lachlan m.d. - synowie boga.pdf
DESCRIPTION
Lachlan M.D. - Synowie BogaTRANSCRIPT
M. D. Lachlan
Synowie boga
Przełożył Kamil Lesiew
Tytuł oryginału WOLFSANGEL
Mojemu synowi, Jamesowi, dedykuję
Mało wiesz, miody książę, o dawnych dziejach,
Gdy szlachetnych mężów nieprawdą obrażasz
(... )
Tyś rzucał się na żarcie wilków,
Tyś brata własnego stał się zabójcą,
Często ssałeś rany zimnymi wargami,
Czołgałeś się, wszystkim obmierzły, do kupy kamieni.
Pieśń O Helgim Zabójcy Hundinga I
(Edda poetycka,
przeł. Apolonia Załuska-Strömberg)
Gdybyż to było takie proste! – że są gdzieś te czarne charaktery,
w czarnych zamiarach wykonujące swoją czarną robotę i że trzeba tylko
umieć je rozpoznać i zniszczyć. Ale linia podziału między dobrem a złem
przecina serce każdego człowieka. A kto gotów jest odciąć kawałek
własnego serca?
Archipelag Gułag, Aleksander Sołżenicyn
(przeł. Jerzy Pomianowski)
1. BIAŁY WILK
Varrin ścisnął drzewce włóczni i omiótł wzrokiem ciemny
horyzont, z trudem utrzymując równowagę na pokładzie smaganego
wzburzonymi falami niewielkiego langskipa. Był pewien, że tam
płynęła rzeka, którą opisał jego suzeren. Szerokie ujście pomiędzy
dwoma przylądkami, jednym w kształcie smoczego grzbietu, drugim –
przypominającym wyciągniętego psa. Niezgorzej pasuje do opisu,
pomyślał. Jeśli spojrzeć na to z przymrużeniem oka.
– Lordzie Authunie... Królu, zdaje się, żeśmy na miejscu.
Siedzący tyłem do dziobnicy mężczyzna w opończy przebudził
się. Jego długie włosy zdawały się niemal lśnić bielą w jasnym niczym
lampa blasku półksiężyca. Wstał powoli, zesztywniały od bezruchu i
chłodu. Odwrócił wzrok ku wybrzeżu.
– Zaiste – potwierdził. – Dokładnie tak, jak przepowiedziano.
Na wzmiankę o wieszczbie Varrin, potężne chłopisko, o półtorej
głowy przewyższające króla, dotknął amuletu u szyi.
– Czekamy do brzasku, a potem wpływamy, królu?
Authun przecząco pokręcił głową.
– Teraz – postanowił. – Odyn jest z nami.
Varrin skinął głową. W normalnych okolicznościach pomysł, by
w ciemnościach manewrować langskipem po nieznanej rzece, uznałby
za szaleństwo. Ale u boku swego konunga czuł się na siłach sprostać
każdemu wyzwaniu. Authun był Wölsungiem, w prostej linii
potomkiem bogów, uosobieniem ich potęgi1.
Płynęli wolno, acz z falą, a dzięki kilkudniowym pomyślnym
wiatrom załoga wypoczęła i teraz ochoczo chwyciła za wiosła.
Wszystko szło po ich myśli. Nie dziwota, skoro na pokładzie przebywał
ich pan i władca. Varrin nie wątpił, że królewska magia sprzyja
1Według legend ród Wölsungów ma się wywodzić od syna lub prawnuka Odyna, a
jego potomkowie, Sigmund, Sinfjötli, Helgi i Sygurd - należeć do największych
bohaterów nordyckich sag; nazwa rodu pozostaje w związku z wilkiem [ten i dalsze
przypisy popełnił tłumacz].
pomyślności wyprawy.
Ludzie zginali karki, wiosłami dając odpór falom, miarowo
posuwając łódź ku ujściu rzeki. Kołysanie langskipa było o wiele mniej
odczuwalne pod wiosłami niż pod żaglem. Ustabilizowany okręt
zdawał się odzwierciedlać niezachwianą determinację, którą Varrin
odczuwał, kierując łódź przez przybrzeżne wody. Choć nie wątpił, że
czeka ich potyczka, był gotów. Wprost drżał z niecierpliwości.
Załoga okrętu liczyła sobie dziesięciu wojów. Zaledwie
dziesięciu, włącznie z królem. Varrin nie odczuwał jednak niepewności
czy choć odrobiny niepokoju. Pozostawał wszak u boku swego władcy,
króla Authuna, zwycięzcy niezliczonych bitew, pogromcy
monstrualnego Gota, Gyrda Potężnego. Skoro Authun uważał, że
dziesięciu ludzi podoła zadaniu, to niechybnie tak właśnie będzie. I
pomyśleć, że taki mąż nie doczekał się jeszcze dziedzica! Ludzie
gadali, że Authun wywodzi się od Odyna, najwyższego z bogów. I że
ten miłujący wojnę poeta, czując się zagrożony przez swego krewkiego
potomka, obłożył Authuna klątwą, by płodził same niewiasty. Z obawy,
że syn okazałby się jeszcze potężniejszy od ojca. Iście boska to
przewrotność.
Varrina przeszedł dreszcz na samą myśl o konsekwencjach,
gdyby Authun jednak nie spłodził chłopca. Musiałby wówczas
wyznaczyć dziedzica, a to by ich plemieniu tylko biedy napytało i
polałaby się krew. Frakcje królestwa trzymał w ryzach wyłącznie
autorytet władcy. Gdyby go zabrakło, nie obyłoby się bez krwawej
jatki, a potem już nie opędziliby się od wrogów. Varrin spojrzał na
króla i uśmiechnął się do siebie. Głupiś, skarcił się w duchu. Wszak
nam wszystkim i tak kiedyś umrzeć trzeba.
Przypatrywał się skąpanym w mroku wzgórzom, dumając, po
cóż przybyli do tej odległej krainy. Najwidoczniej chodziło o coś więcej
niż o zwykłą grabież, bo ich łódź odbiła od brzegu sielskiej plaży
odległej o dzień podróży na północ od ich dworu. O nie. Wojom nie
dane było pożegnać się z bliskimi czy poucztować przed wypłynięciem.
Cel ich misji znamionował tylko zabrany na pokład wojenny oręż,
błyszczące żeleźca toporów, tarcza ozdobiona malunkiem wilczej
głowy i inna, z podobizną kruka. Symbole owe zwiastowały wrogom:
„Wasze truchła posłużą za żer dla tych stworzeń”.
Rychło osiągnęli ujście rzeki, ale zwolnili, gdy wpłynęli na
płytsze wody. Nie zmniejszyli tempa, by wysondować dno; Authun
jedynie podszedł ku dziobowi łodzi i nachylając się nad taflą, wydawał
polecenia sternikowi. Varrin uśmiechnął się znacząco do wioślarza
naprzeciwko, podczas gdy łódź gładko, niczym nóż do pochwy,
wśliznęła się w nurt rzeki. Chłopak ów, młodzian około
siedemnastoletni, który nigdy wcześniej z Authunem nie pływał,
wyszczerzył się w odpowiedzi. „Miałeś rację, on jest niesamowity” –
malowało się na jego obliczu. Byli dumni ze swego króla.
Fala przypływu poniosła ich w górę rzeki. Przesmyk stał się
zdradliwie wąski; wrzynał się w ląd wśród ostrych klifów i twardych
głazów. Lecz król obrał właściwy kurs. Po godzinie przeprawy po
atramentowych falach w głąb krainy, oświetlanych wyłącznie bladym
sierpem księżyca wysoko na firmamencie, prąd ustał i przestał posuwać
łódź, zmuszając wioślarzy do wytężonej pracy Naprzeciwko nich,
pośrodku nurtu, z mroku wyłonił się piaszczysty brzeg. Authun dał
znak, by łódź doń przybiła. Konstrukcję niewielkiego langskipa
obmyślono na taką właśnie okoliczność, toteż osiedli na piasku
łagodnie, z ledwie zauważalnym drżeniem.
Authun odwrócił się ku swym ludziom i po kolei wypowiedział
ich imiona.
– Vigi, Eyvind, Egil, Hella, Kol, Vott, Grani, Arngeir. Jesteśmy
pobratymcami i zaprzysięgłymi druhami. Między nami łgarstwo nie
przystoi. Żaden z was nie powróci z tej wyprawy. Jedynie Varrin,
samowtór ze mną, dotrze na wybrzeże, by pokierować łodzią. Nim
wstanie świt, wszyscy ucztować będziecie z przodkami w komnatach
Odyna lub Freyji.
Większość drużyny zapowiedź nieuchronnej zguby przyjęła bez
mrugnięcia okiem. Byli wszak wojami, wychowanymi w poczuciu
nieuchronności śmierci w bitwie. Ten czy ów uśmiechnął się, rad
umrzeć u boku swego króla.
– Skonam wraz z mymi braćmi – sprzeciwił się Varrin.
– Jeszcze nie nadszedł twój czas. Ale wkrótce będzie ci to dane
– odparł Authun.
Spojrzał na swego bez mała najlepszego druha. Ten olbrzym był
mu jeszcze potrzebny do ponownego zepchnięcia łodzi na wodę. I
pomocy przy zwalczaniu wszelkich niebezpieczeństw czyhających na
szlaku wieloryba2, na drodze ku domowemu siedlisku. Dopiero wtedy
pozwoli mu umrzeć.
– Nie mam obowiązku klarować wam, czemu musicie umrzeć.
Wystarczy wam znać, że taka jest ma wola. Ale wiedzcie, że po kres
czasu wasze czyny opiewane będą w pieśniach. Znaleźliśmy się tu
bowiem, by zagarnąć magiczne dziecko, które przejmie me dziedzictwo
i zapewni świetlaną przyszłość naszemu ludowi.
– A co z dziecięciem, które nosi w łonie twa żona? – zapytał
Varrin.
– Nie ma żadnego dziecka – odrzekł Authun. – To podstęp
górskich czarownic.
Ludzie głośno wciągnęli powietrze. Authun był dobrym królem,
sprawiedliwym i szczodrym, hojnie rozdającym pierścienie i zaszczyty.
Nigdy nie zdarzyło mu się nawet zabić po wypitce niewolnika, jak mieli
w zwyczaju inni suzerenowie. Ta nowina ich jednak zszokowała.
Podwładni króla brzydzili się łgarstwem, zaś podstęp czarownic
zakrawał na kłamstwo. Nadto, noszące znamiona magii. A co gorsza –
niewieściej.
Woje niespokojnie wiercili się na siedziskach. Śmierci śmiali się
w twarz; towarzyszyła ich życiu niby wierny pies. Górskie czarownice
jednak budziły w nich trwogę. Jedynie król, sam będąc półbogiem,
mógł rozmawiać z tymi wiedźmami, acz nawet on musiał mieć się na
baczności. W przeszłości ich rady okazywały się trafne, choć
przychodziło za nie płacić wysoką cenę. Czarownice żądały straszliwej
ofiary, niezmiennie tej samej. Ofiary z dzieci. Chłopców brały na
służbę, dziewczynki zaś przyuczały na kontynuatorki ich osobliwych
tradycji.
– Wiadome dziecko uwięziono w tutejszym siole, odebrawszy
czarownikom z dalekiego zachodu – rzeki Authun. – Jest synem bogów
i poprowadzi nas ku potędze. Kmiecie nie zmiarkowali jeszcze, co stało
się ich udziałem. A pozbawimy ich tego, nim się zorientują. Sioła
bronią tylko chłopi. Trzeba nam się jednak spieszyć, bo woje znajdują
się o dwie godziny jazdy stąd.
Popatrzył w mrok. Na niebie, w oddali, majaczyła bladoróżowa
2Staronordycki kenning (rodzaj poetyckiego omówienia), w tym przypadku
oznaczający morze.
łuna.
– Rozpalili sygnały ogniowe – skonstatował. – Możemy
spodziewać się oporu. Dziecko znajdziemy przy kapłanie ich boga.
Szukać nam trzeba budynku oznaczonego tak jak wszystkie ich święte
przybytki. – Złożył palce w znak krzyża. – Podążajcie za mną, a
wywalczymy sobie drogę do świątyni, a potem wyrąbiemy odwrót do
łodzi. Atoli nim to nastąpi, los się odwróci. Nastanie godzina waszej
chwały. Dziś przejdziecie do legendy, a wasza sława trwać będzie po
wieki. Jeszcze pięć zakrętów rzeki i będziemy na miejscu. Pora się
sposobić.
Podwładni skinęli głowami i bez słowa zabrali się do pracy.
Odsznurowali włócznie na rufie łodzi, wyjęli z beczek hełmy i grube
tuniki, zaś topory bojowe wypakowali i przymocowali na plecach.
Varrinowi i Egilowi przypadł zaszczyt odziania króla. Pomogli mu
wzuć jego nieoceniony hauberk, kolczugę z długimi rękawami – zwaną
w ich stronach „byrnie” – i założyli mu na głowę zloty hełm,
stylizowany na głowę wilka – symbol jego rodu. Wykuty przez
najlepszych płatnerzy, odkryty na przedzie, nie licząc lśniących osłon
policzków, wywoływał u patrzących złudzenie, jakby tył głowy
Authuna znajdował się w paszczy ogromnego wilka. Z oddali, we
wspaniałym hełmie, z podmalowanymi sadzą oczami, król zdawał się
przerażającym wilkogłowcem. Woje umieścili naramienniki na rękach
władcy, przewiązali go złotym pasem, zdjęli używaną na morzu
opończę, miast niej zakładając inną, przetykaną złotymi nićmi.
Varrin podał królowi tarczę ozdobioną wizerunkiem łba
rozwścieczonego wilka. Potem przyszedł czas na miecz, jedyny na całej
łodzi, schowany w wysadzanej białymi klejnotami pochwie. Gdy Varrin
wyciągał broń z beczki, zaiskrzyła w świetle księżyca. Był to oręż
jedyny w swoim rodzaju. Wikińskie miecze miały zazwyczaj krótkie i
proste ostrza, nadające się do walki w zwarciu, z wykorzystaniem
tarczy. To jednak było długie, cienkie, o wyraźnie zakrzywionej głowni.
Mocniejsze nad inne i, choć lżejsze, już nieraz kruszyło żelazo
dzierżone przez wrogów. Authun nabył ów oręż od kupca z południa,
utrzymującego, iż broń pochodzi „z przedświtu” – co w mniemaniu
Authuna oznaczało wschód. Jakakolwiek by była jego proweniencja,
król miał pewność, że miecz jest zaklęty, wykuty – jak mówił handlarz
– przez magicznych płatnerzy z legendarnych królestw piasku. Kupiec
zwał go Szamszirem, a Authun przejął to miano, gdyż w dźwięku oręża
zdawały się igrać poszumem pustynne wiatry, a przynajmniej tak
podpowiadała królowi wyobraźnia. Jego podwładni jednak zwali tę
broń Księżycowym Ostrzem.
Król był gotów. W bojowym rynsztunku prezentował się
przerażająco i okazale, niczym bóg. Prawdę mówiąc, w odróżnieniu od
swych pobratymców, Authun nie przejawiał przesadnego upodobania
do ozdób. Jego ostentacyjny przyodziewek obliczony był na wywołanie
określonego efektu – napełnienia serc przeciwników nabożną trwogą.
Niebawem również pozostali stanęli w pełnej gotowości.
Authun własnoręcznie napełnił trunkiem ich rogi. Varrin spojrzał na
władcę. Zachodnikom w osadzie przyda się odwaga, pomyślał.
– Za nieustające uczty w komnatach poległych – zawołał Helia.
– Za nieustające uczty w komnatach poległych – zawtórował mu
chór głosów. Szeptem, na wypadek, gdyby wróg znajdował się w
pobliżu. Upili po głębokim łyku, później – kolejnym. Rogi napełniano
raz po raz, podczas gdy łódź, odepchnięta wiosłem od brzegu, ruszyła w
dalszą drogę, meandrując ku upatrzonej wiosce. Zgodnie z
przewidywaniem Authuna, przybycie najeźdźców nie pozostało
niezauważone. Zachodnicy nie byli bowiem głupcami i wystawili
zwiadowców u ujścia rzeki. Już teraz, nim jeszcze osada znalazła się w
zasięgu wzroku napastników, wikingowie dostrzegali migoczący na
niebie blask sygnałów ogniowych. Będą musieli się sprężyć i uderzyć
na przeciwnika, nim ten zdoła zwołać pod broń hurmę ludzi, by stawili
im czoła. Ale dla nich to przecież nie pierwszyzna.
Kiedy minęli ostatnie zakole, Varrin odniósł wrażenie, jakby
ktoś ich ubiegł i łupił tę wioskę w najlepsze.
Sygnały ogniowe błyskały na całej długości plaży i w górze, na
zboczu. Światło wydobywało z mroku coś, co Varrin uznał za całkiem
pokaźną osadę złożoną z około dwudziestu domostw ciągnących się aż
po budynek z krzyżem na dachu. Cóż, przynajmniej nie trzeba będzie
długo szukać.
Zachodnicy okazali się całkiem zmyślni. Na szczycie klifu
podejścia do plaży broniły zaostrzone drzewce wysokości człowieka.
Do osady prowadziła tylko jedna droga, przez szczelinę tak wąską, że z
trudem pomieściłaby wóz z zaprzęgiem, choć łatwą do obrony dla
znających się na rzeczy. Ale nawet z pokładu łodzi, w nikłym świetle
ognisk, Varrin zorientował się po sposobie, w jaki dzierżono włócznie i
tarcze, że ci ludzie bardziej nawykli do orania zagonów niż do
wojaczki. W murze tarcz pełno było luk, a kilka grotów mierzyło w
niebo. O wiele lepiej by zrobili, celując nimi w najeźdźców. Wszak to
nie księżyc zamierzał ściąć głowy obrońców.
Król pierwszy wyskoczył przez burtę, z pluskiem zanurzając się
po kolana w wodzie. Brodził przez płyciznę w tempie właściwym raczej
tragarzowi objuczonemu koszem małży, a nie wojownikowi
zmierzającemu na spotkanie nieprzyjaciela. Reszta poszła jego śladem.
Trzech bezpośrednio za Authunem, dalej kolejnych czterech, z tarczami
ustawionymi w klin. Dwóch zostało na pokładzie, by bronić łodzi.
Z grubsza dwadzieścia metrów przed pierwszą linią obrony
wódz przystanął, a jego ludzie uderzyli włóczniami o tarcze. Zaczęli
ujadać i wyć niczym dzikie zwierzęta. Ci, którzy wciąż mieli w swych
rogach choć kroplę trunku, dopili go i odrzucili puste naczynia na bok.
Cztery pełne łyki – dość dla kurażu, za mało, by stać się niezdarnym.
Authun postąpił naprzód, obnażając Księżycowe Ostrze, a na głowni
zaigrały iskierki światła pochodni, przemieniając metal w ogień.
Królewski hełm zdawał się żarzyć, a klejnoty wilczych oczu rozgorzały
żądzą krwi.
Król podniósł miecz w górę i zakrzyknął:
– Jam jest Authun Wilk, król walecznych mieczy Horda3,
grabieżca pięciu grodów, syn Odyna, władca bitew! Żaden człek, co
przeciw mnie stanął, nie doczekał jutra. Zoczcie łupy, którem zagarnął!
Zakręcił orężem, ostrze zalśniło w świetle księżyca i ognia.
Pochodnie rozjarzyły klejnoty wilczych ślepi i przeobraziły
naramienniki króla w gorejące węże. Na pochwie miecza zatańczyły
ogniki, opończa zamigotała rojem iskier. Nawet zdobiące zęby Authuna
małe czerwone szafiry zdawały się żarzyć. Tylko okolice oczu
sprawiały wrażenie martwych. Martwych i bezlitosnych.
Zachodnikom Authun jawił się jako dziwaczny, błyszczący,
bezoki obcy. Wiedzieli, że taką majętność posiąść można tylko w jeden
sposób. W wyniku bitew, nadto wielu.
3Lud wikiński, zamieszkujący niegdyś ziemie dzisiejszego okręgu Hordaland w
zach. części Norwegii. Przed zjednoczeniem w państwowość – jedno z licznych
niewielkich wikińskich królestw.
2. ŁASKA
Dotychczas Authun postrzegał skon jako błahostkę, toteż wcale
nie poczuwał się do żałoby czy rozpaczy po dokonaniu żywota przez
jego towarzyszy. Ich śmierć znaczyła tyle, ile życie w innym miejscu.
Jednak jej okoliczności to już inna kwestia. Varrin musi umrzeć,
ale powinna być to śmierć godna wojownika. Prawda o nowym
królewskim dziedzicu powinna pozostać niezgłębioną tajemnicą,
zabraną do grobu. A pozostawienie przy życiu jakichkolwiek świadków
wiązałoby się z ryzykiem, że prawda przeniknie do szeptów w cieniach
biesiadnych sal, szumu pośród gwarliwych rynków, wtórować będzie
śpiewowi wiatru na żaglach okrętów wojennych. Jednakże Authun nie
zamierzał zabijać swego druha, o nie. Króla wychowano w
przeświadczeniu, że zabójstwo pobratymca sprowadza na sprawcę
wieczną klątwę. To nie tak, że postanowił własnoręcznie uśmiercić
Varrina, a potem zarzucił tę myśl. To mu po prostu w ogóle nie
przyszło do głowy.
Śmierć Varrina była problemem, z którym zamierzał się uporać
w jedyny znany sobie sposób – po naradzie i w porozumieniu z drugą
stroną. Wikingowie głęboko wierzyli w potencjał rozmowy.
Stały ląd pozostawał w zasięgu wzroku; łódź mozolnie
pokonywała opór morskich prądów. Nawet przy pełnej obsadzie wioseł
trudno byłoby płynąć szybciej. A na samym żaglu i przy tylko
częściowo sprzyjającym wietrze manewrowanie langskipem graniczyło
z niemożliwością. Lecz dla Authuna była to ostatnia szansa. Varrin
musiał umrzeć niebawem, by jego ciało powędrowało z prądem drogi
wieloryba na północ. W przeciwnym razie istniało bowiem ryzyko, że
fale wyrzuciłyby je na brzeg ojczystej ziemi, a to wywołałoby wiele
kłopotliwych pytań. Tych zaś król za wszelką cenę pragnął uniknąć.
– Varrinie.
– Panie, wiem, iż wrócić nie mogę. – Stary woj dobrze znał
swego króla i nawet stojąc w obliczu śmierci, starał się zdjąć mu
kamień z serca.
Authun pochylił głowę.
– Cóż mówić o mnie będą, panie?
– Przyjaciele cię kochali, a wrogowie truchleli na twój widok.
Ze wszystkich ludzi na ziemi, tyś wyrósł na najmniej tchórzliwego.
Czyż można chcieć więcej?
– A śpiewać o mnie będą?
– Już cię opiewają, Varrinie. Twa śmierć jedynie odkryje przed
nimi nowe pokłady słów, którymi sławić będą twe imię.
Varrin wstał i zaczerpnął powietrza, jak człowiek wdychający
zapach pięknego poranka. Wbił wzrok w morskie odmęty.
– Panie mój, widzę węża morskiego, bestię jadu i gwałtowności
wielkiej, co mogłaby pożreć samego żmija Midgardu. Przyznaj mi
zaszczyt wypróbowania na nim mej włóczni.
Krocząc ku niechybnej śmierci, Varrin zdawał się już teraz
wpisywać siebie samego w strofy heroicznej sagi – wspinał się na
wyżyny elokwencji, umiejętnie naśladując słowa pieśni skaldów.
Authun zawtórował mu w podobnym duchu, oddając honor swemu
druhowi.
– Prawdę powiadasz, mężny Varrinie. Walcz i okryj się chwałą.
Przeciwko takiemu wężowi przyda ci się mocna zbroja. Twym barkom
powierzam nynie tę kolczugę, udatną osłonę przed ciosami losu.
Authun wyjął z beczki swoją koszulkę kolczą i uniósł ją do
góry. Varrin skłonił się, z pokorą przyjmując zaszczyt, i pozwolił
królowi się przyodziać. Gdy kolczuga szczelnie okryła ciało
towarzysza, Authun wyciągnął złoty wilczy hełm z rubinowymi
oczami, stanowiącymi część góry łupów zdobytych na Frankach z
południa, założył go przyjacielowi na głowę i zawiązał rzemienie.
Potem okrył Varrina swą bogatą opończą. Na końcu wetknął włócznię
w jego prawicę.
– Przekaż mej żonie, iż była najprzedniejszą z niewiast, które
kiedy bądź nosiły klucze4 – poprosił Varrin. – I że, choć została mi
dana, to ją kochałem. Niechaj synowie moi służą ci tak, jak ja tobie
służyłem. A me córki powydawaj za mąż wedle własnego uznania.
Opodal dziobu kobieta spała z dziećmi w objęciach.
4Skandynawskie kobiety z epoki wikingów cieszyły się wielkim poważaniem,
czego wyrazem był m.in. przywilej noszenia kluczy do wszystkich zamków w
gospodarstwie, zwyczajowo eksponowany przez nie w stroju codziennym.
– Ucztować będziesz po mej prawicy na dworze Odyna –
zapewnił go Authun.
– Będziem pijani na wieki – uradował się Varrin.
Odwrócił się ku burcie i postawił jedną stopę na okrężnicy.
– Gotuj się, żmiju! – zakrzyknął, głosem niskim z determinacji.
Bez rozglądania się na boki, wyskoczył z langskipa, w locie bodąc
włócznią morskie fale. We wspaniałej zbroi i hełmie Authuna o
pływaniu nie było mowy i po chwili woja pochłonęła otchłań. Król
głośno przełknął ślinę i się odwrócił. Śmierć Varrina była nieunikniona;
niepodobna się nią teraz frasować.
Na dziobie kobieta i dzieci poruszyły się niespokojnie, choć, ku
zaskoczeniu Authuna, Celtyjka się nie zbudziła. Podczas podróży
prawie nie zmrużyła oka, teraz jednak wydawało się, że bliskość lądu
zesłała na nią otuchę i spokój. Koniec końców – zmorzył ją sen.
Authun podczas wszystkich swych wojen ani razu nie uśmiercił
niewiasty. Tłumaczył sobie, że były zbyt cenne jako niewolnice. Ale to
tylko część prawdy.
Stanął nad kobietą, obserwując, jak dwa pacholęta zażywają snu
u jej piersi. Położył dłoń na nożu. Niebawem użyję go, by ją zabić,
pomyślał, może gdy spotkamy się z czarownicami, a może tuż przed
powrotem do żony. Tak czy owak, Celtyjka umrze od noża.
Księżycowe Ostrze zabijało wyłącznie wojowników i Authun nie
zamierzał kalać go krwią niewieścią. A mimo to czuł, że to się nie
godzi, by zgładzić ją za pomocą tego samego narzędzia, którego zwykł
używać do patroszenia ryb. Była matką, a to, jego zdaniem, zasługiwało
na pewien szacunek. Statystował przy narodzinach pięciorga swych
dzieci i za każdym razem zastanawiał się, jak wielu podległych mu
mężczyzn zniosłoby ból, jakiego doznawała jego żona.
W więzi między matką a jej dziećmi zdawało się tkwić coś
cennego i godnego uchowania – to ciepło, którym zdawała się
emanować. Authun Bezlitosny poczuł jakieś poruszenie w piersi, które,
choć nie mógł o tym wiedzieć, było nikłym, migotliwym zwiastunem
zmierzchu jego życia.
Kobieta miała przy sobie talizman, podarowany przez ojca
chłopców, osobliwego tułacza, w czasach, gdy wyprawy w pojedynkę
zdarzały się nader rzadko. Tylko nieliczni ośmielali się podróżować
samotnie, nieraz padając łupem wrogo nastawionych chłopów,
urażonych wielmożów, rzezimieszków, dzikusów, trolli, elfów czy
wilkoludzi. A jednak ojciec bliźniąt się na to poważył. Talizman –
zwyczajna wilcza głowa wydrapana na otoczaku – miał zapewniać ich
matce ochronę, jak powiedział na odchodnym. Dotychczas nie
przyniósł jej żadnego pożytku, ale i tak tuliła go do siebie we śnie. Gdy
Authun Wilk, pogromca monstrualnego Gota, grabieżca wschodu,
budzący grozę pan i władca białych pustkowi, dotknął noża i spojrzał
na swoją brankę, poczuł litość. Pierwszy raz w życiu ogarnęło go takie
uczucie. Może za sprawą amuletu, kto wie? Każdemu człowiekowi,
prędzej czy później, brzydnie rozlew krwi. Jej żądza płonie
niegasnącym płomieniem wyłącznie w duszach bogów.
Langskip, zostawiony sam sobie, skręcił gwałtownie, brutalnie
rzucony w bok przez fale. Authun zaparł się nogami, zachowując
równowagę, lecz kobietę z dziećmi zarzuciło na skrzynię. Cała trójka
przebudziła się z trwożnym krzykiem, zdezorientowana, a Celtyjka
przez chwilę świdrowała Authuna poparzonym okiem. Król, choć mógł
porazić wzrokiem każdego oponenta, natychmiast się odwrócił, by
zmienić kurs. Działanie, jak zwykle, pozwalało odegnać nieprzyjemne
myśli.
Kobieta przyglądała się, jak Authun przewiązuje rumpel i
ustawia żagiel. Król wydawał jej się drugą najgorszą rzeczą, jaką w
życiu dane było jej widzieć. Poznała się na nim, na jego prawdziwej
naturze wojującego egoisty, który wszystkie swe obawy rzuca wrogom
w twarz, porywacza, mordercy i bohatera.
Ojciec jej synów rzekł niegdyś, że śmiertelnie nudzą go dzielni
farysi, lecz Authun bynajmniej nie wydawał się nudny – prędzej
straszliwy, krwiożerczy, niemal boski. Gdy porywał ją z kościoła,
pośród świstu strzał, huku buzującego ognia i wszechobecnej wrzawy,
jawił się niemal jako oaza niesłychanego spokoju, niby twarda skała w
kipieli przemocy. Był w swoim żywiole. Jeśli kiedykolwiek pisane mi
będzie spotkać boga wojny, pomyślała, z pewnością będzie wyglądał
jak Authun.
Jednakże prawdziwi bogowie byli znacznie bliżsi jej życiu.
3. NOCNY GOŚĆ
Matka miała na imię Saitada i była niegdyś wielce urodziwą
niewiastą, za młodu uprowadzoną od swego ludu i sprzedaną w
niewolę. Przedtem zwali ją Badb. Gdy dorastała, jej właściciel, pewien
kowal, zapragnął ją posiąść – nie tylko materialnie, ale i cieleśnie. Jako
człek wielkiej szczodrości, ochoczo dzielił się nią ze swymi
przyjaciółmi. W wieku lat trzynastu Badb przeklęła swą urodę, wyjęła
rozgrzane żelazo z pieca i przyłożyła je do policzka.
Kowal zeźlił się okrutnie. Próbował ją uderzyć, ale jakoś nie
potrafił się na to zdobyć. Pragnął wziąć ją w ramiona, całować jej
wargi, zapewnić, że wszystko jej powetuje, lecz wiedział, że
dziewczyna nigdy już nie zbliży się doń z własnej woli. Przez cały czas,
gdy ją miał w posiadaniu, żył w przeświadczeniu, że łączy ich pewna
więź. Że pomimo łez, oporu i wreszcie ponurej rezygnacji, ona coś do
niego czuje. A może nawet, że on jest dla niej kimś wyjątkowym.
Wówczas jednak dostrzegł na jej twarzy krzywdę, którą jej wyrządził, a
będąc człekiem małego ducha, nie mógł znieść takiego widoku we
własnych progach. Toteż bezceremonialnie zaciągnął ją na targ. Choć
wskutek rany majaczyła z bólu, pamiętała tamto miejsce, gdzie stała
otoczona kozami i wieprzami, w odchodach i smrodzie, by można ją
było do woli omacywać, taksować i – w końcu – odsprzedać.
– Ta tutaj – osądziła żona kmiecia, którą w słabszym świetle
można było wziąć za całkiem słuszną maciorę. – Ta się nada, ani chybi.
Kmieć zaś, któremu sędziwy wiek ani nie wyostrzył rozumu, ani
nie osłabił chutliwości, szczerzył się od ucha do ucha, wyraźnie
ukontentowany. Gdyby tylko właściwie ją ułożyć, zyskałbym
sposobność do zabawy z nie lada pięknością, rozumował. Wtem jednak
ujrzał to felerne oko i z miejsca poniechał swych zamiarów. Jednak
poczuł się winny swych lubieżnych myśli i zdjęła go litość.
– Ajuści – zawtórował. – Udatna będzie z niej służka.
Zagadnęli ją, jak się nazywa, a ona, pragnąc zerwać z żywotem
krasnolicej, pohańbionej młódki, wybrała dla siebie inne miano z jej
rodzinnych stron. Saitada.
Baba zdecydowała się na dziewczynę z powodu jej
obmierzłości, lękając się utracić względy męża na rzecz nadobniejszej
niewiasty. Wiedziała, że szrama nie zniechęci mężczyzny, bo ten w
jurności podobny jest dzikiej bestii, i żadna, ale to żadna, szpetota nie
ostudzi jego zapału. Tym, co miało zapewnić kobiecie mężowską
wierność, było poparzone oko, które zdawało się przewiercać człowieka
na wylot, wydobywając na jaw każdy grzeszny uczynek. Żaden człek,
pomyślała, nie może czuć na sobie tego spojrzenia i łudzić się, że jego
wszeteczność ujdzie kary.
Żona kmiecia była guślarką, toteż opatrzyła rany dziewczyny i
namaściła je wyciągami z żywokostu i rumianku. Nie mając własnych
dzieci, wszystkie matczyne uczucia przelała na służkę; czesała i
zaplatała jej włosy, uszyła jej piękną suknię, a nawet przeznaczyła
łóżko. Saitada spędziła u kmieci złote lata swego życia, choć
poprzysięgła sobie, że już nigdy nie położy się z innym mężczyzną.
Dochowywała wierności postanowieniu, póki nie skończyła
siedemnastu wiosen.
W dzień, w którym miała uchybić swym ślubom, nawiedził ich
chłop z sąsiedztwa, by przestrzec przed – co niezwykłe – grasującym w
okolicy wilkiem, który zeszłej nocy zagryzł trzy jego owce. Na obszar
zwartej wspólnoty niewielkich zagonów wilki zapędzały się rzadko,
odstraszane liczebnością ludzi. Stąd miejscowi chłopi nie mieli
większej wprawy w radzeniu sobie z nimi.
I tak kmiecie wraz z Saitadą zapędzili inwentarz do zagrody
opodal chlewu i przeczekali noc w towarzystwie psów, włócznię
trzymając w pogotowiu. Doświadczeni łowcy umieją obchodzić się z
wilkami, ale nienawykli do tego ludzie mogą sobie z nimi poradzić na
dwa sposoby: zapalając pochodnie i śpiewając piosenki z nadzieją, że
hałas zniechęci zwierzęta, tudzież zasadzając się z włócznią i robiąc z
nimi porządek raz na zawsze. Żadna z tych metod się nie sprawdza, lecz
obie dają człowiekowi choć pociechę, że coś przedsięwziął. Użycie siły
sprawi, że wilk czmychnie i spróbuje następnego dnia. A jeśli się
poczeka, on poczeka dłużej, aż w końcu ludzi zmorzy sen. By ująć
wilka, potrzeba sprytu i sideł, czyli akurat tego, czego chłop nie miał.
Chciało mu się spać i pragnął mieć to już z głowy, nakazał tedy
kobietom milczenie. Sam jednak nie zastosował się do własnych
poruczeń, pod tak wielkim był wrażeniem ciężaru swej włóczni.
Mężczyźni, którym nigdy nie było dane walczyć, darzą oręż głębokim
afektem. Uwielbiają trzymać go i ważyć w rękach, roztrząsać, jakiż to
uszczerbek mogliby nim uczynić, gdyby mieli ku temu okazję. W
każdym tchórzliwym człeku drzemie zabójca, czekając na sprzyjający
zbieg okoliczności, kiedy po wypróbowaniu wszelkich półśrodków,
przychodzi pora na działania ostateczne. Ten chłop nie stanowił
wyjątku, a siedząc w błogim cieple nocy, poczuł ważkość włóczni,
którą mu przydzielono, i wbrew własnym nakazom zmącił ciszę.
– Gdym małym był, ludzie gadali, że nikt nie rzuca włócznią
lepiej ode mnie.
Żona kmiecia przewróciła oczami, bo już nieraz słyszała te
przechwałki, gdy jej mąż sobie popił.
– Myślałam, że cichać mielim, z myślą o wilku – stwierdziła.
– Tak tylko mówię – ciągnął chłop – że gdybym wrodził się w
jakiś zacniejszy ród, to byłby ze mnie chłop na schwał i woj niezgorszy.
Za młodu miałem nie lada smykałkę do broni. Sam wielmożny jarl
zoczył mnie niegdyś i rzekł, iż życzyłby sobie, aby choć połowa jego
wojska potrafiła strzelać z luku tak celnie jak ja. Był ze mnie całkiem...
Raptem zamilkł. Z gąszczu drzew opodal sioła wyzierała na
nich para olbrzymich gorejących ślepi. Mniej wilka, zdawało się, a
bardziej jakiegoś piekielnego pomiotu.
Kmieć płynnie przesunął się za plecy swej niewolnicy. Ta ani
drgnęła – nie takie rzeczy w życiu widziała, by miał ją wystraszyć byle
basior.
– To nie jest zwykły wilk – z przestrachem pomiarkowała baba.
– Bij na alarm, kobieto. Leć po pomoc, ino chybko!
– Sam se leć. Tyś w końcu chłop.
– Jak się poruszę, może mnie zoczyć – burknął kmieć.
– Mnie też – ofuknęła go baba.
– Jam potrzebny do radła. Kto, jak nie ja, zaopiekuje się biedną
Saitadą?
– Ja pospieszę po pomoc – zaofiarowała się służka.
– Za późno. Wilk już jest między wami – ozwał się głos blisko
ich uszu.
Troje domowników odwróciło się w popłochu, atoli nie dojrzało
niczego. Wtem, tak jasny i biały w świetle gwiazd, że nie mogli wprost
uwierzyć, że przeoczyli jego nadejście, objawił się przed nimi
mężczyzna. Około dwudziestoletni, uderzająco przystojny, długonogi i
sprężysty. Zdawał się przyciągać blask księżyca, a skąpane w nim
mięśnie falowały niby tafla srebrzystego morza. Dopiero po chwili
pomiarkowali, że jest nagi. Jego skromność okrywała jeno pokaźna i
zbroczona krwią skóra wilka opinająca plecy. Trzymaną w dłoni tylną
wilczą łapą bezczelnie zasłaniał tę część, która żenuje mniszki. Jego
gęsta czupryna lśniła jasną czerwienią i sterczała w górę w bezładzie.
– Na rany Chrystusa! – zakrzyknął kmieć. – Przez waszmość
omalże nie wyskoczyłem ze skóry!
– A ja ze swojej i owszem – odezwał się nieznajomy, nagłym
ruchem odsuwając łapę sprzed słabizny i równie prędko ją zakrywając.
– Jak śmiecie się tak obnażać na oczach mej żony! – zaperzył
się chłop, który, jeśli mu to pasowało, w swej pobożności mógł iść w
zawody z samym Bogiem.
– Wilk za tobą! – zakrzyknął przybysz.
– Gdzie? Boże, te oczy.
Chłop już się odwrócił, gotów salwować się ucieczką, ale
osaczyły go posępne, gorejące ślepia w lesie naprzeciwko i ten
nieznajomy straszny młodzik za plecami. Nie miał gdzie umknąć, a
jego mózgowi wyczerpały się pomysły, co zrobić z ciałem. Tedy po
prostu klapnął na ziemię.
– To nie ślepia – rzekł mężczyzna – tylko pochodnie
pozostawione przez pewnego życzliwego wędrowca.
Kmieć zmrużył oczy i wbił spojrzenie w mrok. Teraz wszystko
stało się oczywiste – to były zwykłe żagwie.
– Tak żem myślał – odparł hardo.
– Ogień – ciągnął bladoskóry nieznajomy – to sposób, by wilka
odpędzić. – Zanurzył się w chaszcze i powrócił z dwiema zapalonymi
pochodniami. Teraz tylne łapy wilka miał związane na podbrzuszu.
– Spowiłem tego węża, co Ewę kusił – rzucił.
Uniósł pochodnie i uważnie przyjrzał się wieśniakom.
– Kmieć, jego nadobna locha, ale, ale... Cóż to za piękność tu
mamy? Nic dziwnego, że strach cię obleciał na widok takiego lica.
– Żaden tam strach, panie, ja jeno... ja jeno teren chciałem
spożytkować. To dlatego żem się na ziemi znalazł.
– Zdaje się, że ta tutaj wie znacznie lepiej od ciebie, że ogniem
można wilka odpędzić – rzekł mężczyzna, wyciągając rękę ku brodzie
Saitady i przyglądając się szramie na jej licu.
Saitada nie wzdrygnęła się na te słowa, bo ludzką pogardę miała
za nic. Nieznajomy delikatnie odwrócił ku sobie niepokalaną stronę jej
twarzy.
– Takowe piękno bywa przekleństwem – rzekł – bowiem żadna
tarcza przed nim nie chroni, a nawet najzwinniejsi pośród wojów nie
potrafią mu się oprzeć. Tym bardziej ty, staruszku.
– Dworujesz sobie ze mnie, panie – ozwała się Saitada – alem
rada temu, jeśli to oznacza, że zatrzymasz ręce przy sobie.
– Skądże znowu, mila panienko. Dla mnie jesteś piękna nad
wszystkie piękności tego świata! Pochwyciłaś nici przeznaczenia z rąk
Norn i własnoręcznie uprzędłaś pasmo swego życia.
– Pięknie prawisz, panie – pochwalił kmieć.
– Niegodnym takich pochwał z ust tak wielkiego męża – zakpił
wędrowiec, lekko się kłaniając.
– Ze mnie drwisz, przybłędo jeden!? – zeźlił się chłop, który,
jak większość starych ludzi, na ogół przyswajał sobie tylko te,
fragmenty rozmów, które dotyczyły go osobiście. – Drzewiej żem raz
rzucił włócznią na całą wiorstę. I wbiła się w błoto aż po drzewce!
– Bez obaw, o pani – rzekł mężczyzna do żony kmiecia. – Z
jejmości zadrwię dopiero, jak skończę z szanownym małżonkiem.
Azaliż skończę aby kiedy z tak udatnym indywiduum? Ależ nie, o pani,
nic ci nie grozi, boć z nim kresu nie widać.
– A co z tym wilkiem? – zapytał kmieć, który od przybycia
nieznajomego miał nielichy mętlik w głowie, choć wypił tylko kapinkę.
– Zgładziłem tego nocnego gościa, tego leśnego sobiepanka,
tego sierścią pokrytego osobnika, o kmieciu, mój ty gnoju oraczu, mój
ty parobku plugawy, mój ty kowalu gównianego losu – zapiał przybysz.
– Lecz przypłaciłem tę walkę ubraniem w strzępach. Użyczysz mi
trochę ze swego przyodziewku, bym mógł zakryć ten przepych, który
kapłani orzekliby naszą hańbą?
Już miał zdjąć z siebie wilczą skórę, lecz zmitygował się w
ostatnim momencie.
– Skoroś, jak widzę, zabił wilka, to jestem ci winien opończę –
przyznał stary. – Tam w domu mam taką, co służyła mi przez niejedną
zimę.
– Wolałbym tę drogą, co ją nosisz na sobie. Wyszła bowiem
spod najprzedniejszej ręki, co kiedy bądź dotknęła kądzieli.
– To ja ją utkałam – wtrąciła Saitada.
– Wiem, o pani – odrzekł mężczyzna i skłonił się uniżenie.
– Jaka tam znowu pani? Przecie to zwykła niewolnica –
zaoponował kmieć.
– Ona cieszy się wolnością, której ty nigdy nie dostąpisz – uciął
przybysz. – A teraz przynieś mi swą opończę, nim obedrę ci plecy ze
skóry i nią się otulę miast szatą.
Umysł kmiecia zdawał się niemal skwierczeć, trawiąc słowa
nieznajomego. Sam chłop czuł się jakby smażono go w sosie jego
przechwałek, roszczeń i słabości. Zrobił, jak mu polecono. Blady
przybysz wyciągnął rękę ku Saitadzie, a ona miała wrażenie, że wokół
niej jęły pląsać malutkie plamki światła, srebrne kuleczki, nie większe
niż nasiona, połyskujące w skrzącej się pajęczynie. Przyoblekł się w
opończę, którą uszyła, otulił się nią i począł śpiewać.
Księżycowi podobna, na poły swą pięknością,
A zrodzi tego, co księżyc pożre z lubością.
Ach, słońce, co się cieniem w południe zasnuwa!
A wilk, co w snach swych majaczy, wciąż czuwa.
Ostatnia linijka najwyraźniej setnie ubawiła nieznajomego, bo
jął się trząść ze śmiechu, a Saitada, nie mogąc się powstrzymać, poszła
za jego przykładem niby dziecko, które poznało jakiś rubaszny sekret.
Chichot wzmagał się i narastał w jej trzewiach, aż pomyślała, że już
nigdy nie ustanie.
Stało się jednak inaczej i wśród nocy zapadła cisza. Wszystko
się zmieniło, i to na zawsze. Saitada miała wrażenie, jakby tkwiła
pośrodku polany skąpanej w srebrzystym blasku rozżarzonego
księżyca.
– Obacz piękno odzienia, któreś uprzędła – rzekł mężczyzna.
Stał przed nią, atoli nie miał na sobie opończy, którą zrobiła, a
utkaną z piór podobnych raczej srebrzystym językom płomieni czy
plamkom światła. Szata otuliła go i uniosła w powietrze; zdawał unosić
się na wysokości zydla nad ziemią. Kmieć i jego żona gdzieś przepadli.
– Nigdy nie zaznałaś miłości – stwierdził wędrowiec.
– Masz rację, panie.
– Potrafię pokochać tylko niewiasty twego autoramentu. Azali
któż mógłby miłować książęta i bohaterów, co kalają swe członki
zabójstwem i wojaczką?
– Nie znam ni jednych, ni drugich, panie.
– Wszystko w swoim czasie. Nim dokonasz żywota, będziesz
miała z nimi taki zgryz, że aż cię zabolą trzonowce. – Posłał jej
uśmiech. – Ty, moja droga, jesteś doskonałością.
– Moje oblicze temu przeczy, panie.
– Sama wybrałaś niedoskonałość – a cóż może być bardziej
doskonałe? Zmiarkowałaś, iż twa niedoskonałość jest doskonałością,
toteż zaradziłaś temu, wymuszając na sobie niedoskonałość, dzięki
czemu na powrót stałaś się doskonałością. Logika to zaiste
niedoskonale bezbłędna.
Opadł na ziemię, a opończa, którą nosił, przeistoczyła się w
kobierzec z białych piór, pokrywający polanę niby głęboki śnieg w
środku zimy. Ona zaś położyła się na nim; zaznawszy wcześniej jedynie
słomianych posłań, z rozkoszą przyjęła przytulność tego leża.
– Dążenie do bycia najlepszym, do dominacji, tak by skaldowie
sławili twą chwałę. To sens życia ich wszystkich. Cóż udatniejszego niż
plunąć na to, co nadali bogowie, i uczynić na złość losowi?
– Zrobiłam to, bo nie zamierzałam pozwolić, by ci ludzie nadal
mieli ze mnie uciechę.
– Już nigdy jej nie doświadczą. Chcesz poznać ich los?
– Tylko, jeśli jest nieszczęsny.
– Odpłaciłem im – oświadczył gorejący pięknolicy bóg. Saitada
nie miała już wątpliwości, że nie stoi przed nią zwykły śmiertelnik. –
Żałuj, żeś nie widziała miny kowala, gdy odezwałem się do niego z
płomieni. Tak się wystrachał, że przewrócił kocioł z roztopioną rudą
wprost na swe klejnoty. Dość powiedzieć, iż teraz nosi kuśkę na
wierzchu z całkiem innego powodu. Wdzięcznaś?
– To za mało.
Wyciągnął rękę. Saitadzie ukazał się kowal śpiący w swym
łożu. Wymizerowany i blady. Atoli coś przesłaniało jej widok. Dym. To
strzecha się paliła. Dawny ciemiężyciel dziewczyny przebudził się i
starał się podnieść, ale oparzelina do cna krępowała jego ruchy. Gdy
dom zajął się ogniem, Saitada dojrzała w jego oczach paniczny strach.
Patrzyła na to z uśmiechem.
– W tobie drzemie moc, pani. Moc, powiadam – rzekł bóg. –
Elfy opiewają twą sławę, a karły w swym podziemnym królestwie
rozpaczają, bo wiedzą, że żadne dzieło ich rąk nie zdoła dorównać
twemu nieskończonemu pięknu.
– Zdradź mi swe imię, panie – poprosiła. Miała wrażenie, że
otula ją coś dziwnego, coś, czego nigdy wcześniej nie zaznała od
żadnego mężczyzny – coś obecnego i intensywnego, czysta miłość
ponad samo jej pojęcie, taka, jaką mogła odczuwać jej zapomniana
matka hołubiąca swą małą dziewczynkę.
– Me imię? – zdziwił się wędrowiec. – Imię? Pani, jako i w
twym przypadku, mej świetności nie sposób oddać li tylko jednym
mianem. Najsampierw musisz lepiej mnie poznać. Zrozumieć, z kim mi
nie po drodze.
Powietrze na polanie zatęchło od odoru krwi i ognia.
Rozbrzmiał łoskot i szczęk, niby odgłosy kuźni po tysiąckroć
zwielokrotnione, metalu uderzającego o metal, o drewno. Saitada
domyśliła się instynktownie – bitewna wrzawa. Na skraju polany stał
wysoki siwawy człowiek z brodą i w kapeluszu z szerokim rondem.
Jedno oko przesłaniała mu przepaska, u stóp spoczywały dwa ogromne
ziejące basiory o zębach wielkich niby noże. Minę miał przerażającą.
Saitada już nieraz widywała podobne. Wyraz twarzy mężczyzn
przyglądających się walce kogutów lub szczujących na siebie psy, by
nawzajem porozrywały się na strzępy. Grymasy na twarzach druhów
kowala, gdy ją przyduszali do ziemi. Widome oznaki niezaspokojonej
żądzy przemocy i rozkoszowania się zadawanym gwałtem.
– Oto Odyn, król wszystkich bogów, wiecznie nienasycony –
przedstawił wędrowiec. – Obacz, jak chce wiedzieć, pochłaniać i
nadzorować wszystko i wszystkich. Ojcze, odpuśćże sobie!
Starzec nie odezwał się nawet słowem, tylko stał w miejscu,
zastygły w złośliwej euforii. Wędrowiec podszedł do niego i pstryknął
go w nos, ten jednak nie zareagował.
– On nawet świat jest gotów pożreć! – zakrzyknął. – Dowie się
wszystkiego, pochłonie każdą tajemnicę, aż w końcu całe stworzenie
świata będzie miał na zawołanie. Trzeba ci wiedzieć, że on jest szalony.
Głęboko zaczerpnął ze studni wiedzy, lecz woda chlusnęła na jego
palący głód i zagotowała mu olej w głowie. A mimo to chce wiedzieć
wciąż więcej i więcej.
– A ja chcę zapomnieć – rzekła Saitada.
– Oczywiście. Tak trzeba, by nie zwariować. To ignorancja
dodaje światu uroku. Boć któż wie, dlaczego promienie słońca na kropli
rosy w majowy poranek tak bardzo radują serce, że ma się ochotę
śpiewać? Tylko ten degenerat, rzecz jasna! Wolałbyś, aby miłość nie
istniała, ty stary pierniku? Stłamsisz nawet sekretne pragnienia
niewieściego serca wobec olśniewającego płomiennowłosego kawalera
i wyplujesz je na stół w postaci map i run? Nakreślisz porywy
kobiecego serca? Cóż, pani, sądzę, iż powinniśmy tego chciwego
wiedzy pożeracza, tego plugawego tucznika mądrości, solidnie ugryźć
w rzyć, nieprawdaż?
– Tak, panie – zgodziła się Saitada, choć nie bardzo rozumiała,
co przybysz ma na myśli. Wiedziała tylko, że chce za wszelką cenę
przypodobać się nieznajomemu.
– I tak oto dochodzimy do nas samych – stwierdził wędrowiec.
– Czy chciałabyś poznać me niedoskonałości, pani?
– Wiem już wszystko, co trzeba, o ludzkich niedoskonałościach
– odparła – choć ty, zdaje się, człowiekiem nie jesteś.
– Cóż, ach cóż, cię do tej myśli przywiodło? – zapytał.
Tymczasem rozgorzały księżyc przyoblekła zielona poświata, a
po polanie jęły pląsać szmaragdowe cętki światła. Starzec zniknął, a za
nim jeden z wilków, następnie drugi – wpierw ciało, potem głowa, z
wyjątkiem pyska. Na końcu wilczy język strzelił niby bicz między
kłami, a chwilę później polana opustoszała.
– A to, że cię pragnę – odparła.
– Zawsze to jakaś wskazówka, czyż nie? Nigdy nie kochałaś i
nie pokochasz żadnego mężczyzny, a jednak mnie miłujesz.
– To prawda.
Bladoskóry bóg wziął ją w ramiona i pocałował. Poczuła się
jednością ze światłem księżyca, z gwiazdami w niebiosach. I, co
najdziwniejsze, miała wrażenie, że nieznajomy wędrowiec pochłania
wszystkie jej obawy i marzenia, a potem karmi ją nimi na nowo,
słodkimi niby miód na jego wargach.
Przyciągnęła go do siebie i objęła, a gdy ich ciała się złączyły,
zdało się, iż to samo stało się udziałem ich umysłów. Trzewia palił jej
paroksyzm śmiechu, coś pomiędzy złośliwością a dziką rozkoszą. Ale
też z nutką miłości. Czuła więź ze wszystkimi stworzeniami na ziemi,
czuła poruszające się pod jej stopami dżdżownice, rojący się od
zwierzyny las, a zimna przestrzeń między gwiazdami jawiła się jej jako
doskonała i piękna. Świat zdawał jej się skarbem, bogowie zaś, których
obecność odczuwała jako ucisk z tyłu głowy, z ich żądzą krwi i
bitwami, wydali jej się groteskowi, okropni i godni pogardy.
Musnęła skórę wędrowca – była mokra od krwi ściekającej z
wilczego futra. Saitadę zafascynował szkarłat pokrywający biel jego
cery Jej ręka poczerwieniała od posoki. Oblizała dłoń, a smak
zaszumiał w jej krwi, jakby drobne bąbelki buzujące w całym ciele, od
ust po kolana.
Bóg włożył na głowę wilczy czerep. Patrzył teraz na nią
zimnym wzrokiem poprzez zakrwawione oczodoły zwierzęcia.
Spomiędzy zębów martwego wilka wypełzł długi i lubieżny jęzor.
– Jak cię zwą? – zapytała.
– Miana są niby odzienie, pani. Mam ich wiele.
– A które z nich nosisz dzisiaj?
Bóg się uśmiechnął. Widziała, że spodobały mu się jej słowa.
Przygarnął ją do siebie, przycisnął wilcze wargi do jej ust i rzekł:
– Mym imieniem jest Niedola. A powiedzieć ci coś jeszcze?
– Tak – odparła niewiasta, wdychając jego aromat; woń czegoś
pięknego, osobliwego, o zapachu spalenizny. – Chcę wiedzieć.
Smyrgnął jej wargi koniuszkiem języka i wyszeptał:
– Twoim też.
Gdy Saitada obudziła się ranem, nieznajomego już nie było –
zniknął wraz ze swą wspaniałą wilczą szatą. Z szyi zwisał jej dziwny
kamień, owinięty w pasek skóry. To symbol, powiedział nocny gość,
mego uczucia i ochrony. Jednak dużego pożytku talizman dziewczynie
nie przyniósł.
Zwierzęta w gospodarstwie zostały zarżnięte. Psy zdechły, a
Saitadę obarczono winą za to, że dogadzała sobie z nieznajomym,
podczas gdy wilk zagryzał i pożerał świniaki. Żona kmiecia chciała to
puścić w niepamięć, znów czesać jej włosy i nazywać córką, lecz chłop,
ośmielony światłem dnia, w którym nie uświadczysz wilków, pałał
żądzą zemsty.
Tedy sprzedał ją tak, jak stała, w samym jeno ubraniu i z
talizmanem z otoczaka, podarowanym przez nieznajomego na pamiątkę
nadanego jej imienia. Kapłani, którzy kupili dziewczynę, rzekli, by
uznała swe cierpienie za cnotę. Gdy zmiarkowali, że jest brzemienna,
już szykowali się do oćwiczenia jej batogiem, ale skończyło się na
zamiarach. Coś, być może amulet, a może oko, które zdawało się
widzieć wszystkie ich grzechy, spętało im ręce. Uszła kary, a oni
pozwolili jej żyć między sobą.
I wtedy pojawił się Authun.
*
Co zatem odwiodło Authuna od morderstwa, tam, na łodzi?
Kamień u szyi branki był jeno zwykłym otoczakiem z wydrapaną głową
wilka. Może król dostrzegł ten mały nierówny ryt – symbol własnego
rodu – i poczuł głęboko zakorzenioną obawę, że ta obcoplemienna jest
mu pokrewną duszą. A może po prostu zrobiło mu się jej żal?
Spojrzał na północ, podnosząc wzrok na majaczące w oddali
ośnieżone szczyty, gdzie miał spotkać Gullweig5, królową górskich
czarownic, to pomylone dziecko. Gdy po raz pierwszy stanął przed nią
latem zeszłego roku, nie liczyła sobie więcej niż dziesięć wiosen.
Authun znał krążące o niej legendy. Gdy stara królowa
czarownic znalazła się na łożu śmierci, ukazała się ojcu Gullweig,
wojowi na dworze Króla Halfdana Prawego. Nakazała mu zabrać
ciężarną żonę pod Ścianę Trolli, bym tam powiła. A ten, wiedząc, że
odmowa byłaby głupotą, oddał swą małą wiedźmom i podziękował za
pomyślność, którą ta ofiara miała przynieść jego rodzinie. Gullweig
spędziła więc dziesięć lat w mroku górskich jaskiń, chłonąc magię niby
dzieci rybaka morską sól z powietrza.
Authun zwrócił wzrok ku matce, kołyszącej swe bliźnięta w
ramionach. Nie, nie potrafię jej zabić. Oddam ją czarownicom,
pomyślał. Wybrany chłopiec jakoś przetrwa podróż bez karmienia spod
Ściany do domu jego żony. Dziewczyna nie rozumie choćby słowa w
języku Authuna, przeto nawet nie pomiarkuje, co stało się z jej dziećmi.
Jakoż mogła mu zaszkodzić, pozostając na służbie u czarownic? Wszak
im nie ucieknie – nikomu jeszcze nie udało się odnaleźć właściwej
5Mitologiczna Gullweig to pochodząca z rodu Wanów mądra wieszczka, nazywana
też Heid („wiedźmą"), epizodyczna bohaterka staroeddaicznej Wieszczby wölwy.
Miała ponoć czarami demoralizować ludzi, zwłaszcza kobiety łaknące rozkoszy i
radości. Z jej powodu wybuchła pierwsza wojna w dziejach świata, gdy Wanowie
starli się z Asami.
drogi bez przewodnika.
Tym sposobem Authun Bezlitosny, co puścił z dymem już pięć
grodów, przyznał przywilej życia tej oszpeconej niewolnicy, którego
poskąpił swym pobratymcom. I tym samym przypieczętował swój los.
*
Gdy zeszli na brzeg, ich oczom ukazała się przepiękna dolina
skąpana w letnim blasku, rozbrzmiewająca melodią płodności. Authun
jednak nie potrafił czerpać przyjemności z piękna scenerii. Od kolebki
stąpał twardo po ziemi, robiąc to, co było trzeba i nie ulegając
rozterkom. Był bezlitosny, ale cechę tę traktował jak środek
prowadzący do celu, nie zaś cel sam w sobie. Im marniejszy był los
jego wrogów, tym większą daninę mógł ściągać z innych, nawet nie
podnosząc włóczni. Atoli pod wejrzeniem osobliwego oka kobiety,
zdającego się śledzić każdy jego ruch, nie mógł wyzbyć się obrazu
twarzy Varrina, w obliczu śmierci mówiącego o swej żonie. Authun
postawił sobie za punkt honoru, że przekaże wdowie ostatnie słowa
męża natychmiast, jak tylko odda dziecko swej połowicy.
Pomiędzy wybrzeżem a Ścianą Trolli płynęła rzeka. Authun
najchętniej właśnie nią popłynąłby do celu. Atoli, mając do dyspozycji
jedną parę rąk, musiałby dokonać niemożliwego. Zresztą czarownice za
sprawą czarów zagrodziły nurt kamieniami, rzeka była więc nie do
przebycia nawet przy pełnej obsadzie łodzi. Ruszyli tedy na piechotę.
Authun puścił kobietę przodem, by stale móc ją mieć na oku. Jej
włosy zwisały swobodnie, bowiem zakonny kwef, który kazali jej nosić
kapłani, spoczywał na dnie Morza Północnego. Przyodziana w
przenoszony habit z piątej ręki i w przydługi płaszcz należący niegdyś
do Helli, wyglądała niczym żebraczka. Król, w swej przyprószonej solą
opończy i futrze używanym podczas morskich wypraw, prezentował się
wcale nie lepiej. Księżycowe Ostrze niósł schowane na plecach. Nie
chciał wszem i wobec obnosić się ze swym dobytkiem, wiedział
bowiem, że na wzgórzach aż roi się od trolli i wszelkiej maści
grasantów.
Na swej drodze od morza w głąb lądu nie napotkali żadnych
nadnaturalnych stworzeń, lecz drugiego dnia zauważyli w oddali
zbliżających się trzech jeźdźców. Dziewczyna rzuciła się w
poszukiwaniu schronienia, co Authunowi zdało się wielce rozsądnym
postępkiem.
Jak na kobietę, przynajmniej. On jednak nie miał zamiaru
chować się po kątach i przystanął w miejscu, jak na męża przystało.
Konni zsiedli z wierzchowców i podeszli, co Authun uznał za
niezawodną oznakę złych zamiarów.
Mierząc się z wojem pokroju Authuna Wilka, najlepiej byłoby
go śledzić i zakłuć we śnie. Prowokowanie go z daleka, a potem
zbliżenie się z miną mówiącą: „A cóż my tu mamy?”, należało uznać za
daleko posuniętą niefrasobliwość. Atoli dziś Authun był nastrojony
zadziwiająco melancholijnie i pozwoliłby tym trzem go minąć.
Jeśliby tylko jeden z nich nie próbował ucapić go za bark.
Authun schwycił jego dłoń, by ten nie mógł jej odsunąć od niedoszłej
ofiary, lewą nogą zrobił krok do tylu, odsłaniając ramię chłystka,
jednym płynnym ruchem dobył Księżycowego Ostrza zza pleców i
przepołowił kończynę napastnika. Nim bandyta pomiarkował, co się
właściwie stało, Authun zadał mu kolejny cios, tym razem w nogę. Król
nie miał zamiaru go zabijać; już teraz zastanawiał się, do czego mógłby
go wykorzystać. Ranny szukał oparcia i odruchowo przeniósł ciężar na
odciętą rękę, która powinna spoczywać na kołnierzu Authuna. Ale nie
spoczywała. Upadł przeto w przód, pod nogi króla, brocząc obficie.
Pozostali dwaj rabusie gapili się z niedowierzaniem na Księżycowe
Ostrze. Teraz już dokładnie wiedzieli, z kim zadarli – słyszeli tyle
opowieści o Authunie Wilku, że czuli się niemal tak, jakby znali go
osobiście. Jednego byli pewni – walka z nim oznacza niechybną śmierć.
Chcieli wziąć nogi za pas, ale Authun, pomimo trzydziestu
pięciu lat na karku, był dla nich za szybki. Gdy podchodzili, król
zauważył, że obaj noszą kosztowne kolczugi, ciężkie i krępujące ruchy.
Padli tedy trupem, nim ubiegli dwadzieścia sążni.
Wytarł miecz o przyodziewek zabitych i powrócił do Saitady i
krwawiącego grasanta. Czym prędzej wyjął z sakwy kawał rzemienia ze
skóry morsa i przewiązał nim ramię nieszczęśnika, tamując krwawienie.
Rzezimieszek zemdlał, co było nawet Authunowi na rękę. Saitada
spojrzała na dwa ciała, a potem na króla. A ten, nie wiedzieć czemu, jął
się sumitować.
– Gdybym pozwolił im odejść, wróciliby w nocy,
niewykluczone, że całą bandą – tłumaczył, choć wiedział, że nie może
go zrozumieć. – To szabrownicy. Te konie też zagarnęli. Widzisz te
kolczugi? Ściągnęli je z odważnych głupców, którzy przyszli wykraść
skarb czarownic, wystawiony na pohybel takim jak oni. Wiedźmy
używają ich do swojej magii, a potem zrzucają ze skały.
O wilku mowa, pomyślał cierpko. Zauważyli ją w oddali, już
teraz olbrzymią, choć odległą o trzy dni marszu. Cel ich podróży –
Ścianę Trolli6, wysoką na tysiąc mężów stojących jeden drugiemu na
barkach. Ogromny zwisający klif, niby przeszkoda ze snu
uniemożliwiająca dalszy ruch, coś symbolicznego, o znaczeniu
sięgającym daleko poza deprymujący ogrom. Authun podniósł wzrok
na skałę. Pomyślał, że głupotą jest łudzenie się, iż da radę się na nią
wspiąć, choć już wcześniej tego dokonał. Lecz to jedyna droga do
jaskiń czarownic, jaką siostry zechciały ujawnić obcym. Podejście
boczną ścianą było jeszcze bardziej karkołomne, spowite czapą
wiecznego lodu, upstrzone luźnymi głazami i bronione przez
ujarzmione przez wiedźmy górskie plemiona.
Nie pozostawało zatem nic innego, jak się wspiąć niemal na
szczyt Ściany, a potem wniknąć w jej wnętrze, do jaskiń. Atoli Authun
wiedział, że górskie zbocze nie jest zasadniczą przeszkodą na drodze do
spotkania z królową czarownic. Największą będą one same.
6Trollveggen (1700 m n.p.m.), część masywu Trolltindene (Szczytów Trolli) w
dolinie Romsdal na wschodnim wybrzeżu Norwegii; najwyższa pionowa ściana
skalna w Europie (maksymalnie 1100 m od podstawy do szczytu).
4. ŚCIANA TROLLI
Między godziną psa
A godziną wilka
Między jawą a snem
Światłem a ciemnością
Znajdują się wrota cienia
Śmiało, wkrocz, wędrowcze,
Nie stój na tym posępnym progu.
Authun przeczytał ryte w kamieniu runy, stojąc pod zawrotnym
nawisem Ściany Trolli, klifu tak wysokiego, że jego szczyt ginął w
chmurach. Wokół walały się ludzkie kości i gnijące strzępy
przyodziewku, ale to inskrypcja przejmowała go dreszczem. Prozaiczne
ryzyko ze strony grasantów i spadających kamieni było wystarczająco
groźne, nawet nie biorąc pod uwagę tego, jakie inne okropieństwa
czaiły się w mroku.
Wspinaczka na Ścianę nawet najbardziej krzepkiemu wojowi
zabrałaby dwa tygodnie, choćby już za pierwszym podejściem znalazł
jedną ze zmiennych dróg wokół nawisu. Lecz nikt nie miał aż tyle
szczęścia.
Niemożliwe, by ot tak, za pierwszym razem, dotrzeć do jaskiń.
Osuwiska kamieni w mgnieniu oka przemieszczały stare szlaki,
otwierały nowe i zamykały inne. Można było się wspiąć omal na
wyciągnięcie ręki od szczytu, lecz ni stąd, ni zowąd obrana droga
okazywała się nie do przebycia, a śmiałek musiał zawracać i szukać
kolejnej. Co gorsza, ścieżek cały czas ubywało, jakby góra ich nie
tolerowała i starała się strząsnąć je z siebie, niby kundel pchły ze swego
futra. Ile jeszcze czasu minie, nim nie pozostanie choć jedna? Czy
czarownice w końcu zostaną bez pomocy i zgniją w swych jaskiniach?
A może były inne, ukryte wejścia, używane przez siostry i ich sługi?
Trudy wspinaczki bladły jednak w porównaniu z problemem
zasadniczym, czyli – jak ostrzegały runy – ze snem. Albowiem to tam
właśnie, na skraju niewielkiej przepaści pomiędzy czuwaniem a
nieświadomością, znajdowało się królestwo czarownic. Ludzie szukali
tego miejsca, by ukraść wiedźmowy skarb, lecz znajdowali zgubę; inni
przychodzili tu po poradę, lecz odprawiano ich z wieczystym kwitkiem.
Wyłącznie garstka, uzbrojona w talizmany i słuszną daninę, powracała
stamtąd żywa, a pośród niej nie sposób znaleźć było głupców
ośmielających się starać o drugą audiencję. A tylko Authun i jego
przodkowie, na mocy boskiego prawa, jak powiadano, mogli regularnie
naradzać się z czarownicami. Lecz nawet dla wilczego króla
perspektywa wizyty w tym miejscu była wielce zniechęcająca. Składał
ją już drugi raz i, miał nadzieję, po raz ostatni.
Wiedział, że choć to niebezpieczne, muszą poczekać na
przewodnika – nie mieli wyboru. Authun nie widział potrzeby trudzenia
i siebie, i tej kobiety, próbą samodzielnej wspinaczki. U podnóża
zagrażali im wprawdzie bandyci, ale lepsze to, niż gdyby dzieci miały
postradać życie przez upadek ze skał. Rozpalił ognisko, napił się wody
z bukłaka, dał Saitadzie do zjedzenia trochę chleba i solonej ryby, a
potem upewnił się, że okaleczony rabuś nie wyzionął ducha.
W końcu położył się i przez pewien czas udawał, że śpi. Chciał
się przekonać, co zrobi kobieta. Ta zaś nakarmiła dzieci i sama zaległa.
