ksiĄŻka - lwj.edu.pl · czy o tych "złotych myślach" doceniających książki i...

52
ZESZYTY JAGIELLOŃSKIE PISMO UCZNIÓW, NAUCZYCIELI I PRZYJACIÓŁ LO im. KRÓLA WŁADYSŁAWA JAGIEŁŁY W PŁOCKU NR 51 • GRUDZIEŃ 2010 • PISMO UKAZUJE SIĘ OD ROKU 2000 Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum im. Władysława Jagiełły KSIĄŻKA POD CHOINKĘ

Upload: doancong

Post on 28-Feb-2019

221 views

Category:

Documents


0 download

TRANSCRIPT

ZESZYTY

JAGIELLOŃSKIE P I S M O U C Z N I Ó W , N A U C Z Y C I E L I I P R Z Y J AC I Ó Ł

L O i m. K R Ó L A W Ł A D Y S Ł A W A J A G I E Ł Ł Y W P Ł O C KU

NR 51 • GR UD ZI E Ń 201 0 • P I S MO U KAZU JE S I Ę OD R O KU 2 000

Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum im. Władysława Jagiełły

KSIĄŻKA

POD CHOINKĘ

2

Książka pod choinkę Książka - zdobycz cywilizacji, dobro kultury, przedmiot materialny. Na temat wartości jej samej i dostojeństwa

procesu czytania napisano w historii wiele pięknych zdań. Od myśli sentymentalnych ("Książka to przyjaciel,

który nigdy nie zdradzi") po refleksje poważne, doniosłe, odsłaniające autentyczną wartość książki

i czytelnictwa. "Najlepszym uniwersytetem w dzisiejszych czasach jest księgozbiór". "Prawdziwi miłośnicy

książek czytają je przez całe życie, ale czytają coraz inaczej". "Książka i możliwość czytania, to jeden z największych cudów ludzkiej cywilizacji" (Maria Dąbrowska). "Cóż może być bardziej cennego od codziennych

spotkań z mądrymi książkami" (Lew Tołstoj). Czy o tych "złotych myślach" doceniających książki i czytelnictwo

jeszcze pamiętamy? Zdaje się, że coraz mniej jest ludzi, którzy chcą o nich pamiętać, ale na szczęście jeszcze

tacy są. Sam znam znakomitych czytelników, którzy kochają książki, zbierają je i, co najważniejsze, czytają.

Jednak wyniki badań diagnozujących stan czytelnictwa w Polsce nie są pocieszające. Pokazują bowiem, że

ponad 60% Polaków nie czyta książek w ogóle, kolejne 30% sięga co najwyżej po jedną książkę rocznie. Z coraz

większą niechęcią odnosi się do czytania młodzież szkolna. Czyżby rodacy zapomnieli, że nie telewizor, ale

książka jest najlepszym sposobem uczenia się, a człowiekowi prawdziwie szanującemu życie wypada uczyć się do

samego końca.

Oto sięgam po stary tekst Melchiora Wańkowicza z nieprzecenionej "Karafki La Fontaine'a". "Biblioteki

domowe" to wielka apoteoza książkowego zbieractwa. O bibliotekach domowych pisze autor z największym

wzruszeniem. Dla mistrza literackiego reportażu "słowa «biblioteka domowa» mają bukiet zapachów, jak kieliszek starego koniaku". Dlatego z taką czułością wspomina o prywatnych bibliotekach antycznych pisarzy

(Eurypidesa) i filozofów (Arystotelesa) oraz o bibliotekach zupełnie nieznanych "bibliofilów nie z dworów

i pałaców, tylko tych szarych ludzi, którzy gromadzą książki po swoich skromnych mieszkaniach" przez całe

życie, bo podzielają myśl biskupa Krasickiego włożoną w usta zapomnianego zupełnie Pana Podstolego, że nie

żal gromadzić dobre książki, aby mieć je pod ręką i czytać wielokrotnie, bo to się przecież "nigdy nie sprzykrzy,

i owszem, im częściej czytane, tym bardziej się podobają, a za każdym razem się w nich coś nowego ku pożytkowi

i zabawie znajdzie". Dlatego z uznaniem autor podkreśla, że "od niezliczonych czasów poprzez niezliczone czasy,

w niezliczonych miejscach, przez niezliczonych ludzi, poprzez niezliczone razy niezliczone księgi były miłośnie

przeglądane" i trzeba wierzyć, że tak będzie nadal, choćby nie wiem jak krystaliczny obraz miały nasze

telewizory i nie wiem jak zawrotną prędkość osiągały nasze komputery.

Zadbajmy zatem, by w ten świąteczny czas, w którym zwyczajem obok życzeń ofiarowujemy sobie przeróżne prezenty, nie zabrakło pośród nich także książek, by przede wszystkim znalazły się wśród nich właśnie książki.

I to nie tylko te praktyczne, uczące jak żeglować, fotografować, gotować, piec, naprawiać samochód,

inwestować na giełdzie, uczyć się języków, ale także prawdziwe, klasyczne powieści, rozprawy historyczne,

filozoficzne i teologiczne, od których wiedzy praktycznej nie przybędzie, ale rozszerzy się serce, urośnie duch, by

móc prawdziwie rozkoszować się życiem, smakować je i czynić pełniejszym, dojrzalszym, by nie zamienić go

w szalone groszoróbstwo, zwieńczone "wielkim żarciem", w jakie każde święta tak łatwo lubią się zamienić.

Brońmy się przed spłaszczeniem naszego przeżywania życia, a w tym dobre książki, umiejętnie czytane,

na pewno pomogą. Niech zatem pełno ich będzie pod każdą bożonarodzeniową choinką.

Wiesław Kopeć, Tekst drukowany w Tygodniku Płockim ( 21 XII 2010 r.).

Drogi Czytelniku!

Życzymy Ci, abyś nadchodzące święta Bożego Narodzenia radośnie spędził wśród

Najbliższych. Niech świąteczna Aura miłością ogrzeje Twe serce, napełni je nadzieją

i szczęściem. Niech jasne i mądre myśli pilnują spokoju Twojego sumienia.

Wraz z najlepszymi życzeniami zechciej przyjąć nasz skromny dar - „Książkę pod choinkę".

Pragniemy, by stała się ona uzupełnieniem lub zaczątkiem Twojej domowej biblioteki.

Niech Twoją najgłębszą potrzebą stanie się obcowanie z książką.

Wesołych Świąt!

Redakcja "Zeszytów Jagiellońskich"

Na okładce: ilustracja ze strony internetowej Polskiego Radia.

W tekstach źródłowych nieznacznie zmodyfikowano pisownię.

Zeszyty Jagiellońskie. Pismo Uczniów, Nauczycieli i Przyjaciół Liceum Ogólnokształcącego

im. Króla Władysława Jagiełły w Płocku

Redakcja: ul. 3 Maja 4, 09 – 402 Płock; http:// www.jagiel lonka.plock.pl ; (024) 364-59-20

[email protected]; Opiekun merytoryczny projektu: Tomasz Zbrzezny. Opiekun zespołu: Wiesław Kopeć, [email protected]

Zespół redakcyjny: członkowie Międzyszkolnego Klubu Myśli Polskiej.

3

Melchior Wańkowicz (1892 - 1974)

Biblioteki domowe

(Karafka La Fontaine'a, tom 2, Kraków 1984)

Biblioteka prywatna...

Samo słowo budzi we mnie ciepłe wzruszenie.

I samo słowo budzi we mnie zgryzotę niepewności.

Wzruszenie jest z lat, z wieków, z tradycji:

Od czasów, kiedy tragik Eurypides, jeden z wielkich z trójcy z Ajschylosem i Sofoklesem,

na pół tysiąca lat p.n.e. rozkoszował się rozległą biblioteką prywatną — która przepadła.

Od czasów, kiedy ze czcią przejmował Arystoteles bibliotekę z rąk Teofrasta na trzy wieki

przed naszą erą. Bibliotekę chronioną przez dwieście lat w podziemnej piwnicy,

aż wywieziono ją do Rzymu, gdzie przepadła.

Od czasu, kiedy już poczęły się ukazywać przewodniki dla zbieraczy, np. Artemona

z Kassandrii (II w. p.n.e.).

Od czasów, kiedy w 79 roku n.e. popiół zasypał prywatny zbiór dwóch tysięcy zwojów

Villa dei Papiri, które wynurzyły się naszym oczom ponownie w tysiąc siedemset lat potem.

Od niezliczonych czasów poprzez niezliczone czasy, w niezliczonych miejscach, przez

niezliczonych ludzi, poprzez niezliczone razy niezliczone księgi były miłośnie przeglądane

— a potem wszystko płonęło, niszczało, szło z dymem, szło na wykładziny trzewików,

zawijanie śledzi, na fidybusy — skrętki papieru dla udzielania ognia cybuchom gości,

na kozie nóżki, tzn. skręty papierosowe — aż po park mojej siedziby rodzinnej, bielejący

w lecie nie śniegiem, tylko kartami podartych ksiąg, w których grzbietach rozdający szukali

ukrytych dolarów, aż po tę ostatnią bibliotekę na Żoliborzu zwęgloną przez podpalaczy.

Wzruszenie to jest ze wspominków ślusarza Polaka w Ameryce, który przybywszy jako

półanalfabeta do Ameryki, przez lat pięćdziesiąt błądząc po omacku, mozolnie rozeznając,

poświęcił w swoim domku dwa pokoje zastawione na wskroś półkami w wiele rzędów,

a teraz napisał do mnie list z załączeniem spisu wieluset tytułów — z prośbą, abym doradził,

jakiej instytucji (w Polsce nie oglądanej, a wciąż w nim obecnej), czując zbliżającą się śmierć,

ma przekazać to ukochane dzieło swego życia.

I z rozpaczy zbieracza w mieście prowincjonalnym, który na obszernym strychu swego

dwupokojowego domku umieścił księgozbiór zbierany całe życie, a teraz buldożery domek

mu zaorzą, a jego przekwaterują w dwa pokoiki o łącznej powierzchni 36 m

w wielopiętrowym "mrówkowcu".

I z pamięci o tych bibliofilach nie z dworów i pałaców, tylko tych szarych ludzi, którzy

gromadzą książki po swoich skromnych mieszkankach.

Nic tedy dziwnego, że słowa "biblioteka domowa" mają bukiet zapachów,

jak kieliszek starego koniaku.

Od Krasickiego, który w Panu Podstolim pisał:

"Nie żal rzecz dobrą kilkakrotnie powtórzyć; a to jest prawdziwą cechą wybornego pisma,

że się nigdy nie sprzykrzy, i owszem, im częściej czytane, tym bardziej się podoba,

a za każdym razem się w nim coś nowego ku pożytkowi i zabawie znajdzie".

Aż po Witolda Hulewicza, którego biblioteka, oglądana przeze mnie w Wilnie, przepadła,

jak i on sam, spopielały na Palmirach. To on pisał:

4

"Masz książkę pożyczoną? — To źle. Winieneś sam mieć swoją własną, świeżą, nietkniętą

i zawartą jak róża nie rozbudzona i pełna tajemnic. I sam karty masz rozcinać, i na każdym

słowie razem z uważnymi spojrzeniami zostawiać kroplę duszy. Przeczytasz, powrócisz —

będziesz naokoło widział (tylko się tam w tobie coś w takiej chwili poruszy). Zobaczysz, jak po

pewnym czasie ta książka cała pachnieć będzie twoją duszą i ile tam na poecie ponarasta

ciebie i jak jej za nic nie będziesz chciał pożyczyć byle komu".

Wspomnienia o pisarzach nierozłącznie wiążą się ze wspomnieniami o ich bibliotekach.

We wspomnieniach o Kraszewskim A. B. Brzostowski pisze:

"Z pracowni przechodzimy następnie do biblioteki, której część znaczna mieściła się, jak

wspomnieliśmy, w dwóch pokojach na dole (licząc w to i pracownię), główne więc jego działy

mieściły się w czterech na górze. Pracownia, jak zwykłe, zawierała przede wszystkim dzieła

encyklopedyczne, źródłowe, podręczne..."

Maria Kasprowiczowa w swoim dzienniku wspomina:

"...zastałam dom poprzewracany do góry nogami. Rzeczy poszły podczas mojej

nieobecności. Trzydzieści trzy paki z książkami wypatroszone. Błagałam, ażeby beze mnie nic

nie rozpakowywać. Ale gdzież tam! Janek z wrodzoną mu gwałtownością zabrał się do tego

od razu. Chodziło przecież o «natychmiastowe» ustawienie jego ogromnej biblioteki. Dla tej

biblioteki zmieniono cały dom. Biblioteka ta stawała się ośrodkiem wszystkiego".

18 września 1913 roku Towarzystwo Biblioteki Publicznej księgozbiór zapisany przez

Prusa oficjalnie przejęło w protokóle: "Przyjęto ofiarowany z woli śp. Aleksandra

Głowackiego księgozbiór podług sporządzonego przez p. O. Głowacką katalogu w ilości 1936

dzieł w 2534 tomach i postanowiono złożyć Szanownej Małżonce nieodżałowanego pisarza

wyrazy najgłębszej wdzięczności".

To jeden z nielicznych w historii dopływów z bibliotek prywatnych, którymi rosły

księgozbiory publiczne.

Z takich dopływów otrzymała biblioteka uniwersytetu w Los Angeles spuściznę po Lionie

Feuchtwangerze.

Będąc u niego za jego jeszcze życia w pałacyku w Pacific Palisades nad brzegiem Oceanu

Spokojnego, byłem nieco aż zgorszony, kiedy mnie prowadzono przez amfiladę salonów

poprzedzających jego pracownię wzdłuż ścian literalnie wytapetowanych półkami w

najwspanialszych oprawach. Przypomniało mi się, jak w Paryżu pokazywano mi coś, co by

należało nazwać tapetą; były to posklejane ze sobą oprawy makiet introligatorskich,

prezentujące grzbiety wspaniale ilustrowanych książek. Tapetę taką po jakiejś bardzo słonej

cenie kupuje się na metry.

Drażniła mnie ta niepokalaność biblioteki bez jednej zmurszałości, bez jednego

wyłamania z niepokalanie wymustrowanego szeregu.

Kiedy to w grzecznej formie wyraziłem, skinął na p. Hildę Waldo, jego wieloletnią

sekretarkę, która mi pokazała przyległy pokoik wyksiążkowany jak Bóg dał. To była jego

podręczna biblioteka przystosowana do jego bieżących potrzeb pracownia. Taki sam kąt dla

książek służących doraźnej potrzebie miał Kraszewski.

Ta olbrzymia biblioteka, która mię olśniła, to był owoc wieloletniej pracy Feuchtwangera,

wspinającego się po półkach antykwariuszy, by odkryć wśród nich białe kruki, jak np. dzieła

Sofoklesa należące kiedyś do ojca Michała Anioła, druki z epoki Rewolucji Francuskiej,

przedstawiającą ogromną wartość historyczną "Kronikę Norymberską" itd.

Było to więc coś pośredniego między biblioteką prywatną a biblioteką publiczną,

duchowe centrum emigracji niemieckiej, które nazywano "Nowym Weimarem", do którego

udawali się obaj Mannowie, Neumann, Werfel, Remarque, Ludwig Doblin i inni emigranci

niemieccy.

Ale nie każdego stać na pałacyk nad Pacyfikiem lub choćby obszerny drezdeński dom

Kraszewskiego.

5

Słowa "biblioteka prywatna" budzą zarazem zgryzotę.

"Był sobie — pisał Petrarka — niejaki Serenus Sammonicus, który podobno

posiadał siedemdziesiąt tysięcy woluminów. To nie mędrzec, ale księgarz! Nie

wystarcza mieć książki u siebie, trzeba je znać..."

Czytając te słowa, rozglądamy się po swojej bibliotece z po czuciem

zawstydzenia. Może to o takim jak my pisał już w 1644 roku Jan Gawiński w swoich

Dworzankach:

Do pana doktora

Pełno ksiąg mając, jeszcze je kupujesz,

A jednak na nich nigdy nie wertujesz.

Wieszże, jaka cię, Pardzie, chwała czeka:

Mędrsza nad ciebie twoja biblioteka.

Chyba jednak nieco prymitywne wydają się te pretensje do posiadaczy

prywatnych bibliotek, że nie czytają wszystkiego, co mają na półkach. Wiele książek

stoi w mo jej bibliotece z licznymi nie rozciętymi stronami. Henry Bars w Siódme j

zasłonie literatury pisze:

"Czy przeczytałem wszystkie książki, które posiadam? Naiwne jest wasze pytanie!

Tak jakby miłość książek i życie z książkami tego wymagało! Jakby nie wystarczała

ich obecność i milcząca dana sobie wzajemnie obietnica, że kie dyś po pół roku czy

po latach dziesięciu, porozmawiamy ze sobą. Możecie się uśmiechnąć, ale ja wiem,

że one na mnie czekają".

"«Powiedz mi, jakie książki masz w domu, a powiem ci, kim jesteś». Takie

powinno być przysłowie" — pisał Iwaszkiewicz. Ale i jego widać drążyły rozterki, bo

dodawał: "Niestety, ten, kto chciałby sądzić o mnie po mojej bibliotece, bardzo

musiałby się głowić, gdyż biblioteka jest wynikiem procesów bardzo

skomplikowanych".

Przecież biblioteka całożyciowa tego poety, prozaika, dramatu rga i eseisty — to

są jakby warstwice jego życia. Inne warstwy książek zalegają zapewne epokę pisania

Czerwonych tarcz, a inne, kiedy powstawała Sława i chwała, a inne, kiedy

pracował nad Latem w Nohant.

Biblioteka prywatna to jak ziemia-matka złożona z warstwie. Aby ją ocenić,

krytyk musi mieć w sobie coś z archeologa.

Z żalem wspominam swoją żoliborską bibliotekę, ujętą w katalogi klamrowe,

różnoraką — od ksiąg w cielęcej skórze po karty spróchniałe, podtrzymywane

przemyślnością introligatorską. Bo ja wiem, czy ten żal płynie tak bardzo ze słusznej

potrzeby, czy z posiedzicielstwa? Gdzież bym tam mógł zaglądać w materiały

zbierane, kiedy pisałem o Mazurach albo o Kresach, albo o rozwoju ekonomicznym

przedwojennej Polski?

Gdzież bym się z tym teraz pomieścił? Kiedy w czarnych chwilach aż dwukrotnie

Rada Dzielnicowa pragnęła mnie wykwaterować, tłumacząc, że pisarzowi

na bibliotekę należy się nie jedna izba więcej, tylko dziesięć metrów.

Historia jest to przemyślna pani i wie, co robi. Może wiedziała, co robi,

wymiatając z mego życia oprawnych skórę encyklopedystów w czasie pierwszej

wojny, roczniki statystyczne w czasie drugiej.

Znaleźliśmy się w nowej epoce jak "człowiek nagi" Żeromskiego lądujący

w nieznanem. I starsi, wyzuci, i młodsi, jeszcze nie opierzeni.

Może to i lepiej — poczynamy budować swoje biblioteki od nowa i do innych

celów. Nie myśląc o popisach w literackich dziewiętnastowiecznych salonach, które

teraz częściowo zastępują kawiarnie, tylko o potrzebach naszego warsztatu.

6

Nowoczesna biblioteka prywatna, przyjmując pod uwagę ciasnotę naszych

mieszkań — nie jest wcale do czytania.

Przedwojenny wydawca Fruchtman twierdził: "Książka nie jest po to, żeby się

czytała. Książka jest po to, żeby się sprzedawała" .

Książka w bibliotece prywatnej również nie jest po to, żeby się czytała, tylko

żeby informowała. Żeby była, jak pisał Dewey — "w każdej chwili gotowa do

strzału". Biblioteka encyklopedyczna.

W czasach gospodarstwa naturalnego miało się "wszystko swoje": bieliznę z

własnego lnu, świece z własnego topienia i kiełbasy z własnego wieprzka. Te czasy

gospodarstwa naturalnego, "wspaniale zaopatrzonych bibliotek", minęły nie tyle na

skutek zmienionych warunków mieszkaniowych, ile na skutek rozrostu świata

książki.

Toteż biblioteka prywatna współczesnego pisarza jest zawężona do książek

potrzebnych. Kisch, którego popularność wyrosła na wielkim reportażu kryminalnym

("wysypanie" afery płk. Redla, rozszyfrowanie napadu na bank itd.), miał w swej

bibliotece 4000 książek poświęconych kryminalistyce. Kiedy hitleryzm zagroził,

Kisch zdołał wyszwarcować do Paryża księgozbiór, ale nie siebie. Odwrotnie niż ja.

Kiedy czytam w Zielonych granicach Rychlewskiego, że marzył, aby tak urządzić

bibliotekę jak moja, uśmiecham się smętnie.

Ale nie każdy reporter zawęża swoje zainteresowania do kryminalistyki.

Przeciwnie, powiedziałbym, że ten reportaż jest to jedyny okaz ocalały z

dziewiętnastego wieku, który by się nie zgubił w różnorakich dyszkursach

tamtoczesnych w salonach tamtoczesnych intelektualistów. Bo reporter zginie, jeśli

nie będzie dyletantem, który wie coś o wszystkim, a wszystko tylko o swoim pisaniu.

W pierwszych powojennych latach taki był mus ustawiania rzeczywistości, że

rzadko który pisarz mógł się uchylić od reporterki. Stąd potrzebna mu była każda

książka. Książki z kolei były za bezcen. Na skutek tego w domach pisarzy

potworzyły się poważne księgozbiory. Ankieta przeprowadzona w roku 1964 wśród

literatów, tzn. odliczając tłumaczy, pośród około pół tysiąca osób wykazała, że

zaledwie trzech nie posiada biblioteki, a następnie do 100 tomów — 5 pisarzy, do

200 — 6, do 500 — 15, do 1000 — 26, do 2000 — 19, do 4000 — 15, do 6000 — 2,

ponad 6000 — 2.

Rozglądając się po tych bibliotekach, kiedy bywam w domach literatów,

stwierdzam, że nagromadziły się one w pierwszym dziesięcioleciu tanizny książki,

potem napływały książki z przecen, z egzemplarzy okazowych, dedykowa nych,

recenzyjnych, zaś ilość książek zakupywanych podległa selekcjonowaniu.

Żaden z zapytywanych przeze mnie nie ma ani rzeczowych, ani autorskich

katalogów. U wielu książki trzeba było umieścić w dwa rzędy, niektórzy schytrzyli

się na jakieś strychy czy garaże, bardzo wielka ilość jest zmuszona pozbywać się

wyselekcjonowanych książek, nieraz z własnym żalem i szkodą.

Jan Koprowski, przenosząc się z Łodzi do Warszawy, został zmuszony przeczesać

swoją bogatą bibliotekę. Sporo książek dotyczących literatury z niemieckiego

obszaru językowego, którego jest dobrym znawcą, trafiło do Biblioteki

Uniwersyteckiej w Łodzi — reszta skazana jest na makulaturę. Przy organizacji

handlu antykwarycznego w Polsce można wszystkie książki kupować, ale nieliczne

tylko sprzedawać.

I tu więc zaplecze pisarskie, jakim jest prywatna biblioteka, szwankuje.

7

Józef Tretiak (1841 - 1923) Biogram uczonego w "Zeszytach Jagiellońskich" nr 31 i 40.

Kto jest Mickiewicz?

Kraków, 1921.

Cześć Mickiewicza

dla Najświętszej Panny

I.

Cześć dla Najświętszej Panny nie jest wyłączną

cechą katolicyzmu polskiego, ani nawet katolicyzmu

w ogóle, bo i w Kościele wschodnim ważną odgrywa

rolę; nie da się jednak zaprzeczyć, że w Polsce ten kult przybrał pewne cechy

odrębne, narodowe, że przyniesiony z Zachodu znalazł w charakterze narodowym

podatny grunt dla siebie, a w nieszczęśliwych kolejach dziejowych silną podnietę.

Nie sądzę, żeby można było nazwać dziełem trafu tylko, że najstarszą

z dochowanych pieśni polskich jest Bogarodzica, a już fakt, że pieśń tę śpiewało

rycerstwo polskie przed bitwą, i że umieszczano ją na czele statutów, po lecając w ten

sposób opiece Bogarodzicy w pierwszym razie powodzenie orężne, w drugim —

porządek społeczny, — ten fakt zdaje się być wyraźną wskazówką odrębnego

charakteru czci dla Najświętszej Panny w Polsce. Charakter ten można by nazwać

politycznym; nie tylko losy jednostek, ale losy całego narodu, poruczano Jej opiece.

A kiedy nadeszła chwila, w której, wśród buntów domowych, pod silnymi ciosami

z zewnątrz, zaczynały pękać sklepienia Rzeczypospolitej i zdawało się, że w gruzy

runie wielka budowa państwa — wówczas, w powszechnym pogromie, tylko wiara

w cudowną pomoc Opiekunki pozostała niezachwianą opoką, i z Jasnej Góry,

opromienionej cudowną opieką Najświętszej Panny, błysnął pie rwszy promień

ratunku, wyszło ówczesne ocalenie narodu .

I dokonał się wówczas akt jedyny w swoim rodzaju a bar dzo charakterystyczny:

Królową Niebios ogłoszono Królową Polski. Naród, przywykły do szafowania

koroną królestwa swojego i z powodu tego szafowania narażony na wojny

zewnętrzne i zatargi domowe, zapragnął ofiarować najdroższy klejnot, jakim

rozporządzał, i ofiarował ją rękami swego króla, Tej, która się zmi łowała nad nim,

nad narodem, i w chwili groźnego niebezpieczeństwa wzięła go pod swój płaszcz

cudowny i ocaliła. Znaczyło to: tylko Ty godna jesteś panować nad nami , boś tylko

Ty nas nie opuściła i zdolna była nas obronić. Mogło to znaczyć także: tylko Ty

potrafisz panować w Polsce, gdzie najlepsze zamiary królów rozbić się mogą

o liberum veto jednego śmiałka. Naród, trwożny o to, aby go ziemscy królowie nie

pozbawili złotej wolności i nie narzucili mu absolutum dominium, nie lękał się tego

ze strony macierzyńskich rządów królowej Niebios. Właśnie takie rządy szły

w najlepszej zgodzie z zasadą idealnej jednomyślności: wszakże matka, kochająca

wszystkie dzieci swoje, żadnego z nich nie zechce zasmucić i stara się wszystkim

dogodzić.

Ale z ofiarowaniem korony polskiej Najświętszej Pannie wiązała się jeszcze myśl

inna, głęboka i zbawcza, że klęski, które spadły na Polskę, były karą za jej

8

grzechy, że przyczyn ich trzeba szukać w samym narodzie . Głosy Skargi

i Starowolskiego o ucisku kmiotków nie przebrzmiały bez echa, a udział ludu

wiejskiego w obronie od najeźdźców-heretyków dawał wiele do myś lenia,

wskazując, ile to siły spoczywa w tej warstwie drzemiącej. Królowa Niebios

miałażby tylko być królową wielmożnych i herbownych? Zgodziłażby się nosić

koronę polską Ta, która słynie jako orędowniczka uciśnionych, gdyby w Polsce

miały być nadal warstwy uciśnione, gdyby kmiotkowie mieli nadal być "jako ziarno

pod kamieniem młyńskim". Królom elekcyjnym dawano do zaprzysiężenia pacta

conventa; z królową Niebios, która nie ubiegała się o koronę polską, musiało być

inaczej: Ona mogła żądać od narodu zaprzysiężenia paktów, zanim by zechciała

królować nad Polską. I oto Jan Kazimierz, który przy swej naturze pełnej

sprzeczności miewał blaski dziwnych jasnowidzeń, w imieniu narodu, w kościele

lwowskim składa sławne swoje śluby, które mają obowiązywać naród szlachecki pod

rządami królowej nie z tego świata.

