obecnych celów jest wystarczająco jasne.) Posługuje się nią, by ustalić

odniesienie. Istnieje pewna długość, którą chce on wyznaczyć. Wyznacza ją za

pomocą przygodnej własności, mianowicie tej, że istnieje pręt tej długości. Ktoś inny

może wyznaczyć to samo odniesienie (za pomocą innej przygodnej własności. Ale w

każdym razie, choć posłużył się tym, by ustalić odniesienie swego wzorca długości,

metra, może jednak powiedzieć: „Jeśli ogrzałoby się ten pręt S w chwili t 0, pręt S w

chwili t0 nie miałby metra długości”.

Dlaczego jednak może on to zrobić? Częściowy powód może tkwić w czyichś

poglądach z zakresu filozofii nauki, w co nie chcę tu wchodzić. Ale prosta

odpowiedź na to pytanie brzmi następująco: Jeśli nawet jest to jedyny wzorzec

19 Dociekania filozoficzne, §50, s 40.

Page 19: Kripke-Nazywanie a konieczność

długości, jakim ów ktoś posługuje się,20

zachodzi intuicyjna różnica między

wyrażeniem „jeden metr”, a wyrażeniem „długość S w chwili t0”. Pierwsze

wyrażenie jest przeznaczone do ścisłego oznaczania pewnej długości we wszystkich

możliwych światach, która w rzeczywistym świecie okazuje się być długością pręta S

w chwili t0. Natomiast „długość S w chwili t0” niczego ściśle nie oznacza. W

pewnych przeciwnych faktom sytuacjach pręt mógłby być dłuższy, w innych krótszy,

jeśli poddałoby się go rozmaitym naciskom i naprężeniom. Możemy więc powiedzieć

o tym pręcie, tak samo jak powiedzielibyśmy o każdym innym o takiej samej

budowie i długości, że jeśli poddanoby go ogrzewaniu w określonej temperaturze,

rozszerzyłby się do takiej a takiej długości. Takie przeciwne faktom zdanie,

prawdziwe o innych prętach z identycznymi własnościami fizycznymi, byłoby też

prawdziwe o tym pręcie. Między tym przeciwnym faktom zdaniem a definicją

„jednego metra” jako „długości S w chwili t0” nie ma żadnego konfliktu, ponieważ

„definicja" rozumiana właściwie nie mówi, że wyrażenie „jeden metr” ma być

synonimiczne (nawet gdy mowa o sytuacjach przeciwnych faktycznym) z

wyrażeniem „długość S w chwili t0”, lecz mówi raczej, że określiliśmy odniesienie

wyrażenia „jeden metr”, ustanawiając, że „jeden metr” ma być ścisłym wyrażeniem

oznaczającym długość, będącą faktycznie długością S w chwili t 0. To więc, że S ma

jeden metr długości w chwili t0, nie czyni zeń prawdy koniecznej. Faktycznie, w

pewnych okolicznościach, S nie miałoby jednego metra długości. Powód w tym, że

jedno wyrażenie oznaczające („jeden metr”) jest ścisłe, a drugie („długość S w chwili

t0”) nie jest ścisłe.

Jaki zatem jest status epistemologiczny zdania: „Pręt S ma jeden metr długości w

chwili t0”, dla kogoś, kto ustalił system metryczny przez odniesienie do pręta S?

Wydawałoby się, że zna on je a priori. Jeśli bowiem posłużył się prętem S, by ustalić

odniesienie terminu „jeden metr”, w wyniku tego rodzaju „definicji” (która nie jest

definicją wprowadzającą skrót lub synonim danego wyrażenia) wie automatycznie,

bez dalszego badania, że S ma jeden metr długości.21

Z drugiej strony, jeśli nawet

posłużyliśmy się S jako wzorcem metra, zdanie: „S ma metr długości”, będzie miało

metafizyczny status zdania przygodnego pod warunkiem, że traktujemy „jeden metr”

jako ścisłe wyrażenie oznaczające: S poddane stosownym naciskom i naprężeniom,

ogrzewaniu i ochładzaniu, miałoby długość inną nawet w chwili t0. (Takie zdania

jak: „Woda wrze w temperaturze 100°C na poziomie morza”, mogą mieć podobny

status.) Tak więc w tym sensie istnieją prawdy przygodne a priori. Ale ważniejsza

dla naszych celów, niż uznanie tego przykładu za przypadek przygodnego a priori,

jest okoliczność, iż ilustruje on rozróżnienie między „definicjami”, które ustalają

odniesienie, a tymi, które podają synonim.

W przypadku nazw również można dokonać tego rozróżnienia. Załóżmy, że

odniesienie nazwy jest dane przez deskrypcję lub wiązkę deskrypcji. Jeśli nazwa

znaczy to samo co ta deskrypcją czy wiązka deskrypcji, nie będzie ścisłym

wyrażeniem oznaczającym. Nie będzie koniecznie oznaczać tego samego przedmiotu

we wszystkich możliwych światach, ponieważ inne przedmioty mogłyby mieć dane

własności w innych możliwych światach, o ile (oczywiście) nie zdarzyłoby się nam

posłużyć istotnymi własnościami w danym opisie. Załóżmy więc, że mówimy:

„Arystoteles jest największym człowiekiem, jaki prowadził badania z Platonem”.

20 Filozofowie nauki mogą widzieć klucz do rozwiązania tego zagadnienia w poglądzie, że „jeden metr” to

„pojęcie wiązkowe”.

Proszę, by czytelnik przyjął hipotetycznie, że podana „definicja” jest jedynym wzorcem stosowanym do

określenia systemu metrycznego. Sądzę, że zagadnienie to jednak się utrzymuje. 21 Ponieważ prawda, którą zna, jest przygodna, postanawiam nie nazywać jej „analityczną”, ustanawiając

wymóg, że prawdy analityczne mają być zarówno konieczne jak też aprioryczne. Zob. przypis 63.

Page 20: Kripke-Nazywanie a konieczność

Jeśli posługujemy się tym jako definicją, nazwa „Arystoteles” ma znaczyć:

„największy człowiek, jaki prowadził badania z Platonem”. Wówczas oczywiście w

jakimś innym możliwym świecie ów człowiek mógłby nie prowadzić badań z

Platonem, a jakiś inny człowiek byłby Arystotelesem. Jeśli natomiast posługujemy

się deskrypcją jedynie, by ustalić to, do czego odnosi się nazwa, ów człowiek będzie

tym, do czego odnosi się „Arystoteles” we wszystkich możliwych światach. Jedynym

użyciem deskrypcji będzie wskazywanie, do którego człowieka zamierzamy się

odnieść. Ale wówczas, gdy mówimy niezgodnie z faktami: „Załóżmy, że Arystoteles

w ogóle nigdy nie zajął się filozofią”, nie musimy mieć na myśli tego: „Załóżmy, że

człowiek, który prowadził badania z Platonem i uczył Aleksandra Wielkiego, i

napisał to a to itd., w ogóle nigdy nie zajął się filozofią” — co mogłoby wyglądać na

sprzeczność. Musimy jedynie mieć na myśli: „Załóżmy, że ten człowiek nigdy w

ogóle nie zajął się filozofią”.

Dopuszczalne wydaje się założenie, że w pewnych przypadkach odniesienie nazwy

istotnie ustala się poprzez deskrypcję, w ten sam sposób, w jaki został ustalony

system metryczny. Gdy mityczny podróżny ujrzał po raz pierwszy Gwiazdę

Wieczorną, z powodzeniem mógł ustalić, do czego się odnosi, mówiąc: „Będę

posługiwał się wyrażeniem «Gwiazda Wieczorna» jako nazwą ciała niebieskiego

pojawiającego się w tym położeniu na niebie”. Ustalił więc odniesienie „Gwiazdy

Wieczornej” przez pozorne położenie owej gwiazdy na niebie. Czy wynika stąd, iż

jest częścią znaczenia owej nazwy, że Gwiazda Wieczorna ma takie a takie położenie

w danym czasie? Z pewnością nie wynika: jeśli wcześniej w tę gwiazdę uderzyłaby

kometa, mogłaby ona być widzialna w Innym położeniu w owym czasie. W takiej

przeciwnej faktom sytuacji powiedzielibyśmy, że Gwiazda Wieczorna nie zajmuje

tego położenia, a nie, że Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą Wieczorną. Powodem

tego jest okoliczność, że „Gwiazda Wieczorna” ściśle oznacza pewne ciało

niebieskie, a wyrażenie „ciało w tym położeniu” nie czyni tego — inne ciało

mogłoby być w tym połażeniu lub mogłoby tam nie być żadnego ciała, ale żadne inne

ciało nie mogłoby być Gwiazdą Wieczorną (choć inne ciało, nie zaś Gwiazda

Wieczorna, mogłoby być nazywane „Gwiazda Wieczorna”). Istotnie, jak

powiedziałem, chcę twierdzić, że nazwy są zawsze ścisłymi wyrażeniami

oznaczającymi.

Z pewnością Frege i Russell zdają się mieć rozbudowaną teorię, wedle której

nazwa własna nie jest ścisłym wyrażeniem oznaczającym, a jest synonimem

deskrypcji, która ją zastępuje. Ale inna teoria mogłaby głosić, że tej deskrypcji

używa się do określenia ścisłego odniesienia. Te dwie ewentualności będą miały

różne konsekwencje, jeśli chodzi o pytania, które zadawałem uprzednio. Jeśli

„Mojżesz” znaczy: „człowiek, który czynił tak a tak”, to jeśli nikt nie czynił tak a

tak, Mojżesz nie istniał; a być może wyrażenie „nikt nie czynił tak a tak” stanowi

nawet analizę wyrażenia „Mojżesz nie istniał”. Ale jeśli posługujemy się d eskrypcją,

by ustalić ściśle odniesienie, jest rzeczą jasną, ze to pierwsze wyrażenie nie jest tym,

co rozumiemy przez „Mojżesz nie istniał”, ponieważ możemy spytać — jeśli

mówimy o przypadku przeciwnym faktom, kiedy to rzeczywiście nikt nie czynił tak a

tak, na przykład nie wyprowadził Izraelitów z Egiptu — czy wynika stąd, że w takiej

sytuacji Mojżesz nie istniałby? Wydaje się, że nie wynika. Z pewnością bowiem

Mojżesz mógłby postanowić po prostu spędzić swe dni przyjemniej na dworze

egipskim. Mógłby w ogóle nigdy nie zainteresować się polityką czy religią. a w

takim przypadku nikt być może nie zrobiłby żadnej z rzeczy, jakie Biblia przypisuje

Mojżeszowi. Samo w sobie to nie znaczy, że w takim możliwym świecie Mojżesz nie

istniałby. A jeśli tak, to wyrażenie „Mojżesz istnieje” znaczy coś innego niż:

Page 21: Kripke-Nazywanie a konieczność

„spełnione są warunki istnienia i jedyności pewnej deskrypcji”, a zatem to ostatnie

poza wszystkim nie stanowi analizy jednostkowego zdania egzystencjalnego. Jeśli

odrzucamy ideę, że jest to teoria znaczenia, i przekształcamy ją — w sposób, który

opisałem — w teorię odniesienia, odrzucamy niektóre z zalet owej teorii.

Jednostkowe zdania egzystencjalne oraz zdania o identyczności zachodzącej między

nazwami wymagają jakiejś innej analizy.

Trzeba poddać krytyce Fregego za posługiwanie się terminem „sens” w dwu

sensach. Przyjmuje on bowiem, że sensem wyrażenia oznaczającego jest jego

znaczenie, a także przyjmuje, że jest to sposób na określenie jego odniesienia.

Utożsamiając jedno z drugim przyjmuje, że deskrypcje określone podają jedno i

drugie. Ostatecznie odrzucę również to drugie założenie, ale nawet gdyby było

słuszne, odrzucam pierwsze. Deskrypcją można posłużyć się jako synonimem

wyrażenia oznaczającego lub można się nią posłużyć, by ustalić jego odniesienie.

Dwa Frege’owskie sensy „sensu” odpowiadają dwu sensom terminu „definicja” w

potocznym mówieniu. Trzeba je starannie rozróżnić.22

Mam nadzieję, że jest jakaś jasna idea ustalania odniesienia w przeciwieństwie do

faktycznego definiowania danego terminu, gdy podaje się inny termin jako jego

znaczenie. Naprawdę nie mam tyle czasu, by wchodzić szczegółowo we wszystko.

Myślę, że nawet w przypadkach, gdzie nie sposób posłużyć się pojęciem ścisłości

oznaczania przeciwstawionej jego przygodności, by ukazać różnicę, o którą tu

chodzi, nawet wtedy coś z tego, co nazywamy definicjami, naprawdę zmierza do

ustalenia odniesienia raczej niż do podania znaczenia wyrażenia, do podania

synonimu. Podam przykład. Przyjmuje się, że π to stosunek obwodu koła do jego

średnicy. Otóż, jest tu coś, o co spierałbym się, choć rozporządzam jedynie w tej

sprawie niejasnym poczuciem intuicyjnym. Wydaje mi się, że tej litery greckiej nie

używa się tu jako skrótu wyrażenia „stosunek obwodu koła do jego średnicy”, nie

używa się też jako skrótu wiązki alternatywnych definicji liczby π, niezależnie, co

mogłoby to znaczyć. Używa się jej jako nazwy liczby rzeczywistej, która w tym

przypadku jest z konieczności stosunkiem obwodu koła do jego średnicy. Zauważmy,

ze zarówno „π” jak też „stosunek obwodu koła do jego średnicy” są ścisłymi

wyrażeniami oznaczającymi, a więc argumenty podawane w związku z owym

przypadkiem metrycznym są niestosowalne. (Cóż, jeśli ktoś tego nie widzi lub sądzi,

22 Zwykle interpretuje się teraz Fregego sens jako znaczenie, a to trzeba starannie odróżnić od „tego. co ustala

odniesienie”. Zobaczymy niżej, że dla większości mówiących, o ile nie są tymi, którzy nadają pierwotnie

przedmiotowi jego nazwę, to, do czego odnosi się nazwa, jest określone raczej przez „przyczynowy” łańcuch

komunikacji niż przez deskrypcję.

W formalnej semantyce logiki modalnej przyjmuje się zazwyczaj, że „sensem” terminu t jest (może

częściowa) funkcja przyporządkowująca każdemu możliwemu światu H to, do czego odnosi się t w H. W

przypadku ścisłego wyrażenia oznaczającego taka funkcja jest stała. To pojęcie „sensu” wiąże się z pojęciem

„nadawania znaczenia”, a nie z pojęciem ustalania odniesienia. Przy tym użyciu terminu „sens” wyrażenie

„jeden metr” ma jako swój sens stałą funkcję, choć jego odniesienie ustala wyrażenie „długość S”, które nie

ma stałej funkcji jako swego sensu.

Niektórzy filozofowie myśleli, że deskrypcje w języku angielskim są dwuznaczne, że niekiedy oznaczają

nieściśle, w każdym świecie, przedmiot (jeśli w ogóle jakiś oznaczają) spełniający daną deskrypcję, kiedy

indziej zaś ściśle oznaczają przedmiot rzeczywiście spełniający deskrypcję. (Inni, pod wpływem Donellana,

mówią, że deskrypcja oznacza niekiedy ściśle przedmiot, o któr ym sądzi się lub zakłada, że spełnia daną

deskrypcję.) Wszelkie takie rzekome dwuznaczności uważam za wątpliwe. Nie znam żadnych świadczących o

nich wyraźnych oznak, z którymi nie można by uporać się bądź za pomocą Russella pojęcia zakresu, bądź za

pomocą środków, o których wspomniałem w przypisie 3, na s. 29.

Jeśli istnieje dwuznaczność, to założywszy ścisły sens wyrażenia „długość S”, „jeden metr” i „długość S”

oznaczają tą samą rzecz we wszystkich możliwych światach i mają ten sam (funkcyjny) „sens”.

W formalnej semantyce logiki intensjonalnej przyjmijmy, że uznajemy, iż deskrypcja określona oznacza, w

każdym świecie, przedmiot spełniający daną deskrypcję. Istotnie jest rzeczą przydatną mieć operator

przekształcający każdą deskrypcję w termin oznaczający ściśle przedmiot, który rzeczywiście spełnia daną

deskrypcję. David Kaplan zgłosił taki operator i nazwał go „Dthat” [Dże].

Page 22: Kripke-Nazywanie a konieczność

że tak nie jest, nie ma to znaczenia.)

Powróćmy do pytania co do nazw, które postawiłem. Jak mówiłem, istnieje

popularna współczesna namiastka teorii Fregego i Russella, którą przyjmują nawet

tak zdecydowani krytycy wielu poglądów Fregego i Russella, szczególnie tego

ostatniego, jak Strawson23

. Owa namiastka głosi, że choć nazwa nie jest ustaloną

deskrypcją, jest ona bądź skrótem pewnej wiązki deskrypcji, bądź jej odniesienie jest

jakoś określone przez ową wiązkę. Pytanie, czy to prawda. Jak mówiłem również, są

mocniejsze i słabsze wersje tego poglądu. Wersja mocniejsza głosi, że nazwa jest po

prostu definiowana, synonimicznie, jako wiązka deskrypcji. Konieczne będzie zatem

nie to, by Mojżesz miał jakąś konkretną własność w tej wiązce, lecz by miał

dysjunkcję własności. Nie mogłoby być żadnej sytuacji przeciwnej faktom, w której

nie robiłby żadnej z owych rzeczy. Myślę, że jest rzeczą jasną, iż jest to

zdecydowanie niewiarygodne. Ludzie mówili to — a być może nie zamierzali tego

powiedzieć, lecz posługiwali się wyrażeniem „konieczny” w jakimś innym sensie. W

każdym razie, na przykład, w artykule Searle’a o nazwach własnych:

„Załóżmy, że — by przedstawić tę samą sprawę inaczej — pytamy: «Dlaczego w

ogóle mamy nazwy własne?» Oczywiście, by odnosić się do indywiduów. «Tak, lecz

deskrypcje mogłyby robić to dla nas.» Ale jedynie kosztem określania każdorazowo

warunków identyczności, gdy odnosimy się do czegoś. Załóżmy, że zgadzamy się na

porzucenie nazwy «Arystoteles» i używanie, powiedzmy, wyrażenia «nauczyciel

Aleksandra»; jest wówczas prawdą konieczną, że człowiek, do którego się odnosimy,

jest nauczycielem Aleksandra — ale jest faktem przygodnym, że Arystoteles w ogóle

zajął się pedagogiką (choć wskazuję, że jest faktem koniecznym, iż Arystoteles ma

sumę logiczną, dysjunkcję, własności powszechnie mu przypisywanych)”.24

Taka sugestia, jeśli wyrażenia „konieczny” używa się tak jak używam go w tym

wykładzie, musi być jawnie fałszywa. (O ile nie podaje on jakiejś bardzo

interesującej istotnej własności przypisywanej powszechnie Arystotelesowi.)

Większość rzeczy powszechnie przypisywanych Arystotelesowi to rzeczy, których

Arystoteles w ogóle mógłby nie robić. Sytuację, w której nie robiłby ich,

opisywalibyśmy jako sytuację, w której Arystoteles ich nie robił. Nie jest to różnica

zakresowa, jak zdarza się niekiedy w przypadku deskrypcji, kiedy można by

powiedzieć, że człowiek, który uczył Aleksandra mógłby nie uczyć Aleksandra; choć

nie mogłoby być prawdą, że: człowiek, który uczył Aleksandra, nie uczył

Aleksandra. To jest Russellowska różnica zakresowa. (Nie będę w to wchodził.)

Wydaje mi się jasne, że nie występuje to tutaj. Nie tylko prawdą jest odnośnie do

człowieka Arystotelesa, że mógłby nie zająć się pedagogiką; prawdą jest również, że

posługujemy się terminem „Arystoteles” w taki sposób, iż myśląc o sytuacji

przeciwnej faktom, w której Arystoteles nie zajął się żadną z dziedzin i nie doszedł

do żadnego z osiągnięć, które mu powszechnie przypisujemy, powiedzielibyśmy

jednak, że była to sytuacja, w której Arystoteles nie robił tych rzeczy.25

Oczywiście 23 Peter Frederick Strawson Indywidua, tłum. Bogdan Chwedeńczuk, Warszawa IW Pax 1980, rozdz. 6. 24 John R. Searl Proper Names. 25 Oba fakty - że „nauczyciel Aleksandra” podlega różnicom zakresowym oraz że nie jest ścisłym wyrażeniem

oznaczającym - uwidoczniają się, jeśli zauważyć, że nauczyciel Aleksandra mógłby nie uczyć Aleksandra (i w

takich okolicznościach nie byłby nauczycielem Aleksandra). Z drugiej strony, nie jest prawdą, że Arystoteles

mógłby nie być Arystotelesem, choć Arystoteles mógłby nie nazywać się „Arystoteles”, tak jak 2×2 mogłoby

nie nazywać się „cztery”. (Niechlujna mowa potoczna, często myląca użycie z wymienianiem wyr ażenia może

oczywiście wyrażać fakt, że ktoś mógłby nazywać się lub nie nazywać się „Arystoteles”, w powiedzeniu, iż

mógłby być lub nie być Arystotelesem. Słyszałem niekiedy, jak przytaczano takie luźne sposoby użycia

wyrażeń jako przykłady przemawiające przeciw stosowalności tej teorii do języka potocznego. Potoczne

zwroty tego rodzaju stwarzają moim zdaniem, jak mi się wydaje, równie nikłe trudności jak sukces „Sił

Niemożliwego Przeznaczenia” stwarza prawu logiki modalnej, że to, co niemożliwe, nie zachod zi.) Ponadto,

choć w pewnych okolicznościach Arystoteles nie uczyłby Arystotelesa, nie są to okoliczności, w których nie

Page 23: Kripke-Nazywanie a konieczność

są pewne rzeczy, takie jak data, okres, w którym żył, które można bardziej

wyobrażać sobie jako konieczne. Być może są to rzeczy, które powszechnie mu

przypisujemy. Istnieją wyjątki. Być może trudno sobie wyobrazić, jak mógłby żyć

pięćset lat później niż faktycznie żył. Z pewnością stwarza to przynajmniej trudność.

Weźmy jednak człowieka, który nie ma żadnej idei daty. Wielu ludzi ma po prostu

jakiś mętny obraz wiązki jego najgłośniejszych osiągnięć. Nie tylko każde z nich z

osobna, lecz posiadanie całej dysjunkcji owych własności, jest właśnie przygodnym

faktem dotyczącym Arystotelesa, a zdanie, że Arystoteles ma tę dysjunkcję

własności, jest prawdą przygodną.

Prawdę tę możemy znać a priori w pewnym sensie, jeśli faktycznie ustaliliśmy

odniesienie nazwy „Arystoteles” jako odniesienie do człowieka, który robił jedną z

owych rzeczy. Nie będzie to jednak dla nas prawda konieczna. Tak więc przykład

tego rodzaju byłby przykładem, w którym aprioryczność nie pociągałaby z

koniecznością konieczności, jeśliby wiązkowa teoria nazw była słuszna. Przykład

ustalania odniesienia wyrażenia „jeden metr” to bardzo wyraźny przykład, w którym

możemy, ponieważ ustaliliśmy owo odniesienie w ten sposób, w pewnym sensie

wiedzieć a priori, iż długość tego pręta wynosi jeden metr, nie uznając tego za

prawdę konieczną. Być może tezę o aprioryczności pociągającej konieczność można

zmienić. Wypowiada ona, jak się wydaje, pewną Intuicję dotyczącą epistemologii,

intuicję, która mogłaby być ważna i prawdziwa. W pewien sposób przykład taki jak

ten może uchodzić za trywialny kontrprzykład, w którym nie chodzi naprawdę o to,

co jacyś ludzie myślą, gdy myślą, że jedynie prawdy konieczne można znać a priori.

Otóż, jeśli teza, że wszystkie prawdy aprioryczne są konieczne, ma być nieczuła na

tego rodzaju kontrprzykłady. trzeba ją w jakiś sposób zmienić. Niezmieniona

prowadzi do nieporozumień dotyczących natury odniesienia. Co do mnie, nie mam

żadnego pomysłu, jak powinno się ją zmienić czy przeformułować, nie wiem też, czy

taka zmiana lub przeformułowanie są możliwe.26

Niech mi wolno będzie powiedzieć, czym jest teoria nazw jako wiązek

pojęciowych. (To naprawdę piękna teoria. Jedyna wada, jaką, jak myślę, ma, jest

prawdopodobnie wspólna wszystkim teoriom filozoficznym. Jest ona błędna.

Możecie podejrzewać, że przedłożę inną teorię w jej miejsce, lecz ufam, że to nie

nastąpi, ponieważ jestem pewny, że ona również, jeśli byłaby teorią, byłaby błędna.)

Teorię, o którą chodzi, można rozbić na szereg tez wraz z pewnymi tezami

pomocniczymi, jeśli chcemy zobaczyć, jak traktuje ona zagadnienie zdań

egzystencjalnych, zdań identycznościowych itd. Jeśli bierzemy ją w wersji

mocniejszej jako teorię znaczenia, tez jest więcej. Litera „A” oznacza mówiącego.

(1) Każdej nazwie lub wyrażeniu oznaczającemu „X” odpowiada wiązka

własności, mianowicie rodzina własności φ, takich że A jest przekonany, iż „φX”.

byłby on Arystotelesem. 26 Jeśli ktoś ustala, że metr to „długość pręta S w chwili t 0”, w pewnym sensie wie a priori, że długość pręta S

w chwili t0 wynosi jeden metr, choć używa tego zdania, by wyrazić prawdę przygodną. Ale czy ustalając

jedynie system pomiaru poznał przez to jakąś (przygodną) informację dotyczącą świata, jakiś nowy fakt,

którego przedtem nie znał? Słuszne wydaje się przyznanie, że w pewnym sensie niczego takiego nie poznał,

choć Jest bezsprzecznie faktem przygodnym, że S ma jeden metr długości. Może to więc być powód, by tak

przekształcić tezę, że wszystko, co aprioryczne, jest konieczne, by uchronić ją przed tego typu

kontrprzykładem. Jak powiedziałem, nie wiem, jak takie przekształcenie przebiegałoby; nie powinno być

takie, by czyniło z owej tezy coś trywialnego (np. definiując a priori jako to, o czym wiadomo, że jest

konieczne, zamiast prawdziwe, niezależnie od doświadczenia); a teza odwrotna byłaby jednak fałszywa.

Ponieważ nie chcę zmierzać do takiego przekształcenia, konsekwentnie będę się posługiwał w tekście

terminem „a priori” w taki sposób, by zdania, których prawdziwość wynika z „definicji” ustalającej

odniesienie, czynić zdaniami apriorycznymi.

Page 24: Kripke-Nazywanie a konieczność

Teza ta jest prawdziwa, ponieważ może być po prostu definicją. Otóż niektórzy

mogą myśleć oczywiście, że nie wszystko, o czym mówiący jest przeświadczony co

do X, ma coś wspólnego z określaniem odniesienia „X”. Może ich interesować tylko

pewien podzbiór. Ale możemy uwzględnić to później, zmieniając niektóre z

pozostałych tez. Tak więc teza ta jest trafna na mocy definicji. Ale wszystkie kolejne

tezy są, jak myślę, fałszywe.

(2) A jest przekonany, że jedna z własności lub niektóre własności łącznie

wyznaczają jednoznacznie pewne indywiduum.

Nie mówi to, że owe własności wyznaczają coś jednoznacznie, lecz po prostu, że

A jest przekonany, że wyznaczają. Inną tezą jest teza głosząca, że A ma rację.

(3) Jeśli jakiś jedyny przedmiot y spełnia większość lub znaczną większość

spośród własności φ, y jest tym, do czego się odnosi „X”.

Otóż teoria mówi, że tym, do czego się odnosi „X”, ma być rzecz spełniająca, jeśli

nie wszystkie własności, to „wystarczającą” ich ilość. Oczywiście A może się mylić

co do pewnych rzeczy dotyczących X. Weźmy jakiś rodzaj głosowania. Powstaje

teraz pytanie, czy głosowanie to miałoby być demokratyczne, czy ma dopuszczać

jakieś nierówności wśród własności. Jak się wydaje, słuszniejszy jest pogląd, że

powinno być jakieś ważenie własności, że niektóre z nich są ważniejsze niż inne.

Teoria musi naprawdę określić, jak przebiega to ważenie. Jestem przeświadczony, że

Strawson, ku mojemu zaskoczeniu, wyraźnie stwierdza, że powinna rządzić tu

demokracja, a więc najzwyczajniejsze własności mają równą wagę z najbardziej

kluczowymi.27

Na pewno bardziej wiarygodne jest przyjęcie, że jest tu jakieś

ważenie. Powiedzmy, że demokracja nie rządzi koniecznie. Jeśli jest jakaś własność

zupełnie nieistotna dla odniesienia, możemy pozbawić ją całkowicie prawa

wyborczego, przypisując jej wagę 0. Własności można traktować jako członków

zrzeszenia; niektóre mają większe akcje niż inne, a niektóre mogą nawet mieć akcje

nie uprawniające do głosowania.

(4) Jeśli głosowanie nie wskazuje jakiegoś jedynego przedmiotu, „X” nie odnosi

się do niczego.

(5) Mówiący zna a priori zdanie: „Jeśli X istnieje, X ma większość spośród

własności φ”.

(6) Zdanie: „Jeśli X istnieje, X ma większość spośród własności φ”, wyraża

prawdę konieczną (w narzeczu mówiącego).

(6) Nie musi być tezą teorii, jeśli nie sądzi się, że wiązka jest częścią znaczenia

danej nazwy. Możemy myśleć, że choć określamy odniesienie nazwy „Arystoteles” w

ten sposób, że jest to człowiek, który ma większość spośród własności φ, na pewno

możliwe są jednak sytuacje, w których Arystoteles nie miałby większości własności

φ.

Jak wskazywałem, są pewne tezy pomocnicze, choć nie chcę szczegółowo się nimi

zajmować. Podają one analizy jednostkowych zdań egzystencjalnych, takich jak:

„«Mojżesz istnieje» znaczy tyle co: «wystarczająco wiele własności φ jest

27 Peter Frederick Strawson dz. cyt., s. 187 n. Strawson rzeczywiście rozważa przypadek kilku mówiących,

zbiera ich własności i podejmuje demokratyczne (przypisujące jednakową wagę własnościom) głosowanie.

Domaga się on tylko, by była wystarczająca ilość, a nie większość.

Page 25: Kripke-Nazywanie a konieczność

spełnionych». Nawet ten, kto nie posługuje się tą teorią jako teorią znaczenia, ma

niektóre z owych tez. Na przykład dodatkowo do tezy (4) powiedzielibyśmy, że jest

prawdą aprioryczną dla mówiącego, iż jeśli nie spełnionych jest dostatecznie wiele

własności φ, to X nie istnieje. Tylko wtedy, gdy uznaje się ten pogląd jako teorię

znaczenia raczej niż odniesienia, byłoby również prawdą konieczną, że jeśli nie

spełnionych jest dostatecznie wiele własności φ, X nie istnieje. W każdym razie

będzie to coś, co zna się a priori. (Będzie się to znało a priori co najmniej pod

warunkiem, że zna się właściwą teorię nazw.) Istnieje wówczas również analiza zdań

o identyczności, przebiegająca w ten sam sposób.

Zachodzi pytanie, czy coś z tego jest prawdą? Jeśli tezy te są prawdziwe, dają

piękny obraz tego, co się tu dzieje. Poprzedzając rozważania nad nimi wspomnę, że

często, gdy ludzie określają, jakie własności φ są istotne, określają je, jak się wydaje,

błędnie. Jest to po prostu przypadkowa ułomność, choć wiąże się ściśle z

argumentami przeciw owej teorii, które chcę teraz przedstawić. Rozważmy przykład

z Wittgensteina. Czym są według niego własności istotne? Gdy mówimy: «Mojżesz

nie istniał», to może to znaczyć różne rzeczy. Może znaczyć: wychodząc z Egiptu

Izraelici nie mieli jednego wodza — albo: ich wódz nie miał na imię Mojżesz —

albo: nie było człowieka, który by dokonał tego wszystkiego, co Biblia przypisuje

Mojżeszowi...”* Sednem tego wszystkiego jest myśl, że wiemy a priori, iż jeśli

opowieść biblijna jest materialnie fałszywa, Mojżesz nie istniał. Wykazywałem już,

że opowieść biblijna nie daje koniecznych własności Mojżesza, że Mojżesz mógłby

żyć nie robiąc żadnych z tych rzeczy. Tu pytam, czy wiemy a priori, że jeśli Mojżesz

istniał, robił faktycznie niektóre czy większość z owych rzeczy. Czy to rzeczywiście

jest wiązka własności, którą powinniśmy się tu posłużyć. Z pewnością jest tu pewne

rozróżnienie, które się zaniedbuje w tego rodzaju uwagach. Opowieść biblijna

mogłaby być zupełnie legendarna lub mogłaby być materialnie fałszywym ujęciem

rzeczywistej osoby. W tym ostatnim przypadku wydaje mi się, że uczony mógłby

powiedzieć, iż przypuszcza, że choć Mojżesz istniał, rzeczy, które mówi się o nim w

Biblii, są materialnie fałszywe. Takie rzeczy zdarzają się właśnie w tej dziedzinie

wiedzy. Załóżmy, że ktoś mówi, iż żaden prorok nigdy nie został połknięty przez

wielką rybę czy wieloryba. Czy wynika stąd, na tej podstawie, że Jonasz nie istniał?

Nadal, jak się wydaje, zachodzi pytanie, czy opis biblijny jest legendarnym opisem,

który nie dotyczy żadnej osoby, czy też jest opisem legendarnym utworzonym na

wzór rzeczywistej osoby. W tym ostatnim przypadku całkiem naturalne jest

powiedzenie, że choć Jonasz istniał, nikt nie robił rzeczy powszechnie mu

przypisywanych. Wybieram ten przypadek, ponieważ bibliści — twierdząc na ogół.

że Jonasz istniał — przyjmują, że opis nie tylko połknięcia Jonasza przez wielką

rybę, lecz nawet jego pójście do Niniwy, by głosić jej upomnienie, i wszystko inne, o

czym mówi się w opowieści biblijnej, jest materialnie fałszywe. Ale mimo to są

racje, by sądzić, że dotyczyło to rzeczywistego proroka. Jeśli miałbym z sobą

odpowiednią książkę, mógłbym zacząć od przytoczenia z niej: „Jonasz, syn Amittaja,

był rzeczywistym prorokiem, jakkolwiek tak a tak, a tak”. Są niezależne racje, by

myśleć, że opowieść o Jonaszu nie była czystą legendą o wyobrażonej postaci, lecz

legendą dotyczącą postaci rzeczywistej.28

*Ludwik Wittgenstein Dociekania filozoficzne , §79, s. 57. Kripke przywołał już to miejsce z Dociekań na s.

35. Przyp. tłum. 28 Zob. na przykład H. L. Ginsberga The Five Megilloth and Jonah , The Jewish Publication Society of

America, 1969, s. 114: „«Bohater» tego opowiadania, prorok Jonasz, syn Amittaja, jest osobistością

historyczną - (ale) ta księga nie jest historią, lecz fikcją". Uczeni zgodnie uznają wszystkie szczegóły

dotyczące Jonasza, zawarte w owej księdze, za legendarne i nie oparte nawet na podłożu faktów wyjąwszy

samo zdanie, że był prorokiem żydowskim, o którym trudno powiedzieć, że jednoznacznie kogoś identyfikuje.

Page 26: Kripke-Nazywanie a konieczność

Przykłady te można by zmienić. Być może jesteśmy przeświadczeni jedynie, iż

Biblia opowiada o nim, że tak a tak. Przynosi to nam inną trudność, w jaki sposób

bowiem wiemy, do kogo Biblia się odnosi. Pytanie, do kogo my się odnosimy,

zostaje przeniesione na pytanie o odniesienie w Biblii. Prowadzi to do warunku,

który powinniśmy wyraźnie przedstawić.

(W) W przypadku każdej zadowalającej teorii opis musi unikać błędnego koła.

Własności, które używa się w głosowaniu, same nie mogą zawierać pojęcia

odniesienia w taki sposób, że ostatecznie nie można go usunąć.

Podam przykład, w którym ów warunek nieobecności błędnego koła jest wyraźnie

pogwałcony. Poniższa teoria nazw własnych pochodzi od Williama Kneale'a, z jego

artykułu Modality, De Dieto and De Re.29

Zawiera ona, jak myślę, jawne

pogwałcenie warunków nieobecności błędnego koła.