Dobrze się domyślał – nie była głupia. Nie zamierzała zabić swego
jedynego obrońcy na tym nieznanym i niebezpiecznym pustkowiu, czy
choćby od niego uciec. Bandyta był zbyt pokiereszowany, by
przedsiębrać cokolwiek. Authun chciał na wszelki wypadek złamać mu
drugą rękę, lecz obawiał się, że wstrząs może go zabić. Więc jedynie
przywiązał go rzemieniem ze skóry morsa do drzewa. W końcu
naprawdę ułożył się do snu w oczekiwaniu na przybycie czarownic.
Gdyby pojawiła się sama królowa, wszystko byłoby w
porządku. Jeśli zaś jedna z jej dziwnych sióstr, cóż... Authun był
wojem, skupił się tedy na tym, co począć w najgorszym wypadku, nie
zaś na czczych rozmyślaniach o własnym losie. Jak będzie trzeba,
ofiaruje jej bandytę, potem kobietę. A na końcu siebie. Przy odrobinie
szczęścia królowa czarownic ukaże się na czas, by uratować pacholęta.
Sen jednak nie chciał nadejść. Noc była pogodna, ani ciepła, ani
zimna, opończa zapewniała ciepło, ale trywialne bolączki – zimny nos,
otoczak wrzynający się w krzyż, zapach porastającego kamienie mchu,
a nawet skalny posmak w ustach – nie pozwalały mu zmrużyć oka.
Raptem pomiarkował, że nie śpi, ale i nie czuwa. Niektóre zmysły
zdawały się wyostrzone – czuł żelazisty smak zimnego powietrza,
potrafił odróżnić woń kwiatów od trawy, w nosie kręcił go zapach
dziegciu i mułu z kałuży. Słuch jakby lekko się przytępił, a wzrok
dostroił się tak, że w jasnej poświacie księżyca Authun dostrzegał nowe
kolory – metaliczny granat, iskrzące się głębokie zielenie i nitki złota z
boku skały Zrozumiał, że znalazł się tam, gdzie panują czarownice, w
miejscu między jawą a snem. Podszedł do drzewa i przeciął więzy
bandyty, przygotowując się na to, co miało nastąpić.
W ciemnościach rozległ się płacz, jakby kwilenie dziecka.
Authun chciał przysposobić kobietę na przybycie czarownic, dzieliła
ich jednak bariera języka. Nie ma wyjścia, będzie musiała to ścierpieć.
Król usłyszał głos przenikający przez ścianę deszczu. A ten skąd się tu
niby wziął? Czuł krople na wargach – smakowały jak żelazo, pachniały
jak dłonie po kontakcie z mieczem. Jak krew.
Matka w gumnie,
Matka w gumnie.
Głos dziecka. Wysoki i piskliwy, lecz wyraźnie słyszalny.
Authun nie chciał patrzeć, ale wiedział, że musi. Jeśli
przybywała królowa czarownic, ważne było, by go zobaczyła.
Przyciągnął ku sobie półprzytomnego bandytę, gotów rzucić go
wiedźmie.
Na skalnej ścianie zauważył idącą wzdłuż półki młodą
niewiastę, skuloną, próbującą osłaniać się przed siekącym deszczem.
Trzymała coś w ramionach. Dziecko. Authun odwrócił się w stronę
Saitady. Spała, tuląc obu chłopców w objęciach.
Słaniając się, nieznajoma z dzieckiem zeszła ze ściany klifu i
złożyła maleństwo na ziemi. Zdjęła mu powijaki i obnażyła przed
żywiołami. Potem uciekła w mrok.
Authun nie ruszył się z miejsca. Czarownice miały na
podorędziu wiele sztuczek, ale on nie zamierzał tak łatwo dać się
nabrać.
Obserwował, jak dziecko umiera. Po krótkiej chwili przestało
się ruszać, a potem zdało się, że znika. Magia, ani chybi. Authun
trzymał rękę na mieczu.
Raptem deszcz ustał i mogło się wydawać, że zapanował uroczy
letni wieczór. Kobieta, która zostawiła dziecko na śmierć, pojawiła się
ponownie, tym razem przyodziana w odświętny strój wieśniaczki, jakby
wybierała się na tańce. Jakiś mężczyzna, również paradnie ubrany,
przeszedł obok niej, ucałował w rękę i coś powiedział – chyba prosił,
by się nie spóźniła. Authun poznał tę scenę, jak żywcem wyjętą z
legendy o niezamężnej niewieście, która wolała narazić własne dziecko
na zgubę niż stawić czoło trudom jego wychowania. Jak kończyła się ta
opowieść? Nie pamiętał.
Kobieta uśmiechnęła się i usiadła na zydlu, który pojawił się
znikąd. Czesała włosy. Skończywszy, wstała. Authun przypomniał
sobie, że – podług baśni – przed wyruszeniem na tańce poszła
doglądnąć świń. Spojrzała na koryto i ze środka wyjęła coś zimnego i
niebieskiego. Dziecko, pomiarkował Authun, i to martwe. Kobieta
uniosła maleństwo na wyciągniętych rękach i przyglądała się, jak
zaczyna się poruszać, młócąc nogami powietrze, jakby próbowało
pląsać. Wtem znów usłyszał dziecięcą rymowankę, która zdawała się
rozbrzmiewać z wnętrza jego głowy.
Matka w gumnie,
Matka w gumnie,
Strój się i mężów czaruj szumnie,
Wzuj me powijaki i w nich pląsaj dumnie.
Gdy wierszyk wrzynał się w jego umysł, Authun miał przed
oczami tylko twarz Varrina, rozdęte białe oblicze topielca. Cóż
najlepszego uczynił? Czemu, ach, czemu to zrobił? Z nieba na powrót
spadł deszcz; proste i obfite strugi w bezwietrzny wieczór.
Ni stąd, ni zowąd zapadła noc, ciemna choć oko wykol, a młoda
kobieta o twarzy pobladłej z szaleństwa, kurczowo przyciskająca
martwe dziecko do piersi, znalazła się tuż przy boku króla. Nawet
Authun nie potrafił zdusić okrzyku przerażenia, choć opamiętał się na
tyle, by popchnąć bandytę w stronę czarownicy Ciało mężczyzny jakby
rozpłynęło się w powietrzu, połknięte przez noc, a król domyślił się, że
nie stoi przed obliczem królowej czarownic. Ona by go rozpoznała.
Musiała to być jedna z wiedźm obserwujących okolicę, która wzięła go
za kolejnego łupieżcę. Albo – co gorsza – jedna z tych naprawdę
straszliwych sióstr, o umyśle kipiącym magią, pół-demon sączący ułudę
i szaleństwo w obecne wokół umysły. Taki, który mógł ich zabić, nawet
nie wiedząc, że są w pobliżu.
– Gullweig! Gullweig! – zawołał Authun donośnie. – Pomóż
nam, o pani!
Obnażył Księżycowe Ostrze i rozejrzał się dokoła, szukając
kolejnych zagrożeń. Światło zmieniało się co chwila; raz to ćma
niemożebna, raz to blady półmrok przesiąkniętego deszczem
przedświtu. Wypatrywał Saitady, by ją rzucić czarownicy, ale ona
gdzieś znikła.
– Authun Wilk – odezwał się dziecięcy głos w jego głowie –
najpotężniejszy woj Midgardu. Azaliż nie ma nikogo, kto mógłby cię
pokonać w boju?
– Gullweig! Gullweig! – wykrzyknął co sił w płucach, by
posłyszała go królowa czarownic. Wiedział, że nie należy odpowiadać
na wezwanie głosu. Nie wolno mu przystać na tę ułudę, zagłębić się w
nią i zostać przez nią pożartym.
Znam jednego, co cię zmorzy sam,
Znam jednego, co ci zada kłam.
Jeśli pokonasz tego, co go znam,
Wkrótce, Królu Wilku, wejdziesz tam.
Żaden śmiertelnik, który stanął z Authunem w szranki, nie
uszedł z życiem. Król zrobił to, czego obiecał sobie nie robić –
odpowiedział na wyzwanie.
– Niechaj twój wysłannik stanie do walki!
Za zasłoną deszczu coś zamigotało i uformowało się na kształt
mężczyzny. Authun pomyślał, że czarownica go nie doceniła.
Przeciwnik okazał się bowiem mężem dobiegającym czterdziestki, z
długimi białymi włosami i rozwichrzoną brodą. Wyglądał na znękanego
i wyczerpanego życiem. W jego ręku spoczywało coś, co lśniło zimnym
ogniem. Miecz, zakrzywiony, wąski i złowieszczy, błyszczący nawet
pośród deszczowej aury. Authun rozpoznał oręż w tej samej chwili co
tożsamość adwersarza. Księżycowe Ostrze. I on sam naprzeciw siebie.
Gdy poraziło go zrozumienie, zdarzyło się coś dziwnego.
Zobaczył własną postać stojącą tyłem do skały i jednocześnie ku niej
zmierzającą. Zdawało mu się, że jest obydwoma wojami jednocześnie,
że spogląda na świat dwiema parami oczu. Widział białą sylwetkę z
kobietą i dwojgiem dzieci za plecami, a zarazem tę samą białą postać
oddalającą się od skały; słyszał płacz chłopców za sobą. Authun nie
wiedział, którym jest wojownikiem. W pewnym sensie był obydwoma.
Być może mężowie nastawieni do życia bardziej refleksyjnie
zastanawialiby się, co począć, ale Authunowi, obu Authunom, od
dziecka wpajano znaczenie błyskawicznego działania. Królowie zwarli
się w boju. Był to patowy pojedynek – obaj przeciwnicy bezbłędnie
odgadywali swe ruchy, trafnie przewidywali wzajemne ciosy, uchylając
się przed nimi lub odskakując, a ich miecze cięły pustkę. Idealnie
równorzędni, mogli tak walczyć w nieskończoność.
Tyle że wcale nie byli sobie równi. Człowiek inaczej poczyna
sobie, wspinając się po zboczu, a inaczej, gdy po nim schodzi. Może i
Authun wiedział instynktownie, że jego lustrzane „ja” wykona trzy
finty, a potem wyprowadzi sztych na nogi, ale z powodu ukształtowania
terenu nie mógł się domyślić, że jedna noga oponenta znajdzie się nieco
wyżej niż druga. Ani na którą z nich przeniesie on ciężar ciała – na
lewą, na prawą czy po równo na obie. Nie mógł odgadnąć, kiedy deszcz
go oślepi, ani kiedy odpłynie on z oczu przeciwnika. Nadto, zachowanie
kogoś stającego przed skałą i spoglądającego jeno w mrok, nie ma nic
wspólnego z tym, co robi on w obliczu człowieka, mając w tle
poruszające się drzewa. Człowiek spoglądający na północ nie jest tym
samym człekiem, który patrzy na południe – ludzie to rodzaj zmienny i
nieprzewidywalny. Król zdołał jednak ranić samego siebie, z ukosa
wyprowadzając cios w bok.
Authun ucieszył się, widząc, że przelał pierwszą krew, lecz
zarazem zaniepokoił, bo i sam doznał przy tym uszczerbku. Król, który
zadał cios, poczuł ukłucie w boku. Pojawiła się tam rana, co do joty
przypominająca tę, którą spowodował. Authun nie mógł przestać
wałczyć, nie mógł ustąpić; taka myśl nawet nie postała w jego głowie.
Zadał przeto kolejny cios. Trafił. U obu królów pojawiły się identyczne
rany na przedramionach. Potem na uszach. Na dłoniach. Nie wiadomo
już było, kto zadawał, a kto przyjmował ciosy, lecz Authun wciąż
ponawiał ataki, bowiem tylko tak mógł postąpić ktoś wychowany w
wierze, że oręż jest odpowiedzią na wszelkie bolączki.
Saitada jednak nie miała wątpliwości – gdyby walka miała się
przeciągnąć, postradałaby swego jedynego obrońcę.
Przytulając do piersi chłopców – ani myślała ich zostawić –
skoczyła w deszcz, by własnym ciałem rozdzielić wojów.
– Nie! – krzyknęła. – Dość! – Ale jej słowa, niezrozumiałe dla
królów, zginęły w szumie deszczu.
Raptem coś, jakby wielka dłoń, poderwało ją z ziemi i
podrzuciło w wilgotne powietrze, w górę klifu; leciała coraz wyżej i
wyżej. Odezwał się do niej osobliwy dziecięcy glos.
– Giń.
Runęła w dół, przyciskając do siebie dzieci. Nagle rozwidniło
się i wszystko ucichło, a ten sam głos przemówił ponownie.
– Przebacz mi, lordzie Loki.
– Siostro, wszyscy czasem błądzimy. Oboje zawiniliśmy, przeto
wzajemnie puśćmy to w niepamięć – rzekła Saitada, choć nie swoim
głosem, tylko tego nieznajomego wędrowca, ojca chłopców. Wtem
znalazła się na ziemi, pod skałą. Ponad nią stał Authun, pokrwawiony i
zdyszany. Świtało, a promienie słońca ogrzewały lico kobiety.
– Przysłały nam chłopca za przewodnika – stwierdził król. –
Sprawdź, co z dziećmi, a potem w drogę. – Zdziwiona, pomiarkowała,
że go rozumie, choć przemawiał w swoim języku.
Naprzeciwko nich stał blady malec, około ośmioletni,
obwieszony ochronnymi wisiorami, naramiennikami, amuletami i
talizmanami.
– Za mną – rzucił.
I wyruszyli w mozolną wyprawę przez Ścianę Trolli, w górę, ku
królestwu czarownic.
5. UTRATA SYNÓW
Wspinaczka okazała się karkołomna i z każdą chwilą Authun
tracił wiarę w to, że uda im się dotrzeć na szczyt. Kobieta w końcu
wypuściła dzieci z rąk. Tkwiły teraz przytroczone do króla, wiercąc się
i kwiląc, zaś matka sprawdzała ich umocowanie z wprost irytującą
regularnością.
Authuna wciąż przechodziły ciarki, gdy na nią spoglądał, lecz
jeszcze nie mógł się jej pozbyć. O wiele większą trwogą napawała go
jednak spodziewana ciężka próba związana ze spotkaniem królowej
czarownic.
– Wiesz, gdzie idziemy, dziecko? – indagował małego
przewodnika.
Chłopiec nie raczył odpowiedzieć, bez słowa kontynuując
wspinaczkę.
Na dole panowała bezwietrzna pogoda, ale tutaj – po dziesięciu
dniach bezustannego parcia w górę poprzez serpentyny ścieżek,
schodzenia w dół innych, forsowania straszliwych podejść i
koszmarnych uskoków – podmuchy niemal rozpłaszczały ich o skały.
Authun pomyślał nawet, że niewolnica nie podoła trudom.
Co prawda była tu ścieżka, choć niedostrzegalna z dołu i
miejscami tak wąska, że nawet Authun, który hardo spoglądał śmierci
w oczy, czuł ucisk w żołądku, gdy zawierzał swe życie korzeniom czy
skalnym wyłomom o średnicy palca. Nie ważył się patrzyć pod nogi.
Spali umocowani do klifu sznurami i hakami, które chłopiec
miał przy sobie, otoczeni różnego rodzaju ochronnymi przedmiotami.
Ich przewodnik zdawał się nie spać w ogóle – całą noc czuwał,
intonując dziwną pieśń o dysharmonicznej melodii, w języku, którego
Authun nie rozumiał. Sny króla turbowało jeno niespokojne
oczekiwanie tego, co miało nastąpić.
Potem nawis stał się urwisty, wręcz niedostępny. Jakim cudem
dotarł do czarownic za pierwszym razem? Authun nie pamiętał.
Przypominał sobie jedynie wieszczbę, obecność królowej czarownic i
wszechogarniający mrok.
Pośród chmur, gdzie widoczność zmalała do kilku sążni, ścieżka
nagle się urywała. Wydawało się, że ich mały przewodnik zabłądził,
mijając wejście do jaskiń. Authun poczuł, jak strach wysusza mu usta.
Gonił ostatkiem sił, dziewczyna też była u kresu wytrzymałości – nie
przeżyliby zejścia, nawet gdyby chłopiec zgodził się ich poprowadzić.
Wtem dzieciak zawrócił, wspinając się z powrotem obok
Authuna, obok Saitady, a potem, ledwie widoczny w gęstych, niemal
przylegających do skóry, tumanach mgły, przywołał ich gestem ręki. W
skale znajdował się otwór, niewielka szczelina. Szeroka na bark i
ledwie wysokości człowieka. Authun nie dałby rady przecisnąć się
przez nią z przytroczonymi dziećmi, a nawet bez nich musiałby ustawić
się bokiem i przepchnąć się na drugą stronę. Wejrzał w ciemność, a do
jego nozdrzy doleciał zapach głębi ziemi. Nie widział niczego, ale
musiał przeć dalej. Odwiązał chłopców i podał ich matce. Później
zagłębił się w otwór w ślad za przewodnikiem. Do środka docierało
tylko mdłe światło z zewnątrz. Widział na długość ramienia, może
trochę dalej. Wkrótce przestał dostrzegać cokolwiek. Saitada podała mu
przez szczelinę kwilące pacholęta. Czy tego chciała, czy nie, zdążyła
już się przywiązać do Authuna, i nie miała innego wyboru, jak za nim
podążyć.
Authun na powrót przytroczył niemowlęta do siebie. Ich matka
przecisnęła się do środka. Król już wcześniej podziwiał ją za
niezłomność, obcą nawet niektórym ze znanych mu mężczyzn. Nie
trzeba było jej nakłaniać, pokrzepiać czy zmuszać. Po prostu za nim
szła, posłusznie i bez gadania.
Mały przewodnik stał bardzo blisko nich; zdążył już odwiązać
długi sznur od pasa. Jedną końcówkę podał królowi, gestem polecił mu,
by się oplótł, i pozwolił to samo zrobić Saitadzie. Tak też uczyniła.
Potem zeszli w mrok.
W ciemnościach, gdy z wysiłkiem starał się utrzymać na nogach
i osłaniać dzieci, przez głowę Authuna przemykały różne myśli. To
musi być, pomyślał, wejście dla tych nielicznych gości, których
czarownice zdecydowały się do siebie dopuścić. Do codziennego
użytku było zbyt niepraktyczne. Bo inaczej niby jak zdobywałyby
pożywienie? Jak wydostawałyby się na zewnątrz, by składać nocne
wizyty, przysiadając w nogach łóżka osłupiałego wieśniaka i dobijając
tego swojego upiornego targu – oferując magię w zamian za dzieci?
Muszą istnieć tu inne wejścia i wyjścia, pomyślał Authun. Chyba, że –
jak wieść gminna niosła – wiedźmy naprawdę umieją latać.
Grobowa cisza mroku potęgowała w uszach Authuna dźwięk
przyspieszonych oddechów – jego własnego, dzieci oraz kobiety za
plecami – a także odgłos jego kroków, ciężkich i niepewnych. Stracił
poczucie czasu. W pewnym momencie posłyszał plusk wody i poczuł,
że chłopiec-przewodnik chwycił go za rękę i wetknął ją do strumienia.
Król napił się i pomógł Saitadzie zrobić to samo.
Zatrzymali się na chwilę, a on podał pacholęta dziewczynie, by
je mogła nakarmić. Gdy je przekazywał, uświadomił sobie, jak bardzo
są maleńkie i kruche. Jakim cudem ta dziewczyna przetrwała taką
podróż tak rychło po połogu? Nie mógł jej nie podziwiać.
Potem znów jęli schodzić w dół, pogrążeni w mroku. Ręce
Authuna ocierały się o kamień. Potykał się, czuł, że chłopak spycha go
do tyłu, gdy zwalniali, by przebrnąć przez skalne osuwisko lub
przecisnąć się przez ciasne przejście, zdające się miażdżyć im kości.
Odczuwał dojmującą bezradność i nienawidził tego. Ciemność była
wrogiem, z którym walczyć nie mógł; byle dziecko mogło go tu
zostawić na śmierć. Szli dalej, w dół i głębiej. Wpierw zimno, potem
gorąco. Odpoczywali znowu i raz jeszcze. Czy na zewnątrz wciąż trwa
ten sam dzień? Authun sądził, że tak. W dół, niżej i jeszcze głębiej,
przez podziemne korytarze, zimne i ślepe, wpełzając do ciasnych
szczelin, które drapały twarz i ręce, gdy się przez nie przeciskał.
Miejsca, gdzie zdołałby się rozprostować, mogły się znajdować na
wyciągnięcie ręki w prawo czy w lewo, a on i tak by się nie
pomiarkował. I jeszcze głębiej, przy wtórze dziecięcego kwilenia
rezonującego pośród przepastnych komór lub tłumionego przez długie
trumny kamieni.
Ile to już czasu minęło? Dwa dni? Któż to wie. Oddychało się
trudno; o równowagę trzeba było walczyć. Powietrze zdawało się
dławiące i martwe. Raptem Authun poczuł, że na przedzie poluzowano
sznur i posłyszał oddalające się dziecięce kroki. Pociągnął za naprężony
koniec ku sobie i przygarnął Saitadę do piersi z czułością, która nigdy
wcześniej nie przychodziła mu tak spontanicznie. Słyszał drżenie
własnego głosu.
– Przetrwamy. Tylko nie puszczaj sznura. – Wymacał jej rękę i
dał znak, by przywiązała linę do nadgarstka. Tak też zrobiła. – Śpij.
Nie spodziewał się, że zrozumie, a jednak pomiarkowała – nie
jego słowa, ale uczucie troski i ciepło, które jej okazywał. Przysiadła.
Bo cóż innego było robić? Wilgoć przywierała do skóry Authuna;
najpierw spłynął potem, następnie przeszły go ciarki. Ręką wybadał
okolice miejsca, na którym siedział, wiedząc, że może znajdować się o
krok od śmiertelnego urwiska. Przyciągnął ku sobie dziewczynę i podał
jej dzieci. Straszliwe niebezpieczeństwo, w którym się znaleźli,
sprawiło, że zdały mu się jeszcze bliższe sercu. Podczas gdy niewiasta
karmiła pacholęta, Authun mocował się z mieczem, próbując rozwiązać
rzemienie u pochwy. Gdy matka podała mu nasycone już maleństwa,
przywiązał je za nóżki do swego pasa, upychając miecz pod buty, które
miały mu służyć za poduszkę. Pierwszy raz w życiu w chwili
zagrożenia cenił coś bardziej niż własną broń.
Authunowi zdawało się, że dopadł go sen – ale czymże jest
czuwanie i spanie w takiej ciemnicy? Ciało wprawdzie rządzi się
własnym rytmem głodu i wydalania, lecz nie sposób odmierzać czasu
według takiej cezury, gdy pożywienia brak, a wody niedosyt. Kobiecie
skończyło się mleko, dzieci rozpłakały się na dobre. Po chwili jednak
ucichły jak nożem uciął.
– Kto?
Głos dochodził z bliska, z mroku, a słowo zabrzmiało niczym
nuta zagrana na flecie.
– Pani?
– Kto? – rozległo się ponownie, niby sowi pohuk, owiewając
Authuna bliskim oddechem, gorącym i cuchnącym.
Król wyobraził sobie wielkiego ptaka, przyczajonego opodal w
mroku, skubiącego go szponiastymi łapami.
– Jam jest Authun, król Horda. Przynoszę daninę złota i
niewolników do pałacu królowej czarownic.
– Kto?
Poczuł, że coś się nań wspina. Ludzka sylwetka, wątła i lekka,
lecz mimo to król musiał się powstrzymać przed sięgnięciem po miecz.
O, nie. Byli zdani na łaskę tego czegoś, czymkolwiek było.
– Kto?
Authun głośno wciągnął powietrze. Czy walkirie znajdą mnie
tutaj, w dole, zastanawiał się, by zabrać mnie do Walhalli na wieczną
ucztę? Czy raczej już na zawsze spocznę w tej zawilgłej ciemnicy?
Sięgnął do boku i pomiarkował, że sznury u jego pasa zwisały
rozwiązane, a dzieci gdzieś przepadły
Raptem drgający przytłumiony płomień jął palić oczy króla, a
ten przesłonił je ręką. Kątem oka dostrzegł nachylającą się ku Saitadzie
i dzieciom malutką staruszkę w białej, długiej i luźnej sukni. Nad nią, w
blasku złota, sama niby płomień rozświetlający wszechobecny mrok,
stała królowa czarownic. Posępne dziecko, blade i pięknolice,
ukoronowane niewyobrażalnym galimatiasem pozłacanych wstęg,
rubinów, szmaragdów, diamentów i szafirów, wyglądającym niczym
smoczy skarb w miniaturze.
Jej szyję zdobiła drogocenna kolia z klejnotami płonącymi
dobrze znanym Authunowi blaskiem. Światłem, które widział, gdy łupił
każde z pięciu miast, łuną gorejącej wioski, z której porwał te dzieci,
płomieniem zniszczenia. Wtem na powrót nastały ciemności.
W ramiona Authuna wrzucono dziecko. Potem jakiś przedmiot.
Skórzaną buteleczkę, jak wyczuł palcami, do połowy wypełnioną
płynem. Choć nikt się nie odezwał, król zrozumiał, co to jest – specyfik,
który miał dać żonie, by dopełnić oszustwa.
– Matka pójdzie ze mną? – zapytał.
– Kto? – odparł ten sam idiotyczny kobiecy pohuk.
Authun musiał chyba śnić, bo wszędzie wokół niego
rozbłyskały i gasły niewielkie światełka, w których poblasku przelotnie
migały twarze przedziwnych sióstr. Gdzie nie spojrzeć, miejsce
zdawało się skąpane w zlocie – w połysku oręża i pancerzy, pucharów i
platerów, świetnych naramienników i pozłacanych skrzyń pełnych
monet. Król wykorzystał ich światło, by wymacać miecz. Dłoń
chwyciła za rękojeść, ale Authun zmusił się, by rozluźnić palce. Jeśli
miał walczyć, potrzeba mu było odprężenia – zbyt kurczowy uchwyt
pozbawiłby go szybkości.
– Matka, co ze mną tu przybyła?
– Kto?
Authun miał już po dziurki w nosie tej udręki. Łaknął
prawdziwego światła, tchnienia wiatru i smaku deszczu. Potem znów
zapadł mrok, a on stracił rozeznanie, jak długo w nim trwał.
Przebudził się nad brzegiem rzeki. Księżycowe Ostrze
przepadło jak kamień w wodę, atoli miał przy sobie jedno pacholę.
Zachłannie zanurzył głowę w strumieniu i chłeptał niby pies. Gdy
ugasił pragnienie, odwrócił się ku dziecku. Oblepiał je brud, ale poza
tym wyglądało niezgorzej. Przynajmniej płakało, co Authun wziął za
oznakę zdrowia. Spojrzał na Ścianę Trolli, majaczącą w oddali, wciąż
przytłaczającą swym rozmiarem. Umył niemowlę i pomyślał o smutku i
goryczy, które dotychczas otaczały maleństwo, o śmierci i oszustwie,
dzięki którym znaleźli się tu, a nie gdzie indziej.
Nawet marny koniec grasantów nie ukoił jego smutku. Miał na
sumieniu śmierć pobratymców zostawionych na tamtej plaży przy
rzece, Varrina, obciążonego kolczugą i pochłoniętego przez morskie
odmęty, tej biednej niewiasty o szpetnym obliczu – co się z nią stało?
W najlepszym wypadku utraciła jedynie jedno ze swych dzieci. A w
najgorszym? Wciąż żyła i osamotniona czekała w okropnej ciemnicy na
śmierć z pragnienia. Każdego innego dnia swego życia Authun uznałby
te zdarzenia za niezbadane wyroki losu, dokuczliwe ciernie, przez które
musiał się przedrzeć, by wyjść na prostą. Ale, mimo że nie znał jej
imienia, pomyślał o Saitadzie i, samotny nad brzegiem rzeki, Authun
Bezlitosny zapłakał.
Gdy osuszył łzy, zawinął dziecko w opończę i wyruszył ku
chacie, odległej o pięć dni drogi umiarkowanego marszu, w której miała
spoczywać jego rzekomo brzemienna żona. Spojrzał na dziecko.
Potrzeba mu mamki – bez niej nie podoła tak długiej podróży. Trzeba
tedy pokonać trasę o wiele szybciej. Nic to. Po zatęchłym powietrzu
jaskiń dobrze będzie poczuć zmęczenie, uznał.
Po drodze, nad wodą, dostrzegł odciski kopyt. Prawdopodobnie
dwóch konnych. Miał przy sobie jeno nóż, ale gdyby udało mu się zabić
jeźdźca, mógłby dotrzeć do chaty w jakieś dwa dni. Może mniej, gdyby
zdobył też drugiego wierzchowca. Wyglądało na to, że nim dotrze w
rodzinne strony, będzie musiał zabić raz jeszcze. A nawet po dwakroć.
6. WOLFSANGEL
Gdyby Authun był bardziej skory do refleksji, pewnie
zastanowiłoby go, dlaczego czarownice okazały mu aż taką
wielkoduszność, by ofiarować mu upragnionego syna. Tak
nieoczekiwanej szczodrości spodziewałby się po każdym z
rywalizujących z nim królów, a oczekiwałby jako należnego mu
przywileju od nawiedzających dwór wysłanników, atoli czarownice
należały do zupełnie innej kategorii istot. Znajdowały się w sferze tego,
co ponadnaturalne, nieodgadywalne, dziedzinie pokrewnej opatrzności
czy przeznaczeniu, tedy nie podawał w wątpliwość ich daru ani trochę
bardziej niż w przypadku wyrzuconego na ojczysty brzeg walenia czy
pomyślnego wiatru na żaglach langskipu zmierzającej na wiking.
Zdziwiłby się niepomiernie, gdyby wiedział, że czarownicami
powodowało coś tak prozaicznego jak strach.
Choć lud i królowie, z których ściągały daninę, uważali kobiety
ze Ściany Trolli za potwory, to tak naprawdę nie różniły się one aż tak
bardzo od przerażonych kmieci, jarlów i niewolników, zostawiających
swe ofiary z jadła, trunków i dzieci na górskim zboczu.
Pewien rybak, co stracił syna, na ten przykład, miał je niemal za
bestie w ludzkiej skórze. Nie potrafił orzec, czy spał, czy nie śród tej
pamiętnej nocy, gdy powietrze w domu nagle zdało mu się tak ściśnięte
i zimne jak okład na skórze, a to coś, co widział przelotnie kątem oka,
zniknęło, gdy odwrócił się, by się dokładniej przyjrzeć. Następnego
ranka po przebudzeniu syn rzekł mu, że zawezwały go kobiety, tedy
rybak zabrał go pod górę. Wiedział, że nie ma wyjścia. Gdyby
odmówił, konsekwencje poniosłoby całe plemię, a nie tylko jego
rodzina.
Struchlały chłopina obserwował, jak jego syn odchodzi i jak
połyka go mgła. Jemu samemu nie mieściło się w głowie, że
czarownice są zdolne do jakichkolwiek uczuć, a co dopiero do
odczuwania strachu. A jednak te kobiety naprawdę się bały.
Azali cóż to jest wieszczba? To szerokie pojęcie, przybierające
wiele form. Nie nazywa się wieszczbiarzem człeka, co przewidział, że
kot potrąci kubek, i rzuca się, by go złapać. Nikt nie twierdzi, że
umiejętność spojrzenia w chmury i przepowiednia zbliżającego się
dżdżu robi z człowieka proroka. Nawet w lecie wiadomo, że prędzej
czy później nadejdą zimowe chłody, i nikt nie uważa tego za przejaw
magicznych mocy. Owe przewidywania są częścią naszego
codziennego doświadczania przyszłości, żadnym tam zawoalowanym
czy tajemniczym darem, tylko czymś bezpośrednio związanym z
teraźniejszością.
Nawet pośród grani i pieczar Ściany Trolli, za wejściem w
zboczu klifu, którego nie można – nie sposób – zobaczyć, jeśli nie
zostało się zaproszonym, profetyczna moc królowej czarownic nie
pozostawała bez związku z tą daną każdemu śmiertelnikowi. Granice
między teraźniejszością a przyszłością nie są tak nieprzekraczalne,
jakby się mogło wydawać; królowa czarownic pociła się, marzła,
przymierała głodem i majaczyła, póki dla niej się one nie zatarły.
Wieszczby nie stanowiły czegoś oddzielonego od jej jestestwa,
czegoś, co robiła, czy mówiła; były integralną częścią jej świadomości,
sposobu widzenia świata. Niby gwara, którą się posługiwała. Przez rok,
nim królowa wysłała Authuna z poruczeniem, ten dialekt cicho syczał o
zagrożeniu. Nie nadeszło w pełnej krasie pojedynczego dnia, lecz raczej
zaczęło się niby podejrzenie lub nawet plotka – w szepcie pod prądem
jaskiniowych strumieni, w chłodzie, co wpełzał zbyt głęboko w trzewia
ziemi i przejmował dreszczem skórę królowej. Działo się tak nawet w
wilczej komnacie, kędy tchnienie spętanego boga rozgrzewało kamienie
tak bardzo, że parzyły w dotyku.
To odczucie narastało w jej wnętrzu, gdy siedziała pogrążona w
mroku; potęgowało się też w reszcie sióstr. Gdy czarownice zatarły
granicę między dniem dzisiejszym a wczorajszym, rozmyło się zarazem
rozróżnienie między jednostkami – mną, tobą, nią i tym. Ich przeżycia
były jak dobytek, który można pożyczać, użyczać lub współdzielić.
By rozjaśnić znaczenie złego przeczucia, siostry posłużyły się
pomniejszą magią. Zapaliły świecę z wielorybiego sadła i poprosiły ją o
zesłanie wizji. Mogły zwrócić się po wskazówki do dowolnej rzeczy,
wybrały jednak świecę, bowiem drzewiej była żyjącą istotą, miała
przeto trwalsze więzi ze światem zewnętrznym niż kamienie w
jaskiniach. Najsampierw świeca, wypełniając powietrze rybnym
odorem, wyjawiła im swą historię, dzieliła się nią bowiem z każdym.
Atoli siostry wyczuły coś więcej. Wdychały napięcie, które przesączało
się do sadła, kropla po kropli, wraz z kolejnymi etapami agonii
wieloryba – wyrzuceniem go na plażę, znalezieniem przez łowców i
uśmierceniem. Świeca nie gasła, czarownice zaś jęły rozumieć, że
jakość jej światła jest dla wieszczby najważniejszą przesłanką.
Wtem jedna z sióstr uznała za właściwe wyciągnięcie ręki i
zgaszenie płomienia palcami. Światło znikło, lecz jego refleks, jego
cień, wypełnił umysły czarownic. Pod bladą żółcią płomienia, jak im
się zdało, tlił się ciemniejszy kolor, jakby jasnego łupku, barwy nieba
przed burzą. Podążyły tym tropem – ze szczytu Ściany zniesiono w
kubku deszczówkę, a wiedźmy zauważyły, że woda jest cięższa niż
zwykle, jakby nasycona nostalgią, życzeniem. Ona, pomyślały siostry,
wciąż chce spadać, ponownie przemienić się w deszcz. A jej zapach jest
cierpki niby ozon. Związek z nadchodzącą burzą zdawał się silniejszy.
Jedna z czarownic wdrapała się na szczyt Ściany, by przyjrzeć
się zachowaniu ptaków. Zrywały się do lotu z północnego zbocza góry i
okrążając ją, skręcały na południe. Kobieta wyczuwała, że i inne
zwierzęta w dolinie szukały schronienia. Mewy pofrunęły w głąb lądu,
a owady zagłębiły się w ziemi. Dlaczego tak się działo? Ponieważ czuły
na sobie wzrok czarownic. Stworzenia nie przenosiły się z miejsca na
miejsce, by służyć za wróżbę zwykłym mieszkańcom gór.
Oznaki były jasne – zapowiadały burzę, magiczną nawałnicę.
Zimą przesłanie stało się jeszcze bardziej wymowne. Wtenczas
przygnany wiatrem dym sprowadził zapach stosów pogrzebowych,
przemykające przez jaskinie szczury zdawały się nieść z sobą
ożywienie i oczekiwanie, a na niebie widywano więcej kruków niż
mew. W umysłach czarownic dzień i noc wibrowała wizja
szubienicznego drzewa – trzeszczenie sznura budziło je ze snu, niby
nieproszony gość przeszkadzało w rytuałach. Wiedziały, że otacza je
śmierć, czekając na dogodny moment, by je porazić. Minął czas
subtelności, należało podjąć zdecydowane kroki.
Trzeba było wyrytować runę. Zwykli zjadacze chleba znali
pismo runiczne, wydrapane symbole, pozwalające im zapisać proste
wiadomości czy sporządzić jakąś listę. Atoli dla czarownic miało ono o
wiele większe znaczenie, wykraczające daleko poza nakładanie uroków
na amulety czy rzucanie czarów ochronnych na skrzynie, jak wydawało
się niektórym posługującym się nim znachorkom i guślarkom z siół.
Runy żyły własnym życiem, zakorzeniały się w umyśle i rozwijały się
w nim, doszczętnie go zmieniając, żywiąc się rozumnością i rodząc
plon magii.
Czarownice traktowały rytowanie run ze śmiertelną powagą.
Symbole owe były potężnym źródłem magii, darowanym przez Odyna.
A raczej odebranym mrocznemu bogu w bólu, cierpieniu i rozmyślnym
szaleństwie przez pierwsze kobiety, które osiadły w górach.
Wiele pokoleń wcześniej istniała tylko jedna czarownica.
Zamieszkiwała samotnie w jaskiniach, a jej umysł zasnuwał się
mrokiem; aż w końcu jej ból dorównał temu, który stał się udziałem
martwego pana, gdy ten wisiał na drzewie przez dziewięć dni i nocy,
rażony włócznią i ziębiony przez księżyc, opodal studni mądrości. W
nagrodę dostąpiła runy, która znaczyła „światło” i, choć nie miała
nazwy, świeciła w umyśle wiedźmy i ogrzewała jej kości niby letnie
popołudniowe słońce. Obecność runy w jej wnętrzu dała czarownicy
moc uzdrawiania mieszkańców gór i talent odsłaniania im rąbka
tajemnic przyszłości. W podzięce przysłali jej trzy niewiasty, które
miały stać się jej uczennicami.
Jedna z nich rok po roku topiła się, umierała z głodu i z zimna,
aż napotkała martwego boga przy głębokim stawie i otrzymała runę
roziskrzoną niby krystalicznie czysta woda. Umysły ludzi stanęły przed
nią otworem i poczęła śnić sny o dzieciach z dalekich miejsc, słyszeć
zazdrosne podszepty płynące przez górskie przełęcze i odczuwać
zdradzieckie prądy miłości i nienawiści, obmywające wiejskie obejścia.
Kolejna wybrała inną ścieżkę ku wiedzy. Spoczęła we
własnoręcznie wykopanym grobie, a reszta sióstr przykryła go
kamieniem. Gdy postradała zmysły, poczuła, że tuż przy niej, w tej
ciasnocie, leży bóg. Dotknęła sznura wokół jego szyi, wymacała
spoczywające obok zimne i martwe ciało. Runa zdawała się rosnąć i
więdnąć w jej umyśle, raz przykryta warstwą ziemi i chwastów, to
znów odgrzebana i tętniąca życiem. Gdy poderwano wiedźmę z ziemi,
ledwie dychała, zdobyła atoli najcenniejszą runę ze wszystkich. Znała
już bowiem tajemnicę dziedziczenia i sposób przekazywania magii w
darze.
Odtąd śmierć nie była już władna odebrać siostrom mocy run.
Każda z nich mogła bazować na wiedzy nauczycieli. Postęp stał się
możliwy. Czarownice rosły w siłę, pokolenie za pokoleniem utrzymując
to; co posiadły, i pogłębiając wiedzę, aż w końcu krąg wtajemniczenia
rozrósł się do dwudziestu czterech sióstr, z których każda była
strażniczką, piastunką i emanacją innej runy.
Teraz jednakże ich szeregi liczyły o jedną więcej. Tę dwudziestą
piątą czarownicę Authun znał jako Gullweig, ich królową, zaś niektórzy
miejscowi jako Huldrę7, lecz siostry nigdy nie mieniły jej ani tak, ani
inaczej. Przyniesiono ją do tuneli jako dziecię, przeznaczone – podług
boskich wizji – do przejęcia pieczy nad runą światła. Atoli gdy
czarownice zabrały się za jej przysposabianie, stało się jasne, że ten
symbol już w niej tkwi, zdając się lśnić w ciemnościach od czasu jej
pierwszych medytacji, szumieć w umysłach przyglądających się jej
czarownic niby wiatr pośród korony drzewa w pełnym rozkwicie. Dla
reszty sióstr była to nie lada zagadka, gdyż doprowadzenie do
manifestacji runy wymagało przeważnie wielu lat cierpienia i
wyrzeczeń, względnie śmierci czarownicy, w której wnętrzu gnieździła
się dotychczas. W wieku dwóch lat dziewczynkę wystawiono na
kolejne męki i poddano uważnej obserwacji.
Runy zdawały się z niej wylewać – najpierw srebrna niczym
morze w księżycową noc, następna, skrząca się niby lód w porannym
słońcu, trzecia z kolei, co zdawała się bardziej odczuciem niż obrazem,
ciarkami siarczystego trzaskającego mrozu, i czwarta – z nutką zapachu
dzikiego owocu, piąta niby głód, szósta z pozłocistym błyskiem, siódma
woniejąca różami i krwią, i wreszcie ósma, niosąca poszum wiatru na
żaglach. Nim skończyła trzecią wiosnę, wszystkie dwadzieścia cztery
runy, które siostry przez całe życie sobą wyrażały, o których śniły i
które były podstawą ich mocy, zakorzeniły się już w jestestwie tej
małej.
Ona symbolizowała nowe stadium w rozwoju czarownic.
Wcześniej ich królowe nosiły w sobie jedynie runę światła, tę, co i
pierwsza siostra. A Gullweig miała je wszystkie. Męki, które cierpiała
przez pierwsze lata, kierowały jej umysł ku wędrówkom u boku
powieszonego boga: przez zasuszone katakumby w jałowych krainach,
7Leśna kusicielka z norweskich mitów, przybierająca postać pięknej kobiety,
której ponadnaturalną proweniencję zdradza tylko zwierzęcy ogon (np. krowi);
pokrewna Huldr, mitologicznej wieszczce, kochance Odyna.
gdzie martwi próbowali ją schwytać, sięgając z mroków niszczejących
grobów, przez moczary i torfowiska, gdzie widywała świeżą
zaróżowioną skórę jeszcze ciepłych topielców, na obliczach których
malowała się niema przedśmiertna prośba o ratunek, przez pola bitew,
gdzie słyszała imiona lubych i dziatek szeptane w ostatnim tchnieniu
przez umierających ludzi, z których członków wyjmowała piskliwe
runy. Ludzie posądzali ją o szaleństwo, lecz gdyby kmiecie i wojowie
zamieszkujący dolinę wiedzieli, co przeszła, dziwiliby się niepomiernie,
że pozostała przy tak zdrowych zmysłach.
*
Odczytując wieszczby z kamienia, wiatru i wody, Gullweig
wiedziała, że dzieje się coś niezwykłego. Złowróżbny nastrój
wypełniający jaskinie, ciężkie powietrze, poczucie frustracji, w każdej
chwili gotowe wybuchnąć, upewniały ją w tym, że nie ma wyboru.
Musiała wyrytować runę, wymusić manifestację przyszłości w świecie
fizycznym, by stała się czymś możliwym do ujęcia, przedyskutowania i
w końcu – manipulacji.
W tym celu zeszła do niższych pieczar, gdzie kamienienie
barwiły się jaśniejącymi czerwieniami i zieleniami, a wilgoć i ziąb
ustępowały miejsca gorącu, które zdawało się wylewać z wnętrza ziemi.
Zabrała ze sobą niewielki kawałek utwardzanej skóry, służącej niegdyś
za pas pewnemu wodzowi, oraz zapinkę utrzymującą jego płaszcz
wokół szyi. Trwała w swej samotni przez jedną porę roku. Nikt nie
przynosił jej jadła; wody miała jeno tyle, ile zlizała ze ścian pieczary.
Jedyne światło dawała poświata skał; nie miała towarzystwa. Na koniec
tej katorgi przyszły po nią siostry i wyniosły z jaskini. Atoli nic nie
napisała. A to oznaczało potrzebę cięższej próby.
To nie siły natury wydrążyły lej na dnie jaskiń duchów, choć
nikt już nie pamiętał, kto go wykopał. U wylotu miał szerokość
wyciągniętego ramienia, lecz na głębokości równej wysokości
dziesięciu czy dwunastu ludzi zwężał się tak, że każdy, kto by doń
wpadł, w końcu zaklinowałby się na dobre, niby czop w butelce. Szyb
przecinał silny podziemny strumień, wdzierający się na górze przez
szczelinę szeroką na pięść i wypływający przez kolejną, na dole. W
rezultacie gdy czarownicę spuszczono w otwór na linie, woda sięgała
jej szyi.
Wiedziała, że dla pomyślności rytuału musiała tak przetrwać
dziewięć dni.
Pierwsze trzy wypełniały ciemność i dotkliwy ból. Wszak,
mimo wszystko, była tylko człowiekiem. Nikt, kto dorastał bez jej
szkolenia, by temu nie podołał. Od małego poddawano ją długim
okresom postu i medytacji, żywiono dziwnymi grzybami, trzymano w
zamknięciu lub zakopywano jak martwą, zmuszano, by naga spędzała
noce w świetle księżyca na wyziębionych górskich zboczach, gdzie
jeno siła umysłu oddziela życie od śmierci. Mając taką zaprawę,
królowa czarownic ścierpiała i tę gehennę, w bólu i udręce odzierając
się z człowieczeństwa.
Czwartego dnia tortura oderwała jej umysł od ciała i zapaliły się
światła. Ukryte w mroku karły kusiły ją zlotem, klejnotami,
ofiarowywały jej statek, co zdawał się połyskiwać perłami, ale ona
wiedziała, że w istocie zbudowano go z paznokci umrzyków8. Mogła
mieć to wszystko, gdyby tylko zawołała do sióstr, by wyciągnęły ją na
górę.
Piątego dnia ściany wokół niej gorzały zielonym i fioletowym
światłem, a skalne duchy próbowały poderwać ją z wody. Lecz ona im
się nie dała.
Szósty dzień spędziła w towarzystwie poprzedniczek, duchów,
od których wzięła się nazwa jaskiń, stu królowych mniej potężnych od
niej, acz będących jej częścią. Wiedziała, że stanowi ich sumę.
Wszystkie martwe królowe były tam z nią, niektóre nagie i
wysmarowane błotem i barwnymi wyciągami z roślin, inne bardziej
majestatyczne, wszystkie jednak zawodzące, trajkoczące, śpiewające i
łkające w ciemnościach. Błagały ją, by poniechała, pluły na nią, starały
się wyrwać ją z wody, ale ona nie zamierzała ustąpić – królowa
czarownic była na najlepszej drodze do uzyskania odpowiedzi.
Siódmego dnia odezwały się głosy i zrozumiała, że bogowie są
blisko. Ósmy dzień upłynął pod znakiem mroku, nieobecności myśli,
pustki. Stanęła wtedy na krawędzi śmierci. Potem, dnia dziewiątego, na
8Według mitów, z paznokci zmarłych miał był zbudowany Naglfar, największy
okręt wszech czasów, na którym w dzień Ragnaröku, z Lokim u steru, popłyną
złe moce, by stanąć do boju przeciwko bogom.
powrót znalazła się w wodzie, jak w chwili, gdy po raz pierwszy się w
niej zanurzyła.
Strumień ustał, a ona poczuła, że do jej członków powraca
ciepło. Choć wokół nie było ni jednej siostry, ni sługi z lampami,
poświata skał zdawała się nawet jaśniejsza. Jaskinia była jakby skąpana
w słonecznym blasku.
Rozbrzmiał głos, niesiony echem z tuneli po przeciwnej stronie.
– Czy wiesz, co mi uczynili? Czy wiesz, co uczynili? – Choć
królowa wiedźm rzadko się odzywała, zapominając języka, to jednak
rozumiała słowa, wibrujące zarówno w jej umyśle, jak i w uszach.
Do jej świadomości przeniknął odór spalenizny, daleki od
przyjemnego zapachu gorejących szczap czy siana. Bliżej mu było do
swądu włosów, które stanęły w płomieniach.
– Obacz, co mi uczynili. Obacz.
Wygrzebała się z leja i poszła w dół, do niższych jaskiń, a
potem jeszcze niżej, kierowana zapachem i głosem.
– Jestem ślepy. Ślepy!
Czarownica zagłębiała się w ziemię, a jaskinie stawały się coraz
mniejsze. Nigdy wcześniej tu nie bywała. Miała wrażenie, że te groty
nie stanowiły części rzeczywistego świata, lecz miejsce dostępne jeno
dzięki magii. Czuła już w ustach posmak dymu, gęsty i gorzki, a głos
rozbrzmiewał donośniej. Wtem w przyćmionym świetle zauważyła
postać. Zrazu pomyślała, że kształt spowija mgła, lecz gdy podeszła
bliżej, okazało się, że ze sponiewieranego męskiego ciała z sykiem
ulatuje coś pomiędzy parą a dymem.
Mężczyzna był nagi i przywiązany do skały lepkim od krwi
powrozem. Ponad nim wiły się węże w żywych odcieniach fioletu,
zieleni i żółci, sącząc jad na jego twarz i oczy. Rysy miał nabrzmiałe,
oblicze posiniaczone i sczerniałe. Język pokrywały niebieskie i białe
plamy. Na ciele skwierczała trucizna. Bladą skórę znaczyły liczne
obrzęki i oparzeliny, a ryże włosy najwyraźniej przerzedził ogień. Mąż
krzyczał i wył, daremnie próbując wyrwać się z więzów. Czarownica
miała dość doświadczenia w uprawianiu pośledniej magii, by od razu
rozpoznać pęta. To były wnętrzności.
Nagle, po raz pierwszy, odkąd we wczesnym dzieciństwie
dołączyła do swych sióstr pod ziemią, królowa wiedźm poczuła się jak
dziecko, którym wszak była. Widok udręczonego mężczyzny napawał
ją trwogą. Wiedziała, że ma przed sobą stworzenie, którego lękają się
nawet sami bogowie.
Obok udręczonego leżała srebrna misa. Czarownica podeszła i
podniosła ją, po czym jęła zbierać w nią jad, nim ten zdążył skapnąć na
twarz boga9. Domyśliła się już, kim był – Lokim, siewcą kłamstwa,
hańbą bogów, zgubą bohaterów. A czasem, acz sporadycznie,
przyjacielem rodzaju ludzkiego.
– W udręce wysyłam umysł gdzie indziej. W bólu przemierzam
dziewięć światów, czarownico. Widzisz, co oni mi uczynili, ci bogowie,
co upodobali sobie rzeź, ci, co ścięli w boju niezliczone czerepy, tylko
dlatego, żem odebrał jedno błahe życie? Azali, któż mógł kochać
Baldra, ten chodzący ideał, tego żałosnego lizusa? A jednak nie był tak
idealny, skoro mu się zmarło, czyż nie?
Czarownica prawie się nie odzywała, odkąd trochę podrosła.
Znała jeno tyle słów, ile nauczyła się od nowicjuszek i sług, którzy
przybyli do jaskiń już podrośnięci – w wieku siedmiu-ośmiu lat, nie
więcej. Teraz też nie rzekła ani słowa.
– Dałaś mi coś. Pozwoliłaś mi na chwilę wytchnienia. Czego
zatem żądasz?
Obrócił ku niej głowę. Nawet podczas długiego szkolenia,
podczas rozmów ze skalnymi duchami, karłami i elfami, nie dane jej
było widzieć czegoś tak strasznego. Twarz mężczyzny przypominała
krwawy i nabrzmiały pęcherz. Misa już się przepełniała, palce
czarownicy puchły od chlapiącego jadu. Szybkim ruchem wylała
parującą ciecz na podłogę, lecz nim podetknęła naczynie ponownie,
kilka kropel wężowej wydzieliny kapnęło na Lokiego, paląc i czerniąc
mu skórę. Bóg wrzasnął i zwymiotował, a czarownica podsunęła misę
pod strumień jadu.
– Już po dwakroć przyniosłaś mi ulgę w mej udręce. Czego
żądasz? W zamian za pierwszą chwilę ukojenia, powiem ci, iż ciebie i
twe siostry niewiele dzieli od śmierci. Obrosłyście w zbyt wielką
wiedzę i magiczną potęgę, przeto on, lord Odyn, co zazdrośnie strzeże
wszelkiej mądrości, na was nastąpi. Odyn idzie się z wami rozprawić w
waszym ziemskim królestwie. Przybrał ludzką postać i zbliża się do
9To samo miała robić Sygin, żona Lokiego, prawdopodobna matka jego synów,
Narfiego i Waliego. Według podań, Asowie związali Lokiego jego własnymi
jelitami, zamienionymi w żelazne pęta.
was, we własnej osobie, zbrojny w swą żrącą magię.
Czarownica zdziwiła się potężnie. Z Odynem łączyły ją przecież
bliskie więzy. Już po wielokroć szukała tego boga. I to jego
spodziewała się znaleźć, poddając się próbie wody.
Loki ciągnął przemowę, a jego ciałem wstrząsały kaszel i torsje,
spowodowane działaniem trucizny.
– W podzięce za drugą chwilę wytchnienia powiem ci, iż w
twych rękach spoczywa moc uniknięcia tego losu. Odyn jeszcze się nie
wyczuwa. Jeszcze się nie przebudził i nie wie, kim jest. Trzeba ci
działać co rychlej i uprzedzić jego atak. Jest takich dwóch chłopców...
Ogień i Mróz. Lecz tylko jeden z nich powinien przeżyć.
Misa napełniła się ponownie. Gullweig wylała truciznę i znów
osłoniła naczyniem wrzeszczącego boga. Teraz i jej ramiona były
spuchnięte i obolałe, a palce odrętwiałe. Jeno dzięki wieloletnim
rytuałom nie zwracała uwagi na ból.
– Nikt nigdy nie został, by podarować mi trzy misy wytchnienia
– rzekł Loki – i za ten dobry uczynek udzielę odpowiedzi, której
szukasz. U kresu czasu Odyn walczyć będzie z wilkiem i umrze. Odyn
jest na ziemi, musisz przeto i wilka sprowadzić na ten padół. Spraw, by
duch wilka wstąpił w ludzką skórę, tak jak i bóg się w nią przyoblekł.
Oto twoja runa i twój przewodnik. Ona zabije boga. Możesz mi
wierzyć.
W głowie czarownicy zaświtała myśl: „Ukaż mi wroga mego”,
lecz raptem opary jadu spowiły jej wzrok, kwaśny odór zdusił oddech, i
upuściła misę. Opadła ją ciemność. Pierwszy raz od dziewięciu dni
dobyła z siebie krzyk, a sługi rzuciły w dół linę, by wyciągnąć królową
z leja.
Wydostawszy się na górę, czarownica wykrztusiła wodę z płuc.
Chłopcy odsunęli się, ustępując miejsca siostrom. Nie przyniosły one
jadła, ognia, koców czy leków, jeno strzęp pasa i broszę. Królowa
spojrzała w dół, na swe palce, napuchnięte i sczerniałe. Pomimo bólu
złapała za szpilkę od zapinki i wycięła runę w kawałku skóry. Rzuciła
go na posadzkę i opadła na czworaka, dysząc i tłumiąc odruch
wymiotny.
Krąg sióstr wbił wzrok w wycięty znak. Posłyszały w swych
umysłach pomruk niepokoju. Połowa z nich ujrzała:
Nie była to jedna z dwudziestu czterech run podarowanych im
przez Odyna; nie to spodziewały się zobaczyć. Widziały nowy symbol,
coś, czego nie dostąpiła żadna ich królowa od ośmiu pokoleń.
Wiedziały, że to coś niezwykłego, znaczącego, choć nie
potrafiły pojąć, na czym owa doniosłość się opiera.
Niektóre rozumiały ukryte znaczenie symbolu tylko odrobinę
lepiej niż wcześniejszego ostrzeżenia przed doniosłą zmianą, które
nadeszło pod postacią wyobrażenia burzy. Ta runa oznaczała piorun.
Odcisnęły jej zmysłowy wizerunek w swych umysłach i odwróciły go.
Wtedy jedna ujrzała ujście rzeki pomiędzy dwoma wzgórzami. Inna –
kościół na pagórku, i odczuła, że w środku znajduje się coś istotnego:
dwóch chłopców, każdy na swój sposób dla nich ważny. Tu potrzebna
była dłuższa magia, przygotowywana przez lata i przez lata trwająca.
Co to za chłopcy? Jeden był przedmiotem czaru, drugi zaś czymś
innym. Czym? Nie potrafiły dostrzec. Pomocnikiem? Nie. Ofiarą? Też
nie. Czymś jeszcze innym. Drugi chłopiec był jak zgaszona świeca, jak
misa deszczówki, jak tysiąc innych rzeczy używanych przez
czarownice, by czynić magię. Środkiem do celu? Nie do końca. Wtem
zrozumiały. On był składnikiem.
Inne dojrzały w nowej runie odmienne znaczenie, które miała
symbolizować aż do chwili, gdy ktoś nada jej nazwę. Wolfsangel. Nie
było to słowo, które czarownice znały, choć w pełni rozumiały jego
sens – „wilcza pułapka”. Widziały siebie, jak lecą pod ciężkim
księżycem jako chmara szpaków, przysiadają o północy na dachu
dworu króla Authuna, by obwieścić śpiącemu władcy, że jego żona
nigdy nie powije chłopca i że udzielą mu audiencji, gdy będzie
potrzebował porady. Wejrzały też nieco w bardziej odległą przyszłość i
zobaczyły lnianowłosą dziewczynę na zboczu góry. Nie miały
wątpliwości, że i ona jest ważna, choć żadna z wiedźm nie rozumiała
dlaczego.
Niektóre czarownice, stłoczone wokół runy, ujrzały ją w
poziomie.
Owe siostry poczuły ciarki na plecach, jak zwykli ludzie, gdy
słyszą zew wilka na wzgórzach. Znaczenie tej runy zawibrowało w ich
umysłach jak wycie głodnego basiora. Brzmiało bowiem – „wilkołak”.
Taki był sens tej magii, taki był cel, któremu mieli posłużyć
dwaj bracia – by bóg wilków mógł przybrać postać wewnątrz
człowieka.
Królowa czarownic była wyczerpana, bliska omdlenia,
niezdolna porozumieć się z siostrami w sposób, do którego przywykły.
Jej świadomość skuliła się w sobie, niczym dziecko pozostawione
samotnie w ciemnościach.
Palcem poklepała runę i łamiącym się głosem oznajmiła:
– Obrońca.
7. TO, CO STRACONE
Lato było piękne, że serce roście – przepełniało go niemal do
ostatka. Te fiordy skrzące się niemal bolesnym dla oczu światłem,
polne kwiaty pomiędzy zielenią trawy, w słońcu podobne jęzorom
ognia. W oddali za wzgórzem dało się słyszeć nawoływania
mężczyzny.
– Wali! Wali! Gdzieś ty się podział, wałkoniu!?
– Mielim polować na szemrzące ptaki, a nawet mnie nie potrafi
znaleźć – zakpił poszukiwany, przyglądając się mężczyźnie z
zagłębienia w ziemi. Miał około trzynastu lat, był niemal gotów
wyruszyć na wyprawę łupieską, a wciąż chichotał niby podrostek.
– Dostaniesz niezłe wciry – szepnęła towarzysząca mu
dziewczyna, rówieśnica, w długiej szerokiej sukni. Bladolica, o włosach
koloru pszenicy, splecionych w długi warkocz przyozdobiony
grzebieniem z kości wieloryba. Obok niej stał kosz ziół, które zbierała
dla matki.
– Gra jest warta świeczki – odrzekł i ją pocałował. Po raz
pierwszy; ot takie niewinne cmoknięcie.
– Precz! – obruszyła się Adisla, skoczywszy na równe nogi. –
Bragi! Bragi, on jest tutaj!
A zawołany mężczyzna podbiegł do nich.
– Książę Wali – stwierdził – bywa, że przyprawiasz mnie o
nielichą zgryzotę. Gdzie twa włócznia? A łuk?
– Na pewno gdzieś w pobliżu – odparł chłopak. – Porzuciłem je
przy strumieniu, jak tylko zoczyłem Adislę.
Bragi, poznaczony bliznami w boju, około trzydziestopięcioletni
woj, pokręcił głową.
– Musisz zawsze mieć je przy sobie, przecież wiesz. Gdy
przyjdzie czas, byś wybrał się na wiking, a to zbliża się wielkimi
krokami, co wtedy zrobisz, a? Na widok pierwszej ślicznotki zostawisz
tarczę i miecz na łodzi, czy jak?
– Wcale bym się nie zdziwiła – zadrwiła Adisla.
– A ty, młoda damo, możesz się przymknąć. Spójrz tylko na
siebie! Bladaś niby królewna. U wieśniaczki, takiej jak ty, powinno być
widać więcej oznak uczciwego znoju.
– Tę rozmowę można by uznać za znój, co starczy mi na całe
życie – odszczeknęła się dziewczyna.
– No nie, to już przechodzi ludzkie pojęcie! – zeźlił się Bragi. –
Już ja sobie porozmawiam z twą matką.
Dziewczyna beztrosko wzruszyła ramionami. Bragi wycelował
w nią palcem.
– Powiem wprost. To ciebie winię za to, co się z nim stało. Nim
jął lekce sobie ważyć dwór i spędzać czas z wieśniaczkami, obiecująco
radził sobie w szrankach. A teraz jego broń wala się zaniedbana, a on
kręci się całe dnie po domu twej matki, mitrężąc czas na zabawy i
pogaduszki. Syn Authuna Wilka – popiołojadem! To być nie może!10
Wali się roześmiał. Zawsze zastanawiało go to określenie. Czy
popiołojady naprawdę jedzą popiół? Jeśli tak, to on nie jest jednym z
nich. Atoli jeśli to oznacza, że czuje się najszczęśliwszy przy
domowym palenisku, siedząc u boku Adisli i przysłuchując się
opowieściom wieśniaków, to wtedy i owszem – jest popiołojadem pełną
gębą.
– Przecież nie rzuciłam na niego uroku – broniła się Adisla.
– Nie – potwierdził Bragi – ale na jedno wychodzi. Idziemy do
twej matuli.
Spacer w górę doliny, do zagrody Adisli, był ciężką przeprawą i
forsownym trudem w piekącym słońcu. Za karę, że uciekł podczas
polowania, Bragi kazał Waliemu nieść oba plecaki i cały ich oręż, a gdy
pomiarkował, że nie dość obciążył księcia, na dokładkę dorzucił jeszcze
kilka kamieni.
Matką Adisli była Disa, poważana guślarka, żyjąca w domu
powyżej rozrastającego się portu Eikund w Rogalandzie11, na ziemiach
10W ramach wikińskiego rytuału, niektórzy młodzi mężczyźni na dłuższy czas
zalegali bezczynnie przy domowych paleniskach, zapadając w rodzaj letargu
mającego zapewnić im siłę i odporność; podobno kładli się na rozpalonych
węglach, tarzali w popiele lub nawet go żuli.
11Kraina w południowo-zachodniej części Norwegii, granicząca z Hordalandem,
zamieszkana przez szczep germańskiego plemienia Rygirów (Rugiów); obecnie okręg administracyjny ze stolicą w Stavanger.
ludu Rygirów. Podczas pobytu Waliego wioska rozrosła się z ośmiu
domostw do dwunastu, przeto uważano ją teraz za dużą osadę. Waliego
do Eikund posłał pięć lat temu jego ojciec, Authun, jako gwaranta paktu
między Horda a Rygirami, kładącego kres krwawej wojnie.
Wyprawiono z nim Bragiego, by zadbał o nauczenie chłopca
myślistwa i fechtunku, ale bardzo szybko stało się jasne, że starego
sługę i księcia dzieli diametralna różnica temperamentów. Jako tako
dogadywali się tylko podczas wypraw niewielką łodzią Waliego,
polując na foki i łowiąc ryby wokół wybrzeża. Choć „dogadywali się”
to za dużo powiedziane, bo zbyt często się do siebie nie odzywali. Wali
był zbyt zaabsorbowany słońcem, wodą i wyczuwaniem małej łodzi, co
niby zwierz poruszała się na wietrze. Bragi zaś siedział cicho, bo
zabobonnie wierzył, że rozmowa odstrasza ryby.
Nim dotarli do domostwa Adisli, które było zaledwie większą
chatą, na Waliego wystąpiły siódme poty. Radował się z nastania pełni
lata, gdy czas płynie wolniej, a noc zdaje się jeno drobinką ciemności w
przestworze dnia. Choć było już późno, słońce wciąż wisiało wysoko na
niebie, a niżej, w okalającej pobliskie sioła rzece, jeszcze – jak co
sobotę – obmywali się kmiecie. Chłopak miał zamiar się do nich
przyłączyć przy pierwszej sposobności.
Zaśmiał się, przypomniawszy sobie pierwsze spotkanie z
Adislą. Po tygodniu mieszkania w Eikund nagle posłyszał jakiś
harmider. Dziewczyna zeszła nad rzekę, wskoczyła do niej,
zanurkowała po samo dno i wstrzymała oddech, a jej zatrwożona matka
rzuciła się do wody, spiesząc jej na ratunek. Niepotrzebnie, bo Adisla
zaraz wynurzyła się za jej plecami, zanosząc się szaleńczym chichotem.
Nawet wtedy, pięć lat temu, nikt nie potrafił pływać lepiej niż ona.
Bracia przezywali ją Foką, pierwszym z szeregu wiecznie
zmieniających się przydomków, które nadawali siostrze. A nie
wszystkie były przesadnie pochlebne. Foki nazywano „psami morza”,
przeto przez jakiś czas wołali na nią Garm, jak zwał się piekielny brytan
bogini Hel, a potem – po stanowczym sprzeciwie Disy – Szczekusiem.
Waliemu zdarzało się nazywać ją tak w obecności jej rodziny atoli gdy
byli we dwoje, zawsze używał jej prawdziwego imienia.
Wali uwielbiał to miejsce – dym z komina niosący obietnicę
jadła, uganiające się pod nogami kury i psy, które wybiegały naprzeciw,
by obszczekać go na powitanie, przyjaźnie, nie ostrzegawczo.
Miał wprawdzie zapewniony dach nad głową w długiej hali
króla Widłobrodego w porcie poniżej, atoli odkąd przybył do
Rogalandu, to właśnie w tej zagrodzie czuł się najbardziej na miejscu i
bawił u Mamy Disy równie często, jak na królewskim dworze.
– Czołem, mamo! – zakrzyknął. Kobieta, zdejmująca suszące się
zioła z niskiego dachu chaty, odwróciła się ku przybyłym.
– Widzę, że jak zwykle nie hańbisz się pracą – powiedziała.
W przeciwieństwie do córki, miała cerę brązową niby prażone
ziarno jęczmienia, jako że zaprzestała nacierania skóry płynami
utrzymującymi jej piękno i bladość w tym samym czasie, gdy
poniechała trosk o przypodobanie się mężczyznom. Disa rozwiodła się
z mężem, a z powodu jego ciężkiej ręki wioskowe zgromadzenie
zagłosowało za przyznaniem jej pieczy nad gospodarstwem. Niedawny
małżonek zginął rok później podczas wikingu, dzięki któremu miał
odzyskać fortunę; Disie bynajmniej nie było przykro. Była teraz panią
własnego domostwa, w którym roiło się od dzieci – jej własnych i tych
z sąsiednich siół.
W letnie wieczory Wali zwykł przesiadywać z Adislą i jej
rodziną na świeżym powietrzu, dzieląc czas między grę w hnefatafl,
zwaną też „królewskim stołem”12, opowiadanie i słuchanie opowieści
oraz kosztowanie jadła z niezrównanego paleniska Disy Poniekąd
pobierał tam też nauki, poświęcając długie godziny na rozmowy ze
starym Barthem – jedynym niewolnikiem Disy, schwytanym w
potyczce z Danami – pasjami chłonąc opowieści o rodzinnych stronach
sługi i panujących tam zwyczajach. Wcześniej Barth znajdował się w
duńskiej niewoli, i – jak się okazało – uważał Disę za lepszą panią od
poprzedniego właściciela, duńskiego jarla.
Zimą zaś wszyscy tłoczyli się w niewielkiej zadymionej chatce,
pożywiając się pieczonymi korzonkami, soloną rybą i śmiejąc się do
rozpuku, aż brakło im tchu. Bracia Adisli, zwłaszcza Leikr i najmłodszy
Manni, byli Waliemu bardzo drodzy i towarzyszyli mu często podczas
polowań, zabaw i rozmów.
– Mamo Diso – ozwał się Bragi. – Muszę pomówić z wami o
12Rodzaj gry planszowej, poniekąd pokrewnej szachom, prowadzonej dwoma
rodzajami pionków - jedne reprezentują króla zmierzającego do rogów planszy i
jego obrońców, drugie - napastników starających się go „pojmać". Obie „armie"
poruszają się naprzemiennie ruchem szachowej wieży.
córce.
– Doprawdy?
– Chcę, byś zabroniła jej pani widywać się z księciem.
– Nie mam w zwyczaju wzbraniać moim dzieciom
czegokolwiek – rzekła Disa – ale rozmówię się z nią.
– Nie sposób nazywać ją dzieckiem. Ona ma już najmniej
trzynaście wiosen. Zdarza się, że jej rówieśnice bywają od roku
zamężne. I to z pożytkiem dla wszystkich.
– A o co się rozchodzi?
Bragi wyrzucił ręce w górę i dobył z siebie coś na kształt syku,
jak gdyby w jego wnętrzu zagotował się w końcu bulgoczący kocioł
gorzkich żalów. Mimo to starał się utrzymywać irytację na wodzy
uprzejmości, mitygować język i używać co bardziej wyszukanych słów,
by podkreślić różnicę dzielącą go od wieśniaków.