Ślubów nie dotrzymano, a nawet zapomniano o nich całkowicie,

ale w Najświętszej Pannie widziano królowę polską i w Jej pomoc wierzono święcie.

Częstochowa, stolica tej królowej, stała się siedliskiem cudów, które nawet

biskupi światli musieli poskramiać. Ufność w Jej pomoc zasilała odwagę

konfederatów barskich, którzy chcieli być "u Chrystusa na ordynansach" i nazywali

siebie "sługami Maryji". Królowa, której paktów nie do trzymano, tym razem

poddanych swoich nie obroniła; nastąpiły katastrofy polityczne, jedna po drugiej,

wreszcie zniknęło państwo polskie z karty Europy. W ostatnich chwilach już się

nawet nie zwracano do Niej o pomoc; filozoficzny duch wieku rozwiewał dawny

urok Jej imienia. Niebawem na niebie zaróżowionym łuną rewolucji francuskiej

miała zejść inna gwiazda, ku której miały zwrócić się wszystkie nadzieje Polaków.

Ale choć gmach państwa polskiego runął, i ostatniemu z królów kazano zdjąć

z czoła koronę, która od dawna już była błyskotką bez znaczenia, królowej polskiej,

z niebios królującej, nikt się nie ośmielił detronizować , bo też i niełatwo było

sięgnąć ręką po Jej koronę. Pozostała tedy Najświętsza Panna królową nad tą

idealną Polską od morza do morza, którą nosili Polacy w piersiach swoich,

straciwszy ją pod nogami.

I to jest jedno źródło tej szczególnej czci dla Bogarodzicy, jaka się z poezji

Mickiewicza przebija. On, wieszcz narodowy, który tę idealną Polskę nosił

w duszy piękniejszą, niż każdy zwykły śmiertelnik, bo "umalowaną promieni

tysiącem" poetycznej wyobraźni, nie mógł nie czuć, ile było poezji w tym

królowaniu z niebios nad sierocym narodem.

Było inne źródło, które bym nazwał osobistym lub rodzinnym. Matka poety,

której pobożności złożył świadectwo przez usta Anioła Stróża w III części Dziadów,

poleciła go, gdy był dzieckiem, w chwili, gdy życiu jego groziło niebezpieczeń stwo,

opiece Najświętszej Panny i dziecko cudownie wróciło do zdrowia. Uwiecznił tę

chwilę poeta w Panu Tadeuszu: Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem, (Gdy od płaczącej matki, pod Twoją opiekę

Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę;

I zaraz mogłem pieszo, do Twych świątyń progu Iść za wrócone życie podziękować Bogu)...

W Nowogródku, podobnie jak na Jasnej Górze i w Ostrej Bramie, był cudowny

— choć nie tak sławny — obraz Najświętszej Panny, "co gród zamkowy

nowogródzki ochrania z jego wiernym ludem". Jak w chwili ocalenia, tak i nieraz

potem musiała matka z dzieckiem klęczeć przed tym obrazem , a z jej oczu

9

wzniesionych, westchnień głębokich i szeptu ust pobożnych, płynęła ku sercu

przyszłego poety fala harmonii religijnej, obejmo wała je, kołysała słodko i kojarzyła

się z wyobrażeniem łaskawego oblicza piastunki Bożego Dziecięcia. Jak pobożnie

Mickiewicz był w dzieciństwie nastrojony, jak już zdolny do uniesień religijnych,

świadczy o tym najlepiej ustęp IV części Dziadów, który został wyrzucony przez

poetę z tekstu, z powodu wymagań ówczesnej cenzury, jako rażący porównaniem

rozkoszy religijnej z miłosną, ale który doskonale maluje pobożność dziecięcą

przyszłego geniusza, Gustaw zapytuje księdza: Słuchaj — czy byłeś pobożnym za młodu?

Czy ty na skrzydłach modłów latałeś do nieba?

a potem przypomina mu: Pamiętasz — kiedy miałeś dziewięć, dziesięć latek,

I po raz pierwszy, w uniesieniu ducha,

Nabożnie kląkłeś u kratek, Kolana zgięła ci skrucha,

Usteczka do stulonych przycisnąłeś dłoni;

Łzę pokuty oko roni... A wtem się na ołtarzu rozdarły obsłonki,

Błysnął kielich, dzwonią dzwonki,

I kapłan na twych ustach złożył Pańskie Ciało!...

KSIĄDZ:

Ach! wówczas! wówczas mi się zdało,

Że dusza moja ze mną się rozstanie!

I w tym, co mówi Gustaw, i w odpowiedzi księdza malują się wrażenia z dzieciństwa

samego Mickiewicza, podobnie jak obraz dzieci, odmawiających litanię do Najświętszej

Panny w balladzie Powrót Taty, jest zapewne odwzorowaniem wspólnych modłów jego

rodzeństwa w chwilach jakiejś trwogi lub zmartwienia. Te uroczyste wrażenia legły

niezatartym wspomnieniem w sercu poety, który tak doskonale przechował w pamięci

"święty i czysty" "kraj lat dziecinnych", i one to były w duszy Mickiewicza źródłem czci dla

Najświętszej Panny, niewątpliwie jeszcze żywszym od pierwszego. Wychowanie w szkole

nowogrodzkiej, gdzie nauczycielami byli zakonnicy, niczym tej czci zadrasnąć i osłabić nie

mogło.

Wiózł ją tedy zapewne siedemnastoletni młodzieniec z Nowogródka do Wilna całą

i nietkniętą, a niejako symbolicznym jej wyrazem, a także symbolem tej opieki, której matka

poety polecała syna w wielki i nowy świat jadącego, był ów dukat z wizerunkiem Matki

Boskiej, który wraz z kilku innymi dała mu na drogę, jako wszystko, na co się zdobyć mogła.

Wiemy też z tej samej tradycji przez Odyńca, że dała synowi polecenie, aby zaraz po

przybyciu do Wilna udał się do cudownego obrazu Najświętszej Panny, co "w Ostrej

świeci Bramie" i prosił o protekcję niebieską, zanim się do ludzkiej będzie musiał odwołać.

II.

W Wilnie otwarły się dokoła nowogrodzkiego studenta rozległe horyzonty nauki i poezji,

a na nich przewiewały, krzyżując się, różne prądy. Duch encyklopedystów śmigał tu jeszcze

ostrym powiewem, mrożącym religijne uczucia; nad nowoczesną literaturą polską świeciła

jako najznakomitsze arcydzieło Zofiówka, odgrzewająca filozofię Epikura i Lukrecjusza.

Wolter był jeszcze wielkim poetą dla społeczeństwa, które nie znało Szekspira ani nowszej

poezji angielskiej i niemieckiej. Uczucie religijne poety pod tymi powiewami kurczyło się

i ziębło. Niebawem jednak cieplejsze i idealniejsze zaczęły przewiewać prądy i brać górę nad

tamtymi: romantyzm zawitał do Wilna i znalazł silny oddźwięk w sercu poety. W tym

czarującym przybyszu znajdował on sprzymierzeńca przeciw chłodnemu i szyderskiemu

rozumowi, który wyśmiewał wszelką tradycyjną wiarę, wszelkie uczucie religijne, wszelką

10

cudowność. Niebawem oddał się całą duszą temu nowemu prądowi, stanął jak paladyn

z mieczem poezji w dłoni w obronie cudowności, którą wiek oświecony wyśmiał i potępił,

wyniósł uczucie nad rozum, ale jego religijność, którą przywiózł był z Nowogródka

słodką i naiwną, była już inną, była raczej tęsknotą serca, potrzebą uczucia i fantazji, aniżeli

bezpieczną wiarą w dogmaty Objawienia. Ta pierwotna wiara żyła już tylko we wspomnieniu,

które się tak cudownie odzwierciedliło w obrazie modlitwy dzieci w balladzie Powrót Taty

i w wariancie IV-tej części Dziadów.

Hymn na dzień Zwiastowania N. P. Marji.

Jednakże w tych to czasach poeta pisze Hymn na dzień Zwiastowania N. P. Marji.

Z całej pierwotnej wiary cześć dla Najświętszej Panny, głęboko tkwiąca w sercu dziecka,

najsilniejszą znajdowała podnietę w sercu młodzieńca w nowym prądzie estetycznym i w tym

rodzimym idealizmie promionkowym, który, mając główne siedlisko w sercu Zana, miał

rozlewać się stamtąd, ogarniać i przenikać serca przyjaciół i kolegów jego. "Szczęśliwa

przyjaźń! świętym jest na ziemi — kto umiał przyjaźń zabrać ze świętemi", powiada poeta

o Wallenrodzie i Halbanie to, co mogło być zastosowane do jego przyjaźni z Zanem.

Rzetelnej prawdy, zawartej w tym dwuwierszu, nic jaśniej nie dowodzi nad porównanie

naszego największego poety, jako twórcy Hymnu, z największymi poetami dwu pokrewnych

narodów słowiańskich: z Puszkinem i Szewczenką. I jeden i drugi tworzył poezję na temat

Zwiastowania, ale żaden z nich nie miał przyjaciela młodości, o którym mógłby powiedzieć

to, co Mickiewicz powiedział, niewątpliwie na myśli mając Zana, że "świętym jest na ziemi —

kto umiał przyjaźń zabrać ze świętemi"; żaden nie oddychał tak czystą atmosferą w latach

studenckich, jak Mickiewicz. Hulaszcza i cyniczna sfera, w której Puszkin spędził

najpiękniejsze lata młodości, mało podobną była do filomacko-filareckiej; jeszcze mniej

podobną nieszczęsna sfera, którą los obmyślił dla Szewczenki, jako młodzieńca. To też

Gawriliada Puszkina i Maryja Szewczenki to są dwa bluźnierstwa, pierwsze w duchu

Woltera, drugie — bardzo różne od pierwszego, ale jego przykładem wywołane; dwie smutne

plamy na twórczości wielkich poetów.

Tylko wileński romantyk mógł zrozumieć, jak szczytny ideał krył się w temacie

Zwiastowania i w ogóle w postaci czystej Dziewicy-matki. Ów związek świata ziemskiego

z nadziemskim, który był osią poetycznych wyobrażeń Mickiewicza, znajdował tu punkt

kulminacyjny, najwyższe zastosowanie, a czystość promienistej miłości Filaretów dla

obranych pań ich serca była harmonijnym akordem ku czci dla Najczystszej z dziewic. Toteż

w młodzieńczej poezji Mickiewicza "pokłon", oddany "Przeczystej rodzicy", godzi się

z całokształtem jego wyobrażeń ówczesnych.

Wspaniałe tu są obrazy, np. wstępny, przedstawiający Najświętszą Pannę, jako królową

Niebios. Nad niebiosa twoje skronie,

Gwiazdami twój wieniec płonie Jehowie na prawicy.

Wspaniałym jest wezwanie, aby "błysnęła śród swego kościoła" przed pochylonymi

czołami "niemej bojaźnią czerni" i "spuściła anielskie wejrzenie"; wspaniałym obraz

"wschodzącej na Syjon dziewicy". Ale należy wyznać, że tego ciepła, którym tchną inne

utwory religijne Mickiewicza z czasów późniejszych, jak np. Rozmowa wieczorna,

Arcymistrz, Mędrcy, albo inwokacja do Najświętszej Panny w Pana Tadeuszu, tego ciepła

wewnętrznego nie ma w Hymnie; przy całej wspaniałości obrazów jest w tym utworze jakiś

chłód akademicki, a w głosie proroka, którym się sam poeta mianuje, jest coś retorycznego,

słychać jakby echa maniery klasycznej. W tym względzie można dopatrzeć pewnego

podobieństwa między Hymnem a Grażyną, także wspaniałą, ale chłodną; jak znowu z drugiej

strony ta ufność, z jaką poeta nazywa siebie prorokiem i obiecuje zagrzmieć piersią

cherubów, przypomina dumny polot Ody do młodości. Można by myśleć, że nie głębokie

11

przejęcie się tematem, nie głęboka wiara w dogmat była punktem wyjścia w genezie Hymnu,

ale poczucie potężnego przypływu sił twórczych, które szukały ujścia, rwały się

do ucieleśnienia, dla których żaden temat nie był za wysoki, ani za trudny.

Dlaczego poeta zwrócił te siły twórcze ku temu właśnie tematowi? Mówiłem już

o podniecie, którą cześć dla Najświętszej Panny mogła znajdować w promionkowym

idealizmie młodzieży wileńskiej; mogły i wspomnienia dzieciństwa kierować wyborem poety.

Ale na co innego jeszcze trzeba zwrócić uwagę. Hymn na dzień Zwiastowania pisany był

w końcu 1820 roku, w okresie promienistej miłości poety dla "niebieskiej Marylki".

"Przeczysta rodzica" była patronką Maryli; może imieniny kochanki przypadały na dzień

Zwiastowania? Hołd, złożony patronce, czy nie miał być ubocznym hołdem dla ziemskiej

imienniczki, pod Jej opieką zostającej, podobnie jak w Świtezi blask, padający na córkę

Tuhana, udzielał się i dziedziczce Tuhanowicz? Dziś się to nam może wydawać profanacją,

— dla otoczenia, śród którego żył wówczas Mickiewicz, pomimo całego idealizmu jego,

a może po części z powodu tego idealizmu, profanacją to nie było. Jak mało tam było w tym

względzie drażliwości, jak chętnie mieszano rzeczy świeckie ze świętymi, najlepiej dowodzi

tego tak zwana msza Zanowska, zastosowanie pacierza do stosunków filareckich.

Niewątpliwie Promieniści nie myśleli, że dopuszczają się profanacji,

gdy przerabiali Pozdrowienie anielskie, gdy zamieniali imię Marji imieniem Feli,

Beatryczy Zana: "Zdrowaś Feli" i t.d. Moda trawestacji wszelkiego rodzaju przeszła

w spadku po XVIII wieku, a tak się z nią oswojono, iż nie raziła nawet wtedy, gdy

w grę wchodziły formy religijne. Promieniści mieli przed sobą za chęcający przykład

takiej trawestacji w Biblii Targowickiej, przykład, podany przez największą powagę

w ówczesnym świecie literackim polskim, Juliana Niemcewicza.

Może Mickiewicz stanowił wyjątek? Może on jeden zapatrywał się inaczej na tę

igraszkę, a widząc w niej profanację, chciał właśnie hymnem swoim przeciw niej

protestować? Nie znajdujemy dowodu we współczesnej poezji Mickiewicza, że i on

skłonny był przyplątywać rzeczy święte do świeckich i nie widział w tym nic

niestosownego, chociaż co prawda czynił to w sposób nierównie mniej rażący od

autora czy autorów mszy Zanowskiej. Może nawet forma biblijna, nadana Księgom

pielgrzymstwa i narodu polskiego, miała po części swoje źródło w tej skłonności poety,

wyniesionej z otoczenia wileńskiego?

Ballady.

To tylko pewna, że w czasach, o których mowa, Mickiewicz przede wszystkim

lubił wiązać imię swej ukochanej z imieniem jej wysokiej patronki . W balladzie

To lubię to powiązanie jest może nieumyślne, w każdym razie jest i tu przyplątanie

rzeczy świętej do miłosnego stosunku poety. Humorystyczna ta ballada, której

bohaterką jest błędna dusza, "Marylą zwana przed laty", kończy się dwuwierszem: Proszę za dusze, w czyścu bolejące, Zmówić trzy Zdrowaś Maryja.

Cenzorowi ballad, którym był ks. Kłągiewicz, nie mogło się to podobać i zapewne

dla zaspokojenia jego, a może i na jego żądanie, dodany był do tej ballad y

w wydaniu 1822 r. przypisek: "Ta ballada jest tłumaczeniem wiejskiej pieśni;

jakkolwiek zawiera opinie fałszywe i z nauką o czyścu niezgodne, nie śmieliśmy nic

odmieniać, aby tem wyraźniej zachować charakter gminny i dać poznać zabobonne

mniemania ludu naszego. Najbiedniejsze jest zaś zakończenie tej pieśni przez

śpiewanie Anioł Pański". — Że ballada To lubię nie była tłumaczeniem pieśni

wiejskiej, tego sama treść jej dowodzi, zastosowana najwyraźniej do stosunków

osobistych poety; tylko poszczególne jej motywy wzięte być mogły z przędzy podań

ludowych. Duchowny cenzor nie znał zapewne tych stosunków i przypisek wziął

za dobrą monetę; w innym razie ballada nie ujrzałaby światła dziennego w wy daniu 1822 r.

12

W Dudarzu powiązanie imienia Najświętszej Panny z imieniem Maryli nie

ulega żadnej wątpliwości. Ta pasterka, która "to uplecie, to rozplecie" wieniec,

a w której licu dudarz zatapia wzrok sokoli, jest tak samo Marylą, jak i owa mara

nocna z ballady To lubię. Poeta nie obdarza jej imieniem, ale wkładając imię

Najświętszej Panny w usta umierającego pasterza, wskazuje w ten sposób jej imię.

Oto jak pasterz przemawia w chwili śmierci do przyjaciela-dudarza: Idź, może znajdziesz na brzegach Niemna

Tę, której już nie obaczę,

Może jej piosnka będzie przyjemna, Może nad listkiem zapłacze.

Nagrodzi starca, do domu przyjmie, Powiedz... Wtem oko ściemniało,

A w ustach Panny Najświętszej imię

Wpół wymówione zostało.

Silił się jeszcze i w samym skonie

Na próżno coś wyrzec żądał,

Wskazał ku sercu i ku tej stronie, Na którą żyjąc spoglądał.

Urwane zdanie wraz z mimiką przedśmiertną znaczyło: Powiedz Marii, że ją

zawsze kocham. Dudarz, który chciał być nie jasnym, wpół wymówione imię nazwał

imieniem Najświętszej Panny, tak, iż niewtajemniczonym zdawać się mogło, że

ostatnie słowo pasterza było zwrotem ku królowej Niebios, podczas gdy ono było

westchnieniem ku ziemskiej kochance.

IV część Dziadów.

Podobnie i w IV-tej części Dziadów igra poeta zgodnością imion kochanki

i Najświętszej Panny. Gustaw-Pustelnik opowiada o sobie, jak powtarzanym

przez sen imieniem kochanki wprowadził w błąd matkę: ...raz miałem przypadek ten samy.

Po pierwszem z nią widzeniu wróciwszy do domu, Poszedłem spać, ni słówka nie mówiąc nikomu.

Nazajutrz, gdy dzień dobry przyniosłem dla mamy:

Co to jest, mówi do mnie, żeś taki pobożny?

Modlisz się przez noc całą, wzdychasz nieustannie, I litaniją mówisz o Najświętszej Pannie.

Zrozumiałem i na noc zamknąłem podwoje...

Przytoczone ustępy dowodzą, że poeta lubił kłaść nacisk na to, że Maryla nosi

imię Najświętszej Panny, lubił otaczać jej imię blaskiem, spływającym od

"Przeczystej rodzicy". Stąd wniosek, że i w genezie Hymnu, w obiorze tematu miłość

ku Maryli mogła odegrać pewną rolę.

W końcu rozprawy wypadnie mi jeszcze wrócić do tego tematu, a wtedy związek

jego z miłością poety ku Maryli jeszcze się wyraźniejszym okaże.

III.

Aresztowania polityczne w r. 1823 zerwały strunę miłosną, zwróciły myśli

i uczucia poety w inną stronę. Bajronizm, który już przedtem zaczynał silnie

ogarniać serce poety, na wygnaniu zawładnął nim najsilniej. Godził się on i zlewał z

prądem patriotycznym, ale z natury swojej nie był zdolny w niczym podsycać czci

13

jego dla Najświętszej Panny, i owszem oddalał serce jego coraz więcej od stanu

pierwotnej, ufnej i spokojnej wiary. Ówczesny stan swego serca, tak pod względem

uczuć miłosnych, jak religijnych, doskonale Mickiewicz odmalował w ostatniej

strofie sonetu Rezygnacja: I serce ma podobne do dawnej świątyni,

Spustoszałej niepogód i czasów koleją,

Gdzie bóstwo nie chce mieszkać, a ludzie nie śmieją.

Liryka rzymska; Do Matki Polki, III część Dziadów.

W Rzymie, do tej spustoszałej świątyni zaczął zaglądać znowu promień wiary

i stroić ją w blaski świąteczne. A promień ten, promień łaski, trącającej serce poety

i ożywiającej w nim wiarę, padł nie ze wspaniałych pomników stolicy świata

chrześcijańskiego, ale z oczu pobożnych i czystych dziewic polskich, z którymi się

poeta poznał w Rzymie. Wiersz do Marii Łempickiej jest pierwszym zwiastunem

odrodzenia religijnego w Mickiewiczu , pierwszym powiewem tego ducha, który

przenika III-cią część Dziadów. Niebawem pisze Mickiewicz wiersz Do Matki Polki,

a w wierszu tym prąd patrio tyczny o wallenrodycznych barwach, o głębokim

poczuciu krzywd i cierpień narodu, kojarzy się z prądem religijnym. Objawia się to

w porównaniach: matki Polki do Matki Bolesnej , której serce mieczem przeszyte,

jej dziecka — do małego Chrystusa. O matko Polko! źle się twój syn bawi! Klęknij przed Matki Bolesnej obrazem

I na miecz patrzaj, co Jej serce krwawi.

Takim wróg piersi twe przeszyje razem!

Nasz Odkupiciel dzieckiem w Nazarecie

Piastował krzyżyk, na którym świat zbawił,

O matko Polko! ja bym twoje dziecię Przyszłemi jego zabawkami bawił.

Wiersz Do Matki Polki jest ogniwem, wiążącym Konrada Wallenroda z III-cią częścią

Dziadów. Tu dopiero następuje stanowczy przełom, stanowcze zwycięstwo prądu

religijnego, wcielonego w postaci ks. Piotra, nad prądem bajrońskim, wcielonym w

postaci Konrada, stającego do walki z Bogiem. Wskutek tego zwycięstwa w duszy

poety odświeża się dawna cześć dla Najświętszej Panny, urokiem wspomnień

dziecinnych owiana, a przybrana w nowe blaski mistyczne, i znajduje

odzwierciedlenie w III-ciej części Dziadów, a nawet wiąże się dość ściśle z głównymi

jej momentami. Jednym z nich jest scena, przygotowująca wielką improwizację . Po

opowiadaniach Sobolewskiego o prześladowaniu dzieci, opowiadaniach, które do

głębi poruszają słuchaczy i nastrajają ich posępnie, ksiądz Lwowicz, przedstawiciel wiary

silnej, nie osłabionej wątpieniem, modli się za żywych i umarłych męczenników, Żegota dla

pocieszenia zasępionych kolegów opowiada im wyborną bajkę Góreckiego o chytrym diable,

zagrzebującym ziarno boskie w ziemi, Frejend zaś chce szukać ulgi dla duszy w winie

i wesołych piosnkach Feliksa Kołakowskiego, Feliksa uprzedza Jankowski, ten sam

Jankowski, który sam jeden w sprawie filareckiej zarobił na smutną sławę, którego

zeznania wywołały uwięzienie wszystkich Filaretów. Umieszczenie Jankowskiego w gronie

więźniów, zgromadzonych w celi Konrada, nie zgadzało się z sytuacją rzeczywistą, nie tylko

dlatego, że Jankowskiego trzymano osobno (podobnie jak i Zana), ale przede wszystkim

dlatego, że na nim w oczach kolegów ciężył zarzut małoduszności i że on, jako ten, który był

sprawcą tylu aresztowań, nie mógł ani sam garnąć się do tych, których powydawał, ani być

przez nich po koleżeńsku traktowany. Poeta rzucił całkowicie zasłonę na ten jego uczynek,

14

ale za to w inny sposób wymierzył mu karę, zastosowawszy ją zresztą do jego usposobienia:

włożył mu w usta bluźnierczą, quasi-patriotyczną piosnkę, która miała być odpowiedzią

na modlitwy Lwowicza za umarłych: Mówcie, jeśli wola czyja, Jezus Maryja!

Nie uwierzę, że nam sprzyja

Jezus Maryja!

Niech wprzód łotrów powybija Jezus Maryja! i t. d.

Konrad, który dotychczas milczał, teraz odzywa się, a słowa jego charakteryzują stan

jego uczuć religijnych przed chwilą rozstrzygającej walki wewnętrznej. Rzecz godna uwagi,

że Konrad w całej scenie z kolegami (nie licząc krótkiego wykrzyknika na widok Żegoty

i naturalnie improwizacji) raz tylko przemawia do kolegów, i wtedy to właśnie zwraca się

do Jankowskiego: Słuchaj ty! — tych mnie imion przy kielichach wara!

Dawno nie wiem, gdzie moja podziała się wiara,

Nie mieszam się do wszystkich świętych z litanii, Lecz nie dozwolę bluźnić imienia Maryi.

Rzecz widoczna, że poecie, gdy wkładał Jankowskiemu w usta bluźnierczą piosenkę,

chodziło przede wszystkim nie o charakterystykę Jankowskiego, ale o to, aby piosnka dała

sposobność Konradowi do krótkiego zaznaczenia stanu jego uczuć religijnych,

a w szczególności do zaznaczenia, iż pomimo zupełnego rozluźnienia się i ostygnięcia w nim

wiary, cześć dla Matki-dziewicy, tego najwyższego ideału niewieściego, najsilniej zrośnięta

z jego duszą, pozostała w nim dotąd utajona. Przyszedł też poecie szczęśliwy pomysł

zestawienia dumnego i ponurego Konrada, nad przepaściami zwątpień błądzącego, z prostym,

szczerym, dobrodusznym, służbiście wierzącym kapralem, ale w prostocie swojej umiejącym

trafne robić uwagi i dawać rady. I ten kapral, ciesząc się ze słów Konrada, zachęca go do

przechowania tej czci dla imienia Marji, która mu pomóc może kiedyś do odzyskania całej

wiary. Dobrze, że panu jedno to zostało imię —

Choć szuler zgrany wszystko wyrzuci z kalety,

Nie zgrał się, póki jedną ma sztukę monety. Znajdzie ją w dzień szczęśliwy, więc z kalety wyjmie,

Więc da w handel na procent, Bóg pobłogosławi,

I większy skarb przed śmiercią, niźli miał, zostawi. To imię, panie, nie żart...

I żeby dowieść tego twierdzenia, kapral, niegdyś legionista, a jeszcze przedtem sodalis

Marianus, opowiada prostym, żołnierskim językiem — gęsto "więc", czy trzeba, czy nie

trzeba, sadząc — jak mu cześć dla imienia Marji uratowała ongi w Hiszpanii życie. Był

w towarzystwie podpitych Francuzów, którzy "bredzili na świętych", a potem zaczęli bluźnić

na Pannę Najświętszą; jako sodalis kazał im "pysk stulić", za to też jemu jednemu w nocy nie

ucięli Hiszpanie głowy: Patrzę, więc moja głowa została na karku;

W czapce kartka łacińska, pismo nie wiem czyje:

„Vivat Polonus, unus defensor Mariae"!