„Potoczne nazwy własne ludzi nie są, jak przyjmował John Stuart Mill, znakami

pozbawionymi sensu. Podczas gdy powiedzenie człowiekowi, że najgłośniejszego

filozofa greckiego zwano Sokratesem, może go o czymś informować, oczywistą

błahostką jest powiedzenie mu, że Sokratesa zwano Sokratesem. A powodem tego

jest po prostu okoliczność, że nie może on rozumieć naszego użycia słowa

«Sokrates» na początku owego zdania, o ile nie wie już, że «Sokrates» znaczy:

«Indywiduum zwane Sokratesem».”30

Mamy tu pewną teorię odniesienia nazw

własnych. „Sokrates” znaczy po prostu: „Człowiek zwany «Sokratesem»”.

Faktycznie oczywiście może być tak, że „Sokratesem” może być zwany wcale nie

jeden właśnie człowiek, a jedni mogą go nazywać „Sokratesem”, zaś inni nie. Z

pewnością jest to warunek, który w pewnych okolicznościach jest jednoznacznie

spełniony. Być może tylko jednego człowieka zwałem „Sokratesem” w pewnej

sytuacji.

Kneale powiada, że błahostką jest mówić komuś, że Sokrates był zwany

„Sokratesem”. W żadnym razie nie jest to błahostka. Być może Grecy nie nazywali

go „Sokratesem”. Powiedzmy, że Sokrates zwany jest „Sokratesem” przez nas — w

każdym razie przeze mnie. Załóżmy, że to jest błahostka. (Zaskakujące jest dla mnie,

że Kneale posługuje się tu czasem przeszłym; to wątpliwe, że Grecy nazywali go

rzeczywiście „Sokratesem” — w każdym razie nazwy greckie inaczej wymawiano. W

następnym wykładzie będę badał trafność owego cytatu.)

Kneale argumentuje na rzecz tej teorii. Nazwę „Sokrates” trzeba analizować jako:

„indywiduum zwane Sokratesem”, jak inaczej bowiem możemy wyjaśnić fakt, że

błahostką jest, gdy nam mówią, że Sokratesa zwą „Sokratesem”? W pewnych

przypadkach jest to dość błahe. W ten sam sposób można uzyskać dobrą teorię

znaczenia każdego wyrażenia w danym języku i zbudować słownik. Na przykład,

Nie musiał też być zwany „Jonaszem” przez Żydów; dźwięk „J” nie istnieje w hebraj skim, a historyczna

egzystencja Jonasza nie zależy od tego, czy znamy jego oryginalne imię hebrajskie, czy go nie znamy.

Faktem, że my nazywamy go Jonaszem, nie sposób posłużyć się bez popadania w błędne koło. Świadectwo

historyczności Jonasza stanowi niezależna wzmianka o nim w Drugiej Księdze Królewskiej, ale świadectwo

takie mogłoby być osiągalne pod nieobecność wszelkich innych takich wzmianek — np. Świadectwo, że

wszystkie legendy żydowskie dotyczyły rzeczywistych osobistości. Ponadto zdanie, że Księga Jonasza to

legenda o rzeczywistej osobie, mogłoby być prawdziwe, nawet gdyby nic o tym nie świadczyło. Można

powiedzieć: „Jonasz z owej księgi nigdy nie istniał”, tak jak można powiedzieć: „Hitler nazistowskiej

propagandy nigdy nie istniał”. Jak pokazuje powyższe przytoczenie z Ginsberga, ten sposób mówienia nie

musi pokrywać się z poglądem historyka w kwestii, czy Jonasz w ogóle istniał. Ginsberg pisze dla laików,

którzy, jak zakłada, uznają jego zdanie za zrozumiałe. 29 [W]: Ernest Nagel, Patrick Suppes, and Alfred Tarski Logic, Methodology and the Philosophy of Science:

Proceedings of the 1960 International Congress , Stanford University Press, 1962, s. 622-633. 30 Tamże, s. 629-630.

Page 27: Kripke-Nazywanie a konieczność

choć informacyjne może być powiedzenie komuś, że koni używa się w wyścigach,

błahostką jest powiedzieć mu, że konie zwą się „końmi”. Tylko dlatego zatem może

tak być, że termin „koń” znaczy tyle co: „rzeczy zwane «końmi»”. Podobnie z

każdym innym wyrażeniem, którym można się posłużyć w danym języku. Ponieważ

błahostką jest, gdy nam mówią, że mędrców zwie się „mędrcami”, „mędrcy” znaczy

po prostu tyle co: „ludzie zwani «mędrcami»”. Otóż oczywiście nie jest to naprawdę

zbyt dobry argument, nie może zatem być jedynym wyjaśnieniem, dlaczego

błahostką jest, gdy nam mówią, że Sokratesa swą „Sokratesem”. Nie wchodźmy w to,

dlaczego właściwie jest to błahostka. Oczywiście każdy, kto zna użycie wyrażenia

„zwą”, nie wiedząc nawet, co zdanie znaczy, wie, że jeśli wyrażenie „kwarki”, coś

znaczy, to zdanie: „Kwarki zwą «kwarkami»”, będzie wyrażało prawdę. Może on nie

wiedzieć, jaką prawdę to wyraża, ponieważ nie wie, czym jest kwark. Ale jego

wiedza, że wyraża to jakąś prawdę, niewiele ma wspólnego ze znaczeniem terminu

„kwarki”.

Moglibyśmy wchodzić w to rzeczywiście na bardzo długo. Z tego rodzaju ustępów

wypływają interesujące zagadnienia. Ale głównym powodem, dla którego zechciałem

go tu wprowadzić, jest okoliczność, że jako teoria odniesienia przedstawia on jawne

pogwałcenie warunku nieobecności błędnego koła. Ktoś używa nazwy „Sokrates”.

Jak mamy wiedzieć, do kogo się odnosi? Używając deskrypcji, która podaje sens

owej nazwy. Według Kneale’a deskrypcją jest wyrażenie: „człowiek zwany

«Sokratesem»”. A tu (przypuszczalnie dlatego, że jest to rzekomo taka błahostka!) w

ogóle niczego nam to nie mówi. W tym ujęciu w ogóle nie jest to, jak się wydaje,

żadna teoria odniesienia. Zapytujemy: „Do kogo odnosi się on za pomocą nazwy

«Sokrates»?”. A następnie dostajemy odpowiedź: „Otóż odnosi się do człowieka, do

którego się odnosi”. Jeśli byłoby to wszystko, co się tyczy znaczenia nazwy własnej,

żadne odniesienie w ogóle nie znajdowałoby tu podstawy.

Istnieje więc warunek, który ma być spełniony; w przypadku tej konkretnej teorii

jest oczywiście niespełniony. Owego wzoru, w sposób dość zaskakujący, używa

nawet niekiedy Russell, traktując go jak sens deskryptywny: „człowiek zwany

«Walterem Scottem»”. Oczywiście, jeśli jedyne sensy deskryptywne nazw, o jakich

moglibyśmy myśleć, mają postać: „Człowiek zwany tak a tak”, „człowiek zwany

«Walterem Scottem»”, „człowiek zwany «Sokratesem»”, to niezależnie czym jest ta

relacja nazywania, rzeczywiście jest tym, co określa odniesienie, a nie żadną

deskrypcją, taką jak: „człowiek zwany «Sokratesem»”.

Page 28: Kripke-Nazywanie a konieczność

WYKŁAD II: 22 STYCZNIA 1970

Ostatni wykład zakończyliśmy na wypowiedzi o teorii nazywania, którą

przedstawia zespół tez zapisanych tu na tablicy.

(1) Każdej nazwie lub wyrażeniu oznaczającemu „X” odpowiada wiązka

własności, mianowicie rodzina takich własności φ, że A jest przekonany, iż „φX”.

(2) A jest przekonany, że jedna z własności lub niektóre własności łącznie

wyznaczają jednoznacznie pewne indywiduum.

(3) Jeśli jakiś jedyny przedmiot y spełnia większość lub znaczną większość

spośród własności φ, y jest tym, do czego się odnosi „X”.

(4) Jeśli głosowanie nie wskazuje jakiegoś jedynego przedmiotu, „X” nie odnosi

się do niczego.

(5) Mówiący zna a priori zdanie: „Jeśli X istnieje, X ma większość spośród

własności φ”.

(6) Zdanie: „Jeśli X istnieje, X ma większość spośród własności φ”, wyraża

prawdę konieczną (w narzeczu mówiącego).

(W) W przypadku każdej zadowalającej teorii opis musi unikać błędnego koła.

Własności, których używa się w głosowaniu, same nie mogą zawierać pojęcia

odniesienia w taki sposób, że ostatecznie nie sposób go usunąć.

(W) nie jest tezą, lecz warunkiem, od którego zależy spełnienie innych tez. Innymi

słowy, tezy (1) — (6) nie mogą być spełnione w sposób prowadzący do błędnego

koła, w sposób, który nie pozwala na żadne niezależne określenie odniesienia.

Podałem ostatnio przykład rażąco obciążonej błędnym kołem próby spełnienia tych

warunków — była nią teoria, którą wymienia William Kneale. Byłem nieco

zaskoczony sformułowaniem tej teorii czytając to, co sobie przepisałem, przyjrzałem

się jej więc ponownie. Przyjrzałem się jej w książce, by zobaczyć, czy dokładnie ją

przepisałem. Kneale posłużył się czasem przeszłym. Powiedział, że choć nie jest

błahostką usłyszeć, że Sokrates był największym filozofem starożytnej Grecji,

błahostką jest usłyszeć, że Sokratesa zwano „Sokratesem”. A zatem, wnioskuje

Kneale, nazwa „Sokrates” musi znaczyć po prostu: „indywiduum zwane

«Sokratesem»”. Russell, jak mówiłem, w pewnych miejscach daje podobną analizę.

W każdym razie w sformułowaniu posługującym się czasem przeszłym ów warunek

nie byłby obciążony błędnym kołem, na pewno bowiem każdy mógłby postanowić

użyć terminu „Sokrates” w odniesieniu do kogokolwiek, kogo Grecy zwali

„Sokratesem”. Ale oczywiście w tym sensie w ogóle nie jest błahostką usłyszeć, że

Sokratesa zwano „Sokratesem”. Jeśli jest to jakiś fakt, może być fałszywy. Być może

wiemy, że my nazywamy go „Sokratesem”; nie wskazuje to raczej, że czynili tak

Grecy. W rzeczy samej mogli przecież inaczej wymawiać tę nazwę. Być może w

przypadku tej konkretnej nazwy transliteracja z greki jes t tak dobra, że naszej jej

wersji nie wymawiamy zbyt różnie od Greków. Ale ogólnie biorąc, tak nie będzie. Z

pewnością nie jest błahostką usłyszeć, że Izajasza zwano „Izajaszem”. W istocie

fałszem jest, gdy słyszymy, że Izajasza zwano „Izajaszem”; ów prorok w ogóle nie

rozpoznałby tego imienia. A oczywiście Grecy nie nazywali swego kraju czymś

Page 29: Kripke-Nazywanie a konieczność

takim jak „Grecja”. Załóżmy, że poprawimy ową tezę tak, by brzmiała: błahostką jest

usłyszeć, że Sokrates jest zwany „Sokratesem” przez nas czy przynajmniej przeze

mnie, mówiącego. W pewnym sensie jest to zupełna błahostka. Tak samo błahostką

jest usłyszeć, że konie są zwane „końmi”, co nie prowadzi do wniosku, ie słowo

„koń” znaczy po prostu: „zwierzę zwane «koniem»”. Jako teoria odniesienia nazwy

„Sokratesa” doprowadzi to natychmiast do błędnego koła. Jeśli ktoś określa siebie

jako to, do czego odnosi się nazwa „Glunk”, i podejmuje następującą decyzję: „Będę

posługiwał się terminem «Glunk» w odniesieniu do człowieka, którego nazywam

«Glunk»” — do niczego nie dochodzi. Lepiej byłoby, gdyby miał jakieś niezależne

określenie tego, do czego odnosi się „Glunk”. To dobry przykład określenia rażąco

obciążonego błędnym kołem. Takie zdania jak: „Sokrates jest zwany «Sokratesem»”,

są bardzo interesujące i można spędzić, choć może to dziwić, całe godziny na

mówieniu o ich analizie. Robiłem to niegdyś rzeczywiście. Tym razem nie będę

jednak tego robił. (Zauważcie jak wysoko mogą wznieść się fale języka. Nawet w

najniższych miejscach.) W każdym razie jest to przydatny przykład pogwałcenia

warunku braku błędnego koła. Teoria będzie może spełniać wszystkie z owych zdań,

ale spełnia je tylko dlatego, że w jakiś niezależny sposób można określić odniesienie,

niezależnie od konkretnego warunku — od bycia człowiekiem zwanym

„Sokratesem”.

Mówiłem już w ostatnim wykładzie o tezie (6). Tezy (5) i (6) mają skądinąd swe

odwrotności. W tezie (5) powiedziałem, że zdanie, iż jeśli X istnieje, X ma

większość spośród własności φ, jest a priori prawdziwe dla mówiącego. Prawdą

będzie również na gruncie tej teorii, że pewne odwrotności tego zdania również a

priori uchodzą dla mówiącego za prawdziwe: jeśli jakaś jedyna rzecz ma większość,

we właściwie wyważonym sensie, spośród własności φ, rzecz ta jest X-em. Podobnie,

pewna odwrotność owego zdania będzie koniecznie prawdziwa; mianowicie: jeśli coś

ma większość, we właściwie wyważonym sensie, spośród własności φ, jest X-em.

Rzeczywiście można powiedzieć, że zdanie, iż coś jest X-em zawsze i tylko wtedy,

gdy ono jedynie ma większość spośród własności φ, jest zarówno aprioryczne, jak

też konieczne. Przyjmuję, że to naprawdę wypływa z poprzednich tez (1) — (4). A

(5) i (6) rzeczywiście mówią po prostu, że dostatecznie refleksyjny mówiący ujmuje

tę teorię nazw własnych. Zarzuty do tez (5) i (6) nie będą podnosił y, że jacyś

mówiący nie uświadamiają sobie tej teorii, a zatem nie wiedzą tych rzeczy.

W ostatnim wykładzie mówiłem o tezie (6). Wielu filozofów zauważyło, że jeśli

złączoną z daną deskrypcją wiązkę własności bierzemy w bardzo wąskim sensie, tak

że jednej tylko własności nadajemy w ogóle jakąś wagę — powiedzmy, że jedna

deskrypcja wyznacza to, do czego odnosi się nazwa (np. Arystoteles był filozofem,

który uczył Aleksandra Wielkiego) — pewne rzeczy, które nie są prawdami

koniecznymi, będą przypuszczalnie okazywały się prawdami koniecznymi — w tym

przypadku, na przykład, to, że Arystoteles uczył Aleksandra Wielkiego. Ale, jak

powiedział Searle, to, że Arystoteles w ogóle zajął się pedagogiką, nie jest prawdą

konieczną, lecz przygodną. A zatem, wnioskuje Searle, trzeba odrzucić pierwotny

wzorzec pojedynczej deskrypcji i zwrócić się ku wiązce deskrypcji. By podsumować

pewne rzeczy, które wywodziłem ostatnio, powiedzmy, że nie jest to poprawna

odpowiedź (czymkolwiek mogłaby być) na pytanie o konieczność. Searle bowiem

mówi następnie:

„Załóżmy, że zgadzam się na porzucenie nazwy «Arystoteles» i używanie,

powiedzmy, wyrażenia «nauczyciel Aleksandra»: jest wówczas prawdą konieczną, że

człowiek, do którego się odnosimy, jest nauczycielem Aleksandra — ale jest faktem

przygodnym, że Arystoteles w ogóle zajął się pedagogiką, choć wskazuję, że jest

Page 30: Kripke-Nazywanie a konieczność

faktem koniecznym, iż Arystoteles ma sumę logiczną, dysjunkcję, własności

powszechnie mu przypisywanych...”31

Tak właśnie nie jest. Po prostu nie jest prawdą konieczną, w żadnym intuicyjnym

sensie konieczności, że Arystoteles miał własności powszechnie mu przypisywane.

Istnieje pewna teoria, popularna bodaj na gruncie pewnych poglądów z filozofii

historii, która jest może deterministyczna, a jednak przypisuje zarazem wielką rolę w

dziejach jednostce. Carlyle wiązałby chyba ze znaczeniem imienia wielkiego

człowieka jego osiągnięcia. Wedle takiego poglądu, gdy narodziła się pewna

jednostka, będzie koniecznością, że jest przeznaczona do spełnienia rozmaitych

wielkich zadań, a więc częścią samej natury Arystotelesa będzie to, że miał stworzyć

idee, które wywarły wielki wpływ na świat Zachodu. Niezależnie od możliwych zalet

takiego poglądu jako poglądu na dzieje czy na naturę wielkich ludzi, nie wydaje się,

iż miałby być trywialnie prawdziwy na gruncie jakiejś teorii nazw własnych.

Wydawałoby się, że jest faktem przygodnym, iż Arystoteles w ogóle dokonał

jakiejkolwiek z owych rzeczy powszechnie mu dziś przypisywanych, jakiegokolwiek

z owych wielkich osiągnięć, które tak bardzo podziwiamy. Muszę powiedzieć, że jest

coś w tym poczuciu Searla. Kiedy słyszę nazwę „Hitler”, doznaję zwodniczego

„poczucia od trzewi”, że jest swego rodzaju prawdą analityczną, iż ten człowiek był

zły. Ale w rzeczywistości nie jest tak prawdopodobnie. Hitler mógłby spędzić całe

swe życie spokojnie w Linzu. W takim przypadku nie powiedzielibyśmy, że ten

człowiek nie byłby Hitlerem, używamy bowiem nazwy „Hitler” po prostu jako nazwy

tego człowieka, nawet w opisie innych możliwych światów. (W poprzedniej

rozmowie pojęcie to nazywałem ścisłym wyrażeniem oznaczającym.) Załóżmy, że

postanawiamy wyróżnić odniesienie nazwy „Hitler” w ten sposób, iż jest to

człowiek, któremu powiodło się zabić więcej Żydów niż zdołał to zrobić ktokolwiek

inny w dziejach. Jest to sposób, w jaki wyróżniamy odniesienie tej nazwy, ale w

innej sytuacji przeciwnej faktom, gdy ktoś inny zasłużyłby na tę niesławę, nie

powiedzielibyśmy, że w tym przypadku ów inny człowiek byłby Hitlerem. Jeśli

Hitler nigdy nie doszedłby do władzy, nie miałby własności, którą, jak

przypuszczam, posługujemy się, by ustalić odniesienie jego nazwy. Podobnie, jeśli

nawet definiujemy, czym jest metr, przez odniesienie do wzorcowego pręta

metrowego, będzie prawdą przygodną, a nie konieczną, że ów konkretny pręt ma

metr długości. Jeśli zostałby rozciągnięty, byłby dłuższy niż jeden metr. A jest tak,

ponieważ posługujemy się terminem „jeden metr” ściśle do oznaczenia pewnej

długości. Jeśli nawet ustalamy, jaką długość oznaczamy, odwołując się do

przygodnej własności tej długości, tak jak w przypadku nazwy człowieka możemy

wyróżnić tego człowieka, odwołując się do przygodnej jego własności, używamy

jednak danej nazwy, by oznaczyć owego człowieka czy ową długość we wszystkich

możliwych światach. Własność, którą się posługujemy, nie musi być uznawana w

żaden sposób za konieczną czy istotną. W przypadku jarda, jak sądzę, wyróżniono tę

własność pierwotnie w ten sposób, że była to odległość od końca palca do nosa króla

Anglii Henryka I, gdy wyciągnął ramię. Jeśli jest to długość jarda, mimo to nie

będzie prawdą konieczną, że odległość między końcem jego palca a jego nosem ma

wynosić jeden jard. Mógłby się przecież zdarzyć przypadek prowadzący do skrócenia

jego ramienia; byłoby to możliwe. A powodem, dla którego nie jest to prawda

konieczna, nie jest okoliczność, iż mogłyby być inne kryteria, w „wiązkowym

pojęciu” jardowości. Nawet człowiek, który posługuje się ściśle ramieniem króla

Henryka, jako owym wzorcem długości, może powiedzieć, przeciwstawiając się

faktom, że jeśli pewne rzeczy zdarzyłyby się królowi, dokładna odległość między 31 John R. Searle Proper Names , s. 160.

Page 31: Kripke-Nazywanie a konieczność

końcem jednego z jego palców a jego nosem nie wynosiłaby dokładnie jednego jarda.

Nie musi on posługiwać się wiązką, dopóki używa terminu „jard”, by wyróżnić

pewne ustalone odniesienie jako tę długość we wszystkich możliwych światach.

Uwagi te pokazują, jak myślę, intuicyjną dziwaczność znacznej części literatury

poświęconej „transświatowej identyfikacji” oraz „teorii duplikatu”. Wielu bowiem

teoretyków tego rodzaju w rzeczywistym przeświadczeniu, że „możliwy świat” jest

nam dany jedynie jakościowo, wywodzi, że Arystotelesa mamy „identyfikować w

innych możliwych światach”, albo że jego duplikaty mamy identyfikować z tymi

rzeczami w innych możliwych światach, które wykazują najbliższe podobieństwo do

Arystotelesa pod względem jego najważniejszych własności. Lewis, na przykład

mówi: „Twoje duplikaty... są podobne do ciebie... pod ważnymi względami...

bardziej niż inne rzeczy w ich światach... zważywszy ważność rozmaitych względów

oraz stopnie podobieństwa”.32

Niektórzy mogą utożsamiać ważne własności z owymi

własnościami, których używa się do identyfikacji przedmiotu w rzeczywistym

świecie.

Koncepcje te są na pewno niewłaściwe. Dla mnie najważniejsze własności

Arystotelesa tkwią w jego dziele filozoficznym, a Hitlera w jego roli mordercy w

polityce; obaj, jak mówiłem, mogliby wcale nie mieć tych własności. Z pewnością

ani nad Arystotelesom, ani nad Hitlerem nie wisiało żadne fatum logiczne

sprawiające, że jakoś nieuchronnie mieli posiadać własności, które uznajemy za

ważne dla nich; ich losy mogły być zupełnie różne od rzeczywistych. Ważne

własności przedmiotu nie muszą być istotne, o ile nie posługujemy się „ważnością”

jako synonimem istoty, a przedmiot mógłby mieć własności całkiem różne od jego

najbardziej uderzających rzeczywistych własności lub od własności, których

używamy, by go identyfikować.

Wyjaśniam pewną rzecz, o którą różni ludzie mnie zapytywali Gdy mówię, że

wyrażenie oznaczające jest ścisłe i oznacza tę samą rzecz we wszystkich możliwych

światach, mam na myśli, że używane w naszym języku zastępuje tę rzecz, gdy my

mówimy o sytuacjach przeciwnych faktom. Nie chodzi mi oczywiście o to, że nie

mogłoby być sytuacji przeciwnych faktom, w których w innych możliwych światach

ludzie rzeczywiście mówiliby innym językiem. Nie mówi się, że zdanie: „Dwa plus

dwa równa się cztery”, jest zdaniem przygodnym, ponieważ ludzie mogliby mówić

językiem, w którym: „Dwa plus dwa równa się cztery”, znaczy, że siedem jest liczbą

parzystą. Podobnie, gdy mówimy o sytuacji przeciwnej faktom, mówimy o niej w

naszym języku, nawet gdy częścią opisu tej sytuacji przeciwnej faktom jest to, że

mówilibyśmy w niej po niemiecku. Mówimy: „Załóżmy, że wszyscy mówilibyśmy po

niemiecku”, lub: „Załóżmy, że posługiwalibyśmy się naszym językiem w

niestandardowy sposób”. Opisujemy zatem możliwy świat lub sytuację przeciwną

faktom, w których ludzie, włączając nas samych, mówiliby w pewien sposób, różny

od sposobu, w jaki my mówimy. Ale opisując ten świat używamy jednak naszego

języka z naszymi znaczeniami i z naszymi odniesieniami. W tym sensie mówię o

ścisłym wyrażeniu oznaczającym jako wyrażeniu, które ma to samo odniesienie we

wszystkich możliwych światach. Nie zamierzam też zakładać, że oznaczona rzecz

istnieje we wszystkich możliwych światach, a zakładam po prostu, że nazwa odnosi

się ściśle do owej rzeczy. Jeśli mówisz: „Załóżmy, że Hitler nigdy się nie narodził”,

„Hitler” odnosi się tu, nadal ściśle, do czegoś, co nie istniałoby w opisanej sytuacji

przeciwnej faktom.

Jeśli uznajemy te uwagi, znaczy to, że musimy przekreślić tezę (6) jako

niewłaściwą. Inne tezy nie mają nic wspólnego z koniecznością i mogą przetrwać. W 32 David K. Lewis dz. cyt., s. 114-115.

Page 32: Kripke-Nazywanie a konieczność

szczególności teza (5) nie ma nic wspólnego z koniecznością i może przetrwać. Jeśli

używam nazwy „Gwiazda Wieczorna” w odniesieniu do pewnego ciała planetarnego,

widzianego w pewnym położeniu na niebie wieczorem, nie będzie tym samym rzeczą

konieczną, że Gwiazda Wieczorna jest widziana zawsze wieczorem. Zalety to od

rozmaitych faktów przygodnych, związanych z obecnością w danym miejscu

widzących ludzi i od temu podobnych rzeczy. Tak więc, jeśli nawet powiedziałbym

sobie, że chcę używać wyrażenia „Gwiazda Wieczorna” do nazywania ciała

niebieskiego, jakie widzę wieczorem w tamtym położeniu na niebie, nie będzie

konieczne, by Gwiazda Wieczorna była widziana zawsze wieczorem. Ale może to

być zdanie aprioryczne w tym sensie, że tak właśnie określiłem to, do czego odnosi

się owa nazwa. Jeśli określiłem, że Gwiazda Wieczorna to rzecz, którą widziałem

wieczorem tam w górze, będę wiedział, właśnie na podstawie dokonanego określenia,

że jeśli w ogóle jest jakaś Gwiazda Wieczorna, jest to rzecz, którą widziałem

wieczorem. To w każdym razie przetrwało, jeśli chodzi o argumenty, które dotąd

podaliśmy.

Co się dzieje z teorią, gdy usuwamy tezę (6)? Tezy (2), (3) i (4) okazują się mieć

rozległą klasę kontrprzykładów. Nawet gdy tezy (2) — (4) są prawdziwe, teza (5)

jest zwyczajnie fałszywa; prawdziwość tez (3) i (4) to „przypadek” empiryczny,

którego mówiący nie zna raczej a priori. To znaczy, inne zasady określają naprawdę

odniesienie mówiącego, a fakt, że to, do czego się odnosi, pokrywa się z tym, co

określają tezy (2) — (4), jest „przypadkiem”, którego nie jesteśmy w stanie znać a

priori. Tylko w przypadkach rzadkiej klasy, zazwyczaj w przypadkach pierwsz ych

chrztów, wszystkie tezy (2) - (5) są prawdziwe.

Jaki obraz znaczenia dają nam te tezy (1) — (5)? Oto ów obraz. Chcę nazwać

przedmiot. Myślę o jakimi sposobie jednoznacznego opisania go, a nast ępnie

przechodzę, by tak rzec, swego rodzaju ceremonię umysłową: Przez „Cycerona” będę

rozumiał człowieka, który oskarżył Katylinę, i to jest to, czym będzie odniesienie

nazwy „Cyceron”. Będę używał nazwy „Cyceron” do ścisłego oznaczenia człowieka,

który (faktycznie) oskarżył Katylinę, mogę więc mówić o możliwych światach, w

których tego nie zrobił. Moje intencje przedstawia jednak, po pierwsze, podanie

pewnego warunku, który jednocześnie określa przedmiot, a następnie użycie

pewnego słowa jako nazwy przedmiotu określonego przez ów warunek. Otóż mogą

być przypadki, w których faktycznie tak postępujemy. Być może mamy do czynienia

z deskrypcją, jeśli chcemy rozszerzyć ów termin i nazwać to deskrypcją, gdy

mówimy: będę nazywał to ciało niebieskie tam w górze „Gwiazdą Wieczorną”.33

To

rzeczywiście jest przypadek, gdzie owe tezy są nie tylko prawdziwe, ale naprawdę

dają nawet trafny obraz sposobu, w jaki określa się odniesienie. Inny przypadek, jeśli

chcemy nazywać to nazwą, mógłby być wtedy, gdy policja w Londynie używa nazwy

„Kuba” lub „Kuba Rozpruwacz” w odniesieniu do człowieka, który popełnił

wszystkie lub większość tych morderstw. Podają oni wówczas odniesienie owej 33 Jeszcze lepszym przypadkiem, w którym określiło się odniesienie nazwy przez deskrypcję, w

przeciwieństwie do określenia przez wskazanie, jest odkrycie planety Neptun. Wysunięto hipotezę o istnieniu

Neptuna jako planety, która powodowała określone zakłócenia orbit pewnych innych planet. Jeśli istotnie

Leverrier nadał nazwę „Neptun” planecie, zanim w ogóle ją dostrzeżono, to ustalił odniesienie tej nazwy za

pomocą wspomnianej właśnie deskrypcji. W owym czasie nie był w stanie widzieć planety nawet przez

teleskop. W tej fazie zachodziła aprioryczna równoważność materialna między zdaniem: „Istnieje Neptun”, a

zdaniem: „Jakaś planeta zakłócająca orbity takich a takich planet istnieje w takim a takim położeniu”, a także

takie zdania jak: „Jeśli takie a takie zakłócenia są spowodowane przez jakąś planetę, są one powodowane

przez Neptuna”, miały status prawd apriorycznych. Mimo to nie były prawdami koniecznymi, ponieważ nazwa

„Neptun” została wprowadzona jako nazwa ściśle oznaczająca pewną planetę. Leverrier z powodz eniem

mógłby być przekonany, że jeśli Neptun zostałby wybity ze swego toru milion lat wcześniej, nie

powodowałby żadnych takich zakłóceń, a nawet że jakiś inny obiekt mógłby zamiast niego powodować te

zakłócenia.

Page 33: Kripke-Nazywanie a konieczność

nazwy przez deskrypcję.34

Ale w wielu przypadkach lub w ich większości owe tezy

są, jak myślę, fałszywe. A więc przyjrzyjmy się im.35

Teza (1), jak mówię, jest definicją. Teza (2) mówi, że sądzi się, iż jedna z

własności, o których A jest przekonany, że przysługują przedmiotowi, lub niektóre

własności łącznie wyznaczają jednoznacznie pewne indywiduum. To, co właśnie

powiedziałem, stanowi rodzaj przykładu, jaki ludzie mają na myśli: będę używał

terminu „Cyceron” do oznaczenia człowieka, który oskarżył Katylinę (lub, by

powiedzieć to jednoznacznie, pierwszy oskarżył go publicznie). Wyznacza to

jednoznacznie przedmiot w tym konkretnym odniesieniu. Nawet tacy autorzy jak Ziff

w Semantic Analysis, którzy nie wierzą, że nazwy mają znaczenie w jakimkolwiek

sensie, myślą, że jest to dobry przykład sposobu, w jaki można określać odniesienie.

Zobaczmy, czy teza (2) jest prawdziwa. Wydaje się, jakoś apriorycznie, że to musi

być prawdziwe, jeśli bowiem nie sądzimy, że własności, jakie mamy na myśli,

wyznaczają kogoś jednoznacznie — powiedzmy, że wszystkie są spełnione przez

dwóch ludzi — jak wówczas możemy powiedzieć, o którym z nich mówimy? Jak się

wydaje, nie ma żadnych podstaw, by powiedzieć, że mówimy o jednym raczej niż o

drugim. Zazwyczaj przyjmuje się, że własnościami, o które chodzi, są znane czyny

danej osoby. Na przykład Cyceron to człowiek, który oskarżył Katylinę. Według tego

poglądu, gdy przeciętna osoba odnosi się do Cycerona, mówi coś w rodzaju:

„człowiek, który oskarżył Katylinę”, i w ten sposób wyznacza pewnego człowieka

jednoznacznie. Okoliczność, że filozofowie tak długo podtrzymywali tę tezę, to

danina, jaką płacą swemu wykształceniu. Faktycznie większość ludzi myślących o

Cyceronie myśli po prostu o jakimś znanym rzymskim mówcy, nie pretendując ani do

myślenia, że był tylko jeden znany rzymski mówca, ani do myślenia, że trzeba

wiedzieć coś jeszcze o Cyceronie, by dla owej nazwy mieć to, do czego się ona

odnosi. Weźmy Richarda Feynmana, do którego wielu z nas może się odnosić. Jest

on czołowym współczesnym fizykiem teoretycznym. Każdy tu (jestem pewien!)

może podać treść którejś z teorii Feynmana, tak by odróżnić go od Gell -Manna. Ale

człowiek z ulicy, nie mając tych możliwości, może jednak używać nazwy

„Feynman”. Zapytany, powie: No tak, to Jest fizyk lub ktoś taki. Może on nie

myśleć, że wyznacza to kogokolwiek jednoznacznie. Myślę jednak, że posługuje się

nazwą „Feynman” jako nazwą Feynmana.

Spójrzmy jednak na niektóre przypadki, gdy mamy jakąś deskrypcję, by

wyznaczyć kogoś jednoznacznie. Powiedzmy, na przykład, iż wiemy, że Cyceron był

człowiekiem, który pierwszy oskarżył Katylinę. No, to jest dobre. To naprawdę

wyznacza kogoś jednoznacznie. Jest tu jednak pewna trudność, ponieważ ta

deskrypcją zawiera inną nazwę, mianowicie nazwę „Katylina”. Musimy być pewni,

że spełniamy warunki w taki sposób, by - uniknąć tu uchybienia, o jakim mówi

warunek braku błędnego koła. W szczególności nie możemy powiedzieć, że Katylina

34 Idąc śladami uwag Donnellana o deskrypcjach określonych trzeba dodać, że w niektórych przypadkach

można zidentyfikować przedmiot i ustalić odniesienie nazwy posługując się deskrypcją, która może się okazać

fałszywa o jej przedmiocie. Oczywistym tego przykładem jest przypadek, gdy odniesienie nazw y „Gwiazda

Poranna” określa się jako „gwiazda [obserwowalna] rano”, a potem okazuje się, że nie jest to gwiazda. W

takich przypadkach oczywiście nie wie się w żadnym sensie a priori, że deskrypcja ustalająca odniesienie

dotyczy przedmiotu, choć może dotyczyłby go ostrożniejszy jej odpowiednik. Jeśli osiągalny jest taki

ostrożniejszy odpowiednik, ów odpowiednik rzeczywiście ustala odniesienie w tym sensie, o jaki chodzi w

tekście. 35 Niektóre z owych tez sformułowano niedbale, gdy chodzi o takie sprawy wymaga jące staranności, jak

użycie znaków wskazujących na przytaczanie i pokrewne szczegóły. (Na przykład, tezy (5) i (6), w podanym

sformułowaniu, zakładają, że językiem mówiącego jest język angielski. [Ale tezy te znalazły tu, jak się

wydaje, stosowny przekład na język polski, co wskazuje, że mówiący może mówić w innym języku. Uwaga

tłum.]) Ponieważ cel owych tez jest jasny, a są one fałszywe w każdym razie, nie troszczyłem się o ścisłe

ujęcie tych rzeczy.

Page 34: Kripke-Nazywanie a konieczność

był człowiekiem oskarżonym przez Cycerona. Jeśli tak robimy, niczego naprawdę nie

wyznaczymy jednoznacznie, a wyznaczymy po prostu parę przedmiotów A i B, taką,

że A oskarżył B. Nie myślimy, że była to jedyna para, w której w ogóle pojawiły się

takie oskarżenia; trzeba by zatem dodać jakieś inne warunki, by spełnić warunek

jedyności.

Jeśli mówimy, że Einstein był człowiekiem, który odkrył teorię względności, z

pewnością wyznacza to kogoś jednoznacznie. Można być pewnym, jak powiedziałem,

że każdy tu może przedstawić ścisłe i niezależne sformułowanie tej teorii, a więc

jednoznacznie wyznaczyć Einsteina, ale wielu ludzi nie ma wystarczającej wiedzy w

tej materii, toteż spytani, co to jest teoria względności, odpowiedzą: „jest to teoria

Einsteina”, dochodząc w ten sposób do najbardziej jawnej postaci błędnego koła.

Tak więc teza (2) w prosty sposób nie zostaje spełniona, gdy mówimy, że

Feynman to znany fizyk, nie przypisując mu niczego innego. W inny sposób może

nie być spełniona w sposób właściwy, nawet gdy jest spełniona. Jeśli mówimy, że

Einstein to „człowiek, który odkrył teorię względności”, wyznacza to kogoś

jednoznacznie, ale może to nie wyznaczać go w taki sposób, by spełniony był

warunek braku błędnego koła, ponieważ teorię względności można z kolei wyznaczać

jako „teorię Einsteina”. Teza (2) wydaje się fałszywa.