– Problem przedstawia się tak. Jestem zaprzysiężonym wasalem
króla Authuna Wilka. A także weteranem dwudziestu trzech wypraw
łupieskich. Stałem ramię w ramię z królem, gdy w Orestrond przyszło
nam się mierzyć z przeważającymi siłami Gotów, zdecydowany na
śmierć. Pospołu z mym straszliwym władcą wyrąbałem sobie drogę
ucieczki poprzez dwudziestu wrogów i zabarwiłem ocean czerwienią
potu miecza, by dotrzeć do łodzi...
Disa z trudem zdusiła uśmiech. Stojąc za plecami Bragiego,
Wali na migi przedrzeźniał opiekuna. Słyszał tę opowieść już chyba ze
sto razy, i na tyleż sposobów – z chełpliwą dumą snutą przed halą
biesiadną, szeptaną przy ognisku lub wywrzaskiwaną mu w twarz jako
zachęta do wytężonej pracy. Znał te słowa na pamięć. I za każdym
razem zastanawiał się, czemu rodzice woja nie dali mu na imię Blagi?
– Jestem wojownikiem. Zaszczycono mnie i ukontentowano
propozycją objęcia roli obrońcy i nauczyciela tego chłopaka. Atoli
funkcja ta permanentnie okazuje się coraz większym ciężarem,
niemiłych mi zgoła rozmiarów. Niemiłych, powiadam. Czuję się
niczym Loki, przywiązany do skały, z oczami trawionymi przez jad.
Młodzian jest niesubordynowany, pani, i to z winy twej córki.
– Jak to?
– Przeklinam dzień, w którym ich spojrzenia się spotkały. Zrazu
było to li tylko niewinną dziecięcą przyjaźnią, lecz w ostatnim roku
zupełnie zaniedbał polowania i trening z bronią. Jego ojciec wpadł na
niezwykły pomysł, by pozwolić mu pracować w kuźni; uważał bowiem,
że chłopak powinien wiedzieć wszystko o orężu, począwszy od chwili,
gdy jest jeno zwykłą rudą w ziemi, aż po jego wpływ na tarczę
przeciwnika. A tymczasem w kuźni go nie uświadczysz. Ani na
spotkaniach zgromadzenia, gdzie Widłobrody miał go nauczać
administrowania dziedziną. Nie stawia się nawet na moje wezwanie,
bym mógł poddać próbie jego opanowanie walki mieczem czy
włócznią. Nie ma go nigdzie indziej, o pani, prócz boku twej córy.
Gdzie jego obecność, należy dodać, zaczyna być wręcz niepokojąca.
Disa wzruszyła ramionami, dokładnie w taki sam sposób jak
wcześniej Adisla.
– Nie mogę nakazać swej córce, z kim może, a z kim nie może
się spotykać. Zresztą, nie ma się o co martwić – on już jest po słowie,
nieprawdaż?
– Nie po własnym, to pewne – zakpił Wali.
Bragi obrzucił go spojrzeniem nadzwyczaj podobnym, jak sądził
Wali, do tego, które wbił w Gota numer dwadzieścia w drodze na okręt.
– Przyobiecano go córce Widłobrodego – dodała Disa, jakby to
miało uciąć wszelką dyskusję.
– A to, że nie chcę się z nią żenić, zdaje się kwestią pośledniej
wagi w całym tym porozumieniu – zżymał się Wali.
– Nic tyle pośledniej, ile żadnej – odparł Bragi. – Pani matko,
umizgom twej córy i księcia trzeba położyć kres.
Disa jedynie szeroko rozłożyła ręce w geście rezygnacji.
– I cóż ja, waszym zdaniem, mogę na to poradzić? Już jako
mały chłopiec tu przychodził i nadal to robi.
– On już nie jestem małym chłopcem. Czy masz, pani, pojęcie,
jak poczuje się król, jeśli wyniknie z tego jakiś ambaras?
– Ależ on mnie nawet palcem nie tknął! – wtrąciła się Adisla.
– Nie znaczy to, że nie próbował – odrzekł Bragi. – Proszę,
niech pani zabroni tego romansu. Jeśli nie, zwrócę się do króla, by to
nakazał.
Disa zmarszczyła brwi.
– Wszystko, co winnam królowi, to część mego dochodu i
synowie na czas wojny. Nie jestem członkiem jego zaprzysiężonej
straży, by mógł mnie zmusić do posłuchu. To, kogo ja i moi
domownicy wybierają sobie na przyjaciół, to nie jego sprawa.
– Wszystko jest sprawą króla.
Disa zdjęła ostatni pęk ziół z dachu i wytarła rękę w zapaskę.
– Przeciwnie. Prawo nie daje mu żadnego upoważnienia do
wtrącania się w sprawy wolnych ludzi. A już na pewno nie będzie mi
mówił, z kim mogą się przyjaźnić me dzieci.
– To nie są dzieci, o pani. Wali ma już trzynaście wiosen i
wkrótce zapewne zostanie samodzielnym władcą.
– Tedy sam może o sobie decydować, prawda? – ucięła Disa.
Bragi burknął coś groźnie pod nosem, pozbierał broń, odwrócił
się na pięcie i poszedł z powrotem w dół zbocza.
Choć stary był przedmiotem drwin Waliego, to chłopak już w
następnym tygodniu miał dziękować opatrzności, że Bragi będzie u
jego boku, gdy po raz pierwszy wyprawi się na wiking.
8. FURIA
Okręt znajdował się w wielkiej hali, gdzie trafił do naprawy,
musieli go przeto ściągnąć na wodę. Tego poranka wszystko zdawało
się Waliemu bardziej intensywne niż zwykle – trzask lin, dudnienie kilu
na balach, drażniący zapach dziegciu na kadłubie, falujący zaśpiew
wojów.
Zginać plecy, chłopcy, bez guzdrania,
Ocean cały wskroś do pokonania,
Tam, kędy miecze nasze zatańczą na wrażych załogach
Niby migotliwe ryby na niebieskich morza rozłogach.
Więc zginać plecy, chłopcy, bez guzdrania,
Ocean cały wskroś do pokonania.
Ciągnął więc z całych sił.
– Nie zostawiaj całej krzepy na brzegu – upomniał go Bragi, a
Wali mógł tylko uśmiechnąć się do siebie. Nie miał złudzeń, widział
siebie takim, jakim był, młodzikiem starającym się wysiłkiem okazać
swą męskość, zalęknionym przed najtrudniejszą bitewną próbą w
dotychczasowym życiu. Jednak świadomość własnych umiejętności
wcale nie osłabiała przytłaczającej natury tego przeżycia.
Poranny ziąb przenikał go do kości, niebieskość oceanu
oślepiała migotliwym blaskiem, przejmujący skrzek morskich ptaków
odbijał się echem w pieczarze jego umysłu.
Wtedy pojawiła się ona; tym razem Wali nie musiał kraść
pocałunku. Przypięła do jego płaszcza jasnofioletowy kwiatek bukwicy.
– On zwalcza zło – rzekła – i cię ochroni.
– I tak wezmę tarczę.
– Ostrożności nigdy za wiele.
– Adisla?
– Tak, Wali?
– Ja...
Przyłożyła mu dłonie do warg.
– Nie mów – poprosiła.
– Czemu?
– Bo to przynosi pecha. Jeśli dasz bogom poznać, że coś cenisz,
oni ci to odbiorą. Wróć do mnie. Nie musisz mi wyznawać swych
uczuć.
Ich poufała rozmowa nie uszła uwagi króla Widłobrodego, lecz
zdecydował się udawać, że było inaczej. U jego boku stała sześcioletnia
córka Ragna, bawiąc się kądzielą. Wali spojrzał na władcę, a potem
ponownie na Adislę.
– On ma nadzieję, że mnie zabiją – stwierdził.
– Ale w jakiś uroczy sposób – zażartowała Adisla. – Wolałby,
żeby Authun przysłał mu księcia innego rodzaju. Silniejszego, bardziej
męskiego, krewkiego i takie tam.
– Miejmy nadzieję, że jednak przeżyję. Jemu na pohybel.
– Jeśli nie, zamieszkasz w komnatach Odyna, upijając się po
wieki w towarzystwie bohaterów.
Wali przewrócił oczami.
– O tak, słuchając przechwałek takich wojów jak Bragi o
wyolbrzymionych rzeziach. Pijany bez przerwy, powiadasz? W sumie
racja, inaczej nie idzie tego ścierpieć.
– Bluźnisz – odparła, śmiejąc się.
– A kogo to obchodzi? Bogowie się nas boją – tak prawi mój
ojciec.
– Jego to akurat wszyscy się boją.
– Wyobrażasz sobie? Ja pijany na umór, a on po wsze czasy
patrzący na mnie wilkiem z drugiej strony biesiadnej ławy. Chętnie
umrę jako tchórz, byle tylko być z tobą.
Adisla oblała się rumieńcem.
– Nie rozczulaj mi się tu tylko dlatego, żeś zastrachany –
odrzekła. – Będę ci walkirią, dodającą skrzydeł. Okryj się chwałą, mój
kochany, okryj się chwałą! Wróć zwycięski albo nie wracaj w ogóle!
Powiedziała to z emfazą godną klas wyższych, udając, że
przykłada sobie chustkę do oka, wzorem szlachcianek żegnających
mężów wyprawiających się po lupy. Wali znał ją jednak dobrze i
rozumiał, że beztroski nastrój Adisli był wyłącznie na pokaz. Posłał jej
uśmiech i dotknął włosów. Oczy dziewczyny zaszkliły się, a on nie
potrafił w nie spojrzeć.
Odwrócił się przeto ku łodzi i jął z pluskiem brodzić przez
wodę, dźwigając na barkach niewielką skrzynkę, która miała mu służyć
za siedzisko podczas podróży. Wrzucił ją do langskipa, wdrapał się
przez burtę, i podniósł ponownie. Szukając swego miejsca przy wiośle,
zawadzał stopami o wręgi i kamienie balastowe na dnie bez pokładu,
lecz starał się sprawiać wrażenie spokojnego, jakby dokładnie wiedział,
co robi. Na okręcie nie było nikogo znajomego, ba – nawet nikogo,
kogo by rozpoznał.
Przydzielili mu miejsce na drakkarze, zgrabnym i smukłym
okręcie wojennym z warczącą na dziobie rzeźbioną głową
niedźwiedzia, godnym jego pozycji jako członka stanu wojowników. Po
bokach okrętu znajdowały się dwie brzuchate knary, statki kupieckie,
puste, więc mniej zanurzone. Na nich miały spocząć łupy. Obsadę tych
łodzi stanowili znani Waliemu chłopi. I to go trochę niepokoiło. Zwykle
podczas bitwy ludzie odróżniali przyjaciela od wroga dzięki temu, że
znali się z widzenia, bo organizowano ich w grupy z tej samej okolicy.
Na drakkarze jednak, pośród nieznajomych i w gorączce bitwy, ktoś
mógłby go wziąć za nieprzyjaciela.
Idąc wzdłuż okrętu, rozglądał się na boki, zdecydowany
zapamiętać przynajmniej twarze ludzi, u boku których przyjdzie mu
walczyć. Wszyscy mężczyźni przy wiosłach byli ogromni, ze
skołtunionymi brodami, przyodziani w brudne ubrania zalatujące
stęchlizną. Ich ciała pokrywało tak wiele tatuaży, że skóra wydawała się
niemal niebieska. Wali rzucał im ukradkowe spojrzenia, starając się nie
opierać na ich barkach, gdy zmierzał ku dziobowi. Posłyszał jakieś
mamrotania, atoli nie potrafił odgadnąć, czy były one kierowane do
niego, do druhów wioślarzy, czy też były zwykłymi pomrukami.
Szmerem na poły artykułowanym pod nosem, z którego rozumiał
niewiele. A kiedy udawało mu się coś pojąć, tylko tego żałował.
„Zniewieściali... płochliwi... Ubić tchórzy. Zabijam, podbijam,
sram i szczam. Zginą, nim się obejrzą. Zabić wszystkich. Nikogo nie
oszczędzać. Wypalić ziemię, wypalić ziemię”.
Patrzył im w oczy. Nie wydawali się skupieni na czymś
konkretnym, wpatrzeni złowrogo przed siebie przekrwionymi ślepiami,
jak u ludzi, co wiele dni nie zaznali snu. Niektórzy nosili skórę zwierząt
owiniętą wokół ciała lub na głowie, inni byli niemal nadzy, pomimo
chłodu przedświtu. Waliemu zupełnie nie w smak było ich
towarzystwo.
Na rufie łodzi, zamknięty w beczkach albo przywiązany do
burty, znajdował się ich oręż – topory i włócznie. Wali widział tylko
jeden miecz. Wniosek nasuwał się sam – tym ludziom się nie
przelewało. Atoli w odróżnieniu od nich, broń była zadbana – żeleźca
toporów wyostrzone na srebrny połysk, a groty włóczni ostre niby
szydła.
Na jego bark opadła czyjaś ręka.
– Tu masz swoje wiosło, synu. – To Bragi podszedł do niego od
tyłu, a Wali ucieszył się, że go widzi.
Postawił skrzynkę i spoczął. Bragi przestąpił naprzeciwko, i
uczynił to samo. Usiadł okrakiem i lekko uderzył księcia w ramię.
– Teraz możesz pożałować, że nie słuchałeś tego, co mówiłem o
mieczu, tarczy i włóczni.
Jako że nerwy wzięły górę nad nonszalancją, Wali posłał mu
tylko blady uśmiech. Bragi położył mu dłoń na ramieniu.
– Bez obaw, książę, będzie dobrze. Choć gdybyś częściej mnie
słuchał, byłoby lepiej. Załatwiłem ci miejsce na najlepszym z okrętów.
Wali odsunął się, nierad takiej poufałości.
– Nie ma tu żadnego z moich braci.
– Tak, ale wokół siebie masz najlepszych wojów spośród
dwudziestu królestw.
– O nich mowa? – nie dowierzał Wali.
– Nie inaczej.
– To berserkowie?
– Owszem, z północnego kultu Odyna Straszliwego, pracujący
za darmo, nie licząc przewozu.
– I łupów, które uda im się zgarnąć.
– O tyle, o ile. Wezmą łupy, ani chybi, ale nie to jest ich
głównym celem – wyjaśnił Bragi. – Choć chyba lepiej, gdyby jednak
było.
– To po co walczą?
– Dla samej walki. Spójrz na nich. Każdy tu obecny ma za sobą
wiele wypraw łupieskich, ale czy są bogaci? Nie. Czy mają wielu
niewolników? Też nie. Takie rzeczy obchodzą ich tyle, co zeszłoroczny
śnieg.
– Nie chcą łupów?
– Tylko trochę, i to dlatego są dla Widłobrodego tak użyteczni.
Zadowalają się ochłapami. On dostaje do dyspozycji paru dobrych
wojów, a oni nie wykłócają się za bardzo o łupy.
– Brzmią jak pomyleńcy – zauważył Wali.
– Możliwe, ale i tak możesz się od nich czegoś nauczyć.
Zobaczysz, jak prawdziwi mężczyźni poczynają sobie na wojnie.
Wali nic nie odparł. W jego mniemaniu równie ważne było to,
jak mężczyzna poczyna sobie podczas pokoju. Siedzenie i mamrotanie
przekleństw, ze wzrokiem zaćmionym po spożyciu bóg wie jakich
wywarów z grzybów i ziół, było postawą godną głupca, a nie bohatera.
Według Bragiego, za trzy dni czekała ich walka. Berserkowie kipieli
gniewem, jeszcze nim wypłynęli. A jacy będą w obliczu wrażych
włóczni? Tak czy owak, Wali był ciekawy, czy okażą się godni swej
reputacji niezniszczalnych i nieustraszonych. Azali prawdę ludzie
gadają, że żadna broń się ich nie ima? Rozglądając się po lodzi, rad był,
że walczy z nimi, a nie przeciwko nim.
Wiatr się wzmógł, przyszła pora na żagiel. Gdy go postawiono,
wydął się i zatrzeszczał, smagnięty pędem powietrza, jakby palili się do
wyruszenia w drogę. Przygotowany ku czci Waliego, czarny z
odznaczającą się białą głową warczącego wilka. Wali spojrzał w górę,
na godło swego ojca – symbol wszystkiego, czym jego syn miał się
stać, wszystkiego, czym tak naprawdę już powinien być. Przeszły go
ciarki na samą myśl o spoczywającym na nim ciężarze
odpowiedzialności.
Z zadumy wyrwał go kopniak w plecy.
– Rusz dupę. Muszę rozprostować nogi.
Odwrócił się i ujrzał przed sobą ogromnego męża w grubej
tunice, ze skórą białego niedźwiedzia na ramionach. Szpeciła go
głęboka bruzda, biegnąca od czubka głowy poprzez oczodół i w dół, do
policzka. Niewątpliwie, w którymś momencie znalazł się po
niewłaściwej stronie topora. Zdawało się, że każdy centymetr jego ciała
pokrywają niezgrabne tatuaże: sceny przedstawiające zniszczenie i
bitwy, serpentyna węża Jormunganda wijąca się wokół prawego
ramienia, na lewym wilk walczący z Odynem, trzy nakładające się
trójkąty – tworzące symbol tegoż boga – pod lewym okiem, i wiele
innych malunków zwierząt, szubienic i broni, na całej twarzy i tułowiu.
Nóż i miecz Waliego spoczywały na dnie skrzyni podróżnej, a
wiedział, że wstając i sięgając po nie, dałby berserkowi pretekst do
ataku. Musiał jednak coś przedsięwziąć. Spotkał go afront na oczach
wszystkich i nie mógł puścić go płazem, nawet jeśli miał pewność, że w
ostatecznym rozrachunku to on gorzej na tym wyjdzie.
Na tę zniewagę mogła nastąpić tylko jedna odpowiedź.
Zamachnął się pięścią na głowę parszywca. Ten jednak sparował cios,
wsunął sobie rękę Waliego pod pachę i wstał, by oburącz chwycić go za
gardło. Z ramieniem unieruchomionym w żelaznym uścisku, książę
został przyparty do dna łodzi, szurając nogami i bezskutecznie próbując
zaprzeć się o kamienie balastowe. Berserk warknął mu coś w twarz i
zacieśnił palce na krtani. Konfrontacja, jak mało co, potrafi odrzeć
człowieka ze złudzeń i rojeń o własnej wielkości. W tej chwili Wali nie
był już mężczyzną na pierwszej wyprawie łupieskiej, księciem
walecznych mieczy Horda, synem Authuna Bezlitosnego, potomkiem
rodu wywodzącego się od samego Odyna, nadzieją swej rasy. Był li
tylko przestraszonym chłopcem w rękach większego i silniejszego
mężczyzny.
Nie potrafił się skupić na niczym, poza twarzą woja, którą
zdawał się wykrzywiać grymas nienawiści. Berserk dusił Waliego, zaś
cała świadomość chłopca koncentrowała się na próbach odjęcia rąk z
własnego gardła. Na próżno; mężczyzna ani myślał go puścić. Pole
widzenia zawęziło mu się do rozmiarów tunelu, wydawało się, że za
chwilę pęknie mu głowa. Wtem wzrok Waliego padł na nóż o szerokim
ostrzu widoczny pod takim kątem, że mowy być nie mogło, iż trzyma
go berserk. I na coś jeszcze – wielki drąg z luźno przybitymi trzema
żelaznymi pierścieniami. Nagle oba oręża znalazły się między nim a
napastnikiem.
– Takie rzeczy to lepiej zachowaj dla wroga, Bodwarze Bjarki –
odezwał się jakiś glos.
Berserk zwolnił uścisk, a Wali, rzężąc, opadł na ziemię. Gdy z
oczu opadła mgła i odzyskał ostrość widzenia, zobaczył Bragiego. Stary
wasal Authuna wbijał harde spojrzenie w poznaczonego bliznami woja,
przystawiając mu nóż do gardła. Metal szczęknął o metal, gdy wielki
berserk w brunatnym niedźwiedzim futrze wepchnął swój dziwny drąg
pomiędzy mężczyzn. Bodwar Bjarki i Bragi, zwyczajem krzepkich
wojów w podobnych sytuacjach, nie odezwali się ani słowem, jeno
wciąż mierzyli się wzrokiem. Berserk w brązowym futrze delikatnie
popchnął laską Bjarkiego na miejsce. Olbrzym położył ręce na wiośle.
Bragi parsknął, krótko, z wyniosłym rozbawieniem, po czym wsunął
nóż do pochwy i usiadł na swojej skrzyni. Wali podniósł się z ziemi,
przestąpił przez wręgę naprzeciwko i również spoczął.
Bragi odwrócił się do księcia, nawet nie starając się ściszyć
głosu, by berserk go nie posłyszał.
– Mówiłem ci, jak ważne jest trzymanie broni przy sobie.
Gdybyś miał nóż na podorędziu, mógłbyś wypruć mu flaki.
Wali skinął głową. Targały nim jednocześnie wstyd i ulga, lecz
mimo wszystko, pomyślał, czyż problem nie rozwiązał się bez potrzeby
patroszenia kogokolwiek – przynajmniej na razie? Gdyby miał nóż,
starcie mogłoby się skończyć śmiercią jednego berserka i krwawymi
porachunkami z jego braćmi. Lub, co gorsza, wyrwaniem noża z ręki
Waliego. Chłopak wiedział aż za dobrze, że jego siła jest niczym w
porównaniu z potęgą olbrzyma za jego plecami. Omiótł wzrokiem
wybrzeże. Adisla patrzyła w jego stronę z niepokojem na twarzy.
Nachylił głowę ku wielkiemu berserkowi i wzruszył ramionami. Z
ruchu warg Adisli wyczytał: „Bądź ostrożny”, i skinął głową na znak,
że weźmie sobie jej radę do serca.
Gdy sytuacja się uspokoiła, ludzie zamilkli zupełnie i chwycili
za wiosła, wyprowadzając łódź na morze, bardziej chcąc popisać się
siłą niż dla rzeczywistego efektu, gdyż liny wielkiego żagla były
napięte, a ten żwawo wypychał ich z wód zatoki. Wali wyciągnął rękę
do góry, żegnając się z ludźmi na brzegu. Ich postacie coraz bardziej
nikły w oddali, aż w końcu książę cały skupił się na miarowym
wiosłowaniu.
Okręt, który skaldowie zwali „ogierem fal”, naprawdę się nim
wydawał; żywą istotą, co sił prującą przed siebie. Przez chwilę Wali
niemal zapomniał o złowrogiej postaci za plecami. Potem jednak,
wbrew sobie, zerknął ukradkiem za siebie. Oszpecony mężczyzna gapił
się wprost na niego. A może już rzuciło mi się na mózg?, pomyślał. Bo
niby gdzie miałby patrzeć? W tym względzie naprawdę nie było
wielkiego wyboru.
Bragi spostrzegł, że Wali nieznacznie odwrócił głowę i mrugnął
do chłopca.
– Pal licho mężczyznę z bliznami! Pokażcie mi lepiej tego, co
mu tak ryło poznaczył – zażartował.
Wali się uśmiechnął. Bragi to zacny człek, pomyślał, ma na
sercu moje dobro. Uczciwy, wielkoduszny, odważny i szczery do bólu.
Gdyby tak jeszcze nie przynudzał.
Podróż miała potrwać trzy dni – trzy dni wypełnione drętwymi
opowieściami, trywialnymi radami i żartami starego woja, od których
aż zęby bolały. Ratując go z opresji, Bragi odniósł małe zwycięstwo.
Wali zaiste powinien mieć przy sobie nóż, to trzeba przyznać. Ale na
tym koniec. To jeszcze nie oznaczało – co Bragi zdawał się sugerować
tym swoim pobłażliwym uśmieszkiem – że wszystko, co mówi i w co
wierzy, jest prawdą objawioną, i że zyskał prawo do protekcjonalnego
traktowania Waliego w najbliższej przyszłości.
Chłopak pomyślał o kupcu, którego spotkał przed dwoma laty,
Welesie Liborze z Reriku13 na wschodzie, który podróżował na północ,
by spotkać się z Ludem Wielorybów, zwanym powszechnie
Wielorybakami. Ten, gdyby tylko został, świetnie nadałby się na
mentora. Tak dużo wiedział, podróżował przez świat, nikomu nie
wadząc, stroniąc od rozlewu krwi, polegając na swym rozumie. Przy
nim Wali czuł się natchniony i chętny do nauki. Kupiec rozkładał przed
nim zwoje, a zafascynowany chłopak oglądał piękne barwne obrazki i
intrygujące zawijasy pisma. Wtedy tak bardzo chciał się nauczyć, jak je
czytać, jak zapisywać swe myśli za pomocą długich fal inkaustu, które
wznosiły się, opadały i dzieliły niczym grzywacze. A Bragi, wprost
przeciwnie, nie miał pojęcia o niczym, co warto byłoby sobie
przyswoić.
Tę wyprawę poprzedzał zwiad, przeprowadzony latem zeszłego
roku. Teraz okrążyli wybrzeże na północ, aż niemal po ziemie
Wielorybaków, skręcając następnie na zachód ku Wyspom na Krańcu
Świata – których nazwa straciła już sens, bo teraz były tylko zwykłym
przystankiem na drodze do bardziej majętnych ziem na zachodzie.
Stamtąd pożeglowali na południe i osiągnęli wybrzeże krainy
Zachodników. Wali spał na dnie łodzi, wciśnięty pomiędzy resztę
mężczyzn, przysłuchując się mamrotaniu i przekleństwom berserków,
spoglądając w górę na rozgwieżdżone niebo i myśląc o Adisli.
13Osada handlowa słowiańsko-połabskiego plemienia Obodrytów, o spornej
lokalizacji (przyjmuje się, że leżała na wschodnim brzegu Zatoki Wismarskiej w
obecnej Meklemburgii-Pomorzu Przednim).
Berserkowie nie raczyli się do niego odzywać, za co był im
wdzięczny, bowiem mógł pozostać sam na sam z własnymi myślami.
Jego pobratymcy nie dostrzegali w morzu żadnego piękna. Pomyślał o
epitetach, jakimi je określali: ryczące, puste, pochłaniające, rozszalałe.
W ich mniemaniu stanowiło przeszkodę, dostarczało żywności i
materiałów, ale było także zabójcą. Stawiali domy tyłem do morza, nie
chcąc patrzeć na nie, gdy otwierali drzwi. Wali jednak był nim
zauroczony, tą iskrzącą niebieskawą zielenią, ruchem chmur na
horyzoncie, zachwycony, gdy fala przelewała się przez burtę, a na jego
udzie lądowała makrela.
Wtem z rozmyślań wyrwał go okrzyk.
– Wyspa! To tutaj nasz los, chłopcy!
Wali zerknął przez ramię, ale nie dostrzegł niczego, żadnego
lądu czy wroga. Bragi położył mu rękę na ramieniu.
– Skup się na wiośle, paniczu. Nie przejmuj się tym, co nas
czeka, gdy zejdziem na ląd.
Wali skinął głową, świadomy, że wkrótce przyjdzie mu zabić
pierwszego wroga albo samemu zginąć. Żałował, że wcześniej nie
wypakował miecza. Poczuł potrzebę, by się wypróżnić i wstał, by
uczynić jej zadość. Nie tylko on zresztą. Wyglądało to niemal
komicznie – dziesięciu mężczyzn sikających jednocześnie przez burty,
tyluż samo na dwóch towarzyszących im knarach – zupełnie jakby
odprawiali jakiś rytuał.
Wali rozejrzał się za lądem. Widział jednak wyłącznie otwarte
morze. Wróć! Coś tam jednak było; plaska czarna plamka, mgliście
majacząca w oddali.
– To tutaj – rzekł do siebie. – To tutaj.
Załoga wciągnęła wiosła na pokład i złożyła je na płask na dnie
drakkaru. Wódz berserków, ten woj z dziwną lagą, narzucił kamienie
balastowe na stos. Potem wyjął trochę chrustu i podpałkę, rozpalając
ogień na tej stercie. Gdy gałązki się zajęły, zawiesił kocioł na trójnogu i
nalał do niego trochę wody z bukłaka. Następnie jął wrzucać do środka
jakieś rzeczy z sakwy.
Wali wyciągnął oręż i hełm ze skrzyni podróżnej. Był cały w
nerwach, a każdy ruch zdawał mu się nienaturalny, uważnie
obserwowany przez towarzyszy podróży i wyraźnie odbierany jako
niezadowalający. Pozostali mężczyźni pootwierali beczki i zaczęli
zakładać rynsztunek na siebie. Nie było rozmów. Żaden z berserków
nie odzywał się do współbraci, ten czy ów jedynie mamrotał coś w
brodę, przeklinając siarczyście i rzucając groźby pod adresem
nieistniejącego przeciwnika.
Zawartość kociołka przelano do wielkiej misy, a tę podawano
wokół, opróżniano i znów napełniano. W końcu trafiła do Waliego.
Ujrzał grudkowatą polewkę, z pływającymi w niej wysuszonymi
nakrapianymi grzybami, podobnymi do ludzkich uszu. Nie kosztując,
podał misę siedzącemu obok berserkowi i przyglądał się, jak ten
wychyla duszkiem jej zawartość.
Gdy każdy berserk wypił już polewkę, na powrót chwycono za
wiosła.
Wódz wojowniczej bandy podszedł na przód okrętu, dzierżąc
lagę z żelaznymi pierścieniami, i przystanął na dziobie. Podczas gdy
jego ludzie wiosłowali, on jął uderzać laską w dno drakkaru,
wystukując brzęczący rytm. Berserkowie zawtórowali tupaniem,
napierając na wiosła.
– Odyn! – zakrzyknął wódz.
– To furia! – chórem ryknęli berserkowie.
– Odyn!
– To wojna!
– Wszechojciec!
– Potężny w boju!
– Wszechojciec!
– Zaczerwień nasze miecze!
– Odyn!
– To szał!
– Odyn!
– To śmierć!
Berserkowie zawyli i uderzyli głowami w wiosła; pluli i klęli,
popędzając łódź ku wybrzeżu. Wódz stukał swą grzechoczącą pałką w
okrężnicę okrętu, gromko i piskliwie wykrzykując słowa.
– Ludzie Odyna! – zawołał.
– To my! – zadudniła riposta.
– Ludzie Odyna!
– To my!
Zaśpiew trwał w nieskończoność, a berserkowie wydawali się
mieć nieskończony zapas słów, dobywanych chóralnie z gardeł w takt
pulsu wojownika. Wpadli w prawdziwy amok, bębniąc w wiosła,
uderzając dłońmi o własne ciała i wykrzykując słowa w twarze
towarzyszy. Rytm przyspieszył.
– Odyn! – zakrzyknął wódz, tłukąc laską w burtę.
– Do szału przywodzący, wszystkich nienawidzący, do wojny
nawołujący!
– Odyn!
– Z wilkiem walczący, włócznią potrząsający, ciał
przysparzający!
– Odyn!
– Łodzie topiący, na ziemię powalający, wroga gubiący!
– Odyn!
– Berserk, berserk, berserk!
Kilku ludzi zerwało się na nogi, uderzając się w piersi i
ramiona. Okrętem zarzuciło gwałtownie, gdy jeden z wojów w amoku
zapomniał o wiośle, którego pióro zaryło w wodę.
– Odyn!
– Berserk, berserk, berserk!
– Tak mnie zwą! – krzyknął mężczyzna z lagą.
– Odyn! – zawyli wioślarze.
– Tak mnie zwą!
– Odyn!
Do podekscytowanego i nieco przestraszonego Waliego frazy te
docierały pod postacią nie słów, a wyobrażeń. Zdawały się czymś
więcej niż zwykłymi przydomkami boga. Szalone zaśpiewy zdawały się
nadawać im kształt; Waliemu przed oczami stanęły zaklęte w słowa
obrazy – Odyna walczącego z wilkiem Fenrirem, włóczni przecinającej
bezchmurne niebiosa, szubienic i rzezi, ognia i krwi.
Rytm wioseł nie słabł nawet na chwilę, choć Wali był pewien,
że nie zdołają długo utrzymać takiego tempa. Jednak, ku jego
zdziwieniu, berserkowie nawet przyspieszyli, miarowo uderzając
wiosłami w wodę, mimo że wielu z nich popijało z rogów,
systematycznie napełnianych z wielkiego dzbana przez sługę. Wali nie
mógł się nadziwić, że ktoś w ogóle zdołał unieść takie naczynie, a co
dopiero nalewać z niego bez uronienia kropli na drakkarze prującym
przez rozkołysane grzywacze.
Gdy dzban minął Waliego, z naprzeciwka zakrzyknął Bragi,
sapiąc z wysiłku.
– Na twoim miejscu bym to wypił. Piwo podsyca odwagę,
sprawiając, że rośniesz w siłę!
Wali poszedł za radą Bragiego, wyciągając róg zza pasa i
podtykając do napełnienia. Pociągnął kilka łyków.
Więcej nie chciało mu przejść przez gardło, bo żołądek zawiązał
mu się w supeł, bardziej z powodu niecierpliwego oczekiwania na to, co
miało nastąpić, niż chwiejności lodzi. Berserkowie jęli wyć,
wykrzykując sprośności i obietnice pod adresem swego boga.
Ponownie rzucił okiem za siebie i tym razem wydało mu się, że
za plecami niebieskość ustępuje miejsca zieleni. Potem dołączyła do
nich biel. Plaża. Okręt zachwiał się tak gwałtownie, że Wali spadł ze
skrzyni, jak długi padając na balast.
Napędzany przez szalonych wioślarzy okręt przybił do plaży z
nadmiernym impetem. Wali pomyślał, że tylko szczęśliwym trafem nie
rozorali przy tym kadłuba. Musiał się przetoczyć na bok, bo upadając,
trafił w sam środek rwącego strumienia ludzi, wyjących berserków, w
obłędzie opuszczających drakkar. Żaden nie miał tarczy czy nawet
pancerza lub hełmu, jedynie włócznię i topór, zaś ich wódz dzierżył
miecz w jednej ręce, a lagę w drugiej.
Wali odwrócił się, by zobaczyć, na kogo też nacierają z takim
zapałem, atoli ujrzał wyłącznie spokojną szeroką łachę jasnego piasku,
słoneczny dzień, ptaki nad łąkami i ciemnozieloną trawę. Poza tym –
żywego ducha. O wrogach nie wspominając.
Berserkowie zeskakiwali z drakkara i pędzili przed siebie, zaś z
dwóch łodzi za nimi na ląd schodzili bardziej pospolici woje.
– Rusz się – rzekł Bragi. – Aby zaskoczyć wroga,
zaatakowaliśmy wyspę od tyłu. Gnaj przodem; jam za stary, by biec
całą drogę. Pamiętaj, piękne kobiety i sprawni mężczyźni, tych nam
trzeba brać za niewolników. Resztę zabij, a wtedy zasiejesz w nich taki
strach, że następnym razem sami się położą pod nasze topory.
Wali zszedł z lodzi i doznał dziwnego uczucia, po raz pierwszy
w życiu stawiając stopę na obcej ziemi. Miał ochotę zatrzymać się i
rozejrzeć dokoła, by przekonać się, czym to miejsce różni się od jego
domu. Wiedział jednak, że nie czas teraz na podziwianie widoków.
Wbił się w hurmę wojów z towarzyszących im knar,
uzbrojonych w hełmy i tarcze, pędzących w głąb lądu za rwącymi do
przodu lekkozbrojnymi berserkami. Wyspa była płaska i niezbyt długa,
Wali nie widział jednak żadnych zabudowań. Poruszali się szybko, a
gdy wspięli się na niewielkie wzniesienie, napotkali pierwsze ciała.
Czterech starców uśmierconych na rozoranym polu. Ich podeszły wiek
poznał po białych włosach; po licach nie sposób było go odgadnąć.
Zostali bowiem straszliwie zmasakrowani, ich głowy pocięto wieloma
razami, stratowano buciorami i po wielokroć skopano.
Wali uznał ich za niewolników, gdyż nosili skromny
przyodziewek, zaś dwie głowy, które ostały się w jako takim stanie,
były całkowicie wygolone na przedzie, z dłuższymi włosami
pozostawionymi z tylu, co poczytał za oznakę ich pośledniego stanu,
świadectwo ich zniewolenia. Wokół walały się porzucone narzędzia
rolnicze, grabie i motyki, w liczbie większej niż potrzebna czterem
ludziom. Wali głowił się, czemu zwyczajnie nie pozwolili wziąć się do
niewoli. Czemu niby niewolnik miałby walczyć za swego pana? Nagle
mu zaświtało. Przypomniał sobie zaśpiewy wojów na łodzi, ich
szaleńczy pęd ku wybrzeżu. Berserkowie nie uznawali brańców.
Mieszkańcy wyspy mieli trzy wyjścia: uciekać, walczyć lub umrzeć.
Reszta niewolników najwyraźniej wzięła nogi za pas, zostawiając za
sobą tylko tych starców. Wali pokręcił głową. Skoro berserkowie
wpadli w szał zabijania, znacznie malały szanse, że podczas tej
wyprawy zdołają zdobyć jakieś cenne lupy. Niewolnik był bowiem, pod
pewnymi względami, wart tyle, co złoto.
Wbiegł pod długą pochyłość. Posłyszał jakieś odgłosy. Zrazu
wziął je za skrzek mew, ale im bardziej się zbliżał, tym łatwiej było je
rozpoznać. Ludzki krzyk. Przenikliwy i rozpaczliwy,
kontrapunktowany tubalnym rykiem przemocy. Już teraz w powietrzu
unosił się dym.
W kierunku leżącej poniżej plaży znajdowała się osada około
piętnastu domów. Waliego zdumiał ich dziwny, niespotykany kształt.
Stały tam dwie wielkie hale, których nie powstydziłby się żaden król,
lecz otaczające je chatki, co do jednej, były malutkie i koliste. Nie tak
to powinno wyglądać, pomyślał. Znane mu chaty były kwadratowe,
czasem z łukowatymi bokami, ale nie okrągłe. W życiu nie widział
czegoś podobnego. Wydały mu się egzotyczne i ekscytujące; chciał
bardzo obejrzeć choć jedną od środka.
Potem zauważył ludzi. Wali rzadko widywał aż tyle osób w
jednym miejscu, do tego samych mężczyzn, panikujących pod toporami
berserków. Tylko nieliczni próbowali stawiać jakikolwiek opór;
większość uciekała w popłochu.
Przez jakiś czas stał w miejscu, przyglądając się napaści,
płonącym chatom, berserkom bez pardonu wycinającym bezbronnych
mężczyzn. Każdy przeciwnik, ocenił Wali, wydawał się niewolnikiem,
wszyscy mieli bowiem dziwnie ogolone głowy na przedzie i dłuższe
włosy z tyłu. Wali nie mógł nie zauważyć, że żaden z berserków nie
kwapi się do grabieży. Mając to na uwadze, spojrzał w dół wzgórza w
stronę największego budynku, tego z krzyżem na dachu, który uznał za
świątynię. Jeśli mamy cokolwiek zabrać z powrotem, pomyślał, lepiej
zrobić to, nim cała osada pójdzie z dymem.
Bragi wdrapał się na szczyt pagórka i położył dłoń na barku
Waliego.
– Dobądź broni, książę – poradził.
– To chyba nie będzie konieczne. Nikt nie stawia oporu.
– Lepiej mieć coś w ręce, w razie gdyby naszym szanownym
wojom Odyna skończyli się Zachodnicy do dziurawienia włóczniami.
Nic tak dobrze jak widok miecza nie przypomni im, po której jesteś
stronie.
Wali pokręcił głową – niemal nie mógł uwierzyć własnym
uszom. Mimo to wyjął miecz z pochwy. Dobry to był oręż,
jednosieczny saks, przysłany przez ojca, raczej duży nóż niż miecz z
prawdziwego zdarzenia, lecz wytrzymały, krótki i prosty, zakończony
głowicą z kości wieloryba. Poczuł się zawstydzony tak wyszukanym
orężem i żałował, że nie ma na podorędziu czegoś bardziej pospolitego.
Tarczę jednak zostawił na szczycie wzgórza. Nie widział powodu, by ją
targać z sobą, gdyż nawet z tak odległej perspektywy widział dokładnie,
że tutaj o wiele mniej naraża się na szwank, niż walcząc na kije z
braćmi Adisli.
To pouczające, pomyślał, co zdziałać może panika. Niektórzy
Zachodnicy zdołali czmychnąć wzdłuż plaży, lecz inni, z których
wstrząs wywołany najazdem najwyraźniej wypłoszył resztki rozumu,
zwyczajnie rzucili się w morze, próbując wpław dopłynąć na stały ląd.
Wali nie dawał im większych szans. Miał zmysł obserwacji godny
wytrawnego żeglarza, a przesmyk wyglądał mu na typowe siedlisko
podwodnych prądów.
Zszedł ku wielkiemu gmachowi. Był większy, niż mu się
wydawało z oddali, z długimi wąskimi otworami okiennymi wyciętymi
w zachodzących na siebie balach. Na zewnątrz leżały na ziemi resztki
rozbitej przez berserków kamiennej rzeźby. Był to udatnie wyryty
krzyż, w kole o średnicy jakichś dwóch ramion. Piękna rzecz, pomyślał
Wali, i niemal nabrał ochoty, by wziąć ją do domu.
Berserkowie walili w drzwi świątyni, pokrzykując i bełkocząc,
nie mogąc dostać się do środka. Jeden z nich przyniósł żagiew z
gorejącej chaty, nie przestając kląć i mamrotać pod nosem.
– Powiedz mu, żeby tego poniechał – polecił Wali Bragiemu.
Ten spojrzał na królewskiego dziedzica, wyraźnie zdumiony.
Nie przywykł, by książę wyrażał swój pogląd na jaki bądź temat. W
tym względzie, pomyślał Bragi, bardzo przypomina ojca.
– Odłóż to! – zakrzyknął Bragi. Berserk puścił polecenie mimo
uszu i wrzucił pochodnię na strzechę. Na szczęście, dach znajdował się
wysoko i był stromy, więc żagiew się sturlała.
Bragi ponownie spojrzał na Waliego i wzruszył ramionami.
Nadeszła grupka chłopów z Eikund, którzy ująwszy i obnażywszy
jednego z mężczyzn z ogolonymi głowami, popędzali go teraz
kopniakami ku świątyni.
– Powiedz im, żeby otworzyli! – rozkazał jeden z kmieci.
Stary i przerażony mężczyzna osunął się na kolana, złożył
razem dłonie i jął coś mamrotać.
– Otwórz to, ty niedołęgo, bo ci uśmiech poszerzę!
Głos należał do Hrolleifra, chłopa ze szczytu wzgórza za
domostwem Disy. Wali miał go za porządnego człeka – często pomagał
Disie nosić różne rzeczy na rynek i był wprawnym rzeźbiarzem. Ale
teraz był tu, z tym samym nożem, którym strugał małe łodzie, ludziki z
kory, nawet pionki do hnefatafla dla Waliego, przytkniętym do szyi
starca.
– Nie może otworzyć. Zapewne zabarykadowali się od środka –
bronił go Wali.
Hrolleifr wzruszył ramionami i poderżnął mężczyźnie gardło. W
powietrze wystrzeliła pulsująca fontanna krwi, brudząc kmiecia, zaś
umierający upadł na twarz, wierzgając i kwicząc na ziemi.
Hrolleifr odwrócił się ku pozostałym najeźdźcom i zakrzyknął:
– Obaczcie na mnie, pokrytego bitewnym potem. Obaczcie, jak
niosę rosę rzezi pomiędzy wrażych wojów.
Odpowiedziały mu rubaszny rechot i liczne oklaski. Jedynie
Waliemu nie było do śmiechu, nie mógł bowiem uwierzyć, że ten
człowiek chełpi się takim uczynkiem. Zabił wszak starca. Już trudniej, o
wiele trudniej, było zaszlachtować prosiaka. Czy to właśnie do tego się
sprowadzały te wszystkie opowieści o bohaterskich czynach? Do
podrzynania gardeł błagającym o życie staruszkom? Wali chciał, by to
się już skończyło, i to szybko, byle co rychlej powrócić na okręt. W tym
celu należało jak najszybciej dostać się do świątyni. Perspektywa
grabieży może zapobiec dalszym bezsensownym zabójstwom.
Wrzaski oddalały się coraz bardziej. Każdy na wyspie, kto mógł
uciec, już dawno wziął nogi za pas, a większość berserków ruszyła w
pościg. Pomiędzy domami nastała krótkotrwała cisza. Wali głęboko
wciągnął powietrze. Swąd dymu o chłodnym poranku wydal mu się
wspaniały.
Dach świątyni znajdował się za wysoko, by go dosięgnąć, a
drzwi były zamknięte na głucho, niemożliwe do sforsowania. Gdyby
mieli dość czasu, mogliby zrobić podkop pod ścianami. Atoli istniał
inny sposób – możliwe, że zdołają dostać się do środka przez okna. Co
prawda, były one za wąskie dla któregokolwiek ze zwalistych
mężczyzn, ale Wali był o wiele szczuplejszy.
– Bragi – rzekł, oczami wskazując jedno z okien – dopilnuj,
żeby żaden dureń nie podłożył ognia, gdy będę w środku. – Zdjął pas z
mieczem i zrzucił z siebie trzy tuniki, noszone zamiast pancerza.
Bragi pomógł mu wdrapać się na swe barki. Wali dosięgał
wąskiego otworu okiennego, lecz nie mógł znaleźć wystarczającego
oparcia dla rąk.
– Stań mi na głowie – poradził Bragi, poprawiając hełm.
Tak też i zrobił, dzięki czemu zdołał dosięgnąć otworu drugą
dłonią i podźwignąć się na obu rękach.
Przełożył jedno ramię przez krawędź, wierzgnął w powietrzu,
zaparł się rękami i w końcu znalazł się w środku. Opadł w przysiadzie
na stojący tuż pod nim stół.
W budynku były cztery otwory okienne; wpadające przez nie
światło ułatwiało widzenie. Zrazu umysł Waliego zarejestrował
wyłącznie barwy – srebrną i złotą – potem zaś duży gobelin po prawej i
zaryglowane zaworą drzwi po lewej. Gdy oczy przystosowały się do
oświetlenia, Wali ujrzał mężczyzn. Czterech, z ogolonymi głowami.
Dwóch trzymało wielkie świeczniki, jeden – ciężki srebrny krzyż.
Ostatni, chłopak w jego wieku, około trzynastoletni, był nieuzbrojony.
Dopiero wtedy Wali pomiarkował, że nie wziął ze sobą broni.
Mężczyźni nie rzucili się na niego, co uznał za przejaw głupoty,
gdyż jeśli go nie powalą, otworzy drzwi. Ale oni stali w miejscu, tylko
wrzeszcząc na napastnika. Z ich dziwnego języka rozumiał pojedyncze
słowa.
– Boże, odkupicielu, dopomóż. – Ten z krzyżem wysunął
krucyfiks przed siebie, pomachał mu nim z daleka i powiedział coś,
czego Wali w ogóle nie pojął.
– Helsceada, Helsceada, Helsceada. Szatan!
Potem mężczyzna powiedział coś jeszcze, co Wali potrafił sobie
przetłumaczyć, pomimo mocnego obcego akcentu. „Precz!”. A potem
znów coś niezrozumiałego. „Apage!”.
Czyżby rzucał na niego jakiś czar? Wali nie czuł się jak pod
wpływem uroku. Za drzwiami coś zadudniło i do jego uszu doleciało
kilka urywanych zdań.
– Płoń! Odyn! Łabędź krwi14! Podżegacz!
Wali podniósł się z kucek. Nie zszedł ze stołu, gdyż chciał się
wydawać wysoki, by podkreślić swą królewską proweniencję. Miał tu
czterech mężczyzn w wieku nadającym się do pracy, do tego niezgorszą
ilość srebra. Krótko mówiąc – nielichy lup. Atoli wpierw musiał ich
poskromić, i to bez broni. Na podorędziu miał tylko słowa, a wiedział,
że oni zrozumieją może z połowę.
– To wy powinniście wynieść się stąd precz – odezwał się. – Za
tymi drzwiami czekają wilki i niedźwiedzie. Czyż mam was rzucić im
na pożarcie?
Zeskoczył ze stołu, podszedł do drzwi i chwycił za zaworę.
Mężczyźni coś mamrotali, ale nie ruszyli się, by go powstrzymać.
Raptem przez okno wleciał jego saks. Wali spojrzał na broń, po czym
obojętnie machnął ręką.
– To się nie przyda – rzekł – o ile zachowacie rozsądek. Bo
14Kenning oznaczający kruka, ptaka bliskiego wojownikom i Odynowi. Kruki
Hugin i Munni były jego zwiadowcami, przynoszącymi swemu panu wieści ze
świata.
chyba lepiej być w niewoli niż w grobie, nie?
Jeden z mężczyzn przemówił. Wali co nieco rozumiał.
– Najazd znad morza. W tym wszystkim znać rękę – i znowu to
słowo – szatana.
– Wystarczył dobry okręt i błogosławieństwo bogów – rzekł
Wali.
– Tylko jeden jest Bóg – odparł mężczyzna. – Jezus Chrystus. –
Ręką wskazał na gobelin.
Wali przyjrzał się tkaninie. Znajdowało się na niej dziwne, acz
piękne wyobrażenie zawieszonego na drzewie Odyna z bokiem
przebitym włócznią. Przedstawiało, jak mniemał, scenę poszukiwania
mądrości przez boga przy studni Mimira, gdzie oddał swe oko w
zamian za wiedzę. Lecz jeśli to byli wyznawcy Odyna, to gdzie się
podziała ich furia i waleczność? W głowie mu się nie mieściło, że
można było ot tak, wtargnąć do świętego przybytku berserków i ujść
cało.
– On jest po naszej stronie, nie po waszej – rzekł Wali. –
Złóżcie broń i poddajcie się. Proponuję wam ochronę. Pod przysięgą.
Zdawało się, że jedno słowo do nich dotarło. „Ochrona”.
Mężczyźni spojrzeli po sobie. Potem odłożyli ciężkie srebrne
rekwizyty i opadli na kolana, łącząc dłonie i mamrocząc niezrozumiale.
Łomot u drzwi przybrał na sile. Wali podszedł do czterech mężów.
Jeden z nich trzymał w rękach dziwny, podłużny prostokątny
przedmiot, jakby gruby kawałek skóry. Wali chciał mu ją zabrać, lecz
ten nie puszczał. Książę zastanawiał się, co też to za rzecz, do której
człowiek ów lgnie bardziej niż do srebra. Podszedł do stołu, gdzie leżał
podobny przedmiot. Podniósł go i obejrzał. Z trzech stron był jaśniejszy
niż z czwartej. Jasne boki zdawały się układać w ściśle przylegające
warstwy. Chciał już odłożyć tę dziwną rzecz, lecz zrobił to tak
nieuważnie, że się otworzyła. W środku znajdowały się arkusze
pergaminu, podobne tym, które nosił Weles Libor. Pokrywały je w
całości zawijasy pisma i piękne malunki. Nagle Waliego olśniło – ci
niewolnicy mogli nauczyć go pisać! Bardzo sobie cenili te zapiski,
musieli tedy umieć je czytać.
– Panie!
W jednym z okien pojawiła się twarz.
– Toś ty, Bragi?!
– Tak, panie.
– Jak tyś tam wlazł?
– Po drabinie, panie.
Wali się roześmiał.
– Obyłoby się bez twej głowy, gdybyśmy pomyśleli i poszukali.
Za chwilę otworzę drzwi. Dopilnuj, żeby nikt, ale to nikt, nie
skrzywdził moich niewolników. Należą do mnie. Dasz radę wbić to do
głów tym zaślepionym przez Odyna kretynom?
– Spróbuję, ale nie mogę obiecać, panie.
– Zastukaj trzy razy, gdy będziecie gotowi.
Wali wiedział, jak ciężkie czeka go wyzwanie, gdy drzwi się
rozewrą, przeto, wykonując uspokajające gesty, podniósł saks i chwycił
za rękę starca z wypełnionym pergaminem kawałkiem skóry. Ten był
najmniej użyteczny jako niewolnik i zarazem najbardziej narażony na
zgubę.
Po kilku chwilach Wali usłyszał trzy stuknięcia i usunął zaworę.
Gdy drzwi się otworzyły, wnętrze zalała fala światła. Dwaj
berserkowie minęli go w pośpiechu, niosąc włócznie i żagwie.
– Nie! – wrzasnął Wali. Poniewczasie zrozumiał, że niosą też
śmierć. Dwaj niewolnicy zginęli zakłuci i upadli, jeden – ten w wieku
Waliego – popędził ku drzwiom, ciągnąc za sobą starca.
– Nie zabijać! – zakrzyknął Wali. Na szczęście mężczyźni
wpadli w ręce Bragiemu i kmieciom, którzy obalili ich na ziemię
ciosami obuchów.
– Srebro! – zawołał Wali. I to wystarczyło – pozostali
napastnicy wdarli się do środka niby fala przyboju.
Wali nie wiedział, co począć, by ocalić brańców. Powodowany
wyłącznie instynktem, wymierzył ostrze noża w ich plecy i pogonił pod
zbocze, ku drakkarowi. Przyszło mu na myśl, by ich puścić wolno, lecz
zafascynowała go sposobność nauczenia się pisma – uznawał to za
sprawę kluczową dla rozwoju i utrzymania swego królestwa, gdy w
końcu przyjdzie mu nim rządzić. Nadto nie spotkał wcześniej wielu
cudzoziemców i bardzo chciał z nimi porozmawiać. Ciekawość
zwyciężyła. Ci mężczyźni, pomyślał, mogą nauczyć mnie czegoś
interesującego.
Gdy dotarł na szczyt pagórka, zabrał pozostawioną tam tarczę i
spojrzał w dół. Ogień objął już całą osadę, chaty i kościół, bez wyjątku.
Żywy inwentarz spędzono i jęto zaganiać w ich stronę. Brańcy Waliego
zanieśli się płaczem. Po raz pierwszy przyjrzał im się uważnie. Na
pewno są niewolnikami, uznał po ich mizernych ubraniach i ogolonych
głowach. Nawet tacy jak oni, prędzej czy później, zaczynają czuć więź
z miejscem niewoli. Ponownie dostrzegł urzekające piękno wyspy –
blask słońca na tafli morza, gęstą strugę dymu sięgającą poprzez morze
do stałego lądu w oddali, niby zaczarowana droga na grobli, a nawet
języki ognia. W obliczu takiego uroku prawie niemal można było
zapomnieć, że to miejsce stało się właśnie niemym świadkiem
spustoszenia.
Pośpieszył ku okrętom, a gdy do nich dotarł, okazało się, że
powrócił jako pierwszy, nie licząc pięciu czy sześciu strażników.
– Dużoście łupów zgarnęli? – zapytał jeden.
Wali jedynie wskazał saksem na niewolników. Rozmowny
strażnik skinął głową.
– Jeden dość stary, ale tego drugiego sprzeda się w Kaupangen
za porządne pieniądze – ocenił z miną znawcy.
Chodziło mu o ten duży rynek na południu. Wali już wcześniej
o nim słyszał, ale nigdy tam nie był. I ci brańcy też tam nie trafią; miał
wobec nich inne plany.
– Należą do mnie – odparł.
Wartownik wzruszył ramionami.
– To zależy od podziału łupów.
– Należą do mnie – powtórzył Wali z naciskiem. – To ja
zadałem sobie trud, by ich ocalić. Resztę bardziej interesują łatwe
ofiary niż brańcy. – Strażnik ponownie wzruszył ramionami i usiadł nad
brzegiem.
– Zobaczymy, co na to berserkowie – rzucił jeszcze.
Już zmierzchało, gdy powrócili ostatni grasanci. Wali siedział
przy ognisku i przyglądał się stadom owiec i krów pędzonym w pobliże
łodzi. Ani jednego niewolnika. Wali wprost nie mógł uwierzyć, jak
wiele dobra marnowało się podczas najazdów. Cały łup z kościoła
rzucono na kupę, wraz z dzbanami wina, które niedługo pozostały
nietknięte. Ten czy ów przytaszczył nawet zagarnięte bele siana, więcej
niż było trzeba, by wykarmić zwierzęta podczas krótkiej podróży
powrotnej. Wali ucieszył się, że ich ojczyste plaże obfitowały w
otoczaki, bo inaczej niechybnie powracaliby do domu z wielkim stosem
kamieni.
Berserkowie nie wzięli żadnych jeńców, choć zagarnęli sporo
monet i trochę srebrnych platerów, a także z dziesięć zarżniętych gęsi.
Pod koniec dnia w tych wojach zaszła jakaś zmiana. Nie byli już
wyjącymi zwierzętami, które widział, wysiadając z łodzi. Wprost
przeciwnie, teraz wydawali się osowiali, nawet słabi, prawie się nie
odzywali, jeno przykucnęli przy ogniskach i gapili się w płomienie
przekrwionymi rozgniewanymi oczami.
– Panie.
– Tak?
Na jego ramię opadła dłoń Bragiego. Który to już raz dzisiaj?
– Nie słyszałeś mnie? Lada chwila wypływamy w morze. Tę
wyspę łączy z stałym lądem droga wzdłuż grobli, przejezdna podczas
odpływu. Powinniśmy ruszać. Płonące budynki mogły ściągnąć czyjąś
uwagę, a zostając tu, narażamy się na kontratak.
– To po co w ogóle było je palić?
– Słucham?
– Skoro ogień zdradza naszą pozycję, to po co go rozpalamy?
Wszak z pewnością lepiej byłoby złupić to miejsce w tajemnicy.
– Co zrobić? Berserkowie inaczej nie potrafią.
Zwierzęta ładowano na łodzie, wrzucano, przywiązywano,
wciągano, aż w końcu burty knar zanurzyły się niebezpiecznie głęboko.
Niektórych, co większych sztuk, nie udało się upchnąć, zaszlachtowano
je przeto na plaży i tusze umocowano przy rufach. Zamierzano je
ciągnąć za łodziami, póki liny wytrzymają.
Wali czekał z niewolnikami, by zająć miejsce na drakkarze.
Sternik liczył załogę.
– Dla tych dwóch nie ma miejsca – stwierdził.
Wali spojrzał na niego.
– To się znajdzie. Chcę ich mieć za niewolników.
– Panie, trzeba by zostawić cenne zwierzęta. Chłopak jest
chorowity, a ten drugi stary i mało zdatny do pracy.
Wali pomyślał, że w zasadzie to mógłby puścić ich wolno.
Najeźdźcy już dawno zdążą odpłynąć, nim brańcy zdołają wspomóc
jakikolwiek pościg. Przypomniał sobie jednak, kim jest. Tak dużo czasu
spędził przy domowym palenisku Adisli, pośród kmiecych dzieci, że
czasem o tym zapominał.
– Książęta potrzebują innego rodzaju niewolników niż prości
ludzie.
– Panie, ja...
Nagle rozległ się krzyk, a starzec upadł na ziemię.
W świetle ognia Wali dostrzegł błysk noża i przekrwione oczy
Bodwara Bjarkiego, pokiereszowanego berserka, z którym starł się
wcześniej. Potem dojrzał nagły ruch i młody niewolnik podzielił los
swego poprzednika.
– Koniec dyskusji, książę – zadrwił berserk. Ledwie trzymał się
na nogach, wydawał się odrętwiały i niemrawy, lecz i tak w mgnieniu
oka zaszlachtował dwóch ludzi.
Po raz pierwszy w życiu Wali poczuł się rozgniewany, nawet
rozsierdzony, i przeszedł go dreszcz. Nie była to wściekłość, która
wybucha w furii, lecz stłumiona, przyczajona, tak niekłamana i
rzeczywista jak zapach dymu unoszącego się nad letnią łąką.
Intensywność uczucia była przerażająca. Pomyślał, że prędzej czy
później, w ten czy inny sposób, srodze zemści się na tym berserku. Ta
myśl naszła go nie jako zamiar, a jako fakt, tak prawdziwy i
nieuchronny jak zapadające ciemności, bezkresne miriady gwiazdy i
zimna czerń morza. Odkąd pamiętał, nigdy nie doświadczył uczucia
nienawiści. Aż do teraz. I zdało mu się ono niemal upajające.
Na twarzach otaczających go pobratymców malowało się
oczekiwanie. Wali jednak nie zamierzał spełniać ich oczekiwań – żądać
zadośćuczynienia i wyzywać Bjarkiego na pojedynek. Zamiast tego
pogardliwie uśmiechnął się do berserka.
– Już ja cię zapamiętam.
Bodwar Bjarki jeno burknął coś pod nosem, otulił się płaszczem
i wkroczył na łódź.
Wali nachylił się nad starcem. Martwy. Potem nad chłopcem.
Ten jeszcze dychał, ale jego blada jak kreda skóra znamionowała
niechybną śmierć. Objął młodzika ramionami, by dodać mu otuchy.
Ten podniósł wzrok. Wali spodziewał się ujrzeć w jego oczach wyrzut
lub nienawiść. Zobaczył zupełnie coś innego. Zrozumienie,
współczucie, nawet litość. Aż mu krew zmroziło.
Chłopak wypowiedział znane Waliemu słowo: „Boże”.
No cóż, jakkolwiek by patrzeć, nie bardzo ci pomógł ten twój
bóg, pomyślał Wali, ale nic nie powiedział. Po kilku chwilach młodzian
wydał ostatnie tchnienie.
Książę wspiął się na knarę. Nie miał zamiaru spędzić podróży
do domu w towarzystwie berserków.
Bez słowa chwycił za wiosło, przysłuchując się ludziom,
wymieniającym się dokoła opowieściami o przebiegu pogromu. Kmieć
Hrolleifr chwalił się, jak to stanął przeciwko wrażemu wodzowi i
celnym cięciem powalił go na ziemię. Przemilczał, że jego przeciwnik
był wtedy nagi i na klęczkach błagał o litość. Inni pysznili się
pokonaniem dwóch lub trzech wrogów naraz, pomijając niewygodny
fakt, że ich ofiary nie miały czym się bronić. W bajaniach
powracających wojów najbardziej jednak zadziwiało to, że sami
zdawali się w nie wierzyć.
Gdy łodzie odbijały od brzegu, Wali spojrzał na drakkar.
Berserkowie obwieszali właśnie jedynego oszczędzonego Zachodnika –
jako ofiarę dla Odyna w intencji bezpiecznego powrotu. Gdy tak
przyglądał się zwisającemu z masztu nieszczęśnikowi, wierzgającemu
jakby w próżnej próbie ucieczki, podjął decyzję, że nigdy nie będzie
szukał pomocy u tego boga. Jego wyznawcy, pomyślał, przynoszą mu
hańbę.
– Nienawidzę cię, Odynie – rzekł po cichu – i będę ci się
sprzeciwiał w każdym twym zamierzeniu.
Po tych słowach z jakiegoś powodu poczuł się lepiej i zgiął
plecy, pochylając się nad wiosłem. Wciągnął go rytm wiosłowania, a
wysiłek przepędził wszystkie niemiłe myśli.
9. RÓŻNE ODCIENIE MROKU
Niektórzy dorastają w świetle, inni w mroku. Feilega – chłopaka
zabranego przez czarownice – nie wychowywano na słonecznych
wybrzeżach, lecz na stromych wierchach, pośród dzikich i wilków.
Królowa czarownic wyczuwała, że dziecko, które zagarnęła,
należało przysposobić do innego rodzaju magii niż praktykowany przez
nią samą. Sztukę czarownic zwykli ludzie znali jako seid. Była to w
pełni kobieca magia umysłu. Gullweig zatarła granicę między
przeszłością a przyszłością, podczas transu przemierzała świat jako cień
zająca lub wilka, by nawiedzać koszmary tego czy innego drzemiącego
króla. Atoli sztuka magii cielesnej była jej nieznana. Transy i medytacje
pozbawiały ją sił na wiele kolejnych dni, doprowadzając nawet na skraj
śmierci, odbijały się straszliwym piętnem na jej ciele – członki dotykała
niemoc, a z ciała ulatywała cała energia. Gullweig wydawała się wtedy
podobna tej runie, bardziej układem linii niż ludzkim kształtem. Z
upływem lat nie dostąpiła przemiany znanej innym dziewczętom. I już
nigdy nie miała jej zaznać.
Królowa czarownic pogodziła się z tym, że za wiedzę przyjdzie
jej zapłacić wiecznym uwięzieniem w ciele dziecka – małym, słabym i
nierozwiniętym. Wilkołak jednak nie podąży tą samą drogą. Odyn, jak
wiedziała, miał nadejść jako woj, niosąc wrogom śmierć na grocie
włóczni. Jej obrońca nie mógł być słaby, przeto Gullweig była władna
zrobić tylko część tego, czego wymagało zadanie.
By uczynić z chłopca wilkołaka, należało wzmocnić jego ciało i
wykształcić prawidłowe odruchy dzięki pomocy berserków,
ulfhednarów, co żyli jak wilcy i jako tacy walczyli, za sprawą
treningów i magii zyskując nadnaturalną siłę i zajadłość. Czarownica
przemówiła do wodza berserków we śnie, ten zaś przyjął dziecko na
wychowanie, w zamian za mikstury otrzymane z rąk służącego chłopca
u podnóża Ściany Trolli.
Aż do siódmego roku życia Feileg żył w niższych partiach gór,
pośród niewielkiego klanu berserków, którzy się nim opiekowali,
karmili go, uczyli tańców w transie i nieraz garbowali mu skórę. W
dzień siódmych urodzin chłopca wódz berserków, który zabrał go spod
Ściany, zbudził dziecko przed świtem i poprowadził z powrotem w
górę, ku szczytom. Była wczesna zima i wędrówka nie należała do
łatwych. Berserk wiódł go przez pola śniegowe, czekając na niego, gdy
ten upadał, popędzając, gdy brakło mu sił, wrzeszcząc, gdy próbował
podpierać się swą krótką włócznią, przestrzegając go przed
niewłaściwym wykorzystaniem czegoś, od czego mogło zależeć jego
życie.
Przez większość drogi śnieg był płytki, obywali się więc bez
rakiet śnieżnych, lecz wyżej się pogłębiał, musieli tedy zatrzymać się,
by je założyć. Wspinali się między kępami nagich świerków i sosen,
wznoszących się wśród bieli niby legiony gigantów. Aż w końcu
drzewa jęły przegrywać walkę z wysokością, robiąc się coraz mniejsze i
cieńsze, kurcząc się w końcu do rozmiarów krzewów.
W niewielkiej dolinie, opodal zamarzającej siklawy, berserk
przystanął.
– Mam cię tu zostawić – rzeki. Był twardym człekiem, aliści
nawet on zdobył się na smutny uśmiech. – Bywaj, mały Feilegu. Będzie
nam ciebie brakowało. Zjadłeś dość, by przeżyć do jutra. Wiesz, jak
wspiąć się na drzewo po linie. Pamiętaj, że wilki nie będą chciały
ryzykować obrażeń. Jeśli przyjdą, zaatakuj je i spraw, by poszukały
sobie słabszej ofiary.
Dzieciak nie odpowiedział, atoli gdy berserk odwrócił się i jął
schodzić ze zbocza, podążył za nim.
– Masz tu zostać – upomniał go mężczyzna. – Twój czas z nami
dobiegł końca.
Odwrócił się i ponownie jął iść w dół. Chłopak znów ruszył w
krok za nim. Berserk, choć oschły i skory do bicia, był jedynym ojcem,
jakiego znal, a jego żona – jedyną matką. Chciał wrócić do kociołka, do
swych braci i sióstr, by dalej pomagać ojcu w kuźni, a w zimne noce
leżeć obok matki, otulony ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa.
– Ty zostajesz – warknął berserk. Nie musiał dodawać, co
czekało dzieciaka, gdyby nie usłuchał. I tak już upomniał go o jeden raz
więcej, niż miał to w zwyczaju. Trzeciego upomnienia nie będzie, w
ruch pójdzie pas.
Zatrwożony Feileg poczuł się przeraźliwie samotny. Kurczowo
uczepił się włóczni i rzekł:
– Pewnego dnia powrócę i cię zabiję.
Berserk się uśmiechnął.
– Naprawdę żal mi cię tracić, Feilegu. Wierzę, że zemsta będzie
ci dana. Gdy wyrośniesz, staniesz się wielkim wojem, a ja będę już
stary, o ile w ogóle dożyję sędziwego wieku. Byłoby zaszczytem zginąć
z twej ręki. Nie obawiaj się. Twój los jest już spleciony i nie kończy się
dzisiaj.
Po raz kolejny odwrócił się i ruszył w dół zbocza, a po kilku
chwilach zniknął chłopakowi z oczu.
Feileg rozejrzał się wokół przez szparę w tkaninie okręconej
wokół twarzy dla osłony oczu przed rażącym światłem. Zaczynał
prószyć śnieg. W górze piętrzyła się grań, poniżej rozpościerała dolina.
Zobaczył ślady stóp, które pozostawili, idąc tutaj, lecz miał dość
doświadczenia w polowaniu, by wiedzieć, że nim dotarłby do domu,
trop zginąłby pod warstwą białego puchu.
Nie wiedział, co począć, przeto stał jeno, głowiąc się, czemu
znalazł się na takim odludziu i jakimże uczynkiem tak bardzo naraził
się ludziom, których miał za rodzinę. Niebawem zaczęły mu marznąć
stopy, postanowił tedy poszukać schronienia. Dni były teraz krótkie i
słońce wisiało już nisko na niebie.
Feilega nigdy nie traktowano jak dziecka, przeto w ogóle nie
myślał w dziecięcych kategoriach. Wyprawiał się na polowania, w
zasadzie od kiedy nauczył się chodzić, a wymagano od niego ostrzenia
broni, przyrządzania jadła, rozpalania ognisk i samodzielnego mycia się
właściwie od momentu, gdy rozumiał już, co ma robić. Wychowany
tak, by polegać wyłącznie na sobie, teraz szybko wykoncypował plan.
Zamierzał zrobić to, co jego ojciec, gdy zaskakiwała go zamieć –
wykopać jamę pod drzewem, wyłożyć ją gałęziami i tam się przespać.
Następnego dnia zejdzie w dół i postara się znaleźć kogoś, kto go
przygarnie, a może nawet zakradnie się do domu i ukorzy się przed
matką, błagając by puściła w niepamięć przewiny i przyjęła go z
powrotem.