Zupełnie to inny typ obrońcy imienia Marji od Konrada. Jego cześć dla Marji nie da

się zachwiać żadnymi rozumowaniami, jest rodzajem służby wojskowej ; przysiągł, że będzie

jej bronił, i da się porąbać za nią. Do jego serca żadne podmuchy złego ducha nie trafią.

Inaczej jest z Konradem; za chwil parę występuje on już wyraźnie jako opanowany od złego

ducha. Jego pieśń krwiożercza, której każda strofa kończy się przyśpiewem: "Tak zemsta,

15

zemsta, zemsta na wroga— Z Bogiem i choćby mimo Boga" — jest widocznie natchnioną już

przez złego ducha. Poeta daje nam najwyraźniejszą wskazówkę w tym względzie w słowach

księdza Lwowicza i kaprala.

Ks. Lwowicz przerażony woła: Konradzie, stój dla Boga, to jest pieśń pogańska.

Kapral jeszcze wyraźniej wskazuje:

Jak on okropnie patrzy — to jest pieśń szatańska.

Poeta — w którego duszy dokonał się już przełom, i który ów przełom chciał

odzwierciedlić w poemacie — w tej pieśni "szatańskiej" wydawał wyrok potępienia

na stworzony przez siebie w okresie bajronizmu wallenrodyzm, na ową ideę zemsty,

nieprzebierającej w środkach, z "Bogiem lub choćby mimo Boga" — i tym potępieniem

swoim uprzedził cały chór okrzyków zgorszenia, które się podnosiły potem na wallenrodyzm,

a które się jeszcze i w ostatnich czasach nie przestają tu i ówdzie podnosić. Ale nie o to

chodzi. Inna tu jest wątpliwość do rozjaśnienia. Jak mógł człowiek, widocznie opanowany

przez złego ducha, bronić imienia Marji? Odpowiedź na to jest tylko jedna: w chwili, gdy

bronił, gdy szorstko wzbraniał Jankowskiemu mieszać świętego imienia do kielichów, jeszcze

nie był pod wpływem złego ducha. Uległ temu wpływowi, pozwolił wpełznąć do ducha

szatanowi, który w nim naprzód zemstę, potem dumę rozdmuchał, w przeciągu czasu, który

oddziela pieśń Jankowskiego od pieśni zemsty. Zdaje mi się, że poeta chciał nawet z lekka

zaznaczyć tę chwilę. Po słowach kaprala w opowiadaniu przygody hiszpańskiej: Więc ja im perswadować: — stulcie pysk do bisa!

Więc umilkli, nie chcąc mieć ze mną do czynienia.

poeta daje sceniczną wskazówkę: "Konrad zamyśla się, inni zaczynają rozmowę".

Druga połowa wskazówki znaczy, że młodzi więźniowie przestali już zwracać uwagę

na opowiadanie kaprala, które się im przydługim wydawało, ale w zamyśleniu

Konrada, podkreślonym przez poetę, można by widzieć coś więcej, miano wicie

początek tych rozmyślań, tych podmuchów złego ducha, które go nastroiły

do wybuchu pieśnią zemsty. Pieśń Feliksa Kołakowskiego "Nie dbam, jaka spadnie

kara" padła już na tok tych podmuchów. Była to także pieśń zemsty, ale jej forma

lekka, jej ton niemal figlarny, nie odpowiada ł temu uczuciu zemsty, jakie

w Konradzie zakotłowało pod podmuchem szatańskim, i dlatego po tamtej pieśni

wybucha on swoją pieśnią zemsty, dziką, niemal kannibalską.

Sądzę, że tak należy rozumieć przemianę, jaka zachodzi w duszy Konrada

pomiędzy wykrzykiem do Jankowskiego w obronie imienia Marji a pieśnią zemsty.

Ale czego innego jeszcze domyślać się tu można, innej myśli utajonej, bez której

cały ustęp na temat czci dla Marji nie miałby może dostatecznej racji bytu. Myśl ta

prześwieca w cytowanych już słowach kaprala: "Dobrze, że panu jedno to zostało

imię i t. d.". Tą myślą jest, że jeśli Konrad nie stał się całkowicie łupem złego ducha,

to zawdzięczał to, przynajmniej w części, zachowanej w głębi serca czci dla

Najświętszej Panny, temu zabytkowi dziecinne j pobożności, z domu wywiezionej

a od matki przejętej. Podobna myśl zawiera się i w jednym z podań o Twardowskim,

które, jak się można domyśleć z Listów Odyńca (I, 215), było Mickiewiczowi znane,

mianowicie w podaniu o tym, że Twardowskiego ze szponów diabelskich ocaliło

tylko śpiewanie godzinek na cześć Najświętszej Panny. Tę myśl, w zastosowaniu

do Konrada, potwierdza najwyraźniej scena procesu, przez archaniołów przed

Bogiem wytoczonego, następująca bezpośrednio po scenie egzorcyzmu. Jeden

z archanio łów oskarża Konrada, drugi wynajduje dlań powody do łaski i przebaczenia.

Oskarżając po raz czwarty i ostatni, archanioł pierwszy tak przemawia:

On Cię nie poznał, on Cię nie uczcił , Panie nasz wielki ! On Cię nie kochał, on Cię nie wezwał, nasz Zbawicie lu!

16

Broniąc po raz czwarty i ostatni, archanioł drugi tak na to odpowiada: Lecz on szanował imię Najświętszej Twej Rodzicielki ,

On kochał naród, on kochał wiele, on kochał wielu!

Po tej obronie, w której na szali zasług, obok miłości dla narodu, położona cześć dla

Najświętszej Panny, dla najwyższego ideału dobroci i czystości niewieściej, archanioł-

oskarżyciel nie podnosi już głosu: sprawa Konrada wygrana, obydwa chóry aniołów

i archaniołów wołają: "Pokój grzesznemu sierocie".

IV.

Scena IV trzeciej części Dziadów.

Motyw czci dla Najświętszej Panny występuje jeszcze w III-ciej części Dziadów

w małej, ale cudownej swoją eterycznością i harmonią barw scenie w domu wiejskim pode

Lwowem. Skąd się ta scena wzięła w III-ciej części Dziadów? Trzyma się tak luźnie,

że odciąwszy ją od poematu, ani byśmy uczuli, że oddzieliło się coś, co do niego należało.

Zdaje się też, że napisana była później, nie w Dreźnie, ale w Paryżu, już po ukończeniu

całości, do której została przywiązaną.

Żeby zrozumieć, dlaczego poeta umieścił tę scenę w III-ciej części Dziadów, jak ją

powiązał z całością i jakie tu ma znaczenie motyw czci dla Matki Boskiej, potrzeba

przypomnieć historię stosunków Mickiewicza z domem Ankwiczów. Powiedziałem już,

że pierwsze promienie ciepła religijnego, które zaczęło ogrzewać duszę Mickiewicza w

Rzymie, wyszły z oczu pobożnych i czystych dziewic polskich. Jedną z nich była Marcelina

Łempicka, do której napisał wiersz w Rzymie, malujący jej pobożność, drugą jej siostra

cioteczna, Henrieta Ankwiczówna. Ich szczera, cicha, głęboka pobożność przypomniała mu

litewskie życie, od którego oddzielony był falą sześciu lat wędrownych, przypomniała

pobożność, kwitnącą niegdyś w jego domowych progach, a jakże wdzięcznie odbijała od

hałaśliwego, wyłącznie zewnętrznego nabożeństwa Włochów, które, jak wiemy od Odyńca,

raziło go w Rzymie.

A przy tym jedna z tych dziewic, Ankwiczówna, ujęła go nie tylko pobożnością,

ale i wykształceniem swym i muzykalnością i całym wdziękiem osobistym, tak, iż zamarzył

o ślubnych węzłach. Z marzeniem tym nosił się przez rok cały: widział wzajemność panny,

widział przychylność jej matki, ale zraziła go duma ojca. Sam dumny, nie chciał się ugiąć

przed dumą człowieka, od którego czuł się nierównie wyższym. Rozstawszy się

z Ankwiczami, postanowił zapomnieć o nich, postanowił zatrzeć w sercu to drugie uczucie

miłości, nierównie mniej silne od pierwszego, bo to pierwsze jeszcze w Rzymie zdolne było

wywołać łzy z oczu poety, wcale do płaczu nie skłonnego. "Powiedz jej (Maryli) — pisał do

Domejki z Poznania na początku 1832 r. — że ona ma zawsze w sercu moim miejsce,

z którego nikt jej nigdy nie usunął i gdzie jej nikt nie zastąpi". Ale jeżeli poeta stanowczo

przekreślał kartę nowej miłości w historii swego serca, to druga strona starała się o to, aby

tego nie czynił, aby nie zapominał o niej. Ankwiczowa i Henrieta pisywały do Mickiewicza

listy, skarżyły się na zupełne zapomnienie o nich, prosiły o nowe poezje, spodziewając się,

że poeta będzie coś nowego drukował w Paryżu, a Henrieta, dowiedziawszy się, że ma wyjść

III-cia część Dziadów, "okrutnie" prosiła o nią. Pierwszy z takich listów otrzymał Mickiewicz

za pośrednictwem Montalemberta w Paryżu, kiedy już III-cia część Dziadów była gotową

do druku, i bodaj czy nie wtedy dopiero postanowił wypłacić się w poezji za dług

wzajemności, zaciągnięty u niej, a także za pierwsze natchnienia pobożne, jakie winien był

młodym rodaczkom w Rzymie, bodaj czy nie wtedy postanowił do gotowego już poematu

wciągnąć ustęp, poświęcony wspomnieniu Henriety-Ewy.

17

Temat ustępu tego — senne marzenia pobożnej dziewicy — mógł nasunąć poecie wiersz

Do Marceliny. Zgadzał się on wybornie z całym tłem Dziadów fantastycznym, z całym

szeregiem scen, w których senne marzenie i widzenie było dalszym ciągiem życia ziemskiego

w wyższej, duchowej sferze. Ale należało go powiązać z tłem filareckim i do tego celu użył

poeta fikcji, że jakiś Litwin "uciekł od Moskali" i przybył do domu rodziców Ewy, tam

opowiadał o prześladowaniu młodzieży na Litwie i wszystkich mocno wzruszył. Młodziutka

Ewa, która dowiedziała się od niego, że między uwięzionymi jest i uwielbiony jej poeta,

klęka przed obrazem Matki Najświętszej i modli się za prześladowanych, a w szczególności

za poetę. W modlitwie zasypia, a wtedy podnosi się zasłona, oddzielająca świat ziemski od

świata duchów, zlatuje już nie jeden anioł, jak w wierszu Do Marceliny, ale cały chór

aniołów, ażeby czystą, śpiącą duszę podczas snu zabawiać, "braciszka miłego sen

rozweselać" i splótłszy ręce, żywym, śpiewnym ją wiankiem okrąża, siejąc blaski, barwy

i wonie. Śpiącej ten chór aniołów okrężny wydaje się jakąś powietrzną grą kwiatów, które się

same splatają w wianki; jeden z kwiatów — róża — szczególną zwraca na siebie jej uwagę.

Jest to jej anioł-stróż; z nim ona zawiązuje rozmowę, on jeden zostaje przy niej, gdy inni

odlatują do nieba.

Ale z tej róży i coś innego jeszcze przegląda, oprócz postaci anioła-stróźa: mianowicie

postać samego poety. Wydaje mi się, że w tej rozmowie Ewy z aniołem-różą są

nadzwyczajnie subtelne, eteryczne, zastosowane do tła eterycznego aluzje do przebrzmiałego

stosunku miłosnego poety z Ankwiczówną. Aluzyj tych dopatrzeć się można naprzód

w pytaniach Ewy: Co ty różo szepcesz do mnie? Zbyt cicho, smutnie — czy to głos żalu?

Skarżysz się, ż e ś w y j ę t a z r o d z i n n e j t r a w k i ?

A z twoich ust koralu Wylatują promieniem

Iskierka po iskierce —

C z y t a k a ś w i a t ł o ś ć j e s t t w o j e m p i e n i e m ?

Czego chcesz różo miła?

Anioł-róża odpowiada na to: "Weź mię na serce", a kiedy inni aniołowie odlatują, on jeden

zostaje przy niej, aby na jej sennym sercu złożyć skronie: Jak święty apostoł , Pański kochanek, Na boskiem Chrystusa spoczywał łonie.

Anioł-stróż nie kładł skroni na sennym sercu Marceliny, ale zgodnie ze zwykłem pojęciem

jego roli schylał się jak matka nad sennym niemowlęciem. Tutaj w słowach anioła-róży jest

jakby charakterystyka uczuć, które żywił Mickiewicz dla Henriety; nie było w nich nic

namiętnego, jak ongi w uczuciach dla Maryli, a górowała słodycz, wywoływana wdziękiem

pobożności dziewiczej. A przy tym aluzje do stosunku poety z Henrietą można znaleźć nie

tylko w treści rozmowy anioła-róży ze śpiącą, ale i w samej nazwie anioła. Herb

Mickiewiczów, Poraj, od którego poeta dał nazwę zaklętemu młodzieńcowi w balladzie

w I-szej części Dziadów, przedstawia różę. Musiano o tym dobrze wiedzieć w domu

Ankwiczów, już choćby z okazji złotego zegarka, który poeta kupił sobie w Genewie i na

którym, za radą panny Anastazji Chlustin, kazał wyryć swój herb podług starej pieczątki

ojcowskiej. Henrietą, która tak o k r u t n i e czekała III-ciej części Dziadów, jakże się

rozkoszować musiała ustępem sobie poświęconym! Bo był nie tylko cudownie piękny, ale

mogła w nim widzieć siebie w czarodziejskim, idealnym oświetleniu i dopatrywać tylu aluzyj.

Nie wytrzymała też, aby w kilka dni po odczytaniu III-ciej części Dziadów nie napisać

do poety i nie donieść mu, że jego nowe poezje są dla niej "nieprzebranym źródłem pociech

i przyjemności".

Ale idę do rzeczy głównej: jak się wyraża w tej scenie cześć dla Najświętszej Panny.

Objawia się ona nie tylko w tym, że Ewa klęka przed obrazem Matki Boskiej i do Niej się

18

modli za uwięzionych i za poetę, ale i w innym jeszcze szczególe, z polskiego, katolickiego

zwyczaju wziętym, a dobrze charakteryzującym dziewczęcą pobożność — w strojeniu obrazu

Najświętszej Panny kwiatami. Kwiaty — symbol słodyczy, wdzięku, niewinności, czułości,

pielęgnowane zwykle dłońmi dziewczęcymi, nie sąż najstosowniejszą z ich strony ofiarą dla

Tej, która jest wzorem dla nich, ideałem dobroci i wdzięku, niewinności, czułości? To też

i Ewa modli się przed Jej obrazem, ustrojonym w kwiaty. We wstępnym objaśnieniu tej sceny

czytamy: "Pokój sypialny — Ewa, młoda panienka, wbiega, poprawia kwiaty przed obrazem

Najświętszej Panny, klęka i modli się". Z jej widzenia sennego dowiadujemy się, że ona sama

te kwiaty w swoim ogródku pielęgnowała, sama je podlewała, a wczoraj sama ich narwała,

aby uwieńczyć obraz Matki Boskiej, nad łóżkiem zawieszony. Ale co więcej, ten kult

Bogarodzicy, wyrażony kwiatami, zostaje w najściślejszym związku z fantastycznym

pomysłem anielskiego korowodu. Aniołowie, latający wiankiem dokoła uśpionej Ewy,

przybierają postać kwiatów, którymi ona stroiła obraz Najświętszej Panny. Uśpiona Ewa

o tym nic nie wie; jej na odwrót zdaje się, że to jej kwiaty zamieniają się w istoty, obdarzone

ruchem, wolą i uczuciem. Z początku zdaje się jej, że jakiś wonny deszczyk spada na nią z

jasnych niebios w kroplach zielonych, kraśnych; poznaje potem, że to są kwiaty, i to jej

własne kwiaty, którymi ozdobiła obraz Matki Boskiej: równianki, róże, lilie, narcyzy

i "błękitne kwiaty pamiątek". Wreszcie spostrzega, skąd się one biorą: Widzę — to Matka Boska — cudowny blasku!

Pogląda na mnie, bierze wianek w dłonie,

Podaje Jezusowi, a Jezus, dziecię, Z uśmiechem rzuca na mnie kwiecie —

Jak wypiękniały kwiatki, — jak ich wiele — krocie,

A wszystkie w przelocie Szukają na powietrzu siebie,

Moje kochanki!

I same plotą się w wianki. Jak tu mnie miło, jak w niebie;

Jak tu mnie dobrze, mój Boże;

Niech mię na zawsze ten wianek otoczy...

Ten stan błogi jest nagrodą czystych i pobożnych uczuć Ewy. Symbolem tych uczuć są

kwiaty, którymi stroiła obraz Najświętszej Panny; postać tych kwiatów, tylko piękniejszą

od rzeczywistej, przybierają aniołowie w sennym marzeniu Ewy, które jest nagrodą tych

uczuć. To senne marzenie jest krajem pośrednim pomiędzy światem widzialnym a światem

duchów; zbliża ono uśpioną do świata duchów, ale jeszcze nie zdoła go ona przenikać. Więc

nie widzi aniołów, tylko kwiaty, i zdaje się jej, że sypią się one z ręki boskiego dziecięcia,

któremu je Panna Najświętsza podaje.

Tak więc motyw religijny w scenie IV-tej stanowi cześć dziewicza dla Najświętszej

Panny, która się na zewnątrz objawia strojeniem Jej obrazów w kwiaty — i na tym to

motywie osnuty jest pomysł cudownej, anielskiej fantasmagorii.

V.

Pan Tadeusz

Ze świata sennych marzeń, cudownych wizyj, dobrych i złych duchów schodzimy na

poziom życia najrealniejszego, jakie tylko być może, ale oblanego złotymi i ciepłymi

promieniami poezji. W Panu Tadeuszu, o którym mowa, bohaterowie mało się kochają,

zawzięcie procesują, tęgo się biją, dobrze jedzą i piją, a kiedy się położą spać, to śpią jak

zabici, sennych wizyj nie miewają (jedyny wyjątek Gerwazy!) i czasem "chrapią tak twardym

snem", że się bez obudzenia dają przewracać "jak na przewiąsłach słoma".

19

Ale i nad tym kwiatem w poemacie unosi się cześć dla Najświętszej Panny, i tu poeta

znalazł sposobność złożenia Jej hołdu. A naprzód we wstępnej inwokacji. Rozpoczynając

swoje "poema szlacheckie" z tym zamiarem, aby to było coś w rodzaju Hermana i Dorotei,

poeta na samym wstępie zaznaczył różnicę swego katolickiego stanowiska. Goethe,

rozmiłowany w kształtach świata klasycznego, odziewający swoją mieszczańską idyllę

w długi, starożytny heksametr, który — mówiąc nawiasem, a bez czyjejkolwiek obrazy —

przypomina tu trochę doskonały, ale już stary i staromodny szlafrok z indyjskimi kwiatami

właściciela domu pod lwem złotym — Goethe nie tylko poemat swój tak podzielił na części,

aby mógł każdej muzie z osobna po jednej z nich ofiarować, ale i nie cofnął się przed

wezwaniem wszystkich muz naraz. Tylko, jako człowiek przezorny, uczynił to dopiero

w pieśni dziewiątej, dopiero wtedy, gdy przekonał się, że muzy go nie zawiodły. Musen, die Ihr so gern die herzliche Liebe begünstigt, Auf dem Wege bisher den trefflichen Jüngling geleitet,

An die Brust ihm das Mädchen noch vor der Verlobung gedrückt habt;

Helfet auch ferner den Bund des lieblichen Paares vollenden.

Mickiewicz nie poszedł w tym względzie śladem Goethego, ale za przykładem dwu

poetów katolickich: Tassa, którego Jerozolimę wyzwoloną studiował jeszcze kilkunastoletnim

młodzieńcem, i Wespazjana Kochowskiego — za muzę obrał sobie Najświętszą Pannę

i wezwał Jej pomocy na czele poematu. Ale nie sam przykład tych poprzedników zachęcał

go do tej inwokacji: pobudzał go do tego, zwracał w tę stronę i sam materiał wrażeń

i wspomnień, z których miał zbudować wielką epopeję. Cały ten materiał pochodził z owego

szczęśliwego "kraju lat dziecinnych", o którym z taką rozkoszą w poetycznej przedmowie

wspomina twórca Pana Tadeusza. Fala wspomnień z dzieciństwa, która go wówczas

ogarnęła, przynosząc mu barwy, wonie i szumy łąk, pól i lasów litewskich, przynosiła na

skrzydłach swoich i echa błogiej dziecinnej czci dla Najświętszej Panny, wspomnienia

wspólnych modłów rodzinnych przed Jej obrazem, cudownych łask Jej dla pobożnych. Jedno

z drugim wiązało się, łączyło, przenikało wzajemnie.

Bo i o jakąż to pomoc wzywał poeta królową natchnień pobożnych? Co miało być

przedmiotem jego natchnienia w chwili, gdy rozpoczynał poemat i stawiał wezwanie do

Najświętszej Panny? Przedmiot był bardzo różny od tych, które mieli opiewać Tasso

i Kochowski, a stąd i pomoc była zupełnie inna. Jeden miał śpiewać "wojnę pobożną

i hetmana, który święty grób pański wyswobodził", drugi chciał "ojczystym rymem

wspomnieć" — "mężnego króla wiekopomne dzieła", sławny pogrom niewiernych pod

Wiedniem. Mickiewicz nic podobnego nie miał na myśli, nie tylko żadnej "pobożnej wojny",

ale i żadnej w ogóle, bo, jak wiadomo, w pierwotnym planie, z którym przystępował

do pisania, nie miał jeszcze zamiaru roztaczać tła napoleońskich wojen. Chciał on wyśpiewać

tylko to, co mu zostało w głowie i sercu z czasów dzieciństwa, z całą niezrównaną świeżością

barw, wypukłością kształtów i urokiem, płynącym z tęsknoty: litewską przyrodę i litewski

obyczaj. Chciał, jednym słowem, wyśpiewać Litwę taką, jaka się na widnokręgu jego życia

dziecinnego dokoła roztaczała. Mamże przytaczać wiersze, które wszyscy umiemy na

pamięć? Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś, jak zdrowie;

Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie

Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.

Przytoczyłem, żeby się zastanowić nad tym, co poeta rozumiał przez piękność Litwy.

Niewątpliwie obyczaj litewski był mu drogi; ileż tam widział rzeczy pięknych, ile cnót

patriarchalnych, których brak tak go raził na Zachodzie, we Francji. Ale myślę, że piękniejszą

od obyczaju wydawała mu się przyroda litewska. Dowód znajduję nie tylko w szczególnej

tęsknocie do niej, której tak liczne ślady znajdują się w korespondencji poety i w różnych

wspomnieniach o nim, ale przede wszystkim w samym Panu Tadeuszu. Na obyczaj spogląda

20

poeta n a j c z ę ś c i e j z miłym uśmiechem, ale z uśmiechem pobłażania; na przyrodę

z a w s z e z uwielbieniem. Obrazy przyrody, mówiąc stylem samego Mickiewicza, są

o j a k i e p ó ł t o n u w y ż e j n a s t r o j o n e . Toteż sądzę, że ta "piękność w całej

ozdobie", którą chciał opisać, to jest przede wszystkim piękność przyrody ojczystej.

I teraz dopiero możemy zrozumieć dokładnie, o jaką to pomoc wzywał poeta Najświętszą

Pannę. Wyraziwszy ufność, że jak mu niegdyś, gdy był dzieckiem, cudownie ocaliła życie,

tak go kiedyś cudem powróci na Ojczyzny łono, prosił następnie: Tymczasem przenoś moją duszę Utęsknioną Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,

Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych;

Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem,

Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem; Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,

Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała,

A wszystko, przepasane, jakby wstęgą, miedzą Zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą.

Ludzi w tym obrazie nie widać, tylko przyrodę. Prawda, że jest to przyroda przeważnie

uprawna, zbliżona do człowieka, świadcząca o jego pracy, ale tylko przyroda. Poeta nie

wzywa Najświętszej Panny, aby jego duszę utęsknioną przenosiła pod strzechy dworów

szlacheckich, tylko do lasów, łąk i pól litewskich. Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę z tego,

dlaczego tak robi, i skłonny jestem wierzyć, że działał instynktownie, ale ten instynkt twórczy

jakże był rozumny! Wzywać Najświętszą Pannę, aby mu pomagała opiewać piękność

przyrody, która jest jakby bezpośrednim odblaskiem piękności bożej i jakby

odzwierciedleniem piękności, czystości i niewinności dziewiczej — jakież tu harmonijne

połączenie pojęć! Ale wzywać Przeczystą Dziewicę, aby pomagała opiewać umizgi hrabiego

i Tadeusza, mrówki na pończoszce Telimeny, grzybobranie i łowy, procesy i zajazdy,

Maćków i Bartków z całym ich animuszem zaściankowym — nie byłożby to dopuszczać się

pewnej profanacji? Prawda, że jest w personalu Pana Tadeusza i tragiczna postać księdza

Robaka, któremu spod kaptura błyskają niekiedy oczy Konrada z III-ciej części Dziadów

i który wyrasta na głównego bohatera powieści; ale dziś już wiemy z pewnością, że poeta,

kreśląc inwokację do Najświętszej Panny, nie myślał jeszcze wprowadzać do swojej powieści

pokutującego mnicha, ani całej polityczno-patriotycznej atmosfery, którą ten wnosił z sobą.

Tak więc poeta, czy to świadomie, czy też pewniej cudownym instynktem wiedziony, nie

wzywał Przeczystej Dziewicy, aby mu pomagała opiewać obyczaj ojczysty, drogi wprawdzie

jego sercu, ale na który spoglądał z pewnej wysokości, który oblewał światłem

humorystycznym — ale wzywał Ją tylko, aby mu zsyłała natchnienie do opiewania tego, co

było prawdziwie godnym Jej tematem i co też opiewając, podnosił nastrój co najmniej o pół

tonu wyżej.

Wspomniałem o polityczno-patriotycznej atmosferze, która wdarła się do poematu

dopiero w ciągu jego pisania i napełniła całego Pana Tadeusza, zmieszawszy się z atmosferą

sielskiego życia. Ta polityczna atmosfera nie mogła nie nasunąć poecie myśli o politycznym

charakterze czci dla Najświętszej Panny w Polsce i w istocie nasunęła, a jakże znakomicie

umiał on pogodzić, zharmonizować dostojność imienia i urzędu królowej Niebios i Polski

z szarym tłem zaścianka, wśród którego ksiądz Robak rozwijał patriotyczną działalność

agitatorską! Tabakiera księdza Robaka, tak doskonale do tego tła przystająca, była cudownym

instrumentem: ze starej karczmy żydowskiej w Soplicowie otwierała daleką perspektywę

z jednej strony na najważniejsze współczesne wypadki i osoby polityczne: Napoleona,

legiony, Dąbrowskiego; z drugiej — na polityczną przeszłość Polski i jej królową, z niebios

królującą. Szlachcic Skołuba, poczęstowany z tej tabakiery wyborną tabaką, robi domysły,

skąd ta tabaka pochodzi. Tego się spodziewał i na to tylko czekał ksiądz Robak. Na tej tabace

zajedzie on zaraz do Częstochowy, aby przypomnieć Litwinom coś, co ma rozbudzić w nich

dążenia narodowe.