Zmieniając warunki φ i odchodząc od tych, jakie zwykle wiążą z nazwami

filozofowie, można próbować ulepszenia teorii. Są różne sposoby, o których

słyszałem; być może później będę je rozważał. Filozofowie myślą zazwyczaj o

znanych osiągnięciach człowieka, którego się nazywa. Pewien mój student

powiedział kiedyś: „No dobrze, Einstein odkrył teorię względności”, a odniesienie

wyrażenia „teoria względności” określał niezależnie odwołując się do encyklopedii,

która podaje szczegóły owej teorii. (To właśnie nazywa się transcendentalną

dedukcją istnienia encyklopedii.) Ale wydaje mi się, że jeśli nawet ktoś słyszał o

encyklopediach, naprawdę nie jest istotne dla jego odniesienia, by miał wiedzieć, czy

dana teoria jest omówiona w szczegółach w jakiejś encyklopedii. Odniesienie

mogłoby działać, nawet gdyby w ogolę nie było żadnych encyklopedii.

Przejdźmy do tezy (3): Jeśli jakiś jedyny przedmiot y spełnia odpowiednio

zważoną większość warunków φ, y jest dla mówiącego tym, do czego odnosi się dana

nazwa. Otóż, ponieważ już ustaliliśmy, że teza (2) jest błędna, dlaczego miałaby

działać któraś z pozostałych tez. Cała teoria zależy od stałej możności określenia

jednoznacznych warunków, które są spełnione. Ale możemy jednak przyjrzeć się

innym tezom. Z tą teorią wiąże się taki obraz, że tylko przez podanie swoistych

własności można wiedzieć, kim jest ktoś, a więc wiedzieć, co jest odniesieniem

twojej nazwy. Otóż nie chcę wchodzić w kwestię poznawania, kim jest ktoś. To

naprawdę bardzo zawiła sprawa. Myślę, że rzeczywiście wiemy, kim jest Cyceron,

jeśli możemy odpowiedzieć po prostu, że jest znanym rzymskim mówcą. Dziwne, ale

jeśli wiemy, że Einstein odkrył teorię względności i nie wiemy nic o tej teorii ,

możemy wiedzieć zarówno, kim jest Einstein — jest mianowicie odkrywcą teorii

względności — oraz na gruncie tej wiedzy możemy wiedzieć, kto odkrył teorię

względności, mianowicie Einstein. Jak się wydaje, jest to rażące naruszenie swego

rodzaju warunku braku błędnego koła, ale tak właśnie mówimy. Wydawałoby się

zatem, że obraz, jaki podsuwa ów warunek, musi być złym obrazem.

Załóżmy, że większość spośród φ jest faktycznie spełniona przez jakiś jedyny

przedmiot. Czy przedmiot ten jest koniecznie tym, do czego odnosi się dla

mówiącego A nazwa „X”? Załóżmy, że ktoś mówi, iż Gödel jest człowiekiem, który

dowiódł niezupełności arytmetyki, a ów ktoś jest dostatecznie dobrze wykształcony i

może nawet podać niezależny opis twierdzenia o niezupełności. Nie mówi on po

Page 35: Kripke-Nazywanie a konieczność

prostu: „Otóż to jest twierdzenie Gödla”, czy coś takiego. Rzeczywiście formułuje on

pewne twierdzenie, które przypisuje Gödlowi jako odkrywcy. Czy zatem jest tak, że

jeśli większość φ jest spełniona przez jedyny przedmiot y, to y jest tym, do czego

odnosi się nazwa „X” dla mówiącego A? Weźmy prosty przypadek. W przypadku

Gödla jest to praktycznie jedyna rzecz, jaką wielu ludzi słyszało o nim — że odkrył

niezupełność arytmetyki. Czy stąd wynika, że ktokolwiek odkrył niezupełność

arytmetyki, jest tym, do kogo odnosi się nazwa „Gödel”?

Wyobraźmy sobie następującą jaskrawo fikcyjną sytuację. (Mam nadzieję, że nie

ma tu profesora Gödla.) Załóżmy, że Gödel nie był faktycznie autorem owego

twierdzenia. Faktycznie dokonał tego dzieła człowiek o nazwisku „Schmidt”, którego

ciało znaleziono przed wieloma laty w Wiedniu w tajemniczych okolicznościach.

Jego przyjaciel Gödel dostał jakoś ów rękopis, który później przypisywano Gödlowi

A więc, na gruncie poglądu, który rozpatrujemy, gdy zwykły człowiek posługuje się

nazwą „Gödel”, w zamyśle odnosi się do Schmidta, Schmidt bowiem jest jedyną

osobą spełniającą ten opis — „człowiek, który odkrył niezupełność arytmetyki”.

Oczywiście można próbować to zmienić na: „człowiek, który ogłosił odkrycie

niezupełności arytmetyki”. Zmieniając opowieść nieco bardziej można nawet to

sformułowanie uczynić fałszywym. W każdym razie, większość ludzi mogłaby nie

wiedzieć nawet, czy owa rzecz została ogłoszona, czy krążyła w ustnym przekazie.

Zatrzymajmy się przy wyrażeniu „człowiek, który odkrył niezupełność arytmetyki”.

A więc, ponieważ człowiekiem, który odkrył niezupełność arytmetyki, jest

faktycznie Schmidt, gdy mówimy o „Gödlu”, faktycznie zawsze odnosimy się do

Schmidta. Ale wydaje mi się, że się nie odnosimy. Po prostu nie. Jedna z

odpowiedzi, jaką będę rozważał później, mogłaby brzmieć — trzeba powiedzieć

raczej: „człowiek, któremu powszechnie przypisuje się odkrycie niezupełności

arytmetyki”, lub coś w tym rodzaju. Zobaczmy, co możemy zrobić z tym ostatnim.

Ale wielu z was może się wydawać, że to bardzo dziwny przykład lub że taka

sytuacja rzadko występuje. To również jest danina spłacana filozoficznemu

wykształceniu. Często posługujemy się nazwą, opierając się w znacznej mierze na

błędnych informacjach. Przypadek matematyki, którym posłużyliśmy się w

fikcyjnym przykładzie, to w istocie dobry przypadek. Co wiemy o Peano? Wielu

ludzi w tej sali może „wiedzieć” o Peano, że był odkrywcą pewnych aksjomatów

opisujących ciąg liczb naturalnych, tak zwanych „aksjomatów Peano”.

Prawdopodobnie niektórzy mogą je nawet sformułować. Mówiono mi, że aksjomaty

te odkrył pierwszy nie Peano lecz Dedekind. Peano nie był oczywiście człowiekiem

nieuczciwym. Mówiono mi, że jego przypisy zawierają odniesienia spłacając dług

wdzięczności Dedekindowi. Owe przypisy zostały jakoś zignorowane. Tak więc, na

gruncie teorii, którą rozpatrujemy, termin „Peano”, tak jak się nim posługujemy,

naprawdę odnosi się do Dedekinda; teraz, gdy go usłyszeliście, widzicie, że cały czas

naprawdę mówiliście o Dedekindzie. Ale nie mówiliście o nim. Przykłady takie

można by mnożyć w nieskończoność.

Laikom zdarzają się oczywiście jeszcze gorsze nieporozumienia. W poprzednim

przykładzie zakładam, że ludzie identyfikują Einsteina odwołując się do jego prac o

teorii względności. Faktycznie często zwykłem słyszeć, że najgłośniejszym

osiągnięciem Einsteina było wynalezienie bomby atomowej. Kiedy więc odnosimy

się do Einsteina odnosimy się do wynalazcy bomby atomowej. Ale to nie tak.

Kolumb był pierwszym człowiekiem, który sobie uświadomił, że Ziemia jest okrągła.

Był pierwszym Europejczykiem, który wylądował na zachodniej półkuli.

Prawdopodobnie żadna z tych rzeczy nie jest prawdziwa, a zatem, gdy ludzie

używają terminu „Kolumb”, naprawdę odnoszą się do jakiegoś Greka, jeśli mowa o

Page 36: Kripke-Nazywanie a konieczność

kulistości Ziemi, czy do jakiegoś bodaj Skandynawa, gdy mowa o „odkryciu

Ameryki”. Ależ tego nie robią. Nie wydaje się zatem, że jeśli większość spośród

warunków φ jest spełniona przez jedyny przedmiot y, to y jest tym, do czego odnosi

się dana nazwa. Wydaje się, że jest to po prostu fałsz.36

Teza (4): Jeśli głosowanie nie wskazuje żadnego jedynego przedmiotu, nazwa nie

odnosi się do niczego. Przypadek ten rzeczywiście został uwzględniony przedtem —

został uwzględniony w moich poprzednich przykładach. Po pierwsze, głosowanie

może nie przynieść jedynego przedmiotu, jak w przypadku Cycerona czy Feynmana.

Po drugie, załóżmy, że nie przynosi żadnego przedmiotu, że nic nie spełnia

większości czy nawet istotnej liczby φ-ów. Czy to znaczy, że nazwa nie odnosi się do

niczego. Nie, tak samo jak możemy mieć fałszywe przekonania dotyczące jakiejś

osoby, które mogą być faktycznie prawdziwe o kimś innym, tak też możemy mieć

fałszywe przekonania, które absolutnie o nikim nie są prawdziwe. I one właśnie

mogą stanowić całość naszych przekonań. Załóżmy, by zmienić przykład dotyczący

Gödla, że nikt nie odkrył niezupełności arytmetyki — dowód może się urzeczywistnił

przez losowe rozsypywanie atomów na kawałku papieru — a człowiek nazwiskiem

Gödel miał tyle szczęścia, że był obecny, gdy następowało to nieprawdopodobne

zdarzenie. Załóżmy ponadto, że arytmetyka jest faktycznie zupełna. Nie

oczekiwałoby się naprawdę, że losowe rozsypywanie atomów stworzy poprawny

dowód. Subtelny błąd, nieznany przez dziesięciolecia, pozostał jednak niezauważony

— lub może faktycznie został zauważony, lecz przyjaciele Gödla... A więc, jeśli

warunki nie są spełnione przez jedyny przedmiot, nazwa może jednak odnosić się do

czegoś. Przed tygodniem przedstawiłem wam przypadek Jonasza. Bibliści, jak

mówiłem, sądzą, że Jonasz rzeczywiście istniał, ale nie dlatego, by sądzili, że ktoś w

ogóle został połknięty przez wielką rybę czy nawet, że udał się do Niniwy, by

nauczać. Te warunki mogą nie być prawdziwe o nikim, a jednak nazwa „Jonasz”

rzeczywiście ma odniesienie. W powyższym przypadku wynalezienia bomby przez

Einsteina być może nikt naprawdę nie zasługuje na miano „wynalazcy” tego

urządzenia.

Teza 5 mówi, że zdanie: „Jeśli X istnieje, X ma większość spośród własności φ”,

jest a priori prawdziwe dla A. Zauważmy, że nawet w przypadku, gdy tak się zdarza, 36 Teoria nazywania jako wiązki deskrypcji czyniłaby z powiedzenia: „Peano odkrył aksjomaty teorii liczb”,

coś, co wyraża trywialną prawdę, a nie nieporozumienie, i podobnie w przypadku innych nieporozumień

dotyczących historii nauki. Niektórzy spośród przyznających, że co do takich przypadków mam racje,

wywodzili, że istnieją inne użycia tych samych nazw własnych, spełniające teorię wiązkową. Na przykład,

utrzymuje się, jeśli mówimy: „Gödel dowiódł niezupełności arytmetyki”, odnosimy się oczywiście do Gödla,

nie do Schmidta. Ale jeśli mówimy: „Gödel w tym kroku dowodu odwołał się do metody przekątnej”, czy nie

odnosimy się tu bodaj do kogokolwiek, kto dowiódł owo twierdzenie? Podobnie, jeśli ktoś pyta: „Co

Arystoteles (czy Szekspir) miał tu na myśli?”, czy nie mówi o autorze danego ustępu, kimkolwiek ów jest.

Przez analogię do Donellana użycia deskrypcji można to nazwać „atrybutywnym” użyciem nazw własnych.

Jeśli tak jest, to założywszy opowieść, której bohaterami są Gödel -Schmidt, zdanie: „Gödel dowiódł

twierdzenie o niezupełności”, jest fałszywe, ale: „Gödel posłużył się w dowodzie metodą przekątnej”, jest

(przynajmniej w pewnych kontekstach) prawdziwe, a odniesienie nazwy „Gödel” jest dwuznaczne. Ponieważ

pozostają pewne kontrprzykłady, teoria wiązki deskrypcji nadal jest, w ogólności, fałszywa, co było głównym

poglądem w moim tekście; ale jest stosowalna w przypadkach szerszej klasy, niż sądziłem. Myślę jednak, że

nie trzeba postulować żadnej takiej dwuznaczności. Jest może prawdą, że niekiedy, gdy ktoś posługuje się

nazwą „Gödel”, chodzi mu głównie o kogokolwiek, kto dowiódł dane twierdzenie, i może w pewnym sensie

do niego „się odnosi”. Nie myślę, by przypadek ten różnił się od przypadku Smitha i Jonesa w przypisie 3 na i

s. 28, 29. Jeśli mylnie biorę Jonesa za Smitha, mogę odnosić się (w sensie właściwym) do Jonesa, gdy mówię,

że Smith grabi liście; mimo to nie posługuję się nazwą „Smith” dwuznacznie, niekiedy jako nazwą Smitha, a

niekiedy Jonesa, lecz jednoznacznie, jako nazwą Smitha. Podobnie, gdy mylnie sądzę, że Arystoteles napisał

taki a taki ustęp, mogę chyba niekiedy używać nazwy „Arystoteles” odnosząc się do rzeczywistego autora

tego ustępu, choć nie ma żadnej dwuznaczności w moim użyciu owej nazwy. W obu przypadkach wycofam

moje pierwotne zdania i moje pierwotne użycie nazwy, gdy uświadomię sobie fakty . Przypomnijmy, że w tych

wykładach posługuję się terminem „to, do czego odnosi się” nazwa, w technicznym sensie rzeczy nazywanej

przez nazwę (lub jednoznacznie spełniającej deskrypcję) i nie powinno być żadnych nieporozumień.

Page 37: Kripke-Nazywanie a konieczność

że (3) i (4) są prawdziwe, typowa osoba mówiąca nie wie raczej a priori, że — jak

wymaga teoria - są one prawdziwe. Myślę, że moje przekonanie co do Gödla jest

faktycznie trafne, a opowieść dotycząca „Schmidta” jest po prostu wymysłem, ale

przekonanie to nie stanowi przecież wiedzy a priori.

Co tu zachodzi? Czy możemy uratować tę teorię?37

Po pierwsze, można

wypróbowywać i zmieniać owe deskrypcje — nie myślmy o znanych osiągnięciach

danego człowieka, lecz, powiedzmy, o czymś innym i próbujmy posłużyć się tym

jako naszą deskrypcją. Być może przez odpowiednie przekształcenia można w końcu

osiągnąć coś zupełnie innego,38

ale większość prób, jakie się podejmuje, narażona

jest na kontrprzykłady czy inne zarzuty. Podam tego przykład. W przypadku Gödla

można powiedzieć: „Cóż, «Gödel» nie znaczy tyle co: «człowiek, który dowiódł

niezupełności arytmetyki»”. Zważcie, naprawdę wiemy tylko tyle, że większość ludzi

myśli, iż Gödel dowiódł niezupełności arytmetyki, iż Gödel jest człowiekiem,

któremu powszechnie przypisuje się niezupełność arytmetyki. Tak więc, gdy

określam to, do czego odnosi się nazwa „Gödel”, nie mówię do siebie: „przez nazwę

«Gödel» będę rozumiał: «człowiek, który dowiódł niezupełności arytmetyki,

niezależnie, kim jest ów człowiek»”. Co do tego, mogłoby się okazać, że jest to

Schmidt lub Post. Natomiast będę rozumiał: „człowiek o którym większość ludzi

myśli, że dowiódł niezupełności arytmetyki”.

Czy to jest słuszne? Po pierwsze, wydaje mi się, że jest narażone na tego samego

typu kontrprzykłady, jakie podawałem przedtem, choć mogą być one bardziej

wyszukane. Załóżmy, że we wspomnianym wyżej przypadku Peano większość ludzi

(przynajmniej teraz), bez wiedzy mówiącego, w pełni uświadamia sobie, iż nie

należy mu przypisywać aksjomatów teorii liczb. Większość ludzi nie uznaje ich za

zasługę Peano, lecz przypisuje je dziś słusznie Dedekindowi. A więc człowiek,

któremu się powszechnie przypisuje tę rzecz, będzie jednak Dedekindem , a nie

Peano. Ale mówiący, podtrzymując dawne przestarzałe przekonanie, może nadal

odnosić się do Peano i utrzymywać fałszywe przekonanie dotyczące Peano, a nie

prawdziwe dotyczące Dedekinda.

Ale, po drugie, a to może jest istotniejsze, takie kryterium na rusza warunek braku

błędnego koła. Jak to jest? To prawda, że większość z nas myśli, że Gödel dowiódł

niezupełności arytmetyki. Dlaczego tak jest? Z pewnością mówimy, i mówimy

poważnie, że „Gödel dowiódł niezupełności arytmetyki”. Czy stąd wynika, że

jesteśmy przekonani, że Gödel dowiódł niezupełności arytmetyki — że przypisujemy

37 Wskazywano mi, że można by utrzymywać, iż nazwa wiąże się z „odniesieniowym” użyciem deskrypcji w

sensie Donnellana. Na przykład, choć identyfikujemy Gödla jako autora twierdzenia o niezupełności, mówimy

o nim nawet, gdy okazuje się, że nie dowiódł tego twierdzenia. Tezy (2) — (6) mogłyby zatem upadać, ale

mimo to każda nazwa stanowiłaby skrót deskrypcji choć rola deskrypcji w nazywaniu różniłaby się radykalnie

od tej jaką wyobrażali sobie Frege i Russell. Jak mówiłem wyżej, skłonny jestem odrzucać Donnellana

sformułowanie pojęcia odniesieniowej deskrypcji określonej. Ale nawet gdy przyjmuje się analizę

Donnellana, jest jasne, że obecnej propozycji nie powinno się przyjmować. Odniesieniową deskrypcję

określoną, taką jak „człowiek pijący szampana”, zazwyczaj przecież wycofuje się. gdy mówiący uświadamia

sobie, że nie stosuje się ona do przedmiotu. Gdyby oszustwo Gödla zostało ujawnione, nie nazywałoby się już

Gödla „autorem twierdzenia o niezupełności”, ale nadal nazywałoby się go „Gödlem”. Deskrypcja zatem nie

stanowi skrótu nazwy. 38 Robert Nozick zwrócił mi uwagę, że w pewnym sensie teoria deskrypcji musi być trywialnie prawdziwa,

jeśli osiągalna jest jakaś teoria odniesienia nazw, wyrażona w terminach niezależnych od pojęcia odniesienia.

Jeśli bowiem taka teoria podaje warunki, pod którymi przedmiot jest tym, do czego odnosi się nazwa, to

oczywiście spełnia on jednoznacznie owe warunki. Ponieważ nie zmierzam do podania jakiejś teorii

usuwającej pojęcie odniesienia w tym sensie, nie uświadamiam sobie żadnego takiego trywialnego spełnian ia

teorii deskrypcji i wątpię, że coś takiego istnieje. (Deskrypcja używająca pojęcia odniesienia nazwy jest łatwo

osiągalna, lecz obarczona błędnym kołem, jak widzieliśmy rozważając pogląd Kneale’a.) Jeśli jednak jakieś

takie trywialne spełnienie byłoby osiągalne, argumenty, które podałem, pokazują, że deskrypcja musi być

czymś zupełnie innym niż to, co przyjmują Frege, Russell, Searle, Strawson i inni rzecznicy teorii deskrypcji.

Page 38: Kripke-Nazywanie a konieczność

niezupełność arytmetyki temu człowiekowi? Nie. Musimy odnosić się do Gödla, gdy

mówimy: „Gödel dowiódł niezupełności arytmetyki”. Jeśli faktycznie zawsze

odnosilibyśmy się do Schmidta, przypisywalibyśmy odkrycie niezupełności

arytmetyki Schmidtowi, a nie Gödlowi — jeśli posługiwalibyśmy się dźwiękiem

„Gödel” jako nazwą człowieka, którego nazywam „Schmidt”.

Ale faktycznie odnosimy się do Gödla. Jak to robimy? Cóż, nie tak, że mówimy do

siebie: „Przez Gödla będę rozumiał człowieka, któremu przypisuje się powszechnie

odkrycie niezupełności arytmetyki”. Gdybyśmy tak robili, popadalibyśmy w błędne

koło. Jesteśmy tu wszyscy w tej sali. W tej instytucji39

niektórzy ludzie faktycznie

spotykali tego człowieka, ale w wielu instytucjach tak nie jest. Wszyscy w tej

społeczności próbujemy określić owo odniesienie mówiąc: „Gödel ma być

człowiekiem, któremu przypisuje się powszechnie niezupełność arytmetyki”. Nikt z

nas nie przystąpiłby do przypisywania czegokolwiek, o ile nie ma jakiegoś

niezależnego kryterium odniesienia owej nazwy, innego niż „człowiek, któremu

przypisuje się powszechnie odkrycie niezupełności arytmetyki”. W przeciwnym razie

będziemy mówić tylko: „Przypisujemy to osiągnięcie człowiekowi, któremu je

przypisujemy”, nie mówiąc, kto jest tym człowiekiem, nie podając żadnego

niezależnego kryterium odniesienia, co prowadzi do określenia obciążonego błędn ym

kołem. Jest to zatem naruszenie warunku, który oznaczyłem „W”, i nie może być

stosowane w żadnej teorii odniesienia.

Oczywiście można próbować uniknąć błędnego koła przez przerzucenie

odpowiedzialności. Wspomina o tym Strawson, który mówi w przypisie

poświęconym tym sprawom, że odniesienie, jakie ktoś ma, może czerpać z

odniesienia kogoś drugiego.

„Trzeba ponadto dodać, że opis identyfikujący, choć nie musi zawierać

odniesienia do odniesienia samego mówiącego do danego konkretu, może zawierać

odniesienie do odniesienia kogoś innego do owego konkretu. Jeśli rzekomo

identyfikujący opis należy do tego ostatniego rodzaju, wówczas rzeczywiście

pytanie, czy jest to opis naprawdę identyfikujący, sprowadza się do pytania, czy

odniesienie, do którego się on odnosi samo jest naprawdę identyfikującym

odniesieniem. Tak więc, jedno odniesienie może czerpać swą wiarygodność, jako

odniesienie naprawdę identyfikujące, od drugiego, to zaś od jeszcze innego. Ale nie

może to być cofanie się w nieskończoność.”40

Mogę zatem powiedzieć: „Spójrz,

przez «Gödla» będę rozumiał człowieka o którym Jan myśli, że dowiódł

niezupełności arytmetyki”. Jan może następnie przekazać rzecz Piotrowi. Trzeba

bardzo uważać, by nie zaczęło się to obracać w kole. Czy jesteśmy naprawdę pewni,

że się to nie zdarzy? Gdybyśmy mogli być pewni, że znamy taki łańcuch i że

wszyscy inni w łańcuchu stosują właściwe warunki, a więc nie wykraczają poza

niego, wówczas przypuszczalnie moglibyśmy cofnąć się do owego człowieka,

odnosząc się do takiego łańcucha w ten sposób, czerpiąc odniesienia jedno od

drugiego. Ale choć takie łańcuchy, biorąc ogólnie, istnieją, gdy chodzi o żywego

człowieka, nie będziemy wiedzieć, co jest łańcuchem. Nie będziemy pewni, jakimi

deskrypcjami posługuje się ktoś inny, nie będziemy więc pewni, czy rzecz nie obraca

się w kole, lub czy odwołując się do Jana w ogóle cofniemy się do właściwego

człowieka. Nie sposób więc posłużyć się tym z jakąś wiarygodnością jako naszą

deskrypcją identyfikującą. Możemy nawet nie pamiętać, od kogo słyszeliśmy o

Gödlu.

Jaki jest prawdziwy obraz tego, co się tu dzieje? Być może naprawdę w ogóle nie

39 W uniwersytecie w Princeton [gdzie Gödel był profesorem od 1941 r. - przyp. tłum.]. 40 Peter Frederick Strawson, dz. cyt., s. 170, przyp. 1

Page 39: Kripke-Nazywanie a konieczność

występuje tu odniesienie! Poza wszystkim, rzeczywiście nie wiemy, że własności

których używamy do identyfikacji danego człowieka, są właściwe. Nie wiemy, że

wyróżniają one jedyny przedmiot. Co więc właśnie czyni moje użycie słowa

„Cyceron” jego nazwą? Obraz, który prowadzi do teorii wiązki deskrypcji, jest mniej

więcej taki: Jestem odosobniony w jakimś pokoju; cala społeczność innych

mówiących, wszyscy inni mogą zniknąć, ja zaś określam odniesienie dla siebie,

mówiąc — „Przez «Gödla» będę rozumiał człowieka, niezależnie, kim jest, który

dowiódł niezupełności arytmetyki”. Otóż możemy to zrobić, jeśli tego chcemy. Nic

naprawdę nie może nam tego zabronić. Możemy obstawać przy tym określeniu. Gdy

tak robimy, to jeśli Schmidt odkrył niezupełność arytmetyki — odnosimy się właśnie

do niego, gdy mówimy: „Gödel zrobił to a to”.

Ale nie to robi większość z nas. Rodzi się, powiedzmy, jakieś dziecko; jego

rodzice zwą je pewnym imieniem. Mówią o nim do swych przyjaciół. Spotykają je

inni ludzie. Poprzez różnego rodzaju wypowiedzi nazwa szerzy się od ogniwa do

ogniwa, jak w łańcuchu. Mówiący umieszczony na odległym końcu tego łańcucha,

który słyszał, powiedzmy, o Richardzie Feynmanie na rynku lub gdzie indziej, może

odnosić się do Richarda Feynmana, choć nie może sobie przypomnieć, od kogo po

raz pierwszy lub od kogo w ogóle o nim usłyszał. Wie, że Feynman jest znanym

fizykiem. Pewien ciąg komunikacyjny, docierający ostatecznie do samego człowieka,

dociera do mówiącego. Odnosi się on wówczas do Feynmana, nawet gdy nie może go

jednoznacznie zidentyfikować. Nie wie, co to jest diagram Feynmana, co to jest

Feynmana teoria parzystości i anihilacji. Nie tylko to — miałby trudności z

odróżnieniem Gell-Manna od Feynmana. Nie musi więc wiedzieć tych rzeczy,

natomiast ustanowiony zostaje łańcuch komunikacyjny, sięgający samego Feynmana,

dzięki uczestnictwu mówiącego w społeczności przekazującej to imię od ogniwa do

ogniwa, nie zaś w wyniku prywatnej ceremonii, jaką mówiący odbywa w swym

gabinecie: „Przez «Feynmana» będę rozumiał człowieka, który zrobił to a to, a to, a

to”.

Jak pogląd ten różni się od wspomnianej wyżej sugestii Strawsona, że dane

odniesienie identyfikujące może czerpać swą wiarygodność od innego? Z pewnością

Strawson miał w przytoczonym fragmencie dobrą intuicję; z drugiej strony na pewno

ujawnia się tu różnica, przynajmniej co do rozkładu akcentów, w stosunku do obrazu,

którego bronię, skoro Strawson zamyka swą uwagę w przypisie. Tekst główny broni

teorii wiązki deskrypcji. Właśnie dlatego, że Strawson wypowiada swą uwagę w

kontekście teorii deskrypcji, jego pogląd różni się od mojego pod jednym ważnym

względem. Strawson wyraźnie wymaga, by mówiący wiedział, od kogo czerpie swe

odniesienie, toteż mówiący może powiedzieć: „Przez «Gödla» rozumiem człowieka,

którego Jones nazywa «Gödlem»”. Jeśli nie pamięta, jak uzyskał odniesienie nie

może podać takiego opisu. Obecna teoria nie stawia takiego wymogu. Jak mówiłem,

z powodzeniem mogę nie pamiętać, od kogo słyszałem o Gödlu, a mogę myśleć, lecz

myśleć błędnie, że pamiętam, od kogo słyszałem to nazwisko.

Rozważania te pokazują, że broniony tu pogląd może prowadzić do konsekwencji

faktycznie odbiegających od konsekwencji przypisu Strawsona. Załóżmy, że

mówiący słyszał nazwę „Cyceron” od Smitha i innych, którzy posługują się tą nazwą

w odniesieniu do znanego mówcy rzymskiego. Później myśli jednak, że uzyskał tę

nazwę od Jonesa, który (bez wiedzy mówiącego) posługuje się „Cyceronem” jako

nazwą powszechnie znanego szpiega niemieckiego i nigdy nie słyszał o żadnych

mówcach starożytności. A więc wedle Strawsonowego wzorca, mówiący musi

określić swe odniesienie postanawiając: „Będę używał «Cycerona» w odniesieniu do

człowieka, którego Jones nazywa tym imieniem”, natomiast na gruncie obecnego

Page 40: Kripke-Nazywanie a konieczność

poglądu tym, do czego odnosi się owa nazwa, będzie mówca, mimo fałszywego

wyrażenia mówiącego co do źródła, z którego zaczerpnął nazwę. Rzecz w tym, że

Strawson, usiłując dopasować pogląd mówiący o łańcuchu komunikacyjnym do teorii

deskrypcji, polega na tym, co mówiący myśli o źródle swego odniesienia. Jeśli

mówiący zapomniał swego źródła, opis, jakiego używa Strawson, jest dlań

niedostępny; jeśli wspomnienie mówiącego jest mylne, wzorzec Strawsona może dać

błędne wyniki. Na gruncie naszego poglądu ważne jest nie to, co mówiący myśli o

tym, skąd wziął odniesienie, lecz ważny jest faktyczny łańcuch komunikacyjny.

Myślę, że mówiłem innym razem, że teorie filozoficzne narażone są na

niebezpieczeństwo fałszywości, toteż nie zmierzałem do przedstawienia

alternatywnej teorii. Czy tak właśnie postąpiłem? Cóż, w pewien sposób, ale mój

opis był znacznie mniej określony niż byłby rzeczywisty zbiór warunków

koniecznych i wystarczających. Nazwa przechodzi niewątpliwie od ogniwa do

ogniwa. Ale oczywiście nie każdy rodzaj łańcucha przyczynowego, sięgającego ode

mnie do pewnego człowieka, będzie sprawiał, że uzyskuję jakieś odniesienie. Może

istnieć łańcuch przyczynowy sięgający od naszego użycia terminu „święty Mikołaj”

do pewnego historycznego świętego, ale dzieci jednak, gdy używają tego terminu,

prawdopodobnie nie odnoszą się tym samym do owego świętego. Inne warunki

muszą więc być spełnione, by przekształcić to w rzeczywiście ścisłą teorię

odniesienia. Nie wiem, czy mam to robić, ponieważ, po pierwsze, jestem jakby zbyt

leniwy w tej chwili, a po drugie, zamiast podawać zbiór koniecznych i

wystarczających warunków, właściwych dla takiego terminu jak „odniesienie”, chcę

raczej przedstawić właśnie lepszy obraz, niż obraz, jaki przynoszą dotychczasowe

poglądy.

Czy nie byłem bardzo nieuczciwy wobec teorii deskrypcji? Sformułowałem ją tu

bardzo dokładnie — dokładniej chyba niż kiedykolwiek formułowali ją jej obrońcy.

Łatwo zatem jest ją obalać. Być może, gdybym próbował sformułować moją teorię z

dostateczną ścisłością W postaci sześciu, siedmiu czy ośmiu tez, również okazałoby

się, że kiedy badamy jedną po drugiej te tezy, wszystkie będą fałszywe. Mogłoby być

nawet tak, ale różnica jest następująca. Przykłady, które podałem, pokazują jak

myślę, nie to po prostu, że tu jest jakiś błąd techniczny, a tam jakieś

nieporozumienie, lecz że cały podawany przez tę teorię obraz sposobu określania

odniesienia wydaje mi się błędny od podstaw. Błędem wydaje się myśleć, że

podajemy sobie jakieś własności, które jakoś jakościowo wyróżniają jednoznacznie

przedmiot i w ten sposób wyznaczają nasze odniesienie. Usiłuję natomiast

przedstawić lepszy obraz — obraz, który można by tak oczyścić, jeśli dostarczyłoby

się więcej szczegółów, by podać więcej dokładnych warunków występowania

odniesienia.

Można nigdy nie osiągnąć zbioru warunków koniecznych i wystarczających. Nie

wiem, ale zawsze budziła moją sympatię maksyma biskupa Butlera: „Wszystko jest,

czym jest, a nie czym innym” — w tym nietrywialnym sensie, że filozoficzne analizy

jakiegoś takiego pojęcia jak odniesienie, w zupełnie innych terminach, nie

odwołujących się od odniesienia, bardzo łatwo mogą zawodzić. Oczywiście w

każdym konkretnym przypadku, gdy podaje się analizę, trzeba przyglądać się jej i

patrzeć, czy jest prawdziwa, czy fałszywa. Nie można po prostu przytaczać sobie tej

maksymy, a potem odwracać kartkę. Ale, ostrożnie, chcę przedstawić lepszy obraz

nie podając zbioru koniecznych i wystarczających warunków dotyczących

odniesienia. Warunki takie byłyby bardzo złożone, ale prawda jest taka, że to na

mocy naszego związku z innymi mówiącymi w społeczności, sięgającego aż do

samego tego, do czego odnosi się nazwa, odnosimy się do pewnego człowieka.

Page 41: Kripke-Nazywanie a konieczność

Mogą być pewne przypadki, w których obraz odwołujący s ię do deskrypcji jest

prawdziwy, gdy ktoś naprawdę nadaje nazwę odchodząc w prywatność swego pokoju

i mówiąc, że tym, do czego odnosi się nazwa, ma być jedyna rzecz z pewnymi

własnościami identyfikującymi. „Kuba Rozpruwacz” to możliwy przykład, jaki

podałem. Inny to „Gwiazda Wieczorna”. Ale przypadek, gdy spotykamy kogoś i

słyszymy jego imię, jest innym przypadkiem, który można zmieścić w tym opisie.

Wyjąwszy wiarę w teorię deskrypcji, w jej ważność w innych przypadkach,

prawdopodobnie nie myślałoby się, że jest to przypadek podawania sobie deskrypcji,

na przykład: „Facet, którego teraz właśnie spotykam”. Ale można to formułować w

tych terminach, jeśli się chce i jeśli nigdy nie słyszało się w inny sposób owej

nazwy. Oczywiście, jeśli przedstawiają nam człowieka i mówią: „To jest Einstein”,

słyszeliśmy o nim przedtem, a to może być błędne i tak dalej. Ale być może w

pewnych przypadkach taki wzorzec działa — szczególnie, gdy ktoś po raz pierwszy

nadaje komuś czy czemuś nazwę. Albo wskazuje na gwiazdę i mówi: „To ma być

Alfa Centauri”. Może więc naprawdę urządzić sobie tę ceremonię: „Przez «Alfa

Centauri» będę rozumiał gwiazdę po prawej nad nami o takich a takich

współrzędnych”. Ale ten obraz na ogół zawodzi. W ogólności nasze odniesienie nie

zależy właśnie od tego, co sami sobie myślimy, lecz od innych ludzi w społeczności,

od historii docierania do kogoś danej nazwy i od tego rodzaju rzeczy. Właśnie

śledząc taką historię docieramy do odniesienia.

Podanie dokładniejszych warunków to bardzo złożona sprawa. W pewien sposób

wydają się one jakoś inne w przypadku bardzo znanego człowieka i kogoś, kto nie

jest tak znany. Na przykład nauczyciel mówi swej klasie, że Newton jest znany z

tego, iż był pierwszym człowiekiem sądzącym, że istnieje siła przyciągająca rzeczy

do ziemi; myślę, że o tym właśnie małe dzieci myślą jako o największym osiągnięciu

Newtona. Nie chcę mówić, jakie są zalety takiego osiągnięcia, ale możemy przyjąć w

każdym razie, że mówienie zaledwie, iż była to jedyna treść odkrycia Newtona, daje

uczniom fałszywe przeświadczenie dotyczące Newtona, nawet gdy nigdy przedtem o

nim nie słyszeli. Jeśli natomiast41

nauczyciel posługuje się nazwiskiem „George

Smith” — człowiek o tym nazwisku jest faktycznie jego najbliższym sąsiadem — i

mówi, że George Smith pierwszy przeprowadził kwadraturę koła, czy stąd wynika, że

uczniowie mają fałszywe przeświadczenie dotyczące sąsiada nauczyciela?

Nauczyciel nie mówi im, że Smith to jego sąsiad, nie wierzy też, że Smith pierwszy

przeprowadził kwadraturę koła. Nie usiłuje on w szczególności wprowadzić do głów

studentów jakiegoś przeświadczenia co do sąsiada. Stara się wpoić przeświadczenie,

że istnieje człowiek, który dokonał kwadratury koła, ale nie przeświadczenie

dotyczące jakiegoś konkretnego człowieka — łapie po prostu pierwsze nazwisko,

jakie mu się nasuwa — i przypadkowo posługuje się nazwiskiem swego sąsiada. Nie

wydaje się jasne w tym przypadku, by uczniowie mieli fałszywe przeświadczenie

dotyczące owego sąsiada, nawet gdy istnieje łańcuch przyczynowy sięgający do

niego. W każdym razie trzeba by dodać więcej udoskonaleń, by uczynić z tego

choćby zaczątek zbioru warunków koniecznych i wystarczających. W tym sensie nie

jest to teoria, lecz coś, co ma dać lepszy obraz tego, co faktycznie zachodzi.