Zszedł ze zbocza i znalazł odpowiednie drzewo opodal
niewielkiej stromej ściany, która mogłaby, jak mniemał, osłonić go
przed wiatrem. Rył ziemię kamieniem przez jakieś pół godziny, gdy
nagle posłyszał wycie. Pojedynczy wilk, gdzieś ponad koronami drzew,
w stronę zachodzącego słońca, uznał, choć góry utrudniały właściwą
orientację w terenie. Upewnił się, że włócznię ma w zasięgu ręki i
ponownie jął odrzucać ziemię. Z drugiej strony doliny zabrzmiała
odpowiedź innego wilka. Feileg nie przestawał kopać. I trzeci glos, tym
razem bliżej. Zadarł głowę i zobaczył wielkiego białego basiora, o
wiele większego niż on sam, siedzącego na grani powyżej, ledwie
widocznego na tle ogromnej skały. Uderzenie serca później wilk
poruszył się, znikając w śniegu. Feileg kopał wytrwale. Życie wśród
berserków nauczyło go, by nie rozmyślać za dużo nad konsekwencjami.
Potrzebował schronienia; robiło się późno, musiał tedy kopać. Jeśli
wilki przyjdą po niego, zginie. Jeśli noc spędzi na zewnątrz, bez
schronienia, niechybnie zamarznie. Jeśli zaś wejdzie na drzewo, zabije
go mróz. Jedyny ratunek – kopać i modlić się, by wilki jednak nie
przyszły.
Atoli płonne to były nadzieje, bo się zjawiły, bezszelestnie
zbierając się na grani. Wcześniejsze wycie pozwoliło im się odnaleźć,
lecz teraz siedziały cicho, by niepotrzebnym hałasem nie zwabić
konkurencyjnej watahy. Blade słońce skrywało się za granią, zmierzch
barwił niebo na metaliczny fiolet, a osiem wilków przyglądało się
kopiącemu chłopcu. Jak tylko pierwszy z nich się poruszył, Feileg
chwycił włócznię i dobył z gardła groźny wrzask.
Największy wilk był ciemniejszy niż pierwszy którego
zobaczył. Miał rdzawoszare futro, a w kłębie dorównywał wzrostem
chłopcu, wydawał się znacznie od niego cięższy. Krzyk Feilega
zatrzymał go w połowie zbocza. Berserk miał rację. Wilki w dziczy są
w pierwszej kolejności padlinożercami, w drugiej – zabójcami, a
wojownikami dopiero w ostateczności. W zaśnieżonych lasach każda
rana ogranicza ruchliwość, a to oznacza śmierć z głodu. Podobnie jak
wszystkie zwierzęta, ludzi nie wyłączając, wilki preferują ofiary słabe,
a najlepiej – bezbronne.
Feileg wbił w wilka harde spojrzenie i wyciągnął włócznię
przed siebie. Światło przygasało, spłaszczając perspektywę. Wzrok
chłopca falował, a on sam z trudem utrzymywał uwagę na tym, co miał
przed sobą. Kątem oka dostrzegł wilka próbującego zakraść się od
prawej. Szybki rzut oka w lewo potwierdził, że to samo dzieje się po
drugiej stronie. Feileg jednak nie czuł strachu.
– Jestem opuszczony i gotów na śmierć! – zakrzyknął. –
Którego z was, o władcy lasów, mam zabrać ze sobą? Gdy znajdę się w
komnatach Odyna, a wy u jego stóp, och, jakże skopię wam dupy!
Czuł, że jeden z wilków zaszedł go od tyłu, a kolejne zbliżały
się od boków. Wciąż jednak mierzył włócznią w rdzawoszarego
basiora. Był największy i niebawem zginie, a jego śmierć stanie się
inspiracją dla nie lada opowieści przy stole biesiadnym w komnatach
Wszechojca.
Wielki samiec z wolna postąpił ku chłopcu przez rozedrgane
światło. Feileg poczuł, że po raz pierwszy wzbiera w nim trwoga. Coś
dziwnego było w ruchach zwierzęcia, coś nie tak. Reszta wilków
zdawała się ślizgać po śniegu, a ten potężny basior stąpał nad wyraz
niepewnie. Czyżby był ranny? Zapadający zmrok ograniczał
widoczność. Co z nim było nie tak?
To, co Feileg uznał wcześniej za wielkiego wilka, zdawało mu
się teraz zwierzem o naprawdę przerażających rozmiarach. Wielkim jak
człowiek, większym. Stworzenie przerastało o głowę nawet jego ojca,
który górował nad wszystkimi znanymi chłopcu mężczyznami.
Dziesięć sążni przed nim wilk przystanął i spojrzał na Feilega
przez szarzejący zmierzch. Wychowany w przeświadczeniu, że życie to
fraszka, w przekonaniu, że najbardziej chwalebnym końcem jest śmierć
poniesiona w bitwie, pożądający takiego losu bardziej niż inni łakną
złota czy pierwszorzędnego domostwa, młodzik zaczął się trząść. To
nie był zwykły wilk, tego był pewien, lecz stwór rodem z legend.
Zwierzę opuściło łeb na śnieg.
– Krewniak – rzekło.
Słowo zdawało się wibrować w umyśle Feilega. Spojrzał w oczy
basiora.
Wtem pomiarkował – widzi człowieka spoglądającego nań spod
skóry wilka. Wielkiego, potężnego, wielce ogorzałego, z oszronioną
jasną brodą. Jego ramion i nóg nie okrywał ani włosek, jedynie długi
płaszcz ze skóry renifera, podobny do noszonych powszechnie przez
zimowych myśliwych, choć mężczyzna nie miał ze sobą ani łuku, ani
włóczni, ani nawet rakiet śniegowych czy nart.
Nagle cały tak długo duszony w środku strach, rozlał się po
ciele Feilega, przejmując go lodowatym dreszczem. Zdało mu się, że
noc nań runęła, a gwiazdy żywo rozbłysły, niczym ślepia milionów
wilków spragnionych jego krwi.
– Pomóż mi – zawołał, nie mogąc powstrzymać cisnących się
do oczu łez.
Mężczyzna nie odpowiedział ani słowem – już nigdy nie miał
się odezwać – jeno obrócił się i poszedł w górę zbocza. Chłopiec
podążył za nim, niemal czując na plecach gorący oddech kroczącej z
tylu watahy. Tym samym wypełniło się żądanie czarownic – berserk
oddał chłopca Kweldowi Ulfowi, Wieczornemu Wilkowi,
przemieńcowi ze wzgórz. Nie był on wilkołakiem, jak Feileg później
zrozumiał, lecz człowiekiem, którego instynkt i myśli stały się na poły
zwierzęce.
Od tej chwili chłopiec dorastał to w świetle, to w mroku. Nie
była to jednak nieprzenikniona grobowa ciemność jak u czarownic, lecz
północna pomroka najeżona gwiazdami i poznaczona smugami światła,
gdzie ranek przynosił miraże miast majaczących w oddali, a wieczór
zapadał w głuchej ciszy. Ciepła nie dostarczał mu ogień, jeno leże w
pieczarze i otulające go ciała watahy. Wkrótce miał się nauczyć, jak
ogrzewać ręce, zanurzając je w trzewiach zagryzionego przez wilki
renifera, jak znajdować drogę, kierując się światłem księżyca; polubił
nawet smak surowego mięsa.
Podczas krótkich zimowych dni jadła mu nie brakowało –
zwierzyna była wówczas słaba i łatwa do schwytania. Lato było jednak
czasem duchów, jasnym bez ustanku, podczas którego zdobycz zdarzała
się rzadko. Feileg gorliwie wyprawiał się na bezowocne polowania –
niemal bez snu, w ogóle bez słowa, z myślami uwalnianymi z okowów
języka dzięki latom milczenia, z umysłem coraz bardziej zwierzęcym, z
ciałem coraz silniejszym.
W bladym mroku letnich nocy Kweld Ulf zwykł uderzać w swój
bęben i śpiewać nierytmiczne piosnki.
Pospołu wycinali pęcherze reniferów, które najadły się
dziwnych grzybów, i pili z nich mocz. Wywołane nim wizje przenosiły
chłopca do królestwa duchów, gdzie biegał przez ciemne korytarze i
ociekające wodą pieczary, pil z głębinowych źródeł, czując, że mrok
podziemnego świata poszerza horyzonty jego umysłu. Miał wrażenie,
silne niczym zapach reniferowej uryny, iż coś żyje w tych tunelach.
Jaskinie, jak myślał, były głodne.
Gdy Feileg przychodził do siebie, zdawało mu się, że ciało
syciło się tymi snami, dodając mu nadnaturalnej siły i szybkości. Nim
skończył dwanaście wiosen, potrafił już zabić renifera gołymi rękami.
Nie miał zresztą wyboru, gdyż jego włócznia dawno już się złamała, a
Kweld Ulf nie przyzwolił mu na kolejną. W wieku lat czternastu zajął
się grabieżą, ale nie taką, jaką trudnił się Wali. Jego ofiarą padali
wędrowcy zapuszczający się na jego ziemię, kupcy zmierzający na
północ z towarami dla Wielorybaków lub ludzie króla powracający na
południe na saniach czy nartach z zebraną wśród nich daniną. Wraz z
Kweldem Ulfem okradali ich we śnie lub – jeśli ci się zbudzili i nie
chcieli się rozstać z majątkiem po dobroci – atakowali, rozrywając ciała
zębami i paznokciami, łamiąc członki i przetrącając kręgi, ciskając
miecze na ziemię i wyrywając z rąk włócznie. Feileg wciąż jeszcze
rozumiał krzyki ludzi w obozowiskach, lecz ich prawdziwe znaczenie –
strach, cierpienie, tęsknota za ukochanymi – zaczęło mu umykać.
Łupy gromadzili w wysokogórskich leżach. Feileg miał je za nic
– nie zapewniały sytości ani ciepła – atoli Kweld Ulf wiedział, że
piękne grzebienie z kłów morsa, złote naramienniki i dobre miecze
kiedyś przydadzą się chłopcu. Miał bowiem wrócić pod skrzydła
czarownic i nie zaszkodziłoby, gdyby przyniósł z sobą jakieś podarki
dla ich królowej. Kweld Ulf wiedział z własnych doświadczeń, że ten
czy ów dar mógł na tyle długo zawrócić w głowie siostrom, by
przypomniały sobie, że chłopak nie jest intruzem, że właściwie to same
po niego posłały.
Nim osiągnął piętnasty rok życia, Feileg widział i myślał już jak
wilk, miał ciało twarde jak skała i zęby służące za broń. Górskie wiatry
hulały w jego umyśle, pozbawionym poczucia przeszłości i przyszłości,
a on żył chwilą bez refleksji głębszej niż będąca udziałem płatka śniegu
na wietrze. Tego lata polowania szły kiepsko, a on jakimś trafem
znalazł się w dole, u podnóża wzgórz, niby duch skradając się wokół
zagród, próbując porwać kaczkę czy świniaka. Starał się nie rzucać w
oczy, gdyż gospodarstwa stanowiły zwartą wspólnotę i jeden sygnał
rogu mógł błyskawicznie ściągnąć mu na głowę uzbrojoną ciżbę
dwudziestu czy trzydziestu mężczyzn.
Wtedy właśnie natrafił na ruderę. Niewielki długi dom, którego
dach zawalił się pod wpływem wiatru i deszczu. Akurat padało, Feileg
postanowił przeto poszukać tam schronienia. Wszedł do środka.
Grabieżcy – zarówno zwierzęta, jak i ludzie – ogołocili to miejsce ze
wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość, atoli ostało się kilka oznak
bytności niegdysiejszych mieszkańców – połamana kądziel na
posadzce, znoszony but, a nawet mały koślawy zydel. Na tyłach
znalazłby lepsze schronienie, lecz zdecydował się pozostać pośrodku
izby, obok miejsca, w którym niegdyś zapewne znajdował się otwór
dymny. Raczej instynktownie niż z rozmysłem sięgnął po zydel i usiadł
– czego nie robił od blisko dziesięciolecia. Wtem przed oczami stanęli
mu oni – jego siostry przy palenisku, przysadzisty ojciec, w milczeniu
siedzący i popijający na ławie na tyłach izby, matka cerująca ubrania.
To był jego dom, to tu mieszkał do siódmego roku życia. Nie wiedział,
co sądzić o uczuciach, które te wspomnienia poruszyły w jego sercu,
wyszedł tedy na deszcz, by już nigdy nie powrócić w to miejsce.
Gdy miał szesnaście lat, pewnego dnia zbudził się w cieniu u
wylotu pieczary i wstał, gotów na polowanie. Kweld Ulf poklepał go w
pierś i oczami dał znak, że ten dzień będzie inny niż wszystkie
dotychczas. Poprowadził go przez dwie doliny, do miejsca, gdzie
najstarszy wilk z watahy runął ze zbocza parowu i leżał teraz
umierający na jego dnie. Mężczyźni zeszli w dół i usiedli obok
zwierzęcia. Oczy wilka zaszły mgłą, oddech był płytki. Kweld Ulf
spojrzał na Feilega, a ten zrozumiał, że duch wilka miał połączyć się z
jego własnym.
Przez dwa dni siedzieli pospołu i intonowali zaśpiewy,
uderzając w bęben i potrząsając grzechoczącymi laskami. Następnego
dnia przyszły wilki i zawtórowały tej muzyce dojmującym wyciem.
Przysiadły na zaszronionych półkach i wyły w osobliwym chórze,
zarazem radości i rozpaczy. Feileg, z głową pękającą ze zmęczenia i
wrzawy, położył sobie na udzie głowę dogorywającego wilka i głaskał
go po uszach.
Gdy zwierz skonał, ciałem Feilega wstrząsnął dreszcz; w ustach
czuł posmak krwi, ciało przenikały dziwne pragnienia. Tam, gdzie
wcześniej świat zdawał się szeroki pod osłoną gwiazd, teraz zawęził się
do szumiącego w głowie nikłego strumienia głodu. Wziął do ręki ostry
kamień i zdarł skórę ze swego nieżyjącego brata, wyrwał mu wątpia,
zjadł serce i wątrobę. Potem przyoblekł się w ociekające posoką nowe
odzienie i teraz spozierał, niby wilk, zza przesłaniającego mu twarz
pyska zwierzęcia.
Po tym wszystkim Feileg zatracił się w czasie; nie odczuwał już
minionych i obecnych wydarzeń ani upływu dni. Polował, jadł, spał i
siedział, wyjąc ku gwiazdom. Stał się częścią natury poruszającą się
pod wiatrem i słońcem, tak obojętny wobec swej tożsamości jak piana
na fali.
A potem, w środku lata, gdy słońce wcale nie zniżało się poza
bladą zapowiedź zmierzchu, przyszedł jego bliźniaczy brat, a życie
Feilega odmieniło się ponownie. Na zawsze.
10. ŚLUBNA MARTWEGO BOGA
– Coś powiedział?
Wali odwrócił się ku temu, od którego usłyszał nieprzystojne
słowo. A padło ono z ust Ageirra, jednego z zaprzysiężonych
przybocznych Widłobrodego, mężczyzny liczącego sobie
dziewiętnaście wiosen. Dwa lata starszego od Waliego, acz niewiele
wyższego.
Od tamtej pamiętnej wyprawy łupieskiej minęły już ponad trzy
lata – trzy lata, podczas których Wali nie oddalał się od wioski o więcej
niż o pół dnia drogi. Nieraz już prosił Widłobrodego, by ten pozwolił
mu wyruszyć na wyprawę kupiecką, a nawet, by przekazał mu
dowództwo nad najazdami króla, atoli ten był niewzruszony. Stawiał
sprawę jasno – albo Wali popłynie i walczyć będzie jako zwykły woj,
albo zostanie w domu. Książę wybrał to drugie.
Jego niechęć do wikingu podyktowana była wieloma względami
Po pierwsze, nie zamierzał brać udziału w bezprzykładnych rzeziach,
gdyż było wiele łatwiejszych sposobów na zdobycie łupów.
Przerachował zysk zmarnotrawiony podczas napaści na to, co – jak już
wiedział – było klasztorem. Wnioski nasuwały się same – już za cenę
niewolników, których stracił za sprawą brutalności Bodwara Bjarkiego,
mógłby nabyć dziesięć sztuk bydła. Nie liczył już nawet potencjalnych
jeńców, którzy zdołali uciec tylko dlatego, że berserkowie nie raczyli
otoczyć wyspy szczelnym kordonem.
Po wtóre, brała się z przekonania, że jego podwładni mogliby
się czegoś nauczyć od Zachodników. Jeden z ich kapłanów – tych
mężczyzn z wygolonymi głowami – nawiedził Eikund, gdy Wali miał
piętnaście lat. Atoli ku jego rozczarowaniu, Widłobrody nawet nie
pozwolił mężczyźnie wygłosić opowieści. Gdy kapłan pokazał mu swe
pisma i zwrócił władcy uwagę na ich użyteczność w zarządzaniu
królestwem, Widłobrody na jego oczach podarł je na strzępy i rzekł, by
się wynosił, jeśli mu życie mile. W Eikund jednak aż huczało od plotek.
Wali dowiedział się z nich, że ten osobnik był wyznawcą
kanibalistycznej religii niejakiego Chrystusa, którego zwolennicy jedzą
ludzkie ciało i piją krew.
Jednak głównym powodem, który odwodził go od wojowania,
choć Wali się do niego nie przyznawał nawet sam przed sobą, była chęć
uchodzenia za tchórza, który boi się widoku miecza. Książę żywił
bowiem nadzieję, że Widłobrody nie wyda swej córy za mężczyznę
jego pokroju, dzięki czemu nic nie stanie na przeszkodzie ożenkowi z
Adislą. Aliści dotąd król nie zechciał uwolnić go od tego obowiązku.
Wali namówił nawet pewnego kupca, by zaniósł posłanie do jego ojca,
z którego wynikało wprost, iż nie ma zamiaru żenić się z Ragną, lecz
nie doczekał się odpowiedzi. Uznał to za naganę i poczuł się jak
skończony idiota. Jego ojciec mógł przecież zmusić go do wypełnienia
powinności, jeśli tylko by zechciał – na nic protesty i opór.
Wali musiał pogodzić się z tym, że jest księciem, atoli dopóty,
dopóki nie stanie przed faktem dokonanym i nie poślubi Ragny,
zamierzał oddawać się fantazjom o byciu wolnym chłopem; kmieciem,
jak ich zwano. Swój saks oddał Manniemu, małemu braciszkowi Adisli,
a na treningi z Bragim uczęszczał tylko przez wzgląd na starego woja.
Wiedział bowiem, że Bragi, pozbawiony ważkiego zadania, utraciłby
szacunek do samego siebie i usechłby ze zgryzoty, stając się własnym
cieniem. Nadto, w dowód wdzięczności za życzliwą pomoc i wsparcie
podczas pamiętnego najazdu, Wali bardzo się przykładał do szkolenia.
Okładając tarczę Bragiego udającym miecz kijem, pozwalał, by
niesprawiedliwa odmowa ożenku z Adislą podsycała jego agresję.
Przez resztę czasu pomagał Adisli i jej matce w rozmaitych
pracach w gospodarstwie lub doglądał stad wraz z jej braćmi, a
wieczorami rozmawiał z Barthem. Wciąż unikał jednak wyprawiania
się po łupy, co wymagało od niego nie lada odwagi. Wiedział bowiem,
że bogowie nikogo tak nie znoszą jak tchórzy, i tylko świadomość, że
robi to z właściwych pobudek, pomagała mu zachować pozory
bojaźliwości.
Król nigdy wprost nie nazwał go tchórzem, atoli wielu jego
przybocznych rzucało to słowo pod nosem, gdy tylko przechodził obok.
Jednym z nich był Ageirr. Wali wolałby puszczać zniewagi mimo uszu,
uznając je za środek prowadzący do celu, ale był ulepiony z innej gliny
i zawsze na nie reagował.
– Pytałem, coś powiedział?
– Nic, książę, nic a nic.
Wali, rzecz jasna, wyraźnie słyszał to słowo, aliści nie chciał
przymuszać woja, by je powtórzył. W przeciwnym wypadku musiałby
wyzwać go na pojedynek. Ageirr nie zamierzał dawać mu pretekstu.
Prawda, że szydzenie z Waliego sprawiało mu dużo uciechy, ale nie
chciał też przeholować. Wali wszak był synem Authuna, do tego tak
cennym dla króla Widłobrodego. Za zabicie księcia, w prawomocnym
pojedynku czy nie, czekałaby go sroga kara. Widział zresztą, jak książę
rozłupywał lagi o hełm Bragiego. Aż brzęczało! Niespieszno tedy było
mu się przekonać na własnej skórze, co Wali mógłby wyczyniać z
mieczem w dłoni.
Wali burknął coś i się odwrócił.
– Cieszysz się na wesele? Tej nocy czeka nas setna uczta, ani
chybi – ozwał się Ageirr do pleców Waliego.
– Jakie znowu wesele?
– Adisla, ta lafirynda z gospodarstwa na wzgórzu, ma wyjść za
Drengiego Półtrolla zza doliny. To ci dopiero udatny mariaż!
Wali poczuł się tak, jakby ktoś zdzielił go obuchem. W
osłupieniu zapomniał nawet o obeldze pod adresem Adisli.
– Coś ci się pomyliło.
– Obawiam się, że nie. Słyszałem to od jej brata dziś rano. Sam
ich spytaj, jak mi nie wierzysz.
– Jeśli łżesz, odpowiesz mi za to – odparł Wali i rzucił się do
biegu. Wiedział, że Drengi poprosił już kiedyś Adislę o rękę, ale
odprawiła go z kwitkiem. Drengi był poczciwym człekiem, silnym i
ciężko pracującym, ale nie bez kozery przezywano go Półtrollem – był
bowiem zarazem brzydki i małomówny. Adisla, pomyślał, w życiu nie
zgodziłaby się go poślubić, prawda?
Do domu Disy dotarł sprintem. Nie zastał dziewczyny, ale jej
matka siedziała właśnie w słońcu przed domem, rozcierając wielkim
kamieniem żołędzie ze swych zapasów.
– Prawda to?
Z jej oczu wyczytał, że tak.
– Czemu?
Disa przestała tłuc kamieniem.
– Tyś dla niej za wysokiego stanu, Wali, i do tego przyrzeczony
księżniczce. Ma córa jest w takim wieku, że już od trzech lat mogłaby
mieć męża. To ze wszech miar słuszna decyzja.
– Ja ją miłuję, matko. Azali słusznym jest to, by się od tego
plecami odwrócić?
Disa postukała kamiennym moździerzem o krawędź drewnianej
miski.
– Jeszcze się nie zgodziła, choć chyba zamierza to zrobić.
– Nie pozwól jej. Każ odmówić.
Zacisnęła wargi.
– Jakież życie by ją czekało jako twej nałożnicy, Wali? Nie
możesz się z nią ożenić, więc pozostanie nią na zawsze. Nigdy nie
będzie nikim więcej. A co, jeśli ci się znudzi?
– Wykluczone.
– Doprawdy? Widłobrody zmienia swe nałożnice jak
rękawiczki. Co pora roku, to nowa.
– Nie jestem taki jako on.
Wali chciał jeszcze coś dodać, przekonać Disę, ale wstrząs był
zbyt wielki. Nigdy wcześniej nie rozmawiał o tym z Adislą, aliści
zawsze zakładał, że będzie musiał ożenić się z córką Widłobrodego, by
zadość uczynić woli ich ludów. Potem jednak zamierzał spłodzić
chłopca i odstawić szanowną Ragnę na bok, biorąc za żonę Adislę –
pod każdym względem, z wyjątkiem nadania jej miana prawowitej
małżonki. Tyle że gdy Adisla zostanie żoną innego, sytuacja
przedstawiać się będzie inaczej. Włócznie pójdą w ruch i nie obejdzie
się bez krwawych zatargów.
Wali gorączkowo rozejrzał się wokół, szukając wzrokiem braci
Adisli – może udałoby mu się ich nakłonić, by przemówili Disie do
rozumu? Nie było ich jednak – wyruszyli na Nidarnes15 jako część
awangardy Widłobrodego, która miała przygotować grunt pod
spotkanie królów przed letnim przesileniem.
– Nie pozwolę na to – rzekł Wali do Disy.
– Tak będzie najlepiej. Teraz ją miłujesz, ale czy dasz jej
poczucie bezpieczeństwa, gdy się zestarzeje? A to zapewnić jej może
tylko prawowity mąż. Czy...
15Nazwa prawdopodobnie odnosząca się do półwyspu, na którym założono
kupieckie miasto Nidaros (dosł. „ujście Nidy”, czyli obecnej Nidelvy), dzisiejsze
Trondheim w Norwegii; dawniej powszechne miejsce organizacji thingów
(zgromadzeń).
Nie czekając, aż Disa dokończy pytanie, Wali zerwał się do
biegu. Hala Widłobrodego znajdowała się dość daleko w głębi lądu, ale
on dotarł tam w mgnieniu oka. Król przysłuchiwał się kłótni dwóch
kmieci, gdy Wali jak burza wpadł do środka. Wieśniacy poznali go i
rozpierzchli się na boki.
Na widok Waliego wstał jakiś mężczyzna siedzący dalej, w
głębi sali. Wysoki, młody i potężnie zbudowany. Nosił się cokolwiek
niezwykle – miał na sobie mlecznobiałą jedwabną koszulę, podobną
tym, które Wali widział wcześniej tylko na Welesie Liborze. Waliemu
przez chwilę wydawało się, że skądś zna tego człowieka, lecz myśl ta
tylko przemknęła, by zaraz ulecieć. Podszedł do króla i się ukłonił.
Widłobrody – jeden z tych przysadzistych, silnych mężów, co to zdają
się szersi niż wyżsi – siorbał akurat zupę, której większość spływała mu
po brodzie. Był twardym mężczyzną, który doszedł do królewskiej
godności nie prawem dziedziczenia, a siły. Na jego dworze nie było
miejsca na intrygi czy dyskusje, a chcąc wygrać spór, trzeba było
pokonać przeciwnika w szrankach lub w piciu, a najlepiej w obu
dyscyplinach jednocześnie.
– Jeśli przyszedłeś tu, książę, z kolejnym cudacznym planem,
jak wygrywać bitwy bez walki, to szkoda twych słów. Mężczyzna rusza
na wojnę, myśląc jeno o wrogu przed sobą i towarzyszu u boku,
nieograniczony żadnymi uprzednimi zamysłami. Najeżdżaj i walcz albo
zostań w domu, tak to wygląda. Koniec, kropka. Nie wracajmy do tego.
Przerabialiśmy to już zbyt wiele razy. Prawdę mówię, chłopcy?
Kilku przybocznych skinęło głowami i potwierdziło, że istotnie
tak właśnie było. Wali wielokrotnie już drażnił Widłobrodego, dając
wyraz swemu przekonaniu, że planowanie może przynieść bardziej
udatne rozstrzygnięcie bitwy niż bezpośredni atak. Widłobrody za
każdym razem zbywał go pytaniem, gdzie w tych wszystkich
zamysłach znaleźć miejsce dla chwały.
– Nie po to przyszedłem.
– A więc po co?
– Chcę, byś zwolnił mnie z paktu małżeńskiego z twą córką. Nie
jestem synem, którego byś chciał, a Rygirowie zasługują na lepszego,
silniejszego księcia niż ja.
Widłobrody parsknął.
– Tu masz rację, synu.
Serce Waliego zabiło mocniej.
Król uniósł brodę do ust i zlizał z niej resztki zupy. Przez chwilę
zdawał się brać słowa młodzieńca pod rozwagę.
– Ale zapomnij o tym. Gdybym cię zwolnił, zrodziłoby to zbyt
wiele wątpliwości. Połowa królów znad wybrzeża jęłaby się
zastanawiać, czy aby nie zamierzam wystąpić przeciw Authunowi. I co
gorsza, wśród nich i on. Ten to dopiero kocha wojaczkę! Mam rację,
chłopcy?
Przyboczni potwierdzili chórem.
– Mój ojciec nie uzna tego za despekt. Nadto od dziesięciu lat
nie podniósł miecza. – Choć Widłobrody nie gustował w
konwenansach, Wali odruchowo zaszczycił go wytwornym językiem.
– Zbyt długo jak na męża jego pokroju – zgodził się
Widłobrody. – Powiadam ci, synu, że gdybym wykoncypował sposób,
by nie doszło do tego małżeństwa, z radością bym cię zwolnił z
obowiązku. Wasze dzieci będą wymoczkami, ale cóż ja mogę na to
poradzić?
– Znajdź innego księcia, panie.
Widłobrody pokręcił głową.
– Twojemu staruszkowi byłoby to nie w smak – odparł. – Ale
tak się przypadkiem składa, że może jednak znajdzie się jakieś wyjście
z tego ambarasu. Hogni, pozwól no tutaj.
Młodzieniec w jedwabnej koszuli podszedł i skłonił się przed
Walim i Widłobrodym.
– Hogni, syn Morthiego – przedstawił się – posłaniec od króla
Authuna.
A więc to tam Wali go niegdyś widział! Na dworze ojca.
– Powiedz księciu, co rzekł jego ojciec.
Mężczyzna znów się ukłonił; wyglądał na nieco
podenerwowanego. Pewnie słyszał, co spotyka posłańców
przynoszących złe wieści.
– No, dalej – upomniał go Widłobrody. – Nikt tu nie traci głowy
bez mego przyzwolenia. To ja kazałem ci się z nim rozmówić, więc
powtórz, co Authun ci rzekł. Jeśli książę zechce się o to wadzić, to
może to robić ze mną. A tego akurat wolałby uniknąć, możesz mi
wierzyć.
– No chyba! – zakrzyknął któryś z przybocznych.
Hogni rzucił szybkie spojrzenie na Widłobrodego, a potem
zwrócił się do Waliego, starannie i oficjalnie dobierając słowa.
– Czcigodny królu Widłobrody, postrachu południa, potężny w
boju, panie Rygirów, wiedz, iż moim życzeniem jest, by mój
próżniaczy syn wziął rozbrat z wygodnym życiem. Podług
przekazanych mi relacji lekce on sobie waży walkę bronią, zebrania i
najazdy, przedkładając nad to rozmowy z niewiastami. Pozwól przeto
mu się wykazać. Ziemie na północ od naszych królestw nękają zbójcy.
Kupcy, pasterze i wieśniacy pospołu drżą przed napaścią ze strony
dzikich, co niby plaga panoszą się opodal Gór Trolli. Ci ludzie zaiste są
jako wilcy, czarownicy zdolni przybrać postać tych monstrualnych
zwierząt. Napadają z furią i brutalnością wszystkich, którzy im się
nastręczą, niewrażliwi na oręż i morderczy w zamysłach. Już siedmiu
mych podwładnych zdążyło zginąć, starając się wyplenić tę zarazę. Nim
minie letnie przesilenie, mój syn złoży u twych stóp głowę jednego z
nich. Jeśli zaś zawiedzie, twojemu uznaniu pozostawiam wymierzenie
mu dotkliwej kary.
Wali spojrzał na posłańca, a potem na Widłobrodego.
– Czemu właśnie to? I czemu akurat teraz?
– A kogóż pytasz? Mnie czy ojca? – hardo rzeki król.
Wali nie zważał na jego butę.
– Mimo wszystko ma prośba pozostaje w mocy. Zwolnij mnie z
paktu ze swą córką i pozwól mi wziąć Adislę za żonę. Lub
przynajmniej zabroń jej poślubić kogoś innego.
Widłobrody podniósł oczy ku krokwiom.
– Ta wieśniaczka przysparza wszystkich zgryzot w mym życiu.
Już mniej kłopoczą mnie te ścierwa, Danowie! – Opuścił wzrok i wbił
go wprost w Waliego. – Wróć z głową wilkoluda – choć nie, lepiej z
całym jego ciałem, żeby wątpliwości nie było – albo ta twoja Adisla
zostanie ślubną Odyna podczas letniego biotu. Zawiśnie ku uciesze
boga.
Wali zrobił się blady jak kreda.
Tradycji oddawania Odynowi oblubienicy niemal wcale nie
hołdowano w pojedynczych królestwach. Waliemu obiło się jednak o
uszy, że podczas dni wielkich uczt, gdy królowie z całej krainy zbierali
się na święto, czyli na biot, składano czasem ofiary z ludzi. Lecz
Widłobrody nigdy wcześniej się ich nie domagał.
– Nie możesz tego zrobić – odparł Wali.
Widłobrody pociągnął łyk z wysadzanego klejnotami pucharu,
łupu z jakiejś wyprawy. Wali pomyślał o zaślepionych przez Odyna
berserkach i niepotrzebnych ofiarach, za którymi stali, o bezsensownym
szale, który narażał jego pobratymców na zgubę, o cennym niewolniku
powieszonym na powracającej łodzi. Pewnego dnia wypije krew
Odyna; obali tego boga, rozerwie go na strzępy i odpłaci mu pięknym
za nadobne za tę jego żądzę trupów.
– Doprawdy? – zadrwił Widłobrody. Nachylił się ku Waliemu i
dobitnym szeptem dodał: – Może i muszę bywać na zgromadzeniach,
by łaskawie zechcieli uchwalić me prawo, atoli sprawy religijne są moją
domeną. I to wyłączną. – Wstał i zakrzyknął. – Jam królem, włodarzem,
kapłanem Odyna na ziemi, rokującym z bogiem i mówiącym waszej
szarej ciżbie, czego on wymaga w zamian za swą przychylność!
Rozumiemy się? – Na powrót usiadł i wskazał palcem na Waliego. – I
Odyn chce tę dziewuchę za swą oblubienicę, chyba że przyniesiesz mu
głowę jego wroga, tego wilkoluda. Twój ojciec mniema, że podołasz. Ja
nie. Przekonamy się, kto ma rację. Przypuszczam, że prędzej niż
wilkoluda znajdziesz własną zgubę, co będzie mi wielce na rękę, bo
wtedy znajdę dla mej córy kogoś, kto ma choć trochę ikry. A ty
będziesz się mógł jedynie pocieszać tym, że ta twoja wieśniaczka
będzie napełniać puchar w komnatach poległych.
– Nie możesz, ot tak, wziąć wolno urodzonej kobiety i złożyć jej
w ofierze. Ludzie się domyślą, że nie poświęciła się z własnej woli.
Widłobrody pokręcił głową.
– Ona jest zagrożeniem dla królestwa, chłopcze! A jest nim
przez ciebie. Ludzie zrozumieją, czemu musi umrzeć. A jeśli bogowie
zechcą temu zapobiec, darują ci powodzenie. To chyba proste. Czego
nie rozumiesz?
Wali stał roztrzęsiony. Chciał krzyknąć królowi w twarz, że jeśli
Adisla umrze, on nie podaruje ludowi Rogalandu głowy wilka, lecz
czerep samego Widłobrodego. Atoli rozumiał już, że zachował się
głupio, nierozważnie. Powinien był skryć prawdziwe myśli przed
innymi, brać udział w ich chaotycznych atakach, przechwalać się
rzezaniem staruchów i dzieci. Jako szanowany woj byłby w o wiele
lepszej sytuacji. Widłobrody potraktowałby go poważnie i co najmniej
sprzeciwiłby się małżeństwu Adisli. Choć nawet by nie musiał –
wystarczyło, by wieści o dezaprobacie opromienionego sławą Waliego
dotarły do domostwa potencjalnego pana młodego, a ten w ogóle
poniechałby starań o rękę wybranki. Ale już przepadło. A co, jeśli nie
zdoła odnaleźć wilkoluda? Pozostanie mu tylko wyzwać Widłobrodego
na pojedynek, jeden na jednego. Wali miał pewność, że poradziłby
sobie na dowolnym polu bitwy przeciw wrażym siłom, lecz bój oko w
oko z człowiekiem, co wyrąbał sobie drogę na tron, to nie przelewki.
Mniejsza z tym. Jeśli Widłobrody naprawdę spróbuje skrzywdzić
Adislę, to Wali stanie w jej obronie.
– To niebezpieczne przedsięwzięcie dla nas wszystkich –
rozpaczliwie argumentował Wali.
– Takie właśnie lubię najbardziej – odparł Widłobrody. –
Pamiętaj, rzeczą królów jest chwała, a nie długi żywot16.
Waliemu cisnęła się na usta odpowiedź, której niechybnie
udzieliłby Bragiemu: „Jeśliś rozumny, to możesz mieć i jedno, i
drugie”, albo: „Chyba już dożyłeś szacownego wieku” – atoli słowa
jakoś nie chciały mu przejść przez gardło.
– Do przesilenia bawię na zgromadzeniu królów na Nidarnes.
To cały miesiąc. Wróć wcześniej z głową wilkoluda albo zobaczysz, jak
twa dziewka zadynda – rzekł Widłobrody.
– I wtedy zwolnisz mnie z obowiązku małżeństwa z twą córką?
– Ani myślę. Wtedy udowodnisz, żeś wielkim wojem. Twa
dziewka żyć będzie, to tyle. A teraz zabieraj się stąd, nim zmienię
zdanie i co do tego.
Wali pomiarkował, że wbrew woli znalazł się w położeniu, w
którym najlepsze, na co mógł liczyć, to ewentualność, że wszystko
zostanie po staremu. A najgorsze? Cóż, to nie miało prawa się zdarzyć.
Szanse znalezienia wilkoluda, a co dopiero pojmania go, były nader
nikłe. Trzeba było innego planu. Adisla będzie musiała bezzwłocznie
wyjść za tego jej kmiecia, co znacznie utrudni Widłobrodemu złożenie
jej w ofierze. To oznacza, że nigdy nie będą razem, ale przynajmniej
ona pozostanie przy życiu. A on i tak będzie musiał podjąć się zadania,
choć miał pewność, że nie powróci żywy.
Już po raz drugi tego dnia ruszył biegiem, pokonując dystans od
hali Widłobrodego ku domowi Adisli, pędząc na złamanie karku, a
16Słowa te wypowiedział – jeśli wierzyć sadze Heimskringla – Magnus III Bosy
(ok. 1070-1103), król Norwegii z dynastii Ynglingów.
nawet szybciej. W połowie drogi posłyszał za sobą stukot kopyt –
trzech jeźdźców z królewskiej drużyny, z poruczeniem jasnym jak
słońce. Jechali wierzchem, założywszy koniom jeno uzdy. Nie mieli
czasu, by je osiodłać, starając się ubiec Waliego w wyścigu ku
zagrodzie Disy.
Gdy się zbliżyli, konie zwolniły. Znajdowali się na wąskim
trakcie pomiędzy drzewami, gdzie Wali zastąpił im drogę.
– Tu się zatrzymacie! – zakrzyknął. – Jakem książę, rozkazuję
wam się zatrzymać.
Konie przystanęły. Jeźdźcy byli uzbrojeni – jeden w miecz,
dwóch kolejnych we włócznie – aliści Wali czuł pewność, że go nie
zaatakują.
Ten z mieczem dobył broni i wymierzył ją w Waliego – był to
Ageirr, ten sam, który pierwszy przekazał mu wieści o zaślubinach
Adisli.
– Gdzież twa broń, książę? Ach, no tak, tyś przecie Wali Bez
Miecza, co hołubi paleniska i kuma się z niewolnikami, czyż nie? Jak
niby zamierzasz nas powstrzymać? Tymi słowy, coś je podłapał wśród
kobiet?
Dwóch jego kompanów zaśmiało się, choć nieco nerwowo. Wali
był wszak księciem, a oni bardzo dobrze zdawali sobie sprawę, że
któregoś dnia mógł zostać panem ich życia i śmierci.
Wali był zdesperowany.
– Zapłacę wam, tylko puśćcie mnie przodem. Przysięgam, że
dostaniecie trochę grosza, jeśli to zrobicie.
Skąd miałby zdobyć te pieniądze, nie miał pojęcia. Może
udałoby mu się sprzedać podarowany mu przez ojca hełm? Tyle że
wpierw musiałby go odebrać Bragiemu.
– Myśmy zaprzysiężeni obrońcy króla – dumnie odezwał się
włócznik. – Za żadne skarby nie poniechamy wypełnienia jego
rozkazów. – Popędził konia kłusem do przodu.
Gdy mijał Waliego, ten rzucił się na jeźdźca, chwytając go za
tunikę i ściągając z końskiego grzbietu. Rumak się spłoszył i pognał
przed siebie, ciągnąc za sobą wodze. Pozostali dwaj wpili pięty w boki
swych wierzchowców i popędzili je do przodu, objeżdżając parę
szamocącą się na ziemi.
– Do zobaczenia w domu tej lafiryndy! – zakrzyknął mijający
ich Ageirr.
Wali skoczył na równe nogi w beznadziejnej rozpaczy. Nieco
obolały woj zrobił to samo, otrzepując się z kurzu.
– Niezgorszy cios, książę, z bronią czy bez, to ci muszę oddać
bez dwóch zdań – pochwalił. Potem wbił wzrok w ziemię. – Przykro mi
za to, co ma ją spotkać. Świetna to dziewka.
– Próżne gadanie lepiej oszczędź dla konia – warknął Wali,
odwracając się na pięcie, i pobiegł między drzewami ku siołu.
Gdy dotarł, Adisli, rzecz jasna, już nie było. Disa czekała w
drzwiach. Jeszcze nigdy nie widział jej tak rozzłoszczonej.
– Cóżeś uczynił najlepszego! – rzekła z wyrzutem.
Wali oblał się rumieńcem i poczuł się podle.
– Co z nią? Dokąd ją zabrali?
– Jest w hali Widłobrodego. Nawet włos nie spadł jej z głowy i
tak już pewnie pozostanie, póki jej nie obwieszą. I jak zamierzasz temu
zaradzić, chłopcze? Jak, ja się pytam?
Ciało Waliego przepełniała energia. Aż się palił, by gdzieś
pójść, coś zrobić, położyć temu kres, atoli wiedział, że cokolwiek
powie, zabrzmi nieprzekonująco.
– Zrobię to, czego żąda Widłobrody. Znajdę wilkoluda.
– Niby jak?
– Udam... Udam się na północ i będę się kręcił po traktach, póki
mnie nie zaatakują.
Po raz pierwszy w życiu Wali ujrzał, jak oczy Disy napełniają
się łzami.
– Ani mi się waż, ty beznadziejny głupcze. Inaczej was
obydwoje trzeba będzie pochować.
– To pójdę na dwór Widłobrodego i z nim o nią zawalczę.
– Wyzwiesz Widłobrodego?! Człeka, co ubił pierwszego wroga,
mając lat dwanaście, co zamordował więcej ludzi, niż ty w życiu na
oczy widziałeś?! Wyzwiesz go i...
Otarła załzawione powieki. Bragi przyglądał się scenie spod
drzewa, gdzie siedział w milczeniu. Już dawno postanowił, że
najłatwiej będzie mu doglądać księcia, samemu przesiadując u Disy.
– Ty, starcze, ty z nim idź.
– Już wczoraj przekazano mi rozkaz, o pani. Chłopak ma iść
sam.
– Wiedziałeś, a mimo to siedziałeś cicho, jak gdyby nigdy nic
pijąc przy mym stole?
– Wiedziałem, że on ma wyruszyć. Nic mi nie było wiadomo o
losie twej córki, klnę się na bogów.
Disa powściągnęła gniew.
– A użyczysz mu przynajmniej swego miecza? To najlepsze
ostrze w całym królestwie.
– Z ust mi to pani wyjęłaś, już sam miałem zaproponować.
– W takim razie chodźcie – rzekła Disa. – Nie ma czasu do
stracenia. Chodźcie do środka.
– Ja muszę już iść. Muszę znaleźć wilkoluda – gorączkował się
Wali.
– A ja – zaczęła Disa – właśnie zamierzam ci w tym pomóc.
Sprowadź Mamę Jodis, czeka nas wiele pracy.
11. ZAPROSZENIE
Stugębna plotka o ostatnich zajściach lotem błyskawicy obiegła
niewielkie sioła, a ciekawość przyciągnęła tłum. Ludzie stłoczyli się w
domu Disy tak ciasno, że musiała wypędzić niektórych na zewnątrz.
W oczekiwaniu na przybycie Jodis, Disa zdjęła sak z półki i jęła
upychać w nim jadło – chleb, nieco sera, miód w garnuszku owiniętym
na górze tkaniną – i masę innych rzeczy. Buzia jej się nie zamykała;
płynął z niej potok słów, skierowanych tyleż do mówiącej, co do
Waliego.
– Przyda ci się wikt, przynajmniej na początek drogi, i coś do
rozpalenia ognia. Zapakuję ci też parę kawałków płótna i krwawnik na
rany. Miód nie nadaje się do jedzenia; nim również możesz smarować
wszelkie skaleczenia. Długie kłącze doda krzepy twej krwi, a mięta
pozwoli ci zachować czujność. To – rzekła, trzymając płaską buteleczkę
– trzeba ci brać w małych ilościach, gdy będziesz dobrze ukryty i
pewny, że w pobliżu nie ma wrogów. Ta mikstura pozwoli ci przespać
białe noce, bez względu na twardość posłania, atoli potrzeba ci jeno
kropli. Pięć kropli w szklanicy ulula każdego człeka do tak głębokiego
snu, że nie da się go zbudzić przez cały dzień. Być może będziesz
musiał przedsięwziąć i takie kroki, jeśli znajdziesz się w prawdziwych
opalach. A tu masz tojad, na uśmierzenie bólu, i znów – tylko kropla.
Dobrze... Co by tu jeszcze?
Gdy tak przeczesywała półki, wszedł Bragi, przynosząc miecz.
Disa odebrała mu go bez słowa i położyła obok saka. Przez cały ten
czas Wali palił się ze wstydu. Skazał Adislę na śmierć, gdyż myślał
tylko o sobie, zapominając o niej.
– Tego – rzekła Mama Disa, otwierając torebkę z grzybami i
suszonymi kwiatami – używają berserkowie. Zaparz to we wrzącej
wodzie i wypij tak ciepłe, jak tylko zdołasz przełknąć.
Wali już miał zaoponować, oświadczyć, że nie chce mieć nic
wspólnego z magią berserków. Nie bardzo potrafił sobie wyobrazić
sytuację, w której miałby czas ugotować cokolwiek przed walką, atoli
pomyślał, że lepiej brać, jak dają, i być wdzięcznym.
Jodis weszła do izby i mocno uderzyła go otwartą dłonią w
potylicę.
– Słyszałam. Głupiś, książę, i niech bogowie mają lud Horda w
opiece, jeśli kiedyś zostaniesz jego królem. – Mama Jodis była krępą,
dziarską kobietą, z ramionami jak szynki, przeto cios zabolał. Wali
przyjął go jednak z pokorą. Znał ją od małego i przyznawał, że, w razie
potrzeby, ma prawo trzepnąć go w ucho.
Kobiety wymieniły przeciągłe spojrzenia.
– Zaczynamy? – spytała Jodis.
Disa skinęła głową.
Przeszły na środek izby i przystąpiły do dzieła, dokładając do
ognia, usuwając na boki kozy, kury, lawy i zydle, wypychając
ciekawskich tam, gdzie najmniej wchodziliby im w paradę.
Wniosły stół i ustawiły go tuż przy ogniu. Na nim postawiły
skrzynię, uprzednio przepchnąwszy ją przez tabun gapiów. Potem Disa
spuściła głowę, a włosy spłynęły jej na ramiona. Jodis złapała je w
garść, związując z tyłu głowy w trzy tęgie koki. Waliego przeszedł
dreszcz, wiedział bowiem, czym są – wisielczymi splotami wisiora
martwego boga – symbolem Odyna, boga, którego znienawidził.
Poczynaniom kobiet towarzyszył szeptany komentarz, gdy ci,
którzy widzieli, co się dzieje, na bieżąco przekazywali nowiny tym,
którzy mogli zobaczyć co najwyżej plecy swych towarzyszy.
– Wiąże jej włosy.
– Robi się na ślubną Odyna.
– Jeśli sama się powiesi, może bóg poratuje dziewczynę.
– A juści, ten paskudnik chce, by ktoś zadyndał, ani chybi.
– To bóg wisielców, zaiste potężny!
– Nie pleć bzdur – śmierć Mamy Disy nie ocali dziewczyny.
Niektóre głosy niemal ekstatycznie wychwalały Odyna. Inne
brzmiały ciszej i ganiły to, co widziały oczy. Co biedniejsi, ci, którzy
mieli płonne pastwiska i nędzne domostwa, uważali, iż ludzka dola i
niedola pozostają na łasce i niełasce bogów. Bardziej zamożni kmiecie,
tudzież ci, którzy dostąpili udanych wypraw łupieskich, bardziej
skłaniali się ku zdaniu, że wszystko zawdzięczają samym sobie i mniej
ufności pokładali w boskich ingerencjach.
Jodis popchnęła skrzynię na przód stołu, a Disa usiadła na niej,
mając głowę nieznacznie wyżej od gapiów, a stopy tuż przy
płomieniach. Jodis chwyciła Waliego za ramię i usadziła go na
podłodze po drugiej stronie ognia, skąd spoglądał w górę, na Disę.
Wali omiótł wzrokiem oblicza widzów, wydłużone w blasku
płomieni. Zupełnie jakby znalazł się w samym sercu jakiejś dziwnej
leśnej przesieki – ludzie pochylali się nad nim niby powykręcane
drzewa.
– Niechaj ci, co być tu nie muszą, wyjdą przed kolejną częścią.
To potrwa aż do późnej nocy – uprzedziła Jodis, atoli nikt nie ruszył się
z miejsca. Przecisnęła się przez tłum na tyły izby, zdjęła kociołek z
półki, podniosła kamień służący za jego pokrywę i wytrząsnęła na dłoń
coś, co wyglądało Waliemu na podpałkę.
Jodis rzuciła to coś w ogień. Zajęło się, wydzielając kwaśnawy i
duszący dym. Większość ze stojących najbliżej, włącznie z Walim,
naciągnęła tuniki na usta i nosy, natomiast Disa głęboko zaciągnęła się
dymem i zaintonowała dziwnym wysokim głosem.
Wymawiam runę boga czarów,
Wyję runę powieszonego boga.
Odyn, co stracił oko za wiedzę.
Odyn, czekający w obłędzie przy studni.
Disa podniosła kawałek drewna i trzema ruchami noża coś –
Wali nie widział, co – na nim wycięła. Położyła szczapę na kolanach i
przyłożyła ostrze do wierzchu dłoni. Wciągnęła powietrze, zbierając się
w sobie, a potem uczyniła te same trzy nacięcia na swej ręce, acz o
wiele płynniej. Wali siedział zafascynowany; rozpoznał symbolizującą
Odyna runę Ansuz. Sam potrafił wycinać runy i wiedział, że
przypisywano im magiczne właściwości. Niegdyś zapytał Disę, czym
one są, ale odpowiedziała mu jeno, iż królowie i woje czynili magię,
wyrzynając runy na ciałach swych wrogów i tylko tyle trzeba mu
wiedzieć.
Krew skapnęła z dłoni Disy na drewno. Rozmazała ją na
znakach, które wcześniej wycięła, a potem rzuciła szczapę w ogień.
– Kim jestem? Kobietą. Gdzie jestem? Przy palenisku. Kim
jestem? Kobietą. Gdzie jestem? Przy palenisku. Kim jestem? Kobietą.
Gdzie jestem? Przy palenisku. Kim jestem? Kobietą. Gdzie jestem?
Przy palenisku.
Jodis podeszła do Disy z boku i zabandażowała jej rękę, choć ta
zdawała się tego nie zauważać. Dalej intonowała, nieobecnym
spojrzeniem wpatrzona w pustkę. Wali miał wrażenie, że jej głos
przytępiał jego poczucie czasu. Widział, jak Jodis dokłada do ognia
szczapy i te dziwne zioła, a potem – jak stara Mama Sefa przynosi
więcej i jednych, i drugich.
– Kim jestem? Kobietą. Gdzie jestem? Przy palenisku. Kim
jestem? Kobietą. Gdzie jestem? Przy palenisku. – Disa raz po raz
wypowiadała tę litanię słów, a Wali przyglądał się przez ogień i dym,
jak lekko kołysze się na skrzyni. Czasem pogrążał się w myślach i przez
chwilę wydawało mu się, że przestaje, atoli gdy przytomniał, ona wciąż
intonowała. Jak długo już tu siedział? Nie miał pojęcia, choć nogi miał
już zdrętwiałe, a głowę ociężałą.
Dym zasnuł zmysły Waliego. Dopadło go zmęczenie, ale nie
pozwolono mu zasnąć. Za każdym razem, jak tylko zaczynał odpływać,
Jodis lub Sefa potrząsały nim, tak samo, jak Disą. Stało się jasne,
czemu siedziała akurat na skrzyni. Było to niewygodne i chwiejne
siedzisko, na którym właściwie nie sposób było zmrużyć oka. Potem
Wali zauważył, że w pokoju zrobiło się jaśniej i chłodniej. Niektórzy
ludzie zdążyli już wyjść; w rzeczy samej – ulotniło się całkiem wielu.
Oglądając się na drzwi, pomiarkował, że zupełnie przegapił krótką noc,
a światło na dworze stanowiły pierwsze promyki jutrzenki.
Wokół nich cały czas krzątali się kmiecie, przychodząc i
odchodząc. Gawędzili, głośno deliberowali nad tym, jakim sposobem
Disa popełnia swą sztukę, głowiąc się, jakie też zaklęcie nakłada na
Waliego. Co poniektórzy mówili, że stara się uczynić go niewrażliwym
na oręż, inni, że zamieni go w ptaka, by mógł przejrzeć każdy
zakamarek ziemi w poszukiwaniu wilkoluda, jeszcze inni, że tak
naprawdę cieszy się z tego, iż jej córka ma dołączyć do Odyna, i stara
się przeto udaremnić poruczenie Waliego. Ten czy ów jął grać w kości,
wtórzy chwycili za planszę Waliego do hnefatafla i zajęli się grą,
znudzeni rytuałem, zalęknieni zarazem, że coś może im umknąć, gdyby
poszli do domu. Dwóch młodzików jęło nawet przedrzeźniać Disę,
powtarzając jej słowa durnowatymi wysokimi głosami. Jodis
przepędziła ich pojedynczym machnięciem miotły. Przybyłe dość
późno bogobojne kobiety z siół na obrzeżach weszły do środka i
dołączyły do inkantacji, z nadzieją uzyskania błogosławieństwa od
boga, do którego zwracała się Disa.
– Kim jestem? Kobietą. Gdzie jestem? Przy palenisku. Kim
jestem? Kobietą. Gdzie jestem? Przy palenisku.
Zaśpiew rozbrzmiewał bez ustanku. Na zewnątrz robiło się
coraz jaśniej. Raz ciepło, raz zimno. Ludzie napływali i odpływali, niby
fale przyboju. Jodis otrząsnęła Waliego ze snu, a potem Disę, sadzając
ją stabilnie na jej chwiejnym podium. Potem dorzuciła do ognia więcej
ziół.
– Kim jestem? Nie wiem. Gdzie jestem? W mroku. Kim jestem?
Krukiem. Gdzie jestem? Na polu poległych. Kim jestem? Krukami.
Gdzie jestem? Tam, kędy widzę.
Naprawdę to mówi?, zastanawiał się Wali. Podłoga jęła się
chwiać, jakby był na łodzi. Powietrze zdawało się gęste i lepkie.
Światło na zewnątrz na powrót zaczęło przygasać. Ani Wali, ani Disa
nie spali już od trzech dni. Disa intonowała teraz łamiącym się, ledwie
słyszalnym głosem.
Coś przebiło się przez zaduch myśli Waliego. Disa zakasłała i
zabełkotała, potem dobyła z siebie krzyk, a jej ciałem jął wstrząsać
gwałtowny spazm. Jodis i Sefa skoczyły co żywo do jej boków,
przytrzymując na skrzyni. Ciało Disy zesztywniało – zdawało się, że
zaraz uniesie się z siedziska.
– Te szpile tak ostro kłują mą skórę – ozwała się Disa, ale
mówiła w sposób, którego Wali nigdy wcześniej u niej nie słyszał.
Powoli i spokojnie, wyższym głosem niż zwykle i z dziwnym
akcentem.
Wali podniósł na nią wzrok. Nogi miał skamieniałe od
siedzenia, a umysł niby głaz.
– Runa, którą zabrałam udręczonemu bogu – rzekła Disa
drżącym głosem. Podobny do głosu dziecka, pomyślał Wali. Niektóre
głoski zdawały się szumieć i szemrać niby morze opłukujące
nadmorskie kamyki, inne zaś trzeszczały i dławiły się jak pies kością
kurczaka.
Disa rzuciła się do tyłu i ciężko opadła na stół, a skrzynia
poleciała w bok i grzmotnęła o ziemię. Ciało kobiety drgało
konwulsyjnie; raptem drgawki ustały, a ona się rozluźniła. Jodis i Sefa
puściły ją; stanęła na stole, rozglądając się po izbie. Temperatura we
wnętrzu chaty gwałtownie spadła, Wali poczuł, że zjeżyły mu się
włoski na skórze. Oddech zamarzał, z ust buchały obłoki pary. W
postawie Mamy Disy było coś do niej niepodobnego. Stała
wyprostowana i dumna, niby królowa taksując otoczenie
wielkopańskim wzrokiem. Ludzie się od niej odsunęli, dwoje
mimowolnie wrzasnęło. U jej stóp uformował się nalot szronu. Wali był
pewien, że jest świadkiem działania magii. I miał rację. Atoli nie miała
już ona nic wspólnego z Disą.
12. WROGOWIE
Królowa czarownic wyczuła pierwszą śmierć, zupełnie jak ktoś
ucinający sobie drzemkę na plaży, kiedy bez otwierania oczu nagle
stwierdza, że słońce przesłoniła chmurka. Dalsze wypadki potoczyły się
szybko – zapalono świece, by przebić grobowy mrok jaskiń, siostry
odciągnięto od rytualnych cierpień, a chłopców wysłano na
poszukiwanie zwłok.
Authun z malutkim Walim nie zdążył jeszcze powrócić do
domu z wyprawy pod Ścianę, gdy Gullweig namierzyła pierwsze ciało.
Zwłoki dziewczynki spoczywały w niższych tunelach, obok
mokrych kamieni, opodal głębokiej sadzawki, gdzie przeprowadzano
rytuał wodnej runy. Powieszone; szorstki sznur przerzucony przez
sterczącą skałę, potrójny węzeł zaciśnięty wokół szyi. Królowa
czarownic dotknęła zimnych warg, rozciągniętych w ponurym
uśmiechu, a następnie sznura. Wiedziała, co oznacza ten splot – trzy
ciasno nachodzące na siebie trójkąty – wisior martwego pana, znak
boga Odyna, berserka, wisielca, topielca, mędrca i szaleńca, boga,
któremu poświęciła swe życie.
Królowa dotknęła bieli gardła dziewczynki; jej wyostrzone
magią zmysły spijały echo śmierci dziecka. Sińce wywoływały u niej
skojarzenie z wybornym pigmentem, jeżynami i ciemnym winem. Ujęła
w palce włosy i powąchała. Na odór śmierci składały się wypieczony
chleb, popiół, posłanie ze słomy i suszone kwiaty. Dziewczynka
wróciła do domu. Sama zadała sobie śmierć, Gullweig była tego pewna.
Martwe dziecko nie czuło się wcześniej nieszczęśliwe. Gdy po
raz pierwszy weszło do jaskiń, było przerażone, atoli obecność królowej
– która jako dwunastolatka sama była jeno dzieckiem – dodawała mu
otuchy, a czarownice dotknęły umysłu dziewczynki, dając jej ukojenie.
Ból i cierpienie rytuałów nie przychodziły jej łatwo, ale przetrwała;
widziała w tym cel, czuła, jak jej umysł rozszerza się wraz ze stopniową
utratą zmysłów.
Miała zostać spadkobierczynią runy wody, nosicielką znaczenia
tego pradawnego symbolu, podtrzymując go przy życiu i sama będąc
przez niego podtrzymywaną. Do tego zadania przysposobiono dwie
dziewczyny. Dopiero po śmierci starej czarownicy, ich mentorki, miała
zapaść decyzja, która z nich obejmie pieczę nad runą, a która
uczestniczyć będzie w pomniejszych rytuałach – pomagając,
przynosząc i dźwigając. A teraz została wiedźmom tylko jedna
dziedziczka tej magii. Gdyby i jej przytrafiło się coś złego, runa
przestałaby się przejawiać w świecie fizycznym, tym samym osłabiając
moc sióstr.
W magicznym symptomie śmierci dziewczyny Gullweig
wyczuwała coś jeszcze, jakby uczucie ciężkości – ciężkości, którą czuje
tonący, gdy jego ubrania nasiąkają wodą, ciężkości zstępującego prądu,
gdy wysysa on siłę z członków płynącego. Czarownica czuła magiczną
obecność, wypływającą z runy, której dziewczyna miała się nauczyć.
Ta śmierć nie powinna była się wydarzyć. Nie pierwszy raz czarownice
umierały, ale wcześniej ich odejście powodowały prozaiczne cielesne
przypadłości – zamarzały, dusiły się lub topiły, gdy rytuał wymykał się
spod kontroli. Przez wiele pokoleń sprawowały całkowitą władzę nad
runami. Aż do tego dnia.
Czarownica nachyliła się nad ciałem i musnęła językiem
martwy policzek. Jego smak przywodził na myśl morskie odmęty,
pogrążone w mroku pustki. Gullweig poczuła wciągające fale,
szarpanie macek ślepych morskich potworów, ciężar toni zamykającej
się nad nią. Zdawały się mówić: „Zejdź niżej. Zanurkuj, strać z oczu
światło i zatoń w gęstym mroku”. Przeszedł ją dreszcz. Nastąpią
kolejne zgony, była tego tak pewna, jak ludzie o mniejszej wrażliwości
tego, że po każdej fali nadciąga następna.
Kolejne lata dowiodły jej racji. Niekiedy w okresie od jednego
lata do kolejnego nie zdarzały się żadne zgony, innymi razy – aż dwa.
Świadomość skonu dziewcząt docierała do królowej czarownic
na różne sposoby. Jedna śmierć przejawiała się szarpnięciem w umyśle,
jak wtedy, gdy człek nagle budzi się z płytkiej drzemki. Inna nachodziła
ją jako uczucie niepokoju spowodowanego snem, który wcale się nie
kończył, gdy się budziła. Jeszcze inna objawiała się w postaci posmaku
dziegciu gdzieś z tylu podniebienia, mdłości, których nie potrafiła się
pozbyć, póki nie ujrzała zwłok.
Gullweig brała ich blade ciała w ramiona, dotykała sińców na
szyjach, wkładała palce między napuchnięte wargi, muskała połamane
członki i czuła uciążliwy ucisk w głowie.
Loki mówił prawdę, pomyślała. Odyn rzeczywiście działał na
jej szkodę, uśmiercając siostry. Jednego była pewna – to zbierane
ukradkiem żniwo stanowiło jeno przygrywkę. Odyn nie poprzestanie li
tylko na jednej czy dwóch ofiarach, skrytym podbieraniu jej mocy
kawałek po kawałeczku. Nadchodził, ani chybi, we własnej osobie i
potędze.
Minęło blisko szesnaście lat, nim go odnalazła. To jej nie
dziwiło. Skoro bóg nie znał sam siebie, to rozpoznanie go przez
zwykłego śmiertelnika tym bardziej wymagało wysiłku. Jej jednak się
udało, dzięki starym i wypróbowanym sposobom – medytacji, rytuałom
i cierpieniu. Zrazu dostrzegała go w umyśle jedynie przelotnie, niby
przebłysk rybiej łuski w wodzie, który znika niemal tak szybko, jak się
pojawia. Atoli mijały tygodnie i miesiące, a ona, śpiąc i czuwając, na
jawie i we śnie, w końcu go wytropiła, wpędzając się w wywołane
dotkliwym bólem transy.
Pewnego razu zobaczyła samą siebie błąkającą się pod
bezgwiezdnym niebem północnego wieczoru. Nagle ujrzała parę
bladoniebieskich oczu spozierających na nią z pokrytego śniegiem pola,
tak przerażających, że aż wyrwały ją z ekstazy. Posłyszała wycie
samotnego wilka. To był on, bóg, ukazany jeno w ulotnej wizji. Więcej
jednak jej nie było trzeba. Trafiła na jego trop.
Nie widziała jej, i ledwie mogła ją wyczuć. Tę bladą kobietę z
oszpeconym obliczem, przyglądającą się jej podczas medytacji.
Wiedziała atoli, że obok niej samej kroczyła widmowa postać,
nienawidząca jej, ukryta tuż za kurtyną wzroku. To ona nią kierowała.
Królowa wiedziała jeno tyle, że coś towarzyszyło jej podczas tych
medytacji, zdając się wiedzieć, co ją skrzywdzi. Wyczuwała
podekscytowanie tego czegoś, gdy jej oczy ujrzały Odyna. Nie uznała
tej obecności za szczególnie niepokojącą. Wszak całe życie przebywała
w otoczeniu dziwnych bytów, twarzy migoczących w blasku ognia,
cieni na skałach, które, jak się zdawało, taksowały ją drapieżnym
wzrokiem. We śnie czy na jawie, zawsze w pobliżu duszących duchów
mroku.
To, co za nią teraz podążało, było przynajmniej pożyteczne. Im
większą okazywało jej uwagę, tym bardziej zbliżała się do
największego krzywdziciela ze wszystkich – Odyna.
Rok po tym, jak zobaczyła oczy patrzące na nią ze śniegu, jej
niewidoczny i nienawidzący towarzysz przywiódł ją do Disy. I zarazem
do niego, Odyna.
Królowa czarownic omal nie zlekceważyła nawoływań Disy, tak
bardzo zaprzątały ją poszukiwania wrażego boga. Posłyszała je dopiero
czwartego dnia wisielczej próby, gdy jej ciało przebijały grube szpile
połączone naprężonym powrozem z kawałkiem nawisu nad usypiskiem,
w stromej jaskini, blisko powierzchni.
Słowa Disy doleciały do niej w smudze dymu niesionej w
zimnym powietrzu od szczytu Ściany. Błagania wiejskich guślarek i
wieszczek nie zdarzały się często – te kobiety znały ryzyko ściągania na
siebie uwagi czarownic – lecz gdy już nadchodziły, były cokolwiek
niepokojące. Gullweig miała już zbyć to wołanie, gdy nagle poczuła
zainteresowanie nim widma u jej boku. Tam, zdawało się, działa się
krzywda. A gdzie ona, tam może być i sam Odyn.
Czarownica pozwoliła, by jej umysł uniósł się nad szarą skałą,
by zmieszał się z dymem i tą niby-drogą, zaniósł ją do swego źródła.
Disa nabrała powietrza, wdychając przesycony ziołami ogień, a
wraz z nim jaźń czarownicy. Zatrzęsła się i zadrgała, spadając ze
skrzyni. Potem wszystko utonęło w gęstej mgle; poczuła się okropnie
senna i miała wrażenie, że przestała panować nad ciałem. W jej głowie
grasowało coś dziwnego.
Patrząc oczami guślarki, Gullweig zobaczyła przed sobą izbę
wypełnioną twarzami wieśniaków gapiących się na nią wielkimi
oczami. U swych stóp ujrzała młodzieńca. Poznała go od razu – brat
wilka, składnik, uświęcona ofiara.
Atoli był tam ktoś jeszcze. Z boku zoczyła kobietę, którą
pamiętała jak przez mgłę, piękną, acz ze straszliwie poparzoną twarzą.
A przed nią kogoś innego, niematerialnego i widmowego w blasku
ognia, boga. Uderzającego kościaną pałeczką w płytki bęben,
świdrującego spojrzeniem, z czwórgraniastym niebieskim kapeluszem
na głowie. Na bębnie wymalowano runy, a gdy bóg weń uderzał,
symbole zdawały się odpadać, obsypywać się na podłogę, zbierać u
jego stóp i znikać, niby płatki śniegu na ciepłej jesiennej ziemi.
– Lord Odyn – odezwała się czarownica.
Wiedziała dokładnie, gdzie jest – w tej przestrzeni poza
przestrzenią, efemerycznej spójni urzeczywistnianej jeno przez rytuał,
kędy czarownicy i duchy z odludnych i odległych miejsc mogą
pozwolić swym jaźniom się zebrać. Cielesne postaci kobiety z
poparzoną twarzą i czarownika z bębnem mogły znajdować się o wiele
mil dalej, lecz ich magiczne formy były właśnie tutaj.
Oszpecona kobieta wyciągnęła ku niej rękę i Gullweig chwyciła
ją, jakby szukając pokrzepienia.
A bóg do niej przemówił, językiem dziwnym, podobnie jak
miano, którym ją nazwał, atoli rozumiała go doskonale.
– Jabbmeaaakka, wilk jest nasz. Poznaliśmy twe zamiary.
Spełzną one na niczym.
Zawtórował mu pomruk aprobaty, aliści nie dobył się on z ust
zebranych w izbie ludzi. Inni z nim współpracują, uznała. Obecność
boga ją przerażała, jednak pomyślała, że nie stoi na straconej pozycji.
Jeśli nie pomiarkował on jeszcze swej prawdziwej tożsamości, to być
może nie osiągnął jeszcze pełni swej potęgi. A to oznaczało, że można
go było pokonać magią albo chociaż zmusić do ucieczki.
Posiała swój umysł, niby tchnienie, ku temu niebieskookiemu
mężczyźnie; trujące wyziewy smrodu zgnilizny, pleśni, robaków i tych
pełzaczy ziemi buchnęły ku niemu, spowijając swym oparem. Nie był
to nawet czar, jeno rozwarcie świadomości, raptem przebłysk miejsc, w
których była, i widzianych tam rzeczy; dość, by usmażyć mózg
każdego, kto nie chodził choć po niektórych z tych ścieżek.
Coś jednak do niej powróciło – rytm, natarczywe bębnienie co
mąciło jej myśli, wzbudzając ochotę na sen. Posłyszała dziwny
ochrypły śpiew, poczuła podmuch zimna, zobaczyła białe pola śniegu i
przemierzające je stworzenia, cienkie niby runy. I zapragnęła wyjść na
ten mróz.