21

Co się tabaki tyczy, h m! ona pochodzi

Z dalszej strony, niż myśli Skołuba dobrodziej

Pochodzi z Jasnej Góry; księża Paulinowie Tabakę taką robią w mieście Częstochowie,

Kędy jest obraz tylu cudami wsławiony,

Bogarodzicy Panny, królowej korony Polskiej; zowią ją dotąd i Księżną Litewską!

Koronęć jeszcze dotąd piastuje królewską,

Lecz na Litewskiem księstwie teraz syzma siedzi!

Pomysł nazwania Bogarodzicy księżną litewską jest własnością księdza Robaka, ale jest

on mu bardzo potrzebny, zresztą daje się zupełnie dobrze uzasadnić. Polska, kiedy jej koronę

Najświętszej Pannie oddawano, była już po ostatecznej unii z Litwą. Nie było już osobnych

wielkich książąt litewskich, król polski nosił tytuł wielkiego księcia litewskiego; czemużby

i niebieska królowa Polski nie miała nosić tytułu księżnej litewskiej? Robak przypominał

zaściankowi litewskiemu o spójni, jaka go wiąże z Koroną, aby w nim poruszyć strunę

patriotyczną i dokazał tego, choć nie od razu, bo musiał walczyć z różnymi przeszkodami.

Jedną z tych przeszkód były wiadomości, rozsiewane przez "Kurier Litewski", że "Francuz"

chce kościół rozwalać i skarbiec zabierać w Częstochowie. Ale właśnie ta przeszkoda daje

sposobność Robakowi jeszcze silniej powiązać cześć religijną dla Najświętszej Panny

ze sprawą narodową i jeszcze raz przypomnieć Litwinom, że ich ojczyzną w szerszym

znaczeniu jest nie Litwa, ale cała Polska. prawda, z Częstochowy

Oddano wiele srebra na skarb narodowy

Dla ojczyzny, dla Polski, sam Pan Bóg tak każe, Skarbcem ojczyzny zawsze są Jego ołtarze.

"Dla ojczyzny, dla Polski" powiada z naciskiem ksiądz Robak, a tym razem wyraz

"ojczyzna" użyty jest w innym znaczeniu, aniżeli we wstępnej apostrofie do Litwy: "Litwo,

ojczyzno moja", jest jakby uzupełnieniem tamtego znaczenia i jakby objaśnieniem apostrofy

dla tych, którzy nie rozumiejąc dobrze jej znaczenia, gotowi byli obwiniać Mickiewicza

o jakiś partykularyzm litewski.

VI.

Już się powieść szlachecka miała ku końcowi, już wielkich ksiąg dziesięć leżało

napisanych, cały obrót życia szlacheckiego był przedstawiony — pozostawało zakończenie, w

którym poeta miał rozwiązać wszystkie węzły fabuły i jako tło pokazać wejście legionów na

Litwę, "piękną marę senną", którą nosił w pamięci, a która zamknęła złote czasy jego

dzieciństwa. Więc miały być zaręczyny Zosi z Tadeuszem, jako ostateczne rozwiązanie sporu

Horeszków z Soplicami, a jakby dla towarzystwa im zaręczyny dwu par innych; miał być akt

rehabilitacji Jacka Soplicy, ciągle jeszcze i po śmierci zakrytego dla współpowietników

kapturem mnicha; miał być wreszcie obraz radości patriotycznej Litwinów na widok

wkraczających wojsk polskich.

Oglądając swoją budowę przed jej uwieńczeniem, przed jej nakryciem, poeta mógł czuć

zadowolenie podobne do tego, jakie wyraził Goethe na wstępie do pieśni dziewiątej Hermana

i Dorotei, a tym większe, że poemat jego przerósł znacznie rozmiary, zakreślone mu

pierwotnym planem, rozrósł się do rozmiarów szerokiego, gałęzistego eposu, zamiast

wdzięcznego drzewka stawał się potężną, rozłożystą i kwitnącą lipą. Sam przyznawał (już po

napisaniu całości), że widział w swoim dziele "wiele dobrego", a za najlepsze uznawał

obrazki z natury kreślone naszego kraju i naszych obyczajów domowych, Nie wszystko

jednak cieszyło się jego uznaniem, widział i "marności". Teraz, przed zakończeniem

22

poematu miał możność jeszcze w ostatnich dwu pieśniach zaokrąglić, uzupełnić to, co mu się

niepełnym wydawało, dostroić, co niedostrojonym, jednym słowem — dopowiedzieć się.

Zrobił to w rozmaity sposób i w rozmaitych kierunkach, ale nas tu obchodzi tylko cześć

poety dla Najświętszej Panny.

Obraz pracowni duchowej Mickiewicza, w chwili, gdy się w niej Pan Tadeusz dokonywał,

nie jest nam znany. Wiemy tylko z listów współczesnych poety do Kajsiewicza i Odyńca, że

zaczynał w nim wtedy znowu nastrój religijny górować. Ale i bez tego nastroju mógł poeta,

oglądając wyprowadzoną już pod dach budowę, przypomnieć sobie, czyjej wzywał pomocy

przy kładzeniu fundamentów i wdzięcznym spojrzeć okiem na swoją dawczynię natchnienia,

podobnie jak to uczynił Goethe, przed rozwiązaniem swego poematu, z pannami z Helikonu.

I mógł zapytać siebie: czy poemat był godnym wezwania, czy był godną zapłatą za udzielone

natchnienie? Czy nie należało okazać szczególnej wdzięczności dla Tej, która tak łaskawie

spełniła jego życzenia i tak cudownie przenosiła jego duszę utęsknioną pod ojczyste niebo, do

lasów, pól i łąk litewskich. Całe szeregi uroczych obrazów ojczystego nieba i ziemi

świadczyły o Jej łasce, ale nie świadczyły wyraźnie o wdzięczności poety.

Czy takie dokładnie były rozmyślania poety w czasie, o którym mowa, zaręczyć trudno;

ale faktem jest, że poeta postanowił w zakończeniu swego poematu, w ostatnich dwu

pieśniach, uczcić w szczególny sposób Najświętszą Pannę. Tym uczczeniem było

wprowadzenie do powieści Jej święta, obrazu cudnej pogody i uroczystego nabożeństwa

w ten dzień świąteczny.

Że wprowadzenie do powieści święta Najświętszej Panny nie było rzeczą przypadku, ale

wypłynęło z chęci okazania szczególnej czci dla Niej, tego później dowiodę. Teraz chcę

zwrócić uwagę na obraz nieba podczas świtu i wschodu słońca w ten dzień uroczysty.

Obrazów nieba, i to w różnych porach dnia i nocy, jest wiele w Panu Tadeuszu; w nich

malarska siła poety występuje w najwyższej potędze, i one to sprawiają, że czytając ten

poemat, tyle się w nim czuje powietrza i światła. Ale obraz świtu i wschodu słońca

w jedenastej pieśni prześciga wszystko, czego przedtem pędzel poety dokonał (może

z wyjątkiem burzy), i jest prawdziwie gwiaździstą i złocistą koroną wszystkich krajobrazów

w Panu Tadeuszu. Staje się też najpiękniejszą ofiarą, jaką mógł złożyć poeta w hołdzie swej

muzie przeczystej.

Oto jest naprzód obraz nieba przed samym świtaniem; coś tajemniczego, uroczego

i uroczystego jest w tym obrazie: Już wschodził uroczysty dzień N a j ś wi ę t s z e j P a n n y

K wi e t n e j . Pogoda była prześliczna, czas ranny,

Niebo czyste wokoło ziemi obciągnięte, Jako morze wiszące, ciche, wklęsło-wgięte;

Kilka gwiazd świeci z głębi, jako perły ze dna

Przez fale; z boku chmurka biała, sama jedna, Podlatuje i skrzydła w błękicie zanurza,

Podobne do niknących piór Anioła-stróża,

Który nocną modlitwą ludzi przytrzymany Spóźnił się, śpieszy wracać między współniebiany.

Następuje obraz świtu i wschodu słońca, ten ostatni zupełnie inny, niż w księdze

opiewającej bitwę. Tam słońce ukazywało się z czarnej chmury, bez promieni, czerwone "jak

rozżarzona w węglach kowalskich podkowa", zwiastowało niepogodę i burzę i jakby

nastrajało do obrazu bitwy. Tu wysuwa się zza krawędzi horyzontu czyste, jasne, brylantowe,

zwiastuje dzień najpogodniejszy i gody zaręczynowe. I coś innego jeszcze przemawia do nas

z tego pogodnego wschodu słońca: oto wiara ludu, że dni, poświęcone Najświętszej

Pannie, muszą być słoneczne, że Ona nawet najpochmurniejszy dzień taki rozchmurza

choćby jednym błyskiem słonecznym. Już ostatnie perły gwiazd zamierzchły i na dnie Niebios zgasły i niebo środkiem czoła bladnie,

23

Prawą skronią złożone na wezgłowiu cieni

Jeszcze smagławe, lewą coraz się rumieni;

A dalej okrąg, jakby powieka szeroka Rozsuwa się, i w środku widać białek oka,

Widać tęczę, źrenicę — już promień wytrysnął,

Po okrągłych niebiosach wygięty przebłysnął, I w białej chmurce jako złoty grot zawisnął.

Na ten strzał, na dnia hasło, pęk ogniów wylata,

Tysiąc rac krzyżuje się po okręgu świata,

A oko słońca weszło — jeszcze nieco senne, Przymruża się, drżąc wstrząsa swe rzęsy promienne,

Siedmią barw błyszczy razem: szafirowe razem,

Razem krwawi się w rubin i żółknie topazem, Aż rozlśniło się jako kryształ przeźroczyste,

Potem jak brylant światłe, na koniec ogniste,

Jak księżyc wielkie, jako gwiazda migające:

Tak po niezmiernem niebie szło samotne słońce.

Na takie słońce wschodzące możemy patrzeć tylko z przymrużonymi oczami i wtedy

w oczach naszych mienią się owe brylantowe barwy słońca. Takiego wschodu słońca malarz

nie potrafi odmalować; środki malarskie są na to za słabe. Poeta przedstawił nam kolejną

zmianę wrażeń oka i stworzył cudowny obraz.

Ale estetyczny rozbiór tu nie należy; co innego mamy rozważyć, mianowicie pewną

wątpliwość, którą nam ów wschód słońca nasuwa. Do jakiej odnieść go pory roku? Kiedyż to

się odbyły zaręczyny Tadeusza i Zosi, poprzedzone owym promienistym rankiem?

Zdawałoby się, że poeta chce być bardzo dokładnym w oznaczeniu tego czasu: dzień ten

nazywa "uroczystym dniem Najświętszej Panny Kwietnej"; dowiadujemy się, że w dniu

tym wieśniaczki "na ołtarz Matki Zbawiciela — niosą pierwszy dar wiosny, świeże snopki

ziela". Obraz dnia tego uroczystego poprzedzony jest ogólnym obrazem wiosny 1812 r. Ale

takiego święta Najświętszej Panny nie ma ani w kwietniu, ani w maju, ani w czerwcu; co

gorzej, nie ma w całym kalendarzu święta Matki Boskiej pod tą nazwą. Jest jedno święto,

do którego może w zupełności odnosić się obraz nabożeństwa przedstawiony w Panu

Tadeuszu, kiedy lud przynosi zioła do święcenia, ale to święto przypada na dzień 15 sierpnia,

a ma nazwę ludową Matki Boskiej Zielnej: jest to Wniebowzięcie Marii Panny.

Jesteśmy zbici z tropu, nie wiemy, co myśleć o porze roku, do której się odnosi

najwspanialszy wschód słońca w Panu Tadeuszu, do której się odnoszą całe ostatnie dwie

księgi. Ale jeżeli kalendarz nie mógł nam objaśnić intencji autora, może je objaśni historia.

Wypadek taki, jak wejście wojsk Napoleona na Litwę, zanadto był wielki i bliski, ażeby mu

można było podsuwać datę nie historyczną; zanadto potężne, jak wiemy, wywarł wrażenie na

umyśle 13-letniego Mickiewicza, ażeby go poeta mógł sobie wyobrażać inaczej, jak nie na tle

tej pory roku, w której przesunęła się przed jego oczami owa "piękna mara senna". Otóż

z historii wiemy, że Francuzi przeszli Niemen pod Kownem 24 czerwca n. st., a król

westfalski Hieronim stanął w Grodnie 30 czerwca, w Nowogródku 10 lipca. Nie mogę wątpić,

że poeta tę porę roku, koniec wiosny i początek lata, miał w wyobraźni, gdy kreślił obrazy

dwu ostatnich ksiąg Pana Tadeusza, nie mógł bowiem mieć żadnej dostatecznej pobudki

do gwałcenia w tym względzie silnych wrażeń dzieciństwa, nie mówiąc już o historii.

I z tą porą zgadzają się dobrze wszystkie drobne wskazówki, rozsiane w ostatnich dwu

księgach, ale, niestety, nie zgadza się uroczystość Najświętszej Panny, jej nazwa i obrzędy,

jakie jej poeta przypisał. W lipcu są dwa święta Matki Boskiej w kalendarzu uwidocznione

(Nawiedzenie i Szkaplerzna), ale żadne nieuroczyste, do żadnego z nich nazwa Kwietnej nie

może być zastosowaną, podczas żadnego z nich nie święcą ziół i kwiatów.

Pp. Biegeleisen i Gostomski, za wiele zaufawszy poecie, albo może nie zrozumiawszy

nazwy przez niego danej świętu, a nie radząc się widocznie historii, nie wahali się ostatnich

dwu ksiąg Pana Tadeusza przenieść na tło dnia kwietniowego. P. Biegeleisen nie wahał się

24

nawet najdokładniej oznaczyć tego dnia. "Mickiewicz podejmuje opowiadanie z XI pieśnią na

wiosnę roku 1812, d o k ł a d n i e m ó w i ą c we czwartek, w wigilię "Najświętszej Panny

Kwietnej", dnia 6 kwietnia 1812 r. Właśnie wtedy "ks. Józef Poniatowski z Hieronimem

Napoleonem zajęli część Litwy od Grodna po Słonim". Domyślam się, w jaki sposób

p. Biegeleisen doszedł do swojej dokładnej, ale błędnej daty; wziął ją naturalnie nie z historii,

ale z kalendarza. Myślał zapewne, że skoro Mickiewicz nazwał Najświętszą Pannę Kwietną,

więc święta tego trzeba szukać w kwietniu. W kalendarzu katolickim w kwietniu podług

nowego stylu nie mógł znaleźć żadnego święta Najświętszej Panny, bo go tam nie ma, ale pod

datą 6 kwietnia nowego stylu znalazł Zwiastowanie Marii Panny podług starego stylu,

bo szósty kwietnia kalendarza gregoriańskiego odpowiada 25 marca kalendarza juliańskiego,

i w ten sposób przyszedł do przekonania, że poeta Zwiastowaniu nadał nazwę Najświętszej

Panny Kwietnej. Ale nie rozważył przy tym wielu rzeczy: naprzód, że Zwiastowania

w żadnym razie nie można nazwać świętem kwietniowym, skoro jest przywiązane do dnia 25

marca, i że na Litwie 6 kwietnia n. st. był jeszcze dniem marcowym; po wtóre, że w dniu

Zwiastowania nie ma zwyczaju święcenia ziół i kwiatów; po trzecie, że data kwietniowa (i to

jeszcze 6 kwietnia!) nie zgadza się ani z historią, ani z przyrodą litewską taką, jaka występuje

w ostatnich dwu księgach Pana Tadeusza: to jest z owym ciepłym tchnieniem wieczoru,

prawdziwie letniego, z pączkami barwistego maku, z obfitością ziół i kwiatów wonnych,

z których woń "jak z mszalnej kadzielnicy" rozlewa się w powietrzu, z owym księżycowym

sierpem na głowie Zosi, co był "świeżym żęciem traw oszlifowany" i t. d.

Cóż więc mamy myśleć o poecie i jego święcie, na tle jakiej pory roku wyobrazić sobie

zaręczyny Zosi?

Odpowiedź na to może być tylko taka: Mickiewicz nie mógł nie pamiętać, w jakiej porze

roku wojska napoleońskie zawitały do jego okolic rodzinnych, i miał ją żywo w wyobraźni,

gdy zabierał się do przedstawienia scen w ostatnich dwu pieśniach zawartych. Miały być

opowiedziane tylko jednego dnia dzieje, ale ten dzień jaki uroczysty! Dzień radości

patriotycznej, rehabilitacji Jacka, zaręczyn Zosi z Tadeuszem, ostatecznie rozwiązujących

spór Sopliców z Horeszkami, wreszcie dzień uwolnienia włościan soplicowskich

z poddaństwa. Wypadało dzień ten szczególnie ozdobić i zrobić uroczystym. Potrzebne też

było uroczyste nabożeństwo dla rehabilitacji Jacka wobec miejscowej ludności. Poeta mógł

obrać do tego celu dzień niedzielny albo jakieś uroczyste święto z końca wiosny lub początku

lata, a miał do wyboru śś. Piotra i Pawła, Boże Ciało z jego malowniczą procesją i ze

święceniem wianków, nawet Zielone Świątki z malowniczym umajeniem kościołów

i domów, z lepiechem czyli tatarakiem na podłogach. Jeżeli poeta ani niedzieli, ani żadnego

z tych świąt nie wybrał, które właściwa pora roku nasuwała, ale szukał uroczystego święta

Najświętszej Panny tam, gdzie go znaleźć, nie można było, to tylko oczywisty dowód,

że chciał przy zakończeniu poematu szczególnie uczcić Tę, którą o natchnienie prosił na

początku i która się tak łaskawą okazała dla niego. A nie mogąc znaleźć uroczystego Jej

święta ani w czerwcu, ani w lipcu, postanowił nie oglądać się na kalendarz i skorzystać

z prawa licencji poetyckiej w sposób zupełnie oryginalny.

Ze wszystkich uroczystych świąt Najświętszej Panny najpoetyczniejsze jest w swoim

obchodzie święto Wniebowzięcia. Przypada pośród lata, kiedy roślinność w pełnej krasie, nie

zwarzona jeszcze jesiennymi chłodami; w dzień ten wieśniaczki zjawiają się w kościele

z pękami ziół i kwiatów, ażeby je tam poświęcono. Dlatego też w dniu tym Najświętsza

Panna występuje jako królowa roślinności, błogosławiąca swemu królestwu, i zgodnie z tym

pojęciem nazywana przez lud: Zielną. W dniu tym też najstosowniejsze strojenie Jej ołtarzy,

Jej obrazów kwiatami. Jeżeli sobie przypomnimy, jakie czary poezji wysnuł Mickiewicz z

tego motywu w III-ciej części Dziadów, to łatwo się zgodzimy na to, że ze wszystkich świąt

Bogarodzicy to święto musiało najwięcej nęcić jego wyobraźnię. Na nim się jego wybór

zatrzymał; a że nie przypadało w czasie, którego tło historyczne wymagało, postanowił

sierpniową uroczystość Wniebowzięcia przesunąć na czas nieco wcześniejszy, nieokreślony

25

wyraźnie, zbliżyć, jednym słowem, ku wiośnie i zamiast nazwy Zielnej nadać jej pokrewną,

ale bardziej poetyczną nazwę Kwietnej.

Tym sposobem mimo woli stworzył nowe święto Najświętszej Panny, święto poetyczne,

nieznane kalendarzowi, a uczcił je najwspanialszym obrazem jutrzenki, na jaki się poezja

zdobyć może, i niezrównanie wdzięcznym obrazem pobożności ludu litewskiego: Wyszła msza — nie obejmie świątynia maleńka Całego zgromadzenia; lud na trawie klęka,

Patrząc we drzwi kaplicy, odkrywają głowy;

Włos Litewskiego ludu biały albo płowy,

Pozłacał się jako łan dojrzałego żyta; Gdzieniegdzie kraśna główka dziewicza wykwita,

Ubrana w świeże kwiaty, albo w pawie oczy,

I wstęgi rozplecione, ozdoby warkoczy, Śród głów męskich, jak w zbożu bławat i kąkole.

Klęczący różnobarwny tłum okrywa pole,

A na głos dzwonka, niby na wiatru powianie, Chylą się wszystkie głowy, jak kłosy na łanie.

Wieśniaczki dziś na ołtarz Matki Zbawiciela

Niosą pierwszy dar wiosny, świeże snopki ziela; Wszystko wkoło ubrane w bukiety i w wianki,

Ołtarz, obraz, a nawet dzwonnica i ganki.

Czasem poranny wietrzyk, gdy ze wschodu wionie, Zrywa wianki i rzuca na klęczących skronie,

I rozlewa jak z mszalnej kadzielnicy wonie.

Jak lud w dzień poświęcony Najświętszej Pannie Zielnej czy Kwietnej wszystko stroił

w bukiety i wianki, tak i poeta obraz pobożności ludu, który miał być hołdem, złożonym jego

muzie przeczystej, stroił w porównania wzięte ze świata roślinnego, z roślinności tych pól, na

które jego duszę święta muza przenosiła. Klęczący lud, którego głowy tylko widać,

porównany jest z łanem dojrzałego żyta, dziewicze główki wśród ludu, to w zbożu bławat

i kąkole; chylenie się głów na głos dzwonka — to uginanie się kłosów pod wiatrem.

Wszystkiego tego poeta nie wyszukiwał, to s a m o płynęło mu przez wyobraźnię pod pióro,

ale jakże wybornie odpowiadało jego intencjom, jego czci i wdzięczności dla Najświętszej

Panny.

VII.

W kilka lat po wyjściu na świat jasnego, jak słońce, Pana Tadeusza, geniusz poety, który

już w Dziadach rzucał mistyczne blaski i cienie, zaczął zachodzić i coraz głębiej zanurzać się

w gęste obłoki mistycyzmu. Nastąpił okres Towiańszczyzny. Znalazł się człowiek, przejęty

głęboką wiarą w swoje powołanie do wielkich rzeczy na świecie, na którym poezja

Mickiewicza, a w szczególności III-cia część Dziadów swoją mistyczną stroną wywarła

wpływ wstrząsający i którego monomanii wytknęła kierunek pewny i stanowczy; i ten

człowiek, utkawszy sobie z mistycznych promieni i etycznych dążeń poezji

mickiewiczowskiej sieć doktryny o swoim posłannictwie, zarzucił ją na głowę wielkiego

poety w chwili, gdy ta głowa była mocno domowymi cierpieniami skołataną. Z tej sieci poeta

już się nie mógł do końca życia wyplątać, właśnie dlatego, że była z jego własnej przędzy

utkaną.

Cześć Mickiewicza dla Najświętszej Panny, taka, jaka się w poezji jego odzwierciedliła,

nie miała w sobie nigdzie, nawet w widzeniu Ewy, mistycznych mroków; była jasna,

spokojna, wysoko poetyczna i doskonale w granicach Objawienia i tradycji rodzinnej

zamknięta. Toteż w doktrynie towianizmu nie odegrała ważniejszej roli. Towiański jednak

26

i w tym względzie naginał się do sfery uczuć Mickiewicza i jako środka propagandy dla

swojej nauki używał motywu czci dla Najświętszej Panny. Pamiętał on, jak Mickiewicz

wyrażał w Panu Tadeuszu wiarę, że Ona biednych wygnańców "przeniesie cudem

na ojczyzny łono", jak kładł nacisk i w epopei i w litanii przy Księgach pielgrzymstwa, że

Ona jest królową Polski i Litwy. Pod tym zapewne wpływem mistrz Andrzej sprowadził do

Paryża kopię obrazu Najświętszej Panny Ostrobramskiej, zdjętą przez Walentego Wań-

kowicza, jednego z pierwszych swoich wyznawców, i umieścił ją w jednym z najstarszych

kościołów paryskich, św. Seweryna, w ołtarzu. Pod obrazem położony był napis: "O Boże! ku

ratunkowi naszemu pośpiesz się"; w piśmie zaś, które jednocześnie (8 grudnia 1841)

Towiański wydał do emigracji, przygotowując ją do przyjęcia nowej nauki, było oznajmienie,

że "Przenajświętsza Królowa Korony Polskiej podobała sobie w starożytnej, opuszczonej

kaplicy, w stronie najmniej okazałej Paryża i tam w cudownym obrazie Wileńskim

Ostrobramskim ku ratunkowi ludu swojego pośpiesza". A więc sprawdzała się niejako

przepowiednia Mickiewicza, nawiasem rzucona w Pana Tadeuszu: "Tak nas powrócisz

cudem na ojczyzny łono". Najświętsza Panna, dzięki Towiańskiemu, przybywała do Paryża,

do swojego ludu, na to zapewne, aby zapowiedziany cud spełnić, a tym cudem na razie miało

być objawienie się Towiańskiego, jako zbawcy narodu. I Mickiewicz wierzył, że ten cud

przezeń zapowiedziany prędko się już spełni. W kilka tygodni po owym instalowaniu

Najświętszej Panny Ostrobramskiej w kościele św. Seweryna (31 stycznia 1842) Witwicki

pisał do Bohdana Zaleskiego, że "Adam zawsze dobrej bardzo nadziei, przebąkuje czasem

o powrocie, nawet rychłym do kraju".

W podobny sposób mistrz Andrzej zastosował się do kultu Mickiewicza dla Bogarodzicy

przy ustanowieniu "medalów służby w świętym zaciągu", które rozdawano tym,

co szczególnie byli gorliwi i przejęci duchem sprawy. Na tych medalikach był wizerunek

Najświętszej Panny "z promiennemi rękami spuszczonemi do ziemi".

Po wydaniu z siebie Pana Tadeusza fantazja poety, aż do jego śmierci, pozostała już

tylko wielkim ścierniskiem. Co by się na tym ściernisku jeszcze urodzić mogło, gdyby nie

przymusowa praca na chleb, wywołana małżeństwem, któż to wiedzieć może? Ale wiemy,

że gdy zasiadał potem w różnych czasach do pisania nowych części Dziadów, albo Pana

Tadeusza, natchnienie nie schodziło. I jakże mogło schodzić śród tylu kłopotów albo śród

pracy profesorskiej, do której nie był stworzony.

Później, w długiej nocy mistycyzmu, która ogarnęła poetę w ostatnich piętnastu latach

jego życia, dwa razy tylko nawiedziło go prawdziwe natchnienie. Raz — w pierwszych

dniach po objawieniu się Towiańskiego, pod wpływem tej "wiosny", jaką wówczas poeta czuł

w sercu — zabłysnęło i spłonęło w wierszyku do Bohdana Zaleskiego, jak ta garstka

kądzieli w II-giej części Dziadów ręką guślarza zapalona. Drugi raz nawiedziło go 1842 roku

w noc Wszystkich Świętych, to jest wtedy właśnie, gdy się na Litwie uroczystość Dziadów

odbywa. Czas ostatniego natchnienia znaczący, a i temat ostatniego natchnionego utworu

bardzo znamienny. Była nim cześć dla Najświętszej Panny, a raczej Jej wizerunek

mistycznymi a cudownymi barwami odmalowany.