Przybliżone sformułowanie teorii może być następujące: Odbywa się pierwszy

„chrzest”. Przedmiot może zostać tu nazwany przez wskazanie albo odniesienie

nazwy może być ustalone przez deskrypcję.42

Gdy nazwa „przechodzi od ogniwa do 41 Istotne składniki tego przykładu podsunął Richard Miller. 42 Dobrym przykładem chrztu, gdzie odniesienie ustalone zostało się za pomocą deskrypcji, było nazwanie

Neptuna, opisane w przypisie 33 na s. 80, 81. Przypadek chrztu przez wskazanie można chyba również

podciągnąć pod pojęcie deskrypcji. Tak więc teoria deskrypcji jest stosowalna w pierwszym rzędzie do

przypadków pierwszego chrztu. Deskrypcji używa się również do ustalania odniesienia w przypadkach

Page 42: Kripke-Nazywanie a konieczność

ogniwa”, ten, kto ją otrzymuje, musi, jak sądzę, gdy się jej uczy, postanowić używać

ją w odniesieniu do tego samego, co człowiek, od którego słyszy tę nazwę. Gdy

słyszę nazwę „Napoleon” i postanawiam, że będzie to piękna nazwa dla mojej

ulubionej papugi, nie spełniam tego warunku.43

(Być może jakaś taka niemożność

zachowania stałego odniesienia wyjaśnia rozbieżność między obecnymi użyciami

nazwy „Święty Mikołaj” a rzekomym użyciem pierwotnym.)

Zauważmy, że poprzednie wzmianki nie usuwają raczej pojęcia odniesienia;

przeciwnie, uznają za dane pojęcie zamiaru, by posłużyć się tym samym

odniesieniem. Występuje tu również odwołanie do pierwszego chrztu, który wyjaśnia

się w terminach bądź ustalaniu odniesienia przez deskrypcję, bądź wskazywania

(jeśli mamy nie podciągać wskazywania pod inną kategorię).44

(Być może są inne

możliwości, gdy chodzi o pierwsze chrzty.) Ponadto, przypadek George’a Smitha

nasuwa pewną wątpliwość, czy owe warunki są wystarczające. Jeśli nawet nauczyciel

odnosi się do swego sąsiada, czy jest oczywiste, że przekazał swe odniesienie

uczniom? Dlaczego ich przeświadczenie miałoby nie dotyczyć jakiegoś innego

człowieka, zwanego „George'em Smithem”? Jeśli mówi on, że Newtona uderzyło

jabłko, jego zadanie przekazania odniesienia jest jakoś łatwiejsze, komunikuje

bowiem powszechne nieporozumienie dotyczące Newtona.

By powtórzyć, może nie przedstawiłem teorii, ale myślę, że przedstawiłem obraz

lepszy od tego, jaki dają teoretycy deskrypcji.

Myślę, że następny temat, jaki będę chciał omówić, to zdania o identyczności. Czy

są konieczne, czy przygodne? Sprawa ta jest jakoś sporna we współczesnej filozofii.

Po pierwsze, każdy zgadza się, że można posługiwać się deskrypcjami do

wypowiadania przygodnych zdań identycznościowych. Jeśli jest prawdą, że

człowiek, który wynalazł soczewki dwuogniskowe, był pierwszym Głównym

Poczmistrzem Stanów Zjednoczonych — że ci dwaj byli jednym i tym samym — jest

to przygodnie prawdziwe. To znaczy mogłoby być tak, że jeden człowiek wynalazł

soczewki dwuogniskowe, a drugi był pierwszym Głównym Poczmistrzem Stanów

Zjednoczonych. Z pewnością więc, gdy wypowiadamy zdania identycznościowe

oznaczania podobnych do nazywania z wyjątkiem tego, że terminy, jakie się wprowadza, nie są zazwyczaj

zwane „nazwami”. Padały już jako przykłady terminy „jeden metr”, „sto stopni w skali Celsjusza”, a inne

przykłady zostaną podane później w tych wykładach. Dwie rzeczy trzeba podkreślić odnośnie do przypadku

wprowadzania nazwy poprzez deskrypcję w pierwszym chrzcie. Po pierwsze, użyta deskrypcja nie jest

synonimem nazwy, jaką wprowadza, lecz raczej ustala jej odniesienie. Tu różnimy się od stan dardowych

teoretyków deskrypcji. Po drugie, w większości przypadków pierwszy chrzest dalece odbiega od przypadków,

jakie inspirowały pierwotnie teorię deskrypcji. Zazwyczaj ten, kto chrzci, jest jakoś zaznajomiony z

przedmiotem, który nazywa, i jest w stanie nazwać go przez wskazanie. Otóż źródło inspiracji teorii

deskrypcji tkwi w fakcie, że często możemy używać nazwisk znanych postaci z przeszłości, które dawno

zmarły i których nikt żyjący nie zna bezpośrednio: a właśnie tych przypadków, według naszego po glądu, nie

sposób poprawnie wyjaśnić za pomocą teorii deskrypcji. 43 Mogę przekazać nazwę papugi innym ludziom. Dla każdego z tych ludzi, tak jak dla mnie, będzie istniał

pewien rodzaj związku przyczynowego czy historycznego między moim użyciem owej nazwy a cesarzem

Francji, ale nie będzie to związek wymaganego typu. 44 Gdy sobie uświadomimy, że deskrypcja użyta do ustalenia odniesienia nazwy nie jest jej synonimem, teorię

deskrypcji można traktować jako teorię zakładającą pojęcie nazywania czy odniesienia. W ymóg, który

zgłosiłem, by użyta deskrypcja sama nie zawierała pojęcia odniesienia w sposób obciążony błędnym kołem,

jest czymś innym i jest kluczowy, jeśli teoria deskrypcji ma mieć w ogóle jakąś wartość. Powodem jest to, że

teoretyk deskrypcji zakłada, iż każdy mówiący używa w sposób istotny deskrypcji, którą podaje w czynności

pierwszego nazywania, do określenia swego odniesienia. Oczywiście, jeśli wprowadza nazwę „Cyceron” w

drodze określenia: „Mówiąc «Cyceron» będę odnosił się do człowieka, którego nazy wam «Cyceronem»”, za

pomocą tej ceremonii nie określił w ogóle żadnego odniesienia.

Nie wszyscy teoretycy deskrypcji sądzą, że usunęli całkiem pojęcie odniesienia. Niektórzy uświadamiali

sobie chyba, że potrzebna jest jakieś pojęcie wskazywania czy pierwot nego odniesienia, by to cofnąć. [Tak

dosłownie: to back it up. Chodzi o „cofnięcie” deskrypcji do tego, czego dotyczy. Uwaga tłum.] Z pewnością

uświadamiał to sobie Russell.

Page 43: Kripke-Nazywanie a konieczność

posługując się deskrypcjami — gdy mówimy: „x takie, że φx, i x takie, że φx, są

jednym i tym samym” — może to być fakt przygodny? Ale filozofów interesuje

również kwestia zdań o identyczności między nazwami. Gdy mówimy: „Gwiazda

Wieczorna to Gwiazda Poranna” lub „Cyceron to Tullius”, czy to, co mówimy jest

konieczne, czy przygodne. Ponadto, interesował ich inny typ zdań

identycznościowych, pochodzących z teorii naukowych. Identyfikujemy, na przykład,

światło z promieniowaniem elektromagnetycznym w pewnym przedziale długości fal

lub ze strumieniem fotonów. Identyfikujemy ciepło z ruchem cząsteczek, a dźwięk z

pewnego rodzaju zaburzeniem falowym w powietrzu, i tak dalej. Co się tyczy takich

zdań, podtrzymuje się zazwyczaj następujące tezy. Po pierwsze, są to jawnie

przygodne identyczności: odkryliśmy, że światło to strumień fotonów, lecz

oczywiście mógłby nie być to strumień fotonów. Ciepło jest faktycznie ruchem

cząsteczek; odkryliśmy to, lecz ciepło mogłoby nie być ruchem cząsteczek. Po

drugie, wielu filozofów czuje się diabelnie szczęśliwie, że wokół są te przykłady.

Otóż, dlaczego? Ci filozofowie, których poglądy wykłada się w rozległej literaturze,

podtrzymują tezę dotyczącą pewnych pojęć psychologicznych, zwaną „tezą o

identyczności”. Myślą, powiedzmy, że ból to po prostu pewien stan materialny

mózgu czy ciała, czy co tam chcemy — powiedzmy, pobudzenie włókien C. (Nie ma

znaczenia, co.) Niektórzy zarzucają wówczas: „Dobrze, spójrzmy, istnieje bodaj

korelacja między bólem a tymi stanami ciała, ale musi to być po prostu korelacja

przygodna między dwoma różnymi rzeczami, ponieważ to, że ta korelacja w ogóle

zachodzi, stanowiło empiryczne odkrycie. Przez «ból» musimy tedy rozumieć coś

innego niż ten stan ciała czy mózgu, a zatem muszą to być dwie różne rzeczy”.

A wtedy mówi się: „Ach, widzicie przecież, że to błąd! Każdy wie, że mogą

istnieć przygodne identyczności”. Po pierwsze, jak we wspomnianym przedtem

przypadku soczewek dwuogniskowych i Głównego Poczmistrza. Po drugie, w

przypadku, który uchodzi za bliższy obecnemu wzorcowi, identyfikacji

teoretycznych, takich jak światła i strumienia fotonów czy wody i pewnego związku

wodoru i tlenu. Wszystko to są identyczności przygodne. Mogłyby one być fałszywe.

Nic dziwnego zatem, że może być prawdą za sprawą przygodnego faktu, a nie żadnej

konieczności, że czucie bólu czy widzenie czerwieni to po prostu pewne stany

ludzkiego ciała. Takie psychofizyczne identyfikacje mogą być faktami przygodnymi,

właśnie tak jak przygodnymi faktami są inne identyczności. A oczywiście istnieją

szeroko rozpowszechnione motywacje — ideologiczne, czyli po prostu to, że nie

chce się mieć takiego „nomologicznego pajaca” tajemniczych powiązań, których nie

ujmują prawa fizyki, takich jedno-jednoznacznych korelacji między dwoma różnymi

rodzajami rzeczy, stanami materialnymi a rzeczami całkowicie innego rodzaju —

motywacje prowadzące ludzi do tego, że chcą wierzyć w te tezy.

Przypuszczam, że główna rzecz, o której będę mówił najpierw, to zdan ia o

identyczności między nazwami. Ale twierdzę, co następuje, jeśli chodzi o przypadek

ogólny. Po pierwsze, że swoiście teoretyczne identyfikacje, takie jak: „Ciepło to ruch

cząsteczek”, nie są prawdami przygodnymi, lecz koniecznymi, a nie mam tu

oczywiście na myśli, że są fizycznie konieczne, lecz że są konieczne w najwyższym

stopniu — niezależnie, co to znaczy. (Konieczność fizyczna mogłaby się okazać

koniecznością w najwyższym stopniu. Tej kwestii nie chcę jednak przesądzać.

Przynajmniej w przypadku tego rodzaju przykładu może być tak, że kiedy coś jest

fizycznie konieczne, zawsze jest konieczne tout court.) Po drugie, że sposób, na jaki

owe identyczności okazują się prawdami koniecznymi, nie wydaje mi się sposobem,

na jaki identyczności umysł-mózg mogłyby się okazać koniecznie czy przygodnie

prawdziwe. Analogia ta musi więc upaść. Trudno powiedzieć, co dać w jej miejsce.

Page 44: Kripke-Nazywanie a konieczność

Trudno zatem powiedzieć, jak uniknąć wniosku, że te dwa są faktycznie różne.

Powróćmy do bardziej światowego przypadku, dotyczącego nazw własnych. Już to

jest dostatecznie tajemnicze. Trwa co do tego spór między Quine’em a Ruth Barcan

Marcus.45

Marcus mówi, że identyczności między nazwami są konieczne. Jeśli ktoś

sądzi, że Cyceron to Tullius, i rzeczywiście posługuje się wyrażeniami „Cycer on” i

„Tullius” jako nazwami, jest tym samym zobowiązany do twierdzenia, że jego

przeświadczenie jest prawdą konieczną. Posługuje się ona terminem „samo

opatrzenie”. Quine odpowiada w sposób następujący: „Pewnego pięknego wieczoru

możemy opatrzyć planetę Wenus nazwą własną «Gwiazda Wieczorna». Tę samą

planetę możemy też, pewnego dnia przed wschodem słońca, opatrzyć nazwą własną

«Gwiazda Poranna». Gdy odkrywamy, że dwukrotnie opatrzyliśmy nazwą tę samą

planetę, nasze odkrycie jest empiryczne. A nie jest tak dlatego, że nazwy własne są

deskrypcjami”.46

Po pierwsze, jak mówi Quine, gdy odkrywamy, że opatrzyliśmy

nazwą dwukrotnie tę samą planetę, nasze odkrycie jest empiryczne. W innej książce,

myślę, Quine daje inny przykład — że mianowicie ta sama góra, widziana z Nepalu

oraz z Tybetu, czy skądś w tym rodzaju, z jednej perspektywy zwana jest „Mount

Everest” (słyszeliście o tym), a z drugiej ma być rzekomo zwana „Gaurisanker”.

Odkrycie, że Gaurisanker to Everest może być rzeczywiście odkryciem

empirycznym. (Quine mówi, że przykład jest faktycznie fałszywy. Zaczerpnął go od

Erwina Schrödingera. Nie myślcie, że wynalazca mechaniki falowej dawał błędne

rzeczy. Z pewnością można sobie wyobrazić tę sytuację, która ma miejsce, a jest to

inny dobry przykład tego rodzaju rzeczy, jakie Quine ma na myśli.)

Co o tym sądzić? Chciałem znaleźć w tej książce dobry cytat pochodzący z drugiej

strony, od Marcus, ale miałem kłopot ze znalezieniem. Byłem na tej dyskusji i

pamiętam,47

że broniła poglądu, iż jeśli rzeczywiście mamy nazwy, dobry słownik

powinien móc nam powiedzieć, czy mają one to samo odniesienie. Powinno się więc

być w stanie, zaglądając do słownika, powiedzieć, że Gwiazda Wieczorna i Gwiazda

Polarna są tym samym. Otóż nie wydaje się to prawdziwe. Wielu ludziom jawi się to

jako konsekwencja poglądu, że identyczności między nazwami są konieczne.

Odrzuca się zatem zazwyczaj pogląd, że zdania o identycznościach między nazwami

są konieczne. Wniosek Russella był nieco inny. Sądził on, że pytanie czy dwie nazwy

mają to samo odniesienie, nigdy nie powinno być żadnym pytaniem empirycznym.

Nie jest to spełnione dla nazw potocznych, lecz jest spełnione, gdy nazywamy naszą

daną zmysłową lub coś w tym rodzaju. Mówimy: „Tu, to i tamto (oznaczając tę samą

daną zmysłową za pomocą obu zaimków wskazujących)”. Możemy więc powiedzieć

bez empirycznego badania, że nazywamy tę samą rzecz dwukrotnie; warunki są

spełnione. Ponieważ nie będzie się to stosować do potocznych przypadków

nazywania, „nazwy” potoczne nie mogą być autentycznymi nazwami.

Co mamy o tym myśleć? Po pierwsze, to prawda, że można używać nazwy

„Cyceron” w odniesieniu do Cycerona oraz nazwy „Tullius” również w odniesieniu

do Cycerona, nie wiedząc, że Cyceron to Tullius. Wydaje się więc, że niekoniecznie

wiemy a priori, iż zdanie o identyczności między nazwami jest prawdziwe. Nie

wynika stąd, że w ten sposób wyrażone zdanie jest przygodne, jeśli jest prawdziwe.

Podnosiłem to właśnie w moim pierwszym wykładzie. Istnieje silne poczucie

prowadzące do myślenia, że jeśli nie możemy czegoś wiedzieć w drodze

apriorycznego rozumowania, owo coś musiało być przygodne — mogłoby się okazać,

45 Ruth Barcan Marcus Modalities and Intensional Lnaguages z komentarzami W. V. Quine’a oraz dyskusją,

[w]: Boston Studies in the Philosophy of Science , t. I, Dordrecht (Holandia) 1963, s. 77—116. 46 Tamże, s. 101. 47 Tamże, s. 115.

Page 45: Kripke-Nazywanie a konieczność

że jest inaczej. Myślę jednak, że to poczucie jest błędne.

Załóżmy, że odnosimy się dwukrotnie do tego samego ciała niebieskiego, jako do

„Gwiazdy Wieczornej” oraz jako do „Gwiazdy Poronnej”. Mówimy: Gwiazda

Wieczorna to ta gwiazda tam w górze wieczorem; Gwiazda Poranna to ta gwiazda

tam w górze rano. Faktycznie, Gwiazda Wieczorna to Gwiazda Poranna. Czy

rzeczywiście istnieją okoliczności, w których Gwiazda Wieczorna mogłaby nie być

Gwiazdą Poranną? Założywszy, że Gwiazda Wieczorna to Gwiazda Poranna,

spróbujmy opisać możliwą sytuację, w której tak by nie było. Otóż jest to łatwe.

Przychodzi ktoś i nazywa dwie różne gwiazdy „Gwiazdą Wieczorną” i „Gwiazdą

Poranną”. Ale czy są to okoliczności, w których Gwiazda Wieczorna nie jest

Gwiazdą Poranną lub w których nie byłaby Gwiazdą Poranną? Wydaje mi się, że nie

są to takie okoliczności.

Otóż oczywiście jestem zobowiązany do powiedzenia, że nie są, mówiąc, że takie

terminy jak „Gwiazda Wieczorna” i „Gwiazda Poranna”, gdy używa się ich nazw, są

ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi. W każdym możliwym świecie odnoszą się one

do planety Wenus. A zatem również w tym możliwym świecie planeta Wenus jest

planetą Wenus i nie ma znaczenia, co w tym możliwym świecie powiedziała jakaś

inna osoba. Jak my mamy opisać tę sytuację? Nie mogła ona dwukrotnie wskazać na

Wenus i w jednym przypadku nazywać ją „Gwiazdą Wieczorną”, a w drugim

„Gwiazdą Poranną”, jak to my czynimy. Jeśli zrobiłaby tak, zdanie: „Gwiazda

Wieczorna jest Gwiazdą Poranną”, również w tej sytuacji byłoby prawdziwe. Być

może owa osoba za żadnym razem nie wskazuje na planetę Wenus — przynajmniej

tym razem nie wskazuje na planetę Wenus, gdy wskazuje, powiedzmy, na ciało, k tóre

nazwała „Gwiazdą Poranną”. W tym przypadku zatem możemy z pewnością

powiedzieć, że nazwa „Gwiazda Poranna” mogłaby nie odnosić się do Gwiazdy

Porannej. Możemy nawet powiedzieć, iż mogłoby być tak, że w tym właśnie

położeniu, w którym, patrząc rano, znajdowaliśmy Gwiazdę Poranną, nie ma

Gwiazdy Porannej — że jest tam coś innego i że nawet w pewnych okolicznościach

byłoby to nazywane „Gwiazdą Poranną”. Ale to nadal nie jest przypadek, w którym

Gwiazda Poranna nie jest Gwiazdą Wieczorną. Mógłby być możliwy świat, możliwa

sytuacja przeciwna faktom, w której „Gwiazda Wieczorna” i „Gwiazda Poranna” nie

byłyby nazwami rzeczy, których nazwami są faktycznie. Jeśli ktoś określiłby ich

odniesienie za pomocą deskrypcji identyfikujących, mógłby nawet posłużyć się tymi

samymi deskrypcjami identyfikującymi, których my używamy. Ale nadal nie jest to

przypadek, w którym Gwiazda Wieczorna nie byłaby Gwiazdą Poranną. Nie może

być bowiem takiego przypadku przyjąwszy, że Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą

Poranną.

Otóż wydaje się to bardzo dziwne, ponieważ biorąc z góry - skłonni jesteśmy

powiedzieć — odpowiedź na pytanie, czy Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą Poranną

może wypaść na jeden lub na drugi sposób. Czy więc rzeczywiście nie istnieją dwa

możliwe światy — jeden, w którym Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą Poranna, i

inny, w którym Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazda poranną — zanim odkrywamy,

że są one tym samym? Po pierwsze, w pewnym sensie, gdy może się okazać, że

rzeczy mają się tak lub inaczej, jest jasne, iż nie zakłada to że sposób, na jaki mają

się ostatecznie, nie jest konieczny. Na przykład, twierdzenie o czterech barwach

mogłoby się okazać prawdziwe, a mogłoby się okazać fałszywe. Mogłoby się okazać

takie lub takie. Nie znaczy to jednak, że postać, jaką przybiera, nie jest czymś

koniecznym. Oczywiście owo „mogłoby” jest tu tylko czymś, co „odsyła do wiedzy”

— wyraża jedynie nasz obecny stan ignorancji lub niepewności.

Ale wydaje się, że w przypadku Gwiazda Wieczorna — Gwiazda Poranna prawda

Page 46: Kripke-Nazywanie a konieczność

jest czymś jeszcze mocniejszym. Dane, jakie mam, zanim wiem, że Gwiazda

Wieczorna to Gwiazda Poranna, są takie, iż widzę pewną gwiazdę czy ciało

niebieskie wieczorem i nazywam je „Gwiazda Wieczorna” oraz widzę rano i

nazywam je „Gwiazda Poranna”. Wiem te rzeczy. Z pewnością jest jakiś możliwy

świat, w którym człowiek widziałby pewną gwiazdę w pewnym położeniu wieczorem

i nazywał ją „Gwiazdą Wieczorną” oraz widziałby pewną gwiazdę rano i nazywał ją

„Gwiazdą Poranną”, oraz wnioskowałby — ustalałby za pomocą empirycznego

badania — że nazywa dwie różne gwiazdy lub dwa różne ciała niebieskie. W każdym

razie jedna z tych gwiazd czy ciał niebieskich nie byłaby Gwiazdą Poranną, w

przeciwnym razie rzeczy nie mogłyby wyglądać w ten sposób. Ale to jest prawda. A

więc prawdą jest, że przyjąwszy dane, jakie ktoś ma uprzednio w stosunku do swych

badań empirycznych, można go umieścić w pewnym sensie w dokładnie takiej samej

sytuacji, to znaczy w jakościowo identycznej sytuacji poznawczej, i może on

nazywać dwa ciała niebieskie „Gwiazdą Wieczorną” i „Gwiazdą Poranną”, choć nie

są identyczne. W tym sensie możemy więc powiedzieć, że mogłoby się okazać, że

jest tak lub inaczej. Nie, że co do tego, iż Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą Poranną,

mogłoby się okazać, iż jest tak lub inaczej. Choć zważywszy wszystko, co wiemy z

góry, Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą Poranną, w pewnym sensie nie mogłoby

się okazać, że jest jakoś inaczej. Lecz jeśli bylibyśmy umieszczeni w sytuacji, w

której mielibyśmy, mówiąc jakościowo, dokładnie te same dane, mogłoby się okazać,

że Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą Poranną. To znaczy, w świecie przeciwnym

faktycznemu światu, w którym nie używałoby się nazw „Gwiazda Wieczorna” i

„Gwiazda Poranna” w sposób, w jaki my je używamy, jako nazw tej planety, lecz

jako nazw jakichś innych przedmiotów, można by mieć jakościowo identyczne dane i

wnioskować, że „Gwiazda Wieczorna” i „Gwiazda Poranna” nazywają dwa różne

przedmioty.48

Ale my, używając owych nazw dokładnie tak jak to teraz czynimy,

możemy z góry powiedzieć, że jeśli Gwiazda Wieczorna i Gwiazda Poranna są tym

samym, w żadnym innym możliwym świecie nie mogą być różne. Używamy

„Gwiazdy Wieczornej” jako nazwy pewnego ciała i „Gwiazdy Porannej” jako nazwy

pewnego ciała. Używamy ich jako nazw owych ciał we wszystkich możliwych

światach. Jeśli faktycznie są one tym samym ciałem, w każdym innym możliwym

świecie musimy ich używać jako nazwy tego przedmiotu. A więc w każdym innym

możliwym świecie będzie prawdą, że Gwiazda Wieczorna to Gwiazda Poranna. Dwie

rzeczy zatem są prawdziwe: po pierwsze, że nie wiemy a priori, iż Gwiazda

Wieczorna to Gwiazda Poranna, i nie mamy żadnej możliwości, wyjąwszy

empiryczne badanie, by ustalić tę odpowiedź. Po drugie, jest tak dlatego, że

moglibyśmy mieć dane jakościowo nieodróżnialne od innych, jakie mamy, i okr eślać

odniesienie obu tych nazw, odwołując się do położeń obu planet na niebie, choć

planety te nie byłyby tym samym.

Oczywiście jest tylko przygodną prawdą (nie jest prawdziwe w każdym innym

możliwym świecie), że gwiazda widziana tam w górze wieczorem jes t gwiazdą

widzianą tam w górze rano, ponieważ istnieją możliwe światy, w których Gwiazda

Poranna nie byłaby widzialna rano. Ale tej przygodnej prawdy nie powinno się

identyfikować ze zdaniem, że Gwiazda Wieczorna to Gwiazda Poranna. Jedynie

wtedy można by je tak identyfikować, gdybyśmy sądzili, że jest prawdą konieczną, iż

Gwiazda Wieczorna jest widzialna tam w górze wieczorem a Gwiazda Poranna jest

widzialna tam w górze rano. Ale żadne z tych zdań nie jest prawdą konieczną, nawet

gdy w ten właśnie sposób wyodrębniamy ową planetę. Są to przygodne oznaki, za

48 W trzecim wykładzie, gdzie wspomina się również o stosunku tej kwestii do pewnego rodzaju teorii

duplikatu, występuje bardziej rozwinięte jej rozważanie.

Page 47: Kripke-Nazywanie a konieczność

pomocą których identyfikujemy pewną planetę i nadajemy jej jakąś nazwę.

WYKŁAD III: 29 STYCZNIA 1970

Co, jeśli coś w ogóle, dotąd osiągnęliśmy? Po pierwsze, przekonywałem, że

popularny pogląd na to, jak nazwy uzyskują swe odniesienie, w ogólności nie

znajduje zastosowania. Nie jest w ogólności tak, że odniesienie nazwy określają

jakieś jednoznacznie identyfikujące znamiona, jakieś swoiste własności spełniane

przez to, do czego odnosi się nazwa, i znane mówiącemu lub według jego

przeświadczenia dające się prawdziwie orzekać o tym, do czego odnosi się nazwa. Po

pierwsze, własności, o których mówiący jest przeświadczony, nie muszą

jednoznacznie określać. Po drugie, nawet w przypadku, gdy tak się dzieje, mogą nie

być prawdziwe jedynie o tym, do czego faktycznie odnosi się nazwa w użyciu

mówiącego, lecz o czymś innym lub o niczym. Tak jest w przypadku, gdy mówiący

ma błędne przeświadczenia co do jakiej osoby. Nie ma on trafnych przeświadczeń co

do innej osoby, lecz błędne co do pewnej. W tych przypadkach odniesienie

Page 48: Kripke-Nazywanie a konieczność

faktycznie wydaje się określać fakt, że mówiący jest członkiem społeczności

mówiących, którzy używają danej nazwy. Nazwa przeszła do niego od ogniwa do

ogniwa za sprawą tradycji.

Po drugie, jak przekonywałem, jeśli nawet w pewnych swoistych przypadkach,

szczególnie w pewnych przypadkach pierwszego chrztu, to, do czego odnosi się

nazwa, jest określone przez deskrypcję, przez jakąś jednoznacznie identyfikującą

własność, w wielu przypadkach oznaczania owa własność nie podaje przecież

synonimu, nie podaje czegoś, czego skrótem jest dana nazwa; ustala ona raczej

odniesienie. Ustala odniesienie odwołując się do jakichś przygodnych znamion

przedmiotu. Nazwy oznaczającej ów przedmiot używa się następnie w odniesieniu do

niego, nawet odnosząc się do sytuacji przeciwnych faktycznym, gdzie przedmiot nie

ma danych własności. Przykładem był przypadek metra.

Wreszcie, na zakończenie ostatniej rozmowy mówiliśmy o zdaniach o

identyczności. Zdania o identyczności powinny uchodzić za bardzo proste, ale są

jakoś bardzo zagadkowe dla filozofów. Co do mnie, nie mogę być pewny, że

rozplątałem wszystkie możliwe nieporozumienia, jakie może rodzić ta relacja.

Niektórzy filozofowie, uznając ją za tak mylącą, zmieniali ją. Sądzi się na przykład,

że jeśli mamy dwie nazwy, takie jak „Cyceron” i „Tullius”, i mówimy, że Cyceron to

Tullius, nie możemy mówić naprawdę o przedmiocie, będącym zarazem Cyceronem i

Tulliusem, że jest z sobą identyczny. Na odwrót, jak wspominaliśmy wyżej, zdanie

„Cyceron to Tullius”, może wyrażać empiryczne odkrycie. A więc niektórzy

filozofowie, nawet Frege we wczesnej fazie swej twórczości, uznawali, że

identyczność jest relacją między nazwami. Identyczność, mówili, nie jest relacją

między przedmiotem a nim samym, lecz relacją zachodzącą między dwoma nazwami,

gdy oznaczają ten sam przedmiot.

Występuje to nawet w nowszej literaturze. Nie przyniosłem z sobą tej ks iążki, lecz

znakomity logik, J. B. Rosser, pisze w Logic for Mathematicians,49

że mówimy iż x =

y, wtedy i tylko wtedy, gdy „x” i „y” są nazwami tego samego przedmiotu. Zauważa

on, że odpowiednie zdanie o przedmiocie, iż wcale nie różni się od siebie, jest

oczywiście trywialne, a więc przypuszczalnie nie może być czymś, co mamy na

myśli. Jest to szczególnie niezwykły, bo stosowalny bardzo rzadko, wzorzec tego,

czym ma być relacja identyczności. O ile wiem, poza wojującym ruchem czarnych

nacjonalistów nikogo w ogóle nie nazywano „x”. Mówiąc poważnie, „x” i „y” w

otwartym zdaniu „x = y” oczywiście nie są w ogóle nazwami; są zmiennymi. A mogą

występować ze znakiem identyczności jak zmienne związane w zdaniu zamkniętym.

Jeśli mówimy: dla każdego x i y, jeżeli x = y, to y = x, lub mówimy coś takiego — w

zdaniu tym w ogóle nie występuje żadna nazwa, niczego też nie mówi się o nazwach.

Zdanie to byłoby prawdziwe, nawet gdyby rasa ludzka nigdy nie istniała, lub gdyby

istniejąc nigdy nie wytworzyła zjawiska nazw.

Jeśli ktoś skłania się do tego szczególnego ujęcia identyczności, załóżmy, że

oddajemy mu jego ujęcie. Załóżmy, że identyczność jest w naszym języku relacją

między nazwami. Wprowadzę sztuczną relację, zwaną „szmidentycznością” (nie jest

to słowo naszego języka), co do której ustanawiam teraz, że zachodzi między

przedmiotem a nim samym.50

Może więc teraz wyłonić się pytanie, czy Cyceron jest

49 New York 1953, zob. rozdział VII, „Equality” [Równość]. 50 Oczywiście ten środek nie przekona filozofa, który chce wykazać, że sztuczny język czy pojęcie tego typu,

jakie się tu zakłada, są niemożliwe. W naszym przypadku niektórzy filozofowie sądzili, że relacja, będąc z

istoty czymś dwuczłonowym, nie może zachodzić między rzeczą a nią samą. Stanowisko to jest całkowicie

absurdalne. Można być swym najgorszym wrogiem, najsurowszym krytykiem itp. Niekt óre relacje są zwrotne,

jak relacja: „nie bogatszy niż”. Identyczność czy szmidentyczność są jedynie najmniejszymi relacjami

zwrotnymi.

Page 49: Kripke-Nazywanie a konieczność

szmidentyczny z Tulliusem, a jeśli wyłoniłoby się, tego zdania dotyczyłyby te same

zagadnienia jak te, o których sądzi się, w przypadku pierwotnego zdania o

identyczności, że rodzą przeświadczenie, iż jest to relacja między nazwami. Jeśli

ktoś myśli o tym poważnie, sądzę, że dostrzeże, iż zatem prawdopodobnie jego

pierwotne ujęcie identyczności nie było konieczne, i prawdopodobnie nie było

możliwe, dla rozstrzygnięcia zagadnień, które w pierwotnym zamyśle miało

rozstrzygać — że więc należy je porzucić, a identyczność trzeba po prostu traktować

jako relację między rzeczą a nią samą. Środkiem tego rodzaju można się posłużyć w

przypadku całego szeregu zagadnień filozoficznych.

Doszliśmy do wniosku, że zdanie o identyczności między nazwami, jeśli jest w

ogóle prawdziwe, jest koniecznie prawdziwe, choć można nie znać go a priori.

Załóżmy, że identyfikujemy Gwiazdę Wieczorną jako pewną gwiazdę widzianą

wieczorem, a Gwiazdę Poranną jako pewną gwiazdę czy ciało niebieskie widziane

rano; mogą być zatem możliwe światy, w których dokładnie w tych położeniach

wieczorem i rano byłyby widziane dwie różne planety. Ale przynajmniej jedna z

nich, a być może obie, nie byłaby Gwiazdą Wieczorną, a zatem nie byłaby to

sytuacja, w której Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą Poranną. Mogłaby to być

sytuacja, w której planeta widziana w tym położeniu wieczorem nie jest planetą

widzianą w tym położeniu rano, lecz nie jest to sytuacja, w której Gwiazda

Wieczorna nie jest Gwiazdą Poranną. Mogłaby to również być sytuacja, jeśli ludzie

nadali nazwy „Gwiazda Wieczorna” i „Gwiazda Poranna” tym planetom, w której

jakąś planetę inną niż Gwiazda Wieczorna nazywano by „Gwiazdą Wieczorną”. Lecz

nawet wtedy byłaby to sytuacja, w której sama Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą

Poranną.51

Niektóre trudności trapiące ludzi w tych sytuacjach płyną, jak mówiłem, z

utożsamiania lub, jak to formułuję, z mylenia tego, co znamy a priori, z tym, co

konieczne. Pewne zdania — a zdania identycznościowe stanowią, według mnie,

wzorzec takich zdań — jeśli w ogóle są prawdziwe, muszą być koniecznie

prawdziwe. Wiemy a priori, dzięki analizie filozoficznej, że jeśli takie zdanie

identycznościowe jest prawdziwe, jest koniecznie prawdziwe.

Jedno zastrzeżenie: gdy mówię, że zdanie: „Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą

Poranną”, jest koniecznie prawdziwe, nie przeczę oczywiście, że mogłyby powstać

sytuacje, w których w ogóle nie byłoby żadnej takiej planety jak Wenus, a zatem nie

byłoby ani Gwiazdy Wieczornej, ani Gwiazdy Porannej. W tym przypadku zachodzi

pytanie, czy zdanie identycznościowe: „Gwiazda Wieczorna to Gwiazda Poranna”,

byłoby prawdziwe, fałszywe, czy ani prawdziwe, ani fałszywe.52

A jeśli wybieramy

tę ostatnią ewentualność, czy: „Gwiazda Wieczorna = Gwiazda Poranna”, jest

zdaniem koniecznym, ponieważ nigdy nie jest fałszywe, czy mamy domagać się, by

prawda konieczna była prawdziwa we wszystkich możliwych światach? Pozostawiam

te zagadnienia całkowicie poza zakresem moich rozważań. Jeżeli chcemy postępować

nieco bardziej starannie, możemy zastąpić zdanie: „Gwiazda Wieczorna jest Gwiazdą

Poranną”, zdaniem warunkowym: „Jeśli istnieje Gwiazda Wieczorna, to Gwiazda

Mam nadzieję, że gdzie indziej rozwinę obszerniej sprawę użyteczności tego środka, jakim Jest

wyobrażanie sobie hipotetycznego Języka. 51 Przypomnijmy, że opisujemy tę sytuację w naszym języku, nie w języku, którym posługiwaliby się ludzie w

tej sytuacji. Musimy zatem używać terminów „Gwiazda Wieczorna” i „Gwiazda Poranna” w tym samym

odniesieniu co w faktycznym świecie. Fakt, że ludzie w tej sytuacji używaliby lub nie używaliby owych nazw

dla różnych planet, jest bez znaczenia. Podobnie fakt, że mogliby tak czynić posługując się dokładnie tymi

samymi deskrypcjami, których użyliśmy ustalając ich odniesienia. 52 Te same trzy możliwości wyboru istnieją, gdy chodzi o zdanie: „Gwiazda Wieczorna to Gwiazda

Wieczorna”, a odpowiedź musi być taka sama, jak w przypadku zdania: „Gwiazda Wieczorna to Gwiazda

Poranna”.