Jednakże Gullweig nie była wieszczką od mikstur i inkantacji,
wioskową guślarką czy prorokiem w łachmanach. Była królową
czarownic ze Ściany Trolli, panią piskliwych run, istotą zrodzoną z
magii i dla niej wychowaną. Nie wyszła na ziąb; gdy jej umysł znalazł
się na krawędzi nieszczęścia, runa uzewnętrzniła się w niej, ta podobna
grotowi włóczni, której żelazny szpic zalśnił, gdy przecięła bezchmurny
błękit nieba.
Bębnienie przeszło w szaleńczy łomot, podniesione głosy jęły
krzyczeć. Poczuła posmak w ustach, popiół i zsiadłe mleko, zapach
stosów pogrzebowych, a gdy spojrzała ponownie, niebieskookiego już
nie było. Czyżby go zabiła? W to akurat wątpiła. Lecz wokół niego
znajdowali się inni, ona zaś wyczula, że w wyniku jej ataku doznali
uszczerbku.
Odyn zdał się jej slaby, daleki od pełni swej potęgi. Nie mógł
tedy jeszcze przeciw niej wystąpić. Co więc robił? Dziewczyna z
oszpeconą twarzą, która siedziała u jej boku w wisielczej jaskini,
pogłaskała ją po ręku i odpowiedź natychmiast spłynęła na Gullweig.
Odyn nie posiadł jeszcze dość mocy, by bezpośrednio uderzyć na którąś
z czarownic, zwrócił się przeto ku pomniejszym celom – dziewczynom
przygotowywanym do dziedziczenia run. Gdyby wszystkie zginęły, nie
miałby kto kultywować tradycji sióstr. Prędzej czy później Gullweig
zostałaby sama, w odosobnieniu. I podczas gdy jego potęga rosłaby z
dnia na dzień, jej moc coraz bardziej by słabła.
Zrozumiała, że nadszedł czas, by przyspieszyć działanie magii.
Wilczy chłopiec był już gotów. Teraz musiał jeno spotkać się ze swą
uświęconą ofiarą – księciem.
Czymże jest magia? Disa chciała zetknąć wilkoluda i księcia ze
sobą, zawezwała przeto czarownicę. A ta uznała, że przyszedł czas, by
ukształtować swego wilkołaka, co z kolei oznaczało, iż należało obu ku
sobie sprowadzić. Przypadek? Zbieg okoliczności wywołany rytuałem
Disy? A może raczej przejaw o wiele potężniejszej magii, która
samoistnie pracowała nad tym w głębokim umyśle czarownicy, poza
progiem świadomości, bez wiedzy Gullweig? Czy też stało się tak za
sprawą najpotężniejszej magii ze wszystkich – tej tkanej przez Norny?
Niemniej jednak, pragnienie Gullweig było teraz zgodne z
życzeniami guślarki i znalazło ujście w postaci czaru. Za
pośrednictwem Disy czarownica wyciągnęła rękę, by dotknąć Waliego.
*
Wali zmusił się, by otworzyć ciężkie powieki. Ujrzał, jak ciałem
Disy ponownie wstrząsają konwulsje. Kobieta odkaszlnęła i zatrzęsła
się, zadygotała i zamruczała. Potem osunęła się na podłogę,
przykucając na wprost Waliego. Wychyliła się, obejmując dłońmi jego
głowę. Wali spojrzał jej w oczy i poczuł niepokój. Wiedział, że to nie
Disa na niego patrzy, lecz coś obcego. Czymkolwiek było, wiało od
tego chłodem. Wali poczuł, jak ręce kobiety mrożą mu twarz.
Czarownica, zwisając ze skały udręki, starała się rzucić czar,
atoli umysł Disy, silnie umocowany w codziennej rzeczywistości, nie
nadawał się jako przekaźnik jej magii. Jaźń guślarki trzeba było gdzieś
wysłać, do szczętu odrzeć ją z typowo ziemskiej świadomości, co
pozwoliłoby Gullweig skorzystać z Disy jako medium.
Wali spojrzał w oczy matki Adisli. Czuł jakiś zapach. Coś się
paliło. Disa, pomiarkował, ukradkiem wetknęła rąbek spódnicy w
ogień, starając się uniknąć ujawnienia jej prawdziwej natury tak długo,
jak się dało.
Tkanina się zajęła, a izbę wypełniły światło, ruch i wrzawa.
Jodis odciągnęła guślarkę od ognia, zaś ludzie otoczyli ją, młócąc po
spódnicy, by ugasić płomień.
Atoli Disa opędzała się od nich jedną ręką, drugą wyciągając ku
Waliemu i sycząc coś pod nosem. Dwóch mężczyzn ją przewróciło,
ktoś inny oblał wodą. Jednak ona wciąż nie odwracała wzroku od
księcia.
Chłopak poczuł, jak do głowy napływa mu chłód, wzbierające
uczucie wilgoci i mrok. Upadł do tyłu. Coś w niego wniknęło, lepkie
wijące się coś, czego nie można wykrztusić; miał wrażenie, jakby w
gardle zalęgła się oślizła ropucha. Czuł, że jedyny sposób, by pozbyć
się tego okropnego uczucia, to wstać, odejść. Ogarniało go zmęczenie,
choć wcale nie był senny. Zerwał się na równe nogi.
Współczucie dla Disy wydawało się czymś na końcu języka,
czymś znanym, acz odległym, ukrytym pod powłoką mdłości, które
teraz odczuwał. Musiał wyruszyć, wiedział to. Ogarnęło go dziwne
uczucie, podobne do frustracji z powodu uwięzienia w domu przez
długą zamieć śnieżną – bardzo chciałoby się już wyjść, choć wiadomo,
że nie sposób – acz po wielokroć wzmożone.
Poszedł na tyły izby, gdzie Bragi powiesił miecz obok
podróżnego saka. Chwycił obie rzeczy i wyszedł. Nikt nie poszedł za
nim; wszyscy zajmowali się Disą lub przyglądali się, jak inni jej
pomagają.
Na dworze panował długi zmierzch północnego lata. Niebo
miało barwę bladego srebra, a na nim wisiał wielki księżyc w
towarzystwie pojedynczej jasnej gwiazdy. Wali zauważył, że pełnia już
minęła. Miał przeto mniej niż miesiąc, by ocalić Adislę.
Wielka wrona, machając potężnymi skrzydłami, przeleciała z
drzewa na drzewo. Ciało młodzieńca jakby zareagowało na ten ruch.
Niemal nieprzytomny ze zmęczenia, bezwiednie zaczął iść. Tylko
marsz naprzód wydawał się tłumić mdłości. Wali pojął, że zmierza na
wschód wzdłuż brzegu fiordu. Potem w ogóle zapomniał, że gdzieś
idzie.
Poruszał się machinalnie, nieprzytomnie i bez planu, obrawszy
drogę prowadzącą z dala od wioski, ledwie mgliście świadomy
otoczenia. Jego umysł pogrążył się w rozmyślaniach o Adisli, o Disie, o
zimnych oczach tego czegoś, co przez nią patrzyło, a Wali ledwie
zauważał, gdzie się znajduje, póki się nie zbudził.
Wstał, strząsnął z siebie rosę i rozejrzał się wokoło. Zauważył
wgniecenie w trawie. Najwyraźniej tam właśnie spał. I to zapewne
przez cały dzień, bo znów zmierzchało. Sprawdził sak i miecz, a potem
spojrzał przed siebie. Hen daleko horyzont przecinały góry – a on
wiedział, że właśnie tam powinien się udać. Wciąż było mu niedobrze,
więc pomyślał, że daruje sobie jedzenie dopóty, dopóki, prąc wytrwale
przed siebie, nie odszuka wilkoluda.
Znalazł się wysoko w górze, nad doliną, na skraju stromego
zbocza, które kilka metrów od miejsca, gdzie się obudził, opadało
urwiskiem w dół. Podszedł do krawędzi i wyjrzał. Pod nim obozowało
dwóch jeźdźców. Zdążyli już ułożyć koce pod olchą o rozłożystej
koronie i rozpalić niewielkie ognisko. Sposobią się do snu, uznał,
wykorzystując naturalną osłonę.
Jednym z nich był posłaniec Authuna, Hogni. Wali podniósł
wzrok ku górom majaczącym w oddali. Dosiadając konia, dotarłby tam
dwa razy szybciej. Niewyraźnie wyczuwał, że pozostaje pod wpływem
zaklęcia, i zastanawiał się, czy to dlatego tak nagle odzyskał trzeźwość
umysłu. Czy ten czar, czy też to coś lub ktoś, co miał nad nim władzę,
domagał się, by Wali ukradł konia i popędził go naprzód?
Mężczyźni go nie zauważyli. Waliemu przyszło do głowy, żeby
zwyczajnie zejść w dół i nakazać jeźdźcom, by oddali mu konie. W
końcu byli wasalami jego ojca, tym samym winnymi posłuszeństwo
jego dziedzicowi. Atoli Authun rozkazał, by Wali wykazał się,
samotnie mierząc się z wyznaczonym mu zadaniem. Czy więc zgodzą
się oddać mu wierzchowce? A co ich niby powstrzymywało przed
zabiciem go na miejscu, jeśliby tylko mieli takie widzimisię? W
królewskim rodzie nie brakło takich, czy to kuzynów, czy wujów,
którzy rościli sobie prawo do tronu Authuna. Jeśli któryś z tych
mężczyzn im sprzyja, pomyślał Wali, to może przebić mnie włócznią i
jak gdyby nigdy nic powrócić do domu, nie wzbudzając niczyich
podejrzeń.
Jego ręka odruchowo powędrowała ku mieczowi. Potem położył
się na ziemi i czekał, aż mężczyźni zasną.
13. LUDZIE KRÓLA
Godzinę po tym, jak mężczyźni ułożyli się do snu, Wali uznał,
że może bezpiecznie się poruszyć. Panował mrok, drzazga nocy ledwie
przebijała długi dzień północnego lata. Jasny okrągły księżyc,
pomijając skrawek ciemnej tarczy po prawej stronie, rozświetlał niebo
przetykane lśniącymi gwiazdami. Wali wyobrażał go sobie jako oko
śpiącego boga. Nim skurczy się do nicości i ponownie powróci w pełnej
krasie, Adisla umrze. Chyba, że mu się powiedzie.
A zadanie, przed którym stanął, do łatwych nie należało.
Musiał, nie budząc ich, ukraść śpiącym mężczyznom choć jedno siodło
i uzdę, a potem przedostać się w pobliże koni. Je akurat nietrudno
będzie schwytać; odpoczywający podróżni zawsze pętali nogi swym
wierzchowcom, przywiązując przednią do tylnej, co uniemożliwiało
koniom chód szybszy niż stęp. Wiedział jednak dobrze, że zwierzę
mogło zaprotestować – i to głośno – przeciwko siodłaniu go przez
nieznajomego jeźdźca.
Zszedł po zboczu tak cicho, jak tylko się dało. Okolica była
nieosłonięta, nie zapewniając kryjówki, a jaskrawy księżyc zalewał
Waliego żywym światłem. Pozostawało mieć nadzieję, że mężczyźni
się nie zbudzą.
Gdy Wali podszedł bliżej, rozpoznał drugiego śpiącego –
Orriego, jednego z wasali ojca, którego widywał podczas rzadkich
wizyt na dworze Authuna. Umysł chłopaka powoli otrząsał się ze
skutków wywołanych zmęczeniem i dymem, którego się nawdychał.
Dlaczego ci ludzie wyprawili się lądem? Wszak było lato. Kupcy, chcąc
uniknąć piratów, odbywali czasem podróże drogą lądową, podobnie
pasterze i ludzie, których obowiązki zmuszały do podjęcia wyprawy, a
nie stać ich było na skorzystanie z lodzi. Lecz niemal wszyscy, mający
inny wybór, przedkładali łódź nad konia czy własne nogi. Po lądzie
dawało się podróżować szybciej niż wodą tylko wtedy, gdy rzeki i
jeziora skuwał lód. Trzeba być niespełna rozumu lub pod wpływem
czarów, by iść, gdy można płynąć.
Zakradł się wokół dogasającego ogniska i znalazł siodło wraz z
uzdą. Nigdy wcześniej nie zwracał uwagi na to, ile żelastwa było na
tych przedmiotach, ani jaki hałas mogą uczynić poruszone. Brzęczały i
trzeszczały tak donośnie, że zdawały się bardziej jakimś instrumentem
niż częścią końskiego rzędu. Pomyślał, że prawdziwemu złodziejowi o
wiele łatwiej byłoby wpierw zabić śpiących wędrowców, a dopiero
potem dobrać się do ich chudoby. Z wielką ostrożnością wycofał się w
pobliże pasących się koni.
Wierzchowce były dobrze ułożone, przeto bez problemu
podszedł do jednego z nich, krępego i krzepkiego zwierzęcia, które
zdawało się gotowe do dłuższej jazdy. Osiodłał je możliwie najszybciej,
kątem oka bacząc na śpiących mężczyzn. Koń nie wydał żadnego
dźwięku, oprócz krótkiego, oskarżycielskiego parsknięcia, gdy Wali
zacieśniał popręg. Potem pochylił się, by odwiązać linę łączącą nogi
wierzchowca po lewej stronie. Gdy wstał, poczuł na ramieniu czyjąś
rękę.
– Skradasz się tak, że można cię wziąć za wilkoluda, książę.
Odwrócił się gwałtownie i ujrzał przed sobą wyszczerzoną w
uśmiechu twarz Hogniego. Przez chwilę zapomniał języka w gębie.
Mężczyzna przerwał milczenie chichotem, wołając:
– Orri, przynieś no coś do picia księciu Waliemu. Po tak długiej
przechadzce jak nic zaschło mu w gardle.
Zawezwany, rozrzuciwszy żar ogniska patykiem i roznieciwszy
je na nowo, pomachał ku nim i podniósł z ziemi bukłak na wino.
Waliego na powrót naszły mdłości, a posmak dymnych ziół Disy
znowu zagościł w gardle. Wprost rozpaczliwie pragnął znaleźć się
daleko stąd. Ogarnęło go coś więcej niż tylko naturalna chęć podjęcia
misji. Opanował się raptem na tyle, by nie pobiec na złamanie karku ku
północy. Miał już pewność, że znajdował się pod wpływem zaklęcia.
– Wina mi nie trzeba. Wezmę jeno tego konia – rzeki Wali.
– Spokojnie, książę. Mam dla ciebie dobre wieści: twój ojciec
wcale nie domaga się, byś zabił choć jednego wilkoluda.
– Na dworze Widłobrodego twierdziłeś co innego.
– To prawda. Jednak to, co mówi się na dworze, nie zawsze
odpowiada temu, co robi się na zewnątrz.
– Nie bardzo rozumiem.
– To był podstęp.
– Nazwijmy rzecz po imieniu: kłamstwo. A mężczyźnie kłamać
nie przystoi. To takie... niemęskie. – Waliemu kręciło się w głowie.
Pragnienie, by odejść, stawało się przytłaczające.
– Przekazywałem posłanie, a z nim akurat nie wysłał mnie twój
ojciec, jeno twa matka, królowa Yrsa. Przeto zaiste jest niemęskim,
pochodzącym wszak od kobiety.
Wali skoncentrował wzrok na twarzy Hogniego, starając się
opanować również myśli.
– A od kiedy to moja matka zajmuje się sprawami ojca?
– Będzie już z jakieś cztery lata. – Przestąpił z nogi na nogę i
dodał, jakby w obawie, że trawa go posłyszy i rozniesie tajemne
nowiny wzdłuż i wszerz doliny. – Twój ojciec niedomaga.
– A konkretnie? – Serce Waliego zabiło mocniej. Czyżby miał
niebawem odziedziczyć tron królestwa? Jeśli tak, to pośle tych mężów z
powrotem do Widłobrodego z żądaniem, że ten ma bez zwłoki uwolnić
Adislę, albo przed nastaniem zimy ujrzy u swych brzegów langskipy
ludu Horda.
Hogni nie odpowiedział.
– Cokolwiek śmiertelnie? – Wali czuł w ustach silny posmak
ziół i paskudne łaskotanie w gardle.
– Raczej nie.
– Szaleństwo?
I znów żadnej odpowiedzi. A zatem – szaleństwo. Do uszu
Waliego już wcześniej dotarły plotki, ale miał je za zwykle bajędy
rozgłaszane przez ludność Rogalandu, pozwalające łatwiej znosić
bliskość wojowniczego sąsiada. Podobne opowieści krążyły o każdym
królu, wystarczyło zapytać byle przekupkę.
Wali zastanowił się przez chwilę, po czym rzekł:
– Czego się więc ode mnie wymaga? Jakże mam uczynić zadość
życzeniom mej matki?
– Wróć do domu, na dwór. Nic więcej.
– Wystarczyło, żeby po mnie posłała.
– Ten sposób wzbudza najmniej podejrzeń.
– Podejrzeń?
– Podjęto pewne kroki, o których nie wolno mi prawić. To
królowej rzeczą jest rozmówić się z tobą. Pół dnia drogi na zachód stąd
czeka na nas okręt. Nim zabierzemy cię do domu.
Wali skinął głową. Wciąż chciał konia, atoli wiedział, że zyska
go, robiąc dobrą minę do zlej gry i udając posłuszeństwo. Czyli stosując
niemęski podstęp.
– Zgoda. Z chęcią do was przystanę. A póki co, pozwólcie, że
zasiądę przy waszym ognisku i przez czas jakiś z wami popiję.
Spoczął przy ogniu, a nowi druhowie podali mu resztkę
pieczonego królika i skibkę razowego chleba. Wciąż przewracało mu
się w żołądku, atoli wmusił w siebie jedzenie i zdusił w sobie grzeczne
słowa – owo „dziękuję”, które Disa tak uparcie wbijała mu do głowy.
Wdzięczność była dobra dla kmieci, nie dla książąt. Wiedział
doskonale, że królom należy oddać, co królewskie, że takie rzeczy
należą im się z racji prawa. A on wszak pewnego dnia będzie rządzić
tymi ludźmi.
Jedli więc. Zachowanie i zwyczaje tych mężczyzn zdawały się
Waliemu nieco, egzotyczne. Wychowano go pośród Rygirów, trochę
dziwił go przeto język kompanów. Na przykład, choć wiedział, że
Horda na kociołek mówią „ciepły kubek”, dziwnie było słyszeć tę
nazwę wypowiadaną tak, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod
słońcem, jakby to coś nie mogło się nazywać inaczej. Gdy towarzysze
skończyli się posilać, zaczerpnęli po szczypcie soli, splunęli i wysypali
ją na ziemię, mówiąc: „Na oczy Lokiego”.
Te słowa też wydały się Waliemu cokolwiek kuriozalne. Wszak
Loki był najbardziej fascynującym z bogów. Przebiegłym, władnym
okpić resztę. A Wali wciąż uwielbiał słuchać opowieści o jego
przemyślności. Uważał za poniekąd zabawne, że Loki zabił
pięknolicego Baldra tylko z tego powodu – jak się Waliemu zdawało –
iż ten chodzący ideał mu się sprzykrzył. Ongiś, w dzieciństwie, Bragi
sprał księcia na kwaśne jabłko, gdy ten zaśmiał się, jak ten spryciarz
Loki zmusił Baldra do pozostania w zaświatach po śmierci – bo
zwyczajnie nie chciał za nim zapłakać17.
17Loki nie zabił Baldra własnoręcznie, ale dowiedziawszy się o tym, że krzywdę
może mu wyrządzić wyłącznie jemioła, nakłonił ślepego Höda, by przebił
ulubieńca bogów oszczepem (lub strzałą); po śmierci Baldra, Hermod (syn Odyna)
udał się do Nilfheimu (królestwa Hel), by prosić boginię o wypuszczenie Baldra z
podziemia. Uzyskał zgodę, pod warunkiem jednak że wszystko, co żywe i
martwe, będzie go opłakiwać. Z zarządzonej przez bogów powszechnej żałoby
wyłamał się tylko Loki (pod postacią olbrzymki Thökk).
– Skoro tak lubisz tego huncwota, to może chciałbyś dzielić z
nim udręki, co? Za przewiny bogowie przywiązali go do skały. Mam ci
zrobić to samo? – zapytał wonczas Bragi.
Potem Disa przytuliła go i pocieszyła.
– Nie z wszystkiego, co śmieszne, należy się śmiać – upomniała
go. – A przynajmniej nie w głos.
A właśnie, ciekawe, co z Disą. Nie mógł uwierzyć, że nie został,
by jej pomóc, lecz żywił nadzieję, że była w dobrym zdrowiu. Czy
jednak rytuał był tego wart? To pytanie jakby wywietrzało jednak z
jego umysłu, bo zaraz poczuł potrzebę, by obejrzeć się za siebie, ku
północy, w stronę, w którą zmierzał, gdzie instynktownie chciał
dotrzeć. Musiał tam iść. Atoli wpierw trzeba mu było skupić się na grze
pozorów, którą prowadził, by jego towarzysze nabrali doń zaufania.
– Jak mnie tu znaleźliście? – zapytał Orriego.
Ten się roześmiał.
– Latem na północ prowadzi tylko jedna droga, i to rzadko
uczęszczana, bo kupcy wolą morze. W zimie zaś, gdy zamarzają rzeki,
a ludziska wydeptują setki ścieżek w tę stronę, ten twój wilkolud byłby
o wiele trudniejszy do wytropienia. Ale w lecie masz panie jedną drogę,
jedną sposobność na zasadzkę. Wędrowców jak na lekarstwo. O wiele
trudniej ich uniknąć niż spotkać.
– Skoro tak łatwo znaleźć wilkoludzi, aż dziw bierze, że lordowi
Authunowi jeszcze się nie udało.
Hogni nonszalancko machnął ręką.
– Król ma inne zmartwienia.
Wali nic już więcej nie powiedział. Wiedział, że letnia pora
sprzyja poszukiwaniom wilkoluda. Renifery były dobrze odżywione i
żwawe, jak zresztą wszystkie zwierzęta, a ich tropem nie tak łatwo było
nadążyć. Polowanie bez łuku i wnyków – jak ponoć robili wilkoludzie –
nastręczało wielu problemów. Powszechnie wiadomo było, iż
największe zagrożenie stanowili oni dla podróżujących w lecie – to
jeden z powodów, dla których tak długo uchodziło im to bezkarnie.
Przy dogodnej pogodzie królowie wyprawiali się na łodziach. Jeno
biedacy, głupcy i wyrzutkowie padali ich ofiarą.
Nagle ogarnęły go nudności, jak gdyby ta rzekomo tkwiąca w
gardle ropucha raptem ożyła i jęła wierzgać, by wydostać się na
zewnątrz. Odłożył kość, którą skubał bez przekonania, starając się
powstrzymać wymioty. Ledwie się udało.
– Coś bladyś, panie. Czyżby nasz posiłek ci nie służył? –
indagował Orri.
Wali się opanował.
– Ruszymy ku ojczyźnie już teraz – rzekł.
– Ależ myśmy nawet nie spali, panie.
– Ale ja tak – odparł Wali, głosem nieznoszącym sprzeciwu. –
Pojedziemy bez zwłoki.
Obaj mężczyźni poniechali dalszych narzekań, wstali i założyli
rzędy na konie. Gdy to robili, Wali z trudem powstrzymywał
ogarniające go mdłości i dla niepoznaki zarzucał ich kolejnymi
pytaniami o Hordaland. Czy to prawda, że ojciec trzyma wilki na
dworze niby domowe zwierzęta? Akurat wiedział, że to nieprawda. Czy
handlarze ze wschodu wciąż odwiedzają nasze ojczyste ziemie? Czy
niewiasty wciąż są urodziwe?
– Wieść gminna niesie, panie, że tobie w głowie jeno tamta
wieśniaczka.
Wali zmusił się do śmiechu. Udało mu się skierować rozmowę
na właściwe tory.
– Ona jest użytecznym pionkiem w mojej strategii wobec
Widłobrodego. Im mniejszą, w jego przekonaniu, pałam żądzą do jego
córki, tym większy posag wysupła.
– Przebiegły z ciebie człowiek, panie – odparł Hogni ze
śmiechem. – Mówią, że na północy nikt ci nie dorówna w hnefataflu.
– Nie pokona mnie też żaden z południowców – stwierdził Wali,
świadom, że tacy mężowie, jak ci tutaj, cenią sobie zuchwałość. – A
teraz przyprowadźcie mi konia.
Hogni bez sprzeciwu oddał księciu swego wierzchowca.
Wali spojrzał na Orriego, który właśnie wskakiwał na siodło.
Było szczupłym mężczyzną, przyodzianym luźno, bez pancerza, jeno z
włócznią i hełmem. Azali zdołałby go prześcignąć na obcym i
potencjalnie kapryśnym koniu? Marne szanse.
Wali odwrócił się ku Orriemu.
– To zwierzę cuchnie. Użycz mi swego.
Ten popatrzył na księcia jak na dziwaka.
– Ten pachnie wcale nie lepiej, panie.
– Trzeba mi konia, a nie dyskusji. Złaź.
Wali zgromił go wzrokiem, a wojowi zdało się, iż dostrzega w
księciu przejaw krwi króla Authuna. Zsiadł z siodła, a gdy to zrobił,
Wali podprowadził swego wierzchowca tak, że ten zadem wbił się w
bok konia Orriego. Zwierzę zrobiło krok w bok, powalając Orriego na
ziemię. Wali pochwycił wodze, dźgnął piętami w koński brzuch i
pomknął naprzód, pociągając za sobą drugiego wierzchowca. W
mgnieniu oka znalazł się z dala od mężczyzn, popędzając zwierzęta i
nawet nie racząc obejrzeć się za siebie.
Hogni i Orri wołali za nim.
– Podpisałeś na nas wyrok, panie!
– Nie możemy powrócić bez ciebie!
– Los Rygirów jest przesądzony!
– Już są niby martwi!
Wali nie odwracał się, tylko jechał dalej, w górę doliny, a w
ruchu mdłości jęły go opuszczać. Mam, pomyślał, całkiem spore
szanse, by umknąć. Dwa konie i wypoczynek dawały mu znaczną
przewagę nad zmęczonymi ludźmi, ścigającymi go na piechotę.
Osiągnął krawędź doliny i znalazł się ponad wzgórzami, na
szerokim grzbiecie z drzewami na skraju, rozciągającym się aż do gór
w oddali; pod sobą miał fiord. Podążać wzdłuż grzbietu czy raczej zejść
w dół i popędzić ku wschodowi? Podjechał kilka kroków na wschód,
potem na północ. Czy jazda w którymś z tych kierunków powodowała
gorsze samopoczucie? Nie potrafił orzec.
Pozwolił koniom zwolnić na szczycie wzgórza. Myślami
powrócił do domu i Mamy Disy.
Ansuz – to tę runę wycięła. To w tym symbolu pokładała wiarę.
Wali wyobraził sobie tę runę, a nawet nakreślił ją w powietrzu – trzy
linie, jedna pionowa, dwie na skos. Spróbował powtórzyć inkantację,
którą słyszał w ustach Disy.
– Kim jestem? Mężczyzną. Gdzie jestem? Pośród wzgórz
północy.
Osiągnął jeno tyle, że poczuł się jak ostatni głupiec. Coś się
jednak zdarzyło. Jego koń się potknął. Wali spojrzał w dół, na zwierzę.
Obficie spływało potem. Zrazu pomyślał, że znalazł się w obecności
czegoś nadnaturalnego – mówiło się, że takie byty płoszą zwierzęta –
lecz drugi koń nie spocił się nawet w przybliżeniu tak mocno jak ten, na
którym jechał. Rozejrzał się wokół. Światło było nieco inne. Grzbiet
pobliskiego wzniesienia niknął w drzewach. Wtem Wali pomiarkował,
że nie wiedzieć kiedy pokonał znaczną odległość, a zwierzęta
rozpaczliwie potrzebują odpoczynku. Zsiadł i poprowadził konie do
strumienia. Na brzegu rosło dość trawy dla koni, jednak on sam nie
miał co jeść. Nic to, pomyślał. Uczucie mdłości było nikłe, lecz tym
razem zaskakująco mile widziane. To szczęście nie mieć apetytu, gdy
niedostatek jadła.
Z racji pościgu rozpalenie ogniska nie wchodziło w rachubę,
przeto napoił konie, zdjął im rzędy, podwiązał nogi i czekał. Nie
próbował zmrużyć oka ni odwrócić myśli od chłodu i – przytłumionych
nim – mdłości i głodu. Zupełnie jakby napędzał go jakiś instynkt,
mówiący, iż cierpienie jest czymś, co może ofiarować bogom. Wali
nigdy nie widział sensu w składaniu ofiar, w wypełnianiu lodzi
pogrzebowych zlotem, w zarzynaniu zwierząt i niewolników, atoli w
obecnej sytuacji, w zmęczeniu i niewygodzie, czuł więź z czymś
fundamentalnym w głębi duszy. Fizyczny ból był niczym w
porównaniu z tym, co czuł do niej. Wiedział, że zdoła ścierpieć o wiele
gorsze katusze, bo miłość dodawała mu sił.
*
Następnego ranka wyruszył w dalszą drogę, odmalowując sobie
przypomnianą runę w umyśle. Wyobrażał sobie, jak Disa ją wycina,
najpierw w drewnie, potem na dłoni. Jak krew spływa i kapie, a po
upadku na ziemię płynnie układa się w kształt symbolu. Raptem
pomiarkował, że koń pod nim zrobił się ciepły. Pozycja słońca dala mu
jasno do zrozumienia, że miał za sobą wielogodzinną jazdę. Było to
osobliwe uczucie – jechać do przodu z ogromną determinacją, nie
wiedząc, gdzie się zmierza. Konie pozwalały na podróżowanie o wiele
szybsze niż na piechotę. Wali, chcąc nie chcąc, przemierzał wysokie
przełęcze, zjeżdżał po karkołomnych zboczach rumowisk, brodził przez
rzeki i okrążał fiordy, atoli niezmiennie czul się raczej jak pasażer, niż
jak ktoś, kto sam wybiera sobie drogę. Zdawało się, że prowadził konie,
nawet o tym nie myśląc. Dostrzegał atoli oznaki tego, że zmierza w
dobrą stronę – do cna znoszone i porzucone obuwie na poboczach
ścieżki, czasem wyżłobienia po kolach furmanek i ślady kopyt.
Nie spotykał prawie nikogo żywego, jeno pastuchów w oddali,
od święta jakieś sioło. Gdy je mijał, przezornie dął w róg, by nie wzięto
go czasem za wyrzutka, ale się nie zatrzymywał. Spowalniały go jeno
potrzeby zwierząt, i choć czasem pił, wtedy, gdy i one, to wcale nie
jadał, a sypiał jeno z rzadka. Miał wrażenie, że myśli o runie Disy
obudziły coś w jego wnętrzu, atoli pragnienie, głód i zmęczenie
skumulowały się, przytępiając trzeźwość umysłu.
Nic tedy dziwnego, że nie usłyszał wilkoluda, póki ten się do
niego nie zbliżył.
14. KSIĄŻĘ I WILK
Feileg obserwował konnego już od kilku dni, próbując ocenić
jego silę. Pośród gór w głębi lądu nigdy nie widywano samotnych
jeźdźców, tedy Feileg, rozumując już bardziej niby wilk niż człowiek,
uznał to za podejrzane. Tym bardziej, że podróżny nie znajdował się na
szlaku handlowym. Był o dwa dni drogi na północ stamtąd, na
odludziu, nieco powyżej górnej granicy lasu, w wąskim zacienionym
wąwozie. Podążał wzdłuż niewielkiego strumyczka. Wszystkie
zwierzęta podchodzą nieufnie do tego, czego wcześniej nie widziały, a
Feileg nie był wyjątkiem, tyle że w tym człowieku w dolinie było coś
wyjątkowo groźnego.
W innych okolicznościach zawyłby, przywołując zza gór
Kwelda Ulfa, lecz przemieniec wiele dni temu wyruszył gdzieś, jak to
czasem czynił, powierzając Feilegowi polowanie z trzema jeno wilkami
z watahy. A one, i sam Feileg, rzecz jasna, miały chrapkę na konie,
wiedziały jednak, że najprościej spełnić to pragnienie, czekając, aż
mężczyzna zaśnie. Bez pomocy Feilega, wilki musiałyby czekać i
liczyć na to, że jedno ze zwierząt oddali się nocą, co wszak wcale nie
musiało nastąpić.
Opowieści o wilkoludziach atakujących obozowiska
podróżnych czasem były prawdziwe, lecz oni nie napadali, jeśli mieli
wybór. A nawet wtedy – wyłącznie latem. W gorących miesiącach, gdy
głód dawał się we znaki, gdy zwierzęta chyżo biegały, a jeżyny nie
pojawiły się jeszcze na krzewach, Kweld Ulf i Feileg byli zmuszeni
zdobywać pożywienie na wszelkie możliwe sposoby.
Miejscowi kupcy zachodzili w głowę, jakim cudem
podróżującym lądem Wielorybakom z północnego kraju udawało się
unikać problemów z wilkoludźmi, i przypuszczali, że chroniły ich
jakieś talizmany czy czary. Prawda przedstawiała się jednak o wiele
prościej. Wielorybacy żyli pośród niedźwiedzi i przechowywali jadło
dość daleko od swych obozów, wieszając wypełnione nim sakwy na
możliwie najcieńszych gałęziach drzew. Wilkoludzie stawali do walki
tylko wówczas, gdy podróżni przyłapywali ich na kradzieży jedzenia i
zwierząt. Wielorybacy czasem tracili obiad, lecz nigdy – życia.
Feileg czekał, aż jeździec uśnie, lecz ten ani myślał spać, a
przynajmniej Feileg nie mógł mieć pewności, że istotnie pogrążył się
we śnie. Gdy opadła bladoszara zasłona długiego zmierzchu,
mężczyzna jeno zszedł z siodła i oporządził konie, potem usiadł na
ziemi, przywierając do miecza i kołysząc się w przód i w tył. Feileg w
swym życiu widział niewielu ciemnowłosych ludzi, a jeszcze mniej
takich, którzy bardziej dbali o swe zwierzęta niż o siebie samych, i
żadnego, co wcale nie jadł. Nic jednak nie tłumaczyło niepokoju, który
odczuwał, spoglądając z ukrycia w dół, na postać poniżej.
Zachował pewne pojęcie o magii z okresu pobytu u berserków,
acz spędziwszy tyle czasu z Kweldem Ulfem, nie postrzegał jej już
teraz jako czegoś odmiennego od innych przejawów życia. Zdolność
wprowadzania się w trans, podczas którego tropił, poruszał się i walczył
niby wilk, nie była wcale bardziej niezwykła niż to, że strumień spływa
ze zbocza góry, czy to, że ludzi i zwierzęta spotykają narodziny i
śmierć. Nie bardziej niezwykła niż oddech, wschód i zachód słońca czy
księżyca, przepływ fali. Dla Feilega całe ziemskie stworzenie zdawało
się rytmem, z którym się łączył w rytuałach i medytacjach, grzechocząc
lagą i uderzając w bęben. Czuł, że ten mężczyzna w dolinie znajdował
się tam, gdzie rytm się urywał. Gdy na niego spoglądał, co i rusz
przechodziły go ciarki. Miał niewysłowione poczucie, że ten
mężczyzna stanowi fałszywą nutę w melodii natury.
Wilkolud wciągnął zapach wiatru. Nie poczuł niczego
znaczącego, jeno woń koni i deszczu nadciągającego zza ciemnych gór
za jego plecami. Raptem pomiarkował, co w tym wszystkim jest
dziwne. Nie interesował się jeźdźcem z powodu koni czy jadła, był
ciekawy jego samego. Z jakiegoś powodu chciał mu się bliżej
przyjrzeć. Było to jedno z tych ludzkich uczuć, któremu pozwolił
obumrzeć w swym wnętrzu, a jego ponowne rozbudzenie sprawiło, że
poczuł się skonsternowany i nieco przygnębiony. Odsunął je od siebie i
skupił się na swym głodzie.
*
Myśli Waliego błądziły daleko. Rozmyślał o Adisli, uwięzionej
przez Widłobrodego, o Disie, a przede wszystkim – o runie. Jej
wyobrażenie, a co dziwniejsze, dźwięk, który sobie wyobrażał, już od
wielu dni wibrowały mu w głowie. Runa zdawała się nieść z sobą
muzykę związaną z brzmieniem jej nazwy – Ansuz – atoli była czymś
więcej. Wspomniał głos tego czegoś, co przemawiało przez Disę,
brzmiący niby poszum fali. Właśnie tak dźwięczała runa.
Wtem, jak grom z jasnego nieba, opadły go na powrót wszystkie
odczucia, które miał za nic podczas długiej jazdy. Poczuł się
niemożliwie głodny i spragniony, zmęczony, jak nigdy wcześniej.
Wydało mu się to znaczące, jakby niosło z sobą jakieś przesłanie.
Mdłości zniknęły jak ręką odjął. Zrozumiał, że przybył tam, gdzie
przybyć należało. Rozejrzał się wokół, oczami ciężkimi i
odmawiającymi skupienia, a rozum podpowiadał, że priorytetem jest
sen.
Wali zanurzył głowę w strumieniu i się napił. Potem otworzył
sak. Wyjął z niego parę kawałków solonego chleba i nieco
marynowanej ryby. Łapczywie pochłonął jadło, znów się napił, a potem
ułożył do snu. Nigdy wcześniej podczas tej wyprawy nie przygotował
sobie należytego posiania. Teraz jednak rozłożył na ziemi skórę morsa,
owinął się płaszczem, a pod głowę podłożył sak. Zmęczenie nie
odebrało mu całego rozsądku, przeto przezornie schronił się pod
skrytym pod nawisem krzakiem, lecz w słabnącym popielatym świetle
letniego zmroku nie potrafił zmusić oczu, by rozejrzały się za
zagrożeniem. Był po prostu zbyt zmęczony; zagłębił się w przytulnym
cieple posłania.
Feileg przyglądał się temu wszystkiemu z wysoka. Uznał, że
teraz może się poruszyć. Płynnie, szybko i bezgłośnie zeskoczył ze
zbocza wąwozu, zanurzając się w cień doliny.
Do przodu ruszył sam, pod czujnym spojrzeniem wilków
ukrytych na skraju kotliny. Trzymał się tej samej strony wąwozu, po
której spal Wali, chyłkiem, acz szybko przemykając ku niemu na
ugiętych nogach. Konie znajdowały się z dala od śpiącego, a Feileg
sądził, że być może zdoła je pochwycić, nie budząc właściciela. Było to
jednak zbyt wielkie ryzyko. Kto wie, czy ktoś nie jechał śpiącemu na
spotkanie? Albo czy on sam nie był doświadczonym tropicielem lub
nawet czarownikiem? Musiał zginąć. Wyostrzone zmysły Feilega
podpowiadały mu, że z tego mężczyzny emanowała groźba. Bzyczała
niby gniazdo pszczół u wylotu pieczary, przenikała do jego
świadomości niby ogień buzujący w powietrzu. Tylko w jeden sposób
można było odpędzić to uczucie.
Najszybsza metoda zabicia śpiącego zależy od pozycji jego
ciała. Jeśli leży na brzuchu, to stosunkowo łatwo skręcić mu kark,
oplatając głowę ramieniem, z tyłu podpierając kolanem. Feileg
wypróbował ten sposób już dwa lub trzy razy i przekonał się, że nawet
jeśli kręgi wytrzymywały, to i tak trzymał ofiarę w skutecznym uścisku
i bardzo szybko mógł dokończyć dzieła. Jeśli człowiek spoczywał na
boku lub na plecach, to mógł mu zmiażdżyć głowę stopą. Jeśli zależało
mu na ciszy, miał w palcach dość siły, by zgnieść śpiącemu grdykę.
Feileg – może lepiej byłoby nazywać go wilkoludem, bowiem
przypływ hormonów, który powodowała już sama perspektywa
zabójstwa, sprawiał, że jego człowieczeństwo zdawało się czymś
wątłym i przebrzmiałym – bezszelestnie sięgnął po krzak zasłaniający
śpiącego. Mężczyzna leżał na boku, przeto wilkolud zdecydował się
zbliżyć po cichu i skręcić mu kark.
Wtem posłyszał jakiś pomruk, niski i gardłowy. Rozejrzał się
wokoło w poszukiwaniu źródła dźwięku. Sam go wszak nie wydał.
Odgłos nie brzmiał naturalnie, i wilkolud poczuł, jak jego ciałem
wstrząsnął dreszcz. Miał wrażenie, jakby otworzyły się wszystkie pory
na jego skórze i jął się pocić, a ciało każdym zmysłem ostrzegało go
przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. I znów ten pomruk, nawet
niższy niż poprzednio, niby kamień trący o kamień.
Feileg padł plackiem na ziemię. Trzeci pomruk, tym razem niby
coś dobywającego się spod ziemi, i słowo. „Adisla”. Feileg podniósł
wzrok. Ten odgłos dobywał się z ust śpiącego. Chrapanie. Feileg
powrócił myślą do chaty berserków, gdzie go wychowano. Ze
wspomnień z tamtych czasów ostały się jeno pojedyncze wrażenia:
mrok izby, zapach spódnic matki, przebłysk samego siebie bawiącego
się w berka z dziewczynkami, które uznawał za siostry. Lecz tylko
jedno zdarzenie pamiętał, jakby to było wczoraj. Mężczyzna, którego
nazywał ojcem, zwykł chrapać niby grom, zwłaszcza gdy sobie popił.
Dzieci często kładły wtedy piórka na jego ustach i wybuchały
śmiechem, gdy zdmuchiwał je ciężkim sapnięciem. Pamiętał, że kiedyś
jedna z dziewczynek umieściła jedno tuż obok siedzenia ojca, by
przekonać się, czy się poruszy, gdy ten pierdnie. I, hura, tak się właśnie
stało, a Feileg dostał takiego ataku śmiechu, iż myślał, że nigdy nie
przestanie. Spoglądając na śpiącego Waliego, posłyszał inny dźwięk,
niby szmer strumienia. Ten akurat, pomiarkował, dobywał się z niego
samego. Zdławiony chichot. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów.
Gdy tak się śmiał, powróciło do niego mgliste znaczenie relacji
międzyludzkich, czy raczej przebłysk beztroskiej przyjemności
czerpanej ze zwykłych głupstw. Poczuł pewien rodzaj braterstwa z tym
chrapiącym człekiem, niemal pragnienie, by go obudzić i powiedzieć
mu, jak głośno, jak zabawnie brzmiał. Atoli Feileg musiał go zabić.
Tyle że skupienie – ci, którzy nie znali wilkoludzi, zwali je szałem –
które to ułatwiało, uleciało wraz ze śmiechem. Uważnie przyjrzał się
Waliemu. Feileg nie widział swego oblicza, odkąd miał sześć lat, a
potem jeno z rzadka. Wyobrażenie o własnym wyglądzie czerpał
głównie z odbić na lśniących powierzchniach ostrzy zrabowanych
mieczy, przeto zrazu nie pomiarkował swego uderzającego
podobieństwa do mężczyzny, którego miał przed oczami. Jednak i tak
coś w jego wnętrzu powstrzymywało go przed zabiciem obcego od
razu, bez zastanowienia.
Feileg spoczął u nóg mężczyzny i siedział tak przez dobrą
chwilę, taksując go wzrokiem. Z powodu odprawianych rytuałów,
spożywania nieznanych grzybów, nędzy i wyjścia z wprawy, zatracił
już zwyczaj myślenia słowami. Przeto, gdy spoglądał na uczesane i
przystrzyżone włosy Waliego, wspaniały miecz spoczywający u jego
boku, żywą barwę wełnianego płaszcza, naszła go jeno niekształtna
ulotna myśl. Nie mógł słowami wyrazić swych uczuć, lecz to wcale nie
osłabiło ich wyrazu. Miał bowiem przed oczami samego siebie, takiego,
jakim mógłby być, gdyby Norny uplotły mu inny motek żywota.
Mężczyzna wcześniej wypowiedział słowo „Adisla”. Feileg
instynktownie poznał, czym było – dziewczęcym imieniem. Nie czuł
się smutny, a przynajmniej nie potrafił zdefiniować własnych emocji
jako smutku, a jednak zaczął się czuć nieprzyjemnie z powodu doli,
którą wybrały dla niego boginie losu.
Głęboko wciągnął powietrze, czując zapach czegoś słodkiego i
czegoś zjełczałego. Spojrzał na sak Waliego i poczuł, że cieknie mu
ślinka. Otworzył go i, nawet nie zbadawszy zawartości, rzucił się na
jadło. Miód, czerstwy chleb i ser. Grzyby berserków i długie kłącze. Już
sam zapach tojadu go odstręczył, atoli mikstura nasenna smakowała
słodko i wybornie, wyssał ją przeto do cna, a potem nawet wylizał
garnuszek do czysta. Na koniec pożarł miętę i osuszył bukłak z winem.
Poczuł spokój, ciepło i beztroskę.
Gdzieś dalej w dolinie odezwało się wilcze wycie, ale nie
słyszał go już i nie mógł odpowiedzieć. Przygotowany z myślą o
białych nocach eliksir Disy rozmył kontury świata. Feileg położył się i
zasnął.
15. BRANIEC
Wali naprawdę sądził, że to mu się śniło. Ocknął się z tym
dziwnym uczuciem, którego doznaje się czasem, budząc się w obcym
otoczeniu, gdy rzeczywistość doznaje nagłego wstrząsu, a obudzony nie
wie, gdzie się znajduje lub jak się znalazł w danym miejscu.
U jego stóp, śpiąc twarzą do ziemi, spoczywał potężnie
zbudowany mężczyzna, prawie nagi, nie licząc okrywającej go wilczej
skóry. Opodal walał się wybebeszony sak, całe jadło zniknęło, a bukłak
na wino leżał płaski jak koc u boku nieznajomego. Zrazu pomyślał, że
jest jeszcze ciemno, lecz szybko pomiarkował, że to jeno cień rzucany
przez tulące się do siebie konie. I nic dziwnego. Gdzieś w dolinie
rozbrzmiało wołanie wilka.
Wali chwycił za miecz i obnażył go, mierząc w śpiącą postać.
To musiał być ten wilkolud. Nie miał pojęcia, co począć. Wiedział, że
jego wyczyn byłby bardziej imponujący, gdyby pojmał tego bandytę
żywego. A nawet więcej – zyskałby niezbity dowód, że to naprawdę
wilkolud, a nie jakiś przebrany niewolnik. Atoli ten mężczyzna – na
oko nie starszy od niego – był potężnie umięśniony. Nawet raby, które
parały się najbardziej znojnymi pracami w gospodarstwie, nie były tak
barczyste. Gdyby intruz zbudził się podczas nakładania więzów, marne
szanse, że Wali zdołałby go pokonać w zapasach.
Rozejrzał się wokoło. Sak świecił pustkami; ani okruszka.
Porozrywane paczuszki, w których nosił zioła Disy, pusty garnuszek
miodu i drugi, też opróżniony, po eliksirze nasennym.
Uśmiechnął się do siebie, gdy pomiarkował, co się wydarzyło.
Ostrożnie wraził czubek sztychu miecza w plecy wilkoluda, popłynęło
trochę krwi. Wali z ulgą skonstatował, że zwykła broń może zranić
przemieńca. Co dziwne, ten ani drgnął.
Wali wyjął powróz z saku przy siodle, które leżało tuż obok
niego. Nigdy wcześniej nie musiał nikogo wiązać i nie bardzo wiedział,
jak to zrobić, wolał przeto dmuchać na zimne i skrępował mężczyźnie
ręce za plecami, potem nogi, i znów ręce, i nogi raz jeszcze.
Nigdy nie miał się za bogobojnego czy zabobonnego, ale teraz
niemal bał się dotknąć wilkoluda, a już na pewno nie miał ochoty
ruszać wilczej skóry, którą ten nosił na głowie. Była to bowiem rzecz
magiczna, zdolna, jak mawiali, przeistoczyć człowieka w groźnie
szczerzącego się pół-wilka. Nawet kupiec Weles Libor traktował takie
opowieści z powagą.
Wali pomyślał o znanych sobie sposobach przeciwdziałania
magii – a nie znał ich wiele. Wcześniej nie miał ani powodu, ani
sposobności, by się z nimi zaznajomić. Wiedział atoli, że czarownicy
ponoć umieją rzucać urok samym jeno spojrzeniem, a by to
powstrzymać, należy zawiązać im oczy. Nie miał niczego, co mogłoby
posłużyć za przepaskę, miał jednak na podorędziu sak, z którego
wyciągnął powróz. Aliści, gdy podniósł wilkoluda, by wciągnąć mu
worek na głowę, rzuciło mu się w oczy coś wielce niezwykłego.
Twarz mężczyzny. Uderzająco podobna do oblicza Waliego,
jednak o wiele bardziej ogorzała i wymizerowana. Intruz miał
wprawdzie skołtunione włosy, lecz brodę rzadką i krótką, jak u
Waliego, a rysy niemal identyczne. Wali poczuł ciarki na plecach.
Naprawdę miał przed sobą przemieńca.
Założył sak na głowę mężczyzny, uważając, by nie dotknąć
przypadkiem magicznej wilczej skóry, głęboko wciągnął powietrze i w
duchu nakazał sobie spokój. Azali był to przemieniec? To możliwe,
pomyślał, że ten ktoś po prostu go przypomina. W życiu widział
niewielu czarnowłosych ludzi. Może oni wszyscy wyglądali podobnie
do siebie? Bragi mówił mu kiedyś, że ludzie z wysp na dalekim
wschodzie mieli ciemne włosy i jeden był nie do odróżnienia o
drugiego. Twierdził też, że wszyscy śmierdzieli – a ten tu na pewno
wyjątkiem nie był.
Nadto Wali słyszał plotki i opowieści przynoszone przez
handlarzy o czymś zwanym mimikiem, złym duchem, który umiał
imitować wygląd. Nie potrafił sobie przypomnieć, co też ów byt zwykle
wyprawiał, ale był pewien, że nie było to bardzo miłe. Starał się
uspokoić. Wmówił sobie, że to przez zmęczenie, że dlatego ma zwidy.
Byle szybciej znaleźć się z powrotem w hali Widłobrodego!, pomyślał.
W te pędy osiodłał konie.
Wali nie miał bladego pojęcia, jak najlepiej przewieźć
wilkoluda, przeto improwizował. Postawił mężczyznę na równe nogi,
potem zarzucił go sobie na barki i przewiesił przez siodło. Przywiązał
mu ręce do nóg, prowadząc linę wokół brzucha zwierzęcia, a następnie
wokół pasa wilkoluda. Obwiązał powróz dokoła lęków, tak z przodu,
jak i z tyłu. Mężczyzna, cały czas bezwładny, kiwał się i zwisał niby
szmaciana lalka. Wali pchał i szarpał go, aż upewnił się, że nie spadnie.
Gdy był już kontent ze swych wysiłków, przywiązał wodze
wierzchowca z brańcem do własnego siodła, skoczył na konia i pognał
w stronę domu. Gdzieś w górze ciemnej bryły wzniesienia odezwało się
wołanie wilka. Wali popędził konia i kłusem skierował się ku wylotowi
doliny. Im szybciej się stąd wyniosę, pomyślał, tym lepiej.
16. ZRĘKOWINY
Wieści o jego powrocie rozeszły się od położonych na uboczu
siół po całej osadzie, a mieszkańcy Eikund tłumnie przybyli, by powitać
go opodal hali Widłobrodego.
Dotarł tam możliwie najkrótszą trasą, omijając dom Disy.
Dowiedział się bowiem od pierwszej napotkanej osoby, że matka Adisli
ma się bardzo źle. Złożenie jej wizyty w tej chwili, uznał, to byłoby dla
niej zbyt wiele. Zdecydował się poczekać, aż przycichnie powitalna
wrzawa, posłał jej tylko wieści o pomyślnym zakończeniu wyprawy. Po
drodze każde dziecko z okolicy biegło przed Walim, wrzeszcząc, piejąc
z zachwytu i obwołując go bohaterem. Niektóre mijane podrostki
dotykały wilkoluda, tudzież obrzucały go błotem lub wyzwiskami.
Także kobiety nie szczędziły mu przekleństw, na dokładkę okładając
lagami. Wali musiał kazać im przestać; to płoszyło konie. Mężczyźni
zaś stali z założonymi rękami, kręcąc głowami i śmiejąc się do siebie.
Źle osądzili Waliego, jak się zdawało, i teraz byli mile zaskoczeni.
Nareszcie zachował się w sposób, który rozumieli. Paru kmieci
przystąpiło z nożami, krzykiem odgrażając się, że zakłują wilkoluda na
miejscu, lecz Wali obnażył miecz i zmusił ich do poniechania zamiaru.
Niektórzy to lubią pławić się w blasku cudzej chwały, pomyślał, a
skoro chcą zabić wilkoluda, niech sobie znajdą własnego, droga wolna.
Podróż do domu zabrała Waliemu dwa tygodnie. Pod pewnymi
względami powrót był trudniejszy niż wyprawa w drugą stronę. Gdy
opuszczał Eikund, znajdował się w transie i nie musiał podejmować
żadnych decyzji co do kierunku wędrówki. W drodze powrotnej,
pozbawiony pomocy magii, musiał sam wyznaczać trasę. Rozpoznawał
jednak okolice, przez które jechał, a wśród bujnego północnego lata
wciąż widać było pozostawione przezeń ślady – odciski kopyt,
oskubane krzaki i końskie odchody, znaczące miejsca kolejnych
obozowisk. Udało mu się nawet skrócić podróż, ugadując rybaków, by
przewieźli go wokoło kilku fiordów. Obaczywszy jego brańca, nie
chcieli słyszeć o opłacie, usatysfakcjonowani pozbyciem się
niebezpiecznego grasanta.
Nie obeszło się bez problemów natury praktycznej. Wilkolud
zbudził się dzień po wyruszeniu, i Wali musiał uganiać się za koniem,
spłoszonym przez wierzganie nagle ocuconego człeka. Wali przemówił
do brańca a ten się nieco uspokoił, niby zwierzę pogodzone z losem.
Przez całą drogę zdani byli na niepokojącą obecność wilków. Choć
podczas dnia Wali nie dostrzegł ich ni razu, niezmiennie czul na sobie
ich spojrzenia, a podczas długich zmierzchów słyszał na wzgórzach ich
wycie. Spodziewał się, że wilkolud im odpowie. Wiedział bowiem, że
ci czarownicy podobno potrafili rozkazywać wilkom. Postanowił, że
jeśli wilkolud zawezwie pomoc, będzie musiał go zabić. Więzień
jednak milczał jak głaz.
Inny kłopot sprawiało Waliemu to, że na noc musiał
rozkulbaczać konie i każdego ranka na nowo sadowić wilkoluda na
jednym z nich, lecz poza tym wyprawa szła jak z płatka. Gdy mijali
sioła, Wali prosił gospodarzy o zapasy na dalszą drogę. Ci każdego
wędrowca obdarowaliby szczodrze, ale gdy dowiadywali się, że książę
pochwycił zbója, byli zachwyceni, nie mniej niż tamci rybacy. Dawali
nieproszeni, lekką ręką i szerokim gestem, a Wali ani razu nie cierpiał
głodu.
Zrazu Wali niemal ucieszył się, widząc, że wilkolud do krwi
otarł sobie boki o siodło. Pozwalał mu pić, niewiele, raz dziennie –
choć nigdy całkiem nie zdejmował mu saka z głowy – atoli jadła nie
dawał mu wcale. Na wypadek, gdyby zdołał uwolnić się z więzów –
wtenczas miałby miej siły do walki lub ucieczki. Jakaś cząstka Waliego
niemal skłaniała się, by pozwolić brańcowi wyzionąć ducha. W końcu
jednak zaczął doceniać zalety roztaczanej wokół aury bohatera. Może i
było to kłamstwo, ale zapewniało mu szacunek wśród prostego ludu i
znacznie ułatwiało życie. O tydzień drogi od domu Wali zaczął karmić
wilkoluda, dawać mu więcej wody i usadzać pionowo na koniu, chcąc,
by ten wyglądał groźnie, gdy powrócą, tym samym opromieniając go
jeszcze większą chwałą.
Wyczyn Waliego powszechnie uznano za spektakularny sukces.
Wcześniej panowała opinia, że zadanie zabierze mu najmniej dwa
miesiące, a Adisla zadynda. Powrócił, nim minął choć jeden, a ona
odzyskała wolność.
Adisli nie było na dworze. Po wyjeździe Widłobrodego na
zgromadzenie królów na Nidarnes, wraz z wszystkimi wielmożami i
świtą, opadł entuzjazm dla trzymania jej pod kluczem. Dziewczyna
nigdy w życiu nie oddalała się o więcej niż pół dnia piechotą od swego
sioła i mało prawdopodobne, by uciekła, rozumowali strażnicy. To, że
wieczorami zwykła drażnić ich uszy fałszywym śpiewem, również nie
zaskarbiło jej sympatii dozorujących, tedy tym chętniej pozwolili jej
wrócić do matki.
Wszelako gdy Wali wiązał konie, został odciągnięty na stronę
przez Hogniego i Orriego, obu podekscytowanych.
– Książę Wali – odezwał się Hogni. – Muszę z tobą
porozmawiać.
– Nie masz tu nic do gadania. Wasze konie są całe i zdrowe,
możecie tedy je sobie wziąć.
– Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie – dodał Hogni tak cicho,
jak się dało.
– Jesteście mymi wasalami?
– Tak, panie.
– To zachowujcie się, jak na nich przystało – przynieście mi
miodu i zamilknijcie.
– Panie, musimy z tobą porozmawiać.
Hogni złapał go za ramię. Wali posłał mu gniewne spojrzenie.
– Ważysz się tknąć swego księcia?
– Trzeba ci opuścić to miejsce, panie. I to prędko.
– A to czemu?
– Jest przeklęte. Na tych ludzi niebawem spadnie nieszczęście.
– Niby jakie?
– Słyszeliśmy jeno, co ludzie szepcą. Niektórzy prawią, że to
będzie mór, inni, że nadchodzą Danowie. Tak czy owak twa matka
chce, żeby cię tu nie było jeszcze przed pełnią.
– To już jutro. – Wali się uśmiechnął. – Cóż, matka może
poczekać. Macie wybór: zostaniecie i podzielicie los, który mnie
spotka, albo wrócicie do mego ojca i zapląsacie na szubienicy hołubca
martwego pana, o ile opanuje on gniew na tyle długo, by zdążyć was
obwiesić. Osobiście uważam, że tu macie większe szanse na przeżycie.
Hogni i Orri dumnie stanęli na baczność.
– Myśmy woje i śmierć nam niestraszna.
– No to dajcie dobry przykład. Zostańcie do pełni, a potem z
radością potowarzyszę wam w drodze powrotnej na dwór mego ojca.
Możecie się rozejść.
Obaj wasale odeszli, zmitygowani tyleż odmową, ile
metamorfozą Waliego. Nie był już tym, kim wcześniej się zdawał –
hulajduszą, co się miecza wystrzegał jak trędowatego – teraz
zachowywał się z godnością właściwą synowi Authuna Białego Wilka.
Wali patrzył, jak odchodzą. Rygirowie zaczynali świętować.
Wepchnęli mu do ręki róg z miodem pitnym. Wypił duszkiem. Coś
było na rzeczy, jednak nie wiedział, co. Tak czy owak, jego matka nie
kierowałaby się byle pogłoską. Co było najbardziej prawdopodobne?
Mór? Temu nie mógł zapobiec. Yrsa pewnie mogłaby to zobaczyć w
wizji zesłanej przez czarownice, atoli żywiła powszechnie znaną
niechęć do magii. Co jeszcze? Upomniał się, by myśleć logicznie. W
hali słychać było dźwięk fujarki; Jokull Skald śpiewał właśnie pieśń na
cześć Waliego. Jedyną ewentualnością, wobec której mógł coś
poradzić, był najazd. Jeśli właśnie to ich czekało, tym bardziej powinien
zostać, by bronić ludzi, wśród których się wychował.
Wali spojrzał na mały port położony w dole. Pusty, nie licząc
garstki łodzi rybackich. Widłobrody zabrał ze sobą trzy drakkary, a
wszystkie knary wypłynęły na wyprawy handlowe. Wygląda na to, że
wybrałem sobie najmniej odpowiedni czas na chwałę, pomyślał z
przekąsem.
Ściągnął wilkoluda z konia i przywiązał go do brzozy opodal
hali Widłobrodego. Donośnym głosem obwołał tego człowieka swych
więźniem, ostrzegając, że nie może mu się stać żadna krzywda, póki
Widłobrody go nie zobaczy. Zaproponowano mu więcej miodu. Nie
oponował. Wtem pojawiła się Adisla, zbiegając ze wzgórza z jego
imieniem na ustach. Śmiała się, niemal skakała z radości. Wali mógł
jeno wziąć się pod boki, wybuchając dzikim śmiechem, jak ktoś, kto
pochylił się, by zawiązać but, i poczuł, że właśnie w tej chwili nad
głową śmignął mu kamień.
Padła mu w objęcia, przytuliła, a gdy do niego przywarła, on ją
pocałował.
– Muszę przyznać – odezwała się – iż nie robiłam sobie
wielkich nadziei, że powrócisz.
– A widzisz, ja też nie. Pokrewne z nas dusze, ani chybi.
Znów się zaśmiała, jednak gdy na nią spojrzał, zauważył, że po
policzkach ciekną jej łzy.
– Jak ci się to udało?
– A żebym to ja wiedział! Zobaczymy, co wymyślą skaldowie.
Zamiaruję twierdzić, że wyzwałem go do rywalizacji w trzech
konkurencjach, w jedzeniu, w piciu i w walce, i upiłem go tak
skutecznie, że zdołałem go skrępować. Dobre, nie sądzisz?
– I tak powiedzą, żeś z nim walczył.
– Cóż, niechaj i tak będzie. Kto wie, może naprawdę tak było?
Dla ciebie zmierzyłbym się nawet z dwudziestką wilków.
– Jeno dwudziestką? – droczyła się Adisla.
– Musi być jakaś granica – rzeki Wali – a moją jest właśnie
dwudziestka. Jeden więcej, a miałabyś mnie z głowy.
Żarty i przekomarzanie nie były dla nich pierwszyzną, atoli
teraz było w nich coś więcej, jakiś głębszy podtekst. Wali czuł, że tylko
z Adislą zdoła wieść dalsze życie, jeno z nią wiązał swą przyszłość.
Musiał powiedzieć jej, co ich łączy od chwili, gdy się zobaczyli, a
czego żadne nie zdołało dotąd wyrazić słowami.
– Kocham cię – rzekł.
Spojrzała mu w oczy.
– Tak.
– A ty nie powiesz, że i mnie kochasz.
– To uczucie jest zbyt silne. Jeśli je nazwę, to już nigdy nie będę
mogła mu zaprzeczyć.
Ledwie wydusiła z siebie ostatnie słowa, dławiąc się szlochem i
przykładając rękę do twarzy, by ukryć łzy.
– A zamierzasz zaprzeczać?
Nic nie odpowiedziała, odwracając twarz.
– Nie zdołasz o mnie zapomnieć, Adislo.
– Nigdy o tobie nie zapomnę. – Zarzuciła mu ręce na szyję i
rozpłakała mu się w rękaw.
– Wyjdziesz za niego?
Adisla odsunęła się, uspokoiła i spojrzała wprost w oczy
Waliego. Nawet zapłakana wygląda pięknie, pomyślał. Bardzo chciał
powstrzymać jej łzy, pocieszyć i przychylić jej nieba, zobaczyć jej
uśmiech i usłyszeć jej radość, atoli wiedział, że to on sam stanowi
przyczynę wszystkich jej zgryzot. Był o włos od tego, czego pragnął –
ukochanej dziewczyny, pięknego letniego popołudnia, gorącego słońca
w rześkiej bryzie. Lecz także o włos, by to wszystko bezpowrotnie
utracić.
– Wyjdziesz? – dopytywał się.
– Wali, nie zostanę twą nałożnicą, a twą żoną być nie mogę.
Jakiż tedy mam wybór?
Skinął głową.
– Drengi to poczciwina. Był nam wszystkim dobrym kumotrem.
Szkoda, że nie wybrałaś sobie kogoś, kogo w ramach pocieszenia
mógłbym znienawidzić.
– Ja go nie wybrałam, Wali. Ilu mężczyzn jest tu dobrą partią?
W całej okolicy jeno pięciu kmiecych synów, a mój mizerny posag
odstraszyłby trzech. Jestem również stara, Wali, o trzy lata
przekroczyłam wiek, kiedy większość dziewcząt zwykle wychodzi za
mąż. To los nas połączył.
– Nie – zaprotestował. – To nas połączył. Nasze pasma są
splecione w jedność. Wilkolud został mi dany – nie musiałem nawet
palcem ruszyć. Bogowie byli mi przychylni.
– Pierwszy raz słyszę, że powołujesz się na bogów.
– Bo nigdy wcześniej ich nie potrzebowałem. Przysięgam,
lordzie Odynie, daj mi tę niewiastę albo będę ci się naprzykrzał, ile
tylko wlezie.
Na drzewie za dworem przysiadły dwa kruki.
Oczy Adisli rozszerzyły się.
– No tak – rzekła, głaszcząc policzek Waliego – teraz to już na
pewno cię usłyszał.
Wali poczuł, że łzy napływają mu do oczu, na przekór
wesołości.
– Skoro tak, to posłuchajcie tego, wy parszywe ścierwa.
Przekażcie swemu panu, że jeśli nie otrzymam tego, czego pragnę, to
się do niego pofatyguję. Niech lepiej trzyma przy sobie włócznię, bo
jeśli mi się sprzeciwi, rychło nadejdzie zmierzch bogów! – Poklepał
swój miecz.
Ptaki wzbiły się do lotu; poruszały się nisko pomiędzy
zabudowaniami, a później ich czarne kontury uniosły się nad wzgórzem
niby roztargnione resztki nocy ulatujące z dnia.
– Ciii! – wyszeptała Adisla, uchylając się, jak przed ciosem. – A
jeśli one są jego zwiadowcami? – zaśmiała się, jednak Wali wyczytał z
jej twarzy, że mówiła poważnie. Uśmiechnął się.
– Miejmy nadzieję, że tak jest, bo chcę, by to usłyszał.
Zrazu Wali nie miał pewności, czy dostał cios w plecy czy w
pierś. Tak silny, że omal nie przewrócił się na Adislę. Odwrócił się i
ujrzał starego Bragiego, z uśmiechem rozjaśniającym mu twarz i
rozpostartymi szeroko rękami.
– Udało ci się, chłopcze, udało! Nie wątpiłem w to ani przez
chwilę. Jakże mógłbyś skrewić po szkoleniu, któreś przeszedł? Udało ci
się.
– Dzięki ci, Bragi – odparł Wali. – Bez ciebie by mi się nie
powiodło.
Staruszek omal nie wyciął hołubca.
– Niech zobaczę moją starowinkę – odrzekł, wyciągając z
pochwy miecz, którego użyczył Waliemu. – Idę o zakład, że
nachłeptałaś nielicho wilczej krwi, czyż nie, moja pani?
Wali spojrzał na Adislę. Oto było przeznaczenie, którego
pożądał – dom, palenisko i miłość – gotowe go opuścić. Przeniósł
wzrok na Bragiego, element doli, która została mu narzucona, i po raz
pierwszy zrozumiał, że nie ma sensu się przed nią wzbraniać.
– Zabiłem trzech wilkoludzi – odparł. – Dwóch położyłem
sprytnym ciosem głowicą, który żeś mi wbił do głowy.
– Zuch chłopak, zuch! Dajcie miodu, miodu powiadam! –
jowialnie zakrzyknął Bragi. – Toż to król, a nie mówiłem, król jak
malowany!
17. DZIWNE SPOTKANIE
Książę siedział w hali, zapijając bolesne uczucia, które nim
targały. Adisla nie przyłączyła się do zabawy. Powiedziała już, co było
trzeba, i rozumiała, że jej obecność jeno przydawała mu cierpień.
Wali zaległ z innymi, którzy świętowali jego powrót – ze
zbieraniną starych wojów, młodzieniaszków i garstką jarlów, co
wypadli z łask króla, pozostając w domu, gdy Widłobrody wypływał na
północny wschód. Z każdym wypitym łykiem książę coraz bardziej
pogrążał się w pijaństwie i dojmującej boleści. Koniec końców – choć
nie pamiętał, jak to się stało – pijatyka przerodziła się w bijatykę. Jął z
kimś walczyć. Przeciwnik miał w czubie o wiele bardziej niż on, przeto
upadł na podłogę pod ciosami Waliego, ogłuszony do nieprzytomności.
Wali potrafił się skupić jeno na obliczu Bragiego, zaczerwienionym i
rozwrzeszczanym w pijackim widzie; stary sługa trzymał go za ramię i
głośno chełpił się, jakiego wspaniałego męża udało mu się wychować.
Uważanie dworu dzwoniło mu w uszach. Wali miał już dość picia, więc
wpełzł pod ławę, gdzie zasnął – ciało miał pobudliwe, lecz umysł
martwy.
Adisla jednak nie zmrużyła oka. Powróciła do matki i
powiedziała jej, by przystała na propozycję jej małżeństwa z Drengim.
Disa, która nie była w stanie wstać z łóżka, odkąd została poparzona,
przytuliła córkę do siebie.
– Jesteś pewna? Poniechasz swego księcia?
– Taki los mi sprzędziono. Choć równie bardzo, jak ja poślubić
Drengiego, przybrzeżne wody chciałyby być morzem.
Disa utuliła płaczącą córkę.
– Rozgłoś szczęśliwą nowinę – rzekła Adisla z rezygnacją. –
Miejmy to już za sobą.
Disa puściła córkę i posłała Manniego ku siołom na wzgórzu.
Tej nocy Adisla nie mogła zasnąć – choć to nie niemal
niegasnące słońce spędzało jej sen z powiek, a myśli. Na nic starania.