Słowa Najświętszej Panny

Utwór ten, pisany prozą rytmiczną, najpiękniejszą, jaką język polski posiada, nosi tytuł

Słowa Najświętszej Panny, a chociaż już przed kilkudziesięciu laty został w paryskim

zbiorowym wydaniu dzieł Mickiewicza wydrukowany, bardzo mało jest dotychczas

w szerszych kołach znany. Dlatego też przytaczam go w całości.

l.

Pamięć ludu mojego obcisnęła serce moje dwunastu taśmami płomienistemi i czułam zawsze tkwiące w sercu dwanaście węzłów zawiązanych na pamiątkę ludu mojego.

27

2.

Żyłam Izraelem i w Izraelu cała, jako oblubieńcem i w oblubieńcu.

3.

Przewiewały mię na wskróś westchnienia jego, łzy jego wszystkie ściekały w serce moje.

Pełna byłam bólów jego, ale nadziejami jego, jak pierzem, porastałam, nosiłam się po

Izraelu, żądzami jego, jako skrzydłami sięgałam niebios.

4.

Odtąd przez pierś moją, jak przez noc letnią pogodną przechodziły łyskania, pierś moją

oświecały łyskania bardzo szerokie i ciche.

5.

Aż miłość moja zamieniła się w iskrę widomą i duch mój cały otoczył ją i tylko w nią patrzył.

6.

I poczułam w łonie bijące dziecię, jako drugie serce, a dawne serce moje utuliło się i ucichło.

7.

I wypowiedziałam światu całą miłość moją jednem słowem Pańskiem, które stało się ciałem,

odtąd żyłam w Synie moim i Synem moim.

8.

Ale przez pierś moją, jako przez dzień gorący, zaczęły przebijać się pioruny i serce moje stało

się pełne mocy jako gromów; rozpromienianie się moje siecze ciemności złe, unoszona

miłością depcę zło i na dnie piekła roztłaczam je.

9.

Otaczam ziemię dłoniami mojemi jako niebem błękitnem i w każdej chwili, na każdem

miejscu, każdemu dobremu duchowi zapalam się i świecę gwiazdą ranną.

Zestawiwszy obraz Najświętszej Panny, w tym hymnie odmalowany, z Jej obrazami,

zawartymi w Hymnie na Zwiastowanie, w wierszu Do Matki Polki, w III-ciej części

Dziadów i Panu Tadeuszu, nie dostrzegamy od razu wielkiej różnicy pomiędzy nim

a tamtymi, widzimy wyraźnie ewolucję, jakiej uległa cześć dla Bogarodzicy w duchu poety

w ciągu rożnych okresów jego życia. Trzy główne fazy tej czci, trzy sposoby

przedstawienia Najświętszej Panny zarysowują się przed nami, a każdy dobrze znamionuje

okres prądów nurtujących duszę Mickiewicza, ten okres, do którego się odnosi.

Hymn na dzień Zwiastowania pochodzi z okresu pierwszego obudzenia się sił

twórczych, romantycznych zapędów fantazji i marzycielskiej miłości dla Maryli i nosi na

sobie wyraźne ślady tego okresu. Swoją energią młodzieńczą, swoim dumnym i górnym

polotem, przypomina, jak to już wyżej zaznaczyłem, Odę do młodości; podobnie zaś jak w

Grażynie tętnią tu jeszcze widoczne reminiscencje Jerozolimy wyzwolonej Tassa. Pomysł

przedstawienia Bogarodzicy w wieńcu gwiazd, pomysł wezwania, aby otworzyła głosu

strumienie, stamtąd pochodzi. [ Panno! nie ty, co laury nietrwałemi /Zdobisz w zmyślonym czoło

Helikonie, /Lecz mieszkasz między chóry niebieskiemi/ Z gwiazd nieśmiertelnych w uwitej koronie,/ Ty sama

władnij piersiami mojemi, Ty daj głos pieśni... (Przekład Piotra Kochanowskiego. Pieśń I, strofa 2)] Najważniejsza zaś różnica pomiędzy Hymnem na dzień Zwiastowania a późniejszymi

utworami, w których się cześć dla Najświętszej Panny wyraża, tkwi w samem Jej pojęciu i

przedstawieniu. Zgodnie z romantycznym nastrojem młodego poety, zgodnie z jego

uwielbieniem dla wdzięków "niebieskiej Marylki", Najświętsza Panna w tym hymnie pojętą

i przedstawioną jest jako piękność dziewicza.

28

Oto jest Jej obraz: Jak ranek z morskiej kąpieli I jutrznia Marji lica;

Śnieży się obłok, słońce z ukosa

Smugiem złota po nim strzeli;

Taka na śniegu, co szaty bieli, Powiewnego jasność włosa.

Nic prócz piękności dziewiczej nie przedstawił tutaj poeta i w tej to piękności tylko,

podług poety, "upodobał sobie" Jehowah, gdy zsyłał nad Syjon białą gołąbkę. A barw do

odmalowania tej piękności dziewiczej wziął poeta z ubóstwianego oblicza swojej Maryli.

Przypominam strofę ze współcześnie pisanego sonetu Przypomnienie, aby służyła za dowód.

Ten sam obraz, te same barwy, tylko tam słońcem, a tu światłem księżyca oblane: A księżyc spod bladego wyjrzawszy obłoku,

Śnieżne piersi i złote rozświecał pierścienie, Boskiego wdziękom twoim przydając uroku.

Zupełnie inaczej pojętą i przedstawioną jest postać Najświętszej Panny w wierszu Do

Matki Polki, w III-ciej części Dziadów i w Panu Tadeuszu — i także zgodnie z nastrojem

współczesnym poety. Nie o dziewiczą piękność już tu chodzi, nie dziewica sama, ale

dziewica-matka tu występuje, ale i między tymi trzema utworami zachodzą różnice w

przedstawieniu Bogarodzicy i powiedziałbym różne stopnie czci dla Niej. W wierszu

Do Matki Polki obraz Jej, jakby nawiasowo tylko umieszczony, przedstawia Matkę

Bolesną z mieczem serce krwawiącym, w innej zaś strofie ukazuje się Jej dziecię

z krzyżykiem w ręku, jak to widzieć można na obrazach niektórych mistrzów włoskich.

Obrazy te, jeden i drugi, nie wypływają tu z głębi religijnych uczuć poety, zjawiają się na to

tylko, ażeby wtórować wallenrodycznym cierpieniom, bajroniczno-patriotycznemu nastrojowi

poety. Najświętsza Panna nie jest tu jeszcze ideałem macierzyńskiej dobroci, opiekunką,

pocieszycielką, orędowniczką, ale tylko klasycznym wzorem cierpienia.

W Dziadach, w domu wiejskim pode Lwowem, Najświętsza Panna występuje już nie

tylko jako rodzica i piastunka boskiego dziecięcia, ale jako czuła i kochająca matka

cierpiącej ludzkości. Do niej zwracają się modły Ewy za prześladowanych na Litwie, a w

szczególności za jednego z nich, za samego poetę. Ona zasmuconemu dziewczęciu zsyła we

śnie błogie ukojenie. Ale matka-pocieszycielka i opiekunka ma tu inny jeszcze charakter.

Uwieńczona na obrazie od dziewiczych rąk kwiatami, Ona się kwiecistym odwdzięcza

marzeniem i śniące dziewczę obsypuje kwiatami, jak pieszczotami. Występuje tu tedy jako

królowa kwiatów, królowa roślinności, zgodnie z tradycją katolicką, która w Jej święto

każe poświęcać zioła, i zgodnie z tą analogią, jaka zachodzi między roślinnością

w przeciwstawieniu do świata zwierzęcego a rodzajem żeńskim w przeciwstawieniu

do męskiego. Całe Jej przedstawienie tutaj odpowiada stanowczemu zwrotowi poety

od bajronizmu ku wierze tradycyjnej.

W Panu Tadeuszu zachowuje Ona ten sam charakter, co w Dziadach, tak samo jest

matką-pocieszycielką, ucieczką strapionych, tak samo królową roślinności, jako Najświętsza

Panna Kwietna, na której ołtarz wieśniaczki, a także Zosia w stroju wieśniaczym, składają

snopki ziela. Ale do wszystkich tytułów, jakie się Jej w Dziadach należą, przybywa tu

jeszcze jeden, który Jej tradycja narodowa przynosi: tytuł Królowej Polski i Litwy,

opiekunki już nie cierpiących jednostek, ale całych warstw, całego cierpiącego narodu.

I zgadza się to wybornie z charakterem utworu, streszczającego życie całego narodu wraz ze

wszystkimi świetnymi jego wspomnieniami przeszłości i z gorącymi aspiracjami ku przyszłej

wolności, zgadza się wybornie z patriotycznym uczuciem, jakim cały ten utwór jest przejęty,

zgadza się i z tą wiarą, wypowiedzianą w inwokacji, że Ona wygnańców "cudem przeniesie

na ojczyzny łono".

29

Jakąż jest Najświętsza Panna w ostatnim Jej obrazie, który poeta nakreślił już

w czasach Towiańszczyzny? Wszystkie rysy i barwy dawniejszych Jej obrazów, piórem

poety kreślonych, znikają tu zupełnie. Nie widzimy tu ani złotowłosej i śnieżnolicej dziewicy

z symbolicznym gołąbkiem u góry, ani Matki Bolesnej, z mieczem w sercu, mężnie

ale biernie znoszącej cierpienia, ani Matki Litościwej, pocieszycielki, tulącej do łona

biednych i strapionych, ani królowej łąk, pól i lasów, wieńczonej od wdzięcznych rąk

kwiatami, ani wreszcie królowej Polski i Litwy, z Jasnej Góry i Ostrej Bramy nad swym

narodem roztaczającej opiekę. Nic, nic z tego wszystkiego nie ma w nowym obrazie,

a jednak, pomimo braku rymowanej szaty, jest to — moim zdaniem — obraz wyższy

od wszystkich poprzednich, jeżeli nie swoją mistyczną pięknością, to ideą w tę piękność

obleczoną. Jest tu cała historiozofia Wcielenia.

Był naród o dwunastu pokoleniach, przeznaczony na to, aby przechowywał czyste pojęcie

o Bogu i przygotowywał dźwignięcie się ludzkości z grzechu, zwycięstwo nad szatanem,

wszystkich żądz niższych sterownikiem. Naród ten przechodził przez wielkie cierpienia, a im

więcej cierpiał i łez wylewał, tym głośniej jego prorocy przepowiadali przyjście Mesjasza-

Zbawiciela. Wśród tego narodu żyła dziewica, która tak się przejęła bolami narodu,

westchnieniami i nadziejami jego proroków, że zabrakło w jej sercu miejsca dla wszystkich

innych uczuć, i stała się żywym uosobieniem misji narodu. I wtedy mogła się dopełnić

obietnica Pańska; tylko Dziewica, której całe serce po brzegi napełniło się miłością dla

idei zbawienia, mogła stać się matką Boga-człowieka zbawiającego ludzkość. Cała jej

miłość dla ludzkości, cała jej żądza zbawienia i gorąca wola, ku temu celowi wytężona,

przeszła w ludzką naturę Chrystusa, a gdy Syn walczył z ciemnościami, Ona duchem była

przy nim. Zostawszy matką Zbawiciela, stała się najwyższym wzorem, idealnym typem matki

bohaterów, i kto chce być rycerzem zbawczej idei, lub prostym żołnierzem dobrej sprawy,

niech ku Niej wznosi oczy i Ją prosi o natchnienie lub pokrzepienie.

Taką jest idea. Wyskakuje ona w górę ponad idee poprzednich obrazów, jak szczyt wieży

gotyckiej ponad niższe jej szczeble. A teraz szata poetyczna tej idei. Dla dziewicy, w ideę

zbawienia zapatrzonej, a na którą z niebios duch Boży schodzi, najodpowiedniejszą

symboliką jest sfera powietrzna. Toteż mamy w tym hymnie cały szereg porównań i metafor

ze sfery powietrznej, z jej blaskami i cieniami. To przez pierś dziewicy-matki, jak przez noc

letnią, pogodną, przechodzą, oświecając ją, "łyskania bardzo szerokie i ciche"; to przebijają

się przez nią, jak przez dzień gorący, pioruny. Miłość jej zamienia się w "iskrę widomą"; to

znów serce jej staje się "pełne mocy jako gromów". Rozpromienianie się jej "siecze

ciemności złe"; dłońmi otacza ziemię, jako niebem błękitnym; wreszcie dla "dobrych

duchów", dla walczących ze złem na świecie "zapala się i świeci gwiazdą ranną".

Tak więc widzieliśmy, jak cześć dla Najświętszej Panny w poezji Mickiewicza

przeobraża się, podnosi i rozwija w kolei czasu. Od fundamentów pobożności dziecinnej,

przejętej od matki, przechodząc przez różne stopnie i załomy, pnie się wciąż w górę, jak

wieża gotyckiej świątyni, i szczytnym hymnem ostatnim wystrzela w niebo. Pod względem

etycznym znaczenie jej ogromne. Ona to przede wszystkim rozlewa w poezji Mickiewicza,

a także i w całej współczesnej poezji polskiej, w Mickiewicza zapatrzonej, tę czystość

i świeżość moralną, która jest podstawą zdrowego życia rodzinnego, a bez której nie ma

szczęśliwej przyszłości narodu. Ona też powinna być i nadal warownią, broniącą nasze

społeczeństwo od niezdrowych wpływów tej współczesnej literatury francuskiej, gdzie —

do niedawna przynajmniej — zmysłowość tak często była alfą i omegą ideałów autora, gdzie

obrazy najbrutalniejszej zmysłowości wysuwane były na plan pierwszy, jak za szybami

sklepów towar błyszczący, na ponętę dla pospólstwa. Nasi młodzi poeci i powieściopisarze,

aby nie ulec wpływom takiej literatury, powinni często wzrok podnosić ku błękitom,

w których się ta wieża kąpie, i duchem podlatywać ku niej.

30

Na zakończenie Roku Chopinowskiego

Bronisław Chlebowski (1846 - 1918)

Biogram uczonego w "Zeszytach Jagiellońskich" nr 36 i 40.

FRYDERYK CHOPIN CHARAKTERYSTYKA

1891 r.

w: Pisma Bronisława Chlebowskiego, t. 1, Studia historyczno-krytyczne z zakresu dziejów literatury, oświaty i sztuki polskiej,

Warszawa 1912.

M. Karasowski. Fryderyk Chopin, 2 tomy. Warszawa, 1882. — Fr. Niecks, Friedrich Chopin aus dem Englischen uebertragen

von Dr. W. Langhaus, 2 tomy, Lipsk 1890.

Dotąd dwu tylko ludzi wydaliśmy, których duchową spuścizną karmi się ludzkość

cała, których nazwiska szerzej są znane na ziemi, niż nasze miano narodowe. Tymi głośnymi

przedstawicielami naszego udziału w zbiorowej pracy duchowej ludzkości są: Kopernik

i Chopin.

Domieszka obcej krwi u obu, w połączeniu z kosmopolityczną formą (język Rzymian

i mowa tonów) i z ogólnoludzką przeważnie treścią ich dzieł, wreszcie nazwiska pozbawione

cechy narodowej, wszystko to złożyło się na ogołocenie tych postaci wobec świata

ze znamion plemiennych.

Czyż mamy prawo wymagać od cudzoziemców rozumienia związku, jaki łączy rozwój

umysłowy Kopernika z rozkwitem humanizmu w Polsce, albo kompozycje Chopina

z odrodzeniem poezji między r. 1820 a 1840, jeżeli sami zrobiliśmy tak mało na tym polu, tak

słabo stwierdziliśmy łączność krwi i życia duchowego, wiążącą nas z tymi postaciami?

Oburzamy się na Niemców za przywłaszczenie Kopernika, ale jeśli przeszukamy nasze

biblioteki i inwentarze księgarskie, to przekonamy się, iż wielkie dzieło astronoma polskiego

znalazło u nas do końca XVIII w. nie więcej może nabywców, niż liczyło wydań. Nawet

w XIX w., mimo rozbudzonej przez Śniadeckiego i Staszica czci dla imienia Kopernika, nie

znalazł się u nas nikt, co by dla wyświetlenia rozwoju umysłowego i prac naukowych

wielkiego uczonego poświęcił tyle trudów i osiągnął takie rezultaty jak Niemiec Prowe, autor

znakomitej biografii Kopernika. Rzecz naturalna, że przy takim duchowym lenistwie i drugi

przedstawiciel naszego udziału w życiu duchowym ludzkości — Chopin, nie od rodaków

swych doczekał się tego poważnego hołdu, jakim jest pracowite zebranie świadectw o życiu

i twórczości wielkiego człowieka oraz poważny, gruntowny rozbiór jego czynów czy

utworów.

Chopin, który zniewolił genialną potęgą swych melodii świat cały do zachwytu, nie

zdołał śród legionów wielbicieli i wielbicielek na ziemi swojej, pobudzić choć jednej duszy,

do wykonania tego, czego dokazał, przy pokonywaniu daleko większych trudności, chłodny

krytyk angielski, Niecks, autor dwutomowej biografii muzyka polskiego. Zdumiewa

31

i zawstydza nas suma pracy, jaką wyłożył ten poważny i uzdolniony badacz dla zebrania

wszystkich świadectw zarówno z ust żyjących jeszcze uczniów i znajomych młodo zmarłego

muzyka, jak z listów osób, z którymi łączyły go bliższe stosunki i z porozrzucanych po

rozmaitych czasopismach sądów i wzmianek. Samo zapoznanie się z językiem polskim,

a przy tym z historią i w części z literaturą polską, przedstawiało dla cudzoziemca trudności,

które niewielu obcych pracowników miałoby odwagę przezwyciężyć.

Niemcy wyprzedzili nas już w przyswojeniu pięknej pracy Niecks'a. Przekładu dokonał

prof. Langhaus, znany z prac na polu historii i muzyki, a samo wydanie zarówno co

do wybornej korekty (zwłaszcza nazwisk polskich), jak druku, papieru, rycin i okładki, może

służyć za wzór staranności i wytworności.

Nim zdobędziemy się choć na porządny przekład angielskiej biografii Chopina,

chciałbym, po świeżym przeczytaniu książki Niecks'a, podzielić się z czytelnikami kilkoma

myślami, odnoszącymi się do czynników twórczości Chopina i stosunku jego utworów

do życia duchowego epoki.

Krytyka muzyczna u nas ogranicza się na sprawozdaniach z objawów działalności

artystycznej w zakresie wykonawczym — na scenie lub sali koncertowej. Nieliczne pojawy

twórczości kompozytorskiej bywają oceniane pobieżnie, w spiesznie pisanych recenzjach

z koncertów, na których były wykonywane. Nasze miesięczniki nie mają działu muzycznego,

a tak bogata w piśmiennictwie niemieckim, francuskim i angielskim, literatura muzyczna,

u nas nie istnieje prawie. Nie dorachowalibyśmy się dziesięciu książek polskich, poświę-

conych historii muzyki i krytyce muzycznej. A jednakże uważamy się za naród wielce

muzykalny, a o muzykalności Warszawy wygłaszamy tak pochlebne opinie.

Wobec coraz większego znaczenia, jakiego nabiera muzyka, jako czynnik cywilizacyjny,

piszący te słowa, choć nie muzyk, nie krytyk muzyczny, pragnąłby, bodaj brakami swej

pracy, pobudzić lepiej przygotowanych do poważnej działalności na tym zaniedbanym u nas

polu.

I.

Ażeby pozyskać właściwą podstawę dla oceny stanowiska Chopina w muzyce

nowoczesnej, zmuszony jestem przypomnieć znane powszechnie, lecz u nas mało

rozpowszechnione pojęcia o stosunku sztuki w ogóle, a muzyki w szczególności, do życia

duchowego.

W miarę tego, jak umysł człowieka staje się bogatszym w pojęcia, objaśniające mu

zjawiska przyrody i życia ludzkiego, a skala uczuć rozszerza się i zbogaca, sztuka, jako

najwierniejszy, najbliższy i najgłębszy wyraz życia duszy, wytwarza coraz nowe

i doskonalsze środki i formy.

Badanie i odtwarzanie pomników sztuki dawniejszej jest konieczne zarówno dla

artysty, który powinien prze być nie jako w ciągu swych studiów, wszystkie

wybitniejsze momenty rozwoju danej sztu ki, jak i dla dyletanta, pragnącego

pojmować jej wspó łczesne objawy. Zatrzymywać rozwój sztuki na pewnym

stopniu, uznanym za doskonały, jak to usiłowali i usiłu ją często jeszcze

wielbicie le pewnych epok, pewnych form i stylów — jest to t łumić życ ie

sztuki, odbierać jej główną rację bytu, przerywać związek ze źródłem je j

żywotności, si ły, znaczenia i piękności, jakim jest współczesne życie

duchowe , którego winna być czynnikiem i odbiciem zarazem .

Na wspó lności źródła opiera się wewnętrzna łączność i zawis łość

wzajemna różnych gałęzi sztuki i rozmaitych form, jakie wytworzyła k ażda

sztuka drogą powolnego rozwoju.

Dla nadania kształtów swoim po jęciom i uczuciom czło wiek

w na jodlegle jszej przeszłości posługiwał się bądź środkami i formami

32

pozwalającymi utrwalić na czas dłuższy dla drugich pewne fakty, po jęcia

i uczucia (budownictwo, rzeźba, rysunek), bądź też poprzestawał na

momentalnym odtwarzaniu stanu duszy: ruchami, mimiką, dźwięk ami głosu

(taniec, muzyka, poezja).

W miarę pojawiania się w umysłach donioślejszych idei, grupujących ko ło

siebie inne po jęcia, w miarę rozbudza nia się i uszlachetniania uczuć pod

wpływem wyższych idei, wyosabniają się z pierwotnej jedności po jedyncze

gałęzie sztuki, by przez odbic ie, ut rwalenie, idealizowanie postępów życia

duchowego, rozpowszechniać t e zdobycze w szerszych ko łach

i przygotowywać dalszy rozwój, który będzie wyma gał nowych środków

i form tworzenia.

Historia sztuki uczy nas , iż odrębne formy twórczości artystyczne j

kolejno po jawiają się i rozkwitają w rozmaitych epokach.

Bogactwo życia duchowego wspó łczesnej epoki, znala zło swój wyraz w

świetnym, równoczesnym rozwoju wszyst kich gałęzi sztuki. Jednakże, jeżel i

zwrócimy uwagę na to , że zarówno architektura, rzeźba i malarstwo jak poezja,

miały w przeszłości chwile św ietniejszego daleko rozwoju i genialniejszych

przedstawicieli, to pozostanie nam jedna tylko muzyka, jako najświeższy

i najwybitniejszy pojaw duchowego życia ostatnich czasów.

Ton, jako wyraz uczuć, ma nad słowem doniosłą wyższość, jaką mu daje jego

uniwersalność, trwałość, podatność do stopniowania pod względem siły i natury

brzmienia.

Chcąc uczucia nasze wypowiedzieć słowami , musimy przedstawić warunki

i okoliczności, które wywołały naszą radość czy cierpienie, zachwyt czy oburzenie;

dla określenia stopnia i natury uczucia, musimy posługiwać się szeregami porównań,

obrazów.

Ileż to załamań i przekształceń przejść musi uczucie przy ujmowaniu go w formy

pojęciowe i wyrażaniu w postaci słowa pisanego zwłaszcza. Myśl z duszy bystro leci, nim się w słowach złamie,

Ile krwi tylko ludzie widzą w mojej twarzy

Tyle tylko z mych uczuć dostrzegą w mych pieśniach —

powiada wielki poeta, który pojmował dobrze stosunek formy słownej do uczuć

przez nią wyrażanych, wiedział jak drobną cząstkę stanów uczuciowych duszy,

ujmujemy i odbijamy w formie pojęciowej.

Usiłowania współczesnej grupy młodych poetów francuskich (symbolistów),

zmierzające do osiągnięcia harmonii między wypowiadanymi uczuciami a ich

wyrazową formą, nieraz z poświęceniem pojęciowej treści słów, używanych w

charakterze barw, tonów, symbolów, świadczą jedynie o niemożliwości osiąg nięcia

w formie słownej tego związku między uczuciem a jego wyrażeniem, jaki stanowi

wyłączną cechę muzyki. Im prostsze jest uczucie, im bliższe i mniej liczne są jego

pierwiastki i bodźce, tym łatwiej je wypowiedzieć. Karpiński mógł w kilku strofkach

odtworzyć swe uczucia religijne i miłosne. Goethe, Byron, Mickiewicz dla

wypowiedzenia treści duszy Fausta, Manfreda, Konrada, po trzebowali ram

obszernych poematów. Mimo to czytelnik poznał głównie pojęciowy proces

odbywający się w duszach tych postaci i tylko z ich usiłowań i czynów, więcej niż ze

słownych wynurzeń, mógł odtworzyć we własnej duszy burze, walki, cierpienia

i rozkosze, jakich doznawali twórcy tych poematów.

Cały szereg wielkich wieszczów, z pierwszej połowy naszego stulecia,

rozszerzył widnokrąg poezji, wprowadzając do niej nowe pojęcia o życiu, naturze,

wszechświecie i człowieku, nowe idee społeczne i polityczne, a nade wszystko

pogłębione, spotęgowane i w nowych występujące formach uczucia ludzkie.

33

Na pogłębienie uczuć wywierają doniosły wpływ pojęcia takie jak: ideał,

nieskończoność, ludzkość, postęp , które w ostatnim stuleciu dopiero wysunęły się

na pierwszy plan w sferze umysłowej, gdy jednocześnie rozpowszechniająca się

zdolność i skłonność do analizowania własnych myśli i stanów dusz y, doprowadzała

do przeświadczenia o naszej niemocy, ograniczoności rozumu, zmienności uczuć,

słabości woli, sprzeczności dążeń szarpiących nas w różnych kierunkach

i niedopuszczających do osiągnięcia wytkniętych celów.

Gdy więc z jednej strony otworzyły się dla myśli i uczuć ludzkich rozległe

widnokręgi, gdy duch ludzki śmiało wtargnął w bezmiary nieskończoności , z

drugiej, taż sama praca myśli obserwującej i analizującej ukazała mu, jak drobnymi

i słabymi są środki, którymi człowiek rozporządza w dążeniu ku tym wielkim celom,

jak, pomimo ujarzmienia sił przyrody, mało posiada władzy nad własnymi popędami

i uczuciami.

Pod wpływem nowych idei, które zawładnęły umysłami, znikło to spokojne

zadowolenie, jakie towarzyszyło poprzednio uczuciom religijnym, miłosnym,

humanitarnym, estetycznym, wraz z pogłębieniem tychże wkradł się do dusz

wrażliwszych niepokój, tęsknota, smutek. Pojęcie nieskończoności i ideału,

zmienności i słabości naszych uczuć i dążeń, nie pozwalają znaleźć pełnego

i trwałego zadowolenia w miłości kobiety, natury, ludzi, nauki, sztuki.