Page 50: Kripke-Nazywanie a konieczność

Wieczorna jest Gwiazdą Poranną”, uznając ostrożnie tylko to ostatnie za zdanie

konieczne. Niestety to zdanie warunkowe wikła nas w zagadnienie jednostkowych

wypowiedzi przypisujących istnienie, którego nie mogę tu rozważać. W

szczególności filozofowie odnoszący się z sympatią do teorii deskrypcji jako teorii

nazywania często przekonują, że w ogóle nie sposób mówić o jakimś przedmiocie, iż

istnieje. Rzekome zdanie o istnieniu jakiegoś przedmiotu jest w rzeczywistości —

tak się utrzymuje — zdaniem mówiącym, czy pewna deskrypcja lub własność jest

spełniona. Jak już mówiłem, nie zgadzam się. W każdym razie, nie mogę naprawdę

wchodzić tu w zagadnienia istnienia.

Chcę zauważyć w tym miejscu, że moim zdaniem tylko wtedy można właściwie

ujmować inne okoliczności związane z modalnością de re, z posiadaniem przez

przedmiot istotnych własności, gdy uświadamiamy sobie rozróżnienie między

apriorycznością a koniecznością. Z powodzeniem istotę można odkryć empirycznie.

Pewne przykłady rzekomych własności istotnych zawiera artykuł Timothy’ego

Sprigge.

„Internalista [to znaczy ktoś, kto wierzy, że istnieją jakieś własności istotne]

mówi, że królowa musiała urodzić się z krwi królewskiej. [Ma on na myśli, że ta

osoba musi być z krwi królewskiej.] Antyesencjalista mówi, że nie byłoby

sprzeczności w informacjach z biuletynu stwierdzających, iż ustalono, że królowa nie

jest faktycznie dzieckiem swych rzekomych rodziców, lecz została potajemnie

adoptowana przez nich, a zatem zdanie, że jest ona z krwi królewskiej, jest

syntetyczne...

Chwilowo [antyesencjalista] jest górą. Przychodzi jednak chwila, gdy jego

twierdzenia wydają się zbyt daleko posuniętymi żartami. Internalista sugeruje, że nie

możemy sobie wyobrazić, iż ów konkret, który nazywamy królową, ma tę własność,

iż w żadnej fazie swego istnienia nie jest człowiekiem. Jeśli antyinternalista

przyjmuje to, przyznaje, że jest logicznie niepojmowalne by królowa miała mieć

własność, powiedzmy, bycia zawsze łabędziem, przyznaje więc, że ma ona co

najmniej jedną wewnętrzną własność. Jeśli natomiast mówi, że to tylko fakt

przygodny, że królowa ma być w ogóle człowiekiem, mówi coś, co trudno uznać.

Czy rzeczywiście możemy uważać za wyobrażalne, iż miałaby nigdy nie być

człowiekiem?”53

„W żadnej fazie swego istnienia” oraz „zawsze” to uzasadnienia, jakie Sprigge

wprowadza przypuszczalnie, by dopuścić takie możliwości jak ta, że właśnie teraz

zostaje zmieniona w łabędzia — przez niedobrą czarownicę, przypuszczam. (Lub

przez dobrą czarownicę.)

W rozważaniach tych znajduję nieporozumienie polegające na tym, że w

pierwszym przypadku Sprigge mówi o tym, czy byłaby jakaś sprzeczność w

założeniu, że mamy oświadczenie, iż królowa została zrodzona z rodziców innych

niż ci, jakich ma faktycznie. A w tym nie ma żadnej sprzeczności. Podobnie przecież

nie ma żadnej sprzeczności w oświadczeniu, że królowa, ta rzecz, o której myślimy,

że jest kobietą, jest faktycznie aniołem w ludzkiej postaci lub automatem sprytnie

zbudowanym przez rodzinę królewską, która nie chciała, by sukcesja przeszła na

tego bękarta, lub czymś takim. Żadne z tych oświadczeń nie przedstawia rzeczy,

której nie moglibyśmy ewentualnie odkryć, każdej. Jakie pytanie zadajemy, gdy

pytamy, czy jest konieczne, co się tyczy tej kobiety, że miałaby być krwi królewskiej

lub być człowiekiem? Krew królewska to sprawa nieco złożona, ponieważ do tego,

by było dla niej konieczne, że jest z krwi królewskiej, musi być konieczne, że ta

konkretna linia rodu osiągnęła swego czasu władzę królewską. Ale ten ostatni fakt 53 Timothy Sprigge Internal and Extemal Properties . „Mind” t. 71, 1962, s. 202—203.

Page 51: Kripke-Nazywanie a konieczność

wydaje się przygodny. Przyjmuję zatem, że jest czymś przygodnym, że jej krew

miałaby w ogóle być królewska.

Spróbujmy nieco oczyścić tę kwestię. W rzeczywistości pytanie powinno brzmieć,

powiedzmy, czy mogłaby królowa — czy sama ta kobieta mogłaby — być zrodzona z

innych rodziców niż rodzice, od których faktycznie pochodzi? Czy mogłaby,

powiedzmy, być natomiast córką pana i pani Truman? Nie byłoby oczywiście

sprzeczności w oświadczeniu, że (mam nadzieję, iż wiek nie uniemożliwia tego) jest

ona w istocie, choć może to brzmieć fantastycznie, córką pana i pani Truman.

Przyjmuję, że mogłoby nawet nie być sprzeczność w odkryciu, iż - w każdym razie

wydaje się bardzo podejrzane, że przy każdym założeniu ma ona siostrę zwaną

Małgorzatą - te dwie Małgorzaty są jedną i tą samą osobą, pojawiającą się i ginącą w

przebiegły sposób. W każdym razie możemy wyobrazić sobie odkrywanie wszystkich

tych rzeczy.

Załóżmy jednak, że takie odkrycie faktycznie nie następuje. Załóżmy, że królowa

rzeczywiście wywodzi się z tych rodziców. Nie wchodząc tu w nazbyt liczne

komplikacje dotyczące tego, czym jest rodzic, załóżmy, że rodzice to ludzie, których

tkanki cielesne są biologicznym źródłem spermy i komórek jajowych. Możemy więc

pominąć takie wyszukane możliwości jak wprowadzanie spermy ojca czy komórek

jajowych matki w inne ciała, tak że w pewnym sensie inni ludzie mogą być

rodzicami królowej. Jeśli zdarzyłoby się to, w innym sensie jej rodzicami byliby

jednak autentyczny król i królowa. Lecz gdy jest inaczej niż tak, czy możemy

wyobrazić sobie sytuację, w której zdarzyłoby się, że ta właśnie kobieta pochodzi od

pana i pani Truman? Mogliby oni mieć dziecko przypominające ją co do wielu

własności. Być może w jakimś możliwym świecie pan i pani Truman mieli nawet

dziecko, które faktycznie zostało królową Anglii, a nawet zostało usunięte jako

dziecko innych rodziców. Nie byłaby to jednak sytuacja, w której ta właśnie kobieta,

którą nazywamy „Elżbietą II”, jest dzieckiem pana i pani Truman — czyli tak mi się

wydaje. Byłaby to sytuacja, w której istniała jakaś inna kobieta mająca wiele

własności przysługujących faktycznie Elżbiecie. Otóż zachodzi pytanie, czy w tym

możliwym świecie w ogóle urodziła się sama Elżbieta. Załóżmy, że w ogóle się nie

urodziła. Istniałaby wówczas sytuacja, w której, choć Truman i jego żona mieli

dziecko o wielu własnościach Elżbiety, sama Elżbieta w ogóle nie istniała. Można się

przekonać o tym jedynie przez namysł, jak opisywalibyśmy tę sytuację. (W wielu

przypadkach, jak przypuszczam, znaczy to, że nie będziemy o tym przekonani, w

każdym razie nie w danej chwili. Ale jest to coś, o czym ja sam jestem przekonany.)

Jak osoba pochodząca od innych rodziców, z całkowicie innej spermy i komórek

jajowych mogłaby być tą właśnie kobietą? Można wyobrazić sobie, mając daną

kobietę, że rozmaite rzeczy w jej życiu mogłyby się zmienić — że stałaby się ubogą,

że jej krew królewska byłaby nieznana itd. Jedno jest dane, a jest to, powiedzmy,

dotychczasowa historia świata, aż do pewnej chwili, a od tej chwili odbiega ona

znacznie od swego rzeczywistego przebiegu. To wydaje się możliwe. Możliwe jest

więc, że choć urodziła się z tych rodziców nigdy nie została królową. Choć urodziła

się z tych rodziców, została zamieniona, tak jak bohater Marka Twaina,54

z inną

dziewczynką. Ale jej urodzenie z innych rodziców jest właśnie trudniej sobie

wyobrazić. Wydaje mi się, że cokolwiek pochodzi z innego źródła, nie jest tym

przedmiotem.

W przypadku tego stołu55

możemy nie wiedzieć, z jakiego kloca drewna ten stół

pochodzi. Czyż ten stół mógłby być zrobiony z całkowicie innego kloca drewna lub

54 W Księciu i żebraku . 55 Wskazywałem oczywiście na drewniany stół w pokoju.

Page 52: Kripke-Nazywanie a konieczność

nawet z wody zmyślnie utwardzonej do postaci lodu — z wody wziętej z Tamizy?

Moglibyśmy przypuszczalnie odkryć, że w przeciwieństwie do tego, co teraz

myślimy, ten stół jest w istocie zrobiony z lodu z rzeki. Ale załóżmy, że nie jest tak.

A zatem, choć moglibyśmy sobie wyobrazić zrobienie stołu z innego kloca drewna

czy nawet z lodu, stołu o wyglądzie takim jak ten, i choć moglibyśmy umieścić go w

tym samym położeniu w pokoju, wydaje mi się, że nie jest to wyobrażenie sobie tego

stołu jako zrobionego z drewna lub z lodu, lecz raczej jest to wyobrażenie sobie

innego stołu, przypominającego ten co do wszystkich zewnętrznych szczegółów,

zrobionego z innego kloca drewna czy nawet z lodu.56,57

To są jedyne przykłady własności istotnych.58

Nie chcę dalej się nad nimi 56 Przykłady te podsuwają następującą zasadę; Jeśli przedmiot materialny pochodzi z jakiejś bryły materii, nie

mógłby pochodzić z jakiejś innej materii. Trzeba by może s formułować pewne zastrzeżenia (na przykład

niejasność pojęcia bryły materii prowadzi do pewnych trudności), ale w dużej klasie przypadków zasada ta

poddaje się bodaj czemuś w rodzaju dowodu, jeśli posłużyć się zasadą konieczności identyczności w

przypadku konkretów. Niech „B” będzie nazwą (ścisłym wyrażeniem oznaczającym) stołu, niech „A” będzie

nazwą tego kawałka drewna, z którego stół faktycznie pochodzi. Niech „C” nazywa inny kawałek drewna.

Załóżmy zatem, że B został zrobiony z A, tak jak w rzeczywistym świecie, ale zarazem inny stół D został

równocześnie zrobiony z C. (Przyjmujemy, że nie ma żadnej relacji między A i C, sprawiającej, że możliwość

zrobienia stołu z jednego kawałka jest zależna od możliwości zrobienia stołu z drugiego.) Otóż w tej sytuacj i

B ≠ D; stąd, gdyby nawet D został zrobiony sam przez się, a z A nie zostałby zrobiony żaden stół, D nie byłby

B. Ściśle mówiąc, „dowód” posługuje się koniecznością odrębności, a nie identyczności. Ale tego samego

typu względy, jakimi można posłużyć się, by ustalić tę ostatnią, mogą być użyte do ustalenia tej poprzedniej.

(Załóżmy, że X ≠ Y; jeśli X oraz Y, każdy z osobna, byłyby identyczne z jakimś przedmiotem Z w innym

możliwym świecie, to X = Z, Y = Z, a stąd X = Y.) Inaczej, zasada owa wynika z koniecz ności identyczności

wraz z aksjomatem „Brouwerowskim” lub, równoważnie, z symetrii relacji dostępności między możliwymi

światami. W każdym razie ta argumentacja stosuje się tylko wtedy, gdy robienie D z C nie wpływa na

możliwość robienia B z A i na odwrót. 57 Poza zasadą, że pochodzenie przedmiotu jest dla niego istotne, podsuwa się inną zasadę, że istotna jest

substancja, z której jest zrobiony. Są tu pewne komplikacje. Po pierwsze, nie należy mylić istoty tego typu, o

jaką chodzi w pytaniu: „Jakie własności p rzedmiot musi zachować, jeśli nie ma przestać istnieć, a jakie

własności przedmiotu mogą się zmienić, gdy przedmiot trwa? co jest pytaniem dotyczącym czasu, którego

właśnie nie należy mylić z pytaniem: „Jakich (bezczasowych) własności nie mogłoby zbywać w wyposażeniu

przedmiotu, a jakich własności mogłoby mu brakować, choć nadal (bezczasowo) istnieje?”, co dotyczy

konieczności, a nie czasu, i co nas tu zajmuje. A więc pytanie, czy stół mógłby się zmienić w lód, jest tu

nieistotne. Ważne jest pytanie, czy stół mógłby być pierwotnie zrobiony z czego innego niż drewno.

Oczywiście to pytanie wiąże się z koniecznością pochodzenia stołu z danego kloca drewna oraz z tym, czy

także ten kloc jest z istoty drewnem (a nawet drewnem jakiegoś konkretnego rodzaju). A więc zwyczajnie nie

można wyobrazić sobie stołu zrobionego z jakiejś substancji innej ni z ta, z której został faktycznie zrobiony,

nie przebiegając wstecz całych dziejów świata, co jest wyczynem grążącym myśl w grzęzawisku. (Podsuwano

mi inne możliwości, wraz z pomysłową sugestią Slote'a, by ów stół nie był pierwotnie drewniany, ale żadnej z

nich nie uznaję za rzeczywiście przekonującą. Nie mogę ich tu rozważać.) Dokładne rozważenie zagadnień

dotyczących istotnych własności konkretów jest tu niemożliwe, ale ch cę wspomnieć o kilku innych sprawach:

(1) Zwykle, gdy pytamy intuicyjnie, czy coś mogłoby się zdarzyć jakiemuś przedmiotowi, pytamy, czy świat

mógłby toczyć się tak jak się toczy aż do pewnej chwili, lecz od tego momentu odbiegałby od swych dziejów,

tak że począwszy od tej chwili koleje losów przedmiotu byłyby inne. Być może tę cechę należałoby uwydatnić

w ogólnej zasadzie dotyczącej istoty. Zauważmy, że chwila, w której pojawia się odstępstwo od faktycznej

historii, niekiedy może wystąpić, zanim sam przedmiot został rzeczywiście stworzony. Na przykład, mógłbym

zostać zniekształcony, gdyby zapłodnione jajo, z którego począłem się, zostało w pewien sposób uszkodzone,

choć przypuszczalnie nie istniałem jeszcze w owej chwili. (2) Nie sugeruję, że istotne jest j edynie

pochodzenie i skład substancjalny. Dla przykładu, jeśli z tego samego kloca drewna, z którego zrobiono stół,

zrobiono by w to miejsce wazę, stół nigdy nie istniałby. Tak więc (biorąc z grubsza) bycie stołem wydaje się

być istotną własnością stołu. (3) Tak jak nieostre może być pytanie, czy przedmiot ma pewną własność

faktycznie (np. łysość), tak też nieostre może być pytanie, czy przedmiot ma pewną własność istotnie, nawet

gdy rozstrzygnięte jest pytanie, czy ma tę własność faktycznie. W potocznym mó wieniu wydają się istnieć

pewne kontrprzykłady względem zasady pochodzenia. przekonany, że nie są to autentyczne kontrprzykłady,

ale ich dokładna analiza jest trudna. Tu nie mogę tego rozważać. 58 Peter Geach bronił (w książce Mental Acts, London 1957, section 16 i gdzie indziej) koncepcji „istoty

nominalnej”, różnej od rozważanego tu typu istotnej własności. Według Geacha, ponieważ każdy akt

wskazywania jest wieloznaczny, chrzcząc przedmiot przez wskazywanie go musimy posłużyć się własnością

rodzajową, by odwieloznacznić nasze odniesienie i zapewnić właściwe kryteria identyczności w czasie — dla

przykładu, przypisując odniesienie nazwie „Nixon” przez wskazywanie na Nixona musimy powiedzieć:

„Używam nazwy «Nixon» jako nazwy tego człowieka, usuwając w ten spos ób skłonność naszego słuchacza do

uznawania, że wskazujemy na nos lub jakiś przekrój czasowy [Nixona — dodatek tłum.]. Własność rodzajowa

Page 53: Kripke-Nazywanie a konieczność

rozwodzić, chcę bowiem przejść do ogólniejszego przypadku, o którym

wspomniałem w ostatnim wykładzie, do pewnych identyczności między terminami

dotyczącymi substancji, a także własności substancji i rodzajów naturalnych. Jak

mówiłem, filozofów bardzo interesowały zdania wyrażające ident yfikacje

teoretyczne; wśród nich, że światło jest strumieniem fotonów, że woda to H 2O, że

błyskawica to wyładowania elektryczne, że złoto to pierwiastek o liczbie atomowej

79.

By uzyskać jasność co do statusu tych zdań, musimy najpierw mieć może jakieś

wyobrażenia statusu takich substancji jak złoto. Co to jest złoto? Nie wiem, czy jest

to przykład czegoś, co szczególnie interesowało filozofów. Zainteresowanie nim w

kręgach finansowych maleje z powodu wzrastającej stabilności kursów walut.59

Mimo to złoto interesuje wielu ludzi. A oto, co Immanuel Kant mówił o złocie. (Był

on bogatym spekulantem, trzymającym swe zasoby pod poduszką.) Kant wprowadza

rozróżnienie między sądami analitycznymi a syntetycznymi, i mówi: „Wszystkie

sądy analityczne opierają się całkowicie na zasadzie sprzeczności i są co do swej

natury poznaniami a priori, niezależnie od tego, czy pojęcia stanowiące ich materię

są empiryczne, czy też nie. Ponieważ bowiem orzeczenie twierdzącego sądu

analitycznego jest już przedtem pomyślane w pojęciu podmiotu, przeto nie można go

bez sprzeczności o podmiocie zaprzeczyć... Z tego to właśnie powodu wszystkie

zdania analityczne są sądami a priori, nawet wtedy, gdy ich pojęcia są empiryczne,

np. «Złoto jest żółtym metalem»; ażeby to wiedzieć, nie potrzeba mi bowiem

żadnego dalszego doświadczenia poza moim pojęciem złota, które zawiera w sobie

to, że ciało to jest żółte i że jest metalem; gdyż to właśnie stanowiło moje pojęcie i

nie musiałem nic innego zrobić, jak je rozłożyć, nie oglądając się za niczym inn ym

poza nim”.60

Trzeba było przyjrzeć się niemieckiemu tekstowi. „To właśnie

stanowiło moje pojęcie” — brzmi jakby Kant mówił tu, że „złoto” znaczy po prostu

tyle co „żółty metal”. Jeśli to mówi, jest to szczególnie dziwne, załóżmy więc, że

tego nie mówi. W każdym razie Kant sądzi, że jest częścią tego pojęcia, że złoto ma

być żółtym metalem. Myśli, że wiemy to a priori i że nie moglibyśmy ewentualnie

odkryć, że jest to empirycznie fałszywe.

Czy Kant ma rację co do tego? Najpierw, tym, co chciałbym zrobić, b yłoby jest zatem w pewnym sensie częścią znaczenia nazwy; nazwy mają poza wszystkim (częściowy) sens, choć ich

sensy mogą nie być dostatecznie zupełne, by określać ich odniesienia, tak jak są zupełne w teoriach deskrypcji

i wiązki deskrypcji. Jeśli właściwie rozumiem Geacha, jego istotę nominalną trzeba rozumieć w terminach

aprioryczności, a nie konieczności, a więc jest ona ca łkiem różna od tego rodzaju istoty, jakiej się tu broni

(być może to częściowo ma on na myśli, gdy mówi, że zajmuje się istotami „nominalnymi”, a nie „realnymi”).

Tak więc „Nixon Jest człowiekiem”, „Dobbin Jest koniem” i temu podobne zdania byłyby prawdami a priori.

Nie muszę zajmować tu stanowiska wobec tego poglądu. Ale wspomnę krótko o następujących sprawach:

(1) Jeśli nawet używa się własności rodzajowej do odwieloznacznienia ostensywnego odniesienia, z

pewnością nie musi się twierdzić a priori, iż przysługuje ona oznaczanemu przedmiotowi. Czy nie mogłoby

się okazać, że Dobbin należy do innego gatunku niż konie (choć z zewnątrz wygląda jak koń), że Gwiazda

Wieczorna jest raczej planetą niż gwiazdą, a goście Lota, nawet gdy ich nazywa, są raczej aniołami niż

ludźmi? Może Geach powinien odwoływać się do bardziej oględnych własności rodzajowych. (2) Pominąwszy

zarzut zawarty w (1), jest tu niewątpliwie zasadnicza luka między przesłanką a wnioskiem. Mało kiedy

mówiący uczą się faktycznie odniesienia danej nazwy za pomocą wskazania, a jeśli nawet uzyskują daną

nazwę dzięki łańcuchowi komunikacji, cofającemu się aż do wskazania, dlaczego własność rodzajowa,

stosowana rzekomo we wskazaniu, ma być w jakimkolwiek sensie częścią „sensu” nazwy dla mówiących? Nie

przedstawia się tu żadnego argumentu. (Skrajny przypadek: żona matematyka podsłuchuje męża mruczącego

imię „Nancy”. Zastanawia się, czy Nancy, owa rzecz, do której odnosi się jej mąż, to kobieta, czy grupa

Liego. Dlaczego jej użycie słowa „Nancy” nie jest przypadkiem nazywania? Jeśli nie jest, powodem tego nie

jest nieokreśloność jej odniesienia.) 59 Wypowiedziałem się może przedwcześnie. Tak właśnie mówiono w niektórych środowiskach finansowych,

gdy wygłaszałem te wykłady, w styczniu 1970 r. 60 Prolegomena... s. 21-22 (w wydaniu Akademii Pruskiej s. 267). Moje wrażenie dotyczące tego fragmentu

nie uległo zmianie w wyniku późniejszego pobieżnego przyjrzenia się niemieckiemu tekstowi, choć trudno

byłoby mi pretendować tu do jakiegoś rzeczywistego znawstwa.

Page 54: Kripke-Nazywanie a konieczność

rozważenie owej części o złocie jako metalu. Jest to jednak złożona sprawa,

ponieważ, przede wszystkim, nie znam zbyt dobrze chemii. Badając to przed kilkoma

dniami po prostu w kilku podręcznikach, znalazłem w bardziej fenomenologicznym

ujęciu metali zdanie, że bardzo trudno powiedzieć, co to jest metal. (Mowa tu o

kowalności, plastyczności i temu podobnych, ale żadne z tych określeń nie stosuje

się w pełni.) Z drugiej strony coś takiego, jak okresowy układ pierwiastków daje opis

pierwiastków jako metali w terminach ich wartościowości. Może to sprawiać, że

niektórzy pomyślą słusznie, że funkcjonują tu rzeczywiście dwa pojęcia metalu,

fenomenologiczne i naukowe, zastępujące następnie tamto. Odrzucam to, ale

ponieważ wyjście to będzie wielu pociągać, a może być odrzucone dopiero, gdy

rozwinę moje poglądy, posługiwanie się zdaniem: „Złoto jest metalem”, jako

przykładem służącym wprowadzeniu tych poglądów, nie byłoby rzeczą stosowną.

Rozważmy jednak coś łatwiejszego — kwestię żółtości złota. Czy moglibyśmy

odkryć, że faktycznie złoto nie jest żółte? Załóżmy, że panowało złudzenie

wzrokowe za sprawą szczególnych własności atmosfery w Afryce Południowej, w

Rosji oraz na pewnych innych obszarach, gdzie jest wiele kopalni złota. Załóżmy, że

panowało złudzenie wzrokowe sprawiające, że ta substancja wydawała się żółta, lecz

faktycznie, z chwilą usunięcia tych szczególnych własności atmosfery,

zobaczyliśmy, iż jest ona naprawdę niebieska. Być może jakiś demon skaził widzenie

wszystkich, którzy wchodzą do kopalni złota (oczywiście ich dusze zostały już

skażone), sprawiając, że są przeświadczeni, iż ta substancja jest żółta, choć nie jest

taka. Czy na tej podstawie pojawiłoby się w gazetach ogłoszenie: „Okazało się, że

nie ma złota. Złoto nie istnieje. To, co braliśmy za złoto, nie jest złotem...”

Wyobraźmy sobie teraz światowy kryzys finansowy w tych warunkach! Mamy tu

niewyobrażalne źródło wstrząsu w systemie monetarnym.

Wydaje mi się, że nie byłoby takiego ogłoszenia. Przeciwnie, ogłoszono, by, że

choć wydawało się, że złoto jest żółte, faktycznie złoto okazało się nie żółte, lecz

niebieskie. Jak sądzę, powodem tego jest okoliczność, że używamy słowa „złoto”

jako terminu oznaczającego pewien rodzaj rzeczy. Inni odkryli ten rodzaj rzeczy, a

my o tym słyszeliśmy. My zatem, jako część społeczności mówiących, mamy pewien

rodzaj związku między sobą a pewnym rodzajem rzeczy. O tym rodzaju rzeczy sądzi

się, że ma pewne identyfikujące znamiona. Niektóre z owych znamion mogą w

rzeczywistości nie przysługiwać złotu. Możemy odkryć, że myliliśmy się co do nich.

Ponadto, może być substancja mająca wszystkie identyfikujące znamiona, jakie

powszechnie przypisujemy złotu, używane przede wszystkim do identyfikowania

złota, lecz nie będąca rzeczą tego samego rodzaju, nie będąca tą samą substancją.

Powiedzielibyśmy o takiej rzeczy, że choć z wyglądu ma wszystko to, czym

pierwotnie posługiwaliśmy się do identyfikowania złota, nie jest złotem. Taka rzecz

jest, na przykład, jak dobrze wiemy, siarczkiem żelaza czy pirytem żelaza. To nie

jest inny rodzaj złota. To rzecz zupełnie innego rodzaju, która dla nie wprowadzonej

osoby wygląda tak jak substancja, którą odkryliśmy i nazwaliśmy złotem. Możemy to

powiedzieć nie dlatego, że zmieniliśmy znaczenie terminu „złoto” i wprowadziliśmy

jakieś inne kryteria odróżniające złoto od pirytów. Wydaje mi się, że tak nie jest. Na

odwrót, odkryliśmy, że złotu przysługują pewne własności poza pierwotnymi

znamionami identyfikującymi, za pomocą których identyfikowaliśmy je. A zatem

własności te, charakterystyczne dla złota, a nie przysługujące siarczkom żelaza,

pokazują, że piryt żelaza me jest faktycznie złotem.

Spójrzmy na to w oparciu o inny przykład. Powiada się gdzieś tutaj:61

„Mówię:

«Słowo ‘tygrys’ ma znaczenie w naszym języku»... Jeśli zatem zostanę zapytan y: 61 Paul Ziff Semantic Analysis, Ithaca 1960, s. 184—185.

Page 55: Kripke-Nazywanie a konieczność

«Co to jest tygrys?», mogę odpowiedzieć: «Tygrys to wielki mięsożerny,

czworonożny kotowaty, o brunatnożółtej maści z czarnymi poprzecznymi pasami i z

białym brzuchem» (zaczerpnięte z hasła «tygrys» w Shorter Oxford English

Dictionary)”. Załóżmy teraz, że ktoś mówi: „Powiedziałeś po prostu, co znaczy

słowo «tygrys» w naszym języku”. A Ziff zapytuje: „Czy tak jest?”, i słusznie mówi:

„Myślę, że nie”. A oto jego przykład: „Załóżmy, że na polanie w dżungli ktoś mówi:

«spójrz, trójnogi tygrys!» Czy musi być w błędzie? Zwrot «trójnogi tygrys» nie

zawiera contradictio in adiecto. Lecz jeśli «tygrys» w naszym języku znaczy, między

innymi, tyle co czworonóg czy czworonożny, zwrot «trójnogi tygrys» może być

jedynie contradictio in adiecto”. Tak więc jego przykład pokazuje, że jeśli częścią

pojęcia tygrysa jest to, że tygrys ma cztery nogi, nie może być trójnogiego tygrysa.

Jest to tego rodzaju przypadek, jaki wielu filozofów skłonnych jest objaśniać jako

pojęcie „wiązkowe”. Czy jest sprzeczność nawet w założeniu, że moglibyśmy

odkryć, iż tygrysy nigdy nie mają czterech nóg? Przypuśćmy, że podróżnicy

przypisujący te własności tygrysom ulegali złudzeniom wzrokowym i że zwierzęta,

jakie widzieli, należały do gatunku trójnożnych. Czy powiedzielibyśmy wówczas, że

okazało się, iż w ogóle nie ma żadnych tygrysów? Sądzę, że powiedzielibyśmy, że

mimo złudzeń wzrokowych zwodzących podróżników, tygrysy faktycznie mają trzy

nogi.

Ponadto, czy to prawda, że cokolwiek spełnia deskrypcję ze słownika, jest

koniecznie tygrysem? Wydaje mi się, że nie. Załóżmy, że odkrywamy zwierzę, które

mając wszystkie opisane tu zewnętrzne własności tygrysa, ma budowę wewnętrzną

całkowicie różną od budowy tygrysa? Faktycznie zostało tu użyte słowo „kotowaty”,

nie jest to więc zupełnie w porządku. Załóżmy, że na użytek tego przykładu

opuszczamy je. W każdym razie to, że tygrys należy do jakiejś konkretnej rodziny

biologicznej, było czymś, co odkryliśmy. Jeśli „kotowaty” znaczy po prostu tyle, co

mający wygląd kota, załóżmy, że ma on wygląd wielkiego kota. Moglibyśmy znaleźć

zwierzęta w jakiejś części świata, choć wyglądające dokładnie tak jak tygrys, jednak

takie, że badanie wykryłoby, iż w ogóle nie są ssakami. Powiedzmy, że faktycznie

byłyby to szczególnie osobliwie wyglądające gady. Czy na tej podstawie

doszlibyśmy wówczas do wniosku, że niektóre tygrysy są gadami? Nie.

Wnioskowalibyśmy raczej, że zwierzęta te, choć mają zewnętrzne oznaki, za pomocą

których pierwotnie identyfikowaliśmy tygrysy, nie są faktycznie tygrysami,

ponieważ nie należą do tego samego gatunku co gatunek, który zwaliśmy „gatunkiem

tygrysów”. Otóż nie jest tak, sądzę, dlatego, jak powiedzieliby niektórzy, że dawne

pojęcie tygrysa zostało zastąpione przez nową definicję naukową. Sądzę, że rzecz ma

się tak z pojęciem tygrysa, zanim zostanie zbadana budowa tygrysów. Choć nawet

nie znamy wewnętrznej budowy tygrysów, zakładamy — i załóżmy, że mamy rację

— iż tygrysy tworzą pewien gatunek lub rodzaj naturalny. Możemy zatem wyobrazić

sobie, że byłoby stworzenie, mające wprawdzie wszystkie zewnętrzne cechy

tygrysów, które na tyle różniłoby się od nich wewnętrznie, że powiedzielibyśmy, iż

nie jest rzeczą tego samego rodzaju. Możemy to sobie wyobrazić nie wiedząc

niczego o tej wewnętrznej budowie — czym jest ta wewnętrzna budowa. Możemy z

góry powiedzieć, że posługujemy się terminem „tygrys” dla oznaczenia gatunku i że

wszystko, co nie należy do tego gatunku, choć nawet wygląda jak tygrys, nie jest

faktycznie tygrysem.

Tak jak coś może mieć wszystkie własności, za pomocą których pie rwotnie

identyfikowaliśmy tygrysy, a jednak nie być tygrysem, tak też moglibyśmy znaleźć

tygrysy nie mające żadnych własności, za pomocą których pierwotnie je

identyfikowaliśmy. Być może żadne z nich nie są czworonożne, żadne nie są

Page 56: Kripke-Nazywanie a konieczność

brunatnożółte, żadne nie są mięsożerne i tak dalej; wszystkie te własności okazały

się pochodzić ze złudzeń wzrokowych czy innych błędów, tak jak w przypadku złota.

Tak więc termin „tygrys”, tak jak termin „złoto”, nie znamionuje „pojęcia

wiązkowego”, w którym spełniona musi być większość, lecz bodaj nie wszystkie

własności stosowane do identyfikacji danego rodzaju. Przeciwnie, posiadanie

większości owych własności nie musi być koniecznym warunkiem należenia do

danego rodzaju, nie musi też być warunkiem wystarczającym.

Ponieważ odkryliśmy, że tygrysy istotnie, tak jak podejrzewaliśmy, stanowią

odrębny rodzaj, zatem coś, co nie należy do tego rodzaju, nie jest tygrysem.

Oczywiście możemy się mylić przyjmując, że istnieje taki rodzaj. Zakładamy z góry,

że prawdopodobnie tworzą one rodzaj. Minione doświadczenie pokazało, że

zazwyczaj rzeczy takie jak te, żyjące wspólnie, wyglądające podobnie, kojarzące się

z sobą, tworzą jakiś rodzaj. Jeśli są dwa rodzaje tygrysów, mające coś wspólnego z

sobą, lecz nie tyle co sądziliśmy, być może tworzą one szerszą rodzinę biologiczną.

Jeśli nic absolutnie nie mają wspólnego z sobą, są rzeczywiście dwoma rodzajami

tygrysów. Wszystko to zależy od historii oraz od tego, co faktycznie odkryliśmy.

Filozofem uświadamiającym sobie najbardziej, jak sądzę, okoliczności tego

rodzaju (nasze myśli dotyczące tych spraw rozwijały się niezależnie) jest Putnam. W

artykule pod tytułem It Ain’t Necessarily So62

[To nie jest koniecznie tak] powiada o

zdaniach dotyczących gatunków, że są „mniej konieczne” (jak ostrożnie mówi) niż

takie zdania jak: „Kawalerowie są nieżonaci”. Podaje on przykład: „Koty są

zwierzętami”. Koty mogłyby się okazać automatami czy dziwnymi demonami (to nie

jego przykład), wprowadzonymi przez czarownika. Załóżmy, że okazałyby się

rodzajem demonów. Na gruncie jego poglądu, a sądzę, że również na gruncie mojego

poglądu, jest się wówczas skłonnym powiedzieć nie, że okazało się, iż nie ma kotów,

lecz że koty okazały się nie być zwierzętami, jak pierwotnie przyjmowaliśmy.

Pierwotnym pojęciem kota jest: ten rodzaj rzeczy, przy czym ów rodzaj można

zidentyfikować odwołując się do przypadków wzorcowych. Nie jest to coś

wyróżnionego przez jakościową definicję słownikową. Wniosek Putnama głosi

jednak, że takie zdania jak: „Koty są zwierzętami”, są „mniej konieczne” niż takie

zdania jak: „Kawalerowie są nieżonaci”. Zgadzam się na pewno, że ten argument

pokazuje, iż nie znamy takich zdań a priori, a więc, że nie są one analityczne;63

czy

dany rodzaj jest jakimś gatunkiem zwierząt, to sprawa empirycznego badania. Być

może ten sens epistemologiczny ma na myśli Putnam mówiąc „konieczny”. Powstaje

62 „Journal of Philosophy”, t. 59, nr 22, 1962, s. 658—671. W następnej rozprawie o rodzajach naturalnych i

własnościach fizycznych, której nie miałem sposobności widzieć, gdy to pisałem, Putnam dokonał dalszej

pracy, mającej (wnoszę) wiele punktów stycznych z wyrażonym tu poglądem. Jak wspomniałem w tekście, są

pewne rozbieżności między podejściem Putnama a moim. Putnam nie opiera swych rozważań na

przeciwstawieniu prawd koniecznych prawdom apriorycznym, do czego ja się odwołuję. We wcześniejszej

rozprawie — The Analytic and the Synthetic , [w]: Minnesota Studies in the Philosophy of Science , t. III, s.

358—397 — wydaje się bliższy pod pewnymi względami teorii, „wiązki pojęciowej”, sugerując, na p rzykład,

że stosuje się ona do nazw własnych.