Jej łóżko równie dobrze mogłoby być usłane pokrzywami, tyleż miała
szansy, by w nim usnąć. Wstała przeto i powędrowała w dół, nad
morze. Wokół panowały takie ciemności, jakie mogła zaoferować noc
w środku lata – blade, spłowiałe światło, podobne raczej temu podczas
przedświtu niż prawdziwemu, głębokiemu mrokowi. I tak, błąkając się
bez celu, znalazła się opodal królewskiej hali, a do jej uszu dolatywały
odgłosy pijackiego śmiechu dochodzące z jej wnętrza. Późno już było,
acz nic nie wskazywało, że popijawa ma się ku końcowi.
Adisla jakoś nie mogła się zmusić, by też się radować, choć
miała wszak ku temu najwięcej powodów. Była nieszczęśliwa,
odczuwała wewnętrzną pustkę, wiedziała jednak, że postąpiła
właściwie. Jej myśli były niczym trolle, wyciągające ku niej
rozczapierzone łapy spoza ciemnicy umysłu. Próbowała zatracić się w
pięknie księżyca, dużego i wiszącego nisko na niebie, barwy
przydymionego srebra. Był niemal w pełni. Przez miesiąc, a może i
dłużej, jej los był z nim związany na dobre i na złe. Niedługo, raptem za
kilka dni, powróci Widłobrody, pomyślała.
Przypomniała sobie opowieść o tym, jak bóg księżyca porwał
dwójkę rodzeństwa, gdy czerpało wodę ze studni, i jak te dzieci jeździły
teraz z nim rydwanem po niebie, ścigane przez straszliwego wilka
zwanego Nienawiścią, próbującego schwycić w paszczę ich pięty18. Ona
też miała swego wilka, który za nią podążał, poszczutego na nią w
chwili narodzin. Swoją pozycję społeczną, swój stan. A to, czego
chciała, było tak odlegle, jak drugi brzeg nieprzebytej rzeki.
Raptem poczuła nagły chłód. Siedziała – dopiero teraz to
zauważyła – w cieniu bladej brzozy. Otaczająca drzewo ciemność
zdawała się nienaturalnie głęboka, a powietrze wokół bardzo gęste i
nieruchome, jakby niosło jakieś brzemię, przytłaczające i trudne do
zrzucenia. A za plecami czuła czyjąś obecność, taką, której nigdy
jeszcze nie zaznała, zdawałoby się zrodzoną z zimnych wód i ciemnych
wilgotnych obszarów.
– Kto tam jest? – mówiąc to, poczuła własną śmieszność.
Wstała i rozejrzała się dokoła. Niby nawałnica strzał, przez
poświatę księżyca przeleciało stado szpaków, krążących w płochliwej
czarnej chmurze, która zawracała i pikowała jak na komendę.
Gwałtowne zwroty lotu nasunęły Adisli myśl o tysiącu malutkich bram,
18Mowa o dziewczynce Bil i chłopcu Hjukim, porwanych na niebo przez
personifikację księżyca, Maniego, oraz ścigającym ich Hatim, synu Fenrira.
otwierających się i zamykających na niebie, i o opowieści, którą kiedyś
uraczył ją Wali, zasłyszanej niegdyś u arabskich kupców – traktowała o
dżinie, demonie dymu. Teraz miała wrażenie, jakby właśnie to
stworzenie się nad nią unosiło.
Ptaki znikły tak szybko, jak się pojawiły, a wraz z nimi uleciały
gdzieś chłód i przytłaczające uczucie w powietrzu. Wtedy właśnie
pomyślała o wilkoludzie. Spojrzała w górę, poprzez ostatnie domostwa,
ku samotnej brzozie, do której go przywiązano.
Zżerała ją ciekawość; chciała zobaczyć, jak wygląda ten obcy
grasant, przymuszony do okupienia jej życia własną śmiercią, przeto
powędrowała pod zbocze. Gdy dotarła do drzewa, zauważyła, że Tassi,
ten stary brzuchacz, któremu powierzono straż nad więźniem, tkwił tam
na niskim, trójnożnym zydlu i wyglądał na wielce nieszczęśliwego.
Obok niego dojrzała wilkoluda, usadowionego na ziemi i opartego
plecami o drzewo, z przywiązanymi do niego rękami. Wciąż miał sak
na głowie. Mieszkańcy Eikund podzielali zabobonne podejście Waliego
do czarowników i nie mieli zamiaru pozwolić na rzucenie na siebie
uroku.
– Czołem, Tassi – zagadnęła Adisla.
– Chyba nie będziesz śpiewać, co? Może i ten tutaj to wilkolud,
ale nie zasługuje na taką karę. My tutaj poprzestajemy na obwieszaniu.
– Ani myślę.
Przyjrzała się jeńcowi. Był nagi, nie licząc wilczej skóry na
plecach, a ciało miał wysmarowane czymś szarym, co uznała za
kredowy pył. Jedynymi miejscami wolnymi od szarości były dwa
czerwone otarcia na brzuchu i piersi.
Miał zdumiewającą muskulaturę, nawet dla wieśniaczki od
dziecka żyjącej wśród ludzi zahartowanych przez lata mozolnej pracy.
Nawet berserkowie, pomimo mikstur i ciągłych treningów z bronią,
zapasów i prób siły, nie byli tak ociosani. Mięśnie tego człeka zdawały
się niemal oplątane wokół kości, niby korzenie wierzby wokół
kamienia.
Miała ochotę sprawdzić, czy porządnie go przywiązano – nie
mogła uwierzyć, że zwykła lina mogła go unieruchomić.
– Ten to ci dopiero niezły okaz, co? – zagadnął Tassi. – Choć
opatrzył mi się już po jakichś dziesięciu wdechach. Teraz jest tu tak
nudno, że nie miałbym nic przeciwko, żeby mnie zwyczajnie
zaszlachtowano.
Adisla nie odpowiedziała. Wilkolud ją przerażał, lecz zarazem
intrygował. Azaliż prawdę ludzie gadali – że miał głowę wilka, że
mogło go zranić jeno najprzedniejsze żelazo? Teraz nie wydawał się
zbyt niebezpieczny. Był wyraźnie wyczerpany i ciężko oddychał.
– Mówiłem – ciągnął Tassi – że nie miałbym nic przeciwko
napiciu się piwa.
– No i?
– Cóż, jeśli zamierzasz kręcić się tu przez jakiś czas, nie
mogłabyś go popilnować, a gdyby próbował się oswobodzić, przyjść i
mnie zawołać?
– A nie mogłeś zapłacić jakimś dzieciakom, żeby cię
wyręczyły? – Jednak zaraz sobie przypomniała – z Tassiego był skąpiec
nie lada. Jeśli nie musiał, za nic nie płacił.
Wzruszył ramionami, zupełnie jakby Adisla powiedziała coś
zgoła niedorzecznego.
– Dobrze, idź i się napij – rzekła – ale szybko; niebawem mam
zamiar wrócić do domu. Łóżko czeka.
– Tylko nie zabieraj go ze sobą, dobrze? – odparł Tassi,
uśmiechając się i wstając.
– Że co proszę?
– Widzę, jak na niego patrzysz – zadrwił. – Nie można go tknąć,
ale jeśli miałabyś chętkę...
– Idź już lepiej się napij – ucięła.
– Jak tam sobie chcesz. – Leniwie powlókł się w stronę dworu.
Adisla nie chciała przyznać, że Tassi ma poniekąd rację. Zaiste,
ten wilkolud ją fascynował, lecz w życiu nie powiedziałaby, że jest
atrakcyjny. Po pierwsze śmierdział stęchlizną, właściwą raczej
zwierzęciu niż człowiekowi. Przysiadła na zydlu. Chciała jakoś wyrazić
współczucie, pokrzepić brańca, ale nic nie przychodziło jej do głowy.
Miast tego usłyszała samą siebie, mówiącą:
– Czy teraz żałujesz za swe przewiny?
Wilkolud nie odpowiedział. Raptem przemknął jakiś cień, a
Adisla spojrzała w górę, by zobaczyć, co też to było. Niczego nie
dostrzegła, acz szybkość, z jaką śmignął, przywiodła jej na myśl
widziane wcześniej szpaki. Nagle opanowała ją przemożna chęć, by
zobaczyć, jak wygląda ten człek. Gdyby próbował rzucić na mnie urok,
pomyślała, to odwrócę wzrok i tyle.
W pobliżu nie było żywej duszy, a z dworu dobiegała wrzawa,
tak samo głośna jak wcześniej. Pochyliła się nad więźniem i dotknęła
jego ramienia. Zdało jej się dokładnie takie, na jakie wyglądało –
twarde niczym drzewo. Gdy odjęła palce, zostało na nich trochę szarego
nalotu. Posmakowała go koniuszkiem języka. Tak jak myślała, był to
rodzaj kredy. Gdy dotykała wilkoluda, ten nawet nie drgnął, i to ją
ośmieliło. Uniosła sak. Teraz się poruszył; głowa zwisła w przód. Zrazu
myślała, że on naprawdę ma głowę wilka, ale szybko pomiarkowała, że
to tylko skóra dużego basiora opadła mu na twarz. Odkaszlnął i
rozprostował szyję. Ostrożnie uniosła rąbek skóry, i z zaskoczenia aż
przysiadła na zydlu. Wprost na nią gapił się nie kto inny, jak sam Wali.
– Tyś naprawdę czarownikiem! – Konsekwencje tego, co
właśnie zobaczyła, jęły do niej docierać. Skoro to był przemieniec,
skoro przybrał wygląd Waliego, to gdyby się oswobodził, mógłby zająć
miejsce księcia, jeść z nimi, bawić się i kto wie, co jeszcze? Adisla z
odrazą wyobraziła sobie, że nic nie podejrzewając, mogłaby wspinać się
z nim na wzgórza, a potem leżeć i całować się na trawie. Albo
wypływać malutką łódką w morze, jak często robiła z Walim. A potem
co? Zabójstwo, bo taka już wilcza natura.
Mężczyzna zamrugał oczami, odchrząknął i wystękał:
– Nie jestem czarownikiem. – Głos miał niski i zachrypnięty, z
obcym akcentem. Słowa dobywał ostrożnie, jak gdyby były czymś
kruchym, co mogłoby się rozbić przy zbytnim pośpiechu. Zupełnie
jakby nie nawykł do mówienia.
– To kimże jesteś?
– Jestem wilkiem.
Adisla przezornie nie spoglądała na niego zbyt długo, na
wypadek, gdyby zamierzał rzucić na nią czar.
– Skradłeś twarz księciu.
– Tę twarz podarował mi brat. Noszę ją z dumą. Patrzę jego
oczami, a on znów widzi przez moje. Noszę jego futro, a on znów biega
ze mną i przeze mnie.
Adisla pomiarkowała, że mówi o wilczej skórze.
– Jesteś mimikiem – osądziła – dyskretnym podstępnym
przemieńcem. Kto cię tu przysłał?
– Ukradłem jadło jakiemuś człekowi ciemnej maści. Rzucił na
mnie urok i przyprowadził tutaj.
Adisla się roześmiała. Waliego, jak dobrze wiedziała, o wiele
bardziej zajmowała gra w hnefatafla czy wałęsanie się po wzgórzach
niż magia.
– Sam jesteś ciemnej maści, nie ma powodu wyzywać innych.
– To prawda. Wszak jestem wilkiem.
– I cóż ci z tego przyszło, wilku?
Nic nie powiedział, jeno świdrował ją wzrokiem.
– Obwieszą cię – dodała.
Wciąż żadnej reakcji. Nie mogła odwrócić od niego wzroku.
Czy tak właśnie wygląda, zastanawiała się, jak rzucą na ciebie urok?
– Coś mi się widzi, że nie bardzo się tym przejmujesz.
– Jestem wilkiem.
Pomyślała, że on nie zdaje sobie sprawy z tarapatów, w jakie się
wpakował. Czy też może śmierć nie znaczyła dla niego tego samego, co
dla niej?
– Jesteś Fenrirem Wilkiem – rzekła – spętanym sznurem i
zakutym w łańcuchy.
– Pewnego dnia Fenrisulfr wyswobodzi się z więzów. Tak
mówią wieszczby.
Adisla poczuła, że przechodzi ją zimny dreszcz. Zawsze
uważała ten mit za niepokojący. Bóg Loki począł potworne potomstwo,
w tym gigantycznego Fenrira Wilka. A bogowie tak bardzo obawiali się
Fenrisulfra, że podstępem zwabili go w pęta. Przywiązano go sznurem,
zwanym Cienkim, do skały zwanej Krzykiem, między szczęki wrażono
miecz, by nie mógł ich zamknąć, a kapiąca spomiędzy nich ślina
utworzyła rzekę zwaną Nadzieją. Podług legendy wilk miał tam
spoczywać aż po zmierzch bogów – Ragnarök – gdy uwolni się z pęt i
zabije Wszechojca Odyna. To da początek nowej erze, rządzonej przez
piękne, sprawiedliwe, bezstronne duchy, nie zaś przez
zdemoralizowanych, zwyrodniałych, mściwych i podstępnych bogów
pod przewodnictwem Odyna, zwanych Asami.
Przez myśl przemknął jej fragment wieszczby.
Okowy pękają, Fenrir-wilk wolny pędzi.
Wiele wiem, przyszłość widzę. 19
19Fragment staroeddaicznej Wieszczby wölwy (Völuspd), przeł. A. Załuska-
Matka opowiedziała jej tę legendę w dzieciństwie, a Adisla
słuchała, zachwycona i zatrwożona zarazem.
– Ale tyś nie Fenrirem Wilkiem, bo już dawno byś się
oswobodził.
– No – rzekł wilkolud. Zdawał się wielce przygnębiony.
– Chciałbyś coś zjeść, napić się czegoś?
– No.
Adisla udała się do hali. Tam wszyscy byli już zbyt pijani, by ją
zauważyć. Wszyscy, oprócz Waliego, który spojrzał jej w oczy, ale
szybko odwrócił wzrok. Wzięła trochę chleba i masła ze stołu
biesiadnego, do tego kubek. W drodze powrotnej zaczerpnęła wody ze
studni i zanurzyła naczynie w wiadrze. Następnie ponownie przystąpiła
do wilkoluda.
Nakarmiła go chlebem, wpychając mu go do ust, niemal lękając
się, że może ją ugryźć. Jadł niespiesznie, nie połykał wielkich kęsów
niby zwierz, czego się spodziewała. Przyjrzała mu się uważnie. Istotnie,
był bardzo podobny do Waliego, jednak twarz miał bardziej ogorzałą i
szczuplejszą. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego włosów – te również
były takie same, jak u Waliego. Atoli nie był on dokładną kopią księcia,
jeno bardzo podobną. Czy wciąż uważała go za czarownika? Sama już
nie wiedziała, co o tym myśleć.
– Nie sądziłam, że wilkoludzie umieją mówić – przyznała.
– Znam tylko dwóch – odparł. – Jeden nie mówi nic. Ja tak, acz
jeno w razie potrzeby.
– Czyli kiedy?
– Nieczęsto.
– Czy twoja matka też jest wilkoludem? Albo wilkiem?
– Moja rodzina jest taka jak ty. Utraciłem ich, gdy byłem mały.
– Pomarli?
– Nie, utraciłem ich na zboczu wzgórza. Od tego czasu jestem
pod opieką mego wilczego ojca.
Był bardziej podobny do Waliego niż się Adisli wydawało. I on,
w gruncie rzeczy, także stał się sierotą w młodym wieku. Czemu tak
bardzo współczuła temu bandycie, czemu tak bardzo ją fascynował?
– Dano cię czarownikowi?
Strömberg.
– Nie czarownikowi. Wilkowi.
– Takiemu jak ty?
– Tak.
Przez chwilę milczeli, a ona jeno pomagała mu jeść i pić.
Wtem wilkolud się zapytał:
– Czemu mi pomagasz?
– Sama nie wiem.
– Twoi pobratymcy bili mnie i przywiązali tutaj. Jesteś im
zdrajcą?
– Jestem wierna sobie – wyjaśniła. – Jestem wolną kobietą i nikt
mi nie rozkazuje.
Wilkolud przyjrzał się jej bardzo uważnie.
– Jak ci na imię? – zapytała.
– Jestem wilkiem.
– A czy wilcy nie mają imion?
– Nie mają.
– Cóż, wilku, mnie zwą Adisla.
Po raz pierwszy odwrócił od niej baczne spojrzenie i wbił wzrok
w ziemię.
– Ma rodzina nazywała mnie Feilegiem – zdradził – ale
utraciłem to imię, gdym i ich utracił.
– Zdaje się, że nie nawykłeś do życzliwości, Feilegu.
– Jestem wilkiem. – Pomiarkowała, że ich spojrzenia znów
mimowolnie się spotkały. Miał oczy tak podobne do Waliego, choć
pozbawione wesołości, ale również i nieśmiałości wejrzenia księcia.
Intuicja podpowiadała jej, że jeniec chce o coś zapytać. To już
to? Czar rzucany przez szamanów? Czyżby ją ogarniał?
– No, wyduś to z siebie!
– Wyjdź za mnie.
Jeśli to był czar, te słowa przerwały jego działanie. Adisla
wybuchnęła śmiechem.
– Obawiam się, panie, że twe szanse na ożenek przedstawiają
się raczej marnie.
– Ucieknę – rzekł wilkolud z pewnością w głosie. – Wyjdź za
mnie. Jesteśmy po słowie, wymieniliśmy uprzejmości. Teraz trzeba ci
pójść do rodziny i oni to urządzą. Moja matka mówiła mi, że tak to się
odbywa. Na wzgórzach mam wiele bogactw i złożę je u twych stóp. Idź
do rodziny.
Adisla wstała.
– Obawiam się, że to nie takie proste, jak ci się zdaje – odparła.
– Nie wyjdę za ciebie, ale zostanę tu na noc, by cię chronić, by nie
spotkała cię krzywda, aż do czasu tej największej oczekiwanej o pełni
księżyca. I będę ci śpiewać.
I tak zrobiła. Nie fałszywym głosem, którym dręczyła tych, co
ją więzili, ale tak, jak potrafiła naprawdę – czysto i wysoko zaśpiewała
mu pieśń o kmiecym synu, co położył na szali własne życie w zamian
za miłość księżniczki, ginąc z ręki jej braci, gdy spal obok swej
oblubienicy.
– Twój lud pozwala kobietom śpiewać o takich rzeczach? –
zapytał wilkolud, gdy skończyła.
– Nie – odparła Adisla – ale tu i tak nie ma nikogo, kto mógłby
mnie posłyszeć. A ja nie jestem zaklinaczką, tak jak ty nie jesteś
czarownikiem. – Spojrzała w dół, na kubek trzymany w ręce. – A
nawet, gdybyśmy byli nimi, to i tak nie ma tu nikogo do oczarowania.
A potem usiadła obok niego i przyglądała się, jak księżyc pnie
się po niebie.
18. NAJAZD
Wali zbudził się, wstrząśnięty, jakby ocknął się na łodzi z
impetem przybijającej do brzegu. Zrazu zastanawiał się, gdzie też się
znajduje, ale szybko sobie przypomniał – w hali Widłobrodego. Język
mu się plątał, a w głowie huczało. Tak to już jest po udatnej popijawie.
Strasznie chciało mu się rzygać. Rozejrzał się wokół. Wszędzie na
ławach zalegli ludzie, niektórzy wciąż z napitkami w dłoniach. Chciał
się wysikać, zachorzeć, cokolwiek, byle tyle uwolnić się od tego
uciążliwego bzyczenia w głowie.
– Jeszcze piwa, paniczu? – ozwał się Bragi, wręczając mu róg.
Wciąż był na nogach, nadal pil w najlepsze, pomimo że wszyscy wokół
już dawno padli w boju.
– Następny łyk wypiję już w Walhalli – wybełkotał Wali. Od
samego patrzenia na trunek robiło mu się niedobrze. Chwiejnym
krokiem wytoczył się na zewnątrz dworu i udał się za potrzebą w dół,
ku kei.
Było ciepło. Słońce wisiało wysoko, a grzało tak, że niemal
gotowało Waliemu głowę. Musiał się orzeźwić, wszedł przeto głęboko
do wody, a potem zwyczajnie się w niej położył. Chłód zdawał się go
ożywiać; nim wyszedł na brzeg, czuł się lepiej. Omiótł spojrzeniem
okolicę. Żywej duszy. Podszedł do studni, zaczerpnął wody do wiadra i
oblał się nią, pijąc zarazem. Rzucił okiem na wilkoluda. Ktoś przykrył
go tkaniną dla ochrony przed słońcem. Któż mógł to zrobić? Ktoś spal
na ziemi za jego plecami, niemal całkowicie otulony płaszczem. Oczy
Waliego były jeszcze pełne snu i wilgoci; nie potrafił ani zmusić ich do
skupienia wzroku, ani polecić swemu sponiewieranemu mózgowi, by
myślał o czymś poza pragnieniem.
Zaczerpnął kolejny łyk wody z wiadra i spojrzał w dal, na
morze. Na horyzoncie zobaczył szarą smugę. Zrazu nie pomiarkował,
co to było. Potarł oczy. Burczało mu w brzuchu, pomyślał przeto, by
wrócić na dwór i sprawdzić, czy nie zostały czasem jakieś resztki z
wczorajszej biesiady.
Nagle pojął, czym było pasmo szarości. Dym. Z ognia
rozpalonego na lodzi. Langskipy zabierały w rejsy stabilizujący łódź
kamienny balast, w razie potrzeby służący za palenisko. Ktoś, hen
daleko, na widnokręgu, właśnie coś pichcił. Tylko czemu robił to tak
blisko lądu? Gdyby to byli kupcy, mogliby przecież błyskawicznie
zjawić się w wiosce, gdzie bez trudu wkupiliby się w łaski gospodarzy,
płacąc zajadło i piwo do spłukania żołądka. Wtem przypomniał sobie
pamiętny najazd na klasztor. Naonczas berserkowie rozpalili ogień
przed wyruszeniem w bój, parząc napar z ziół i powodujących amok
grzybów.
– Nie bądź śmieszny – upomniał samego siebie.
Wtem prawdziwe znaczenie sytuacji uderzyło go niby pięść.
Oczywiście! Ktoś sposobił się do ataku!
Widłobrody wyruszył na miejscowe zgromadzenie, zabierając
ze sobą sześć dziesiątków najprzedniejszych wojów. Jeśli jakiś wróg
dowiedział się o tym, miał świadomość, że wioska Rygirów jest
właściwie niebroniona. Bo któż został? Kmiecie, zramolali woje,
kobiety i dzieci. Trudno o lepszy czas do ataku.
Wszystko zaczęło się układać w spójną całość. To dlatego
Waliego wezwano do powrotu. Matka nie chciała, by był tu podczas
najazdu. Tylko czemu nie przysłała posiłków? Bo Authun może i był
obłąkany, ale wciąż u władzy. Ona mogła kupować zboże, wydawać za
mąż córki i posłać po syna, atoli woje Białego Wilka, póki ten dychał,
działali tylko z jego poruczenia. Bez przywództwa Authuna nad ludem
Horda, ona nie mogła zrobić nic, by pomóc swym sprzymierzeńcom lub
uderzyć na wroga. Azali siostra Waliego, Dalia, nie wyszła za tego
Duna, Ingwara? Stało się tak, gdyż Horda byli bezbronni – tylko
małżeńskie sojusze zapewniały im bezpieczeństwo. Dopóki nikt nie
wiedział o przypadłości Authuna, dopóty duńscy królowie ochoczo
proponowali swych synów za mężów, myśląc, że w ten sposób kupują
sobie ochronę. A tak po prawdzie to nieświadomie, bo wprowadzeni w
błąd, oferowali swoją. Tylko czemu Yrsa nie ostrzegła Widłobrodego?
Bo bała się, że Wali nie ożeni się z jego córką. Wieści o próbie
wymigania się Waliego od ożenku z Ragną już wcześniej dotarły na
dwór Authuna. Skoro Yrsa nie mogła być pewna, że Wali, mimo
wszystko, przystanie na małżeństwo, mogła żywić obawę o trwałość
sojuszu z Rygirami. Chciała przeto zapewne odwrócić uwagę sąsiadów,
by skupili się na walce z innym wrogiem. Czemu więc nie uprzedzono
o tym Rygirów? Bo, w chwili bezbrzeżnej głupoty, Wali powiedział, że
nie spełni swego obowiązku. Sam sprowadził na Rygirów nieszczęście i
z tego powodu było mu wstyd.
Wbiegł do wnętrza hali.
– Nuże, wstawać! Wróg przybywa! Wstawać, ale już! –
zakrzyknął.
W palenisku wciąż tliły się węgle. Wyciągnął kilka na paterę do
chleba, zebrał nieco słomy z podłogi i pognał do stosu
sygnalizacyjnego. Rozpalenie go zdawało się trwać całe wieki.
– Żwawo, żwawo! Chwytać za broń i tarcze, walka nas czeka!
Bragi wytoczył się z izby z beztroską godną gospodarza
omiatającego wzrokiem swe włości o pięknym poranku.
– O co się rozchodzi, panie?
– Spójrz na horyzont. Dym. To okręty wojenne, ani chybi.
– Tudzież jakiś handlarz pitraszący makrelę – odparł Bragi,
spokojny i niewzruszony.
– Jeśli zmierzałby tutaj, to przekąsiłby coś już na miejscu, a
gdyby chciał nas ominąć, nie ryzykowałby ściągania na siebie uwagi
naszych łodzi. Kiedy ostatnio widziałeś podobny dym?
– Tu nie, ale...
– Przypomnij mi – kim jestem?
– Walim, księciem walecznych mieczy Horda.
– A czyim synem jestem?
– Authuna, pana bitew.
– Zatem uszanuj to i zwołaj ludzi pod broń! Dmij na alarm!
Bragi wzruszył ramionami, atoli wyjął róg zza pasa. Jedną z
najbardziej ujmujących cech starego woja było to, że niemal nie
rozstawał się z wojennym rynsztunkiem. Przeważnie nosił przy sobie
nawet hełm, aliści do przywdziewania kolczugi posuwać się nie
zamierzał – to byłby już zbytek sumienności. Jednakże wiadomo, że
brał z sobą tarczę, o ile nie wyprawiał się zbyt daleko.
Bragi zadął trzy razy w róg, a potem wszedł do wnętrza hali i jął
cucić ludzi. Zrazu niewielu mu uwierzyło, myśląc, że płata im figle,
atoli ponagleni przez Waliego, wytoczyli się na zewnątrz i zobaczyli
płonący stos sygnalizacyjny. A tego nigdy nie rozpalano dla żartu.
Dalej, na grzbiecie wzgórza, w odpowiedzi, zapalono kolejny. A po
nim, jak wiedzieli, będą następne, wzywające pospólstwo z siół, by
popędziło w dół bronić wybrzeża.
Wali zlustrował podkomendnych. Czterdziestu mężczyzn, a
raczej chłopaczków i dziadygi, ten i ów wciąż na poły pijany. Krzykiem
i kopniakami pogonił ich po rynsztunek. Skacowani i zaczerwienieni,
otwierali skrzynie w hali, wyjmując broń, przeszywanice, kilka kolczug
i hełmy. W oddzielnym składzie odszukano tarcze i włócznie. Ludzie
zataczali się i potykali, zakładając moderunek, zderzali się ze sobą,
sięgając po oręż.
– Żagle! – zakrzyknął Bragi z zewnątrz. Choć jeszcze wyraźnie
mocno pijany, staruszek miał na sobie kolczugę i dzierżył dwie
włócznie, jedną – grubą i długą, a drugą – krótszą i cieńszą, bardziej
oszczep.
Waliemu nie chciało się przywdziewać kolczugi, choć miał
prawo do jednej. Chwycił saks, tarczę i hełm, i podał je Bragiemu.
– Ustawcie się w mur tarcz na szczycie wzgórza, na Grzbiecie
Wieprza, na polnej dróżce od strony zagajnika – polecił. – Nie okrążą
nas od tyłu przez las, a przynajmniej nie od razu. Bragi, trzymaj
rynsztunek na podorędziu, jeszcze mi się przyda. Ustaw pięciu
łuczników w lesie i każ im nie strzelać, póki nie rozkażę. Żadnych
strzał, póki wróg się nie zbliży. Żadnych, rozumiesz?
– Tak, panie. Ale czy podejdą pod wzgórze? Chyba raczej
złupią tutaj, co się da, i sobie pójdą.
– Mają berserków na pokładzie. Na pewno podejdą – uspokoił
go Wali. – Już ja się o to postaram. Tylko tam mamy szansę się im
przeciwstawić. Śpiesz na wzgórze i rozstaw mur, ale bądźcie gotowi
mnie wpuścić – wpadnę między was jak burza.
Bragi już wcześniej zdziwił się niepomiernie, gdy Wali pojawił
się z wilkoludem. Lecz teraz w jeszcze większe zdumienie wprawiła go
nagła przemiana księcia.
Z wnętrza hali wyłonili się Hogni i Orri.
– Aaa, Horda, zuch chłopaki – rzekł Wali. – Pójdziecie za
łucznikami w las, by osłaniać przód muru tarcz. Dopilnujecie, by nie
strzelano, póki nie dam komendy. Potem zaatakujecie wroga od tyłu.
Sami się zorientujecie, kiedy.
– Tak, panie. – Hogni i Orri byli zbyt wczorajsi, by się
sprzeczać lub przypomnieć, że brali już udział w pięciu wyprawach
łupieskich i od podszewki znają wojenne rzemiosło. Zresztą, Wali był
księciem. A na placu boju szlachetnie urodzeni są od tego – jeśli nawet
tylko od tego – by wydawać rozkazy.
Langskipy zdążyły już zbliżyć się do brzegu. Dało się słyszeć
ujadanie berserków, dźwięk uderzeń w tarcze i ciała, przysięgi na
Odyna i przeklinanie wrogów. Nie sposób było zrozumieć słów, lecz
dla tego, kto wcześniej słyszał te zaśpiewy, ich wymowa była jasna.
– Odyn!
– To furia!
– Odyn!
– To wojna!
– Brzmią jak nasi ludzie, panie – zauważył Orri.
Bragi pokręcił głową.
– Spójrz na łodzie. Płytko zanurzone w wodzie. To te psubraty,
Danowie – ich okręty ledwie muskają fale. Widziałem ich w
Kaupangen. Ani chybi, opłacili kilku pobliskich piratów, ale to na
pewno Danowie.
Wali odwrócił się do swej zbieraniny.
– Jam jest Wali, syn Authuna Białego Wilka, grabieżcy pięciu
grodów, niezrównanego w bitwie. Jako książę ogłaszam się wodzem,
skoro nie ma tu waszych książąt, by was poprowadzili. Tam są trzy
okręty, co najmniej osiemdziesięciu ludzi. Nie zdołamy walczyć aż z
tyloma. Sprawimy jednak, by tak drogo zapłacili za to, co wezmą, iż
przeklinać będą dzień, w którym skierowali żagle ku naszym brzegom.
Do czasu, aż dotrę na szczyt wzgórza, zostawiam was pod komendą
Bragiego. Zanieście modlitwę do swych bogów, prosząc, by
przygotowali się na wasze przyjęcie.
Bragi skłonił głowę i skinął na ludzi, by za nim podążyli. Luźna
zbieranina tłumnie przelała się przez wioskę, odprowadzana przez
kobiety, psy i dzieci.
*
Adisla zbudziła się, słysząc rejwach. Rozejrzała się wokoło.
Spała pod gołym niebem, przykryta pożyczonym płaszczem; jej włosy
zwilżyła rosa.
Wrzaski, wołania i zapach ognia. Płacz dzieci, pokrzykiwania
kobiet i mężczyzn. Jej wzrok padł na miejsce, gdzie Wali ustawiał ludzi
w szyku, a potem na morze. Trzy żagle. Monotonny zaśpiew.
Wiedziała, co nadchodzi. Wilkolud również. Po raz pierwszy szamotał
się w więzach.
Posłyszała, co Wali powiedział podkomendnym. „Gotujcie się
na śmierć”. Wydało jej się niewłaściwe, by ktoś, kto żył tak wolny, miał
umrzeć związany niby wieprz podczas uboju. Zdjęła sak z głowy
Feilega.
Pierwszą osobą po Adisli, jaką zobaczył wilkolud, był Wali.
Feileg pamiętał twarz śpiącego w wąwozie mężczyzny i domyślił się,
kto wziął go w niewolę. Warknął gardłowo, z taką furią, że dziewczyna
aż się odsunęła.
Spojrzała na niego.
– Zamierzam cię puścić – rzekła – ale wpierw musisz mi
przyrzec, że nie skrzywdzisz ni mnie, ni moich pobratymców.
– Obronię cię. Będę ci służył.
– Przysięgnij na bogów, w których wierzysz.
– Przysięgam na niebo i ziemię.
– A zatem to jedyna przysługa, jakiej od ciebie wymagam – że
nie skrzywdzisz jego, mego ukochanego, co cię tu przywiódł –
oświadczyła Adisla. – Trzymam cię za słowo. Dochowasz go?
– Tak.
Wyjęła nóż zza pasa i zaczęła przecinać więzy. Łodzie były już
naprawdę blisko, niemal dawało się rozpoznać pojedynczych członków
załóg. Zdwoiła wysiłki, zawzięcie piłując pęta wokół rąk i szyi
wilkoluda. Wszechobecna panika sprawiła, że nikt nawet nie zauważył,
co robi Adisla. W końcu go oswobodziła.
Feileg wstał, poruszając się niby zgrzybiały starzec, ciężko
podnoszący się z łóżka.
– A teraz zmykaj. Grozi ci śmierć z obu stron. Czmychaj, no
już!
– Zostanę z tobą.
– Nie – zaoponowała. – Zabraniam ci. Idź. Przysięgłeś mi
służyć, więc teraz rób, co mówię. W nogi!
Wilkolud wbił w nią spojrzenie. W pewnym sensie przypominał
jej zwierzę, psa przekrzywiającego głowę po usłyszeniu nieznajomego
dźwięku.
– Wilkolud się uwolnił, panie!
– Adisla, nie ruszaj się! Już idę!
Wali znajdował się o strzał z łuku od nich; pokonał ten dystans
w biegu, z wyciągniętym saksem w dłoni. Wilkolud widział to i
obnażył zęby.
– Przysięgałeś! – pisnęła Adisla.
Feileg złapał ją za ramiona.
– Nigdy cię nie zapomnę – rzekł.
A potem ją pocałował – jak dziecko, znienacka przyciskając
wargi do jej ust – i już go nie było. Dziewczyna stała osłupiała ze
zdumienia, gdy u jej boku pojawił się Wali.
– Adisla, nic ci nie jest? Jak on się uwolnił? Wszystko w
porządku? Kochanie, co z tobą? Gdzie jest Drengi? Gdzie? Gdzie twój
wybranek?
– Chyba poszedł z innymi mężami na wzgórze.
Wali zmarszczył brwi.
– Powinien cię szukać. To o ciebie powinien się martwić w
pierwszej kolejności.
– Co mam robić?
– Wracaj do gospodarstwa i wyprowadź matkę na pola. Musicie
się ukryć – wiesz, gdzie. Odnajdę was, jak się uspokoi.
Adisla przytuliła go i po raz pierwszy w życiu zrozumiała
uczucia kobiet na nabrzeżu, życzących mężom pomyślności na wojnie.
Pomiarkowała, czego potrzeba mężczyznom w takich chwilach – nie
przypomnień o miłości, którą zostawiają, nie usilnych próśb, by dbali o
siebie czy życzeń powodzenia. Mężczyźnie podczas bitwy trzeba
odwagi, a nie myśli, że jego śmierć przysporzy innym zgryzot czy
goryczy. Przeto Adisla pocałowała go i wypowiedziała zwyczajowe
słowa pożegnania, którymi żona wyprawia męża w bój.
– Zabij ich dla mnie całą setkę.
Skinął głową, mocno ją przytulił, a potem lekko odepchnął.
– Biegnij. Biegnij, jeśli ci życie mile.
Tak też zrobiła, w te pędy gnając w górę zbocza ku
gospodarstwu.
Wali odwrócił wzrok i spojrzał na morze. Przy nabrzeżu
dostrzegł coś zgoła osobliwego. Na niewielkiej plaży stał wilkolud, sam
naprzeciw trzech łodzi, warcząc i uderzając się w piersi, raz
wyprostowując się, raz przykucając na piasku. Berserkowie, wyjąc,
palili się do ataku, ale sternicy poprowadzili lodzie bokiem, by mu się
lepiej przyjrzeć. Trzeźwym ludziom kierującym langskipami wydawało
się, iż przyjdzie im się mierzyć z wilkołakiem, chcieli przeto dokładnie
go obejrzeć, nim zejdą na ląd.
Feileg opóźniał ich przybicie do brzegu, co dało Waliemu czas
na działanie. Nie miał pojęcia, gdzie Widłobrody przechowywał swoje
skarby – ten sekret był znany tylko naprawdę nielicznym – atoli na
dworze znajdowało się dość przednich pucharów i gobelinów, by
przysłużyły się jego zamysłom. Zerwał ze ścian kilka tkanin i zawinął
w nie tak dużo metalowych platerów i pucharów, ile tylko zdołały
pomieścić. Potem przewiązał je luźno i wybiegi na zewnątrz. Wiedział,
że berserkowie podążą w ślad za nim, jeśli tylko ich sprowokuje, chciał
jednak i reszcie wojów dać powód do pójścia za ich przykładem.
Teraz już mógł się naprawdę dokładnie przyjrzeć napastnikom.
Langskipy znajdowały się tuż przy wybrzeżu, równolegle do niego.
Wojowie pokrzykiwali, wyli niby wilcy i ryczeli niby niedźwiedzie,
niektórzy gębowali coś niezrozumiale, inni nawet walczyli między
sobą. Berserkowie, jako żywo. Wali przełknął ślinę. Dobrze. Właśnie
tego było mu trzeba.
Sternicy najwidoczniej zdecydowali, że jeden wilkolud,
nieważne jaką obdarzony magią, nie stanie im na przeszkodzie.
Obrócone ruchem wioseł dzioby łodzi pomknęły ku wybrzeżu.
Napierając z coraz większą silą, wioślarze pospieszyli langskipy do
ataku.
Wilkolud osiągnął swój cel – dał Adisli więcej czasu na
ucieczkę. Teraz i on również czmychnął, a z całej osady na miejscu
pozostał jeno Wali, obserwowany ze wzgórza przez garstkę
zwiadowców.
Pomachał im, a oni odpowiedzieli tym samym. Wskoczył na
konia, przerzuciwszy przez siodło pobrzękujące zawiniątka. Niełatwo
było zrównoważyć ich ciężar, ale się udało; upuścił przy tym jeno kilka
platerów. To nie miało znaczenia; w rzeczy samej, nawet dobrze się
stało. Wali zawrócił konia ku wybrzeżu, kłusem zmierzając w stronę
nadpływających Danów.
Kilku berserków nie mogło zdusić w sobie pragnienia, by czym
prędzej go dopaść, wyskoczyli więc przez burty wprost do wody,
niemal topiąc się w rozpaczliwej próbie utrzymania się na powierzchni
bez wypuszczania broni.
Wali ustawił konia bokiem do przybijających łodzi i zakrzyknął
co sił w płucach:
– Spóźniliście się, wy tchórze! Nie widzicie? Skarb
Widłobrodego wam umyka!
Z najbliższego langskipa poleciało ku niemu kilka strzał i Wali
instynktownie ściągnął wodze. Żadna go nie dosięgła, ale spłoszyły
zwierzę. Koń zarzucił do boku, wierzgnął i zwalił jeźdźca. Wali
wylądował w wodzie, a gobeliny rozwiązały się, zasypując wodę
deszczem pucharów i platerów. Ich brzęk jeszcze bardziej wystraszył
konia – zwierzę pomknęło przed siebie, byle dalej od wrzawy.
Z nadpływających łodzi dobiegł ryk. Wali, okrutnie zdyszany,
nie miał czasu, by dojść do siebie. Zebrał, co się dało i chwiejnym
krokiem powlókł się w górę, do kolejnego wierzchowca.
Za plecami usłyszał szuranie ciężkich łodzi dobijających do
kamienistego brzegu.
– Odyn, pogromca! Odyn, szaleniec! Odyn, wojną pijany!
Odyn! Odyn! Odyn!
Berserkowie nawet nie zatrzymali się, by pochwycić puchary i
platery, od razu hurmą popędzili ku Waliemu. Książę przypadł do
konia, odwiązał go i wskoczył na grzbiet. Z zawiniętego w gobeliny
skarbu ostał mu się jeden puchar. Wyciągnął go ku berserkom. W tym
samym momencie ujrzał znajomą twarz. Na czele natarcia gnał
postawny mężczyzna w skórze białego niedźwiedzia, ze szramą
biegnącą przez całe czoło. Ten sam berserk, który zabił mnichów –
Bodwar Bjarki. W jednej ręce dzierżył oszczep, a w drugiej – wielką
żelazną grzechoczącą lagę. Najwyraźniej awansował na przywódcę tych
szaleńców.
Od tamtych wydarzeń minęły trzy lata, i Wali był silniejszy niż
wtedy, pamiętał jednak, co do niego należy. Mimo to zawołał do
berserka:
– Pomniesz mnie, ty bezmózgi tchórzu? Przybyłeś, by zapłacić
mi za niewolników, których żeś zabił?
Berserk cisnął oszczepem w Waliego, lecz książę zdołał w porę
przypaść do końskiego tułowia. Broń świsnęła mu tuż nad głową.
– Tylko na taką nędzną włócznię cię stać? Niewiele warta,
nawet jeśliby udałoby się zdrapać z niej twe gówno.
To jeszcze bardziej rozwścieczyło berserka, który w amoku
pognał w górę plaży, nawet nie obnażając broni. Waliego aż korciło, by
staranować go koniem, ale napomniał się, że wierzy wszak w cnotę
organizacji i trzeźwego osądu na polu walki. Między innymi po to
przekazał rynsztunek Bragiemu, by nie mieć czym walczyć, gdyby
nawet naszła go taka pokusa. Tę bitwę, pomyślał, wygramy dzięki
rozumowi, jak partyjkę hnefatafla, a ja muszę się trzymać planu.
Pośpieszył konia kawałek pod zbocze, a potem odwrócił się, by
zorientować się w sytuacji. Z łodzi wysiadali właśnie co bardziej
trzeźwi woje; przy okazji spostrzegł też proporzec z symbolem Haarika,
króla północnych Danów z Aggersborgu20 – ciemnym smokiem.
Dokładnie tak, jak myślał: Danowie wspierani byli przez miejscowych
berserków. Zastanawiał się, czy to nie oni podsunęli swoim
mocodawcom pomysł urządzenia wyprawy. Atoli takie rozmyślania
trzeba było zostawić na później – czas naglił. Wbił pięty w bok konia i
popędził go do szybszego chodu, przezornie trzymając się poza
zasięgiem włóczni, ale na tyle blisko, by napastnicy mieli go na
widoku.
Za plecami posłyszał nawoływania.
– Upuścimy ci krwi!
– Brać go!
Dobrze. Przyciągnął ich uwagę. Co prawda, dwór Widłobrodego
już płonął, lecz berserkowie wciąż gonili za Walim. Tylko czy
poprowadzą za sobą resztę wojów? Gdy dotarł na skraj osady,
zatrzymał się i ponownie wzniósł puchar w górę. Widział, jak
mężczyzna trzymający sztandar Haarika wskazuje na niego palcem, a
potem grupa około czterdziestu wojów truchtem rusza w ślad za
berserkami pod zbocze.
Odjechał dalej, odwróciwszy się plecami do wrażych drwin.
Nadszedł czas, by przejść do najbardziej niebezpiecznej części planu.
Gdy dotrze do lasu, pozwoli berserkom się dogonić. Zsiadł z konia i
uniósł puchar do góry.
– Tchórze! – zakrzyknął. – Tchórze! – Na placu boju bardziej
20Dawna osada wikińska, położona na półwyspie Himmerland, na północy
Jutlandii, opodal brzegu Limfjord; obecnie znajduje się tu największy kolisty obóz
warowny wybudowany w epoce wikingów.
kwieciste zniewagi nie miały sensu, i tak nikt by ich nie posłyszał. Koń
wpadł w panikę i rzucił się do ucieczki. Teraz Wali nie miał już jak
uciec. Wiedział, że albo mu się powiedzie, albo zginie.
Grupka sześciu czy ośmiu berserków bezładnie podążała za
Bjarkim w górę zbocza. Byli już blisko; kilka włóczni wbiło się w wał
opodal ścieżki. Wali odwrócił się, a tamci jęli wrzeszczeć i prężyć
muskuły, wytykać go palcami i wyć potępieńczo. Stanęli w miejscu.
Wali wyciągnął jedną z włóczni i odrzucił, ciskając zdecydowanie za
daleko; tak bardzo przepełniała go bitewna gorączka. Mniejsza o to, i
tak osiągnął swój cel. Berserkowie ponownie rzucili się w pogoń.
Biegł co sił, świadom, że znalazł się na wąskiej, zapadniętej
dróżce i że przewaga, którą miał nadzieję dać własnym ludziom, mogła
teraz zadziałać na jego niekorzyść. Miał bowiem ograniczoną
możliwość gestykulacji, by dać znak swoim kompanom; nadto, był
teraz łatwym celem dla wroga.
Ubrany był lekko, ale takoż i berserkowie. Oni byli jednak
więksi i ciężsi, przeto na ścieżce nieco ich odsadził. W ziemię obok
niego wbiła się kolejna włócznia, potem topór ręczny uderzył go w
plecy, na szczęście – jeno obuchem. Wiedział, że wróg był blisko –
skuteczny zasięg topora nie umywał się bowiem do włóczni. Gdy Wali
zbliżał się do szczytu wzgórza, miał nadzieję, że mur tarcz jest już na
miejscu.
Był, dziękować Nornom. Trzydziestu mężczyzn w
czwórszeregu, gęsto ściśniętych na szerokości ścieżki. Ale właśnie
wtedy Wali pomiarkował, że nie ma gdzie uciekać. Nie chciał nakazać
murowi rozstąpienia się, gdyż nie miał pewności, że zdąży on na czas
się zawrzeć. Rzucił okiem za siebie. Berserkowie byli nie dalej niż o
dwadzieścia sążni.
– Opuścić włócznie! – krzyknął, pędząc ku formacji.
Na jej czele znajdował się Bragi, który klepnięciem dłoni
skierował ku ziemi groty czterech czy pięciu włóczni.
Wali zmusił nogi do jeszcze jednego, ostatniego wysiłku i
pognał na złamanie karku. Wtem spostrzegł korzeń drzewa wystający z
wału i gwałtownie skręcił na pobocze. Odbił się od niego z jednej nogi i
rzucił się ponad głowami swych ludzi. Przy lądowaniu stracił
równowagę, wpadając z impetem na tylny szereg i obalając trzech
mężczyzn.
– Włócznie w górę! W górę! – zakrzyknął Bragi.
Rozwrzeszczani berserkowie sadzili ku nim wielkimi susami.
Obrońcy wycelowali włócznie wprost przed siebie. Jeden z chłopców z
przodu zemdlał na widok wroga, więc wciągnięto go za nogi na tyły
formacji. Miecza Waliego nigdzie nie było, jednak książę nie miał
czasu się tym martwić. Wepchnął hełm na głowę, pochwycił tarczę i jął
się przepychać, by wypełnić lukę. W przednim szeregu panował
nieopisany ścisk, niedający możliwości zamachu bronią, co i tak nie
miało większego znaczenia, bo Wali jej nie miał.
– Dajcie mi włócznię! Włócznię! – zakrzyknął Wali, ale wołał
po próżnicy. Pośród bitewnej wrzawy i tak nikt go nie mógł usłyszeć.
Musiał się zadowolić jeno tarczą, póki nie znajdzie swego saksa albo
innego oręża. Ścisnął kurczowo uchwyt za umbem. Bragi potrafił zadać
cios tarczą, lecz Wali jakoś nigdy nie miał do tego talentu. Sedno w
tym, powiedział mu kiedyś staruszek, by nie robić zamachu, a przenieść
ciężar na ramię w szybkim wypadzie do przodu, nie większym niż
szerokość pięści. Wali widywał regularnie, jak Bragi obalał tym ciosem
ludzi w ramach pijackich zakładów, i pożałował, że nie przyłożył się do
nauki tej sztuczki.
Zebrane za nim kobiety i dzieci krzyczały, berserkowie wyli, a
jego podkomendni wywrzaskiwali przekleństwa i czynili bronią
niemożliwy rwetes. Już sam szczęk oręża przyprawiał o zawrót głowy.
Tylny szereg, choć zdezorganizowany upadkiem Waliego, posłał w
kierunku wroga kilka pocisków – dwa oszczepy, toporek i parę
kamieni. Jeden oszczep trafił berserka w nogę i, choć ten próbował biec
dalej, beznadziejnie go okulawił. Gdy koniec drzewca zahaczył o wał,
raniony mężczyzna wrzasnął, zatoczył się i upadł. Toporek chybił celu,
kamienie również.
Berserkowie nie mieli tarcz, jeno włócznie lub kamienie w
jednej ręce, a w drugiej – wielkie toporzyska. Gdy wróg obrzucił ich,
czym tylko się dało, Wali przykucnął za tarczą. I na dobre mu to
wyszło, bo chwilę później grot włóczni przebił osłonę i utkwił w niej, a
książę wyszedł z tego bez szwanku. Nikt wokół nie odniósł na razie
widocznych obrażeń, i wydawało się, że mur tarcz dobrze spełnia swe
zadanie.
Kilka włóczni jednak zrobiło swoje. Tarcza Waliego była teraz
ciężka i nieporęczna, wiedział, że będzie musiał ją wypuścić, jeśli jakiś
wróg pociągnie za zaklinowane drzewce. Berserkowie runęli w mur
tarcz z siłą mniejszą, niż się spodziewał. Musieli wpierw pozbyć się
wymierzonych w nich włóczni, rąbiąc je toporami lub zwyczajnie –
chwytając i odciągając na boki. Osłabiło to impet ataku; słychać było
jeno szczęk uderzających o siebie broni, gdy obie strony walczyły o
uzyskanie przewagi. Wtem obrońcy z tylnych szeregów przystąpili do
ataku, dźgając wroga długimi włóczniami ponad głową księcia. Jeden
berserk przedostał się przez mur, a jego topór wgryzł się w czyjąś tarczę
– przez obicie, aż po umbo. Jego pobratymiec zrobił to samo. I jeszcze
jeden. Wali widział, że w ich atakach było więcej pomyślunku, niż
sądził. Zbijali tarcze ciężkimi razami albo wbijali w nie oręż, zyskując
przeciwwagę, dzięki której mogli je odepchnąć – wraz z idealnie
złączonymi z nimi właścicielami – albo sprawić, że były tak
nieporęczne, aż niezdatne do użytku.
Berserk naprzeciwko Waliego cisnął w mur toporem, a
następnie złapał za włócznię wystającą z tarczy Waliego, równocześnie
dobywając noża. Wyraźnie zamiarował wyrwać tarczę, a potem z bliska
rozprawić się z przeciwnikiem. Włócznia jednak wyszła z osłony tak
gładko, że napastnik aż się przewrócił. Wali nie chciał nadużywać
szczęścia, nie skorzystał więc z przewagi i nie opuścił formacji, by
zmiażdżyć go butem.
– Trzymać szereg! – zakrzyknął. – Trzymać szereg!
Wtem spadł na niego kolejny cios. Bjarki zatopił toporzysko w
tarczy Waliego i obalił ją ku ziemi. Zrobił to z taką siłą, że pociągnął
księcia za sobą. Bjarki nie mógł chwilowo skorzystać z zaklinowanego
oręża, ale wyrywając tarczę, sprzedał Waliemu solidnego kopniaka w
podbrzusze, ścinając go z nóg. Bodwar Bjarki nie był w aż takim
amoku, by nie wiedzieć, z kim przyszło mu walczyć, acz jego słowa
zdawały się niezrozumiale i nonsensowne.
– Śmierć, książę. Krew, książę.
Ktoś machnął włócznią w stronę berserka, ściągając na siebie
jego uwagę. Bjarki uwolnił topór z tarczy Waliego i runął na mur,
powalając ludzi na ziemię. Obrona się załamała. Berserkowie zabili
jednego człeka, potem drugiego, toporem pozbawiając kmiecia połowy
czerepu. Wali widział, jak Bragi przebił mieczem na wylot jednego
przeciwnika, lecz pośród obrońców chyba tylko on dawał odpór
wrogowi. Teraz Wali mógł na własne oczy ocenić wartość berserków –
i cieszył się niezmiernie, że w ślad za nimi nie podążali żadni zwyczajni
woje. Bowiem mur tarcz samoistnie zapadł się do środka, a szarża
drugiej fali napastników przypieczętowałaby marny los obrońców. Wali
zaczerpnął oddechu i podniósł się na nogi. Bjarki właśnie wraził topór
w kolejną tarczę, wyrywając ją, lecz oręż wyśliznął mu się z dłoni, z
brzękiem upadając na ścieżkę za plecami berserka.
Wali nie miał ani broni, ani tarczy, nie miał też wyboru. Nie
mógł pozwolić berserkowi na dobycie miecza. Skoczył ku niemu,
wyprowadzając cios obiema rękami w podbródek wroga, chcąc
przetrącić mu kręgi. Nauki Bragiego nie poszły w las, a teraz nadeszła
pora, by zrobić z nich użytek. Uderzył mocno, odpychając się z nóg, by
zadać jeszcze potężniejsze oburęczne uderzenie. Trafiony berserk zrobił
krok w tył, potknął się o jakieś ciało i upadł. Grzmotnąwszy głową w
wał, legł bez ruchu.
Wali nie miał czasu sobie powinszować.
– Atakować! Atakować! – zakrzyknął.
Bragi zebrał czterech tarczowników w ciasny szereg, a ci
ponownie związali walką pozostałych berserków. Trzech wciąż
walczyło, rąbiąc tarcze, strącając groty włóczni, dźgając i wrzeszcząc.
Wali podniósł z ziemi włócznię z drzewcem złamanym na długość
ramienia i wraził jej grot w szyję najbliższego wroga. Oręż wbił się w
ciało. Wali nie miał noża, którego mógłby dobyć, przeto rzucił się na
drugiego berserka z gołymi rękami, łapiąc go w pasie i obalając na
ziemię. Obok jego ramienia przemknął sztych miecza Bragiego,
przebijając pierś leżącego i przygważdżając go do ziemi. Napastnik,
zanim skonał, zdążył jeszcze kilka razy zdzielić Waliego i ugryźć go w
rękę.
Na placu boju pozostał już tylko jeden najeźdźca, z którym
szybko się rozprawiono. Obrońcy zawiwatowali donośnie. Nic
dziwnego – wszak udało im się zabić siedmiu berserków, tracąc przy
tym jeno trzech kompanów. Bodwar Bjarki starał się podnieść, atoli
wciąż był kompletnie zdezorientowany. Bragi przystąpił do niego z
mieczem.
– Nie! – polecił Wali. – Chcę go mieć za niewolnika. Zabierzcie
go za szereg i zwiążcie. I dopilnujcie, żeby kobiety go nie zabiły. Chcę
go mieć żywego. – Berserka czym prędzej poniesiono na tyły formacji.
Wtem dostrzegł Drengiego, mężczyznę, który – Wali nie mógł o
tym zapomnieć – był zaręczony z Adislą.
– Witaj, Drengi! – starał się trzymać nerwy na wodzy, wściekły,
że ten nawet nie próbuje odszukać Adisli.
– Panie?
Mężczyzna nie chciał mu spojrzeć w oczy. Wiedział, ile Adisla
znaczy dla Waliego, i, choć to nie powstrzymało go przed czynieniem
jej awansów, obecność księcia budziła w nim niepokój.
– Idź po Adislę i jej matkę. Pomóż im znaleźć bezpieczną
kryjówkę.
Drengi skinął głową i odwrócił się, by zbiec ze zbocza wzgórza,
ucieszony, że oszczędzono mu dalszej rozmowy z księciem, tak samo
jak i kolejnego wrażego ataku.
– Zgiń dla nich! – Wali zakrzyknął za nim. Potem zawołał w
stronę lasu. – Dobra robota, Hogni. Powściągnijcie się, póki nie dam
wam znaku, a jeśli umrę – póki nasi wrogowie będą bliscy tego, by nas
przytłoczyć. Uderzcie na ich największy ścisk. Nasz mur zostanie tutaj,
za ciałami. Niechaj przyjdą do nas po drodze usłanej ścierwem swych
kumotrów. – Odwrócił się. – Bragi, gdzie mój saks?
Bragi pokręcił głową, wymamrotał pod nosem: „Wali Bez
Miecza”, i poszedł na tyły formacji; tymczasem Wali podniósł z ziemi
swą tarczę. Stary woj powrócił z orężem, a książę wepchnął je sobie za
pas.
Nagle rozległo się głuche uderzenie. Dwóch mężczyzn runęło w
piach. I znów ten dźwięk. Kolejny człek padł bez życia.
– Strzały! – zakrzyknął Bragi. – Tarcze w górę!
– Zewrzeć szyki! – zawtórował mu Wali. – Zewrzeć szyki! –
Napierając i popychając, ustawił ludzi na miejscach.
Wali pochwycił włócznię, a jego podkomendni cofnęli się nieco
i zbili ciasno, by schronić się za tarczami. Wiedział, że formacja daleka
była od ideału. W przypadku ostrzału najlepiej było się rozproszyć,
lecz, by stawić czoła szarży piechoty, musieli trzymać się razem.
Mniejsza z tym. Popchnął ludzi do przodu, wznosząc tarczę pod
odpowiednim kątem do nadlatujących strzał. Pociski odbijają się od
osłon z odgłosem przypominającym drapanie biegających po pokładzie
szczurów, pomyślał. Dźwięk powtarzał się raz po raz, a on nisko
przykucnął. Pomiarkował, że pod tarczami byli bezpieczni. Tylko kilka
strzał przebiło drewno, a nawet te zostały spowolnione na tyle, by nie
wyrządzić żadnych szkód.
Nagle wszystko ucichło. Wali zaryzykował szybki rzut oka
spoza górnej części osłony. Co najmniej siedemdziesięciu wojów,
każdy z tarczą, ci na przedzie odziani w kolczugi, z hełmami na
głowach i włóczniami w rękach. Na czoło formacji wysunął się smoczy
sztandar. No i klops, pomyślał Wali, to już koniec. Wcześniej
wydawało mu się, iż jego rozum i przemyślność mogą zatriumfować,
atoli patrząc na wraże kolumny, pomiarkował ich przygniatającą
przewagę liczebną. Gdy powiedział swym ludziom, że dziś czeka ich
śmierć, sam nie do końca wierzył w te słowa. W ten sposób chciał ich
po prostu zmotywować i tchnąć w nich ducha walki, rozwiewając
obawy przed zbliżającą się potyczką. Albowiem gdy człek pewny jest
śmierci, strach zupełnie traci sens. Patrząc na Danów – silnych jarlów
na przedzie, z ich zbrojami, hełmami i mieczami, wspieranych z tyłu
przez młodych włóczników w czapach – a potem na własnych starców i
młodzików, wiedział, że już przegrali. Tak czy owak, zrobił wszystko,
co w jego mocy, być może dając Adisli więcej czasu na ucieczkę. Oby.
– Tylne szeregi muszą naprzeć na wroga w chwili, gdy ten
zewrze się z nami – zarządził Bragi. – To dlatego berserkowie
spłaszczyli nasz mur – bo nie napieraliście. Musicie napierać. W
przeciwnym razie nas zmiotą.
Pod swym sztandarem król Danów sprawiał wrażenie
spokojnego i pewnego siebie, niemal jowialnego, bardziej człeka
mającego właśnie powitać gości w dniu uczty niż woja na placu boju.
Przemawiał do kogoś – do prawdziwego cudaka. Wali w życiu nie
widział nikogo podobnego. Cudzoziemiec jak się patrzy, ubrany w
niebieską tunikę, coś na kształt spódniczki i spodnie, wszystko
obrębione czerwienią. Na głowie nosił niebieską czapę, której góra
miała kształt opadającej czteroramiennej gwiazdy. A ten to niby kto? I
co robi w towarzystwie Danów? Wali pomyślał, że odpowiadał opisom
mężczyzn z północnego szczepu Wielorybaków, sławetnych
czarowników.
Król wskazywał ręką na lewo i na prawo, rozważając
możliwości.
– Musi uderzyć od frontu – mruknął Wali. – Musi!
Wiedział jednak dobrze, że Haarik miał czas, by przygotować
posiłek, nawet się przespać, a następnego ranka ich oskrzydlić. Jeden z
duńskich jarlów zataczał łuk ręką, wskazując, że powinni pójść naokoło
zbocza. Gdyby tak zrobili, choćby tylko wysyłając tą drogą dziesięciu
ludzi, obrońców czekałaby niechybna klęska. Tak czy owak, stali na
straconej pozycji, lecz jeśli pozostawał choć cień nadziei na
zwycięstwo, to wiązał się on z czołowym starciem. Wtem Wali
zobaczył piękny obrazek. Duński król pokręcił głową, zaśmiał się i
poklepał jarla po ramieniu. Był zbyt dumny, by podejść do natarcia w
rozumny sposób – wyraźnie zamierzał zmieść mur frontalnym atakiem.
Król założył hełm i chwycił włócznię.
– No dawaj – dopingował go Wali. – Dawaj.
Wtem zobaczył, że wraże siły się dzielą. Jedna grupa wojów
poszła w lewo, druga w prawo, zostawiając od frontu około
pięćdziesięciu ludzi. A gdzie się podział król? Jego sztandar wciąż tkwił
na miejscu, ale on sam gdzieś zniknął. Wali nie miał czasu się nad tym
głowić. Frontalne siły były teraz bardziej wyrównane, lecz książę stanął
w obliczu groźby wtórnego ataku od tylu i okrążenia. Cóż miał czynić?
W hnefataflu czasem stosowano taktykę zwaną „obroną z rozpędu”. To
oznaczało, że nawet jeśli przeciwnik miał lepszą pozycję, obrońca miał
przewagę czasu. Jeśli tylko jej nie zaprzepaścił, to przeciwnik nie miał
szansy na koncentrację najgroźniejszych pionów. W tym wypadku było
tak samo – brak czasu na wymyślną taktykę czy manewry. Musieli po
prostu wybić wrogów na przedzie nim ci za plecami przyjdą im w
sukurs.
Bragi, przyciśnięty do boku Waliego, zrozumiał wagę tego, co
stało się przed chwilą.
– Wygląda na to, że musimy walczyć szybko, panie.
Wali skinął głową. Wciąż wolał zostać schwytany przez Danów,
sprzedany w niewolę lub zabity, niż spędzać kolejny wieczór w
towarzystwie Bragiego, jednak lojalność tego człowieka i, na dodatek,
jego niebagatelne umiejętności, imponowały mu. Błyskawicznie ocenił
sytuację, nie dzięki rozważaniom, jak Wali, lecz instynktownie.
– Wrodziłeś się w ojca – ozwał się Bragi. – Nie sądziłem, że
kiedyś to powiem, ale taka jest prawda. Bo wiesz, od wielu lat chodzą
słuchy, że kupił cię na Wyspie Zachodu i sromotnie przepłacił. Toż to
kłamstwo obrzydliwe!
– Ty to dopiero umiesz pokrzepić człowieka – odparł Wali z
przekąsem, lecz posłał Bragiemu dość niewymuszony uśmiech.
– Sam rozumiesz, czemu ludzie tak myślą. Przecież z ciebie taki
paskudny, ciemny skurczybyk i tak dalej.
Wali spojrzał na wroga. Woje na przedzie właśnie dobyli
mieczy. Starcie wisiało w powietrzu.
– Bragi? – rzekł.
– Tak, panie?
– Mam prośbę: jeśli dotrzemy do Walhalli...
– Tak, panie?
– ... to nie siadaj obok mnie.
Staruszek roześmiał się, aż mu łzy pociekły.
– Król z ciebie, panie, król ani chybi – wydukał, rechocząc.
Bragi powiedział mu niegdyś, że śmierć to szlachetna rzecz, ale
Wali uznał to wówczas za kolejną prostacką bzdurę. Teraz atoli, jeno
przez chwilę, mógł poczuć ciepło słońca na twarzy, zapach dymu z
płonącej wioski, zważyć włócznię w ręku i dać wiarę tym słowom. W
tych szeregach czuło się braterstwo, którego nigdy wcześniej nie
doznał, więź z towarzyszami broni, wykraczającą daleko poza zwykłe
sympatie i antypatie.
Ozwał się ryk niby lawina, a wróg natarł, przyrzekając w głos
Thorowi, bogu gromów, i Tyrowi, bogu wojny. Imię Odyna nie
pojawiło się na ich wargach. Nie byli berserkami, a wisielczy bóg był
zbyt dziwaczny, tajemniczy i szalony dla przeciętnego kmiecia czy
woja.
Wali poczuł dziwnie oderwanie od wydarzeń, zastanawiając się,
do którego boga powinien się zwrócić o pomoc. Żaden nie przypadł mu
do gustu. Poza jednym.
– Lordzie Loki – ozwał się – książę kłamstw, przyjacielu ludzi,
daj mi zwycięstwo. Daj mi zwycięstwo.
Wali nie był bogobojny, ale przez chwilę, nie dłuższą niż
uderzenie serca, uzmysłowił sobie prawdę o bogach jego ludu. Każdy z
nich był bogiem śmierci i wojny jednocześnie: Freyja, bogini płodności
i wojny, Thor, bóg gromów i wojny, Frey, wprawdzie bóg radości i
urodzaju, acz śmiały w boju. Jeno Loki nie był wojowniczy. Jeno Loki
trzymał się na uboczu i natrząsał się z krwiożerczości bogów, śmiechem
bardziej zabójczym dla ich wybujałego ego niż miecz czy włócznia. Nic
dziwnego, że go zakuli w łańcuchy.
Ziemia na niewielkiej ścieżce zatrzęsła się pod stopami wrogów.
Gotowali się do zarzucenia obrońców deszczem pocisków. Wali czuł
się pewnie. Jego ludzie byli zwarci i gotowi, przedni szereg ściśnięty w
szczelny mur. Przeciwnicy nadchodzili hurmą, pomiędzy szykiem
zwartym a rozproszonym. Byli od siebie zbyt daleko, by osłaniać się
wzajem tarczami, acz nie w dość dużych odstępach, by osłabić
skuteczność przygotowywanego ostrzału.
Wali odwrócił się w stronę mężczyzny u jego boku i pomyślał,
że nigdy wcześniej go nie widział. Był to wysoki, blady, ryży człek w
długim, brązowym i pierzastym płaszczu. Wali miał ochotę go zrugać
za to, że nosił się jak głupiec w bitewnym szeregu, ale jakoś nie
potrafił. Z trudem szukał słów, bardzo chcąc coś powiedzieć
nieznajomemu. Koniec końców wydusił z siebie:
– Tyś z nami?
Mężczyzna, który zdawał się być w stanie znaleźć dla siebie
trochę luzu, pomimo ścisku w formacji, dotknął jego ramienia i rzekł:
– Jestem z tobą od samego początku.
– A teraz jesteś ze mną u kresu.
– Tobie nie kres pisany – odparł. – Nie dzisiaj, nie jutro, nigdy.
Jesteś zawsze i po wieki Fenrisulfrem i niebawem to zrozumiesz.
Bogowie w swych snach stąpają po ziemi.
– Hę?
Spadł na nich grad włóczni, toporków i kamieni. Wali
przykucnął pod tarczą. Jakiś człek za jego plecami padł. Gdy spojrzał w
górę, ryżego nieznajomego już nie było, atoli nie miał czasu
zastanawiać się nad tym, jakie to było dziwne, że ten ot tak zniknął mu
z oczu.
– Odstęp! – wrzasnął, a szereg za nim cisnął włócznie ku
napastnikom. Trzech Danów padło, jeden z czoła kolumny – jarl, który
upadając na czworaka, spowolnił woja za sobą – a reszta w biegu
ominęła go lub przeskoczyła. Wali złapał włócznię, dłońmi spoconymi
ze strachu.
Trach! Nawała wojów grzmotnęła w szereg. Danowie uderzyli
tarczami w las włóczni, próbując odciągnąć je w górę, w bok lub
odtrącić, a potem uwolnić zasłony i rąbać mieczami, toporami i czym
popadnie. Gdy któryś z Danów wściekle naparł nań tarczą i
uderzeniami topora, włócznia wyleciała Waliemu z ręki. Nie był w
stanie dobyć saksa, ale ucieszył się, że założył hełm, bo chwilę później
topór strącił go po chybionym ciosie, nie czyniąc księciu uszczerbku.
Panował taki ścisk, że hełm nie upadł na ziemię, jeno zaklinował się za
tarczą. Wtem z tylu, nad ramieniem Waliego, śmignęła włócznia,
zmuszając wroga do odstąpienia. Hełm wreszcie się stoczył, a Wali
kopnął go w stronę napastnika.
Danowie ponownie przypuścili szturm, uderzając nisko pod
włóczniami obrońców. Wali znalazł się między młotem a kowadłem – z
przodu napierał wróg, z boku jego podkomendni, a kolejni pchali się z
tyłu. Tarcza uderzała w tarczę, brakowało miejsca na zamach mieczem.
Ci z przedniego szeregu stali się właściwie biernymi świadkami walki,
prąc do przodu z nadzieją, że nie zostaną zakłuci włóczniami
przeciwników, bo nich samych nie mieli szans dosięgnąć. Jeden z
Danów pośliznął się na ciele pobratymca, lecz Wali nie miał dość
miejsca, by wyciągnąć broń i go dobić. Bez różnicy – chwilę później
mężczyznę stratowały stopy kompanów.
Z boku do natarcia przyłączali się kolejni woje, rzucając
orężem, i wrażając ramiona w plecy towarzyszy w próbie zepchnięcia
obrońców w głąb ścieżki. Wali popychał i był popychany. Co sił parł do
przodu, czuł jednak, że jego formacja ustępuje. Choć Danowie potykali
się i ślizgali na ciałach poległych, i tak mieli liczebną przewagę nad
Rygirami. Wali zrobił krok w tył, potem następny. Tuż przed sobą miał
twarze wrogów, rzucające mięsem, poprzysięgające śmierć, plujące, a
nawet próbujące ugryźć. Atoli ci z przedniego szeregu nie mogli zrobić
prawie nic, by się wzajem razić. Byli zbyt blisko siebie, by choć kopać
się po kostkach. Za plecami Waliego ktoś padł, potem kolejny, i przez
długość oddechu zdawało się, że mur runie niby maszt podczas
dzikiego sztormu.