Rzecz naturalna, iż taka rozległa rewolucja w życiu duchowym człowieka ,

musiała znaleźć swe odbicie w sztuce , wywołać wystąpienie nowych form

potrzebnych do ujęcia nowej treści. Poezja i romans przedstawiły nam analizę

pojęciową, rezultaty faktyczne (zmiany w życiu i stosunkach społecz nych) tego

przekształcenia. Forma pojęciowa i słowna, nie pozwoliła jednak odtworzyć

spotęgowanych i skomplikowanych uczuć, ich intensywności, falowania, ścierania

się, przechodzenia jednych w drugie. Uczucia te unoszą ducha ludzkiego ku

bezpośredniemu związkowi ze sferami ideału, przestworami nieskończoności, do

których uniemożliwiła jednocześnie wszelki dostęp krytyka rozumu, burząca mosty,

jakie ponad tą przepaścią pozaw ieszała religia i filozofia spekulatywna.

Rozwój nauki z jednej strony zawiódł nadzieje co do oczekiwanego rozwiązania

na tej drodze najważniejszych zagadnień życia, z drugiej zaś odsłonił, uwidocznił,

we wszystkich objawach natury, tkwiącą w nich tajemniczość, nieskończoność,

nieujętość. W sobie i dokoła siebie człowiek widzi wszędzie tajemnice, których się

nie domyślał dawniej, w zjawiskach, które uważał za proste i jasne, dostrzega

nieujęte czynniki, światło, jakiego dostarcza mu wiedza, służy tylko do tym

silniejszego uwydatnienia ciemnych bezmiarów nieskończoności, mrówczych

kształtów widowni naszego bytu.

Pomimo ostrzeżeń i nawoływań myślicieli, chcących uchronić ludzkość od

zawrotu i obłąkań, jakich nabawia zatapianie się myślą w nieskończoności, pociąga

ona, w miarę słabnięcia wierzeń religijnych, coraz więcej dusz spragnio nych

rozwiązania dręczących je zagadnień, pragnących, choćby wizją lepszego świata,

pokrzepić się w ciężkich warunkach życia ziemskiego.

Nieskończoność, o ile przeraża nasz umysł nie mogący jej ująć i przeniknąć ,

o tyle pociąga nasze uczucie, które jej pragnie, które woła ustami poety: . . . . ueber Sternenzelt

Muss ein lieber Vater wohnen.

Idea nieskończoności oddziałała na wszystkie uczucia duszy ludzkiej . Miłość

natury, kobiety, ojczyzny, ludzkości, uczucia religijne, uległy pogłębieniu, tracąc

zarazem dawniejszą swą prostotę. Odbicie pojęciowe stało się coraz trudniejsze

i coraz mniej wierne. Ująć i odtworzyć z całą prawdą nowy stan uczuciowy duszy

ludzkiej mogła jedynie muzyka. Geniuszem, który współcześnie z Goethem

34

i Byronem, stał się w nowej, uniwersalnej mowie tonów, tłumaczem nowych uczuć

i dążeń duchowych ludzkości, był Beethoven.

Mozart, to nieporównany mistrz w malowaniu uczuć prostych, jasnych,

szczerych, pełnych wdzięku, lecz nie głębokich. W religijnych utworach wzrusza nas

swą szczerością, gorącą wiarą i spokojem. Nie szuka on Boga w czarnych

bezmiarach nieskończoności, bo go widzi w majestacie, z jakim przedstawia się

każdemu wierzącemu kato likowi. W arcydziełach Mozarta (opery i Requiem) muzyka

ściśle się wiąże ze słowami, których jest genialną ilustracją, u Beethovena w

najważniejszych utworach (symfonie, uwertury, kwartety, sonaty) występuje sam

dźwięk tylko, bez udziału słowa. W utworach swych wypowiedział on po raz

pierwszy takie stany uczuciowe, takie walki, pragnienia i porywy ducha , jakich w

żadnej innej formie wyrazić by nie można, z taką bezpośredniością, z takim

uplastycznieniem falowań, drżeń, wzlotów i skurczów duszy ludzkiej.

W chwili, gdy Beethoven odtworzywszy w "dziewiątej" symfonii (r. 1824)

wielkie a głębokie uczucia, niepokoje i pragnienia, jakie wypełniały jego duszę,

ustępuje z widowni, nierozumiany i nieoceniony, jak każdy wielki torownik no wych

idei czy nowych dróg sztuki, potrzeba rosnąca świeżych form na budzące się

w duszach ludzkich coraz to liczniejsze stany uczucia, popchnie na pokrewne tory,

w zakresie twórczości muzycznej, dalekiego pochodzeniem i duchem przedstawiciela

młodszej kultury, która w rozwoju sztuk i w ogóle a muzyki w szczególności bardzo

słaby brała udział.

Tym mistrzem, który do gamy stworzonych przez Beethovena form, na wyrażenie

nowych stanów uczuciowych duszy, miał wprowadzić pominięte przez mistrza

półtony, odpowiadające słabszym, nieokreślonym (bo bez związku z jasno

sformułowanymi ideami), lecz tym powszechniejszym uczuciom — był Fryderyk

Chopin, urodzony 1 marca 1809 r. w Żelazowej woli pod Sochaczewem ,

na skraju puszczy Kampinoskiej, śród piaszczystych równin mazowieckich,

zalegających obszar między Bzurą a Wisłą.

II.

Dla wytłumaczenia właściwości duchowych wielu przed stawicieli pokolenia,

przychodzącego u nas na świat w pierwszych kilkunastu latach wieku XIX, powołać

się możemy na znany powszechnie początkowy ustęp "Spowiedzi dziecięcia wieku",

w którym Musset charakteryzuje współczesne pokolenie francuskie.

Nadmiar różnorodnych, głęboko wstrząsających wrażeń, jakich doznawały matki,

wyczerpanie energii i siły woli przez naprężoną działalność ojców, kontrast między

wysiłkami i ofiarami a rezultatami, jakie osiągnięto — oto czynniki, którym następne

pokolenie zawdzięczało swój przedwczesny rozwój duchowy, nacechowany brakiem

równowagi w funkcjach duszy, chorobliwą wrażliwością uczucia, i tą

charakterystyczną sprzecznością między gorączką pragnień a słabością woli,

rozbujaniem wyobraźni i trzeźwą świadomością, różnostronnością wiedzy

i uzdolnień a chwiejnością w pojęciach zasadniczych.

Przyniósłszy na świat, w fizycznych i psychicznych właściwościach swej

organizacji, wrażliwość wielką na dźwięki i zdolność odtwarzania stanów

wewnętrznych, przez odpowiednie kombinacje melodyjne i harmoniczne, w 9. roku

życia zdumiewa Chopin swą grą fortepianową cały świat mu zykalny Warszawy .

Znawcy zapowiadają w nim nowego Mozarta.

To wczesne powodzenie decyduje o dalszym kierunku edukacji chłopca; technika

fortepianowa i teoria muzyki będzie na pierwszym planie, rozwój umysłowy zejdzie

na drugie miejsce. Popisy chłopięce odbywają się, wobec wielkopańskiego

35

audytorium, na salonach Czartorysk ich, Sapiehów, Radziwiłłów, Skarbków,

Lubeckich. Przedstawiony przez ks. Czetwertyńską ks. Łowickiej, staje się mały

artysta częstym gościem w Belwederze. W. ks. Paweł, rówiennik Chopina, wstępuje

nieraz wraz ze swym ochmistrzem, hr. de Moriolles, do domu rodziców Fryderyka

i zabiera go na wspólne wycieczki.

W późniejszym życiu, od chwili wyjazdu z Warszawy w listopadzie 1830 r. ,

zostaje artysta nasz, bądź jako nauczyciel, czy też jako upragniony gość, w ciągłych

stosunkach z arystokracją polską, francuską, angielską, zarówno rodową jak

i pieniężną. Te sfery zapełniają zwykle sale koncertowe w czasie rzadkich bar dzo

występów publicznych Chopina. Rzecz naturalna, iż jako wykonawca i kompozytor

będzie on podlegał wpływowi otoczenia i choć nie usiłuje schlebiać jego gustom,

choć pójdzie zawsze niemal za głosem swego uczucia i polotem wyobraźni,

to przecież w formie swych utworów, w swych stylowych właściwościach, nawet w

wybuchach uczucia lub kaprysach wyobraźni, strzec się będzie pospolitości,

szorstkości, realizmu, a pozostanie zawsze eleganckim i wykwintnym, jakim był

w życiu: w ubiorze, urządzeniu mieszkania, stosunkach towarzyskich. Brak siły

zarówno fizycznej, jak i duchowej, nie pozwalając mu porywać mas za przykładem

Liszta, zniewalał do wyszukiwania dla subtelnych uczuć własnej duszy form

odpowiednich, wdziękiem, lotnością i wytwornością nacechowanych.

Żywość wyobraźni i niezwykła, dziecięca wrażliwość na uchwycone przez nią

szczegóły, stanowią wydatną cechę duchowej organizacji artysty.

Wyobraźnia jego niezdolna do obejmowania rozległych widnokręgów, zawiłych

sytuacji, bogatych treścią obrazów, zwraca się — jak u dzieci i kobiet — ku

szczegółom, drobiazgom, które odtworzone z całą wyrazistością, pobudzają w rażliwe

uczucie i lotną fantazję.

W związku z tą właściwością wyobraźni, zostaje zdolność do naśladowania

cudzych ruchów, mowy, gry — zdolność z której, w chwilach, dobrego humoru,

korzystał Chopin dla zabawienia kółka dobrych przyjaciół.

Żywość, naiwność, instynktowa dobroć młodego chłopca, kobieca wrażliwość

uczucia, pozostaną aż do śmierci cechami charakterystycznymi wielkiego artysty,

który dojrzałość duchową osiągnął jedynie w zakresie twórczości kompozytorskiej

i wykonawczej. Inne sfery twórczości artystycznej i działalności umysłowej, czy

polityczno-społecznej, będą dla Chopina niezrozumiałe i obojętne. Co nie

oddziaływało na jego wyobraźnię, co nie mieściło s ię w szczupłej, choć złożonej

z mnóstwa subtelnych odcieni skali jego uczuć, czego nie można było wypowiedzieć

mową tonów, to nie dostawało się do jego duszy, w której funkcja przyjmowania

i łączenia pojęć ustąpiła pierwszego miejsca czynności przetwa rzania odbieranych

wrażeń, doznawanych wzruszeń, na kombinacje tonów. Popędy moralnej natury,

porywy woli, zmierzającej do czynów, znajdowały zwykle swe urzeczywistnienie

w pomysłach muzycznych.

Jakkolwiek nasz muzyk kończy liceum warszawskie, to przecież odbywane

jednocześnie studia muzyczne pod kierunkiem Elsnera, odwracają umysł chłopca

od szkolnych nauk, a nauczyciele, widząc w nim przyszłego Mozarta polskiego,

zachowują się z pobłażliwością wielką wobec małej zapewne pilności tak głośnego

już z talentu ucznia. Ani w listach Chopina, ani w zebranych dotąd świadectwach

licznych przyjaciół i uczniów, nie spotykamy nigdzie — prócz wzmianki

o „Dziadach" — wiadomości o lekturze artysty, o interesowaniu się jego bądź

ojczystą literaturą, której przedstawicieli znał dobrze zarówno w Warszawie

(Niemcewicz, Brodziński, Goszczyński, Zaleski, Witwicki), jak Paryżu (Mickiewicz)

— bądź życiem umysłowym francuskim, w ognisku którego przebywał i z którego

przedstawicielami spotykał się niejednokrotnie w salonach paryskich. Pomimo

ścisłych stosunków, jakie łączyły go z George Sand, nie czytywał jej prac,

36

spoczywających zwykle na biurku artysty z nierozciętymi kartami. Gdy dusza jego

potrzebowała poważnego pokarmu, szukał go w studiowaniu fug Bacha, którego

utwory hartowały niejako delikatną organizację Chopina, były dla niego Biblią

i filozofią zarazem.

III.

Czy pomysł zużytkowania dla celów artystycznych, form ludowych pieśni

i tańców, można przypisać wpływowi na Chopina podobnego a współczesnego

zwrotu w poezji polskiej, jest rzeczą bardzo wątpliwą. Współczesność obu zjawisk

wskazuje raczej na wspólność źródła, na tożsamość wywołujących je bodźców

i warunków.

Polska liryka z dawna już — od "Pieśni świętojańskiej o Sobótce" — nosi cechy

wpływu pieśni ludowej, rytmu melodii ludowej. Główny przedstawiciel liryki

polskiej w gronie poetów epoki stanisławowskie j, Karpiński, wprowadza do poezji

niejednokrotnie ("Pieśń dziada sokalskiego", "Duma Ludgardy", " Mazurek") formę,

ton i rytm ludowego śpiewu. Toż samo spotykamy u Kniaźnina. Niemcewicz

pierwsze swe "dumy" historyczne ogłasza w r. 1794. Jednocześnie Stefani (Włoch z

pochodzenia) w muzyce do "Krakowiaków i górali" (1794 r.) zużytkował bardzo szczęśliwie,

i z wybornym zrozumieniem ducha muzyki polskiej i pieśni ludowe ("Krakowiaki" głównie).

Choć opera sama wkrótce zeszła ze sceny, to muzyka Stefaniego, zastosowana do baletu

"Wesele w Ojcowie", rozbrzmiewała przeszło 1000 razy na scenie warszawskiej. Polonezy

Ogińskiego wyrobiły prawo obywatelstwa w państwie muzyki dla formy polskiego tańca. Do

ponownie obrobionych "Krakowiaków i górali" pod tytułem: "Nowe krakowiaki"

("Zabobon"), pisze muzykę Kurpiński (r. 1816), który posługuje się bardzo udatnie formami

ludowych i narodowych melodii. Toż samo czyni Elsner, malując uczucia ludu krakowskiego

w swoim "Łokietku" (1818 r.). Podczas jednak, gdy poezja nowa ("Krakowiaki"

Brodzińskiego, dumki Zaleskiego) przedstawiała artystyczne przekształcenie form ludowych,

to w muzyce (zarówno u Stefaniego, jak Kurpińskiego) zachowują one daleko więcej

pierwotnej prostoty i surowości.

Przy niezmiernej wrażliwości Chopina na dźwięki, a obojętności dla pojęciowych

bodźców, trzeba wpływom muzyki ówczesnej, a nade wszystko wpływom samej pieśni

ludowej, w czasie wakacji spędzanych w Szafarni (dawna ziemia dobrzyńska, dziś pow.

rypiński), przypisać ten ścisły związek, jaki się ustali między stanami uczuciowymi duszy

młodego muzyka, a formami ludowej i narodowej pieśni.

W pierwszych utworach młody artysta nie umie jeszcze nagiąć nowej formy do wyrażenia

polotu własnej fantazji, nie umie pożyczonego pomysłu melodyjnego uszlachetnić, pogłębić.

Jest on tylko świetnym wirtuozem, oplatającym bogatymi arabeskami melodie ludowe, lub

pomysły innych kompozytorów (Mozart, Kurpiński, Herold).

Rzecz naturalna, iż jako kompozytor zostawać będzie pod wpływem ulubionych mu

mistrzów współczesnych muzyki fortepianowej, jak: Hummel, Moscheles, Weber, Field.

Pierwszym z uczuć, które nacechuje początkowe utwory Chopina znamieniem

oryginalności, jest młodzieńcze zadowolenie z siebie i życia, poczucie swych zdolności

i niecierpliwe oczekiwanie coraz szerszej sławy, coraz świetniejszej działalności artystycznej.

Formy krakowiaka i poloneza nadawały się wybornie dla wypowiedzenia tonami tych stanów

duchowych. "Alboż my to jacy tacy" powtarzał sobie w duszy młody artysta, oczekując z całą

pewnością młodzieńczą świetnej przyszłości.

Chwilami jednak ten stan radosnego upojenia, poczucie siły i pragnienie działania

przechodzi w melancholiczną zadumę. W słabym, wrażliwym wielce organizmie

młodzieńca (w 16. roku życia odbywa z rady lekarzy kurację serwatkową w Reinerz),

pobudzalność nerwów, podniecana jeszcze przez ciągłe studia muzyczne, wywoływała nagłe

przejścia od wesołości do zadumy, od zapału gorączkowego, optymistycznego upojenia

37

do zniechęcenia, niepokoju, bojaźni, bezprzyczynowego smutku. I tu forma ludowej pieśni

mazowieckiej, motyw pastuszej fujarki, smutny, przeciągły, odpowiadały stanowi duszy

artysty, w której z tymi tonami łączyły się błogie wspomnienia chwil wakacyjnych. Nie dość

znane i cenione prześliczne „Rondeau à la mazur" (op. 5, poświęcone hrabiance de

Moriolles, córce wspomnianego już mentora W. ks. Pawła), które przypomina późniejsza

muzyka Bizeta do "Arlezyanki", tudzież Trio Gr-moll, poświęcone ks. Radziwiłłowi, są

odbiciem tego drugiego momentu uczuciowego życia artysty.

O wczesnym rozwinięciu się uczuć w duszy młodego wirtuoza, świadczy zarówno

temat pierwszego ronda, jak ustęp z listu do Tytusa Wojciechowskiego, stwierdzający

świadome dążenie do odczucia i odtwarzania cech polskiej muzyki. Uczucie to zamknięte, jak

i inne, w głębiach duszy artysty, nie osłabnie do śmierci, mimo 20-letniego pobytu za granicą

i obracania się w kosmopolitycznych kołach paryskiego świata arystokratycznego

i artystycznego. Mimo żywych sympatii, jakie pozyskuje u obcych, grono przyjaciół

wytwarza z samych rodaków (Wojciechowski, dr. Matuszyński, Grzymała); mimo ciągłego

posługiwania się w życiu codziennym językiem francuskim, korespondencję z rodziną

i przyjaciółmi prowadzi zawsze po polsku.

IV.

Twórczość Chopina staje się samoistną pod wpływem, nowego czynnika, który podnieci

i pogłębi życie uczuciowe i działalność fantazji. Czynnikiem tym jest miłość, jaką 20-letni

młodzieniec zapłonął do współuczennicy z konserwatorium warszawskiego, śpiewaczki

Konstancji Gładkowskiej. W miłości tej — rozwija się ona w początkach r. 1829 — większą

odgrywa rolę wyobraźnia niż serce, nerwy niż krew.

Słabość woli, mająca swą fizyczną podstawę w wątłości organizmu, w przewadze

i wrażliwości nadmiernej systemu nerwowego — duchową zaś w braku umysłowych

bodźców i kierowników, jakimi są głębsze pojęcia o życiu — nie pozwalała mu zdobyć się na

stanowczą decyzję. Uczucia swe powierzał fortepianowi. W liście do Tytusa

Wojciechowskiego (3 paźdz. 1829 r.) pisze: "Ja już może, na moje nieszczęście, mam swój

ideał, któremu, wiecznie nie mówiąc z nim, już pół roku służę, który mi się śni po nocach, na

którego pamiątkę skomponowałem adagio do mojego koncertu, który mi inspirował tego

walca dziś rano, co ci posyłam". W innym liście określa samo uczucie, jakie odbiło się w

owym adagio. "Charakter jego romansowy, spokojny, melancholiczny; powinno czynić

wrażenie miłego spojrzenia w miejsce, gdzie stawa tysiąc lubych przypomnień na myśli. Jest

to jakieś dumanie podczas pięknej wiosennej nocy, oświetlonej księżycem... Tak to pomimo

woli przez oczy wlazło mi coś, do serca i ciśnie, chociaż się tym lubuję i pieszczę..."

Udział w koncercie pożegnalnym Chopina (śpiewa arię z opery "Donna del lago")

i wstążeczka dana przy jakiejś okazji, oto jedyne odwzajemnienie uczuć ze strony "ideału",

który wychodzi za mąż w dwa lata później i porzuca sztukę i scenę. I w duszy artysty miłość

dla panny Konstancji miała potężne rywalki w sztuce i sławie, które pobudzały

zakochanego do wyjazdu z Warszawy, dla rozwinięcia zasobów młodzieńczego geniuszu w

wielkich ogniskach umysłowych i artystycznych. W tym samym liście (z 22. września 1830

r.), w którym opisuje Chopin swemu przyjacielowi, jak "uderzony jednym niespodzianym

ideału spojrzeniem w kościele, w chwili jakiegoś lubego odrętwienia" wybiegł na ulicę i przez

kwadrans nie mógł przyjść do przytomności, powiada dalej, wspominając o bliskim

wyjeździe z Warszawy na długi czas: "Nuty w tłomok, wstążeczka na sercu, dusza na

ramieniu i w dyliżans".

Zrodzona z wiosną r. 1829 miłość nie dotrwa wiosny r. 1831. Wywołane przez ten

czynnik podniecenie władz duszy, uzdolni artystę do rozwinięcia twórczej działalności

w najszerszej z form fortepianowych kompozycji, w formie koncertu, w której główny

38

instrument wsparty na orkiestrze, rozwija zwykle szerokie pomysły symfonicznego pokroju.

Forma koncertu wymaga zespolenia uzdolnień wirtuoza z twórczością artysty, świadomego

swych celów i środków, panującego nad gorączką uczuć i polotem fantazji. Potrzeba tu

uprzedmiotowić dramat ścierających się w duszy ludzkiej popędów, scharakteryzować

właściwymi środkami naturę tych popędów i główne chwile w zmiennej, a ciągłej grze uczuć,

stanowiącej niewyczerpane źródło pomysłów muzycznych. Działalność myśli, wybierającej

i porządkującej logicznie i artystycznie pojedyncze momenty odtwarzanej tonami akcji

czynników duchowych, jest tu nieuniknioną. Otóż Chopin, w całej swej twórczości, jest

tylko lirykiem, zdolnym co najwyżej przeplatać swe uczuciowe wylewy drobnymi ale

potężnymi nieraz zarysami przedmiotów lub pobudek wypowiadanego uczucia. Stąd to forma

ballady nada się dla twórczości Chopina, podczas gdy jego sonaty i koncerty są właściwie

"suitami", połączeniem różnej wartości ustępów niepowiązanych organicznie. W poezji już

sama forma pojęciowa wymaga uświadomienia, uprzedmiotowienia uczuć przy ich

wypowiadaniu, w muzyce możliwe jest bezpośrednie przelanie stanów uczuciowych

w formy melodyjne, czy kombinacje harmoniczne. W ten sposób odtwarzać się dają

tylko pojedyncze momenty uczuciowe, którymi tak bogato uposażył Chopin oba swe

koncerty: F-moll (z r. 1829) i E-moll (z r. 1830). Trafnie się wyraża Niecks

o układzie tych kompozycji (stosuje się to i do sonat), że przesłanki są w nich

wyborne, argumentacja słaba, a konkluzji zwykle brakuje. Muzyk roztacza przed

słuchaczem całe bogactwo uczuciowych stanów swej duszy, ale nie mając

świadomości tych stanów i odpowiedniej energii, nie umie nad nimi zapanować ani w

duszy własnej, ani w utworach. Fale uczuciowe coraz to inne, biegną i — to brzmią,

wrąc namiętnością, radością, zapałem, to rozpływają się w cichą skargę lub szept

miłosny, lecz gdzie dążą, co sprowadza w nich te zmiany, czym się kończy ich gra

nieustanna, tego się nie dowiadujemy od muzyka, bo i on sam nigdy tego nie wie.

Formy nokturnu i walca nadają się za to wybornie do odtwarzania fal

uczuciowych, powstających pod wpływem "majaków" naszej wyobraźni

i rozpływających się wraz z nimi w mglistych bezmiarach.

Pierwszy nokturn Chopina powstał w r. 1827, pierwsze walce, jako wyraz

miłosnego zawrotu, w roku 1829. Z tegoż roku pochodzi też pierwszy marsz żałobny

(C-moll, op. 72 b), nacechowany pełną wdzięku melancholią. Najswobodniejszą,

a zarazem najdogodniejszą formą dla odtworzenia zmiennych stanów uczuciowych

artysty była forma "etiudy". Jak Kochanowski we "Fraszkach" zostawił odbicie

rozmaitych momentów uczuciowych swego życia, bez podania klucza do rozwikłania

tajemnicą okrytych faktów, które wywołały te stany duszy, tak Chopin, w swych

etiudach i preludiach, odtwarza przelotne porywy, wybuchy, wzruszenia, zadumy,

cechujące jego życie duchowe. Pierwszy zbiór etiud powstał w latach od 1829

do 1831.

V.

Wyjazd za granicę, w listopadzie 1830 r. , rozpoczyna nowy okres życia

i twórczości Chopina. Cztery lata upływało właśnie od zgonu Beethovena, tego orła

rozkochanego w szczytach i bezmiarach, gdy ku ogniskom zachodniej cywilizacji

śpieszyło z obawą i nadzieją młode orlę, wychowane śród murów miejskich

i osłabiającej atmosfery salonów.

Z małym zasobem sił fizycznych, przy wielkiej pobudliwości nerwów, z bujną

wyobraźnią, a słabą wolą, zginęłoby ono od razu, zostawione samo sobie, w nowym,

obcym świecie, gdyby nie nosiło w duszy niezwykłych skarbów uczucia i wyobraźni,

gdyby nie umiało, czarodziejską siłą swej nowej mowy tonów, trafić do dusz

ludzkich, utorować sobie wstępu do salonów i pałaców przede wszystkim.

39

Pobyt w Wiedniu i Niemczech w ciągu r. 1831 umocnił w młodym artyście

świadomość posiadanych uzdolnień. Przekonał się, że nie tylko swoich, lecz i obcych

potrafi zdumiewać, czarować i porywać zarówno grą, jak i utworami, których

pokaźny zbiór w nieogłoszonych jeszcze rękopisach wywiózł ze sobą z Warszawy.

Dwa koncerty, trio, sonaty, krakowiak, fantazja na polskie pieśni, wariacje na temat

"La ci darem la mano", polonez na fortepian z wiolonczelą, oprócz drobniejszych

(nokturny, mazurki, walce, etiudy), mogły budzić nadzieję świetniejszego o wiele

rozwoju twórczości, niż go nam przedstawia dalsza działalność artysty. Dla św iata

muzycznego Niemiec i Francji były te utwory niespodziewanym pojawieniem się

bądź nowych, pełnych świeżości form muzycznych, bądź też odnowieniem

i przekształceniem dawnych, przez wypowiedzenie w nich nowych, subtelnych

odcieni uczuć ludzkich.

Przybywszy do Paryża, w jesieni 1831 r., zapoznał się wkrótce

ze znakomitościami ówczesnego świata muzycznego. Pierwszorzędnymi gwiazdami

byli wtedy: Cherubini i Rossini, obok nich z młodszych kompozytorów operowych

stali: Auber, Halevy, Meyerbeer. Grono mistrzów fortepianu tworzyli: Hummel,

Moscheles, Kalkbrenner, a z młodszych: Liszt, Hiller i Mendelsohn. Bliższe stosunki

zawiązał Chopin z Lisztem, Hillerem i wiolonczelistą Franchomme'm. Po pierwszym

koncercie, danym 26 lutego 1832 r., napisał głośny krytyk muzyczny Fétis w "Revue

musicale": "Jest dusza w tych melodiach, fantazja w tych passażach i oryginalność

wszędzie". Zarzuca mu tylko pewien nieład w układzie, nadający kompozycjom

charakter improwizacji. Liszt, wspominając o debiucie swego przyjaciela, powiada,

iż burzliwe oklaski nie mogły wyrazić całej potęgi entuzjazmu, jaki budził w

słuchaczach ten genialny muzyk, odsłaniający nową fazę czucia poetyckieg o w

połączeniu z najszczęśliwszymi nowościami strony formalnej. Wcześniej jeszcze, bo

od roku 1830, Robert Schuman pomieszcza w niemieckich pismach muzycznych

entuzjastyczne oceny pierwszych utworów Chopina.