Chciałbym podkreślić raz jeszcze, że moją uwagę na ten zespół zagadnień zwrócił przykład Rogersa

Albrittona, choć Albritton prawdopodobnie nie uznałby teorii, które rozwinąłem w oparciu o ten przykład. 63 Zakładam, że prawda analityczna to prawda zależąca od znaczeń w ścisłym sensie, a zatem konieczna, a

także aprioryczna. Jeśli zdania, których aprioryczną prawdziwość znamy przez ustalenie odniesienia, uchodzą

za analityczne, to pewne prawdy analityczne są przygo dne; tę możliwość wyklucza przyjęte tu pojęcie

analityczności. Dwuznaczność pojęcia analityczności powstaje oczywiście z dwuznaczności, jakie kryją

zwyczajowe sposoby użycia takich terminów jak „definicja” i „sens”. W wykładach tych nie usiłowałem

zajmować się delikatnymi zagadnieniami dotyczącymi analityczności, chcę jednak powiedzieć, że niektóre

(choć nie wszystkie) z przypadków przytaczanych często, by zdyskredytować rozróżnienie analityczny —

syntetyczny, trzeba by ujmować w terminach powołanego tu poj ęcia ustalania odniesienia. Zauważmy, że

przykład Kanta: „Złoto jest żółtym metalem”, nie jest nawet a priori, a konieczność, jaką ma, ustala w całości

badanie naukowe; przynajmniej nie jest więc analityczny w jakimkolwiek sensie.

Page 57: Kripke-Nazywanie a konieczność

pytanie, czy takie zdania są konieczne w nieepistemologicznym sensie, bronionym w

tych wykładach. Tak więc następną rzeczą do zbadania jest (stosując pojęcie

konieczności, o którym mówiłem): Czy takie zdania jak: „Koty są zwierzętami”, lub

takie jak: „Złoto jest żółtym metalem”, są konieczne?

Jak dotąd mówiłem jedynie, co moglibyśmy odkryć. Powiedziałem, że

moglibyśmy odkryć, iż — w przeciwieństwie do tego, co myśleliśmy — złoto nie jest

faktycznie żółte. Jeśli weszlibyśmy w dalsze szczegóły dotyczące pojęcia metali,

rozpatrując je na przykład w terminach wartościowości, z pewnością

stwierdzilibyśmy, że choć uznaje się złoto za metal, nie jest ono faktycznie metalem.

Czy jest to konieczne, czy przygodne, by złoto było metalem? Nie chcę wchodzić w

szczegóły dotyczące pojęcia metalu — jak powiedziałem, nie mam wystarczającej o

tym wiedzy. Złoto ma podobno liczbę atomową 79. Czy to, że ma tę liczbę atomową,

jest konieczną, czy przygodną własnością złota? Z pewnością moglibyśmy

stwierdzić, że byliśmy w błędzie. Cała teoria protonów, liczb atomowych, cała teoria

budowy cząsteczki i atomu, na której opierają się takie poglądy — to wszystko

mogłoby okazać się fałszywe. Na pewno nie wiemy tego od niepamiętnych czasów.

W tym sensie więc mogłoby się okazać, że złoto nie ma liczby atomowej 79.

Przyjąwszy, że złoto rzeczywiście ma liczbę atomową 79, czy coś mogłoby być

złotem nie mając tej liczby? Załóżmy, że uczeni zbadali naturę złota i stwierdzili, że

częścią samej natury tej substancji jest, by tak rzec, to, że ma liczbę atomową 79.

Załóżmy, że znajdujemy teraz inny żółty metal lub jakąś inną żółtą rzecz z

wszystkimi własnościami, za pomocą których pierwotnie identyfikowaliśmy złoto,

oraz z wieloma dodatkowymi własnościami, które później odkryliśmy. Przykładem

czegoś takiego z wieloma pierwotnymi własnościami są siarczki żelaza, piryt

żelazny. Jak mówiłem, nie powiedzielibyśmy, że ta substancja jest złotem. Mówimy

dotychczas o świecie rzeczywistym. Rozważmy teraz jakiś świat możliwy.

Rozważmy sytuację przeciwną faktom, w której, powiedzmy, piryty czy siarczki

żelaza faktycznie znajdowałyby się w różnych górach w Stanach Zjednoczonych lub

na obszarach Afryki Południowej i Związku Radzieckiego. Załóżmy, że wszystkie

obszary zawierające teraz faktycznie złoto zawierałyby piryty lub jakąś inną

substancję, która przejawiałaby zewnętrzne własności złota, lecz nie miałaby jego

budowy atomowej.64

Czy powiedzielibyśmy o tej przeciwnej faktom sytuacji, że

złoto nie byłoby w niej nawet pierwiastkiem (ponieważ piryt nie jest pierwiastkiem)?

Wydaje mi się, że tak nie powiedzielibyśmy. Opisalibyśmy to natomiast jako

sytuację, w której jakaś substancja, na przykład siarczek żelaza nie będąca złotem, a

posiadająca te same własności, za pomocą których powszechnie identyfikujemy

złoto, została znaleziona w tych samych górach, które faktycznie zawierają złoto.

Ale nie byłoby to złoto, byłoby to coś innego. Nie powiedziałoby się, że byłoby to

jednak złoto w tym możliwym świecie, choć złoto nie miałoby wówczas liczby

atomowej 79. Byłby to jakiś inny materiał, jakaś inna substancja. (Przypomnijmy, to

nieważne, czy ludzie, w przeciwieństwie do faktów, nazywaliby to „złotem”. My nie

opisywalibyśmy tego jako złota.) A więc, wydaje mi się, nie byłby to przypadek, w

którym złoto mogłoby nie być pierwiastkiem, ani też nie może być takiego

przypadku (pominąwszy odsyłający do wiedzy sens słowa „możliwy”). Przyjąwszy,

że złoto jest tym elementem, każda inna substancja, nawet gdy wygląda jak złoto i

została znaleziona w tych samych miejscach, w których faktycznie znajdujemy złoto,

nie byłaby złotem. Byłaby jakąś inną substancją, stanowiącą podobiznę złota. W

64 Istnieją jeszcze lepsze pary sobowtórów, na przykład pewne pary pierwiastków w jednej kolumnie

okresowej tablicy pierwiastków, które są nawzajem bardzo do siebie podobne lecz mimo to są różnymi

pierwiastkami.

Page 58: Kripke-Nazywanie a konieczność

każdej sytuacji przeciwnej faktom, gdy te same obszary geograficzne byłyb y

wypełnione taką substancją, nie byłyby wypełnione złotem. Byłyby czymś innym

wypełnione.

Jeśli więc to rozważanie jest słuszne, zmierza do pokazania, że takie zdania

przedstawiające odkrycia naukowe co do tego, czym jest ten materiał, nie są

prawdami przygodnymi, lecz prawdami koniecznymi w najściślejszym możliwym

sensie. To nie jest po prostu tak, że oto jest prawo nauki, lecz oczywiście możemy

wyobrazić sobie świat, w którym nie obowiązywałoby. Każdy świat, w którym

wyobrażamy sobie jakąś substancję nie mającą tych własności, jest światem, w

którym wyobrażamy sobie substancję nie będącą złotem, pod warunkiem, że te

własności stanowią podstawę tego, czym jest dana substancja. W szczególności

zatem obecna teoria naukowa jest taka, iż częścią natury złota, jak ją rozumiemy, jest

to, iż jest pierwiastkiem o liczbie atomowej 79. (W ten sam sposób zatem możemy

również badać dalej, jak barwa i własności metaliczne wynikają z tego, czym, jak

ustaliliśmy jest substancja złota; o ile takie własności wynikają z atomowej budowy

złota, są jego koniecznymi własnościami, nawet gdy niewątpliwie nie są częścią

znaczenia terminu „złoto” i nie są znane z aprioryczną koniecznością.)

Przykład Putnama: „Koty są zwierzętami”, podpada pod kategorię tego samego

rodzaju. Faktycznie dokonaliśmy w tym przypadku niezmiernie zaskakującego

odkrycia. Ustaliliśmy faktycznie, że nic nie przeciwstawia się naszemu

przeświadczeniu. Koty są faktycznie zwierzętami! Czy prawda ta jest zatem

konieczna, czy przygodna? Wydaje mi się, że jest konieczna. Rozważmy sytuację

przeciwną faktom, w której w miejsce tych stworzeń, tych zwierząt, mielibyśmy

faktycznie małe demony, które zbliżywszy się do nas rzucałyby zły urok. Czy

mielibyśmy to opisywać jako sytuację, w której koty są demonami? Wydaje mi się,

że demony te nie byłyby kotami. Byłyby to demony przypominające koty.

Moglibyśmy odkryć, że rzeczywiste koty, które mamy, są demonami. Ale skoro

odkryliśmy, że nie są, jest częścią samej ich natury, że opisując przeciwny faktom

świat, w którym byłyby wokół takie demony, musimy powiedzieć, że owe demony

nie byłyby kotami. Byłby to świat zawierający demony, które przybierają maskę

kotów. Jakkolwiek możemy powiedzieć, że koty mogłyby się okazać swego rodzaju

demonami, przyjąwszy, że są faktycznie zwierzętami, każda istota wyglądająca jak

kot, która nie jest zwierzęciem, w świecie rzeczywistym czy w przeciwnym faktom,

nie jest kotem. To samo dotyczy nawet zwierząt z wyglądem kotów, lecz z

wewnętrzną budową gadów. Gdyby takie istniały, nie byłyby kotami, lecz

„udawanymi kotami”.

Odnosi się to w pewien sposób również do istoty konkretnego przedmiotu. Teoria

molekularna odkryła, powiedzmy, że ten oto przedmiot złożony jest z cząsteczek. Na

pewno było to ważne odkrycie empiryczne. Było to coś, czego nie wiedzieliśmy z

góry; być może mogłoby to być złożone, zważywszy wszystko, co wiemy, z jakichś

eterycznych entelechii. Wyobraźmy sobie teraz przedmiot, który zajmuje to samo

położenie w pokoju i jest eteryczną entelechią. Czy byłby to ten właśnie przedmiot

tu? Mógłby wyglądać całkowicie jak ten przedmiot, ale wydaje mi się, że w ogóle nie

mógłby być tą rzeczą. Koleje losów tej rzeczy mogłyby być zupełnie różne od jej

faktycznych dziejów. Mogłaby zostać przeniesiona na Kreml. Mogłaby już być

porąbana na kawałki i nie istnieć w tej chwili. Mogłyby się jej zdarzyć rożne rzeczy.

Ale cokolwiek wyobrazimy sobie innego, przeciwstawiając się faktom, niż to, co się

jej faktycznie zdarzyło, tym jednym, czego nie możemy sobie wyobrazić, że zdarza

się tej rzeczy, jest to, że ona — przyjąwszy, iż składa się z cząsteczek — miałaby

nadal istnieć i nie być złożona z cząsteczek. Możemy wyobrazić sobie odkrycie, że to

Page 59: Kripke-Nazywanie a konieczność

nie składa się z cząsteczek. Ale skoro wiemy, że jest to rzecz złożona z cząsteczek —

że to jest sama natura substancji, z której jest zrobiona — nie możemy więc, w

każdym razie, jeśli sposób, w jaki to widzę, jest właściwy, wyobrazić sobie, że ta

rzecz mogłaby okazać się nie złożona z cząsteczek.

A zatem według poglądu, którego bronię, terminy oznaczające rodzaje naturalne

są znacznie bliższe nazwom własnym niż się zazwyczaj przypuszcza. Dawny termin

„nazwa wspólna” jest więc całkiem stosowny dla orzeczników oznaczających gatunki

czy rodzaje naturalne, takie jak „krowa” czy „tygrys”. Ale moje rozważania stosują

się również do pewnych terminów zbiorowych oznaczających rodzaje naturalne, tak

jak „złoto”, „woda” i tym podobne. Interesujące jest porównanie moich poglądów z

poglądami Milla. Mill uznaje zarówno takie orzeczniki jak „krowa”, deskrypcje

określone i nazwy własne za nazwy. O nazwach „jednostkowych” mówi, że są

współoznaczające, jeśli są deskrypcjami określonymi, lecz nie współoznaczające,

jeśli są nazwami własnymi. Z drugiej strony Mill mówi, że wszystkie nazwy

„ogólne” są współoznaczające; taki orzecznik jak „człowiek” definiuje się jako

koniunkcję pewnych własności, które stanowią konieczne i wystarczające warunki

człowieczeństwa — rozumność, życie zwierzęce i pewne cechy fizyczne.65

Współczesna tradycja logiczna, reprezentowana przez Fregego i Russella, wydaje się

utrzymywać, że Mill mylił się co do nazw jednostkowych, lecz miał rację co do nazw

ogólnych. Najnowsza filozofia stosowała się do tego postępowania z wyjątkiem tego,

że zarówno w przypadku nazw własnych jak też terminów oznaczających rodzaje

naturalne zastępuje często pojęcie własności definiujących przez pojęcie wiązki

własności, z których pewne tylko muszą być spełnione w każdym konkretnym

przypadku. Mój pogląd natomiast traktuje stanowisko Milla jako mniej lub bardziej

słuszne, gdy chodzi o nazwy „jednostkowe”, lecz błędne, gdy chodzi o nazwy

„ogólne”. Być może niektóre nazwy „ogólne” („głupi”, „gruby”, „żółty”) wyrażają

własności.66

W pewnym ważnym sensie takie nazwy ogólne jak „krowa” nie czynią

tego, o ile bycie krową nie uchodzi trywialnie za własność. Z pewnością „krowa”,

„tygrys” nie są skrótami koniunkcji własności, które, jak sądził Mill, obrałby

słownik, by je definiować. Czy nauka może empirycznie odkryć, że pewne własności

są konieczne, gdy chodzi o krowy lub tygrysy — to inne pytanie, na które

odpowiadam twierdząco.

Rozważmy, jak się to stosuje do tych odmian zdań identycznościowych

wyrażających odkrycia nauki, o których mówiłem przedtem — powiedzmy, że woda

to H2O. Z pewnością przedstawia to odkrycie, że woda to H2O. Pierwotnie

identyfikowaliśmy wodę przez charakterystyczne dla niej własności dotykowe i

wygląd, i może smak (choć smak może być zazwyczaj uzależniony od

zanieczyszczeń). Gdyby była jakaś substancja, nawet faktycznie, mająca zupełnie

inną budowę atomową niż woda, lecz pod tymi względami przypominająca wodę, czy

powiedzielibyśmy, że niekiedy woda nie jest H2O. Nie sądzę. Powiedzielibyśmy

raczej, że tak jak jest udawane złoto, jest też udawana woda, substancja mająca

wprawdzie własności, za pomocą których identyfikowaliśmy pierwotnie wodę, ale

65 John Stuart Mill System logiki, tłum. Czesław Znamierowski, Warszawa , PWN 1962, t. 1, s. 50. 66 Nie zmierzam do podania żadnych kryteriów tego, co rozumiem przez „czystą własność” czy Frege’owską

intencję. Trudno znaleźć niepodważalne przykłady tego, co ma się tu na myśli. Żółtość niewątpliwie wyraża

jawną własność fizyczną przedmiotu, a zważywszy na przeprowadzone wyżej rozważania dotycząca złota,

można uznać ją za własność w wymaganym sensie. Faktycznie jednak nie jest sama z siebie pozbawiona

pewnego elementu odnoszenia się do czegoś, na gruncie obecnego poglądu bowiem żółtość zostaje

wyróżniona i ściśle oznaczona jako zewnętrzna fizyczna własność przedmiotu, którą doznajemy za pomocą

wzrokowego wrażenia żółtości. Pod tym względem przypomina to terminy oznaczające rodzaje naturalne.

Fenomenologiczną jakość samego wrażenia natomiast można uznawać za quale w pewnym czystym sensie.

Mówię może dość niejasno o tych sprawach, lecz większa ścisłość nie wydaje się tu konieczna.

Page 60: Kripke-Nazywanie a konieczność

faktycznie nie będąca wodą. A stosuje się to, jak myślę, nie tylko do rzeczywistego

świata, lecz, nawet gdy mówimy o sytuacjach przeciwnych faktom. Jeśli byłaby

substancja będąca udawaną wodą, byłaby udawaną wodą, a nie wodą. Z drugiej

strony, jeśli substancja ta może przyjąć inną postać — taką jak poliwoda odkryta

podobno w Związku Radzieckim, o cechach identyfikujących bardzo różnych od

tego, co teraz nazywamy wodą — jest to pewna postać wody, ponieważ jest tą samą

substancją, nawet gdy nie ma cech zewnętrznych, za pomocą których pierwotnie

identyfikowaliśmy wodę.

Rozważmy zdanie: „Światło to strumień fotonów”, lub: „Ciepło to ruch

cząsteczek”. Odnosząc się do światła mam oczywiście na myśli coś, czego trochę

mamy w tym pokoju. Gdy odnoszę się do ciepła, nie odnoszę się do jakiegoś

wewnętrznego wrażenia, jakie ktoś może mieć, lecz do zewnętrznego zjawiska, które

postrzegamy dzięki zmysłowi dotyku; wytwarza ono charakterystyczne wrażenie,

które nazywamy wrażeniem ciepła. Ciepło jest ruchem cząsteczek. Odkryl iśmy

również, że wzrost ciepła towarzyszy przyspieszeniu ruchu cząsteczek lub, ściśle

mówiąc, wzrostowi średniej energii kinetycznej cząsteczek. Identyfikuje się więc

temperaturę z średnią energią kinetyczną cząsteczek. Nie chcę jednak mówić o

temperaturze, powstaje bowiem pytanie, jak mam tworzyć rzeczywistą skalę. Można

by ją po prostu tworzyć w terminach średniej energii kinetycznej cząsteczek.67

Ale

interesującym fenomenologicznie odkryciem jest odkrycie, że kiedy jest cieplej,

cząsteczki poruszają się szybciej. Odkryliśmy również co do światła, że jest ono

strumieniem fotonów, inaczej mówiąc, jest pewną postacią promieniowania

elektromagnetycznego. Pierwotnie identyfikowaliśmy światło za pomocą

charakterystycznych wewnętrznych wrażeń wzrokowych, jakie może w nas

wytwarzać, sprawiających, że jesteśmy w stanie widzieć. Ciepło natomiast

identyfikowaliśmy pierwotnie za pomocą charakterystycznego skutku występującego

w pewnych zakończeniach naszych włókien nerwowych lub w naszym zmyśle

dotyku.

Wyobraźmy sobie sytuację, w której istoty ludzkie byłyby ślepe lub ich oczy nie

działałyby. Światło by ich nie pobudzało. Czy byłaby to sytuacja, w której światło

nie istniałoby? Wydaje mi się, że nie byłaby to taka sytuacja. Byłaby to sytuacja, w

której nasze oczy byłyby niewrażliwe na światło. Pewne stworzenia mogą mieć oczy

niewrażliwe na światło. Oczywiście wśród nich są niestety niektórzy ludzie;

nazywamy ich „ślepymi”. Nawet gdyby wszyscy ludzie mieli straszliwie szczątkowy

wzrok i po prostu nie mogliby widzieć rzeczy, światło mogłoby być wokół, lecz nie

byłoby w stanie pobudzać we właściwy sposób ludzkich oczu. Wydaje mi się zatem,

że taka sytuacja, byłaby sytuacją, w której istniałoby światło, lecz ludzie nie mogliby

go widzieć. Tak więc, choć możemy identyfikować światło za pomocą

charakterystycznych wrażeń wzrokowych, jakie w nas wytwarza, jest to, jak się

wydaje, dobry przykład ustalania odniesienia. Ustalamy, czym jest światło,

odwołując się do faktu, że jest tym czymś, w świecie zewnętrznym, co pobudza w

pewien sposób nasze oczy. Ale mówiąc o sytuacjach przeciwnych faktom, w których,

powiedzmy, ludzie byliby ślepi, nie powiedzielibyśmy, że skoro w takich sytuacjach

nic nie mogłoby pobudzać ich oczu, światło nie istniałoby. Powiedzielibyśmy raczej,

że byłaby to sytuacja, w której światło — rzecz, którą identyfikujemy jako to, co

faktycznie pozwala nam widzieć — istniałoby, lecz, w wyniku tkwiących w nas wad,

nie byłoby w stanie pomóc nam widzieć.

Możemy sobie bodaj wyobrazić, że za sprawą jakiegoś cudu fale dźwiękowe

67 Oczywiście zachodzi pytanie o stosunek tego pojęcia temperatury, jakie podaje mechanika statyczna, do

tego, jakie podaje, na przykład, termodynamika. W tych rozważaniach chcę pominąć te pytania.

Page 61: Kripke-Nazywanie a konieczność

umożliwiają jakoś pewnym stworzeniom widzenie. Mam na myśli, że dają im

wrażenia wzrokowe dokładnie takie, jakie my mamy, być może takie samo

doznawanie barw. Możemy sobie też wyobrazić, że te same stworzenia są całkowicie

niewrażliwe na światło (fotony). Kto wie, jakie mogą być subtelne niewyobrażalne

możliwości. Czy powiedzielibyśmy, że w tym możliwym świecie właśnie dźwięk jest

światłem, że te ruchy falowe w powietrzu byłyby światłem? Wydaje mi się, że

przyjąwszy nasze pojęcie światła opisywalibyśmy tę sytuację inaczej. Byłaby to

sytuacja, w której pewne stworzenia, może nawet te, które zwalibyśmy ludźmi i które

zamieszkiwałyby tę planetę, byłyby wrażliwe nie na światło, lecz na fale dźwiękowe,

byłyby wrażliwe na nie dokładnie w ten sam sposób, w jaki my jesteśmy wrażliwi na

światło. Jeśli jest tak, z chwilą odkrycia, czym jest światło, gdy mówimy o innych

możliwych światach, mówimy o tym zjawisku w świecie, a nie posługujemy się

słowem „światło” jako wyrażeniem synonimicznym z: „cokolwiek daje nam wraż enia

wzrokowe — cokolwiek pomaga nam widzieć”; mogłoby bowiem być światło, które

nie pomagałoby nam widzieć, a nawet coś innego mogłoby pomagać nam widzieć.

Sposób, w jaki identyfikujemy światło ustala odniesienie.

Podobnie z innymi takimi wyrażeniami, z takimi jak „ciepło”. Ciepło jest tu

czymś, co zidentyfikowaliśmy (i ustaliliśmy odniesienie jego nazwy) przez to, że

daje nam pewne wrażenie, które nazywamy „wrażeniem ciepła”. Nie mamy dla tego

wrażenia jakiejś swoistej nazwy, innej niż „wrażenie ciepła”. To interesujące, że

język w ten sposób wygląda. Tymczasem, sądząc z tego, co powiedziałem, można by

przyjąć, że musi wyglądać w inny sposób. W każdym razie, identyfikujemy ciepło i

jesteśmy w stanie doznawać go dzięki faktowi, że wytwarza w nas wrażenie ci epła.

To, że odniesienie pojęcia ciepła ustala się w ten sposób, może tu być tak ważne dla

samego pojęcia, że jeśli ktoś wykrywa ciepło za pomocą jakiegoś przyrządu, lecz nie

jest w stanie odczuwać go, zechcemy może powiedzieć, że pojęcie ciepła nie jest t o

samo, choć odniesienie jest to samo.

Mimo to, termin „ciepło” nie znaczy: „cokolwiek daje ludziom te wrażenia”. Po

pierwsze bowiem, ludzie mogliby nie być wrażliwi na ciepło, a jednak ciepło

istniałoby nadal w świecie zewnętrznym. Po drugie, załóżmy, że jakoś promienie

świetlne, z powodu pewnej różnicy w budowie zakończeń ich włókien nerwowych,

rzeczywiście dawałyby im te wrażenia. Wówczas nie ciepło, lecz światło byłoby tym,

co daje ludziom wrażenia, które nazywamy wrażeniami ciepła.

Czy możemy zatem wyobrazić sobie możliwy świat, w którym ciepło nie jest

ruchem cząsteczek? Możemy wyobrazić sobie oczywiście odkrycie, że nie jest.

Wydaje mi się, że każdy przypadek, o którym się pomyśli, o którym myśli się, że jest

najpierw przypadkiem, w którym ciepło - w przeciwieństwie do tego, co faktycznie

zachodzi — byłoby czymś innym niż ruch cząsteczek, każdy taki przypadek byłby

faktycznie przypadkiem, w którym tę planetę zamieszkiwałyby jakieś stworzenia o

innych niż nasze zakończeniach włókien nerwowych (a być może nawet my, jeśli

dotyczący nas fakt, że mamy tę konkretną budowę układu nerwowego, jest faktem

przygodnym), oraz w którym stworzenia te byłyby wrażliwe na coś innego,

powiedzmy na światło, w taki sposób, że odczuwałyby to samo, co my, gdy

odczuwamy ciepło. Lecz nie jest to sytuacja, w której, powiedzmy, światło byłoby

ciepłem, czy nawet, w której strumień fotonów byłby ciepłem, lecz taka, w której

strumień fotonów wytwarzałby charakterystyczne wrażenia, które my nazywamy

„wrażeniami ciepła”.

Rzecz się ma podobnie z wieloma innymi takimi identyfikacjami, na przykład, że

błyskawica to elektryczność. Rozbłyski błyskawicy to rozbłyski elektryczności.

Błyskawica to wyładowanie elektryczne. Możemy oczywiście, jak przypuszczam,

Page 62: Kripke-Nazywanie a konieczność

wyobrazić sobie inne sposoby oświetlenia nieba nocą, którym towarzyszą rozbłyski

tego samego rodzaju, a nie ma żadnych wyładowań elektrycznych. Tu również

skłonny jestem powiedzieć, że kiedy wyobrażamy sobie to, wyobrażamy sobie coś,

co ma wszystkie wzrokowe pozory błyskawicy, lecz faktycznie nie jest błyskawicą.

Można by powiedzieć: wyglądało to na błyskawicę, ale nią nie było. Przypuszczam,

że mogłoby się to zdarzyć nawet teraz. Ktoś mógłby, posługując się jakimś

pomysłowym urządzeniem, wytworzyć jakieś zjawiska na niebie, które zwiodłyby

ludzi, skłaniając ich do myślenia, że widzą błyskawicę, nawet gdy faktycznie nie

było żadnej błyskawicy. I nie powiedzielibyśmy, że to zjawisko, ponieważ wygląda

jak błyskawica, jest faktycznie błyskawicą. Jest to zjawisko inne niż błyskawica,

które jest zjawiskiem wyładowania elektrycznego, to zaś nie jest błyskawicą, lecz

czymś, co sprawia, że zwodniczo myślimy, iż jest błyskawicą.

Co szczególnego zachodzi w tych przypadkach, w przypadkach, powiedzmy,

zdania: „Ciepło to ruch cząsteczek”? Istnieje coś, do czego odnosimy się, a co

ustaliliśmy, w ramach świata rzeczywistego i wszystkich możliwych światów,

odwołując się do przygodnej własności tego czegoś, mianowicie do własności, że jest

ono w stanie wytworzyć w nas takie a takie wrażenia. Powiedzmy, że jest p rzygodną

własnością ciepła, że wytwarza w ludziach takie a takie wrażenia. Poza wszystkim,

jest rzeczą przygodną, że w ogóle mieliby być jacyś ludzie na tej planecie. Nie

wiemy więc a priori, jakie zjawisko fizyczne, opisane w innych terminach — w

podstawowych terminach teorii fizycznej — jest zjawiskiem wytwarzającym te

wrażenia. Tego nie wiemy, a ewentualnie odkrywamy, że tym zjawiskiem jest ruch

cząsteczek. Jeśli odkryliśmy to, odkryliśmy identyfikację, która nam daje istotną

własność tego zjawiska. Odkryliśmy zjawisko, które we wszystkich możliwych

światach będzie ruchem cząsteczek, które nie mogłoby zawieść w tym, że jest

ruchem cząsteczek, ponieważ to jest to, czym jest owo zjawisko.68

Z drugiej strony,

własność, za pomocą której identyfikowaliśmy je pierwotnie, własność wytwarzania

w nas takiego a takiego wrażenia, nie jest własnością konieczną, lecz przygodną.

Samo to zjawisko mogłoby istnieć, lecz zważywszy na inną niż faktyczna budowę

naszego układu nerwowego i tak dalej, nie dawałoby się odczuwać jako ciepło.

Faktycznie, gdy mówię o budowie naszych układów nerwowych jako układów istot

ludzkich, naprawdę kluczę wokół sprawy, o której mówiłem wcześniej, ponieważ

oczywiście częścią samej natury istot ludzkich mogłoby być to, że mają układ

nerwowy tak zbudowany, iż jest wrażliwy na ciepło. To zatem również mogłoby się

okazać konieczne, jeśli pokazałoby to odpowiednie badanie. Dla uproszczenia

rozważań pomijam to po prostu. W każdym razie przypuszczam, że nie jest

konieczne, że tę planetę miałyby zamieszkiwać stworzenia w ten sposób wrażliwe na

ciepło.

Chcę zakończyć pewnymi uwagami dotyczącymi zastosowania dotychczasowych

rozważań do sporu co do tezy o identyczności umysł — ciało. Ale zanim to zrobię,

chce podsumować poglądy, które rozwinąłem, i może dodać jakieś uwagi.

Po pierwsze, moja argumentacja prowadzi pośrednio do wniosku, że pewne

68 Niektórzy ludzie skłonni byli utrzymywać, że choć z pewnością nie możemy powiedzieć, że fale dźwiękowe

„byłyby ciepłem”, gdyby odbierane były za pomocą wrażenia, które odbieramy, gdy czujemy ciepło, sytuacja

jest inna, gdy chodzi o możliwe zjawisko, nieobecne w rzeczywistym świecie i inn e niż ruch cząsteczek. Być

może, wskazuje się, mogłaby być inna postać ciepła, różna od „naszego ciepła”, która nie byłaby ruchem

cząsteczek; ale żadne zjawisko faktyczne inne niż ruch cząsteczek, takie jak dźwięk, nie mogłoby uchodzić za

ciepło. Podobne twierdzenia wysuwano odnośnie do złota i światła. Choć nie jestem skłonny uznać tych

poglądów, wnosiłyby one stosunkowo nieznaczne zmiany w samą istotę obecnych wykładów. Ktoś skłonny do

podtrzymywania tych poglądów może po prostu zastąpić terminy „światło” , „ciepło”, „ból” itd., występujące

w przykładach, przez „nasze światło”, „nasze ciepło”, „nasz ból” i temu podobne. Nie będę więc zajmował

tutaj czasu na rozważanie tych kwestii.

Page 63: Kripke-Nazywanie a konieczność

terminy ogólne, oznaczające rodzaje naturalne, są znacznie bardziej, niż się to

powszechnie uznaje, pokrewne nazwom własnym. Wniosek ten na pewno dotyczy

rozmaitych nazw gatunkowych, czy to rzeczowników policzalnych jak „kot”

„tygrys”, „kawałek złota”, czy terminów zbiorowych, takich, jak „złoto”, „woda”,

„piryty żelaza”. Stosuje się to również do pewnych terminów oznaczających zjawiska

przyrody, takich jak „ciepło”, „światło”, „dźwięk”, „błyskawica”, a przypuszczalnie,

po należytym opracowaniu, do odpowiednich przymiotników — „ciepły”, „głośny”,

„czerwony”.

Mill, jak przypomniałem, twierdził, że choć niektóre „nazwy jednostkowe”,

deskrypcje określone, mają zarówno denotację jak też konotację, inne, autentyczne

nazwy własne mają denotację, lecz nie konotację. Mill utrzymywał dalej, że nazwy

ogólne, czyli terminy ogólne mają konotację. Takie terminy jak „krowa” czy

„człowiek” definiuje się za pomocą koniunkcji pewnych własności, która wyznacza

ich zakres — istota ludzka, na przykład, to zwierzę rozumne o pewnych własnościach

fizycznych. Sędziwa tradycja definicji przez genus i differentia jest zgodna z taką

koncepcją. Jeśli Kant przyjmował, w istocie, że „złoto” można by zdefiniować jako

„żółty metal”, do tej definicji z powodzeniem mogła go doprowadzić ta tradycja.

(„Metal” to byłby genus, „żółty” to differentia. Differentia nie mogłaby raczej, bez

popadania w błędne koło, zawierać „bycia złotym”.)

Współczesna tradycja logiczna, którą reprezentowali Frege i Russell, spierała się z

Millem w kwestii zdań jednostkowych, lecz popierała go w kwestii nazw ogólnych.

A więc wszystkie terminy, zarówno jednostkowe jak ogólne, mają konotację czy

Frege'owski sens. Teoretycy nowsi idą w ślad Fregego i Russella, zmieniając swe

poglądy tylko tak, że zastępują ideę sensu jako czegoś, co przedstawia konkretna

koniunkcja własności, ideą sensu jako czegoś, co przedstawia „wiązka własności”,

której jedynie wystarczająca część musi znajdować zastosowanie. Obecny pogląd,

odwracając wprost Fregego i Russella, (mniej lub bardziej) popiera Milla, jeśli

chodzi o terminy jednostkowe, lecz spiera się z jego poglądem na terminy ogólne.

Po drugie, pogląd obecny stwierdza, zarówno co do przypadku nazw gatunkowych

jak i co do przypadku nazw własnych, że trzeba mieć na uwadze kontrast między

apriorycznymi, lecz może przygodnymi własnościami, jakie niesie z sobą termin,

które przedstawia sposób ustalenia jego odniesienia, a własnościami analitycznymi (a

więc koniecznymi), jakie termin może nieść, które przedstawia jego znaczenie. W

przypadku gatunków jak też w przypadku nazw własnych nie należy traktować

sposobu, w jaki ustalono odniesienie terminu, jako jego synonimu. W przypadku

nazw własnych odniesienie może być ustalane na rozmaite sposoby. Gdy następuje

pierwszy chrzest, zazwyczaj ustala się je przez wskazanie lub przez opis. W innych

przypadkach odniesienie jest zazwyczaj określane za pomocą pewnego łańcucha,

przekazującego nazwę od ogniwa do ogniwa. Te same spostrzeżenia dotyczą takiego

terminu ogólnego jak „złoto”. Jeśli wyobrazimy sobie hipotetyczny (wyraźnie nieco

sztuczny) chrzest substancji, musimy sobie wyobrazić, że wskazuje ją jakaś taka

definicja jak: „Złoto to substancja, której szczególnymi przypadkami są tamte

przypadki lub, w każdym razie, prawie wszystkie spośród nich”. Warto odnotować

pewne cechy tego chrztu. Po pierwsze, identyczność zawarta w owej definicji nie

wyraża (zupełnie) koniecznej prawdy: choć każdy z tych przypadków jest wprawdzie

istotnie (koniecznie) złoty,69

złoto mogłoby istnieć, nawet gdyby owe przypadki nie

istniały. Definicja ta wyraża jednak prawdę a priori, w tym samym sensie co (i z

69 Zakładając oczywiście, że one wszystkie są złote; jak mówię niżej, niektór e mogą być udawanym złotem.

Wiemy z góry, a priori, że nie jest tak, iż owe przypadki są zazwyczaj udawanym złotem, a wszystkie te

przypadki, które są faktycznie złote, są oczywiście z istoty złote.

Page 64: Kripke-Nazywanie a konieczność

tymi samymi zastrzeżeniami co stosowane do): „1 metr = długość S” — ustala ona

odniesienie. Jestem przeświadczony, że w ogólności terminy oznaczające rodzaje

naturalne (np. zwierzęta, rośliny, rodzaje substancji chemicznych) uzyskują swe

odniesienia przez ustalenia przebiegające w ten sposób; substancję definiuje się jako

rodzaj, którego szczególnym przypadkiem jest dana próbka (prawie wszystko, co się

na nią składa). Zastrzeżenie wyrażane przez „prawie wszystko” dopuszcza, że w

próbce mogą być obecne jakieś przypadki udawanego złota. Jeśli pierwotna próbka

ma niewielką liczbę przypadków odbiegających od wzorca, odrzuci się je jako nie

będące rzeczywistym złotem. Jeśli natomiast założenie, że w pierwotnej próbce jest

jedna jednolita substancja okazuje się bardziej zasadniczo błędne, reakcje mogą być

różne: niekiedy możemy oznajmić, że istnieją dwa rodzaje złota, kiedy indziej

możemy poniechać terminu „złoto”. (Nie przypuszczam, by możliwości te były

wyczerpujące). A rzekomy nowy rodzaj może okazać się z innych powodów

zwodniczy. Dla przykładu, załóżmy, że odkryto jakieś przypadki (niech ich zbiór

będzie P), co do których sądzi się, że należą do nowego rodzaju R. Załóżmy, że

później odkryto, że przypadki w P są w istocie jednego rodzaju, ale należą do

znanego uprzednio rodzaju S. Błąd w obserwacji doprowadził do fałszywego

porządkowego przeświadczenia, że przypadki P posiadają jakąś cechę C, która je

wyklucza z rodzaju S. W tym przypadku z pewnością powiedzielibyśmy, że rodzaj R

nie istnieje mimo faktu, że został zdefiniowany przez odniesienie do jednolitej

wyjściowej próbki. (Zauważmy, że jeśli S nie został uprzednio zidentyfikowany,

moglibyśmy z powodzeniem powiedzieć, że rodzaj R istnieje, lecz byliśmy w błędzie

przypuszczając, że wiąże się z cechą C!) W tej mierze, w jakiej pojęcie tego samego

rodzaju jest nieostre, pierwotne pojęcie złota jest też nieostre. Ta nieostrość nie ma

zazwyczaj znaczenia w praktyce.