– Teraz, Hogni! Teraz! – zakrzyknął Wali. I choć wołany nie
mógł go usłyszeć, był spostrzegawczym i doświadczonym wojem, który
dobrze zapamiętał polecenia księcia.
– Teraz i po cichu – polecił Hogni swym łucznikom.
W pięciu wyszli zza osłony lasu i z odległości pięciu sążni
wypuścili z góry salwę strzał na tyły duńskiego natarcia. Potem
następną i jeszcze jedną. Dwóch Danów padło, potem trzech kolejnych,
i jeszcze dwóch, nim choćby zorientowali się, że ich okrążono.
– Napierać! – zakrzyknął Wali. – Napierać!
Danowie starali się wdrapać się na wal, by dosięgnąć
łuczników, ślizgając się na ciałach towarzyszy, osuwając się i upadając.
Łucznicy oddali kolejną salwę i jeszcze jedną. Wali naparł ramieniem
na tarczę i pchnął co sił. Dun naprzeciwko stracił równowagę, a
rozpaczliwie szukając oparcia, pociągnął za sobą kompana. Rygirowie
jęli nabierać rozpędu i kroczyć do przodu po leżących ciałach, dobijając
ich razami butów, włóczni i toporów.
Wrogowie poszli w rozsypkę i rzucili się do ucieczki. Łucznicy
Hogniego kontynuowali ostrzał, choć polecił im go zaprzestać. Sam
bowiem chciał i dla siebie zagarnąć część chwały, więc skoczył na
ścieżkę w pogoni za uciekającymi najeźdźcami.
Ludzie Waliego minęli go w biegu i tłumnie pognali za
wrogiem. Krzyknął, by się zatrzymali. Wszak jakichś dwudziestu
Danów przeprowadzało jeszcze manewr oskrzydlający, a Wali był
pewien, że niebawem zaatakują od tyłu. Nie było jednak szans, by
powściągnąć podkomendnych, którzy gorączkowo popędzili za
Danami, a za nimi – większość kobiet i wiele dzieci, wymachująca po
drodze kijami i nożami domowego użytku.
Przepychając się przez nich, Wali podbiegł do końca ścieżki i
spojrzał w dół, na dolinę za wzgórzem. Ani śladu Danów. Odruchowo
zerknął na gospodarstwo Disy. Wisiał nad nim tuman dymu. Zadrżał.
Czy Disa była w stanie pobiec z poparzoną nogą? Czy Adisli udało się
ją wyprowadzić w jakieś bezpieczne miejsce? Córka by jej nie
zostawiła, tego był pewien.
Rozejrzał się wokół za wsparciem, atoli jedynym wojem w
pobliżu był Bjarki, wciąż ledwo przytomny, związany tak mocno, że
niemal się dusił, okładany kijami przez kilkoro dzieciaków. Wali
odpędził je od berserka, wciąż poszukując wzrokiem któregoś ze swych
ludzi.
– Bragi, do mnie! – zakrzyknął co sił w płucach. Stary był już
jednak daleko, gnając w dół, ku łodziom Danów, zamiarując
wyprowadzić je w morze, by uniemożliwić napastnikom ucieczkę.
Znikąd pomocy. Zdjęła go zgroza, tłumiąc zmęczenie. Wali popędził ku
płonącej zagrodzie niby smagany batem, szybciej niż kiedykolwiek
wcześniej.
19. KRESY
Drengi dotarł na czas, by spojrzeć jeszcze w oczy najeźdźców.
Był jednak kmieciem, nie wojem, przeto leżał teraz obok koryta z
własnym toporem zatopionym w piersiach. Stary Dun, Barth,
najwyraźniej nie znalazł łaski u swych krajanów, bo spoczywał
bezwładnie tuż obok Drengiego, jakby drzemał w słońcu. Mały Manni
legł martwy na progu domostwa Disy, wciąż trzymając w ręce stary
saks Waliego.
Książę przymknął oczy i spróbował wziąć się w garść. Nie miał
czasu na żałobę, musiał sprawdzić, co stało się z Adislą i jej matką.
Wbiegł do tlącego się budynku. Danowie starali się podłożyć ogień,
aliści dach z darni nie chciał się zająć, a dym wyglądał raczej jak ten
unoszący się znad kupy łajna niż znad ognia. Disa leżała w łóżku,
zamordowana. Krew była wszędzie, makabryczny szal czerwieni
spływał na przód białej koszuli kobiety. Gdy do niej podszedł,
zobaczył, że poderżnięto jej gardło. Aż za dobrze potrafił sobie
wyobrazić, co jeszcze ją spotkało z rąk zabójców.
Przykucnął obok i wziął ją za rękę. Przez wiele lat była mu
matką, a przynajmniej – najbliższą mu osobą godną tego miana. Nie
odezwał się ani słowem. Ten dzień zdążył już go nauczyć, jak to jest –
uwierzyć w sens walki i chwycić za broń dla sprawy większej od
zwykłej grabieży. Wpatrywał się w oczy Disy i zdawało mu się
niemożliwym, że kiedykolwiek postąpi inaczej. Ku własnemu
zaskoczeniu, nie zapłakał. Czuł w środku zbyt duży chłód, by uronić
choć łzę. Było to przeświadczenie, które zdawało się tkwić mu w gardle
niby przeżuty kęs jadła, tamujące wszelkie uczucia. Już on odpłaci im
pięknym za nadobne! Adisla powiedziała, by zabił dla niej całą ich
setkę. O nie, na tym nie poprzestanie! Zarżnie duńskiego króla i to całe
jego śmierdzące plemię, zburzy ich domy i wypali ziemię żywym
ogniem. Danowie przez swe nikczemne uczynki spuścili ze smyczy
wilka. Wali w życiu nie czuł takiej determinacji. Atoli wpierw musiał
uczynić zadość innym obowiązkom.
Podszedł do wezgłowia i złożył pocałunek na czole Disy.
– Znajdę ją – rzekł i wyszedł na dwór.
Mijając na progu ciało chłopca, zmierzwił mu włosy i ucałował.
Schylił się po saks, ale poniechał. Miast tego zacisnął palce dziecka na
rękojeści.
– Trzymaj go, jest twój. Wykorzystaj go w zaświatach. Idź do
komnat Freyji, nie Odyna.
Posłyszał jęk. Podniósł wzrok. Drengi wciąż dychał. Podbiegł
do leżącego.
– Drengi, to ja, Wali.
Niedoszły mąż Adisli ledwo zipał – topór straszliwie rozorał mu
pierś, na ustach pieniły się krwawe bąbelki.
Wali nie wiedział, co począć. Disa lub Jodis mogłyby może
jakoś temu zaradzić, atoli jedna była martwa, a druga podziewała się nie
wiedzieć gdzie.
– Drengi, wyjdziesz z tego. Nie z takich ran woje się
wylizywali, sam widziałem. Dasz radę.
To było wierutne kłamstwo i obaj dobrze o tym wiedzieli.
– Przyszli po nią, Wali... Przyszli po nią.
– Wiem.
– Nie... Przyszli po nią... Nie po skarb czy łupy... Po nią. –
Zakasłał okropnie, z trudem łapiąc powietrze. Wali miał zbyt duży
mętlik w głowie, by pomiarkować znaczenie słów kmiecia.
– Wyliżesz się, Drengi. Sprowadzę Mamę Jodis i cię połata.
Zobaczysz, nie bój nic.
– Wali, oni szukali jej. Pytali o córkę... guślarki.
Wali nie rozumiał, czemu niby mieliby to robić.
– Kogo pytali?
– Wzięli tego chłopca, Loptra, za więźnia. Poprowadził ich
tutaj... Powiedział, kogo mają szukać... Wykrzykiwali... jej imię. –
Odkaszlnął ponownie, a krew spłynęła mu po brodzie.
– Chłopaka też zabili?
– Nie, uciekł. Wyciągnij... topór, Wali... Proszę. Sakramencko
napieprza.
– Dobrze.
Wali chwycił dwiema rękami trzonek tuż przy żeleźcu.
Pociągnął, a Drengi wrzasnął. I jeszcze raz. Topór wyszedł. Drengi
zakrztusił się i zacharczał, zakasłał i zarzęził. Potem umilkł. Wali wziął
go za rękę. Był martwy.
Poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Podniósł wzrok znad ciała i
zobaczył Loptra, wyglądającego trwożliwie zza chlewu.
– Możesz już wyjść, dzieciaku. Tamci sobie poszli.
Chłopak się nie poruszył. Wyglądał na bardzo przestraszonego.
– Zabrali ją? Zabrali Adislę?
Młody przytaknął.
– Gdzie?
Dzieciak wskazał ręką ku ścieżce prowadzącej na południe od
gospodarstwa, ku kilku szerokim plażom. Jeśli Danom udało się
wyprowadzić łodzie z zatoki, właśnie tam mogli podjąć maruderów.
– Wracaj nad zatokę – polecił mu Wali. – Jeśli napotkasz
jakichś wojów, rzeknij im, że zszedłem ku Selstrond, by znaleźć tych
piratów. Przekaż im, żeby pospieszyli mi na pomoc. Leć już! W dyrdy!
Chłopak ani drgnął, jeno wpatrywał się w księcia. To na nic,
zdecydował Wali. Loptr był zbyt zszokowany tym, co zobaczył, by na
coś się przydać.
– No nic, przynajmniej nie wchodź do domu Disy – ostrzegł i
wyruszył ku plaży.
Gdy tam dotarł, o wszystkim, co trzeba mu było wiedzieć,
powiedział mu but. Leżał tam, gdzie ścieżka nikła w piasku, w miejscu,
w którym znalazłby go każdy wychodzący na plażę. Jeden z jej
najprzedniejszych zielonych skórzanych trzewików, noszonych na jego
powitanie. Najwyraźniej zrzuciła go z nogi.
Spóźnił się bardzo nieznacznie – langskipy dopiero co odbiły od
brzegu. Nie widział Adisli, jeno około dwudziestu wojów na pokładach.
Wciąż nie dotarło do niego znaczenie słów Drengiego: „Wali, oni
szukali jej.” Jego mózg kipiał nienawiścią; nawet nie pomniał, co
właściwie usłyszał.
– Wracajcie, tchórze! – zakrzyknął. – Jam jeden, a was
dwudziestu. Mało wam przewagi?
Z łodzi nie nadeszła żadna odpowiedź; Danowie byli zbyt zajęci
stawianiem żagla. Wtem, przez jedno uderzenie serca, zobaczył ją, jak
szamotała się, by wyskoczyć przez burtę i popłynąć ku plaży.
Pochwyciły ją mocne ręce i brutalnie pociągnęły w głąb łodzi.
– Odnajdę cię! – zawołał, brodząc z pluskiem w płytkiej wodzie.
– I wiedzcie, Danowie, że jeśli spadnie jej z głowy choć włos, odpłacę
po tysiąckroć wam i waszym ziomkom! Jam jest Wali, syn Authuna!
Jestem waszą zgubą!
Ogarnęło go zupełne zwątpienie. Nie było szans podjąć pościgu.
Langskipy Widłobrodego znajdowały się w dole wybrzeża, na
miejscowym zgromadzeniu; im pozostało do dyspozycji zaledwie kilka
faeringów – przybrzeżnych łodzi o dwóch parach wioseł – a taką na
pewno nie zdołałby doścignąć okrętów wojennych pod pełnymi
żaglami.
Jak miał ją znaleźć? Spróbuje poszukać w Heithabyr21,
pomyślał, na targowisku, gdzie prędzej czy później trafiali wszyscy
niewolnicy sprowadzani do Danii. Mógł ją wykupić, gdyby udało się
otrzymać trochę złota od ojca albo zapożyczyć się u Widłobrodego.
Raptem coś sobie uzmysłowił – miał wszak berserka! Już on z niego
wydusi, co chce wiedzieć. Powrócił na pole niedawnej bitwy.
Gdy odnalazł Bjarkiego, ten był w stanie uniemożliwiającym
udzielenie jakiejkolwiek odpowiedzi. Odurzony wywarem z grzybów i
ziół, śnięty od napitku i skołowaciały od uderzenia w głowę, zdawał się
niespełna rozumu. Jeno złorzeczył i toczył pianę z ust. W tej chwili nic
mu nie groziło, choć Wali zastanawiał się, jak długo by pożył, gdyby
wpadł w ręce któregoś z miejscowych. By jednak odnaleźć Adislę,
musiał koniecznie zachować go przy życiu. Sęk w tym, że Bjarki był
zbyt wielki, by go za sobą ciągnąć w pojedynkę. Traf chciał, że w tej
chwili pod wzgórze podszedł Bragi wraz z dwoma kmieciami,
Gudfastrem i Baugrem, oraz Loptrem u boku. Ach, więc – mimo
wszystko – dzieciak zrobił swoje.
– Jak poszło? – zagadnął.
– Dali drapaka. Ale jeden okręt przechwycony. Krótko mówiąc:
kawał dobrej roboty. – Bragi nie wyglądał nawet w połowie tak
promiennie, jak Wali się spodziewał.
– Pochwycili Adislę. Mama Disa nie żyje, jak chyba i reszta
domowników.
Bragi rozdziawił usta.
– Ktoś jeszcze?
21Staronordyjska nazwa Hedeby, największej wikińskiej osady owych czasów i
najstarszego duńskiego miasta (obecnie w Niemczech, opodal Szlezwiku), położonej
u podstawy Półwyspu Jutlandzkiego.
– Nie wiem. Działali w pośpiechu, więc wątpię. Jego wszak nie
wzięli, prawda? – Skinął na chłopca, który wciąż przyglądał mu się
oczami szeroko otwartymi ze strachu.
– Musieli się spieszyć, ani chybi, inaczej by go nie zostawili. Na
targu dostaliby za niego niezłą sumkę. Ta zniewaga krwi wymaga,
prawda, Loptrze? – ponuro zażartował Bragi.
Chłopak nie odpowiedział, trwożliwie chowając się za Baugra.
– Zabierzcie berserka do wioski – polecił Wali. – Jest nam
winien kilka wyjaśnień. Jak tylko dojdzie do siebie, dajcie mi znać.
Przekażcie ludziom, że z mego rozkazu nie będzie żadnego
biesiadowania, póki Widłobrody nie wróci. Bragi, nakaż im zachować
czujność. Dwa drakkary nam umknęły, a mogą równie dobrze
powrócić, jeśli pomyślą, że lekce sobie ważymy niebezpieczeństwo
powtórnego ataku.
Odwrócił się na pięcie i jął schodzić ze zbocza ku dolinie.
– A ciebie gdzie znowu niesie? – zawołał za nim Bragi.
– Muszę rozmówić się z Mamą Jodis.
20. DROGA PRZEZ MĘKĘ
– Mamo Jodis, to ja, Wali.
Jodis miała o wiele mniejszy dom niż Disa – raptem chatkę
zanurzoną w ziemi, z murami ledwie sięgającymi pasa. Z racji dachu z
darni trudno było go dostrzec, chyba że stało się tuż przy nim.
Wali zapukał do drzwi.
– Mamo, to ja, Wali. Mamo, już po wszystkim, tamtych już nie
ma.
Drzwi się otworzyły, a spoza nich niepewnie wyjrzała Jodis.
Drżała, choć starała się to ukryć.
– Ilu zabitych?
– Nie wiem. Mogło być gorzej. Odparliśmy ich. Już ich nie ma,
Mamo.
Jodis otarła łzy.
– Co z Adislą? I Mamą Disą?
– Właśnie z ich powodu tu jestem – rzekł. – Ja...
– Och, Freyjo, miej je w opiece – zapiała, domyślając się, że
kobiety spotkał marny los. – Co z nimi?
– Mateczka Disa nie żyje, Adisla porwana.
Jodis nie mogła dłużej powstrzymać łez.
– Pomszczę jedną i znajdę drugą – zapewnił stanowczo.
Posłała mu spojrzenie, to samo, którym uraczyła go, gdy
dowiedziała się, że Widłobrody zamiarował obwiesić Adislę, atoli zaraz
się zmitygowała. Darzyła Waliego wielką sympatią, choć miała go za
kogoś w rodzaju wioskowego głupka. Dopiero pochwycenie wilkoluda
dowiodło, że jednak się myliła co do niego.
– A wiesz chociaż, gdzie się udali albo kim byli?
– Przypuszczam, iż zmierzają do Heithabyr, przynajmniej
docelowo. To byli Danowie – Haarik i jego ludzie.
– Mogli ją zabrać na jego dwór albo sprzedać na wschodzie,
albo zrobić wiele innych rzeczy. Ona może być wszędzie.
– I dlatego przyszedłem do ciebie.
Jodis spojrzała na niego w zdumieniu.
– Chcę, żebyś odprawiła magię Mamy Disy. Poprowadziła mnie
do wilkoluda, więc może mnie skierować również do niej.
Pokręciła głową.
– Nigdy tego nie robiłam. Mama Disa miała talent. Ja jej jeno
pomagałam.
– Wiesz zatem, jak to robić?
– A juści, ale tego nie uczynię, nawet gdybym chciała. Dymne
zioła się skończyły. Rosną tylko wiosną, a nawet wtedy uzbierałabym
ich jeno garść. Nie damy rady ich zebrać jeszcze przez wiele miesięcy.
– A nie dałoby rady się bez nich obejść?
– Nie.
Głośno odetchnął. Nie pokładał najmniejszej nadziei w tym, że
cokolwiek wyduszą z berserka, gdy wezmą go na męki, choć to go nie
powstrzymywało przed spróbowaniem. Tylko czy berserk cokolwiek
wiedział? Był wszak najmitą. Widłobrody, gdy wyprawiał się po łupy z
berserkami, trzymał cel podróży w tajemnicy, póki nie znaleźli się na
pełnym morzu, by czasem żołdactwo nie zapragnęło ruszyć tam na
własną rękę. I choć z radością wytłukłby informacje z Bjarkiego,
wątpił, czy w ogóle z jego łba cokolwiek wyleci.
– I nie ma innego sposobu?
Jodis wzruszyła ramionami.
– Hm? – indagował.
– No niby jest, ale to cię zabije.
– Jaki?
– Trzeba się udać do Odyna, na moczary.
– Znaczy co?
– Nie robiono tego, od kiedy byłam dzieckiem, ale jeśli
wieszczba jest dla cię wystarczająco ważna, to warto. Idziesz na
Moczary Grimnira22, oddajesz się bogowi wisielców, bogowi topielców,
i pytasz go o to, co chcesz wiedzieć.
– Jak tego dokonać?
– Topiąc się.
– I jaki niby będę miał pożytek z wieszczby, skoro umrę?
– Musisz znaleźć się na krawędzi śmierci, a potem potargować
się z bogami o życie. Zaproponuj im, co tylko możesz, a jeśli to ich
22Jedno z wcieleń Odyna, znane ze staroeddaicznej Grimnira pieśni (Grimnismál)
zadowoli, w zamian zdradzą ci, co chcesz wiedzieć.
– A cóż mógłbym zaoferować bogowi?
– Swe cierpienie.
Wali zacisnął zęby i skinął głową.
– Robiłaś to już kiedyś?
– Nie, ale widziałam, jak to się robi. To było wiele lat temu, gdy
na moczary poszła królewna Heithr.
– Sądziłem, że to jeno legenda. I co, udało się?
– Odkryła czterech zdrajców na dworze ojca i miejsce ukrycia
skarbu Thjalfiego.
– Znaleziono go?
– No chyba. Choć ona nigdy go nie ujrzała. Przejścia ją zabiły.
Wali sięgnął ręką niskiego daszku i przez chwilę rozmyślał. W
sumie – czymże było życie bez Adisli? Każdemu umrzeć trzeba, to
tylko kwestia czasu. Atoli jeno głupiec z własnej woli wybierał
„prędzej” niż „później”.
– Dasz radę zrobić, co trzeba? Nie chcę umierać na próżno.
– To proste, ale pytaj raczej, czy sam temu podołasz. Topisz się
w świętych moczarach, w miejscu pomiędzy lądem a wodą. To brama
prowadząca do innych miejsc w dziewięciu światach. Jeno siła woli w
tobie pozostanie, by pomóc ci znaleźć drogę. Do tego nie trzeba ci
większych starań niż wojowi poległemu w bitwie, pragnącemu dotrzeć
do Walhalli.
Wali lekko skinął głową.
– Jak długo to potrwa?
– A któż to wie? Trzeba się topić i ożywać, topić i ożywać, raz
po raz, aż nadejdzie wizja albo kres żywota. To może się zdarzyć za
pierwszym razem, za dziesiątym lub wcale. A wcale niełatwo jest się
zatopić w tych odmętach, niezależnie od tego, jak bardzo pragniesz
odpowiedzi. Będziesz się starał wypłynąć, przeto związać cię trzeba.
Co prawda Wali ślubował sobie, że nigdy w życiu o nic nie
poprosi Odyna, ale takich okoliczności nie przewidział.
– Zrobię to – postanowił.
– Jeszcze jedno – ozwała się Jodis. – Bogowie to nie jedyne
istoty czekające w dziewięciu światach. Założymy ci stryczek. To
symbol, by bóg mógł cię odnaleźć, atoli jeśli zerwiesz więzy i zaczniesz
gadać niby olbrzym czy czarownica, albo i coś gorszego, to
skorzystamy z niego, by cię udusić. Nie rozmawiaj z olbrzymami, Wali,
ni z innymi potworami, które ujrzeć możesz tam w dole.
– Przynieśże sznur – polecił. – Skoro to jedyny sposób, to niech
i tak będzie.
– Przydadzą ci się mężczyźni, by pomogli ci zanurzyć się w
wodzie, a potem, by cię stamtąd wyciągnąć. Nawet w pętach trzeba cię
będzie siłą trzymać pod wodą, a ja nie mam siły, by cię udusić, ni
pewnej ręki, by nożem skrócić twe cierpienia.
– Jest tu twój wnuk?
– A juści.
– To poślij go po Hogniego i Orriego – poprosił. – Pora
zaczynać.
21. TOPIELISKO
Już wcześniej bywał nad topieliskiem, rzecz jasna. Znajdowało
się ono w zalanym zagłębieniu, na naturalnym skalnym występie
pośród niskich wzgórz prowadzących w górę od chatki Jodis. Drzewiej
na Moczarach Grimnira posyłano bogom brańców i ofiary, aliści nie
zginął tam nikt od czasu, gdy wiele lat temu królewna szukała
odpowiedzi. Dzieci jednak znały złą sławę tego miejsca, a mówiło się,
że nocami tamtejszą wodę nawiedzają duchy dawno poległych królów i
wojów.
Siedząc i czekając na Hogniego i Orriego, Wali poczuł, jak
przenika go dreszcz. Powiew to, co zaciągał od morza, czy raczej chłód,
co ziębił duszę? Ilu już tu pomarło? I po co? Czy miejsca takie jak te
moczary naprawdę nosiły piętno śmierci, których były świadkiem, czy
raczej to jeno wspomnienia zasłyszanych w dzieciństwie bajań
przejmowały go chłodem, dalekie echa legend opowiadanych, by
przyprawić słuchaczy o dreszczyk grozy i emocji w długie zimowe
wieczory?
Był bardzo zziębnięty. Wiatr przewiał chmury znad morza,
zabarwiając niebo na kolor żelaza i zakrapiając powietrze deszczem.
Pożałował, że nie wziął ze sobą opończy, atoli zdał sobie sprawę, że
niebawem będzie mu jeszcze zimniej. Zresztą, czym była jego
niewygoda wobec cierpień Adisli? Azali miała ona opończę, by
schronić się przed smagającym na morzu deszczem? Co się z nią
działo? Nawet nie chciał o tym myśleć. Za wsze znoje i udręki, które
ona wycierpi – przyrzekł sobie – ci, którzy przyłożą do nich rękę,
zaznają cierpień po stokroć dotkliwszych. Póki nie spotka jej ponownie
– przyobiecał sobie w duchu – żaden ból go nie zrazi. Już i tak
doświadczył katuszy najgorszych z możliwych, gdy zobaczył ją na
langskipie.
– Panie, zaiste wiekopomny to triumf. – Ktoś chwycił go za
ramię. Hogni.
– Danowie uciekali, aż się kurzyło – zawtórował mu Orri. – A
tobie należy się chwała za to zwycięstwo.
– Chwała nie zając, nie ucieknie – odparł Wali ponuro. – Teraz
muszę stoczyć inną bitwę. – Skinął głową ku wodzie.
To jeno sadzawka, przekonywał siebie, narzędzie służące
osiągnięciu założonego celu, jak pług czy miecz.
Hogni i Orri przyjrzeli się stryczkowi wiązanemu przez Jodis,
symbolowi Odyna, potrójnemu węzłowi przesuwanemu – jeśli w ogóle
można go było takim nazwać. Wisior martwego pana przesuwał się
bowiem wyłącznie w jedną stronę. Raz zawiązany, nie dawał się
rozsupłać inaczej niż cięciem noża. Obaj wojowie Horda spojrzeli po
sobie.
– Szukasz odpowiedzi u bogów? – indagował Orri.
– Chcę się dowiedzieć, gdzie zabrano Adislę. Znasz lepszy
sposób?
– Powieziono ją na dwór Haarika.
– Może tak, a może nie. Mogą ją sprzedać w Heithabyr albo na
innym targu po drodze. Albo w ramach zapłaty przekazać ją najmicie, a
poza tym... – Kuriozalna myśl nie chciała mu przejść przez gardło.
Przypomniał sobie dziwaka w czwórgraniastym kapeluszu. Co on tam
niby robił? Sens słów Drengiego już zdążył dotrzeć do świadomości
księcia.
– ... przyszli po nią. Szukali jej. Znali jej imię – dokończył.
– A po co mieliby jej szukać?
Wali wzruszył ramionami. Jakikolwiek los miał ją spotkać, nie
była to z pewnością dola zwykłej niewolnicy. Nie potrafił tego
wyjaśnić. Po prostu wiedział, że ma bardzo mało czasu, a najmniejszy
błąd mógł słono kosztować Adislę.
– To najlepszy sposób – rzekł Wali.
Hogni przytaknął.
– Niegdyś oddałem podobną przysługę twemu ojcu – przyznał.
– Że co?
– Jest takie miejsce w Żelaznym Lesie, o cztery dni drogi od
jego dworu. Takie jak to, sadzawka wieszczb. Twój ojciec zadał jej
pytania.
– Jak?
– W ten sam sposób, w jaki ty je zadasz – odparł i spojrzał na
pętlę.
– Znalazł odpowiedzi?
– To właśnie wtedy zaczęła się objawiać jego przypadłość.
– Wtedy, czyli kiedy?
– Przed czterema laty. On niedomagał od dawna, atoli...
Hogni wyglądał na zbyt zawstydzonego, by dokończyć.
– Nie powrócił już z lasu – wyręczył go Orri.
– Nie bardzo rozumiem – rzekł Wali.
– Twój ojciec żyje samotnie w Żelaznym Lesie – wyjaśnił
Hogni. – Prowadzi teraz żywot mistyka.
Deszcz przybrał na sile, gwałtowny morski szkwał nadciągnął
nad nich szybko niby ptak.
– Ludzie gadają, że w lesie przemawia do niego Odyn. Że
udziela królowi swej mocy.
– Ludzie czy raczej moja matka?
Nie odpowiedzieli. Sprawy miały się gorzej, niż się Waliemu
wydawało. Gdyby ktoś zaczął podejrzewać, że Authun postradał rozum,
byłaby to tragedia dla ludu Horda. Król miał bowiem więcej wrogów
niż jakikolwiek człek na tej ziemi. Nie czas o tym myśleć. Wali spojrzał
ku ciemnym wodom i odchylił głowę do tyłu, obnażając szyję i
przygotowując się na najgorsze.
– Zaczynać – polecił.
Jodis kazała Orriemu skrępować Waliemu ręce i nogi, sama zaś
założyła mu stryczek na szyję.
– Czy lord Authun tak samo zabierał się do rytuału? – zapytał
Wali. Jodis zdawała się pewna ceremonialnych zasad, lecz
zdenerwowany książę dla pokrzepienia potrzebował drugiej opinii.
– Nim się zatopił, oddał się woli Odyna – podpowiedział Orri.
Wali się uśmiechnął.
– Skoro żem skrępowany, to może powinienem zanosić błagania
do związanego boga. Lordzie Loki, coś dręczon przez bogów,
poprowadź mnie ku wizji, której mi trzeba.
– Akurat tego boga wzywać nie powinieneś, panie –
zaoponował Orri.
– A co, czyżby Odyn był bardziej skuteczny?
– On nie – zaprzeczył Orri. – Frey od chędożenia, Tyr od walki,
Thor od chędożenia, walki i deszczu, co cię potem obmywa. Więcej
bogów człowiekowi nie trzeba.
– Odyn jest bogiem królów – przypomniał Wali. – Czyż nie tak
powiadają?
– I szaleńcem berserków – stwierdził Orri. – Wybacz, panie, ale
taka prawda. Gdy ruszam na bitwę, chcę wiedzieć, że mój bóg jest przy
mnie, nieskory mnie opuścić, gdy mu się odwidzi. Odyn to zdradliwe
bóstwo; taki już jest z natury. Szanuję Odyna Najwyższego, jego
królów i pomyleńców, atoli ja akurat nie szukałbym jego
błogosławieństwa. Ani tego drugiego, którego żeś wspomniał.
Orri przeplótł linę wokół stóp Waliego.
– Loki jest nieprzyjacielem bogów, a nie ludzi – zauważył Wali.
– Słyszałeś kiedy, by uczynił coś przeciwko człowiekowi? Zabija
olbrzymów, zabija bogów, atoli nam pomaga albo pozostawia w
spokoju.
– To jest obrządek Odyna – wtrąciła się Jodis. – On jest panem
wisielców, bogiem, co poświęcił swe oko za mądrość ukrytą w wodach
studni. Jeśli chcesz pomocy, to do niego musisz się zwracać. Jak teraz
tego nie zrobisz, uczynisz to tam. Już ja ci to mówię.
Zacisnęła pętlę na jego szyi.
– Poprzysięgłem sobie nigdy nie prosić tego boga o cokolwiek –
odparł Wali.
– Poprosisz, albo skonasz – rzuciła Jodis.
Skorygowała ułożenie sznura na jego szyi, jakby wygładzała
tunikę swemu dziecku, zanim pozwoli mu pójść na targ.
– Miejmy nadzieję, że to nam się nie przyda. Trzymaj się z dala
od mrocznych bytów – upomniała go. – Rozmawiaj jeno z samym
bogiem.
– A niby jak mam go poznać? – zapytał Wali.
– A żebym to ja wiedziała! – stwierdziła guślarka. – Magia to
układanka, a nie przepis, jak zwykła mawiać Mama Disa. – Wali
przytaknął. Ręce i nogi miał już skrępowane, nie mógł złapać
równowagi, by ustać. Jodis skończyła poprawiać pętlę i ucałowała go w
czoło. – Zabierzcie go na środek moczarów.
Mężczyźni dźwignęli Waliego, ale okazał się zbyt nieporęczny,
by mogli go ponieść między sobą. W końcu Hogni przerzucił go sobie
przez ramię i zaniósł przez chlupoczące błocko ku wodzie, w ślad za
Orrim, który przecierał drogę. Zatrzymali się pośrodku mokradeł.
Hogni opuścił i przytrzymał księcia, który ledwo stał, chwiejąc się na
nogach. Woda była lodowata; sięgała im do pasa. Wali zadrżał.
– Mam wezwać Odyna? – zapytał Hogni.
Jodis pokręciła głową.
– To książę powinien go wezwać. Ty lepiej oszczędzaj oddech.
Jeśli Odyn przybędzie, możesz potrzebować tchu, by przebłagać go, by
sobie poszedł. Gotów, Wali?
– Tak.
– Zanurzcie go i trzymajcie pod wodą, póki nie powiem, by go
wyciągnąć – nakazała Jodis. – Hogni, ty go przyduszaj. A ty, Orri,
trzymaj linę. Obaj miejcie noże w pogotowiu. On zmierza ku bramom
Hel, a jeśli coś go tam opęta, nie będzie można pozwolić temu czemuś
pojawić się na tym świecie. Tak właśnie rodzą się potwory z bagien.
Trzech mężczyzn spojrzało po sobie.
– Jeśli będziecie musieli mnie zabić, zabijcie – rozkazał Wali. –
Nie uznam was za bratobójców, Mama Jodis wam świadkiem.
– Zatem usiądź, panie – rzekł Hogni.
Pierwszy raz był najłatwiejszy. Wali po prostu rozluźnił nogi i
przechylił się do tylu, zanurzając się w odmęty moczarów niby w morze
w dzień gorącego lata. Zamknął oczy i nie widział, jak ciemne wody
zamykają się nad nim. Przez kilka uderzeń serca nie czuł strachu. Zrazu
zdało mu się, jakby nie był sobą, jeno widzem – nie dotarła do niego
groza sytuacji i wciąż sądził, że w każdym momencie może wstać i
zakończyć rytuał. Wtem zalał go lęk, w swej gwałtowności podobny
fali przyboju. Rozpaczliwie brakowało mu powietrza. Próbował stanąć,
a gdy nie zdołał, usiłował usiąść. Bez skutku – jakiś but przyduszał mu
piersi. Słyszał dochodzące z powierzchni zniekształcone głosy i z
trudem powstrzymał się przed otwarciem ust, by nie krzyknąć.
Wykręcił się spod uciskającej go nogi, próbując oprzeć się na kolanach,
wtem jednak poczuł z boku szarpnięcie, które przekręciło go na brzuch.
Ktoś przyciskał mu ręce, a potem na nim ukląkł lub usiadł – jak było w
istocie, nie wiedział, skutek był jednak ten sam. Hogni i Orri sumiennie
dotrzymywali obietnicy, pomagając mu pozostawać pod wodą.
Z trudem wstrzymywał oddech. Ogarnęła go trwoga, czuł, że
topi się tyleż w lęku, co w wodzie. Pęta nie chciały puścić, ciężar na
plecach i nogach zdawał się nie do wytrzymania, niemal stanowiąc
część jego samego, jak gdyby Wali był jakimś masywnym olbrzymem,
który sam nie jest w stanie się podnieść.
Nie mógł zrzucić sznurów, nie mógł się oswobodzić. Próbował
wytłumaczyć sobie, że znalazł się tu z własnej woli, że tego właśnie
chciał, ale na nic się to zdawało. Obudził się w nim instynkt, zwierzęcy
i nieodparty, każący mu czym prędzej wydostać się na powierzchnię.
Wali otworzył oczy, by rozejrzeć się za światłem, atoli w
błotnistej wodzie widział wcale nie więcej niż przez zamknięte powieki.
Wtem poczuł gwałtowny przypływ woli życia i głęboko odetchnął.
Wypluł wodę i odkaszlnął, a jego gardło ścisnęło się i zamknęło na
dobre. Miał ochotę poruszyć ciałem, i choć nie mógł już tego zrobić, w
duchu wierzgał w najlepsze. Łaknienie powietrza zdawało się czymś
uwięzionym w jego głowie, łomoczącym do świadomości, by się
uwolnić. Mimo to walczył – paniczny strach pochłonął nawet uczucie
rozpaczy.
Raptem groza ustąpiła jak ręką odjął i poczuł błogość, jak gdyby
wszystkie jego troski, frustracje i obawy były jeno błahostką, niemal
absurdalną w przypływie spokoju, który zstąpił na niego niby
pocałunek rodzica składany na czole śpiącego dzieciątka.
Światło. A potem dźwięk, ciężkie razy i jakiś ruch. Zimna
trawa. Miarowe trzepnięcia w tył głowy. Próbował się bronić, aliści
ręce miał skrępowane. Mętny zarys twarzy. Z oczu opadła mgła. Jodis.
– I nic? – zapytała.
Wali odkaszlnął, przez nos i usta pozbywając się wody i mułu.
– Nic a nic.
– Chcesz odpocząć?
Wali pomyślał o Adisli, o tym, co musiała znosić na pokładzie
drakkaru Danów.
– Odpocznę po śmierci – wyrzęził. Miało to zabrzmieć dziarsko,
a ledwie wycharczał słowa. Gardło miał suche i obolałe po ucisku pod
wodą; mięśniami wstrząsały spazmy i drgawki.
– Wsadźcie go ponownie – nakazała Jodis.
Wkrótce dla Waliego czas stał się czymś elastycznym,
plastycznym niby kawał skóry, który rozciąga się lub kurczy, niby
sztaba żelaza w kuźni, podgrzewana i studzona, zakrzywiana i
prostowana. Zanurzony, miał wrażenie, że każde uderzenie serca trwa
rok. Zaś gdy wyciągali go z wody, słońce zdawało się skakać po niebie,
to w dół, to w górę, chyżo, niczym kamień puszczany po wodzie. Choć
miał silną wolę, Wali nie mógł się oprzeć pokusie odpoczynków. Gdy
się im oddawał, na początku go rozwiązywali, potem już nie. Niby
mówił im: „Wsadźcie mnie znów do wody”, lecz nie potrafił zmusić
ciała do posłuchu. A im więcej razy się zanurzał, tym bardziej się
opierał.
Z początku udawało mu się panować nad sobą, póki nie osiągnął
serca moczarów. Po jednym dniu rzucał się już przy ich skraju. Teraz
mokradła zdawały mu się wyłącznie miejscem grozy – nie doznawał
żadnych wizji, żadnych olśnień czy objawień; doświadczał tylko tej
okropnej ciemnej wody, która go pochłaniała, tych ucisków z wnętrza,
gdy powietrze starało się rozerwać mu piersi, i z zewnątrz, gdy woda
wdzierała się do ich środka. Ciężka ciemna masa zdawała się szarpać
jego mózg, mocniej po lewej stronie niż po prawej. Ta asymetria
powodowała ból głowy tak dotkliwy, że Waliego aż skręcało. Gardło
miał podrażnione i ledwie mógł mówić.
Świadkiem obrządku była jeno garstka ludzi. Danowie uciekli, a
Rygirowie siedzieli po domach, w grupkach wspominając zmarłych,
doglądając rannych albo po prostu trzymając dzieci blisko, a drzwi
zamknięte. Jeno Adisla została porwana, dziesięcioro ludzi poległo, a
jeszcze więcej odniosło rany. Ci, co przeżyli, upijali się teraz w
najlepsze, lecz nie z radości, a by utopić smutki i uczcić chwałę
burzliwego dnia. Jeno Bragi i dzieci Mamy Jodis przyszli obaczyć
cierpienie Waliego.
Jodis posłała swą córkę po zupę, ale Wali nie był w stanie nic
przełknąć. Nic nie chciało przejść przez kurczowo zaciśnięte gardło;
czas przerw między kolejnymi próbami odmierzały wstrząsające
księciem drgawki, spowodowane głodem i chłodem. Pierwszego dnia
wycierpiał dwanaście wypraw nad wodę. Drugiego – jeno cztery.
Trzeciego zaś, gdy brak snu przytępiał już realność zdarzeń, zdzierżył
ich osiem. I, około wieczora, zaiste zaczął coś widzieć.
Topiąc się w ciemnych odmętach, znajdował się z dala od
moczarów, gdzieś, gdzie było równie chłodno, lecz nie mokro czy
ciemno. W momencie przełomu, w chwili gdy, tracąc dech, czuł coś
pomiędzy paniką a spokojem, znalazł się w ciasnej przestrzeni, w
tunelu, który zdawał się jarzyć, a jego ściany emanowały miękkim i
obcym światłem. Ktoś tam był, tego Wali był pewien, choć nie potrafił
określić, kto. Wyczuwał tę obecność jako ton, nastrój czy bieg myśli.
Nigdy w życiu nie doświadczył niczego podobnego. To był umysł, co
zdawał się niby rzeka – wiecznie ruchomy, zawsze niezmienny – i, niby
rzeka, miał prądy władne go wciągnąć.
A gdy wyciągnięto go z wody, nie zobaczył ani Orriego, ani
Hogniego, jeno tego dziwnego ryżego mężczyznę w płaszczu z
jastrzębich piór, który podniósł go i wyniósł na świeże zimne
powietrze. Posłyszał głos, który zdał mu się znajomy.
– Oddaj się bez reszty.
Potem człowiek zniknął, a Wali poczuł, że ma już tego dość.
Wiedział, co trzeba mu było robić. Nie można iść pod bramę śmierci,
wciąż oglądając się za życiem, trzymając się go z uporem godnym
lepszej sprawy. Musiał przystąpić ku niej bez obaw, śmiało, niemal
zuchwale. Ta myśl nie naszła go w postaci słów, jeno jako uczucie
pragnienia, podobnego tęsknocie więźnia za wolnością. Coś go pętało, a
pęta należało zerwać.
Pobratymcy podnieśli go, a on spoczął w ich ramionach, wiotki
niby trzcina.
– Panie – ozwał się Orri – próbowałeś już po wielokroć. Nic tam
po tobie.
– Nie – odparł Wali, acz brzmiało to bardziej jak kaszel niż
zrozumiale słowa. Mężczyźni ruszyli ku brzegowi.
– Nie.
Przystanęli.
– Co mówisz, panie?
Wali ostatkiem sił zmusił się do mówienia, przemagając płuca,
by wyparły powietrze przez gulę w gardle, i sformułował słowa. Był
słaby i zmęczony, chciał za wszelką cenę ukrócić swe cierpienia. Zza
wzgórza, od strony morza, rozległ się dźwięk rogów i podniesione
głosy. To powracał Widłobrody. Wali miał to w nosie.
– Nie wyciągajcie mnie – polecił.
– Życie ci zbrzydło czy jak?
– Woda – wychrypiał, wskazując na moczary. Nie potrafił
wyrazić swych odczuć słowami. Niebo było pieczarą, zaciemnioną
deszczem, światło nienaturalne, z poblaskiem jak na ścianach w tamtym
tunelu. Jego zmysły zdawały się przytłumione i przytępione, jak gdyby
wciąż go oblepiał mrok mokradeł.
– Majaczysz, panie – rzekł Hogni. – Mamo Jodis, książę mówi,
że mamy znów go zatopić.
Jodis, pogrążona w myślach, tupała nogą o ziemię. Spojrzała
przez ramię ku morzu, wybiegając myślą do dziewczyny na łodzi
Danów. Oczywiste było, że księcia wyciągnie się z moczarów, atoli
może nadszedł czas, by dłużej potrzymać go pod wodą? O wiele dłużej.
– Róbcie, jak mówi – zdecydowała.
Teraz to Hogni i Orri zawahali się, lecz Wali podjął decyzję za
nich. Ostatkiem sił przewrócił się i rzucił w wodę.
22. MYŚLENIE MAGICZNE
Królowa czarownic zajmowała się właśnie Księżycowym
Ostrzem, gdy nagle pomiarkowała, że czarownik z wizji już znalazł
Waliego. Broń Authuna zabrała pod wpływem impulsu, nie z kaprysu,
jak mógł to zrobić zwykły śmiertelnik, lecz w odpowiedzi na magiczne
odczucie. Wiedziała, że ten miecz jest ważny, a przez lata, które minęły
od pojawienia się króla w jaskini, zrozumiała dlaczego. Wilk miał zabić
Odyna, lecz potem sam musiał umrzeć. Starodawna wieszczba nie
pozostawiała wątpliwości co do przebiegu zdarzeń. Odyn miał polec, a
potem inny, bardziej życzliwy, bardziej ludzki bóg miał zabić wilka.
Jeśli zaś pierwsze stadium tego konfliktu miało się rozegrać za jej
życia, to bóg potrzebować będzie oręża. Wilka nie da się zabić
zwykłym ostrzem, bo wszak inaczej nie pokonałby króla bogów w
pojedynku. Przeto na miecz należało nałożyć zaklęcie.
W niższych jaskiniach znajdował się kamienny klin, gdzie
wyszczerbiony strop łączył się z nierównym podłożem. Zawsze
przypominał jej szczęki wilka. Teraz zaklinowała w nim miecz, jak
tkwił w paszczy Fenrira Wilka, i przez wiele miesięcy skupiała się na
nim, pragnąc ujrzeć w tym orężu coś, co mogłoby skrzywdzić
okrutnego boga.
Czarownica osiągnęła w magii taką potęgę, że sama była na
poły boginią, a jej postrzeganie różniło się od ludzkiej percepcji rzeczy,
co stają się na mgnienie oka, by przestać istnieć, gdy człowiek odwróci
uwagę. W jej przypadku były one niby żywe istoty, pajęcze myśli
wypełzające z jajeczek umysłu, pnące się po przedmiocie medytacji –
mieczu – przyczajone, by omotać cokolwiek, co miało spotkać tę broń
w przyszłości. Przekonała samą siebie, że ten oręż będzie zgubą wilka,
a siostry siedziały z nią, podzielając to przeświadczenie. Pod koniec
medytacji ten pogląd zespolił się z Księżycowym Ostrzem, mając
wypaczyć postrzeganie każdego, kto odtąd miał się z nim zetknąć.
Łącznie z samym wilkiem.
Gullweig wiedziała, że siły, która miała pokonać Odyna, nie
sposób zabić za pomocą pomniejszej magii, a ogół wiedźmowych
czarów nie dorównywał tym w posiadaniu króla bogów, dostrzegała
atoli jedną szansę. Książę, jak wiedziała, wychował się na opowieściach
o bitwach toczonych przez ojca, słysząc legendy o utraconym
magicznym mieczu. Gdy wilk pochłonie księcia, ich braterskie
świadomości się zjednoczą. A to, jak wierzyła, stanowiło klucz do
śmierci zwierzęcia. Magia nie będzie musiała przebijać się przez wilczą
opokę, wśliźnie się przez wyłom zrobiony przez człeka, który odda
życie, by sprowadzić Fenrira Wilka na ziemię.
Medytacja miała się ku końcowi, gdy czarownice poczuły
krótką przerwę w przepływie wszechrzeczy, tak jak ktoś śpiący na
wozie nagle miarkuje, że ten się zatrzymał. Wali, zanurzając się w
moczarach, wkroczył w magiczną przestrzeń wizji i wieszczb, gdzie
żyły czarownice, a one jakby posłyszały jego kroki na jej progu.
Królowa czarownic była świadoma obecności czegoś obcego.
Słyszała inkantację, bębnienie i zobaczyła oczy czarownika. Wtem
poczuła ten wspaniały, wciągający nurt zimnych wód, ucisk w gardle,
rozpaczliwą potrzebę zaczerpnięcia powietrza, głęboką rozpacz... I
zanurzyła się w umyśle Waliego.
Od dawna wiedziała, że męska magia jest słaba. Rytuały
praktykowane przez wilczego szamana, Kwelda Ulfa, na przykład,
mogły wpłynąć na sferę fizyczną, atoli czarownice ze Ściany Trolli w
zasadzie nie uznawały ich za magię. Przeprowadzano je bez pomocy
czy zrozumienia run, a dla królowej czarownic miały solidność domu
postawionego bez fundamentów. Obecność niebieskookiego
czarownika zdawała się jej krucha i delikatna.
Widziała obrazy, którymi tętnił jego bęben, biegnące wilki,
renifery, niedźwiedzie, powstające na skórze instrumentu jako małe
figurki z patyków, odbijające się od niej i pląsające ku moczarom. Cóż
on próbował zrobić? Zanurzyła się w rytm bębna, przekształcając go w
głowie. Po pewnym czasie pojęła go, posiadła, znalazł się pod jej
kontrolą. Czarownik nazbyt skupiał się na mężczyźnie w moczarach i
nie pomiarkował, że ona też tam jest; dźwięk bębna się zmienił,
wydając tajemnice szamana na pastwę pajęczyny umysłu królowej
czarownic. Jego myśli stanęły przed nią otworem. Poszukiwał
bliźniaka, który został księciem, doskonale uświadamiał sobie jego
znaczenie, atoli nie miał żadnego pomysłu, co dalej począć. To było
widać.
Królowa czarownic była zadowolona. Miała wroga na swej
lasce, rozkojarzonego, nieświadomego jej obecności, z tą jego
ograniczoną magią spętaną próbą wpłynięcia na zanurzonego w
moczarach młodzieńca. Poczuła, jak wzbierają w niej runy, ostre niby
cierń, by nimi kłuć szamana, lód, by go zmrozić, woda i ziemia, by
zatrzymać mu oddech.
W ciemności pieczary poczuła, że jakaś ręka chwyta jej dłoń.
Odwróciła się i w nikłym blasku świecy z wielorybiego sadła zobaczyła
siedzącą obok kobietę z oszpeconą twarzą, z uśmiechem na ustach.
Wtem na jej umysł spłynęła świadomość i zapomniała o swej dziwnej
towarzyszce.
Czarownica pomiarkowała, że ten czarownik, jakkolwiek słaby
by się zdawał, był bogiem, Odynem. Przeto każda ułomność, którą
okazywał, była utajoną siłą. Niby mogła go zaatakować, ale on by
przeżył tę napaść, a nadto mógłby pomiarkować swą prawdziwą
tożsamość, obudzić w sobie pełnię mocy i zmiażdżyć wiedźmę.
Gdy świeca zamigotała, a cienie zdawały się rozlewać po
ścianach jaskini, królowa wyczuła, że jej mordercze poprzedniczki
spoglądają na nią spośród otaczających skał. Ich nagle pojawienie się
było znaczące, wiedziała to.
Myślenie magiczne może się zdawać bliskie szaleństwu, lecz –
podobnie jak niektóre rodzaje obłędu – mieści w sobie iskierkę
geniuszu. Pierwsze czarownice wiedziały, że Odyn parał się kobiecą
magią. On, jako jedyny pośród mężczyzn, po mistrzowsku opanował
tajniki kobiecej sztuki – „seid”, jak ją zwano. Loki powiedział
Gullweig, że ten bóg był zazdrosny o całą wiedzę, że nastawał na
królową, bo pojęła zbyt wiele z tajemnic magii. Zatem Odyn
nienawidził potężnych czarowników w sferze ziemskiej i miał nadejść,
by ich zgładzić. Bardzo dobrze, pomyślała. Wtedy bowiem, gdy sam
bóg pojawi się na tym padole, i przekona się go, że jest
najpotężniejszym pośród czarowników, zaatakuje on samego siebie.
Można go podstępem nakłonić do zabicia własnego wcielenia. Odyna
znano wszak jako wszechnienawistnika. A sam miałby stanowić
wyjątek od tej nienawiści? O nie.
Zamierzała pomóc czarownikowi, wzmocnić go, osłabiając
samą siebie, by stać się podrzędnym celem, umknąć uwadze martwego
boga, sprawiając, by skupił się na własnej ziemskiej inkarnacji. Była
pewna, że i bez tego widział dość, by podążyć tą drogą. W wizjach
zobaczył wilka i chłopców, a teraz starał się przywołać to stworzenie,
by stało się jego obrońcą. Właśnie do tego celu wykorzystuje tę
dziewczynę. Runa Wolfsangel ukazała czarownicy, że córka guślarki
jest związana z braćmi i ich ostateczną przemianą. A zatem wróg
Gullweig miał już do dyspozycji wszystko, czego potrzeba, by
przywołać wilka. A mimo to, bez jej pomocy, nigdy by tego nie
dokonał.
Zgony dziewczyn w Jaskiniach Czarownic nie były wynikiem
wrażych ataków. Były poniekąd wieszczbą, wskazówką, może nawet
przejawem własnej magii królowej, podpowiadającym jej, co uczynić.
Droga do magii, o czym czarownice wiedziały od zarania dziejów,
prowadziła przez ból i wstrząs. Teraz Gullweig zrozumiała, że kluczem
do przetrwania jest słabość. Musiała osłabić moc, i własną, i sióstr, tym
samym wzmacniając potęgę wroga i pomagając mu dokonać magii,
która go zniszczy. Wcześniej sądziła, że to ona przywoła wilka, by ten
pokonał boga. Teraz wiedziała już, iż nie ma takiej potrzeby. Bóg sam
może zawezwać zwierzę.
Czarownik osiągnął naprawdę dużo bez pomocy run. A mając
je, pomyślała, jeszcze przyspieszy bieg zdarzeń. Gullweig zdecydowała
– prześle je wrogowi w darze.
Jedna ze starszych sióstr, ta nosząca w sobie runę świecącą
niczym lampa w ciemnościach, przydającą zrozumienia i wyrazistości
wizjom czarownic, umierała właśnie, spoczywając w wyższych partiach
jaskiń. U jej stóp siedziała dziedziczka, pogrążona w głębokim transie,
który miał jej pozwolić na przejęcie runy. A do tego, pomyślała
Gullweig, nie można dopuścić.
Disa miała rację co do magii. Czar to nie przepis, choć wiele z
nich wymaga składników, konkretnych metod mieszania i wypiekania
w ciemnym piecu umysłu. Bliżej mu do układanki, której części
składowe należy wpierw rozpoznać, a potem złożyć w całość. Albo
nawet do haftu, acz wykonanego kosztem bólu i wyrzeczeń, miast igły i
nitki.
Na swych najwyższych poziomach magia jest sprawą uczucia.
Królowa czarownic, która przez lata kształciła swe instynkty w mroku,
wiedziała, że w magii racjonalne myślenie nie dawało owoców. By
osiągnąć to, czego potrzebowała, musiała po prostu zacząć, wziąć
niewidzialne nitki w ręce – tę zwaną „cierpieniem” i tę zwaną
„rozpaczą” – i spleść je w coś więcej niż zwykłą sumę części.
Popadając w trans, Gullweig pomyślała o umierającej
czarownicy i jej oddech stał się płytki, a członki zwiotczały ze
współczucia. Jej umysł wypełniała zgnilizna – choroba, rozerwane
szczątki ofiar gorączki, odór oddechu umierającej staruszki. Ta woń
zdawała się przylegać do królowej, a ona wiedziała, że śmierć starej
czarownicy jest rzeczą ze wszech miar słuszną, wspaniałą i piękną.
Gullweig przechadzała się wraz z tą kobietą po jej
przedśmiertnych wspomnieniach. Widziała, jak starą czarownicę
przyprowadzono do jaskiń jako dziewczynkę, czuła jej lęk przed
ciemnością, mękę, gdy przechodziła szkolenie i euforię, gdy runa w
końcu rozpaliła się w niej, mocno spajając z siostrami. Wyczuwała też
inne czarownice, duchowe byty w umyśle staruszki. Podeszła do nich,
mówiąc im, że czas odejść i ją pożegnać. Czarownice znikały powoli, a
królowa poczuła, jak myśli umierającej kobiety więdną samoistnie. Gdy
siostry się rozproszyły, Gullweig czuwała przy konającej w pomroce jej
umysłu. Jej runa lśniła w tej pomroce niby lampka olejna.
Gullweig odebrała symbol, a czarownica odeszła. Widziała, jak
dziewczyna, która ma przejąć runę, czeka w ciemnościach. Królowa
uniosła rękę, a dziewczyna padła bez życia. Potem Gullweig powróciła
do pogrążonego w moczarach Waliego i cisnęła runę ku czarownikowi.
Gdy runa wstąpiła w ciało, wiedźma usłyszała krzyk, a rytm
bębna się załamał. Uśmiechnęła się do siebie. Teraz ten człek dostąpi
takiego zrozumienia i wyrazistości, jak nigdy przedtem. Będzie
wiedział, jak postąpić, gdy wyśle mu kolejną runę. Wyjęła kawałeczek
skóry i przebiegła palcem po konturach runy Wolfsangel. Czarownik
wyczuwał już obecność tego symbolu, tego była pewna. Pomyślała o
tym wykrzywionym kształcie i rozwarła świadomość niby
śmiercionośny kwiat, obnażając mroczny nektar runy ukrytej w jego
wnętrzu. Coś łapczywie sięgnęło do jej głowy, drąc i szarpiąc.
Czarownica starała się nie bronić, nie opierać. Gdy bębnienie
czarownika zdawało się wykrawać runę z ciała, miała wrażenie, że jej
oczy za chwilę eksplodują. Upadla na ziemię, twarzą w dół, krwawiąc z
nosa i ust, zagryzając palce, by odwrócić uwagę od bólu w głowie.
Czuła euforię i katusze swego wroga, gdy runa wplatała swe nici w jego
umysł. To ją zadowalało. Wcielenie boga znalazło się na dobrej drodze
ku własnej zgubie. Teraz naprawdę mogło przywołać wilka, czym
podpisze na siebie wyrok. Gullweig wyszła z transu i zadrżała.
Doznanie śmierci zadanej jednej z sióstr tłukło się w jej głowie,
bzycząc niby rozzłoszczona osa pośród łąki w letni dzień. Gullweig
jeszcze głębiej pogrążyła się w obłęd, atoli nawet to zdawało się rzeczą
właściwą. Podniosła się z ziemi, by podejść do zmarłej siostry.
Posiedzę przy niej przez jakiś czas, pomyślała. Dobrze mi zrobi, gdy
stawię czoła swemu uczynkowi, poczuję jego konsekwencje, pogładzę
włosy starej czarownicy, potowarzyszę jej w ciemnościach, gdy ta
będzie gniła. Zabójstwo, żal i smutek były narzędziami, za pomocą
których wykopie nowe tunele w labiryncie swego magicznego umysłu.
Wstała, nie zauważając ręki, która pomogła jej podnieść się na
nogi.
23. BIEGNĄCY WILK
Tym razem ogarniająca Waliego panika zdawała mu się bardziej
przytłumiona, zduszona przez zmęczenie. Nie wytrzymał i zaczerpnął
oddechu, potem poczuł ścisk w gardle, mimowolny spazm mięśni, gdy
próbował odbić się od dna ku powierzchni. Starał się uspokoić, by
przyjąć bez lęku to, co musiało nastąpić. Nagle strach go opuścił,
znikając niby kamień balastowy wyrzucony za burtę.
– Nie rusza się – stwierdził Hogni.
Orri jeno pokręcił głową i spojrzał w dół. Rozpadało się na
dobre, znad morza nadciągała niesłabnąca ściana deszczu. Cały świat
zdawał się usnuty z wody, a moczary i pobliskie zbocze wzgórza jawiły
się ledwo smugami szarości na tle omroczonego burzą nieba.
Wali czuł pewność śmierci, spokojną i pokrzepiającą,
przynoszącą obietnicę kresu wszech trosk. Agonia była niczym ciepłe
łóżko, do którego mógł się wśliznąć, niczym mięso dla głodnego.
W jego głowie grasowały istoty. Wrogie byty, pomyślał. Czuł
się wyparty ze swojej świadomości, jakby był li tylko dzierżawcą
własnej głowy. Była w niej teraz wątła jaźń mężczyzny, walczącego z
kobietą, której umysł zdawał się tak głęboki i niebezpieczny jak
morskie odmęty. A jednak to on wygrywał. Odebrał coś tej kobiecie.
Ziemskie zmysły i myśli Waliego nie potrafiły ogarnąć, co to było.
Jemu jawiło się jako kształt, cięcie we wszechrzeczy, postrzępiony
sznyt w tkance stworzenia.
Wali ponownie znalazł się w tym tunelu, gdzie blask kamieni
był niby światło przezierające przez wodę, a powietrze zimne i ciężkie.
Podłoże zalane po kolana. Spojrzawszy w bok, zobaczył nieznajomą
postać. Mężczyznę w sztywnej wilczej masce, sporządzonej z drewna i
sierści; w ręce trzymał płytki bęben.
– Czemu tu jestem? – głos Waliego brzmiał dziwnie głucho.
Zamaskowany mężczyzna jął uderzać w instrument. Intuicja
podpowiedziała Waliemu, że w ten sposób chciał coś przywołać, coś z
głębi duszy księcia. Światło zdawało się falować, a on znów stal się
świadomy tego kształtu. A ten, jakby wytrząsany ze skóry bębna, unosił
się, drgał i pulsował przed oczami. Przeznaczenie, jak wiedział, było
ustalane przy narodzinach. Przyszłość stanowiła ścieżkę pomiędzy
górami, z której nie sposób było zboczyć. Już od wczesnych lat
wpajano mu legendę o Nornach, trzech kobietach, które siedzą pod
drzewem świata, Yggdrasillem, przędąc los każdego człeka. Teraz coś
mu jednak oferowano. Ten kształt, ten straszny przeokropny kształt, coś
pomiędzy nożem a igłą, mogący przeciąć nić jego życia i na powrót ją
złączyć, coś zakrzywionego i ostrego, acz niematerialnego – raczej
wyobrażenie niż rzecz. Ta nieznana forma była zaburzeniem świata
powodującym inne anomalie – to była runa. Już jej nie widział, ale myśl
o niej zdawała się unosić na skraju jego świadomości, niby obraz
zapamiętany ze snu.
Rytm bębna zdawał się Walim kierować. Książę poczuł silną
potrzebę, by spocząć w wodzie wypełniającej posadzkę tunelu. Poddał
się jej, kładąc się na ziemi, wyrzucając ręce na boki, odginając nogi do
tylu i wysuwając głowę do przodu. Ciało Waliego wykrzywiło się,
naśladując kształt, który zdawał się brać we władanie całe jego
jestestwo, całe jego przeznaczenie. Wolfsangel. Teraz Wali jawił się nie
jako człek, tylko jako żyjąca ekspresja znaczenia tego symbolu.
Zrozumiał, że oferowano mu wybór: ten kształt albo żaden, runa
albo śmierć. A potem, w umyśle, wcale już nie był symbolem. Wali
tylko stał, a runą był wilkolud, którego pojmał na wzgórzach, unoszący
się na wodzie w tunelu. A potem był nią ktoś inny. Adisla. Leżała na
wznak, z rozrzuconą spódnicą, z rozpostartymi rękami i nogami
wygiętymi tak, jak on chwilę wcześniej. Wali zdawał się unosić ponad
nią, albo ona wirowała pod nim; tworzyli układ obracających się ciał.
– Kochana, gdzieś ty?
– Jestem...
– To jest to miejsce – odezwał się inny głos. Wali słyszał go już
wcześniej, tego był pewien. Zaiste, właśnie tak brzmiał mężczyzna w
murze tarcz, ten nieznajomy blady człek w płaszczu z jastrzębich piór.
Czyżby i jego zawezwało bębnienie?
– Jakie miejsce?
– Miejsce twej zatraty.
Dźwięk bębna zdawał się nim wstrząsnąć, przywołać coś w jego
wnętrzu. Wprawił coś w ruch, tak jak nierozważny krok powoduje
lawinę. Ryk. Głos, jakiego Wali nigdy wcześniej nie słyszał –
krztuszący się, zachrypnięty, jakby echo dzikiej nienawiści.
Nagle znalazł się na ziemi, a tam, gdzie przed chwilą leżała
Adisla, spoczywał teraz ogromny wilk, toczący pianę z pyska, o wiele
większy niż Wali. Stworzenie było przywiązane do skały cienkim
powrozem, który mocno wrzynał się w ciało, niby nić wokół pieczeni.
Szarpało i rzucało się, próbując wstać, ale na próżno. Było jak zwierzę
uwięzione już w chwili narodzin, gdy nogi ma jeszcze zbyt wątłe, by
utrzymały jego ciężar. Jeszcze gorzej wyglądał pysk basiora – ziejąca
krwawa rana, którą jątrzył dodatkowo przebijający ciało tępy metalowy
pręt.
Przez jego głowę przemknął głos, szorstki i spieszny, niby
otoczaki osuwające się po skale: „Gdy bogowie pewność zyskali, iż
Fenrisulfr spętan został na dobre, dobyli powrozu zwanego Cienkim i
przywiązali bestię do skały zwanej Krzykiem. Gdy zaś istota
spróbowała pochwycić ich w paszczę, między szczęki wrazili jej
pewien miecz tak, by nie mogła ich zamknąć. Tam Fenrir Wilk
spoczywać będzie między cierpieniem na jawie a udręczonym snem aż
po kres dni. Wtenczas pęta puszczą, a bogowie rozerwani zostaną na
strzępy”. 23
Stworzenie z całej siły szarpnęło się w więzach, uniosło do
połowy, opadło, z trudem podźwignęło się i ponownie targnęło się w
przód. Jego ogromny pysk ział w stronę Waliego. Katuszom
towarzyszył odgłos niczym chrobot żelaza o kamień w kuźni, acz po
tysiąckroć zwielokrotniony, zgrzytliwa, dysharmonijna nuta cierpienia.
Wali poczuł silny przypływ strachu, nie takiego jak w murze
tarcz czy podczas bitwy, z którym można się ułożyć, zapewnić, że się
go usłucha, jeśli tylko, choćby na mgnienie oka, odstąpi. To było
niczym lęk przed utonięciem, przed pogrzebaniem żywcem, gdy groza
unicestwienia, ręki śmierci przesłaniającej zmysły i wstrzymującej
oddech, zaciska się na gardle. Gdy już żelazny uścisk paniki zdusi cały
rozsądek, człek rozpaczliwie próbuje chwycić się wszystkiego,
wszystkiego bez wyjątku, jedynej ambicji umysłu, ostatniej składnej
myśli: „Tylko nie to, tylko nie to”.
Wali odwrócił się, by uciec, atoli ściany tunelu zamknęły się
21Odautorska parafraza fragmentów Gylfa omamienia (Gylfeginning) z Eddy
młodszej (Eddy poetyckiej).
wokół niego. Utknął w niewielkiej sferze bladego światła, pośród
napierającego zewsząd mroku. Męka wilka przypominała jego własną.
Czuł tęsknotę zwierza za wolnością jako duszne powietrze na twarzy,
czuł jego nienawiść wobec mocno krępujących więzów, kłujący ból w
jego szczękach. Zupełnie jakby się topił, lecz nie w wodzie, a w wilczej
udręce, jakby ten stwór go pożerał, nie zębami, a umysłem.
Czul przemożną ochotę, by się wydostać – by odetchnąć, by
żyć. Krew tętniła mu w uszach; a może to bęben? Podniósł wzrok.
Bębniarz stał nad nim; kość, którą uderzał o napiętą skórę, miała teraz
kształt wyszczerbionej runy.
– Pomóż mi – błagał Wali.
Bębnienie ucichło. Potem mężczyzna rzucił runę ku Waliemu.
– Stań się – rzeki. A Wali zaczął się rzucać jak dziki.
Nagłe wierzgnięcie nóg księcia obaliło stojącego w wodzie
Hogniego.
– Uwolnił się z więzów! – zakrzyknął Orri ku Jodis.
– To pociągnijcie za sznur i go zabijcie!
Hogni targnął za powróz. Za późno. Wali już miał go w rękach,
wstał, zapierając się nogami, i szarpnął. Okręcony sznurem Hogni
stracił równowagę i runął w wodę. Ciągnięty ku księciu, szamotał się,
próbując się wyplątać. Zbyt wolno. Wali skoczył na niego, wyjąc i
plując, gryząc i częstując go pięścią. Przyglądający się z brzegu Bragi,
rzucił się do wody, brodząc ku walczącym.
Orri dobył noża i zaszedł Waliego od tyłu. Atoli zawahał się na
krótką chwilę – wszak był to dziedzic jego władcy – i za tę rozterkę
przyszło mu zapłacić życiem. Książę, jakby instynktownie wyczuł
zagrożenie, odwrócił się i pojedynczym ciosem przetrącił mu kręgi.
Gdy Wali ponownie runął na Hogniego, Jodis wrzasnęła. Hogni
jednak uczepił się nóg księcia, Bragi zaszedł go od tyłu, i po krótkiej
szamotaninie obaj woje wynieśli dziko miotającego się Waliego na
suchy ląd. Potem pojawili się inni, rzucając się na młodzieńca,
przygważdżając go, przytrzymując i dusząc. Byli to ludzie
Widłobrodego, a za nimi, w lśniącym, pełnym rynsztunku – kolczudze,
hełmie, dzierżąc tarczę i miecz – stał sam król.
Wali miał zwidy. Niby widział zbrojnych Rygirów, ale jawili
mu się niejako ludzie, jeno jako ukryte przesłanie bólu i morderstwa.
Mógł niemal posmakować ich podejrzliwości wobec siebie, ich
zazdrości i obaw, jakby tych wojów otaczał nimb wszystkich ich
emocji. Uczucia te były niby zapach, który Wali mógł zwęszyć; wiele
ich doznań, od gorących nienawiści po najsłabsze animozje, stanęło
przed nim otworem, pozwalając się wyczuć i nazwać, tak rzeczywistych
i licznych, jak wonie z kuchni w dzień biesiady.
Ponownie jął się szamotać i poczuł, że pętla zaciska mu się na
szyi. Zaczął wracać do siebie, miarkować, kim jest. Wtem wszystko
zniknęło i otoczył go inny odcień mroku. Na plecach Wali poczuł inny
rodzaj zimna. Zamrugał, zwymiotował wodą i otworzył powieki.
Zobaczył spoglądającą nań twarz Hogniego.
Na chwilę zemdlał ponownie.
– Na nogi go! Podnieść mi tego parszywego mordercę i
bratobójcę!
Brutalnie podźwignęli go na nogi. Kości Waliego zdawały się
straszliwie ciężkie, bardziej jakby je odkopywano, a nie podnoszono z
ziemi. Wzrok księcia spoczął na znajomym obliczu, wykrzywionym we
wściekłym grymasie.
– Zapłacisz za to – rzekł Widłobrody. – Powinienem wiedzieć,
że bękartom Horda nie należy ufać. Nic dziwnego, że to ciebie mi
przysłali, swego najbardziej bezużytecznego syna. Cóż, tak czy siak,
upuścimy ci krwi. Książę chce umrzeć? No to spełnimy jego życzenie,
prawda, chłopcy? Zabrać broń reszcie szpiegów.
W Bragiego celowało pięć włóczni, a Waliemu wykręcono ręce
za plecami.
– Zabrać go do hali. I zwołać tam zgromadzenie, co żywo. Nie
może umrzeć bez ich przyzwolenia. To nie będzie zwykła egzekucja,
upewnijcie się, że wszyscy się o tym dowiedzą. To wypowiedzenie
wojny.