Uznanie świata muzykalnego, gorące poparcie ze strony rodaków (Plater,

Czartoryscy), utorowało młodemu muzykowi wstęp na salony paryskie, w których

porusza się z całą swobodą, dzięki edukacji odbytej w pałacach Warszawy

i wrodzonej wytworności, uwydatniającej się w obejściu, grze i kompozycjach. Od

zimy z r. 1832 na 1833 staje się Chopin pożądanym gościem i poszukiwanym wielce

nauczycielem muzyki w wielkim świecie paryskim. Jednocześnie rosnąć zaczyna

rozgłos jego utworów, o które ubiegają się wydawcy. W ciągu lat 1833 i 1834

wychodzi na świat 16 kompozycji (przeważnie utworzonych przed wyjazdem

z Warszawy). Pojawiają się zwykle współcześnie w kilku edycjach w Paryżu, Lipsku,

Londynie. W szeregu wydanych utworów mieszczą się trzy zeszyty "Mazurków"

(13 sztuk), wprowadzających w dziedzinę muzyki nową formę, podatną dla

wyrażania bogatej skali uczuć, od buńczucznej pewności siebie, iskrzącej, hulaszczej

wesołości do omdlewającego smutku, marzycielskiego krążenia w światach

fantazyjnych. Do tych, którym nowość formy utrudniała wykonywanie i rozumienie

mazurków, którym trudności techniczne nie pozwalały zapo znawać się z koncertami

i większymi utworami Chopina, przemawiał on najwymowniej w ogólnie znanej

i zrozumiałej formie nokturnów, walców, etiud.

Świadomość własnych sił, umocniona uznaniem najznakomitszych przedstawicieli

ówczesnego świata muzykalnego (Schuman, Mendelsohn, Meyerbeyer, Cherubini,

Liszt i inni), pozwala artyście tym śmielej rozwinąć dalszą, twórczą działalność.

W warunkach i czynnikach tej twórczości zaszła teraz doniosła zmiana. Artysta

nie mógł już ulegać wpływom, które dostarczały sercu i wyobraźni zarówno bodźców

i celów twórczości, jak i form melodyjnych i rytmicznych na odtworzenie tętna

uczuć i wzlotów fantazji. Pulsująca życiem atmosfera paryska, kosmopolityczne

towarzystwo arystokratycznych salonów i również kosmopolityczne koło

40

przedstawicieli sztuki muzycznej wszystkich niemal ludów Europy — podziałają

podniecająco na twórczość i kształcąco na technikę artysty, lecz nie zasilą jego

ducha, który w tym gorączkowym życiu wyczerpie się i zniszczy wątły organizm,

zmuszony podtrzymywać wytężoną działalność systematu nerwowego.

Przemawiając do obcych i chcąc być przez nich zrozumianym, Chopin, choć nie

wyrzeknie się form noszących cechę narodową, przeważnie jednak, i to w

najlepszych utworach, posługiwać się będzie kosmopolitycznymi formami (Scherzo,

ballada, impromptu, walc).

Jakież uczucia i jakie obrazy (jako bodźce uczuć) spo tykamy w tych

utworach? Chcąc odpowiedzieć na to pytanie, trzeba poszukać w głębiach duszy

artysty wydatnych cech jego duchowej organizacji, wchodzącej teraz w okres

dojrzałości.

VI.

Słabość woli, wrażliwość na drobiazgi życia i przewaga wyobraźni,

utrzymującej się ciągle na dziecięcym niemal szczeblu rozwoju — oto główne

znamiona tej młodzieńczo-niewieściej duszy.

Nie tyle może niski stopień wykształcenia, ile stłumienie rozwoju umysłowego

wskutek nieczułości na bodźce umysłowe, uniemożliwiało Chopinowi dostrzeganie

i rozumienie głębsze zjawisk świata przyrody i świata ludzkiego, interesowanie się

tymi zjawiskami, odczuwanie pragnień i dążeń ludzkich. Nauka, literatura, życie

polityczne są mu obojętne.

Słabość woli czyni go nieudolnym w życiu praktycznym. Przyjaciele spełniają za

niego zwykle czynności, jakich wymagały przygotowania przedkoncertowe,

prowadzą układy z wydawcami, najmują i urządzają lokale.

Ludzie słabi zadowalają się często skierowaniem swej działalności po linii

najmniejszego oporu, a więc w sferę wyobraźni. Brak rzeczywistej energii moralnej

zastępują śmiałością i polotem fantazji, torującej im drogę życia o tyle, o ile umieją

drugich zainteresować wytworami tej fantazji, ujętymi w artystyczne formy.

Z brakiem woli łączy się zwykle słabość i zmienność uczucia, zostającego pod

wpływem kaprysów imaginacji i wrażliwości na drobiazgi. Walka z własnymi

nawyknieniami i popędami, towarzysząca naszym czynom, pozwala nam dopiero

poznać samych siebie i uczy ograniczać nasze "ja". Istoty niezdolne do czynu nie

mogą mieć świadomości swego naiwnego egoizmu. Chopin zachowuje go do śmierci.

Jest on dobrym, hojnym dla przyjaciół i potrzebujących, bezinteresownym, ale nie

z przeświadczenia moralnego, nie z poczucia obowiązku solidarności ludzkiej, lecz

z przyrodzonej słabości, miękkości i nieoględności na jutro, a po części pod

wpływem ideału arystokratycznego, który przewodniczy jego postępowaniu

w stosunkach towarzyskich.

Organizacja duchowa artysty daje nam klucz do zrozumienia jego utworów,

do scharakteryzowania uczuć i stanów wewnętrznych, jakich te utwory są odbiciem.

Pokrewieństwo duchowe między Chopinem a Słowackim, pozwala nam

w twórczości poety szukać wskazówek, wyjaśniających dzieła muzyka. Rówiennicy

wiekiem dochodzą w jednym czasie do artystycznej dojrzałości, przypadającej na

lata od 1834 do 1840.

Najwybitniejszym wyrazem artyzmu Słowackiego w epoce jego dojrzałości jest

niewątpliwie "Beniowski", w którym poeta dla wyrażenia odcieni zmieniającego się

ciągle uczucia i snujących się widzeń fantazji, osiągnął potęgą geniuszu takie

umuzykalnienie, zabarwienie i plastyczne upodatnienie słowa. Jako poeta, wirtuoz,

olśniewa on słuchacza przebieganiem całej gamy różnorodnych tonów uczucia i grą

obrazów, przesuwających się w elektrycznym oświetleniu fantazji.

41

Podobne cechy przedstawia współczesna twórczość Chopina. Formy nowe:

scherzo, impromptu, służą artyście — obok dawniejszych — do uwydatnienia z całą

swobodą bogactw rozszerzonej skali uczuć, w której, jak u Słowackiego

w "Beniowskim" główną rolę gra egotyczny protest, przybierający ton wyzywającej

buńczuczności, przeplatanej wybuchami żalu, momentami zadumy, porywami

marzycielskiej ekstazy lub ochoczej wesołości.

Liszt opowiada, iż pewnego razu hrabina d'Agoult, pod świeżym wrażeniem gry

Chopina, spytała go, jak nazywa to uczucie, które kryje się w głębi jego utworów

jak tajemnicze popioły, przechowywane w urnie z alabastru. Artysta odrzekł,

iż istotnie, nie wyłączając chwil przelotnej wesołości, serce jego nie może nigdy

uwolnić się od przemagającego w nim uczucia, którego nazwę znajduje jedynie

w języku ojczystym, w wyrazie "żal". Mawiał nieraz, iż wyraz ten w samem

brzmieniu ma dziwny dla niego urok, gdyż obejmuje całą skalę uczuć jego serca,

od rozrzewnienia aż do nienawiści.

W uczuciu tym Niecks trafnie dostrzega, obok pierwiastków egotycznych, odbicie

plemiennej właściwości, smutku, cechującego ludowe i narodowe pieśni.

Tenże sam żal, tylko ze znaczniejszą domieszką protestu i egotyzmu, stanowi

zasadniczy ton serca u twórcy "Szwajcarii", "Hymnu na morzu", "Beniowskiego". Zawsze mi smutno i wszędzie mi jedno

I wszędzie mi źle... i wiem, że źle będzie.

Obaj artyści szukają często ulgi na swe cierpienie w poddawaniu się pod

hipnotyzujący ich poniekąd wpływ pewnych obrazów, postaci harmonizujących

z uczuciami, uderzających wyobraźnią i pobudzających czynność fantazji.

Opis odjazdu Eglantyny (w liście do matki, z czerwca 1834) uwydatnia

wybornie oddziaływanie na wyobraźnię poety tła dekoracyjnego i efektów

oświetlenia w faktach rzeczywistych. Etyczna, realna istota wypadku nie wstrząsa

duszy i uczucia poety. Korespondencja a nade wszystko utwory poety stwierdzają

mnóstwem faktów tę właściwość jego duchowej organizacji. Już w "Bieleckim",

bodźcem twórczości jest nie idea jak w "Wallenrodzie", nie potrzeba wypowiedzenia

własnych cierpień, w ramach pomysłu, odtwarza jącego rzeczywiste fakty z pewną

domieszką fantazji, jakiej zawdzięczają powstanie: "Dziady" i "Maria", ale

pobudzona przez świeżą lekturę "Marii" wyobraźnia lubująca się w barwnych

obrazach i niezwykłych sytuacjach. W "Szwajcarii" jest tylko serią wrażeń

z podróży, krajobrazów odbitych przez wyobraźnię, przekształconych przez fantazję

rozsnuwającą na tle alpejskiej przyrody tkankę mglistych marzeń, oświetloną

księżycowym światłem imaginacyjnego uczucia. Wszystkie dramaty Słowackiego

powstały przez oddziaływanie na duszę poety nie idei, którą by chciał wcielić, nie

charakteru lub czynu, który by oddziałał na jego stronę moralną, lecz tylko pod

wpływem zewnętrznych cech i dekoracyjnego otoczenia pewnych postaci i sytuacji.

Krytycy nadaremnie silą się pochwycić myśl przewodnią, zrozumieć i określić

charaktery głównych figur tych dramatów, gdyż poeta kierując się upodobaniami

swej imaginacji, rozwija tak akcję, iżby z pomocą wprowadzonych na scenę postaci

wytworzyć szereg niezwykłych położeń i obrazów, choćby z poświęceniem jedności

w charakterach i logiki w układzie.

Korespondencja Chopina nie odsłania nam głębin jego duchowego życia, które

odtwarzał jedynie w swych kompozycjach. Mimo to możemy twierdzić z pewnością

wszelką, że nie idee, lecz obrazy, postacie czy też pewne sceny, wido ki, były

bodźcami jego fantazji, której towarzyszy falowanie uczuć znajdujące swój

bezpośredni wyraz w rytmicznych kombinacjach i opartym na nich wątku

melodyjnym.

42

Imaginacja Chopina jednak nie goni za niezwykłymi postaciami i sytuacjami, nie

lubuje się w tragiczności, mistycyzmie i fantastycznym symbolizmie. Wybiera ona

z otaczającej artystę rzeczywistości a zwłaszcza z wrażeń młodości postacie

i szczegóły proste, drobne i przekształca je, ozłacając blaskiem uczucia lub

oświetlając księżycowym światłem fantazj i.

Jak geniusz Mickiewicza z zasobu najprostszych obrazków, najzwyklejszych

postaci i sytuacji wytworzył "Pana Tadeusza", jak Zaleski w "Rusałkach"

najpospolitsze szczegóły swego dzieciństwa przetworzył w pełną wdzięku i uczucia

fantazję, tak i dla Chopina, mówiąc słowami poety . . . cały szczęścia wątek Składa jakaś cudów chwilka,

Jakiś obraz, uczuć kilka

Kilka z młodych lat pamiątek.

Zasobu tego, wytworzonego w młodości w czasie pobytu w kraju, nie zwiększy

wiele późniejsze życie. Wrażenia młodych lat są najtrwalsze, wpływy późniejszego

otoczenia salonowego i artystycznego nie zatrą pierwotnych obrazów, bo tęsknota

będzie je nieustannie odświeżać w wyobraźni. Nie czytując prawie wcale książek,

nie będzie podlegać, jak Słowacki, wpływowi obcych kreacji. Studiowanie Bacha

i Mozarta (ulubionych mistrzów Chopina) dostarczy mu tylko zasobu form,

wzbogaci język tonów i uszlachetni styl. Podstawą uwielbienia Chopina dla tych dwu

mistrzów jest niewątpliwie pokrewieństwo pojęciowo-obrazowej treści ich dusz,

prostota postaci i obrazów pobudzających ich uczucia. Różni zaś ich jakość i stopień

wywoływanych uczuć i stanowisko, jakie względem tych uczuć zajmują.

Ustęp "Dziadów", w którym Gustaw opowiadając szczegóły swego dzieciństwa,

odtwarza entuzjazm rycerski wywołany żywością imaginacji i fantazji młodzieńczej,

wybornie charakteryzuje zachodzący u Chopina stosunek prostych obrazów,

przechowanych z wrażeń młodości, do ich artystycznego przekszta łcenia w bogate

i barwne sceny rycersko-magnackiego życia we wspaniałych polonezach lub

czarodziejski świat wierzeń ludowych, podań rycerskich, w jaki nas wprowadzają

ballady. Nie kusząc się o niezgodne z naturą dźwięku malarstwo muzyczne, odtwarza

on tylko uczuciowe odbicie wywoływanych przez fantazję obrazów, chwyta

najsubtelniejsze drgnienia fal uczucia, upajającego się widzianymi w duszy

obrazami.

Brak szczegółów objaśniających nam wewnętrzne życie artysty jest przyczyną, że

w jednym tylko utworze możemy wskazać doniosły fakt dziejo wy, jako bodziec jego

imaginacji i uczucia. Jest to etiuda Cis-mol. Protest wzburzonej do głębi duszy

wybuchł tu burzą tonów, malujących z namiętną siłą cierpienie i oburzenie,

wywołane nasuwającymi się imaginacji obrazami.

W większości utworów Chopina stosunek uczucia do bodźca je wywołującego

świadczy o czysto kobiecej naturze jego uczuciowości. Cecha ta odbija się już w

upodobaniach artysty, w jego zamiłowaniu do pięknych drobiazgów, którymi lubił

przystrajać mieszkanie, w dbałości o własny ubiór i powierzchowność. Uczuciowość

kobiecą cechuje zwykle albo wprost odwrotny stosunek między obiektywną

wartością przedmiotów a subiektywnym wrażeniem, albo też skłonność do unoszenia

się jednakim zachwytem dla drobiazgów życia i spraw najpoważniejszych.

Znając Chopina, mamy wszelkie prawo domyślać się w wielu jego utworach

odbicia takiej kobiecej uczuciowości, skarg melancholicznych na drobniutkie

przykrości życia, zachwytów nad tęczowymi bańkami piany, omdlewań lub

wybuchów nerwowego rozdrażnienia. Żaden muzyk dotąd nie dorównał Chopinowi w

odtworzeniu charakterystycznych stanów uczucia kobiecego i w tym leży tajemnica

zachwytu, jaki budzą utwory polskiego artysty w całym świecie niewieścim.

43

Pod wpływem zarówno fizycznych jak i psychicznych czynników, wrażliwość

uczucia przechodzi u Chopina w ostatnich latach jego życia w chorobliwą

nadczułość, skutkiem której w drganiach fal uczuciowych i w ich liniach zaczną

występować gorączkowe przyśpieszania, ostre załamania, omdlenia, odbijające się w

niejasnościach, wahaniach i wyszukiwaniu formy.

Czarodziejska potęga geniuszu artystycznego, kobieca dobroć miękkiej duszy,

chłopięca wesołość, wykwintna łatwość w stosunkach towarzyskich torują przed nim

w życiu drogę gładką i miłą. Najmniejsza przeciwność doznana, każda zmiana w

warunkach życia, każde położenie wymagające aktu woli, decyzji, wysiłku, odsłania

nam dziecięcą niezaradność i bezsilność artysty, zwalającego zwykle na przyjaciół

trudy i ciężary, wynikające z materialnych warunków egzystencji. Pomimo dość

znacznych dochodów z dobrze płatnych lekcji i kompozycji (około 20 000 franków

rocznie), artysta, przy swej rozrzutności w wydatkach, hojności w dat kach,

nieoględności na jutro, znajdzie się przy końcu życia w smutnej konieczności

przyjęcia, od jednej z uwielbiających go uczennic, znacznego zasiłku pieniężnego.

Rzecz naturalna, iż zetknięcie się tej na pół kobiecej organizacji duchowej

z kobietą o męskim umyśle i energii woli, przy ognistym temperamencie , uczyni

artystę jej niewolnikiem, że stosunek jego z George Sand stanie się źródłem

licznych przykrości i upokorzeń. Sfera idei filozoficznych, socjalnych, politycznych,

dla których zapalał się ten niepospolity umysł kobiecy, była obcą i obojętną

Chopinowi. Dysputy wszelkie męczyły go i nudziły. Lekceważenie form w obejściu

i rozmowie przez George Sand i jej otoczenie, tracące artystyczną "cyganerią",

raziło boleśnie delikatne arystokratyczne uczucia Chopina. Słabość woli nie

pozwalała mu opuścić domu kobiety , która zadowoliwszy jeden z porywów swej

namiętnej natury i sprzykrzywszy sobie przybraną wobec świata rolę siostry

miłosierdzia pielęgnującej "chorego" z macierzyńską troskliwością, pragnęła się

uwolnić od porzuconego kochanka, prześladującego ją swą zazdrością i dręczącego

kaprysami i wymaganiami.

Niewielu wielkich artystów może się poszczycić tak licznym gronem wiernych

przyjaciół, jakie towarzyszy aż da ostatniego tchnienia genialnemu naszemu

muzykowi. Ukochani uczniowie i przedstawicielki świata arystokratycznego (księżna

Marcelina Czartoryska i Delfina Potocka) otaczają łoże umierającego. Przyszedłszy

na świat w tym roku co i Słowacki, umiera też w kilka miesięcy po nim, 16

października 1849 r. na tę samą piersiową chorobę.

Narodowy i wszechludzki artysta, śpiewak dusz wraż liwych i kobiecych,

odtwarzający nowe, subtelne odcienia stanów, wywoływanych w sercach przez

zmiany doniosłe w życiu umysłowym i politycznym ludzkości, zajął Chopin

pierwszorzędne stanowisko w rozwoju muzyki polskiej, którą wprowadził w związek

z życiem duchowym Europy, tłumacząc światu, w języku tonów, treść uczuciową

duszy polskiej, wprowadzając do skarbca muzyki polskie formy rytmiczne i

melodyjne dla wypowiedzenia nowych dźwięków ogólno ludzkich uczuć.

1891 r.

44

W żłobie leży!

Adam Szymański (1852 - 1916)

A. Szymański, pseud. A. Lach - działacz polityczny, etnograf, publicysta, zesłaniec syberyjski,

pisarz (Srul z Lubartowa, Dwie modlitwy, Szkice syberyjskie).

Wigilia syberyjskich zesłańców

Dwie modlitwy. Tekst drukowany w 1888 roku na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”.

Prof. Franciszek Ziejka (Gdy się Chrystus rodzi. O polskiej Wigilii czasów narodowej niewoli):

Motyw Wigilii syberyjskich zesłańców nietrudno odnaleźć w literaturze pięknej. Najcelniej

bodaj ujął go Adam Szymański w obrazku zatytułowanym: Dwie modlitwy. Pochodzący z Podlasia Szymański w czasie studiów w Warszawie związał się z patriotycznym

ruchem spiskowym. Aresztowany w 1878 roku, został zesłany bezterminowo do Jakucka

na Syberii. Powrócił z zesłania do kraju dopiero w 1895 roku. Już jednak w 1887 roku, gdy

przebywał jeszcze w Rosji, ukazał się tom I Szkiców, który odbił się głośnym echem zarówno w kraju jak zagranicą. W wydanym w 1890 roku tomie II Szkiców umieścił on m.in. obrazek pt. Dwie

modlitwy (drukowany wcześniej, w 1888 roku, na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”). Obrazek ten

zdaje się być źródłem, z którego Malczewski zaczerpnął pomysł do swojego obrazu. Szymański opowiada w nim o Wigilii w kraju Jakutów. Napisany w formie osobistego

wspomnienia przywołuje przed nasze oczy historię Wigilii, jaką przeżył w gronie kilku rodaków w

położonym na skraju miasta „domu zadżumionych”, który przed laty był szpitalem dla ludzi umierających na ospę, a obecnie, tzn. w czasie akcji obrazka, był z przestrachem wymijanym przez

ludność miejscową. W tym to domu znalazło schronienie kilku polskich zesłańców. Dwóch z nich

zajmowało się szewstwem, dwóch stolarką, jeden zaś był „czasowym” mieszkańcem „domu

zadżumionych”. Za namową narratora-przybysza zesłańcy postanowili zasiąść wspólnie

do wigilii.

Dwie modlitwy

Zima 18.. roku rozpoczęła się w X., jak w całym kraju jakuckim, niezwykle wcześnie. Już

od połowy listopada trwały prawie bez przerwy znakomite "sorokowiki". Pierwszy raz stanęła

wtedy przede mną w całej swej przerażającej grozie tęsknota do kraju.

Z tą ciężką chorobą mocowałem się już kilka miesięcy, i dzień wigilijny zastał mnie w

chwili, gdy ku wszystkiemu, co swojskie, biegłem z jakimś nieszczęsnym uporem. List,

odebrany przed kilku dniami z widocznym symbolem dnia dzisiejszego, opłatkiem,

pokruszonym w drobne kawałki, dolał oliwy do ognia. List ten odczytałem niezliczoną ilość

razy i, jeżelim teraz biegał z kąta w kąt pokoju, jak wiewiórka, zamknięta w swem kole,

myślałem już nie nad listem samym. Chodziło mi o to, jakby urządzić się wieczorem tak, aby

wypić do dna kielich zdradliwej słodyczy, otoczyć się atmosferą, która by choć na krótką

chwilę, choć z daleka przypomniała przeszłość bezpowrotną.

W X. było wówczas parę polskich domów, prowadzonych dość otwarcie, a w jednym

z nich czy też w dwóch nawet urządzano wigilię. Domyślić się jednak łatwo, że dziś chciałem

poza granicami "towarzystwa" spędzić wieczór wigilijny.

Około godziny piątej wyruszyłem z domu, zdając się na łaskę i niełaskę mrozu.

Na szczęście straszny "chijus" nie wyszedł jeszcze ze swych kryjówek biegunowych i

powietrze stało nieruchome, zastygłe. Dzięki tej okoliczności bez szwanku dotarłem do

45

mrugającego mgławem światełkiem domu, w którym przed laty konali chorzy na ospę,

a obecnie mieszkało kilku Polaków, ludzi bez jutra. W pustkowiu tym bywałem dość często

i teraz oto po namyśle wigilię postanowiłem przepędzić tamże.

W dwóch nieopalanych pokojach, przez które przejść musiałem, aby dostać się

do mieszkalnej części domu, ostro i przeraźliwie dźwięczało echo śniegu, skrzypiącego

pod nogami; wydawało mi się nawet, że zimniej tu jest, niż na dworze. Okna zabite były

deskami, więc w ciemności nieprzejrzanej utykałem co chwila to na garnku rozbitym, to na

innych sprzętach połamanych, ale choć z hałasem rozbijały się graty i głośno piszczały

zardzewiałe zawiasy, nikt z będących tu ludzi nie wyjrzał nawet, nikt nie zwracał na to

uwagi. Wchodzę nareszcie do mieszkania ludzkiego.

W dużym pokoju nie o wiele widniej, niż w pustych stancjach, przez które tylko co

przechodziłem. Cienka łojówka na niskim warsztacie szewskim słabo oświeca zaledwie jeden

kąt pokoju. Przy warsztacie pracuje dwóch ludzi.

Siedzący bliżej pan Józef, wysoki i chudy mężczyzna, szewc z urodzenia niejako, wbija w

podeszwę wprawną i pewną ręką sztyfty drewniane. Dostał się on do miasta niedawno, ale ma

już roboty dosyć i w pustkowiu na pewno długo się nie zasiedzi.

Drugi, siedzący dalej, niższy, lecz za to ze śliczną męską twarzą, wyrównywa i wygładza

obcas, ale powoli, bez owej szparkości, z którą pracuje tamten. Dość spojrzeć na twarz

niższego szewca, aby odgadnąć, że człowiek ten nie przy warsztacie siedział niegdyś.

Rzeczywiście, pan Jan Horodelski był niegdyś słuchaczem medycyny. Później... ale o tem,

czem on bywał później, i we dwa wieczory by nie opowiedzieć.

Szewcy, gdym wszedł, jak przystoi ludziom pracującym, nie poruszyli się nawet na swych

stołkach. Rozebrałem się więc i oczyściłem z namarzłego lodu w milczeniu i dopiero, gdym

podszedł ku nim bliżej, podniosły się obie nachylone głowy, witając mnie przyjaznym

uśmiechem. Pan Józef ze względu na parę sztyftów, trzymanych w zębach, podał mi rękę,

mrucząc coś nieokreślenie, i puścił ją natychmiast w ruch automatyczny. Horodelski po

przywitaniu się obejrzał obcas, jeszcze nieskończony, i, stawiając but na ziemi, wyrzekł

z westchnieniem:

— I dieło z końcom. — Było to ulubione przysłowie jego.

— Co skończone? — zapytałem jednak.

— Wszystko — brzmiała również stereotypowa odpowiedź.

— Tylko nie obcas — mruknął pan Józef, wyjmując ostatni sztyft z zębów.

— Bo siewcem nigdy pon nie bandzie — przerwał mu bas, wychodzący z ciemnego kąta

tegoż samego pokoju.

Na tapczanie dość niskim siedział tam ze spuszczoną głową, ustawicznie z lulki pykając,

chłop okazały, zwykle Bartłomiejem, rzadziej Bartkiem-owczarzem zwany.

— Dlaczego nie? — zapytałem, witając się z mówiącym.

— Dlatygo ni — odparł Bartłomiej — ze nijakie stworzenie od przeznacynia swoigo ucic

nie moze. Ja som na ten przykład : od roboty nie uciekom, a nie idzie mi przecie. A dlacygo?

Dlatygo, ze nie przy swojij robocie stojem. Ono i od razu tak mi się pokazało, jakem tylo tu

przysed. Bo cy to nie dziw prawdziwy? Ziemia tako wielgo, rzyki i morza, góry, ni Łysica,

przecie, łąki, trawy do pasa. I powiedzieć, ze je ziemia tako bez owców, ze owcarzowi

marnieć tu wypadnie. Bartłomiej był chłop poważny. Gadaniny czczej nie lubił i głos rzadko zabierał, ale za to,

jeżeli odezwał się kiedy, to nie inaczej, tylko stanowczo, bez apelacji. Konserwatysta zapalony, reform żadnych w społeczeństwie nie dopuszczał. "Pies psem, baran baranem" — było maksymą jego.