W przypadku postrzegalnych dla zmysłów zjawisk przyrody sposób, w jaki

wyznacza się odniesienie, jest prosty: „Ciepło — to, co odczuwamy poprzez

wrażenie W”. Tu znów identyczność ustala odniesienie: jest ona zatem aprioryczna,

lecz nie jest konieczna, ciepło mogłoby bowiem istnieć, choć my nie istnielibyśmy.

„Ciepło”, tak jak „złoto”, to ścisłe wyrażenie oznaczające którego odniesienie ustala

jego „definicja”. Inne zjawiska przyrody, takie jak elektryczność, identyf ikuje się

pierwotnie jako przyczyny pewnych konkretnych skutków eksperymentalnych. Nie

usiłuję tu podawać wyczerpujących opisów, lecz jedynie przykłady.

Po trzecie, w przypadku rodzajów naturalnych używamy pewnych własności — o

których sądzi się, że są przynajmniej w przybliżeniu swoiste dla danego rodzaju i że

odnoszą się do pierwotnej próbki — do umieszczenia nowych przypadków,

pochodzących spoza pierwotnej próbki, w danym rodzaju. (Terminu „własności”

używamy tu w szerokim sensie i może on obejmować obszerne rodzaje, na przykład

zwierzęcość i kociość w przypadku tygrysów.) Owe własności nie muszą

przysługiwać a priori danemu rodzajowi; późniejsze badanie empiryczne może

ustalić, że pewne własności nie należą do pierwotnej próbki lub że stanowią jej

osobliwość, czego nie należy uogólniać na rodzaj jako całość. (A więc żółtość złota

może być sprawą złudzenia wzrokowego lub, mówiąc bardziej wiarygodnie, może się

okazać, że niekiedy złoto jest białe.) Z drugiej strony, jakiś przypadek może posiadać

wszystkie własności, którymi pierwotnie posłużyliśmy się, a nie mieścić się w danym

rodzaju. A więc, jak wspomniano wyżej, zwierzę może wyglądać dokładnie tak jak

tygrys, a nie dostawać do bycia tygrysem; odrębne pierwias tki w tej samej kolumnie

okresowego układu pierwiastków mogą dość ściśle siebie przypominać. Takie

odchylenia stanowią wyjątki, lecz, jak w okresowym układzie pierwiastków,

rzeczywiście powstają. (Niekiedy okoliczność, że wyjściowej próbce nie dostaje

Page 65: Kripke-Nazywanie a konieczność

własności, które z nią wiązaliśmy, może prowadzić nas do odrzucenia danego

gatunku, jak w powyższym przypadku P-R-S. Ale zjawisko to nie jest typowe, nie

mówiąc o tym, że nie jest powszechne; zob. uwagi o żółtości złota lub o tym, czy

koty są zwierzętami.) Wszystko, co możemy powiedzieć a priori, to tyle, że jest

kwestią empiryczną, czy własności związane pierwotnie z danym rodzajem stosują

się powszechnie do jego egzemplarzy, czy w ogóle się stosują, oraz czy faktycznie

wystarczają łącznie, by coś było egzemplarzem danego rodzaju. (Jest rzeczą

zdecydowanie nieprawdopodobną, by owo łączne wystarczanie było konieczne, lecz

może być prawdziwe. Faktycznie każde zwierzę wyglądając jak tygrys jest, o ile

wiem, tygrysem, choć jest [metafizycznie] możliwe, że byłyby zwierzęta

przypominające tygrysy, lecz nie będące tygrysami. Powszechna stosowalność

natomiast z powodzeniem może być czymś koniecznym, jeśli jest prawdziwa.

Zdanie: „Koty są zwierzętami”, musiało okazać się prawdą konieczną. W istocie o

wielu takich zdaniach, szczególnie o tych, które podciągają jeden gatunek pod drugi,

wiemy a priori, że jeśli w ogóle są prawdziwe, są koniecznie prawdziwe.)

Po czwarte, badanie naukowe na ogół odkrywa własności złota znacznie lepsze niż

zbiór własności pierwotnych. Dla przykładu, okazuje się, że przedmiot materialny

jest (czystym) złotem wtedy i tylko wtedy, gdy jedynym zawartym w nim

składnikiem jest składnik o liczbie atomowej 79. Wyrażenie „wtedy i tylko wtedy”

trzeba traktować tu jako wyrażenie ścisłe (konieczne). Mówiąc ogólnie, nauka

usiłuje, badając podstawowe własności budowy, znaleźć naturę, a więc istotę (w

sensie filozoficznym) danego rodzaju. Przypadek zjawisk przyrody jest podobny;

takie identyfikacje teoretyczne jak: „Ciepło to ruch cząsteczek”, są konieczne, cho ć

nie aprioryczne. Tego typu identyczność własności, jaką posługuje się nauka, wydaje

się wiązać z koniecznością, a nie z apriorycznością czy analitycznością: Dla każdego

ciała x i y, x jest cieplejsze niż y wtedy i tylko wtedy, gdy x ma wyższą średnią

energię kinetyczną niż y. Pokrywanie się zakresów predykatów jest tu konieczne,

lecz nie aprioryczne. Natomiast filozoficzne pojęcie atrybutu wydaje się wymagać

apriorycznego (i analitycznego), a także koniecznego pokrywania się zakresów.

Zauważmy, że na gruncie tego poglądu odkrycia naukowe, dotyczące istoty

gatunkowej, nie stanowią „zmiany znaczenia”: możliwość takich odkryć jest częścią

pierwotnego przedsięwzięcia. Nie musimy nawet zakładać, że okoliczność, iż biolog

przeczy, że wieloryby są rybami, wskazuje, iż jego „pojęcie rybowatości” jest różne

od pojęcia laika; on po prostu poprawia pojęcie laika odkrywając, że zdanie:

„Wieloryby są ssakami, a nie rybami”, jest prawdą konieczną. W żadnym razie nie

przyjmować ani że: „Wieloryby są ssakami”, ani że: „Wieloryby są rybami”, to

zdania aprioryczne lub analityczne.

Po piąte, a niezależnie od wspomnianych właśnie badań naukowych, „pierwotna

próbka” ulega powiększeniu dzięki odkryciu nowych przypadków.70

(W przypadku

złota ludzie włożyli nadzwyczajne wysiłki w to zadanie. Ci, którzy wątpią w

naturalną poznawczą ciekawość Człowieka, powinni rozważyć ten przypadek. Tylko

tacy antynaukowi fundamentaliści jak Bryan rzucają oszczerstwa na ten wysiłek.) Co

ważniejsze, nazwa gatunku może być przekazywana od ogniwa do ogniwa, dokładnie

tak jak w przypadku nazw własnych, toteż wielu z tych, którzy widzieli mało złota

lub w ogóle go nie widzieli, może jednak posługiwać się tym terminem. Ich

odniesienie określa przyczynowy (historyczny) łańcuch, nie zaś użycie jakichś

przypadków. Włożyłem tu jeszcze mniej wysiłku, niż w przypadku nazw własnych,

70 Oczywiście w całym tym ujęciu są również sztuczności. Dla przykładu, trudno bodaj byłoby powiedzieć,

jakie przypadki stanowią pierwotną próbkę. Złoto może być odkryte niezależnie przez różnych ludzi w

różnych czasach. Nie wydaje mi się, że jakieś takie komplikacje zmieniłyby zdecydowanie ten obraz.

Page 66: Kripke-Nazywanie a konieczność

by wypowiedzieć ścisłą teorię.

Zazwyczaj, gdy nazwa własna przechodzi od ogniwa do ogniwa, sposób, w jaki

ustala się odniesienie, mało dla nas znaczy. W ogóle nie ma znaczenia, że różni

mówiący mogą ustalać odniesienie nazwy na różne sposoby, pod warunkiem, że

przydają jej to samo jako coś, do czego się odnosi. W przypadku nazw gatunków

sytuacja prawdopodobnie nie różni się wiele, choć nieco większa może tu być

pokusa, by sądzić, że metalurg ma inne pojęcie złota niż człowiek, który nigdy nie

widział żadnego złota. Interesujące jest to, że w przypadku zjawisk odbieranych

zmysłowo sposób, w jaki ustala się odniesienie, wydaje się dla nas nadzwyczaj

ważny: wydaje nam się, że człowiek ślepy posługujący się terminem „światło”,

nawet gdy używa go jako ścisłego wyrażenia oznaczającego dokładnie to samo

zjawisko, jakie my oznaczamy, traci bardzo wiele, może wystarczająco wiele, byśmy

twierdzili, że ma inne pojęcie. (Terminu „pojęcie” używa się tu w sposób

nietechniczny!) Fakt, że identyfikujemy światło w pewien sposób wydaje nam się

kluczowy, nawet gdy nie jest konieczny; ta głęboka więź może tworzyć złudzenie

konieczności. Sądzę, że to spostrzeżenie, wraz z powyższymi uwagami o

identyczności własności, może być całkiem istotne dla zrozumienia tradycyjnych

sporów o pierwotne i wtórne jakości.71

Powróćmy do kwestii identyfikacji teoretycznej. Identyczności teoretyczne —

wedle koncepcji, której bronię — są na ogół identycznościami zawierającymi dwa

wyrażenia ściśle oznaczające, a zatem są przykładami zdań koniecznych a posteriori.

Otóż mimo argumentów, jakie podawałem przedtem na rzecz rozróżnienia między

prawdą konieczną a aprioryczną, pojęcie prawdy a posteriori koniecznej może być

nieco mylące. Z powodzeniem można skłaniać się do następującego wywodu:

„Przyznałeś, iż mogłoby się okazać, że ciepło nie jest ruchem cząsteczek, a złoto nie

jest pierwiastkiem o liczbie atomowej 79. Co do tego, przyznałeś również, że

mogłoby się okazać, iż Elżbieta II nie jest córką Jerzego VI czy nawet że nie jest, jak

sądziliśmy, poczęta z konkretnej spermy i komórki jajowej, a co do tego stołu,

przyznałeś, iż mogłoby się okazać, że jest zrobiony z lodu zrobionego z wody z

Tamizy. Wnoszę, iż mogłoby się okazać, że Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą

Poranną. Co zatem możesz mieć na myśli, gdy mówisz, że takie ewentualności są

niemożliwe? Jeśli mogłoby się okazać, że Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą

Poranną, to Gwiazda Wieczorna mogłaby nie być Gwiazdą Poranną. I podobnie w

innych przypadkach: jeśli mogłoby się okazać, że świat jest inny, mógłby on być

inny. Przeczyć temu faktowi to przeczyć oczywistej zasadzie modalnej, iż to, co

71 Szczególnie ważne dla tego sporu jest uświadomienie sobie, że żółtość nie jest własnością dyspozycyjną,

choć wiąże się z jakąś dyspozycją. Wielu filozofów, pragnąc jakiejś innej teorii znaczenia terminu „żółty”,

skłonnych było traktować go jako termin wyrażający własność dyspozycyjną. Zarazem, jak podejrzewam,

wielu dręczyło „dogłębne poczucie”, że żółtość jest jawną własnością, w równej mierze „na miejscu tu”, jak

twardość czy kształt kulisty. Na gruncie obecnej koncepcji właściwe tego ujęcie polega na potwierdzeni u, że

odniesienie terminu „żółtość” ustala deskrypcja: „ta (jawna) własność przedmiotu, która powoduje, że w

normalnych warunkach, jest on widziany jako żółty (tzn. jest doznawany za pomocą pewnych wrażeń

wzrokowych)”; „żółty” nie znaczy oczywiście: „zmierzający do wytworzenia takiego a takiego wrażenia”;

jeśli mielibyśmy inną budowę układu nerwowego, jeśli warunki atmosferyczne byłyby inne, jeśli bylibyśmy

ślepi i tak dalej, to żółte przedmioty nie robiłyby niczego takiego. Jeśli ktoś usiłuje przekształcić definicję

terminu „żółty”, by brzmiała: „zmierza do wytwarzania takich a takich wrażeń wzrokowych w warunkach W”,

to stwierdzi, że określenie warunków W bądź odwołuje się, w sposób obciążony błędnym kołem, do żółtości,

bądź czyni z rzekomej definicji odkrycie naukowe raczej niż wypowiedź o synonimii. Jeśli uznajemy pogląd

mówiący o „ustalaniu odniesienia”, jest rzeczą fizyka zidentyfikowanie wyznaczonej w ten sposób własności

za pomocą jakichś bardziej fundamentalnych terminów fizykalnych, jakie zechce obr ać.

Niektórzy filozofowie wywodzili, że w języku nie może być terminów takich jak „wrażenie czegoś

żółtego”, „wrażenie ciepła”, „wrażenie bólu” i temu podobnych, o ile nie poddają się identyfikacji w

terminach zewnętrznych zjawisk obserwowalnych, takich jak ciepło, żółtość, oraz związanego z nimi

zachowania ludzkiego. Sądzę, że sprawa ta jest niezależna od wszelkich poglądów, jakich się broni w tekście.

Page 67: Kripke-Nazywanie a konieczność

wynika z możliwości, samo musi być możliwe. Nie możesz też uniknąć tej tr udności

oświadczając, że «mogłoby» wchodzące w skład «mogłoby się okazać, że jest inny»

to wyrażenie odwołujące się tylko do naszej wiedzy, w taki sposób, w jaki: «Małe

twierdzenie Fermata mogłoby się okazać prawdziwe, a mogłoby się okazać

fałszywe», wyraża tylko naszą obecną niewiedzę, a: «Arytmetyka mogłaby się

okazać zupełna», sygnalizuje naszą poprzednią niewiedzę. W tych przypadkach

matematycznych mogliśmy być ignorantami, lecz faktycznie było niemożliwością

matematyczną, by odpowiedzi okazały się inne niż się okazały. Nie jest tak w twoich

ulubionych przypadkach istoty oraz identyczności zachodzącej między dwoma

ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi: rzeczywiście jest logicznie możliwe, że

miałoby się okazać, iż złoto jest związkiem, a ten stół mógłby rzeczywiście okazać

się zrobiony nie z drewna, nie mówiąc o danym konkretnym klocu drewna. Nie

mogłoby być większego kontrastu z przypadkami matematycznymi, który nie

ulegałby zmniejszeniu, jeśli nawet, jak sugerujesz, mogą być prawdy matematyczne,

których nie można znać a priori”.

Każdy bodaj, kto uchwycił ducha moich dotychczasowych uwag, sam może podać

moją odpowiedź, ale ważne jest tu rozjaśnienie moich dotychczasowych rozważań.

Autor zarzutu ma rację, gdy wywodzi, że jeśli twierdzę, iż ten stół nie mógłby być

zrobiony z lodu, muszę również twierdzić, iż nie mogłoby się okazać, że jest

zrobiony z lodu; mogłoby się okazać, że P — pociąga, że P mogłoby zachodzić. Do

czego zatem prowadzi intuicja, iż mogłoby się okazać, iż stół jest zrobiony z lodu lub

z czegoś innego, iż mogłoby się nawet okazać, że nie jest utworzony z cząsteczek.

Myślę, że znaczy to po prostu, iż mógłby być jakiś stół wyglądający i dający

doznania dokładnie takie jak ten i umieszczony w tym właśnie położeniu w pokoju, a

faktycznie zrobiony z lodu. Innymi słowy, ja (czy jakaś istota świadoma) mógłbym

być jakościowo w tej samej sytuacji poznawczej, jaka faktycznie zachodzi, mógłbym

mieć te same dane zmysłowe, jakie faktycznie mam, dotyczące jakiegoś stołu

zrobionego z lodu. Sytuacja ta jest więc pokrewna tej, jaka inspirowała teoretyków

duplikatu; gdy mówię o takiej możliwości, że stół okazuje się zrobiony z rozmaitych

rzeczy, mówię swobodnie. Sam ten stół nie mógłby mieć innego pochodzenia niż to,

jakie faktycznie ma, lecz w sytuacji jakościowo identycznej z tą pod względem

wszystkich danych, jakie znam z góry, ten pokój mógłby zawierać stół zrobiony z

lodu w miejsce tego stołu. Do owej sytuacji daje się więc stosować coś w rodzaju

teorii duplikatu, ale stosuje się tylko dlatego, że nie interesuje nas, co mogłoby być

prawdziwe o tym konkretnym stole, lecz co mogłoby być lub nie mogłoby być

prawdziwe o jakimś stole, przyjąwszy pewne dane. Właśnie dlatego, że nie jest

prawdą, iż ten stół mógłby być zrobiony z lodu z Tamizy, musimy zwrócić się tu ku

opisom jakościowym i duplikatom. Stosowanie tych pojęć do autentycznych

modalności de re jest z obecnego punktu widzenia nadużyciem.

Ogólną odpowiedź autorowi zarzutu można sformułować zatem następująco.

Żadna prawda konieczna — czy aprioryczna, czy aposterioryczna — nie mogłaby się

okazać inna. Ale w przypadku niektórych prawd koniecznych a posteriori możemy

powiedzieć, że w stosownych, jakościowo identycznych co do danych sytuacjach,

stosowne odnoszące się do danej sytuacji zdanie jakościowe mogłoby być fałszywe.

Swobodne i niedokładne zdanie, że złoto mogłoby się okazać związkiem, trzeba by

zastąpić (w przybliżeniu) zdaniem, że jest logicznie możliwe, iż byłby jakiś związek

z wszystkimi własnościami, o których pierwotnie wiedziano, że dotyczą złota.

Niedokładne zdanie, iż mogłoby się okazać, że Gwiazda Wieczorna nie jest Gwiazdą

Poranną, trzeba by zastąpić przez prawdziwe przygodne zdanie, wspomniane

wcześniej w tych wykładach: dwa odrębne ciała mogłyby zajmować — odpowiednio,

Page 68: Kripke-Nazywanie a konieczność

rano i wieczorem — dokładnie te same położenia, jakie faktycznie zajmuje Gwiazda

Wieczorna-Gwiazda Poranna-Wenus.72

Powodem, dla którego, małe twierdzenie

Fermata daje inne wrażenie, jest okoliczność, że nie narzuca się tu żadna analogia,

wyjąwszy skrajnie ogólne zdanie, że kiedy nie ma dowodu ani obalenia,

(przypuszczenie matematyczne może być bądź prawdziwe, bądź fałszywe.

Nie podałem żadnego ogólnego wzoru na stosowne i odnoszące się do danej

sytuacji przygodne zdanie jakościowe. Ponieważ zajmuje nas to, jak mogłoby się

okazać, że rzeczy mają się inaczej, ogólny wzór polega na przekształceniu na sposób

jakościowy zarówno uprzednich danych jak też samego zdania i utrzymywaniu, że

wiążą się one jedynie przygodnie. W przypadku identyczności, posługujących się

dwoma ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi, tak jak w powyższym przypadku

Gwiazdy Wieczornej-Gwiazdy Porannej, istnieje prostszy wzór, często przydatny do

osiągnięcia, w każdym razie w przybliżeniu, tego samego celu. Niech „R1” i „R2”

będą dwoma ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi, znajdującymi się po obu stronach

znaku identyczności. „R1 = R2” jest zatem zdaniem koniecznym, jeśli jest zdaniem

prawdziwym. Odniesienia wyrażeń „R1” i „R2” można z powodzeniem ustalić

odpowiednio za pomocą nieścisłych wyrażeń oznaczających „D1” i „D2”, któr e w

przypadku Gwiazdy Wieczornej i Gwiazdy Porannej mają postać: „ciało niebieskie w

takim a takim położeniu na niebie wieczorem (rano)”. A wówczas, jakkolwiek „R 1 =

R2” jest konieczne, „D1 = D2” z powodzeniem możne być przygodne, a to właśnie

często prowadzi do błędnego poglądu, iż mogłoby się okazać, że jest inaczej niż „R1

= R2”.

Przechodzę w końcu do ciągle zbyt pobieżnego namysłu nad zastosowaniem

dotychczasowych rozwiązań do tezy o identyczności. Teoretycy identyczności

zajmowali się kilkoma różnymi typami identyfikacji: osoby z jej ciałem, konkretnego

wrażenia (lub zdarzenia) czy stanu posiadania wrażenia) z konkretnym stanem

mózgu (ból Jana o godz. 600

to było pobudzenie jego włókien C w tamtej chwili),

oraz typów stanów umysłu z odpowiednimi typami stanów fizycznych (ból to

pobudzenie włókien C). Każdy z tych typów identyfikacji, a także jeszcze inne ich

typy występujące w literaturze dostarczają trudności analizy, słusznie podnoszonych

przez kartezjańskich krytyków, a trudności tych nie sposób uniknąć przez odwołanie

się po prostu do rzekomego mylenia synonimu z identycznością. Chciałbym

wspomnieć, że nie ma oczywiście żadnej jawnej przeszkody, w każdym razie (mówię

ostrożnie) żadnej takiej, która nasuwałaby się inteligentnemu myślicielowi przy

pierwszym namyśle tuż przed zaśnięciem, a uniemożliwiałaby obronę jakiejś tezy o

identyczności, gdy wątpi się, czy przeczy innym tezom. Na przykład niektórzy

filozofowie uznawali identyczność konkretnych wrażeń z konkretnymi stanami

mózgu, przecząc możliwości identyczności między typami stanów umysłu i stanów

fizycznych.73

Zajmę się przede wszystkim identycznościami typów, a więc większość

rozważań nie będzie zagrażała owym filozofom; będę jednak wspominał krótko o

72 Niektóre twierdzenia, jakie sam wypowiadałem wyżej, mogą być swobodne i niedokładne w tym sensie.

Jeśli mówię: „Może okazać się, że złoto nie jest pierwiastkiem”, mówię poprawnie; „może” jest tu słowem

odnoszącym się do wiedzy i wyraża fakt, że dane nie uzasadniają apriorycznej (kartezjańskiej) pewności, że

złoto jest pierwiastkiem. Mówię też zupełnie poprawnie, gdy mówię, że pierwiastkowość złota została odkryta

a posteriori. Gdy mówię: „Mogłoby okazać się, że złoto nie jest pierwiastkiem”, wydaje mi się, że rozumiem

to metafizycznie, a moje zdanie poddaje się ulepszeniom wspomnianym w tekście. 73 Znakomite przykłady stanowią Thomas Nagel i Donald Davidson. Ich poglądy są bardzo interesujące i

chciałbym móc rozważyć je bardziej szczegółowo. Wątpliwe, czy tacy filozofowie chcieliby nazywać się

„materialistami”. Davidson w szczególności opiera powody przyjęcia swej wersji teorii identyczności na

rzekomej niemożności skorelowania własności psychicznych z fizycznymi.

Argument wymierzony przeciw identyfikacji znak-znak oraz tekst rzeczywiście stosują się do tych

poglądów.

Page 69: Kripke-Nazywanie a konieczność

innych rodzajach identyczności.

Kartezjusz i jego zwolennicy przekonywali, że osoba czy umysł różnią się od jej

ciała, ponieważ umysł mógłby istnieć bez ciała. Z równym powodzeniem mógłby on

wywieść ten sam wniosek z przesłanki, że ciało mogłoby istnieć bez umysłu.74

Otóż

odpowiedzią, którą uważam za całkowicie nie do przyjęcia, jest odpowiedź ochoczo

uznająca kartezjańską przesłankę, a przeczącą kartezjańskiemu wnioskowi. Niech

„Kartezjusz” będzie nazwą, czyli ścisłym wyrażeniem oznaczającym pewną osobę, a

„C” niech będzie ścisłym wyrażeniem oznaczającym jej ciało. Jeśli więc Kartezjusz

byłby naprawdę identyczny z C, ta rzekoma identyczność, będąc identycznością

zachodzącą między dwoma ścisłymi wyrażeniami oznaczającymi, byłaby konieczna,

a Kartezjusz nie mógłby istnieć bez C, zaś C nie mogłoby istnieć bez Kartezjusza.

Przypadek ten w ogóle nie jest porównywalny z przypadkiem rzekomo

analogicznym, z identycznością Pierwszego Głównego Poczmistrza z wynalazcą

soczewek dwuogniskowych. To prawda, ta identyczność zachodzi mimo faktu, że

mógłby istnieć Pierwszy Główny Poczmistrz, nawet gdyby soczewki dwuogniskowe

nigdy nie zostały wynalezione. Powodem tego jest okoliczność, że „wynalazca

soczewek dwuogniskowych” nie jest ścisłym wyrażeniem oznaczającym; świat, w

którym nikt nie wynalazł soczewek dwuogniskowych, n ie jest ipso facto światem, w

którym nie istniał Franklin. Rzekoma analogia upada zatem; filozof, który chce

odrzucić kartezjański wniosek, musi odrzucić kartezjańską przesłankę, a to ostatnie

zadanie nie jest trywialne.

Niech „A” nazywa konkretne wrażenie bólu, a „B” odpowiedni stan mózgu, czyli

stanu mózgu, jaki niektórzy teoretycy identyczności chcą identyfikować z A.

Wydawałoby się na pierwszy rzut oka, że jest przynajmniej logicznie możliwe, iż B

istniałoby (mózg Jana mógłby być dokładnie w tym stanie w danej chwili), a Jan nie

odczuwałby w ogóle żadnego bólu, a więc istniałoby bez obecności A. Powtórzmy,

że teoretyk identyczności nie może ochoczo przyjąć tej możliwości i postępować

dalej; spójność oraz zasada konieczności identyczności używających ścis łe

wyrażenia oznaczające nie zezwalają na żadne takie postępowanie. Jeśli A i B byłyby

identyczne, identyczność musiałaby być konieczna. Nie sposób raczej uniknąć tej

trudności wywodząc, że choć B nie mogłoby istnieć bez A, bycie bólem jest tylko

przygodną własnością A, a więc występowanie B bez bólu nie zakłada występowania

B bez A. Czy może być bardziej oczywisty przypadek istoty niż fakt, że bycie bólem

jest konieczną własnością każdego bólu? Teoretyk identyczności, który chciałby

przyswoić sobie tę strategię, musi nawet utrzymywać, że bycie wrażeniem jest

przygodną własnością A, na pierwszy rzut oka bowiem wydawałoby się logicznie

możliwe, że B mogłoby istnieć bez żadnego wrażenia, z którym mogłoby być

wiarygodnie identyfikowane. Rozważmy konkretny ból czy inne wrażenia, jakie

74 Oczywiście ciało naprawdę istnieje bez umysłu i przypuszczalnie bez osoby, gdy są to zwłoki. Już ta

okoliczność, jeśli ją uznać, wskazywałaby, że osoba i jej ciało są czymś różnym. (Zob. David Wiggins On

Being at the Same Place at the Same Time , „Philosophical Review”, t. 77, 1968, s. 90 - 95.) Podobnie można

wywodzić, że posąg nie jest bryłą materii, z której jest skomponowany. Ale w tym ostatnim przypadku można

natomiast utrzymywać, że posąg nie jest niczym „ponad i poza” bryłą materii i tym samym środkiem można

próbować posłużyć się odnośnie do stosunku osoby do ciała. Trudności występujące w tekście nie pojawiłyby

się wówczas w tej samej postaci, lecz pojawiłyby się analogiczne trudności. Teoria, iż osoba jest niczym poza

i ponad swym ciałem, tak samo jak posąg jest niczym poza i ponad materią, z której jest skomponowany,

musiałaby głosić, iż (koniecznie) osoba istnieje wtedy i tylko wtedy, gdy jej ciało istnieje i ma pewną

dodatkową organizację fizyczną. Teza taka byłaby narażona na trudności modalne, podobne do osaczających

zwykłą tezę o identyczności; i to samo dotyczyłoby analogii, jakie się podsuwa, które zastępują identyfikację

stanów umysłu ze stanami fizycznymi. Dalsze rozważanie tej sprawy musi być odłożone do innej okazji.

Innym poglądem, którego nie będę rozważał, choć nie jestem zbyt skłonny do uznania go, a nawet nie jestem

pewny, czy został przedstawiony z należytą jasnością, jest pogląd na pojęcia psychologiczne jako tak zwane

pojęcia stanów funkcjonalnych.

Page 70: Kripke-Nazywanie a konieczność

kiedyś mieliśmy. Czy uznamy w ogóle za wiarygodne, że to właśnie wrażenie

mogłoby istnieć nie będąc wrażeniem w taki sposób, w jaki pewien wynalazca

(Franklin) mógłby istnieć nie będąc wynalazcą?

Wspominam tę strategię, ponieważ wydaje mi się, iż przyjmuje ją wielu

teoretyków identyczności. Teoretycy ci, w swym przeświadczeniu, że rzekomą

identyczność stanu mózgu z odpowiednim stanem umysłu trzeba analizować na wzór

przygodnej identyczności Benjamina Franklina z wynalazcą soczewek

dwuogniskowych, dochodzą do tego, iż tak jak przygodna działalność Benjamina

Franklina uczyniła zeń wynalazcę soczewek dwuogniskowych, tak też jakaś

przygodna własność stanu mózgu musi czynić zeń ból. Chcą oni na ogół, by własność

ta była stwierdzalna w języku fizykalnym czy przynajmniej „przedmiotowo

neutralnym”, tak by nie można było oskarżać materialistę o postulowanie

nieredukowalnych niefizykalnych własności. Typowy pogląd głosi, że bycie bólem,

jako własność stanu fizycznego, trzeba analizować w terminach „roli przyczynowej”

tego stanu,75

w terminach swoistych bodźców (np. ukłucie szpilką), które go

wywołują, oraz swoistego zachowania, które on wywołuje. Nie chcę wchodzić w

szczegóły takich analiz, choć zazwyczaj stwierdzam, że są błędne z konkretnych

powodów, poza ogólnymi względami modalnymi, które tu wykładam. Tu trzeba

tylko, bym zauważył, iż owi teoretycy traktują „przyczynową rolę” stanu fizycznego

jako przygodną własność tego stanu, a więc przyjmują, że jego przygodną własnością

jest to, iż w ogóle jest stanem umysłu, a cóż dopiero, że jest czymś - tak swoistym

jak ból. Koncepcja ta, by powtórzyć, wydaje mi się oczywiście absurdalna. Prowadzi

ona do poglądu, że ten właśnie ból, jaki mam teraz, mógłby istnieć w ogóle nie będąc

stanem umysłu.

Nie rozpatrywałem odwrotnego zagadnienia, bliższego oryginalnym rozważaniom

Kartezjusza — mianowicie, że tak jak wydaje się, że stan mózgu mógłby istnieć bez

żadnego bólu, tak też wydaje się, że ból mógłby istnieć bez odpowiedniego stanu

mózgu. Zauważmy, że bycie stanem mózgu jest oczywiście istotną własnością B

(stanu mózgu). W istocie nawet coś więcej jest prawdziwe: nie tylko bycie stanem

mózgu, lecz nawet bycie stanem mózgu szczególnego rodzaju jest istotną własnością

B. Układ komórek mózgu, którego obecność w danej chwili stanowi obecność B w

owej chwili, jest istotny dla B, i pod jego nieobecność B nie istniałby. A więc, kto

chce twierdzić, że stan mózgu i ból są identyczne, musi wykazać, że ból A nie

mógłby istnieć bez całkiem określonego rodzaju układu cząsteczek. Jeśli A = B, to

identyczność A z B jest konieczna, a każda istotna własność jednego musi być

istotną własnością drugiego. Kto chce podtrzymywać tezę o identyczności, nie może

po prostu uznać intuicji Kartezjusza, że A może istnieć bez B, że B może istnieć bez

A, że skorelowana z B obecność czegoś o własnościach umysłowych jest tylko

przygodna dla B, oraz że skorelowana z A obecność jakichś swoistych własności

fizycznych jest tylko przygodna dla A. Te intuicje trzeba rozproszyć, pokazując, jak

są zwodnicze. Zadanie to może nie być niewykonalne; widzieliśmy wyżej, jak pewne

rzeczy, które wydawały się przygodne okazywały się, przy bliższym badaniu,

konieczne. Ale owo zadanie nie jest oczywiście igraszką dziecięcą, a niżej

zobaczymy, jak jest trudne.

Ostatni rodzaj identyczności, o którym mówiłem, że zasługiwałby na bliższą

uwagę, to identyczność typów, której przykładem jest identyfikacja bólu z

pobudzeniem włókien C. Utrzymuje się, że identyfikacje te są analogiczne z takimi

75 Na przykład David Armstrong Materialistyczna teoria umysłu tłum. H. Krahelska, Warszawa, PWN 1982;

zob. przegląd dyskusji dokonany przez Thomasa Nagla w „Philosophical Review”, t. 79 1970, s. 394 —403,

oraz Davida Lewisa An Argument for the Identity Theory . „The Journal of Philosophy”, s. 17—25.

Page 71: Kripke-Nazywanie a konieczność

naukowymi identyfikacjami typów, jak identyczność ciepła z ruchem cząsteczek,

wody z tlenkiem wodoru i temu podobne. Rozważmy, dla przykładu, analogię, jaka

ma rzekomo zachodzić między identyfikacją materialistyczmą a identyfikacją ciepła

z ruchem cząsteczek; obie identyfikacje identyfikują dwa typy zjawisk. Obiegowy

pogląd głosi że obie identyfikacje, zarówno ciepła z ruchem cząsteczek jak też bólu z

pobudzeniem włókien C, są przygodne. Widzieliśmy wyżej, że ponieważ „ciepło” i

„ruch cząsteczek” to dwa wyrażenia ściśle oznaczające, identyfikacja zjawisk, jakie

nazywają, jest konieczna. A co z wyrażeniami „ból” i „pobudzenie włókien C”? Na

podstawie poprzedniego rozważania powinno być jasne, że „ból” jest ścisłym

wyrażeniem oznaczającym typ czy zjawisko, jakie oznacza: jeśli coś jest bólem, jest

nim z istoty, i absurdalne wydaje się założenie, że ból mógłby być jakimś innym

zjawiskiem niż to, jakim jest. To samo dotyczy terminu „pobudzenie włókien C”, pod

warunkiem, że „włókna C” to ścisłe wyrażenie oznaczające, jak chcę tu przyjmować.

(Założenie to jest cokolwiek ryzykowne, zasadniczo bowiem nic nie wiem o

włóknach C, wyjąwszy to, że mówi się, iż ich pobudzenie jest skorelowane z

bólem.76

Nie jest to ważna sprawa; jeśli wyrażenie „włókna C” nie jest ścisłym

wyrażeniem oznaczającym, zastąpimy je po prostu takim, które jest, lub załóżmy, że

w obecnym kontekście używa się go jako ścisłego wyrażenia oznaczającego.), A

więc identyczność bólu z pobudzeniem włókien C, jeśli zachodzi, musi być

konieczna.

Jak dotąd, analogia między identyfikacją ciepła z ruchem cząsteczek a

identyfikacją bólu z pobudzeniem włókien C nie upadła; okazała się jedynie

przeciwieństwem tego, co się zazwyczaj sądzi — obie identyfikacje, jeśli są

prawdziwe, muszą być konieczne. Znaczy to, że teoretyk identyczności jest

zobowiązany do poglądu, że nie mogłoby być pobudzenia włókien C, które nie jest

bólem, ani bólu, który nie jest pobudzeniem włókien C. Konsekwencje te są z

pewnością zaskakujące i sprzeczne z intuicją, ale nie odprawiajmy zbyt szybko

teoretyka identyczności. A może mógłby on pokazać, iż rzekoma możliwość, że ból

nie okazuje się pobudzeniem włókien C, lub że istnieje przypadek jednego ze zjawisk

nie będący przypadkiem drugiego, że możliwość ta jest tego samego rodzaju

złudzeniem co złudzenie, iż woda mogłaby nie być tlenkiem wodoru, a ciepło

mogłoby nie być ruchem cząsteczek? Jeśli mógłby tak zrobić, obaliłby kartezjanistę

nie przez uznanie, jak się to czyni w konwencjonalnej analizie, jego przesłanki i

pokazanie błędu jego rozumowania, lecz raczej przez odwrotne postępowanie —

choć przyznaje się, że rozumowanie kartezjańskie, przyjąwszy jego przesłankę o

przygodności identyfikacji, prowadzi do jego wniosku, przesłankę tę ukazuje się jako

z pozoru wiarygodną, lecz fałszywą.

Otóż nie sądzę, by było prawdopodobne, że teoretykowi identyczności powiedzie

się takie przedsięwzięcie. Chcę wykazać, że w każdym razie owego przypadku nie

sposób interpretować jako przypadku analogicznego do identyfikacji naukowej

76 Byłem zaskoczony stwierdziwszy, że co najmniej jeden zdolny słuchacz potraktował moje użycie takich

terminów jak „skorelowany z”, „odpowiadający”, jako coś, co już przesądza spór o tezę o identyczności na jej

niekorzyść. Teza o identyczności, powiedział, nie jest tezą, że bóle i stany mó zgu są skorelowane, lecz raczej,

że są identyczne. Całe moje rozważanie zakłada więc stanowisko antymaterialisty, które zamierzałem

dowieść. Choć byłem zaskoczony słysząc zarzut przyznający tak mało inteligencji argumentowi, próbowałem

unikać szczególnie terminu „skorelowany”, który, jak się wydaje, doprowadził do powstania tego zarzutu.

Mimo to, by uniknąć nieporozumień, wyjaśnię mój sposób użycia. Przyjąwszy, przynajmniej na użytek

argumentacji, że okazało się, iż odkrycia naukowe nie obalają od razu mate rializmu, zarówno dualiści jak też

teoretycy identyczności zgadzają się, że istnieje korelacja czy odpowiedniość między stanami umysłu a

stanami fizycznymi. Dualiści twierdzą, że ów stosunek „korelacji”, jest niezwrotny, teoretycy identyczności

twierdzą, że jest to po prostu szczególny przypadek stosunku identyczności. Można używać takich terminów

jak „korelacja” czy „odpowiedniość”, nie przesądzając, która strona ma rację.

Page 72: Kripke-Nazywanie a konieczność

zwykłego typu, jakiej przykładem jest identyczność ciepła i ruchu cząsteczek. Jaką

strategią posłużyliśmy się wyżej, by uporać się z rzekomą przygodnością pewnych

przypadków zdań koniecznych a posteriori? Strategia ta polegała na wykazaniu, że

choć samo dane zdanie jest konieczne, ktoś mógłby, mówiąc jakościowo, być w tej

samej sytuacji poznawczej co pierwotna, a w takiej sytuacji jakościowo analogiczne

zdanie mogłoby być fałszywe. W przypadku identyczności między dwoma ścisłymi

wyrażeniami oznaczającymi można zbliżyć się do tej strategii posługując się

prostszą. Rozważmy, jak określa się odniesienia owych wyrażeń oznaczających; jeśli

te pokrywają się tylko przygodnie, ten fakt nadaje pierwotnemu zdaniu pozór jego

przygodności. W przypadku ciepła i ruchu cząsteczek sposób, w jaki działają te dwa

wzorce, jest prosty. Gdy ktoś mówi, niedokładnie, że mogłoby się okazać, iż ciepło

nie jest ruchem cząsteczek, w tym, co mówi, prawdziwe jest to, iż można by

odczuwać jakieś zjawisko w ten sam sposób, w jaki my odczuwamy ciepło, to znaczy

odczuwać je dzięki temu, że wytwarza wrażenie, które nazywamy „wrażeniem

ciepła” (nazwijmy je „W”), nawet gdy to zjawisko nie jest ruchem cząsteczek, ów

ktoś ponadto ma na myśli, że tę planetę mogłyby zamieszkiwać stworzenia, które nie

doznawałyby W będąc w obecności ruchu cząsteczek, choć doznawałyby W w

obecności czegoś innego. Takie stworzenia znajdowałyby się, w pewnym

jakościowym sensie, w tej samej sytuacji poznawczej, w jakiej my jesteśmy,

mogłyby posłużyć się ścisłym wyrażeniem do oznaczenia zjawiska, które wywołuje

w nich W (to ścisłe wyrażenie oznaczające mogłoby nawet brzmieć „ciepło”), a

jednak tym, co wywołuje owo wrażenie, nie byłby ruch cząsteczek (a zatem nie

ciepło!).

A czy można powiedzieć coś analogicznego, by rozwiać poczucie, że identyczność

bólu i pobudzenia włókien C, jeśli jest odkryciem naukowym, mogłaby się okazać

czymś innym. Nie sądzę, że taka analogia jest możliwa. W przypadku rzekomej

możliwości, że ruch cząsteczek mógłby istnieć pod nieobecność ciepła, rzeczywiście

możliwe wydaje się to, że istniałby ruch cząsteczek bez bycia odczuwanym jako

ciepło, to znaczy, mógłby istnieć bez wytwarzania wrażenia W, wrażenia ciepła. Czy

w przypadku istot właściwie odczuwających zachodzi analogiczna możliwość, że

miałoby istnieć pobudzenie włókien C bez bycia odczuwanym jako ból? Jeśli jest to

możliwe, pobudzenie włókien C samo może istnieć bez bólu, jego istnienie bowiem

bez bycia odczuwanym jako ból jest jego istnieniem bez bycia tu w ogóle jakiegoś

bólu. Sytuacja taka pozostawałaby w jawnej sprzeczności z rzekomą konieczną

identycznością bólu i odpowiedniego stanu fizycznego, a analogia ta zachodzi w

przypadku każdego stanu fizycznego, który można by identyfikować z odpowiednim

stanem umysłu. Kłopot w tym, że teoretyk identyczności nie twierdzi, że stan

fizyczny jedynie wytwarza stan umysłu, a raczej chce on, by te dwa stany były

identyczne, a więc a fortiori, by koniecznie współwystępowały. W przypadku ruchu

cząsteczek i ciepła istnieje coś, mianowicie wrażenie ciepła, co jest pośrednikiem

między zewnętrznym zjawiskiem a obserwatorem. W przypadku stan umysłu -stan

fizyczny żaden taki pośrednik nie jest możliwy, ponieważ przyjmuje się tu, że

zjawisko fizyczne jest identyczne z samym zjawiskiem wewnętrznym. Można być w

tej samej sytuacji poznawczej, w jakiej byłoby się, gdyby było ciepło, nawet pod

nieobecność ciepła, doznając po prostu wrażenia ciepła; a nawet w obecności ciepła

można mieć te same dane, jakie miałoby się pod nieobecność ciepła, po prostu

przeżywając brak wrażenia W. Żadna taka możliwość nie istnieje w przypadku bólu i

innych zjawisk umysłu. Być w tej samej sytuacji poznawczej, jaka zachodziłaby,

gdyby się miało ból, to mieć ból; być w tej samej sytuacji poznawczej, jaka

zachodziłaby pod nieobecność bólu, to nie mieć bólu. Nie sposób zatem wyjaśnić

Page 73: Kripke-Nazywanie a konieczność

rzekomej przygodności związku między stanem fizycznym a odpowiednim stanem

mózgu, odwołując się jak w przypadku ciepła, do swego rodzaju jakościowej

analogii.

Analizowaliśmy właśnie tę sytuację, odwołując się do pojęcia jakościowo

identycznej sytuacji poznawczej. Kłopot w tym, że pojęcie sytuacji poznawczej

jakościowo identycznej z taką, w której obserwator miał wrażenie W, jest po prostu

pojęciem sytuacji, w której obserwator miał to wrażenie. Tę samą uwagę można

wygłosić, odwołując się do pojęcia tego, co wyznacza odniesienie ścisłego wyrażenia

oznaczającego. W przypadku identyczności ciepła z ruchem cząsteczek ważną

okolicznością było to, że choć „ciepło” to ścisłe wyrażenie oznaczające, odniesienie

tego wyrażenia określone zostało przez przypadkową własność tego, do czego ono

się odnosi, mianowicie przez własność wytwarzania w nas wrażenia W. Jest więc

możliwe, że jakieś zjawisko zostałoby ściśle oznaczone w ten sam sposób, co

zjawisko ciepła, a jego odniesienie również byłoby wyznaczone przez wrażenie W,

choć zjawisko to nie byłoby ciepłem, a zatem nie byłoby ruchem cząsteczek. Ból

natomiast nie zostaje wyznaczony przez jedną ze swych przypadkowych własności;

jest on raczej wyznaczony przez samą własność bycia bólem, przez jej bezpośrednią

fenomenologiczną jakość. Ból więc, w odróżnieniu od ciepła, jest nie tylko ściśle

oznaczony przez „ból”, lecz odniesienie tego wyrażenia jest określone przez istotną

własność tego, do czego ono się odnosi. Nie można więc powiedzieć, że choć ból jest

koniecznie identyczny z pewnym stanem fizycznym, pewne zjawisko może być

wyznaczone w ten sam sposób, w jaki wyznaczamy ból, choć nie jest skorelowane z

tym stanem fizycznym. Jeśli jakieś zjawisko jest wyznaczone dokładnie w ten sam

sposób, w jaki wyznaczamy ból, zjawisko to jest bólem.

Tę samą sprawę można bodaj bardziej ożywić bez takiego szczególnego

odwoływania się do technicznego aparatu pojęciowego tych wykładów. Załóżmy, że

wyobrażamy sobie Boga stwarzającego świat; co musiałby On uczynić, by

spowodować zachodzenie identyczności ciepła i ruchu cząsteczek? Wydawałoby się

tu, że wszystko, co musiał uczynić, to stworzyć ciepło, to znaczy sam ruch

cząsteczek. Jeśli cząsteczki powietrza na tej ziemi są dostatecznie pobudzone, jeśli

jest płonący ogień, ziemia będzie gorąca, nawet jeśli nie ma obserwatorów, by to

widzieć. Bóg stworzył światło (a więc stworzył strumienie fotonów, według obecnej

teorii naukowej), zanim stworzył ludzkich i zwierzęcych obserwatorów, a to samo

dotyczy przypuszczalnie ciepła. Dlaczego zatem zdaje się nam, że identyczność

ruchu cząsteczek z ciepłem jest rzeczowym faktem nauki, że samo stworzenie ruchu

cząsteczek pozostawiło jeszcze Boga z dodatkowym zadaniem uczynienia z ruchu

cząsteczek ciepła? Poczucie to jest istotnie złudne, ale jest rzeczowym zadaniem

Bóstwa zadanie sprawienia, by ruch cząsteczek odczuwano jako ciepło. By to zrobić,

Bóg musi stworzyć jakieś istoty czujące, co zapewnia, że ruch cząsteczek stwarza w

nich wrażenie W. Dopiero, gdy to uczynił, będą istniały istoty, które mogą

dowiedzieć się dokładnie w ten sam sposób co my, że zdanie: „Ciepło jest ruchem

cząsteczek”, wyraża prawdę a posteriori.

Co z przypadkiem pobudzenia włókien C? Wydawałoby się, że dla stworzenia tego

zjawiska Bóg potrzebuje jedynie stworzyć istoty z włóknami C, podatnymi na

pobudzenie fizyczne właściwego rodzaju; jest rzeczą nieważną, czy owe istoty są

świadome, czy nie są świadome. Wydawałoby się jednak, że by sprawić, iż

pobudzenie włókien C odpowiada bólowi lub jest odczuwane jako ból, Bóg musi

zrobić coś poza samym stworzeniem pobudzenia włókien C; musi sprawić On, by

stworzenia odczuwały pobudzenie włókien C jako ból, a nie jako łaskotanie czy

ciepło lub by nic nie odczuwały, co jawnie mieściłoby się w granicach Jego

Page 74: Kripke-Nazywanie a konieczność

możliwości. Jeśli te rzeczy są faktycznie w granicach jego możliwości, to relacja

między bólem, jaki Bóg stwarza, a pobudzeniem włókien C nie może być

identycznością. Jeśli bowiem tak jest, pobudzenie mogłoby istnieć bez bólu, a

ponieważ wyrażenia „ból” i „pobudzenie włókna C” są ścisłe, fakt ten zakłada, że

relacja między tymi dwoma zjawiskami nie jest relacją identyczności. Bóg musiał

wykonać pewną pracę, poza samym stworzeniem człowieka, by sprawić, że pewien

człowiek jest wynalazcą soczewek dwuogniskowych; człowiek mógłby istnieć z

powodzeniem, nie wynajdując żadnej takiej rzeczy. Nie można tego samego

powiedzieć co do bólu; jeśli to zjawisko w ogóle istnieje, nie trzeba wymagać żadnej

dalszej pracy, by uczynić zeń ból.

Jednym słowem, odpowiedniość między stanem mózgu a stanem umysłu wydaje

się mieć pewien jawny składnik przygodności. Widzieliśmy, że identyczność nie jest

relacją, która może przygodnie zachodzić między przedmiotami. Jeśli zatem teza o

identyczności byłaby słuszna, ów składnik przygodności nie występowałby w relacji

między stanami umysłu a stanami fizycznymi Nie może on występować, jak w

przypadku ciepła i ruchu cząsteczek, w relacji między zjawiskiem (= ciepło = ruch

cząsteczek) a sposobem, w jaki odczuwa się je lub w jaki ono się jawi (wrażenie W),

ponieważ w przypadku zjawisk umysłu nie ma żadnego „przejawu” poza samym

zjawiskiem umysłu.

Podkreślałem tu możliwość, czy rzekomą możliwość, stanu fizycznego bez

odpowiedniego stanu umysłu. Możliwość odwrotna, stan umysłu (ból) bez stanu

fizycznego (pobudzenie włókien C), również stawia teoretyków identyczności przed

trudnościami, których nie sposób usunąć odwołując się do analogii z ciepłem i

ruchem cząsteczek.

Rozważałem krócej podobne trudności dotyczące poglądów zrównujących jaźń z

ciałem, a konkretne zdarzenia umysłu z konkretnymi zdarzeniami fizycznymi, nie

rozpatrując wszakże tak szczegółowo możliwych kontrposunięć, jak w przypadku

identyczności typów. Wystarczy powiedzieć, iż podejrzewam, że podane względy

wskazują, iż teoretyk pragnący identyfikować rozmaite konkretne zdarzenia

umysłowe i fizyczne będzie musiał stanąć wobec trudności całkiem podobnych do

trudności teoretyka identyczności typów; on również nie będzie mógł odwołać się do

rzekomych standardowych analogii.

Okoliczność, że nieosiągalne są zwykłe posunięcia i analogie, służące

rozstrzygnięciu trudności teoretyka identyczności, nie jest oczywiście żadnym

dowodem, że nieosiągalne są żadne posunięcia. Na pewno nie mogę rozpatrywać tu

wszystkich możliwości. Podejrzewam jednak, że obecne rozważania przemawiają

zdecydowanie przeciw zwykłym postaciom materializmu. Materializm, jak sądzę,

musi twierdzić, że fizykalny opis świata jest jego zupełnym opisem, że wszelkie

fakty umysłowe są „ontologicznie zależne” od faktów fizycznych w takim zwykłym

sensie, że z koniecznością z nich wynikają. Nie wydaje mi się, by jakikolwiek

teoretyk identyczności przedstawił przekonujący argument przeciw intuicyjnemu

poglądowi, że tak nie jest.77

77 Wyraziwszy w tekście te wątpliwości co do teorii identyczności, powinienem podkreślić dwie rzeczy: po

pierwsze, teoretycy identyczności przedstawili na rzecz swych poglądów argumenty pozytywne, na które z

pewnością tu nie odpowiedziałem. Niektóre z tych argumentów wydają mi się słabe lub oparte na

ideologicznych przesądach, lecz inne, na które nie jestem teraz w stanie przekonująco odpowiedzieć, uderzają

mnie jako wysoce zniewalające. Po drugie, odrzucenie tezy o identyczności nie pociąga uznania

kartezjańskiego dualizmu. W rzeczywistości, pogląd, który wyraziłem wyżej, że osoba nie mogłaby pochodzić

z innej spermy i komórki jajowej niż te, z których faktycznie się poczęła, wskazuje pośrednio na odrzucenie

kartezjańskiego obrazu. Jeżeli mielibyśmy jasną ideą duszy czy umysłu jako bytu niezależnego, samoistnego,

duchowego, dlaczego musiałaby ona pozostawać w jakimś koniecznym związku z konkretnymi przedmiotami

materialnymi, takimi Jak konkretna sperma czy konkretna komórka jajowa. Przekonany dualista może myśl eć,

Page 75: Kripke-Nazywanie a konieczność

UZUPEŁNIENIA

Uzupełnienia te przynoszą pewne rozszerzenie pierwotnego tekstu, które dodałem

bądź w odpowiedzi na pytania, bądź gwoli rozjaśnienia czy szkicowego rozszerzenia.

(a) Jednorożce, s. 27, 28. W świetle wypowiedzianych w trzecim wykładzie uwag,

dotyczących rodzajów naturalnych, spróbuję podać krótkie wyjaśnienie dziwnego

poglądu na jednorożce, którego broniłem w tekście. Były tam dwie tezy: najpierw

teza metafizyczna, że żadnej przeciwnej faktom sytuacji nie sposób właściwie opisać

jako sytuacji, w której istniałyby jednorożce; po drugie, teza epistemologiczna, że

archeologiczne odkrycie wskazujące, iż istniały zwierzęta o wszystkich cechach

przypisywanych w odpowiednim micie jednorożcom, nie stanowiłoby ani samo w

sobie, ani w swych konsekwencjach dowodu, że istniały jednorożce.

Co do tezy metafizycznej, zasadniczo biorąc argument wygląda następująco. Tak

jak tygrysy to gatunek rzeczywisty, jednorożce to gatunek mityczny. Otóż tygrysów,

jak wywodziłem w trzecim wykładzie, nie można definiować po prostu w terminach

ich wyglądu; jest możliwe, że istniałby inny gatunek, mający wszystkie zewnętrzne

znamiona tygrysów, lecz inną budowę wewnętrzną, a zatem nie byłby to gatunek

tygrysów. Do sądzenia, że jest inaczej, może nas mylnie prowadzić fakt, że w

rzeczywistości nie istnieją żadne takie „udawane tygrysy”, toteż w praktyce wygląd

zewnętrzny wystarcza do identyfikacji tego gatunku. Nie ma natomiast rzeczywistego

gatunku jednorożców, a co się tyczy rozmaitych gatunków hipotetycznych, o różnej

budowie wewnętrznej (niektóre gadowate, niektóre ssakowate, niektóre

ziemnowodne), które miałyby wyglądy zewnętrzne przysługujące według mitu o

jednorożcu jednorożcom, nie sposób powiedzieć, które z tych różnych gatunków

mitycznych miałyby być jednorożcami. Jeśli przyjmiemy, jak to czynię, że

jednorożce z mitu uznawane były za konkretny gatunek, lecz mit nie dostarcza o ich

budowie wewnętrznej informacji wystarczającej do jednoznacznego określenia tego

gatunku, to nie istnieje żaden rzeczywisty czy możliwy gatunek, o którym możemy

powiedzieć, że miałby być gatunkiem jednorożców.

Łatwiej jest wykazać tezę epistemologiczną. Jeśli znajdziemy opowieść opisującą

substancję o fizycznym wyglądzie złota, nie sposób wnosić na tej podstawie, że

mówi ona o złocie; może ona mówić o pirycie. O jakiej substancji mowa, musimy

określić w taki sposób jak w przypadku nazw własnych — przez historyczne

powiązanie owej opowieści z pewną substancją. Gdy śledzimy to powiązanie, z

powodzeniem może się okazać, że substancja, o którą chodzi, była złotem, pirytem

lub czymś innym. Podobnie, samo odkrycie zwierząt o własnościach przypisywanych

w micie jednorożcom wcale nie wskazywałoby, że istniały zwierzęta , o których

mówił mit. Być może mit został w całości wymyślony, a to, że faktycznie istniały

zwierzęta o tym samym wyglądzie stanowi czysto przypadkową zbieżność. W tym

przypadku nie możemy powiedzieć, że rzeczywiście istniały zwierzęta z mitu,

musimy również ustalić historyczne powiązanie wskazujące, że mit dotyczy tych

zwierząt.

Podtrzymuję podobne poglądy - co się tyczy fikcyjnych nazw własnych. Samo

odkrycie, że istotnie był detektyw znany ze wspaniałych wyczynów, takich jak

wyczyny Sherlocka Holmesa, nie wskazywałoby, że pisarstwo Conan Doyle’a

że moje poglądy dotyczące spermy i komórek jajowych przesądzają kwestię na niekorzyść Kartezjusza.

Skłonny byłbym przekonywać, że jest inaczej; fakt, iż trudno sobie wyobrazić moje pochodzenie ze spermy i

komórki jajowej innych niż te, z jakich się faktycznie wywodzą, wydaje mi się wskazywać, że nie mamy

żadnego takiego wyraźnego pojęcia duszy czy jaźni. W każdym razie, jak się wydaje, od czasów Hume’a

krytyki kartezjańskiego pojęcia jaźni koncepcja Kartezjusza stała się wątpliwa. Zagadnienie dusza -cialo

uważam za bardzo rozległe i skrajnie zawiłe.

Page 76: Kripke-Nazywanie a konieczność

dotyczyło tego człowieka; jest teoretycznie możliwe, choć w praktyce fantastycznie

nieprawdopodobne, że Doyle pisał czystą fikcję, a podobieństwo do rzeczywistego

człowieka jest wyłącznie przypadkowe. (Pomyślmy o charakterystycznym

zastrzeżeniu: „Postaci w tym dziele są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do

kogokolwiek żywego czy umarłego jest czysto przypadkowe”.) Podobnie

podtrzymuję metafizyczny pogląd, iż założywszy, że nie ma żadnego Sherlocka

Holmesa, nie sposób powiedzieć o żadnej możliwej osobie, iż miałaby być

Sherlockiem Holmesem, gdyby istniała. Kilku różnych możliwych ludzi, a nawet

ludzie rzeczywiści, tacy jak Darwin czy Kuba Rozpruwacz, mogłoby dokonać

wyczynów Holmesa, ale o żadnym z nich nie możemy powiedzieć, że miałby być

Holmesem, gdyby dokonał owych wyczynów. Jeśli bowiem tak byłoby, który z nich

miałby nim być?

Nie mogę już więc pisać, jak to kiedyś czyniłem, że: „Holmes nie istnieje, lecz

istniałby, gdyby były inne stany rzeczy”. (Zob. moje Semantical Considerations on

Modal Logic, „Acta Philosophica Fennica”, t. 16, 1963, s. 83—94; przedrukowane

[w]: L. Linsky (wyd.) Reference and Modality, Oxford 1971; s. 65 w przedruku

Linsky’ego.) To przytoczone twierdzenie daje błędne wrażenie, że nazwy fikcyjne,

takie jak „Holmes”, nazywają konkretne możliwe-lecz-nie-rzeczywiste indywiduum.

Ale zasadnicza myśl, którą usiłowałem wyłożyć, pozostaje i jest niezależna od

wszelkich teorii lingwistycznych dotyczących statusu nazw w ramach fikcji. Jest to

myśl, że w innych możliwych światach „jakieś faktycznie istniejące indywidua mogą

być nieobecne, natomiast nowe indywidua... mogą się pojawić” ( tamże, s. 65), oraz

że jeśli w otwartej formule A(x) zmiennej wolnej przypiszemy jako wartość dane

indywiduum, powstaje pytanie, czy (w teoriomodelowym ujęciu logiki modalnej)

mamy przypisywać owej formule wartość prawdziwościową w światach, w których

dane indywiduum nie istnieje.

Uświadamiam sobie, że tajemnicza skrótowość tych uwag zmniejsza wszelką moc

przekonywania, jaką mogłyby posiadać w innych warunkach. Mam nadzieję rozwinąć

je gdzie indziej, w następnej pracy, rozważającej zagadnienia zdań egzystencjalnych,

nazw pustych i bytów fikcyjnych.

(b) Może na musi, pierwszy akapit na s. 38. Nieopublikowany artykuł Barry T.

Strouda zwrócił moją uwagę na fakt, że sam Kant popełnia zbliżony błąd. Kant

mówi: „Doświadczenie poucza nas wprawdzie, że coś jest takie a takie, nie zaś, że

nie może być inne. Po pierwsze więc, jeżeli mamy twierdzenie, które myślimy wraz z

jego koniecznością, to jest to sąd a priori... Konieczność i ścisła ogólność są przeto

niezawodnymi znamionami poznania a priori (Krytyka czystego rozumu, B 3—4, s.

62—64 w tłumaczeniu Romana Ingardena, t. 1, Warszawa, PWN 1957.) Kant wydaje

się więc utrzymywać, że jeśli wiemy o zdaniu, iż jest konieczne, sposób jego

poznania nie tylko może być a priori, lecz musi być a priori. Przeciwnie, można a

posteriori dowiedzieć się o prawdzie matematycznej, radząc się maszyny liczącej czy

nawet zapytując matematyka. Kant nie może też argumentować, że doświadczenie

może nam powiedzieć, że zdanie matematyczne jest prawdziwe, lecz nie, że jest

konieczne, szczególną bowiem cechą zdań matematycznych (takich jak

przypuszczenie Goldbacha) jest to, iż wie się (a priori), że nie mogą być przygodnie

prawdziwe; zdanie matematyki, jeśli jest prawdziwe, jest konieczne.

Wszystkie bronione w tekście przypadki konieczności a posteriori mają

szczególną cechę, przypisywaną zdaniom matematycznym. Analiza filozoficzna

mówi nam, że nie mogą być przygodnie prawdziwe, a więc wszelka empiryczna

wiedza o ich prawdziwości jest automatycznie empiryczną wiedzą, że są konieczne.

Opis ten stosuje się szczególnie do przypadków zdań o identyczności i zdań o

Page 77: Kripke-Nazywanie a konieczność

istocie. Może to dostarczyć pewnego klucza do ogólnego opisu poznania a posteriori

prawd koniecznych.

Powinienem zauważyć, że jeśli możliwość poznania prawdy matematycznej przez

zwrócenie się o radę do maszyny liczącej byłaby jedynym zarzutem przedstawionym

Kantowi, miałby on nadal możność twierdzenia: (1) że każda prawda konieczna jest

poznawalna a priori lub, słabiej, (2) że każda prawda konieczna, jeśli jest w ogóle

znana, musi być poznawalna a priori. Zarówno (1), jak też (2) zawierają niejasne

pojęcie możliwości poznania a priori, ale o ile rozjaśnia się to pojęcie ograniczając

je do standardowego ludzkiego poznania a priori, przemawiam w tekście przeciw

(1), a także przeciw (2). Faktycznie twierdzę oczywiście, że zdania, które

współcześni filozofowie uznawaliby słusznie za „empiryczne”, mogą być konieczne i

mogą być jako takie znane.

Powinienem może wspomnieć, że nie jestem w stanie znaleźć u Kanta opisu

prawdy a priori jako prawdy, która może być znana niezależnie od doświadczenia; o

ile mogę zrozumieć, Kant odwołuje się jedynie do poznania a priori konkretnych

zdań, co nie obejmuje tej szczególnej modalności. (W tekście nieostrożnie

przypisałem ten pospolity opis prawdy a priori Kantowi.) A oczywiście, gdy Kant

używa wyrażenia „konieczny” w odniesieniu do typu zdania, zaś „a priori” w

odniesieniu do sposobu poznania, wcale me może być winnym, pospolitej

współcześnie praktyki traktowania tych dwóch terminów jako wzajemnie

wymienialnych synonimów. Z pierwszych stron Krytyki czystego rozumu widać

wyraźnie, że uważa on tezę, że poznanie, iż coś jest konieczne, musi być poznaniem

a priori, za ważną choć oczywistą tezę rzeczową.

(c) Pewne uwagi, jakie usłyszałem, doprowadziły mnie do przypuszczenia, że

warunkowi braku błędnego koła mogłyby przydać się dalsze rozjaśnienia. Po

pierwsze, moją uwagę na s. 70 rozumiano błędnie jako uwagę głoszącą, że taka

definicja jak: „Jonasz to człowiek, do którego Biblia odnosi się za pomocą tej

nazwy”, narusza w sposób konieczny warunek braku błędnego koła. Nie narusza, pod

warunkiem, że teoria deskrypcji może podać ujęcie odniesienia, jakie mieli autorzy

Biblii, niezależnie od naszego własnego. Gdy rozważałem Strawsona, otwarcie

przyznałem, że mówiący może posłużyć się tego rodzaju deskrypcją, która

„przerzuca odpowiedzialność”, oraz że postępowanie to nie zawiera błędnego koła

pod warunkiem, że deskrypcja innego mówiącego nie zawiera ostatecznie odniesień,

jakie dokonuje pierwszy mówiący. Mogę więc powiedzieć: „Niech «Glumph» będzie

nazwą rzeczy, którą Jones nazywa «Glumph»”, pod warunkiem, że Jones nie mówi

równocześnie: „Niech «Glumph» będzie nazwą rzeczy, którą Kripke nazywa

«Glumph»”. Inny zarzut dotyczy takich niekolistych określeń odniesienia jak: „Niech

Glumph będzie człowiekiem, którego Jones nazywa «Glumph»”, oraz „Niech

«Gödel» będzie człowiekiem, któremu znawcy przypisują twierdzenie o

niezupełności” (wypowiedziane przez laika). Ogólnie mówiąc, mówiący nie może

mieć pewności, od kogo zaczerpnął określenie swego odniesienia, a o ile wie,

„znawcy” z powodzeniem mogą dojść do wniosku, że twierdzenia o niepełności

dowiódł Schmidt, a nie Gödel, choć mówiący, którzy nie znają się na rzeczy, nadal

przypisują je Gödlowi. A więc takie określenia tego, do czego odnosi się wyrażenie,

z powodzeniem mogą dać błędny wynik, a o mówiącym z pewnością nie sposób

powiedzieć, że wie a priori (jak w tezie 5), iż tak nie jest. (Zob. moją krytykę

Strawsona w tekście.) Jeśli natomiast mówiący usiłuje uchylić możliwość takiego

błędu, posługując się własnym odniesieniem jako wzorcem, jak na przykład w takich

określeniach: „Niech Glumph będzie człowiekiem, którego ja (teraz) nazywam

«Glumph»”, lub: „Niech Gödel będzie człowiekiem, o którym jestem

Page 78: Kripke-Nazywanie a konieczność

przeświadczony, że dowiódł twierdzenia o niezupełności”, to określenie odniesienia

jest obciążone błędnym kołem (o ile mówiący nie określił już odniesienia w jakiś

inny sposób, a w tym przypadku to właśnie jest warunkiem określającym, nie zaś to,

co sformułowane). Często określeniu odniesienia grozi narażenie się na zarzut

błędnego koła jak też podatność na błąd, mówiący bowiem może nie wiedzieć, czy ci

inni, na których „przerzuca odpowiedzialność”, nie mogą z kolei na niego przerzucać

odpowiedzialności. Rażące przypadki podatności na krytykę obu rodzajów można

napotkać w takich określeniach jak: „Niech «Glumph» oznacza człowieka, którego

my wszyscy, w społeczności S, nazywamy «Glumph»”, lub: „Niech «Gödel» oznacza

człowieka, o którym obecnie powszechnie się sądzi w społeczności S, że dowiódł

twierdzenia o niezupełności”, jeśli zakłada się, że określenia te są używane w całej

społeczności S. Indywidualny mówiący bowiem może mylić się w takim określeniu,

jeśli cała społeczność została powiadomiona o oszustwie Gödel-Schmidt, a on nie

został powiadomiony, a jeśli nawet możliwość błędu zostaje uchylona, określenie

będzie koliste, jeśli przyjmuje się, że wszyscy mówiący społeczności S czy choćby

znaczna ich większość używa go, by określić swe odniesienie.

Wszystkie te uwagi są sformułowane w tekście, lecz nieporozumienia

doprowadziły mnie do przekonania, że ponownie skrótowe ich przedstawienie

mogłoby przypuszczalnie przynieść pewną korzyść. Całkiem inny sposób określenia

odniesienia mógłby wyglądać następująco: „ Niech «Glumph» oznacza człowieka

zwanego «Glumph» przez ludzi, od których zaczerpnąłem tę nazwę (kimkolwiek są),

pod warunkiem, że moje obecne określenie tego odniesienia spełnia warunki

zarysowane w książce Nazywanie a konieczność oraz wszelkie inne warunki, jakie

muszą być spełnione”. Jak mówiłem w przypisie 38, takie określenie stanowiłoby

trywialne spełnienie teorii deskrypcji w terminach obecnego poglądu, o ile tylko

obecny pogląd nie byłby jakoś płynny i nie zawierałby już pojęcia własnego

odniesienia mówiącego (w terminach jego zamiaru uzgodnienia odniesienia z tymi,

od których zaczerpnął nazwę). Jeśli nawet obie te trudności byłyby przezwyciężone,

powstający opis nie byłby raczej tego typu, jaki, wedle zamysłów teoretyków

deskrypcji, jawi się mówiącemu, gdy pada pytanie: „Kto to jest Napoleon?” Ów opis

jawiłby się jedynie tym mówiącym którzy opanowali złożoną teorię odniesienia i to

oczywiście ta teoria, a nie znajomość deskrypcji przez mówiącego, dawałaby

prawdziwy obraz sposobu, w jaki zostało określone odniesienie.

(d) Pierwszy „chrzest”, s. 97. W przypisie 70 gdzie mowa o terminach

odnoszących się do rodzajów naturalnych, wspominam, że pojęcie próbki

wyjściowej, do którego się tam odwołuję, przynosi nadmiernie uproszczony o braz

przypadku. Analogicznie, gdy chodzi o nazwy własne, uświadamiam sobie

oczywiście, że nie zawsze musi być podlegający identyfikacji pierwszy chrzest;

obraz jest więc nadmiernie uproszczony. Oczywiście sądzę również, analogicznie do

przypisu 70, że takie komplikacje nie będą radykalnie zmieniać obrazu. Ale

prawdopodobnie jest tak, że w przypadku nazw własnych przykłady bez podającego

się identyfikacji pierwszego chrztu są rzadsze niż w przypadku gatunków.

(e) Święty Mikołaj, s. 94 oraz 197, 198. Gareth Evans pokazał, że podobne

przypadki zmiany odniesienia występują, gdy zmiana nie polega na przejściu od bytu

rzeczywistego do fikcyjnego, lecz od jednego bytu rzeczywistego do innego bytu

tego samego rodzaju. Według Evansa „Madagaskar” był tubylczą nazwą części

Afryki; Marco Polo błędnie sądząc, że naśladuje tubylcze użycie, zastosował tę

nazwę do wyspy. (Evans posługuje się tym przykładem dla poparcia teorii

deskrypcji; ja oczywiście tego nie robię.) Dziś użycie tej nazwy jako nazwy wyspy

tak się rozpowszechniło, że przesłoniło z pewnością wszelkie historyczne związki z

Page 79: Kripke-Nazywanie a konieczność

nazwą tubylczą. David Lewis wskazał, że to samo mogło się zdarzyć, nawet gdyby

tubylcy używali nazwy „Madagaskar” do oznaczania mitycznej miejscowości. Tak

więc rzeczywiste odniesienie może zmienić się na inne rzeczywiste odniesienie,

odniesienie fikcyjne może zmienić się na rzeczywiste, a rzeczywiste na fikcyjne. We

wszystkich tych przypadkach obecna intencja odnoszenia się do danego bytu (lub

odnoszenia się fikcyjnie) przesłania pierwotną intencję utrzymania odniesienia w

historycznym łańcuchu przekazu. Sprawa ta wymaga obszernego rozważenia. Ale to

zjawisko z grubsza poddaje się chyba wyjaśnieniu w terminach społecznego w

znacznym stopniu, co podkreśliłem w tekście, charakteru użycia nazw wł asnych:

używamy nazw, by porozumiewać się z innymi mówiącymi we wspólnym języku.

Ów charakter zazwyczaj przesądza, że mówiący zamierza posłużyć się nazwą w ten

sam sposób, w jaki została mu przekazana; ale w przypadku „Madagaskaru” ten

społeczny charakter przesądza, że obecna intencja, by odnosić się do wyspy,

przesłania odległą więź z tubylczym użyciem. (Prawdopodobnie przypadek Millera,

przypadek przeciwstawienia „George Smith” — „Newton” poddaje się podobnemu

wyjaśnieniu.) Wypowiedzenie tego wszystkiego z jakąś ścisłością niewątpliwie

wymaga większego aparatu niż ten, jaki tu rozwinąłem; w szczególności musimy

odróżnić obecną intencję użycia nazwy w odniesieniu do przedmiotu od obecnego

przeświadczenia jedynie, że dany przedmiot jest jedynym przedmiotem mającym

pewną własność, i musimy wyjaśnić to rozróżnienie. Zostawiam to zagadnienie do

dalszego opracowania.

(f) Powinienem może wspomnieć (rozszerzając przypis 2 ze s. 27), że broniony tu

obraz nazywania jako procesu historycznego jest wyraźnie bardzo podobny do

poglądów Keitha Donnellana. (Charles Chastain również zgłaszał podobne sugestie,

lecz mają one większą przymieszkę dawnej teorii deskrypcji.) Badania Davida

Kaplana nad „Dthat” [Dże], wspomniane w przypisie 22, rozrosły się do postaci

„logiki wyrażeń wskazujących”, w której, jak mówi, można podać formalne ujęcie

znacznej części argumentacji tej rozprawy. W istocie znaczna część tej rozprawy

wskazuje na pewien aparat formalny, choć obecne ujęcie jest nieformalne.

(g) Wykład trzeci wskazuje, że to, co współczesna filozofia uznaje za konieczność

czysto fizyczną, jest w znacznej części faktycznie konieczne tout court. Pytanie, jak

daleko można tu posunąć, pozostawiam do dalszego opracowania.