W drugim, równie wielkim pokoju znajdowało się jeszcze dwóch stałych mieszkańców

pustkowia: ślusarz Porankiewicz i ex-obywatel, niegdyś jaśnie wielmożny, pan Feliks

Babiński.

Jeżeli Horodelski był człowiekiem, stojącym na skraju przepaści, to Porankiewicz stoczył

się już od dawna na samo dno takowej. Gdym wszedł, dłubał on coś około swego stolika,

nazwę warsztatu noszącego. Blady, chudy i drobny, jeszcze drobniejszym wydawał się

46

wskutek pochyłego trzymania się: chodził tak zgięty, że zapewne rzadki starzec przewyższał

go w tym względzie.

— A wyprostujże się pan choć raz! — mawiałem mu nieraz.

— Chi, chi, chi! — śmiał się dobrodusznie Porankiewicz. — Ziemia, ziemia, kochany

panie, wyprostuje mnie już chyba. Od dziesiątego roku życia przy warsztacie, od rana

do nocy, to i stal się wygnie powoli.

Babiński, gdym wszedł, spał, wstał jednak, usłyszawszy naszą rozmowę. Wysoki,

barczysty, był on silny fizycznie, a jego twarz ciemna, okolona czarnym, jak węgiel,

zarostem, z wielkiemi nastroszonemi brwiami, miała zawsze wyraz surowy. Rozrzewnionym

nigdy go nie widziałem i tylko, gdy go coś bardzo za serce chwyciło, mrugał powiekami

niezwykle prędko i rękę wyciągał po wódkę. Niczem nigdy nie zmęczony, mógł i umiał

pracować i jeszcze do niedawna pracował, jak wół. Od lat dwóch dopiero pić zaczął na zabój:

"Abo go co trąciło, abo feler jaki ma w sobie" — mawiał o nim Bartłomiej.

Twardy to człowiek okrutnie. A miał oprócz tego jakiś spryt szczególny, który go już

nieraz z toni prawdziwej ratował; on to zajął pustkowie i był tu gospodarzem de iure, a co

jeszcze dziwniejsza, umiał odnaleźć Jakutkę brzydką, jak piekło, ale uczciwą, jak tylko dzicy

ludzie bywają, która zgodziła się kucharką w kolonii. Eudoksja tedy była szóstą duszą

w pustkowiu.

Nie wszyscy mieszkańcy pustkowia zgodzili się od razu na uroczysty obchód wigilii.

Bartłomiej i co dziwniejsza Horodelski opierali się najdłużej.

— Nie i nie! — upierał się Horodelski. — Wódki mogę wypić, ile chcecie, zjem, co dacie,

ale wigilia? Nie!

I dopiero, gdy niezwykła wymowa, którą rozwinął Porankiewicz, zmiękczyła upór

Bartłomieja, ustąpił od razu i on.

Babiński, jak to zwykle w takich razach bywało, wyruszył bez zwłoki po zapasy i żywo

powrócił z miasta z mąką, masłem, "pępkami" i gąsiorkiem wcale pokaźnym. Zakąsiwszy

więc po trosze i zakropiwszy co najzjadliwszego robaka, wyszliśmy do pierwszego pokoju,

aby nie przeszkadzać przygotowaniom, które Eudoksja pod kierunkiem Porankiewicza

prowadzić miała. Dumny on był niezmiernie z okazanego mu zaszczytu i z odrzuconą w tył

głową, jak zawsze, gdy usiłował trzymać się prościej, spoważniał niezmiernie, a był tak

wzruszony, że prawie zupełnie stracił dar mowy, wypuszczając zamiast słów jakieś

chrząkanie nieokreślone, które, z początku szczególniej, dławiło go zupełnie. Chrząkanie

ucichło nareszcie i tylko łupanie drzazeg, wybijanie ciasta i skwierczenie masła z kuchni

dawały nam znać, że, owładnąwszy wzruszeniem, Porankiewicz skierował wreszcie sprawy

kuchenne na właściwą drogę.

I w pierwszym pokoju gwarniej się obecnie zrobiło. Bartłomiej i Horodelski, popuściwszy

sobie wodzów, rwali już teraz z kopyta: zaczęły się przypomnienia, wyliczania, po ile to lat

niektórzy nie widywali żadnej wigilii. A gdy Bartłomiej zauważył, że warto by było

"ochędożniej trochę zasiąść do tych świętych godów", zaczęło się ogólne mycie

i przebieranie, jak gdyby na bal jaki wybierali się wszyscy.

Pan Józef tedy wysunął zabójcze kołnierzyki, aż do połowy policzków dochodzące,

wdzięcznym fontaziem z chustki kraciastej szyję swą ozdobiwszy. Bartłomiej wydobył ze

skrzynki jakiś węzełek niewielki i, szperając w nim długo, wyciągnął kawałek rzadziuchnej

kraśnej wstążeczki, próbując zawiązać ją na szyi. Zgrubiałe i odwykłe ręce nie słuchały go

wcale i wstążeczka wymykała się mu z palców. Gdy jeszcze Babiński przypiął

wykrochmalony kołnierzyk, a Horodelski wyciągnął jakąś odwieczną żakietkę, nad której

plamami biedził się z pół godziny, zewnętrzny wygląd całej naszej kompanii harmonijnie

licował z jej uroczystym wewnętrznym nastrojem. Całej, powtarzam, bo gdy wkrótce drzwi

sąsiedniego pokoju otwarły się na oścież, zjawił się w nich Porankiewicz, również

świątecznie przybrany: w długim wytartym surducie i choć z mniejszym kołnierzykiem,

ale za to z fontaziem, wcale nie gorszym od szewskiego.

47

* Porankiewicz chrząknął raz jeden i drugi, chrząknął wreszcie i trzeci i, przytrzymując

jedną ręką drzwi, drugą zaś wyrażając nam wszystkim szacunek głęboki, wyrzekł uroczyście:

— Kolacja gotowa, proszę do stołu! Widok, który nam się po wejściu okazał, był tak niespodziany, że, wszedłszy,

stanęliśmy, jak wryci.

Przy ścianie wewnętrznej pokoju stał stół niemały, z przykryciem białem, jak

należy, przykryciem, przez którego dziury wyglądało siano, na stole leżące. Stół był

oświetlony dwiema świecami, w lichtarze blaszane, dobrze pogięte, wetkniętemi. Na

jednym końcu stołu umieszczona została wielka miska z przy jemnie i wonnie

dymiącą kupą ładnie podrumienionych "oładi", na drugim końcu znajdowała się

miska z "pępkami", octem i pieprzem przyprawionemi, a około miski leżał chleb

i stał gąsiorek, naczyniem drobniejszem a różnorodnem otoczony.

Na samym zaś środku stołu, na jedynym, niegdyś białym, a dziś zżółkłym

i poszczerbionym talerzu, leżały okruszyny z przysłanego mi opłatka.

Ani przykrycia białego ani siana ani opłatka nikt się nie spodziewał, więc też

wrażenie, wywołane tylu niespodzianemi dodatkami, było potężne.

Porankiewicz, wysoce zadowolony z efektu, wysunął się teraz naprzód i, zbliżywszy

do stołu, wziął ostrożnie talerz z opłatkiem i, prostując się, aż mu w krzyżach zatrzeszczało,

chrząknął, usta otworzył i, gdy wszyscy z najwyższą ciekawością oczekiwali całej oracji,

wyrzekł drżącym głosem słów czworo:

— Panowie! Opłatek wprost z Warszawy... I złotousty nie przemówiłby silniej.

Już bowiem niecierpliwsi zbliżali się do stołu, już ponętny zapach oładi górować zaczynał

nad powagą chwili niedawnej, ale gdy te słowa rozległy się w pokoju, cisza zapanowała

grobowa, jakoś mimo woli wyciągnęli się wszyscy w szereg jeden i tylko głów pięcioro

zwróciło się ku talerzowi.

Porankiewicz wyprostował się znowu.

— Hm, hm! Panowie! świętość taka...

— Poświęcony?! — z radosnym podziwem przerwał lękliwie Bartłomiej.

— Spodziewam się! Innego by nie przysłali! — z głębokiem przeświadczeniem odparł

Porankiewicz. — Ale — ciągnął dalej — hm, to jest... Chciałem powiedzieć, gdy jest

świętość taka, więc się podzielimy?

— Podzielimy! A juści podzielimy! — ust pięcioro wyrzekło, jakby jedne usta.

Porankiewicz zrobił nowe usiłowanie, aby stanąć prościej.

— Gdy zaś, to jest, chciałem powiedzieć, nie ubliżając kochanemu panu Babińskiemu —

i skłonił się mu uniżenie — wszyscyśmy w tych oto pałacach niby gospodarze, więc

spodziewam się, to jest myślę, najlepiej będzie, jeżeli pan jako gość nas wszystkich

obejdzie...

I ponsowy cały, spocony, jak po pracy największej, oddał mi talerz z ukłonem.

Wziąłem talerz i zbliżyłem się do Babińskiego.

I teraz dopiero, gdy mi samemu mówić wypadło, zrozumiałem, jakiego wysiłku

potrzebował mój poprzednik dla swych oracyj króciutkich. Ręce moje trzęsły się, usta

zamknęły zupełnie. Babiński zbladł, aż zbielał, i, gdym podszedł do niego bliżej, surowa

twarz jego zjawiła się przede mną, nieruchoma, jak z marmuru wykuta, i, gdyby nie to, że

powieki latały mu zawzięcie, myślałbym, że to trup, nie zaś żywy człowiek stoi przede mną.

Zbierał długo okruszyny, ale te wypadały mu ustawicznie i wątpię, czy wziął choćby jedną.

Z innymi było toż samo.

Porankiewicz, jako człowiek najmiększego serca, pierwszy zaszlochał, jak dziecko, i choć

Bartłomiej, stojący za nim, krzepił go szturchaniem i ujmował prośbami rzewnemi: "Cichoj,

bracie, cichoj, bo ryknę, jak baran!", nic to jednak nie pomagało. Więc też, kiedym podszedł

do Bartłomieja, siły go już opadły: nisko schylił swą głowę osiwiałą i, wyciągając rękę po

opłatek, zaczął głośno, powoli:

48

— W imię Ojca... i Syna... i świętygo... i świętygo... — powtórzył ciszej i ryknął głosem

wielkim.

*

A potem na cudnych strunach wspomnień rodzinnych zagrał Bartłomiej stary, roztaczając

nam na złocistej kanwie swych pól sandomierskich obrazy, pełne siły, prostoty i wdzięku.

Z rozwianym włosem bielejącym, z rozognioną twarzą i wzrokiem natchnionym, jak stary

prorok biblijny, ukazał nam najpiękniejsze ziemi rodzinnej niwy, łąki i lasy. Wiódł do siół,

pod strzechę wieśniaczą; bolał nad niedolą, pod tą strzechą zagnieżdżoną, prowadził do

świątyń, Imię Pańskie sławiących.

I stał się cud pożądany: cel pragnień zatajonych, śniony na jawie nocy bezsennych, ziścił

się. Ziemia daleka, powietrze rodzinne, słońce złociste były tu pomiędzy nami w ciemnym

pokoju pustkowia. My widzimy tę ziemię, czujemy ją, dotykamy jej. Tu osadziliśmy ją całą!

Tu umailiśmy ją zielenią, tu skrasiliśmy ją kwieciem, tu ozdobimy ją ozdobą najpiękniejszą:

sercami, tylko dla tej ziemi bijącemi, i trzymać tu będziemy, oblubienicę swoją, dopóki ją

utrzymać zdołamy wszystkich sił wytężeniem.

Czyż to nie praca?

Praca, ale niech Bóg was od pracy takiej uchowa! Silni ludzie podejmowali ów kamień

Syzyfa i dziś tylko kości, bielejące po cmentarzach, i kupka wariatów, dogorywających po

szpitalach, świadczy, że on nie do podniesienia, że im wyżej go wtoczysz, z tem większą siłą

druzgocze twą głowę szaloną.

*

...Chór, z sześciu głosów złożony, brzmi echem rozgłośnem w wielkich pokojach

pustkowia:

"Bóg się rodzi, moc truchleje!"

Radosna pieśń Narodzenia Pańskiego unosi nas znowu daleko, daleko za jakucką ziemię,

nowym ogniem, ogniem wiary, ufności i nadziei serca nasze rozpalając.

I modliliśmy się długo i gorąco. Nawet Eudoksja, modlitwą naszą pociągnięta, weszła ku

nam ze świętym obrazkiem, bijąc przed nim pokłony i powtarzając błagalnie: "Tangara! Aj,

Tangara! uruj".

Jacek Malczewski, Wigilia na Syberii, 1892.

49

Adolf Dygasiński (1839 - 1902)

A. Dygasiński - powieściopisarz, publicysta, pedagog, jeden z głównych

przedstawicieli naturalizmu w literaturze polskiej (m.in.: Wilk, psy i ludzie, Listy

z Brazylii, Zając, Gody życia, Jak się uczyć i jak uczyć innych) .

Wigilia w Superagui

Zaraza febry żółtej rączo biegła wybrzeżem Atlantyku,

skądś od rękawów ujścia Amazonki aż po usta szerokie,

z których ocean chce wypić "La Platę do Buenos-Aires",

miasta "powietrza dobrego". Lęk wielki padł na ludzi białych,

czarnych i mieszanych. Uciekano w góry, stepy, na wyspy

i owe bory dziewicze, gdzie resztki czerwonoskórych, niegdyś

panów tej ziemi, tułają się jeszcze. A śmierć niezmordowana

szła w pogoń za nimi i wypłaszała z ciał dusze przerażone.

Strach zniweczył w piersiach biedaków wszelkie uczucia ludzkości.

Tłumy sępów, uruhus i galinazos — tych wilków zawsze głodnych — od świtu do nocy

ucztowały na zwłokach ludzkich. One tu są i grabarzami, i mogiłami zarazem.

Było to 24 grudnia 1890 roku. Parowiec "Izabel" chyżo mknął od północy. Owinięty

u podnóża w szmatę piany białej i białością własną błyszczący w słońcu, lekki, wytworny,

zwinnie pląsa po falach atlantyckich. Za sobą pozostawia w górze wydłużony obłok dymu, na

poziomie morza — ścieżkę lśniącą wody spienionej. Ocean wrze pod nim i warczy z gniewu,

bryzga śliną złości. Statek raz dosiadł grzbietu olbrzyma i jedzie nieustraszony. Ryby latające,

wystraszone szumem z głębin morskich, pierzchają, jak stada ptaszków, na wszystkie strony.

Rekiny, istne rumaki Posejdona, w podskokach rwą do okrętu, chcą zapewne bronić ojczyzny

przed najazdem, pomścić krzywdę oceanu lubego.

|Przecież tu, w niezmierzonej pustyni wód, w jej powietrzu przeczystym, nie ma chyba

śladu zarazy?... Kapitan, kreol krępy, szpakowaty, z miną ogromnie groźną, wygląda na

męża, który się niczego nie lęka. Z burzami oceanu walczył i zwyciężał. Jednak sam wyraz

"żółta febra" przejmuje dreszczem tego marynarza dzielnego. Właśnie przed chwilą

opowiadano przy stole, że przeszłej nocy w porcie Santos na parowcu francuskim wymarła

cała załoga łącznie z kapitanem. Może dlatego poskromiciel burz podzwrotnikowych chodzi

po pokładzie ponury, z rękoma w tył założonymi. Wtem ktoś z załogi zbliża się i oznajmia, że

młody Polak, jadący z matką na kolonie, wzbudza podejrzenie, jako dotknięty zarazą. Pan

kapitan nastroszył brwi krzaczaste, myślał chwilę krótką i wydał polecenie:

— Niech sternik natychmiast skieruje do Superagui! Wysadzić na brzeg chorego

i pozostawić starania o nim policji zdrowia! Dla jednego emigranta nie mogę poświęcić

wielu...

Na rozkaz zwierzchnika "Izabel" jął zmieniać kierunek: zwolnił biegu, odsapnął kilka razy

parą, zwrócił się na prawo i już w pół godziny przybijał do lądu. Ale teraz nowe utrapienie

było. Matka młodzieńca chorego nie dała go sobie odebrać; no i majtkowie nie bardzo chętnie

chcieli dotykać się zarażonego. Załoga parowca była bezsilną wobec staruszki, która silnie

trzymała w objęciach syna, zupełnie zmożonego przez gorączkę.

— Zlać ich karbolem i wyrzucić oboje!... — krzyknął kapitan, niecierpliwie tupiąc

nogami.

50

Co tchu porwano na osęki [osęki - żerdzie, zakończone w półkole wygiętymi hakami]

matkę, syna, ich tobołki, skwapliwie wyrzucano na nosze i w mgnieniu oka wysadzono na

wybrzeże. "Izabel" ryknął przeraźliwie i odpłynął.

Superagui — brzeg pusty, nigdzie ani znaku policji zdrowia. Zaraza przeszła tędy

i zmroziła życie ludzkie swym tchnieniem. Jakiś rybak w oddaleniu zapuszczał sieć w morze,

ale zaraz umknął, widząc, że z okrętu wynoszą ludzi na noszach.

— Wiadomo, co to znaczy... O i uruhus zrozumiały! Zewsząd nadciągają, krążą

w powietrzu.

Dwoje ludzi ostało na brzegu: staruszka srodze spłakana, 65-letnia Małgorzata

Nowakowa, i syn jej Maciek, parobek 24-letni. We wrześniu opuścili Wojnowo, wieś pod

Rypinem, i po licznych przygodach znaleźli się tu w wigilię Bożego Narodzenia. Któż tam

wie, czy młodzieniec istotnie podległ zarazie? Dokoła nich świat obcy, choć piękny,

wspaniały. Gdzie Włocławek, gdzie Lipno, Dobrzyń, Rypin, Zbójno i Wojnowo? Tu namiot

błękitny niebios, nieskażonych chmurką najmniejszą, otula ziemię i morze, wpatruje się

okiem słońca kapiącego żarem. Fale zielonkawe oceanu walą o brzegi, pryskają wilgocią,

niosą ulgę spragnionym kwiatom, drzewom i krzewom. O morze, chłodu, chłodu użyczaj!

Fregata, [fregata — tu: ptak nadmorski o długich skrzydłach] plama czarna, ostrokończysta, wisi

w niebie lazurowym, spada niekiedy jak błyskawica, aby w lot pochwycić rybkę latającą. Na

falach mewy się kołyszą, łowią kraby i mięczaki w odbitych od brzegu bałwanach. Motyle

wielkie, prześlicznie ubarwione, snują się w powietrzu niby obrazki święte. Kolibry jeszcze

świetniejsze, w szatach z rubinu, szmaragdu, topazu, ametystu, szafiru, furczą nad kwiatami

cudnymi, jakby im składały pocałunki lub szeptały tajemnicę. A może to są czarodziejki,

nimfy i gnomy na dolinie płaczu! — Piewiki dniem i nocą zawodzą hymn nigdy

nieskończony — rzekłbyś, powietrze samo śpiewa od stworzenia świata. W zaroślach ptak

"tiku - tiku" utyskuje głosem smętnym, przypominającym biadania dzieciny rozżalonej. Sabia

i curio po swojemu wtórują mu na wyścigi, a ben - te - vi rozpoczyna i urywa piosenkę —

"Ben - te - vii...". Tukao o dziobie długim, grubym, przypiął się do pnia drzewa, a ciągle

zwraca oczy ciekawe już na prawo, już na lewo. Papugi wrzaskliwe skrzeczą jak gdyby

wiodły spór zawzięty. Jastrząb Brazylii, gaviao, ten jaguar powietrzny, płynie w podniebiu

i usiłuje wzrokiem przeniknąć bory niezgłębione.

Las dziewiczy pod zwrotnikiem, wspaniałość nad wspaniałości! Strączyniec okrywa się

gronami kwiatów złotolitych; otułki, surmie połyskują szkarłatem i złotem. Plątorośle —

podwiązki z tasiem i sznurów wężowymi obręczami opasują drzewa najwznioślejsze. Pną się

po pniach w górę i spadają na dół w wieńcach, w splotach girland, w warkoczach. Jeszcze się

spinają, łączą, tworzą ściany gęste, zasłony tajemnic puszczy. To znowu przełażą po

gałęziach od drzewa do drzewa, jak gdyby pragnęły las cały zjednoczyć w swych uściskach.

Ciepo - matador - lian zabijacz, czy dusiciel — wąż straszliwy państwa roślinnego, skacze

z pnia na pień, wbija się w ciała olbrzymów, wysysa je i od szczytu koron sznurami opada ku

ziemi. Żal ci drzewa, chciałbyś, aby się wydarło z tych kleszczów dusiciela!... Rzecz dziwna,

bez tych okropności przyroda nie byłaby tak piękną. Palmita wysmukła, wesoła, zda się

stronić od ziemi i w niebo ucieka z koroną. Wachlarzówka, wręcz przeciwnie rozpościera się

na wsze strony i wokoło osłania suto swą siedzibę. Przez gąszcze leśne po stoku góry pędzi

potok kryształowy, z razu szemrze tylko i mruczy, płynąc po kamykach. Ale grzmi, huczy i

szumi jak morze, gdy spada z urwiska piętrowego skały, pryska wokoło milionami kropel

brylantowych i rozhukany, spieniony, leci do ojca oceanu.

Czyż można w ramach opisu zmieścić wdzięki uroczyste boru Brazylii? Lepiej pono

poprzestać na wykrzykniku: Jakże tu jest pięknie! I wśród takiego przepychu śmierć straszne

wyprawia pląsy, sporządza sępom uczty trupie. Ha! bo przyroda nie dlatego jest piękną, aby

nam się przypodobać!

Superagui leży między Cananeą i Paranaguą. Za pasmem gór nadbrzeżnych, o jakie

dwadzieścia mil stąd jest Curitiba, a z nią i ognisko najstarszych kolonii polskich.

51

Wigilia Bożego Narodzenia! Cóż za wartość ma dusza ludzka, która nie skupiła

w obrazach wrażeń dnia tego z czasów lat dziecięcych, kiedy się żyło pod strzechą

rodzicielską?

Maciek bezwładny, nieprzytomny, leżał z głową opartą na podołku matki. Jego wargi

spieczone, prawie czarne, błyszczały suchością. Bladość trupia pokryła lica wychudłe, pełne

wyrazu szczerości prostodusznej. Tylko drgania nieznaczne powiek, wystawionych na

działanie promieni słonecznych, pierś, wznosząca się i opadająca podczas oddechu,

świadczyły, że dusza jeszcze przebywa w tym ciele.

— Boże, któryś przyszedł na świat po to, aby dać nieszczęśliwym ulgę w niedoli, zmiłuj

się nade mną! — szeptała Małgorzata, wpatrzona w ocean daleki oczyma łez pełnymi.

I wyciągnęła w tę stronę błagalnie ręce, jakby zza morza oczekiwała pomocy. Tam nad jej

ziemią Bóg wielki wysłuchuje próśb ludzi. Tysiące jej ziomków wołają: — "Wielki mocny,

wielki a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami"...

— Matko Boża Częstochowska, któraś wylewała łzy pod krzyżem męki Syna Swego,

zmiłuj się nad nami! — wysłała westchnienie za ocean daleki, i z myślą o Jasnej Górze

zadumała się staruszka.

Po chwili wiatr jakiś świeży wionął od morza, muskając twarz młodzieńca.

Maciek z trudem wzniósł powieki ociężałe, spojrzał na matkę oczyma błędnymi, a wargi

złożyły mu się do wymówienia wyrazu "pić".

Uszczęśliwiona matka dobyła z tobołka blaszankę, raźno przyniosła wody ze strumienia,

napoiła syna, zwilżyła mu skroń i czoło. Niebawem znowu zażądał wody i teraz pił bardzo

długo. To go widać skrzepiło, gdyż zapytał głosem cichym:

— Co to za dzień jest dzisiaj?...

— Wilja Bożego Narodzenia, mój synu!

Otwarł oczy szeroko i wzrokiem nieruchomym wpatrywał się w ostrów zielony, gdzie

przed chwilą zapadło stado czapli białych.

— Matusiu — szepnął — gęsi młynarskie w łące... Wspomnienia wsi rodzinnej widać

w nim ożyły.

Kilka sztuk okazałych uruhus usiadło na ziemi. Sępy, jak jest w ich zwyczaju, najprzód

zachodziły z daleka, potem zbliżały się poufale ku grupie ludzkiej, jak gdyby przeczuwały,

że tutaj żer będzie.

Młodzieniec podniósł się cokolwiek i, ukazując na ptaki, rzekł spokojnie:

— O, o, indyki dworskie!...

Spoglądał w dale oceanu, gdzie widniał sterczący maszt okrętu bardzo odległego.

— Grusza na polu Bartłomiejowem — hen, hen pod Zbójnem... To znowu majaczyły

mu się jeziora wojnowskie, a nad nimi — gaje sosnowe i brzozowe. Kiedy zamknął oczy,

marzył w gorączce. Wspominał "złego", który nocą straszył ludzi w Wojnowie jako kogut;

powtarzał imiona ludzi swojaków, zwierząt domowych, wiosek sąsiednich.

— Siwek... Krasula... Kruczek... Sadłoch... Abramek... Wielgie...

Matka z różańcem w ręku odmawiała pacierz i z łzą w oku trwożliwie patrzyła na syna.

Gwary dnia milkły coraz bardziej, przyszła noc. której zmierzch nie poprzedza w tych

krajach. Inne zjawiska narzucały się teraz oku i uchu.

Chory napił się wody, otwarł oczy, patrzył w górę. Właśnie przelatywał latarnik wielki,

świetlik Brazylii, zostawiając za sobą smugę jasną ponad skałą.

— Gwiazda betlejemska, matusiu, nad stodołą Wickową!...

Ocean wrzał i huczał tak wyraźnie w nocy, zdawał się wyrzucać z toni swoich olbrzymią

pieśń nad pieśniami wszechgłosów stworzonych. A potok górski wtórował mu nieśmiało

szumem łagodnym.

— Już czas, matusiu, pójdziemy na pasterkę... Słyszycie, śpiewają — "Bóg się rodzi, moc

truchleje"... To, musi sami aniołowie śpiewają... Co tu światła... Tak jasno... jasno... jasno...

Powiedzcie Marysi, kiej ją spotkacie, że... że...

52

W Liceum Ogólnokształcącym im. Wł. Jagiełły realizowany jest eksperyment dydaktyczny

pod nazwą

Urodzeni w niewoli – dzieciom Niepodległej

POLSCY HISTORYCY LITERATURY

POD HONOROWYM PATRONATEM

MUZEUM LITERATURY

im. Adama Mickiewicza w Warszawie

szczegóły na internetowej stronie szkoły w dziale:

tam dostępny jest:

INTERNETOWY RETRO-PODRĘCZNIK DO JĘZYKA POLSKIEGO

w „Zeszytach Jagiellońskich”

________________________________________________________________________

MIĘDZYSZKOLNY KLUB MYŚLI POLSKIEJ

– zajęcia zawsze w środę o godz. 16.15 w sali nr 17. Prowadzi Tomasz Zbrzezny

wykładowca akademicki Politechniki Warszawskiej.