Waliego, wciąż sapiącego i rzężącego, kopniakami popędzono
pod zbocze. W głowie roiły mu się widziane po wodą obrazy – wilk,
pieczara, lecz przede wszystkim Adisla, on sam i wilkolud.
Wykrzywione i zniekształcone wpływem przerażającej runy. Ich
przeznaczenia są złączone, wiedział to. Ta wiedza go pokrzepiała. I
zarazem napawała trwogą.
24. OSĄD
Zgłoszono kilka głosów sprzeciwu wobec egzekucji Waliego.
Arnhvatr przypominał, że książę zorganizował obronę, Hakir dowodził
jego odwagi w szeregu. Atoli zarzuty Widłobrodego były z rodzaju tych
ciężkich.
Zgromadzenie odbyło się dwa dni po zabraniu Waliego znad
topieliska, aliści wieść o tym rozeszła się lotem błyskawicy i jeno
kmiecie z najodleglejszych siół nie wzięli w nim udziału. Ludzie
tłumnie napływali do Eikund, by posłuchać o ataku Danów i przyjrzeć
się schwytanym przez Widłobrodego szpiegom.
Król był człekiem szczerym do bólu, bez ogródek wyłuszczył
przeto swe oskarżenia. Po pierwsze, Wali miał już wcześniej wiedzieć o
najeździe i osobiście zawezwał napastników, gdy Widłobrody
wypłynął. Po wtóre, zabił Drengiego z zazdrości o Adislę. Nie sposób
było temu zaprzeczyć, wszak mały Loptr widział go z toporem w ręku
nad ciałem ofiary. Słyszano również, jak na Grzbiecie Wieprza książę
życzył Drengiemu śmierci. Po trzecie, gdy wróg przypuścił szturm,
Wali próbował czmychnąć z platerami, w czym przeszkodzili mu ci
sami ludzie, którym chciał dopomóc. Choć sam sprowadził berserków
do Eikund, pomiarkował, że w amoku mogą go nie rozpoznać i dał
nogę w obawie przed ich mieczami. Po czwarte, w murze tarcz nie
chwycił za broń, a nawet ocalił jednego z najeźdźców od śmierci. Gdy
stało się jasne, że jego ewidentne przewiny wyjdą na jaw, udał się nad
topielisko, szukając ratunku w magii. Nadto, jakby tego było mało,
zdrajca przyjaźnił się z tym Dunem, Barthem, z pasją chłonąc wiedzę o
jego krainie i panujących tam zwyczajach. Azaliż po co miałby to robić,
jeśli nie w celu ugadania się z wrażymi siłami?
Wali nie był w stanie mówić. Po mękach w topielisku jego
gardło zawarło się na dobre, a wraz z nim i umysł. Powrócił z
moczarów z uciskiem w czaszce, brzemieniem, co zdawało się obciążać
mu głowę, która była teraz jakby za ciężka w stosunku do reszty ciała.
Zbliżył się do czegoś, czuł to, czegoś głębszego, ukrytego we wnętrzu, i
odsunął od siebie troski ziemskiego świata.
Zgromadzenie wydawało się mijać Waliemu jak we śnie, a jego
znaczenie nie było do końca uchwytne. Wokół majaczyły twarze,
niektóre znajome, inne obce – żony kmieci, gapiące się na niego
wilkiem w niemym oskarżeniu, oblicza wojów – przyjazne,
nieprzeniknione, wrogie. Wielu ludzi było mu przychylnych, atoli bitwą
rządzą chaos i zamieszanie. Ci, co byli w porcie, gdy najeźdźcy
nadpłynęli, nie mieli jasnego rozeznania w przebiegu zdarzeń.
Widłobrody podał im na tacy logiczne wyjaśnienie – zinterpretował
czyny uczestników, okrzyknął bohaterów i tchórzy.
Myśli Waliego zdawały się zamglone, ulotne niby przebłyski
dziennego światła prześwitujące przez wodę na moczarach. W życiu nie
było mu tak zimno. Drżał, a jego pobladłe ciało pokrywały plamy.
Uznano to z przejaw jego tchórzliwej natury.
Każdy, kto udał się z Widłobrodym na miejscowe
zgromadzenie, obwołał Waliego tchórzem i sprzedawczykiem.
Nieobecność podczas ataku Danów stanowiła ujmę na honorze wojów,
przydając jadu ich oskarżeniom.
Widłobrody wiedział, że zawiódł swój lud, zbyt łatwo dał się
zwieść, zwabiony w zasadzkę błogiej beztroski przez lata pokoju.
Potrzebował kozła ofiarnego, a Wali – cudzoziemiec i człek
niepasujący do wizerunku bohatera – doskonale się do tego nadawał.
Błąd Waliego polegał na tym, że nie pomiarkował na czas, iż nie
wystarczy dowieść dzielności w działaniu. Trzeba też mówić, jak na
bohatera przystało, okazywać zamiłowanie do broni i rzezi, a nie
dworować sobie ze śmiałków i spędzać czas na gawędach z kobietami
przy palenisku. Gdy Wali zwiódł berserków i poprowadził obrońców ku
zwycięstwu, wielu przecierało oczy ze zdumienia, niemal nie mogąc
uwierzyć w to, co widzą. Przestali ufać ich świadectwu, jeszcze nim
Widłobrody skończył swą tyradę.
Także królowa Yrsa nieumyślnie naraziła swego syna na
szwank. Dopuściła się błędu, którego Authun, przy zdrowych zmysłach,
nigdy by nie popełnił. Świadoma ciągot Danów do oszustw, nie udała
się na miejscowe zgromadzenie, na które popłynął Widłobrody, i
podwoiła straże wokół wybrzeża. Wiedziała, że Rygirowie staną się
obiektem napaści, przypuszczała jednak, iż Danowie mogą zaatakować
więcej niż jeden cel, tudzież – w razie powodzenia w Rogalandzie – z
rozpędu najechać terytorium sąsiada. Nieobecność wysłanników ludu
Horda – choćby marnego jarla – była dla Widłobrodego
wystarczającym dowodem obłudy sojuszników.
Wali jest szpiegiem, prawił król, umieszczonym na jego dworze,
od najmłodszych lat szkolonym w oszustwie przez swego towarzysza,
tego spiskowca Bragiego.
Stary nauczyciel Waliego stał tuż obok, skatowany i związany.
Bragi głośno zaprzeczał oskarżeniom, atoli Widłobrody kazał go
powalić. Doszło do głosowania. Wynik, jak nietrudno zgadnąć, był
niepomyślny. Królewscy przyboczni pochwycili księcia i wywlekli go
na zewnątrz.
Na wzgórzu wykopano jamę, dwa razy wyższą od człowieka i
na tyle wąską, by uniemożliwiało to wsparcie się w rozkroku między
ścianami i wspięcie się na górę. Wali nie zauważył tej właściwości
otworu, gdy wrzucano go na dół, zanotował jedynie upadek i uczucie
bezdechu. W środku było mokro. Deszcz nie padał od dawna, aliści na
dnie stało wody na dwa palce. Po szamotaninie na mokradłach odzienie
Waliego było w strzępach, chłopak marzł przeto setnie. Mimo to,
wyczerpany, zapadł w głęboki sen. Nic mu się nie śniło.
Wali posłyszał głosy u szczytu jamy. Kłótnia i rękoczyny.
Potem z hukiem wylądowało na nim coś wielkiego i ciężkiego.
– Psubraty! – zakrzyknął Bragi. Wali zrzucił z siebie staruszka,
a ten odtoczył się, klnąc siarczyście. – Zażądałem osądu! – zżymał się,
gotując się z wściekłości. Nie zważał na nic poza niesprawiedliwością,
której doznał, i, jak się Waliemu zdawało, jął psioczyć na nią już w
locie.
Wali rzucił spojrzenie w górę, na kwadrat gwiazd ponad nim, i
rozejrzał się po ścianach jamy. Przełknął ślinę. Czuł ból i w gardle, i w
głowie na dodatek. Przypomniał sobie, jak niegdyś stanął na barkach
Bragiego, by dostać się do wnętrza kościoła. Tak samo mogliby się
wygrzebać także i z tego ambarasu. Był pewien, że zdołałby dosięgnąć
krawędzi i się podciągnąć. Tylko czy miał dość siły? Na tle
oświetlonego księżycem nieba pojawiła się jakaś twarz, niemal jak na
zawołanie, by pozbawić tych rozmyślań wszelkiego sensu. Byli pod
strażą. Jedyne, co by zyskał na próbie wydostania się z jamy, to kilka
siniaków od uderzeń włócznią.
– Osąd to najmniej z tego, co mi się należy. – Bragi, aż trudno
uwierzyć, naprawdę walił w ścianę, złorzecząc, na czym świat stoi.
– Osąd? – wychrypiał Wali. Głos odmawiał mu posłuszeństwa.
– Nie taki jak tam, na dworze – wyjaśnił. – Osąd przez walkę –
holmgang. W należyty sposób.
– Nie możesz wyzwać króla na pojedynek. Zgromadzenie
wydało wyrok. – Książę mówił wolno i cicho, oszczędzając gardło.
– Wyzwałem go, a on zgodził się wystawić reprezentanta.
Wali oparł się o ścianę. Do jego nozdrzy doleciał drażniący
odór. Poznał go od razu. Tam w dole, na plaży, właśnie palili zmarłych.
Powróciły niewyraźne wspomnienia o tym, co uczynił.
– Zabiłem Orriego.
– Nie da się ukryć.
– Zatem jestem bratobójcą.
– Moczary cię zauroczyły. A on cię zaatakował, pamiętaj.
Naonczas zamiarował ugodzić cię nożem.
– Byłby z ciebie nie lada obrońca przed głosicielem prawa24 –
zadrwił Wali. – Zabiłem go. Był mi bratem. Kim więc jestem, jeśli nie
bratobójcą?
Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Wali próbował pogodzić
się ze swą zbrodnią. Nie zdołał. Już tym czynem zasłużył sobie na
śmierć. Potem rzekł:
– Jeśli wygrasz, będziesz wolny. To chyba równie rozsądne
wyjście z frasunku, jak każde inne.
– Wiedziałem, że dojdziesz do tego wniosku, panie – rzekł
Bragi – i z radością ci oznajmiam, że jako twój zaufany wasal
wystosowałem wyzwanie i w twym imieniu.
Wali prawie się zaśmiał. Prawie, bo to bolało.
– Z którym z królewskich reprezentantów mam się potykać?
– Z Leikrem. – Wali głośno przełknął ślinę. Widłobrody
wiedział, co czyni. Postarał się, by książę walczył z bratem Adisli.
– A tobie kto przypadł w udziale?
– Ten berserk na usługach Danów.
– A więc przeżył?
– A juści. Widłobrody przyobiecał mu wolność, jeśli mnie
24Urząd specyficzny dla krajów skandynawskich; przewodził thingom
(zgromadzeniom wolnych ludzi), podczas których stanowiono prawo; on sam głosił
je i podług niego sądził.
pokona.
Wali zmierzył Bragiego wzrokiem. On naprawdę był starym
człowiekiem, użytecznym z racji doświadczenia i wciąż przydatnym w
murze tarcz czy podczas najazdu, atoli w pojedynku jeden na jednego
nie miał szans dorównać berserkowi. Bragi miał swe sztuczki,
umiejętności i determinację. Berserk zaś był ogromnym i zaprawionym
w boju wodzem w sile wieku. Tak czy owak, Wali cieszył się
szczęściem Bragiego, bo przyjdzie mu umrzeć tak, jak tego pragnął.
Bragi domyślił się, co chodziło księciu po głowie.
– Jeno tyle mogłem zrobić. Lepsze to niż stryczek, nie?
– Nie będę walczył z bratem Adisli.
– To zginiesz.
– O tak. Za to, co zrobiłem, nie zasługuję na nic innego.
– A co z nią?
– On jej poszuka.
– Nie. Widłobrody mu nie pozwoli. Obwołał ją pohańbioną,
czarownicą i służką zła, z racji nieszczęścia, które na nich sprowadziła.
– Taka z niej czarownica jak i ze mnie.
– Widłobrody twierdzi co innego. Że była tak zazdrosna o jego
córkę, że rzuciła na ciebie urok i zwróciła przeciwko ludziom, którzy
przez tyle lat zapewniali ci gościnę. Wiedziałeś, że zabiła własną
matkę? Ludzie widzieli, gdy Danowie podeszli pod zagrodę. Poderżnęła
jej gardło.
Wali wypuścił powietrze i odchylił się. Co takiego mogło ją
skłonić do tak odrażającego postępku? Matka musiała ją o to poprosić,
by pozbawić Danów satysfakcji z gwałtu i mordu. I ponownie Wali nie
poczuł rozpaczy, jeno tę głęboką pustkę, którą, jak wiedział, może
wypełnić wyłącznie duńską krwią. Wyobraził sobie Manniego z
saksem, na progu domostwa, próbującego bronić matki i siostry,
uśmierconego przez ludzi, którzy z łatwością mogli wytrącić mu broń z
ręki i posłać w diabły, z pożegnalnym kopniakiem w rzyć. Wali nigdy
wcześniej nie czuł takiej zimnej furii.
– Mamy Disy nie dało się ruszyć, a Adisla postanowiła
oszczędzić jej cierpień – zawyrokował.
– Widłobrody widzi to inaczej. Jej bracia też. Wyrzekli się jej i
poprzysięgli ją zabić, jeśli kiedykolwiek się odnajdzie. Tyś jej jedyną
nadzieją, a to oznacza, że nie ma żadnej. Beznadzieja jak się patrzy.
Wali przytaknął.
– Tedy ja – rzekł – muszę jakoś przeżyć. Tylko jak?
25. UCIECZKA
Była to krótka noc, zakłócana drążącym ciszę samotnym
wyciem wilka, dochodzącym ze wzgórz, hen daleko za ciemnymi
dolinami. Wali miał wrażenie, że rozumie jego skowyt. „Jestem tu” –
mówił. „A ty gdzie?” Jasny księżyc w pełni rozświetlał nocne niebo,
przyoblekając skórę Waliego w srebro; jego blask docierał nawet do
jamy.
– Chyba głód mu doskwiera, czy mnie uszy mylą? Nie bój nic,
wilczku, nie będziesz głodował zbyt długo. Tam w jamie mamy dla
ciebie dwa soczyste kawały zdradzieckiego mięcha.
Wali rozpoznał głos Ageirra, tego konnego, który na polecenie
Widłobrodego uwięził Adislę i który przyszedł teraz z niego drwić. Jej
bracia już wcześniej zawitali nad jamę, rzecz jasna, ale nie odezwali się
ani słowem. Leikr jeno spojrzał wzgardliwie, a Wali poczuł ból i gniew
przyjaciela. Próbował do niego przemówić, nie po to, by się bronić, ale
by rzec, że jego mały braciszek umarł dzielnie. Atoli Leikr odszedł w
milczeniu.
Ageirr nie miał z Walim na pieńku; był tu jeno dla zabawy.
Ściągnął spodnie i wypróżnił wyraźnie pełny pęcherz w mrok jamy. Ni
Wali, ni Bragi nie zaprotestowali, nie chcąc dostarczać mu zabawy.
– Zrobiłem to z tą twoją dziewuchą, wiesz, Wali? Sama mnie
prosiła. Mówiła, że nie znasz się na rzeczy i wolała, żeby zaspokoił ją
prawdziwy mężczyzna.
– Tedy obaj mamy syfa – z trudem wychrypiał Wali. – Tak mi
się właśnie wydawało, że twoje szczyny pachną jak moje.
Bragi zaśmiał się, trzęsąc się, jakby miał pęknąć. Staruszek
omal się nie popłakał i w uznaniu dla krotochwili poklepał Waliego po
plecach. A ten niemal pożałował, że w ogóle się odezwał.
Ageirr zachichotał pod nosem. Obok niego coś się poruszyło.
Miał towarzystwo; jak się wydawało najpewniej paru kolesi z gwardii
Widłobrodego. Woj wystawił głowę zza krawędzi jamy.
– Jakoś nie zdajesz się frasować tym, co zrobiłem. Czyżby była
aż taką kurwą?
– Adisla nawet by na ciebie nie spojrzała, jarlu Ageirrze. Ona
woli wysoko urodzonych.
Ageirr zacisnął szczęki.
– Jestem jarlem i równym tobie – odparł.
– Azaliż jarl może się równać z księciem z rodu Odyna?
Powiedz, czy twój ojciec darował wolność twej matce po czy przed
tym, jak ją pokrył? A może prawdą jest to, co ludzie gadają, że ona
ukochała sobie niewolnika Kobbiego i żeś jego bachorem?
– Ciekawe, któremu z tych świńskich Danów Adisla powije
bękarta? – odciął się Ageirr. – Zapewne dupczyli ją stąd po Heithabyr; a
gdy zostanie sprzedana, gdziekolwiek by jej nie powieźli, przez całą
drogę będą ją obracać na wszystkie strony.
Od kiedy ją porwali, Wali starał się nie myśleć o
prawdopodobnym losie Adisli.
– Mocnyś w gębie. Jeśli masz czym poprzeć swe słowa, to
wskakuj do jamy, a przedyskutujmy to w tradycyjny sposób – wtrącił
się Bragi.
– Trochę ciszej, jeśli łaska – odparł Ageirr. – Szkoda by było,
gdyby ktoś was posłyszał i popsuł tę małą niespodziankę, cośmy ją dla
was przygotowali. Ale nie róbcie sobie nadziei, jesteście zbyt daleko, na
nic wasze krzyki.
– Gdzie straże?
– A niby kogo masz przed oczami, hę?
Coś zaszurało, jakby ciągnięte po ziemi, a potem posłyszeli glos
Ageirra, rozmawiającego z kimś na górze.
– Jak będziesz go wrzucał, zdejmij mu worek z pyska. Nie,
głupcze. Przetnij więzy na łapach, ale trzymaj za uprząż. Nie chcę, żeby
to mnie ugryzło.
Potem dał się słyszeć niski skowyt bólu, który Wali słyszał już
wcześniej. Wiedział już, co tam mają. Wilka.
– Widłobrody jak nic zapyta, jak zwierz się tu dostał – rzekł
Wali.
– Pewnie zwyczajnie wpadł. Wilki już tak mają – odparł Ageirr.
– Potrafią zakraść się mimo najczujniejszych strażników. Jeśli go
zabijesz, powiemy po prostu, że tu wpadł. Jakoś wątpię, by król
uwierzył bratobójcy.
To słowo boleśnie ukłuło Waliego, niby ostrze włóczni. Każdą
inną kpinę z ust Ageirra zlekceważyłby jako złośliwe docinki głupca,
jednak nic nie smakowało tak gorzko jak prawda o zabójstwie jednego z
pobratymców.
Z boku jamy doszło go szuranie, dostrzegł cień poruszający się
na tle nieba ponad nim, a potem coś go uderzyło. Zabolało.
Instynktownie się wzdrygnął, osłaniając rękami twarz przed atakiem
wilka. Ten jednak nie nastąpił.
Doszedł go krzyk i odgłos dobywanego z pochwy miecza.
– Kto idzie? Kto idzie? Nie, nie! Nieeeee!
Waliego smagnęło coś innego, wilgotniejszego.
W jamie było niewiele światła, lecz oczy Waliego doskonale
przystosowały się do mroku. Jeno jego umysł nie mógł pogodzić się z
tym, co zobaczyły. U jego stóp spoczywał Ageirr. Bez życia.
Potem na dole jamy zauważył drugie ciało. Signiutiego, jednego
z przybocznych Widłobrodego, tętniące krwią z ogromnej rany na szyi.
Woj leżał plecami wprost na Bragim, wciąż z mieczem w ręku. Wali
dostrzegł, że w miejscu jego gardła zieje wielka szarpana dziura.
Zrzucił z siebie zewłok Ageirra, a krew zalśniła czernią na bieli dłoni;
światło zatryumfowało nad mrokiem, a życie nad śmiercią.
Bragi zerwał się na równe nogi i wyjął miecz z ręki zabitego. Z
góry spoglądała jakaś twarz. Zrazu Wali pomyślał, że to wilk. Potem
jego oczy przystosowały się i pomiarkował, iż ogląda własną twarz, tyle
że okoloną wilczym futrem.
– Może byś tak przestał zrzucać na nas ciała, co? – ozwał się
Bragi. – Choć w sumie, czemu nie, zwal tu jeszcze kilka, to będzie się
po czym wspiąć.
Ich wybawca opuścił drabinę do jamy. Żadnego z uratowanych
nie trzeba było ponaglać. Bragi pierwszy dotarł na górę. Wali odpasał
miecz Signiutiego i podążył za starcem.
Gdy wysunął głowę nad krawędź jamy, zobaczył Bragiego
niepewnie przyglądającego się wilkoludowi. Feileg akurat uwalniał
pochwycone zwierzę. Rozwiązał więzy wokół przednich łap, potem
zdjął worek z jego łba. Wilk kłapnął paszczą i ugryzł, atoli Feileg dobył
z siebie niski dźwięk, przekrzywił głowę i poszurał stopą o ziemię, a
zwierzę się uspokoiło, rozglądając się wokół, po kolei spoglądając to na
Feilega, to na Bragiego, by w końcu omieść wzrokiem Waliego. Potem
umknęło.
Wali podciągnął się i w świetle księżyca stanął twarzą w twarz z
wilkoludem. W pierwszym odruchu chciał go zaatakować, ale dopiero
co widział, jak starcie skończyło się dla Ageirra i Signiutiego. Ręce i
twarze drabów pokrywała krew, a Waliemu nie trzeba było mówić,
skąd się tam wzięła.
Wilkolud wbił w niego spojrzenie. Jego oczy zdawały się na
wskroś przewiercać Waliego. Książę poznał ten wzrok – zapowiedź
morderstwa z zimną krwią.
– Gdzież ona? – zapytał wilkolud.
– Jaka ona?
– Dziewczyna. Adisla.
– Nie wiem. Chcę ją odnaleźć. A co ci do tego?
– Kocham ją.
– Że co?
– Kocham ją. Była dla mnie miła. A to oznacza, że i ona mnie
kocha.
Tego było Waliemu za wiele; nie miał teraz do tego głowy,
przeto skupił się na bardziej naglących kwestiach.
– Musimy znikać. I to już.
– Ty sobie rób, co chcesz – rzeki Bragi. – Ja zamierzam znaleźć
tego berserka. W przeciwnym razie, w zasadzie, przyznałbym się do
winy.
Wali spojrzał w górę na gwiazdy. Nie wierzył własnym uszom.
Czy Bragi szaleju się objadł?
– A niby komu? Widłobrodemu? Wiesz, że zamierza wydać
wojnę memu ojcu. To jest twój wróg, tam w dole, pośród tych zagród.
Bogowie przyznali ci rację, ratując cię z opresji. Nie gardź swym
losem, daremnie zaprzepaszczając życie. Tam, gdzie zmierzam, przyda
mi się twój miecz, stary druhu.
Argumenty Waliego wyraźnie nie trafiały Bragiemu do
przekonania, ale zupełnie zaskoczyła go ta niespodziewana deklaracja
przyjaźni. Właśnie ją bowiem najbardziej pragnął usłyszeć z ust księcia,
odkąd ten trafił pod jego skrzydła.
– Niech i tak będzie – zdecydował. Podszedł do drabiny i jął
schodzić z powrotem do jamy.
– Co też czynisz najlepszego?
– Biorę dla nas ubrania z myślą o wyprawie, bóg wie, gdzie. Nie
chcemy zamarznąć na śmierć. A i najpewniej wywołamy poruszenie,
jeśli pojawimy się w dzień targowy w Heithabyr nadzy, jak nas matka
zrodziła.
Ageirr i Signiuti mieli na sobie całkiem pokaźny rynsztunek. Po
powrocie Widłobrody nakazał swym wojom, by cały czas pozostawali
w gotowości bojowej na wypadek kolejnego ataku Danów. Ageirr,
najbardziej majętny człek w okolicy, zaraz po Widłobrodym, miał
dobrą kolczugę naciągniętą na przeszywanicę, hełm, miecz, tarczę i
topór. Signiuti zaś, biedniejszy, acz też zamożny, miast kolczugi
posiadał niezłą opończę, a do tego przedni nóż z rękojeścią z kości
wieloryba, miecz, który Bragi już mu zabrał, a także tarczę. Wali
pozwolił Bragiemu wziąć kolczugę. Stary woj przywłaszczył sobie
również hełm Ageirra i resztę jego oręża. Wali natomiast zadowolił się
rzeczami Signiutiego. Nie wiedział, czy przyda mu się tarcza, atoli znał
jej zalety jako osłony przed morskim wiatrem. A właśnie drogę wodą
zamierzali obrać.
– Stary Brunn trzyma faering na wybrzeżu jeno vikę25 stąd –
przypomniał sobie Wali. – To wędrówka na pół ranka, może nawet
dłużej, bo musimy uważać.
– To najpewniejsza droga do domu – przyznał Bragi. – W ciągu
tygodnia możemy być w Hordaheim.
Wali pokręcił głową.
– Langskipy Widłobrodego dopadłyby nas na długo przed
domem – tłumaczył. – Popłyniemy w zupełnie inną stronę. – Odwrócił
się do wilkoluda. – Dzięki ci. Nie bardzo wiem, jak miałbym ci się
odpłacić, atoli, jeśli trafiłbyś na dwór mego ojca, opowiedz tam o tym
wszystkim i rzeknij, że Wali Bez Miecza zaklina ich, by ugościli cię po
królewsku.
Wilkolud stał tylko, tępo gapiąc się na Waliego.
– No co? – bąknął książę.
– Czy dziewczyna tam jest?
– Nie, nie tam. Nie wiem, gdzie jest. Właśnie tego zamierzam
się wywiedzieć.
– Tedy płynę z tobą – stanowczo odparł wilkolud.
25Staronordyjska jednostka długości, odpowiadająca mniej więcej mili morskiej
(1,852 km).
– Nie. Nie znam cię.
– Przyrzekłem ją chronić. A ty do niej zmierzasz. Popłynę z
tobą. – Powiedział to tak, jak gdyby był to jedyny rozsądny wniosek.
– Jej nie trzeba twej ochrony.
– Panie, sądzę, że powinniśmy czym prędzej się oddalić –
wtrącił się Bragi. – Tamci mogą przyjść w każdej chwili, by zmienić
straże.
– Racja.
Wali nic już nie powiedział, tylko zarzucił na siebie cokolwiek
zwilgotniałą opończę Signiutiego i poszedł ku ścieżce prowadzącej do
domu Brunna. Wilkolud ruszył w ślad za nim, aliści Wali odwrócił się i
obnażył miecz, bardziej powodowany złością niż rozumem. Przed
oczami stanął mu obraz dwóch martwych wojów, bez życia
spoczywających w jamie.
– Powiedziałem: nie! – warknął Wali. Nie bardzo potrafił
wyjaśnić, czemu nie życzył sobie towarzystwa wilkoluda. Nie miał
powodów, by mu nie ufać – wszak to on ich wyratował z niezłej kabały.
A mimo to nie chciał go za druha. Złościły go słowa o przyrzeczeniu
złożonym Adisli. Bo niby kto, jak nie ona, okrył wilka przed słońcem,
gdy tkwił przywiązany do drzewa? Kto go uwolnił? Wali nie potrafił
nazwać dręczącego go uczucia, bo nigdy wcześniej go nie doświadczył.
Nigdy nie wątpił, że Adisla go kocha, także i teraz. Atoli w głębi duszy
coś, jakaś iskra, obudziło się do życia – nie do końca zazdrość, acz
uczucie nie tak znowu od niej odległe. Wali wiedział, że Adisla nie
mogłaby pokochać tego człeka, lecz zdawał sobie sprawę, że w nim
samym zaszła jakaś zmiana, na poziomie głębszym niż racjonalna myśl.
Może po prostu w tej chwili w jego życiu było zbyt wiele znaków
zapytania, i tyle. A obecność wilkoluda raczej by ich przysparzała, niż
ujmowała.
O tak, właśnie w tym tkwi problem.
Przez oblicze Feilega przemknął przebłysk dzikiej furii.
Wilkolud szybko się jednak opanował. Przeniósł wzrok z Bragiego na
Waliego i rzeki:
– Podążę waszym śladem.
Potem czmychnął między wzgórzami w stronę plaży.
Książę i sługa popatrzyli za nim.
– Z tej bestii byłby wcale dobry sprzymierzeniec, panie –
odezwał się Bragi.
– Albo kula u nogi – odparł Wali. – On jest obcy i na dodatek
rzuca się w oczy. Tam, gdzie zmierzamy, i tak będziemy się wyróżniać
jako cudzoziemcy. I bez niego raczej nie możemy się spodziewać
powitania z otwartymi ramionami.
Bragi przytaknął.
– Ale mielibyśmy nie lada wsparcie, jakby przyszło co do
czego. Ageirr i Signiuti może i byli głupcami, ale też parą szermierzy
niezgorszej próby. A ten załatwił ich obu gołymi rękami. Taka skala
czystej przemocy zasługuje na szacunek.
– Jeśli przeżyjemy, to dokonamy tego dzięki rozumowi, a nie
walce – stwierdził Wali. – Chodźmy już lepiej do łodzi.
Wali zrazu obawiał się, że skorzystanie ze ścieżki biegnącej
pomiędzy zagrodami będzie niebezpieczne, gdyż zwiększało szanse, iż
ktoś ich zoczy. Atoli teraz, rozumował, większość wojów znajduje się
w dole, pośród głównej osady, i nawet jeśli rzeczywiście napatoczą się
na kogoś na tej ścieżce, to możliwe, że będzie to ktoś, z kim walczyli
ramię w ramię przeciwko Danom. Przeto okaże się przyjaźnie
nastawiony. Tak czy owak, będzie musiał pójść do Widłobrodego i
oznajmić królowi, co też zobaczył. Jedyną różnicą pomiędzy
przyjaciółmi a tymi, co nastają na jego życie, jest szybkość, z jaką
doniosą królowi o napotkaniu Waliego. Postanowione – obiorą tę
ścieżkę, by nie tracić czasu.
Wyruszyli, maszerując w górę zbocza prowadzącego z dala od
morza i w dół, brzegiem zagajnika, opodal miejsca niedawnej potyczki
z Danami. Patrząc, co zostało po bitwie, trudno było uwierzyć, iż
cokolwiek się tu wydarzyło. Wszystko, co cenne – począwszy od
połamanych żeleźców toporów i grotów włóczni po przyodziewek
poległych – padło ofiarą grabieżców. Ostał się jeno stos nagich ciał
martwych najeźdźców – uczta dla kruków i wron.
Przeszli w dół skrajem wzgórza, ku dolinie za portem. Nad
gospodarstwami unosił się dym z palenisk i opary ze stert obornika.
Słońce powoli pięło się w górę, choć dolinę wciąż spowijał długi cień.
Jeno jedna osoba poruszała się pomiędzy domami, jakaś kobiecina,
która wyszła, by doglądnąć trzódki małżonka. Większość mężczyzn
nadal bawiła w długiej hali władcy. Budził się inwentarz, rżąc i
porykując, choć psy wciąż spały na progach chat.
Wali spojrzał za siebie i pomyślał z rozrzewnieniem, że kocha to
miejsce i że widzi je po raz ostatni. Pobrnęli w górę. Ścieżka, jak
dobrze wiedział, poprowadzi ich obok domu Adisli. Oczami duszy
ujrzał przeznaczenie, którego pragnął – tam pospołu z nią, on na straży
stada, ona przy wyrobie masła. Żadnych bitew, co by ich nękały,
żadnych trosk o tron czy dziedzictwo. Jeśli kiedykolwiek ją odzyska,
wyrzeknie się praw do tronu i osiądzie na gospodarce. Może wtedy
pozwolą mu się z nią ożenić.
Gdy pięli się po przeciwległej stronie doliny, napotkali
dziewczynkę, może dziewięcioletnią, ganiającą z psem po ścieżce. Wali
ją znał i widział ją na zgromadzeniu, na którym wydano na niego
wyrok. To była Solveig, znana psotnica, bez wątpienia posłana przez
matkę po jakieś sprawunki tylko po to, by nie obudziła wszystkich w
domostwie.
Jej oblicze powiedziało Waliemu, że doskonale rozumiała
konsekwencje tego, co widziała, i, choć naiwna, jak to dziecko,
wykrzyczała:
– Zbiegowie!
Bragi i Wali wymienili spojrzenia, atoli żaden nie zrobił nic, by
powstrzymać uciekające dziecko. Obaj uważali, że w Rogalandzie dość
już zabijania jak na jedno lato.
– Możesz przyspieszyć? – zapytał Wali.
– Biegnij, a ja cię dogonię, jeśli zdołam.
Wali się uśmiechnął.
– W życiu nie pożegluję faeringiem bez twej pomocy – rzekł. –
Niestety, to praca dla dwóch, co najmniej. Inaczej zostawiłbym cię, byś
rozrąbał Widłobrodego na pół w moim imieniu. Potrzebujesz tej
kolczugi?
Bragi sprzedał Waliemu kuksańca w ramię. Książę wiedział, że
propozycja starego woja była szczera, atoli nie uszła jego uwagi radość
Bragiego z powodu jej odrzucenia.
– Ona mnie nie spowalnia – odparł Bragi.
Wali omal się nie roześmiał. Już wcześniej słyszał, jak Bragi
klnie się, że potrafi poruszać się szybciej po pijaku w pełnym
rynsztunku niż na trzeźwo w tunice i spodniach.
– Tedy widać żeś od kołyski niesłychanie wolny – zadrwił.
Gdy pobiegli przed siebie, pośród zagród za ich plecami
podniósł się raban – krzyki, szczekanie psów i podekscytowane głosy
dzieci.
– Mamy jedną szansę, gdy tam dotrzemy – oznajmił Wali. – Jak
tylko pomiarkują, że zabieramy łódź, popędzą do portu po drakkar.
Ładnie wieje, więc odpłyniemy o zasięg wzroku od lądu, spuścimy
żagiel z nadzieją, że nas nie wypatrzą. Jak sądzisz, damy radę?
– I tak nie mamy lepszego planu – wydyszał zasapany Bragi.
Czyste niebo ustąpiło przed chmurą nadlatującą szybko znad
wzgórz w głębi lądu. Zaczęło padać, a Wali się ucieszył. Wszystko, co
ograniczało widoczność było mu na rękę. Zamierzał popłynąć ku
Heithabyr, wbrew temu, co podejrzewać będzie Widłobrody – że
zbiegowie umkną do Hordalandu. Już na miejscu spróbuje wywiedzieć
się czegoś o okręcie, który zabrał Adislę, wykupić ją albo – w razie
potrzeby – wykraść. Heithabyr stanowił jego jedyną nadzieję i choć
była nikła, uchwycił się kurczowo, jakby od tego zależało jego życie.
Zagroda Brunna składała się jeno z dwóch chat ściśniętych na
osłoniętym przesmyku. Gospodarz zarabiał na życie głównie łowieniem
ryb z pokładu swej jedynej łódki. Wali nie miał jednak wyboru – musiał
ją wziąć.
Nim tam dotarli, rozpadało się na dobre. Dym unoszący się z
otworu w niskiej chacie kazał Waliemu pożałować, że nie mogą zostać
na posiłek. Gdy podeszli, Mama Brunn stała właśnie w drzwiach,
trzepiąc jakąś tkaninę. Gdy ich zobaczyła, pobladła jak kreda.
– Panicz Wali... Jarl Bragi – odezwała się przez zaciśnięte
wargi, lekko się kłaniając. – To ci dopiero niespodzianka.
– Czy twój mąż gdzieś tu jest? – indagował Wali.
– Dogląda łodzi na dole.
– A twoi synowie, są w domu?
Ręka Mamy Brunn powędrowała do gardła.
– Są we dworze, jak wiecie. Mężczyźni w sile wieku siedzą tam
od tygodnia.
Wali przytaknął. Przynajmniej nie będzie musiał ich zabijać.
Byli chłopcami w wieku lat dwunastu i czternastu, silnymi dzięki wielu
latom spędzonym na morzu, atoli nie mieli najmniejszych szans w
starciu z dwoma mieczami, A choćby tylko z jednym, o doświadczeniu
Bragiego.
Dało się słyszeć krzyki i szczekanie psów.
– Oho, wygląda na to, że na twoich chłopców nie trzeba będzie
długo czekać – rzucił Wali na odchodnym i poszedł ku wybrzeżu.
Gdy odnalazł Brunna, ten akurat, nie zważając na deszcz,
spychał łódź w stronę morza. Była to dobrze zbudowana jednostka, o
wysokich burtach, przystosowanych do wzburzonych mórz,
czterowiosłowa i pękata. Na piasku chwiała się i przechylała na jedną
stronę, niby gigantyczny małż, lśniący czernią w deszczu.
– Brunn! – zawołał Wali.
– Tak, paniczu? – odparł rybak. Był flegmatycznym człekiem,
który, jeśli nawet zdziwił go widok dwóch okrzyczanych wyrzutków,
nie dał nic po sobie poznać.
– Brunn – ciągnął Wali. – Obawiam się, że muszę cię o coś
poprosić.
– A o co, panie?
– O twą łódź.
Opodal wzmogła się wrzawa. Wali nie miał czasu do stracenia.
Brunn podniósł na chwilę wzrok, by zobaczyć, skąd dochodzi
ten hałas. Potem przeniósł spojrzenie na oręż wiszący u boków dwóch
przybyszów.
– Zdaje się, że w moim położeniu nie sposób odmówić – rzekł –
choć wątpię, czy zdołacie na czas wyprowadzić ją w morze.
– Zgłoś się do mego ojca w Hordalandzie po zadośćuczynienie –
powiedział Wali – a jeśli powrócę, będę na twe usługi. Tako ci
przyrzekam.
Pod wzniesienie plaży podeszło trzech młodych chudzielców.
Wszyscy uzbrojeni w kije.
– Jeśli tej zimy pomrę z głodu, twe obietnice na niewiele mi się
zdadzą, panie – bąknął Brunn. Wali nie miał czasu na ripostę. Wraz z
Bragim jęli spychać łódź w dół plaży. Nie była lekka, ale pochyłość
terenu działała na ich korzyść. Wali rzucił okiem przez ramię. Obok
młodzieńców pojawiło się dwóch kmieci z zagród na uboczu, którzy
przybyli do Eikund jeno z poruczenia Widłobrodego, przeto Wali znał
ich bardzo pobieżnie.
– Czy ci rabusie zabierają ci łódź, rybaku?
Brunn milczał jak zaklęty. Znalazł się w niecodziennej sytuacji,
a był wszak roztropnym człekiem. Nazwanie księcia Horda rabusiem
było dla niego zbytnią zuchwałością.
Do wcześniej przybyłych dołączyło kilku kolejnych kmieci i
garstka niewolników, choć jeszcze nie dotarli żadni wojowie. Wali i
Bragi nadal spychali łódź, a grupa ruszyła w dół plaży. Gdy tamci
zbliżyli się na osiemdziesiąt sążni, łódź wciąż znajdowała się o pięć
długości od skraju wody. Wali pomiarkował, że nie zdążą ich ubiec.
Dobył miecza i odwrócił się ku ciżbie.
– Jest nas dziesięciu, panie. Poddajcie się po dobroci – zawołał
przysadzisty kmieć, który wyglądał jak beczka z nogami.
– Nie dane wam będzie powrócić w owej liczbie – odparł Wali.
– Znacie wszak Bragiego, zaufanego wasala Authuna Bezlitosnego.
Wycie wilków sławi jego imię, tak często dostarczał im strawy, siekąc
wrogów.
Wali uważnie dobierał słowa, by zaimponować wieśniakom.
Przyniosło to skutek o tyle, że mężczyźni przystanęli. Wali
widział, że ich odwaga osiągnęła punkt zwrotny i równie łatwo mogła
albo zawrzeć, albo ostygnąć. Książę postąpił ku nim z obnażonym
mieczem. Traf chciał jednak, iż dwóch z mężczyzn było po kilku
głębszych i, uderzając kijami o wierzch dłoni, wyszło mu naprzeciw.
To, co wydarzyło się potem, trudno było ogarnąć myślą. Opodal
zagrody rozległ się krzyk; Mama Brunn zobaczyła, co nadciąga. Przez
plażę gnał wilkolud, rączo, niczym spłoszony koń. Nie biegł
wyprostowany, a posuwał się na czworakach – jego masywne ramiona
popychały go w przód przez kamienistą łachę. W mgnieniu oka znalazł
się między Walim a tłumem, z niskim warknięciem stając naprzeciwko
wieśniaków. Ręce miał umazane krwią, oczy ukryte pod wilczą skórą.
Zaiste, jawił się niby wilkołak, człek w ciele potwora, zrodzony z ofiar,
rytuału, krwi i, co najważniejsze, strachu.
Ktoś oglądający tę scenę z pokładu łodzi mógłby zobaczyć po
prostu człeka z wilczą skórą na głowie, sadzącego w dziwacznych
susach w kierunku chłopów. Atoli oni sami, wychowani na snutych
zimowymi nocami opowieściach o czarownikach, co przywdziewają
skóry i biegają niby zwierzęta, widzieli coś zgoła innego. Oto ożył
przed nimi stwór z domowych legend, patrzący na nich spode łba, pod
ciemnym niebem, na równie ciemnej plaży, demon, co mógł ich
zaciągnąć do Hel. Napitek, który jeszcze przed chwilą tak bardzo
rozzuchwalał dwóch mężczyzn, teraz miał na nich wpływ wręcz
odwrotny – potęgował grozę i przerażenie.
Feileg spuścił głowę, potem odrzucił ją w tył, dobywając z
siebie nieziemskie wycie. Dwóch opilców odwróciło się i dało drapaka.
Reszta się nie poruszyła, wszelako Wali widział w ich oczach gotowość
do ucieczki. Zdawali się niemal tańczyć, przebierając nogami, to w
przód, to w bok. Dobyte wcześniej noże spoczęły w pochwach, a te
niedobyte wysunęły się z nich; oręż krążył z rąk do rąk. Mężczyźni
obejrzeli się za siebie w poszukiwaniu wsparcia. Nie było żadnego.
– Łódź! – wrzasnął Bragi.
Wali odwrócił się i ponownie jął wypychać faering, osłaniany
przez wilkoluda, który stał naprzeciwko strwożonych kmieci, warcząc i
patrząc na nich wilkiem.
Łódź zaszurała po kamieniach i ześliznęła się nad skraj morza.
Po kolejnym pchnięciu, zanurzyła się w wodzie, unosząc się na
płyciźnie. Wali i Bragi jeszcze raz naparli na nią z całej siły, a potem
wskoczyli na podkład, co rychlej chwytając za wiosła.
Wali zgiął plecy, wiosłując ile wlezie. Dwadzieścia sążni od
brzegu spojrzał za siebie, na wilkoluda na plaży. Ten biegł teraz w
stronę wody. Widząc to, w kmieci na powrót wstąpiła odwaga i rzucili
się w pościg. Wali naparł na wiosła, nie mając czasu postawić żagla, a
Feileg brodził przez wodę, młócąc falę ruchami potężnych ramion.
Dopiero wtedy Wali pomiarkował, że wilkolud nie umie pływać.
Do przodu popychała go chyba tylko determinacja, bo połykał
zdecydowanie zbyt dużo wody w stosunku do przebytego dystansu.
Kmiecie zaczęli rzucać w nich kamieniami. Wali skulił się i odwrócił
ku Bragiemu. Miał zamiar powiedzieć staremu wojowi, by czym
prędzej zabrał ich poza zasięg pocisków, lecz usłyszał, jak mimowolnie
wypowiada zupełnie coś innego.
– Podpłyń po niego.
Bragi bez chwili wahania zawrócił łódź obrzucaną gradem
kamieni. Gdy zakręcali, od jego hełmu odbił się zbłąkany otoczak.
– Widzisz, to żelastwo na coś się jednak przydaje – rzeki,
stukając palcem o hełm, jednak Wali ledwo go usłyszał. Podpłynęli
bokiem do wilkoluda, niecałe dwadzieścia metrów od brzegu. O łódź
zabębniła kolejna garść kamieni. Bragi chwycił za otoczaki i procę,
służącą wcześniej Ageirrowi do polowań, atoli wysiłki, by złapać
równowagę na łodzi i odpowiedzieć kmieciom pięknym za nadobne,
spełzły na niczym. Zdecydował się przeto wykonać dobrze jedno
zadanie niż dwa z miernym skutkiem. Odłożył procę.
– Wrócę na tę plażę i wsadzę wam kamienie tam, gdzie słońce
nie sięga! – odgrażał się w stronę wieśniaków. Podniósł tarczę i jął
wyzywać ludzi na brzegu, by ściągnąć na siebie ich uwagę i dać
Waliemu chwilę spokoju.
Tymczasem książę wychynął za burtę. Wilkolud bez większego
skutku kopał nogami wodę i na próżno młócił wokół rękami. Bragi
przeszedł na drugą stronę łodzi, a Wali wychylił się, by złapać Feilega.
Resztki zdrowego rozsądku podpowiadały mu, że to głupota. Nie miał
pojęcia, czemu ratuje tego niebezpiecznego dzikusa. Wiedział jeno tyle,
że po wydarzeniach na moczarach nie był w stanie patrzeć bezczynnie
na topiącego się człeka. A może kierowało nim coś bardziej
fundamentalnego? Przed oczami stanęła mu runa, unoszące się pod nim
ciało, które zobaczył w wizjach – ciało, które było nim, wilkoludem i
Adislą zarazem. Sięgnął ku tonącemu Feilegowi.
Choć rozpaczliwie wymachująca ręka wilkoluda posiniaczyła
mu ramię i plecy, w końcu zdołał ją pochwycić. Atoli gdy próbował
podźwignąć wilkoluda, zdało się, że dopadło go nawarstwiające się
zmęczenie ostatnich dni – po bitwie, męce na moczarach, jamie,
ucieczce ku plaży. Jednak wtedy spojrzał mu w twarz. W swą własną, w
patrzące nań oczy.
Kamienna nawałnica nagle ustała, co zdało się Waliemu
cokolwiek dziwne. Usadziwszy Feilega na łodzi, ponownie złapał za
wiosła. Gdy naparli na nie wraz z Bragim, by wypłynąć na odległość
umożliwiającą bezpieczne postawienie żagla, książę obejrzał się za
siebie. I zobaczył rybaka Brunna, stojącego przed szeregiem
uzbrojonym w kamienie i błagającego rodaków, by tego poniechali.
– Boi się, że uszkodzą mu łódź! – zawołał Bragi. – Tylko
spróbujcie, psubraty! Rzućcie choć jeden kamień, a porąbię ją na
kawałki i wam na złość popłynę wpław!
Wali poczuł wyrzuty sumienia. Pomiarkował, że, jeśli
wybuchnie wojna, Brunn straci szanse na zwrócenie się do jego ojca po
rekompensatę, zaś jego obietnice staną się pustosłowiem. Swym
czynem przywiódł biedaka do jeszcze większej nędzy. Mimo to ufał, że
Brunn nie umrze z głodu – społeczność go wesprze w potrzebie, jak
nakazywał tutejszy zwyczaj.
Sto sążni od brzegu zbiegowie umieścili maszt w otworze,
zwanym przez żeglarzy „starą panną”, a przybrzeżny wiatr zadął w
żagiel. Gdy łódź przyśpieszyła, Wali pozwolił sobie na szybki rzut oka
na ląd.
– Nie zobaczymy już więcej tego miejsca – rzekł z
rozrzewnieniem.
Ale Bragiego pochłaniały bardziej przyziemne troski.
– Szlag! Nie ma tu skrzyni na tę kolczugę – powiedział z
wyrzutem, ściągając zbroję. – Nielicho się natrudzimy, próbując
uchować rynsztunek przed wilgocią.
Miał rację. Za siedziska do wiosłowania robiły jeno
wzmocnione kolankami pokładnice biegnące w poprzek lodzi. Spajały
ją, nie zapewniając jednak miejsca do składowania ekwipunku.
Wilkolud leżał na dnie łodzi, krztusząc się i sprawiając wrażenie
bardzo chorego.
– Woda mu nie służy – orzekł Bragi, wskazując nań głową.
– Tyle dobrego – odparł Wali, gdy ląd znikał z pola widzenia –
że nas nie zarżnie, przynajmniej póki żeśmy na morzu.
Spuścił wzrok na wilkoluda, dokładnie tak, jak tamten spoglądał
na niego w wizji na moczarach. Wiedział, że ich losy, chcąc nie chcąc,
zostały nierozerwalnie splecione.
26. W NIEZNANE
Adisla trzęsła się, siedząc na dnie okrętu. Miała dość odwagi, by
zrobić, co było trzeba względem swej matki, atoli nie stało jej
determinacji, by i sobie udzielić tej łaski.
Próbowała wyciągnąć matkę z łóżka, ale bez skutku. Disa była
zbyt ciężka i zbyt obolała, by dało się ją ruszyć. Potem usłyszeli Danów
zmierzających przez kolejne zagrody. Matka błagała ją, by to zrobiła,
aliści zdobyła się na odwagę dopiero gdy w drzwiach ukazała się
wyszczerzona w złośliwym uśmiechu twarz jednego z najeźdźców. Nie
próbował jej powstrzymać aż do czasu, gdy poderżnęła matce gardło.
Potem odwróciła się ku niemu z nożem w ręku. Dan okazał się jarlem,
hardym mężem o surowym, szczupłym obliczu. Na sobie miał kolczugę
i hełm, a w rękach – tarczę i długi saks.
– Iść łódź, szybko – przemówił kalekim wikińskim. – Łódź
teraz, szybko. Złe dla ja, nie mieć na to czas. Nóż dół, łamać ręka.
Wybierać.
Adisla słyszała słowa i rozumiała tylko niektóre, ale nie mogła
ich poskładać w sensowną całość. Stała jeno, zapłakana, przesiąknięta
krwią matki, z nożem luźno zwisającym z dłoni. Dan bez trudu go jej
odebrał i wyprowadził dziewczynę na zewnątrz.
Dawniej często zastanawiała się, jakby to było wypłynąć
drakkarem ku jednemu z wielkim targowisk albo zobaczyć południowe
krainy. Teraz zmierzała tam, gdzie niegdyś niosła ją wyobraźnia, atoli
w najgorszych okolicznościach z możliwych. Obawiała się tego, co ją
spotka na okręcie, ale, sparaliżowana grozą tego, co uczyniła, zrazu nie
czuła prawdziwego strachu. Rzecz jasna, porywacze się odgrażali, że
przez tydzień na morzu pozna ich męstwo, tak że już nigdy potem nie
zdoła usiąść prosto na zydlu. Niektórzy po pijaku nawet przystępowali
do niej i próbowali z nią rozmawiać, w sposób na poły szyderczy, na
poły osobliwie zalotny.
Pośród nich był jeden taki, co mroził jej krew w żyłach bardziej
niż ci wszyscy nieokrzesańcy. Cudzoziemiec, w to nie wątpiła, odziany
w szatę z niebieskiej wełny, obrębioną czerwoną nicią. Na głowie nosił
czwórgraniasty kapelusz, przywdział też gruby płaszcz na morskie
podróże, a na plecach miał płytkie okrągłe zawiniątko, coś niby duży
dysk owinięty w foczą skórę. Podszedł do niej, jak tylko znalazła się na
lodzi, i zmierzył ją swymi cudnymi niebieskimi oczami, niczym konia,
nad kupnem którego się zastanawia, a potem usiadł obok. Adisla
spojrzała na ognie podnoszące się nad jej macierzą i zapłakała.
Okręt odpłynął, a król wstał, obwołał ją swym więźniem i
upomniał ludzi, że każdy, który ją tknie, w najlepszym razie popłynie
do domu wpław. Wiosła poruszały się w miarowym rytmie, napędzane
siłą coraz bardziej podchmielonych ludzi, a Adisla zastanawiała się, jak
długo królowi uda się utrzymać ich w ryzach. Sam nie zaszczycił jej ni
jednym słowem, jeno rzucił jej gruby płaszcz i wrócił do rumpla.
Adisla zdusiła łzy i spróbowała zasnąć, aliści za każdym razem,
gdy zamykała oczy, słyszała Danów na progu jej domu, widziała
dzielnego Manniego z saksem, słyszała błagania matki, by ją zabiła,
widziała krew i pożogę. Gdy otwierała powieki, jej oczom ukazywał się
jeno ten dziwaczny dzikus w swych cudacznych szatach, wpatrujący się
w nią z odległości niecałych dwóch sążni. W wyrazie jego twarzy nie
dostrzegała pożądliwości ani niczego szczególnego. Prócz tego
upartego nieustannego baczenia.
Po godzinie na morzu w końcu odważyła się rozejrzeć dokoła.
Widać było płynący obok drugi drakkar Haarika, atoli ląd zniknął im z
oczu. Ręce trzęsły się jej ze zdenerwowania. Adisla nigdy wcześniej nie
była dalej niż pół dnia od swego domu, aliści wiedziała, że łodzie
musiały się trzymać wybrzeża. No bo jak inaczej nawigować? Niby
można było wypłynąć na otwarte morze w razie nagłej potrzeby, jednak
żeglarze unikali tego jak morowego powietrza.
Nad nimi zbierała się gęsta chmura, a słońce przypominało
raptem jaśniejszą plamkę na szarym horyzoncie. Pomiarkowała już, że
kierują się na północ. Spadł deszcz, siekąc żagle zacinającym
szkwałem, a okręt to szarpał gwałtownie, to opadał na fale,
przyprawiając Adislę o mdłości. Raptem lunęło jak z cebra, a ściana
wody omiotła pokład smagany wzbierającym wiatrem. Załoga puściła
wiosła i oddała się wybieraniu wody, posiłkując się hełmami, misami i
drewnianymi cebrami.
Koniec końców Haarik pokręcił głową.
– Opuścić żagle – rozkazał, próbując przekrzyczeć nawałnicę.
To nie wiatr stanowił największy problem, nawet nie wzburzone
fale – nie pierwszyzna dla doświadczonych żeglarzy – a deszcz. Maszt
szybko złożono na pokładzie, a za burtę powędrowały obciążniki z
linką do pomiaru głębokości. Potem rzucono kotwicę, a żagiel
rozpostarto na lodzi, co zapewniało ochronę, acz zupełnie przesłaniało
widok.
– Wejdziesz z nami pod koc, skarbie? – zakrzyknął jeden z
wojów do Adisli.
Zbyła go milczeniem, dla osłony kuląc się przy burcie okrętu.
Płaszcz dawał jej przynajmniej ciepło, a żagiel chronił przed
zmoknięciem, atoli pod okryciem odrażający odór mężczyzn straszliwie
drażnił jej nos, a mrok kazał jej się zastanawiać, jak długo Haarik
będzie w stanie jej bronić przed zakusami własnych ludzi.
Okrętem jęło straszliwie rzucać, a regularne i nieustanne
opadanie i wznoszenie się zdawało się zostawiać żołądek dziewczyny
na dole fali, podczas gdy jej głowa wędrowała w górę. Adisla nie mogła
powstrzymać torsji i w końcu zwymiotowała. W ustach czuła suchość i
pragnienie, ale nie miała zamiaru prosić o wodę.
Uniosła brzeg żagla i wyjrzała, rozglądając się wokoło. Światło
było szare niby meduza, a morze wstrząsane niewielkimi, acz
wywracającymi żołądek grzywaczami.
Pomyślała o matce, i o Walim – wiedziała, że już nigdy go nie
zobaczy – a w końcu i o wilkoludzie. Czy przeżył najazd?
Starała się przypomnieć sobie słowa modlitwy do Freyji: „W
imię miłości, której zaznałam, o pani, przyjmij mnie”.
Adisla ponownie podniosła skraj żagla, wyśliznęła się spod
niego i wyskoczyła przez burtę.
27. HEITHABYR
Kurs w dół wybrzeża nie należał do łatwych. Wali czuł, że nie
może ryzykować zatrzymywania się w gospodarstwach czy chatach
rybaków, w przeciwnym razie do Widłobrodego mogłyby dotrzeć
wieści o obranym przez uciekinierów kierunku. Spali przeto na plażach
lub w pieczarach, przez cały czas trzymając się blisko brzegu i
zmierzając na południe. Nieprzerwane światło dzienne miało tę zaletę,
że mogli odpoczywać na zmianę – Bragi przez jakiś czas doglądał
żagla, a potem, gdy dopadło go zmęczenie, zmieniał go Wali. Wilkolud
nie potrafił ni żeglować, ni wiosłować, przeto nie pomagał wcale –
siedział tylko, z głową na kolanach, ze wzrokiem wbitym w stopy,
wyglądając jak siedem nieszczęść.
Za to na lądzie Feileg raz po raz udowadniał swą przydatność.
Był z niego wytrawny poszukiwacz, który przynosił jaja morskiego
ptactwa i gorzkie rośliny do żucia. Jedli przeto niezgorzej, dopełniając
pożywienie zdobywane przez wilkoluda wodorostami i korzonkami z
pobliskich prowincji. Ze znalezieniem wody nie mieli problemu; w
rzeczy samej, gdy padało, mieli jej aż nadto.
Waliemu się spieszyło, przeto składali żagiel dla osłony łodzi
wyłącznie wtedy, gdy następowało prawdziwe oberwanie chmury. W
innych przypadkach ograniczali się do możliwie szybkiego wybierania
wody miskami. Często bywali przemoknięci do suchej nitki, atoli
posuwali się do przodu, a to było najważniejsze.
Płynęli wokół wrażego terytorium, wszelako ich mała łódka
rybacka mniej rzucała się w oczy niż langskip. Mimo to cały czas
musieli mieć się na baczności, okrążając ziemie Agder i Vestfold,
pędząc przez jasną szeroką zatokę przy brzegach Vingulmarken i w dół,
ku Alvheim.
Potem jęli lawirować między wysepkami ku Danii i celowi ich
podróży – kupieckiemu miastu Heithabyr. To tam Danowie zabierali
wszystkich pojmanych niewolników. Zbiegom groziło nieustanne
niebezpieczeństwo. Aby móc nawigować, musieli utrzymywać brzeg w
zasięgu wzroku, tym samym narażając się na ryzyko zauważenia. Wali
rozumował, że jeno znudzony król wysłałby drakkar, by pochwycić
zwykłych rybaków, atoli z drugiej strony – królowie czasem się jednak
nudzili.
Czasem pogoda bardzo dawała się im we znaki, ale i na to mieli
sposób – wyciągali małą łódkę na brzeg, odwracali do góry dnem,
używając jako schronienia, i przez parę dni przeczekiwali porywiste
wiatry, póki fale się nie uspokoiły. Wali wiedział, że nawet gdyby
Widłobrody wysłał za nimi drakkar, również i jego załoga nie będzie
skora do żeglowania w niesprzyjających warunkach. Niby langskipy
mogły przepłynąć przez otwarte morze, atoli mając wybór, trzymały się
wybrzeża. A gdy ich załogi zauważały nadciągający sztorm, wolały
przybić do brzegu niż ryzykować zatonięcie.
Łódź zdawała się leniwie kluczyć między wyspami, lecz ich
widok radował Waliego i towarzyszy, gdyż obfitowały one w zatoczki i
przesmyki zapewniające liczne dogodne kryjówki i miejsca do
wciągnięcia lodzi na brzeg. A nawigacja, choć miejscami zawiła, nie
nastręczała większych trudności, bo Bragi miał doświadczenie w
manewrowaniu łodzią w podobnych sytuacjach. Raz czy dwa musieli
skręcić na zachód, gdy powinni kierować się na południe, ale była to
niewielka cena za uniknięcie otwartego morza. Przez większą część
podróży używali wioseł, atoli podążali szlakiem handlowym, przeto
prądy i wiatry często im sprzyjały. Z miejsca ich ostatniego postoju na
plaży widzieli długi cypel, wzdłuż którego rozciągały się smugi dymu z
szeregu ognisk.
– To już to miasto? – odezwał się zdziwiony Wali. – Nie jest
większe niż Eikund.
Bragi się roześmiał.
– To jeno bjorkey u ujścia rzeki. Nasz pierwszy problem.
Wali nigdy wcześniej nie słyszał tego określenia, przeto zapytał,
czymże jest ten cały „bjorkey”.
– To punkt zborny – wytłumaczył mu Bragi. – Gdy dwa statki
chcą wymienić towary, nie ma sensu, by płynęły aż do portu. Robią to u
ujścia rzeki. Poza tym, jeśli statek jest w drodze w inne miejsce, może
tu po prostu coś podjąć lub zostawić to, co musi, nie marnując czasu na
zawijanie do portu.
Wali nie potrafił zrozumieć, skąd taki pośpiech. Bo któż mógł
nie mieć czasu, by się zatrzymać?
Co mogło być tak pilne, żeby kursować po szlakach handlowych
tak, jakby uciekało się przed pościgiem?
– Bogactwa – rzeki Bragi, jakby czytał w jego myślach. –
Pierwsza owca przy paśniku najbardziej się nachapie. Nie warto
pojawiać się w porcie z ładunkiem osełek, jeśli ktoś już to zrobił dzień
wcześniej. A kupcy chcą, byśmy błagali o ich towary.
W innych okolicznościach Wali mógłby uznać słowa Bragiego
za ekscytujące – za przebłysk wydobywający z cienia tajemnice
nieznanego mu świata. A tak jeno zwiększyły one poczucie
niepewności, którego doświadczał – wrażenie pakowania się w sytuację
bez przygotowania. Owa wątpliwość nie wynikała z bezpośredniego
zagrożenia ze strony Danów. Od czasu wydarzeń na moczarach czuł się
słaby, jakby nieco poza własnym ciałem, nie w pełni osadzony w
teraźniejszości. Mimo to nękała go myśl, jaką to jeszcze wiedzę Bragi
mógłby mu przekazać. Aż do tej chwili, stary zdawał się skory
wyłącznie do rozmów o bitwach, a Wali popełnił błąd, zakładając, że to
wszystko, co ma on do powiedzenia.
– Chcesz, żebym wskazał na kilka dziur w twym planie? –
zapytał Bragi, gdy powrócili do lodzi i przygotowali się do
przepłynięcia przesmyku.
– Zamieniam się w słuch.
– No więc, ukradliśmy odzienie rygiryjskiej szlachty. Danowie
dopiero co napadli na Rygirów, przeto, można by rzec, że są z nimi w
stanie wojny. Heithabyr leży w Danii, która – o ile coś się ostatnio nie
zmieniło – jest pełna Danów. Cóż, żaden ze mnie mądrala, jak ty, atoli
coś mi się wydaje, że jeśli pojawimy się tam tak, jak stoimy, równie
dobrze możemy od razu zakuć się w kajdany, by wszystkim oszczędzić
przykrości. Rozumiesz, co mam na myśli?
– Przyznaję, moja propozycja jest kłopotliwa – odparł Wali –
ale nie sądzę, byśmy napotkali jakieś problemy. Oni mają całkiem
sporo oddzielnych królestw. Nic nam nie grozi, o ile Haarika nie ma w
Heithabyr.
– A jeśli jest?
Wali wzruszył ramionami. Wilkolud nie brał udziału w dyskusji,
siedział jeno w milczeniu, z nienawiścią wpatrując się w morze.
Bragi nie dawał za wygraną.
– Dobra, załóżmy, że przeżyjemy tę część planu, w której z
punktu nas zabijają. Co potem? Wiedzą, że mogą nas trzymać dla
okupu lub zrobić z nas niewolników – w obu przypadkach oznacza to
dla nich niezgorszy zysk. Mogą nawet wykoncypować sobie, że zdołają
odzyskać berserka.
– To najmita, do tego nie jest ich krajanem. Nie będą się nim
frasować.
– To co zamierzamy zrobić?
– Zrobić użytek z tego, co mamy.
– Dwa przednie miecze, jedna kolczuga, proca i całkiem udatne
zębiska tego tu człeka – wyliczył Bragi.
– Zapominasz o odzieniu – upomniał go Wali – i o tym. –
Podniósł do góry krótki pociemniały od sadzy patyk, który znalazł w
sakwie przy pasie Signiutiego. – Tym można doskonale podmalować
oczy.
– A po co?
– A po to, że jeśli już mamy wyglądać jak rygiryjscy jarlowie, to
lepiej chyba, byśmy się zachowywali jak i oni. Zamierzam domagać się
satysfakcji za najazd. – Wyciągnął patyk ku Bragiemu. – Jeśli byłbyś
tak miły, Bragi, i spróbował umalować mnie tak, bym wyglądał,
jakbym starał się schlebić próżności dworu, a nie jakbym przybył
puścić to miejsce z dymem. Lepiej nie próbujmy tego podczas
przeprawy. Nie ufam pewności twych rąk nawet na lądzie, a co dopiero
na wodzie. Za bardzo zżyłem się z mymi oczami, by tak je narażać. A, i
jeszcze jedno: gdy tam dotrzemy, traktuj mnie jak księcia. Podygaj
trochę i nie zapomnij służalczo szurać nogami.
Bragi jedynie wzruszył ramionami, chwycił za patyk i zajął się
nakładaniem sadzy wokół oczu księcia. Tymczasem Wali przemówił do
Feilega:
– A ty po prostu im powiedz, żeś naszym kapłanem. Myślałem
nad tym, żeby cię sprzedać, ale sądzę, że cena za kolczugę wystarczy,
by kupić wolność Adisli. O ile tam jest.
– Jeśli jest, to ją wydostanę – odparł wilkolud.
– Chyba łatwiej by ci poszło, gdybyś jednak zapłacił – ocenił
Wali. – Heithabyr to miasto tysiąca ludzi, jeśli wierzyć pogłoskom.
Nawet ty nie podołasz walce z tyloma, wilkoludzie, choć pewnego dnia
ja dam im radę. Powiadam ci, kiedyś powrócimy tu i wypalimy ich
ziemię – od wybrzeża do wybrzeża – za to, co uczynili.
Feileg jeno tępo spojrzał na Waliego, wyraźnie nie rozumiejąc.
Problem związany z udawaniem ambasadora w siermiężnej
łodzi rybackiej nie uszedł uwagi Waliego, atoli w żaden sposób nie
mógł mu zaradzić, przeto zdecydował się nie zawracać sobie nim
głowy.
Wiatr nie bardzo im sprzyjał, musieli tedy wiosłować, by
ominąć przesmyk. Waliemu to nie przeszkadzało. Dobrze było złapać
za wiosło – to przydawało wigoru i poczucia panowania nad własnym
losem.
Jak się okazało, bjorkey nie stanowiło problemu. Były tam nie
więcej niż dwa domy i skład beczek, wokół których siedziała zaledwie
garstka ludzi. Gdy łódź ich mijała, podnieśli ręce w pozdrowieniu, a
Wali odpowiedział tym samym.
– Gładko poszło – ucieszył się.
– Do czasu – bąknął Bragi.
Wilkolud rozejrzał się wokoło. Podobnie jak Wali, nigdy nie
widział takiego miejsca – niewielkich płaskich pól zielonego owsa,
pozłocistych tam, gdzie przez ciemne chmury przebijało słońce.
Znajdowali się w długim i wąskim przesmyku, znacznie
spokojniejszym niż otwarte morze; po raz pierwszy od chwili
wypłynięcia Wali ujrzał, jak z policzków Feilega znika chorobliwa
bladość.
Płynąc w górę rzeki, mijali kilka niewielkich obozów. Dzieci
biegły za nimi wzdłuż brzegu, starając się przyciągnąć ich uwagę,
wykrzykując słowa, z których Wali rozumiał co czwarte. To, które
poznał, oznaczało „gulasz”. Jakiekolwiek wątpliwości, o czym mowa,
rozwiewały ich matki przy ogniskach, grzechoczące glinianymi
garnuszkami i wykonujące gesty naśladujące jedzenie.
– To ci dopiero gościnność! – rozradował się Wali.
– Pozory mylą – zgasił go Bragi.
– Przecież proponują nam jadło.
– O tak, i nie wydadzą go, póki nie zapłacimy. Srebrnikami.
Wali się roześmiał.
– Zaiste biedny to człek, co bierze zapłatę za jadło od
podróżnika.
– Tedy w Heithabyr znajdziesz biedoty na pęczki – zadrwił
Bragi. – Choć nie poznałbyś tego po jedwabiach, które nosi.
Po tych słowach Wali skupił się na wiosłowaniu. Jakby go ktoś
pytał, żądanie od gości zapłaty uważał za uwłaczające, niezależnie od
ich liczby. Podobnie haniebnie zachowywał się gość, który wyrażał
wielkie uznanie dla gościnności gospodarza, a oddalał się, nie oferując
mu podarku. Myśl o płaceniu za to, co się otrzymało, nigdy nawet nie
przyszła mu do głowy. Aż do teraz. I to potwierdzało jego pogląd, że
Danowie nie mają za grosz honoru. A on zmierzał wprost do ich
gniazda.
Minęły dwie godziny, nim ujrzał cel podróży. Zakręcili wokół
zakola rzecznej odnogi i oto oczom Waliego ukazał się Heithabyr,
miasto skupione wokół nabrzeża. W życiu nie widział tylu domów.
Zdawały się one zapełniać opadające ku rzece łagodne zbocze. Musiała
ich być z setka, nie licząc stajni i studni. Wali spostrzegł nawet duży
kościół – teraz już rozpoznawał świątynię – zwieńczony krzyżem na
dachu, podobny do tego, który widział podczas wyprawy łupieskiej.
Miało się wrażenie, jakby budynki zostały źle posadowione i
ześliznęły się w stronę portu, napierając na siebie niby bydło przy
żłobie i wzajemnie rozpychając się na boki, by dostać się do –
właściwie do czego? W porcie stało osiem jednostek – dwie małe sneki,
straszliwy drakkar i pięć kupieckich knar – przycumowanych kilka
metrów od drewnianych kei. Wąska przestrzeń między domami a wodą
przeznaczona była do naprawy statków, małych i dużych. Tu langskip,
łatany na dole kadłuba, tam łodzie rybackie, rozebrane niemal do
szczętu; wszystkie przywodziły Waliemu na myśl truchła stworów, na
poły pożarte przez dzikie zwierzęta, z wystającymi z padliny żebrami.
Działo się coś dziwnego. Dwie knary wyładowano po brzegi
kamieniami, a jacyś ludzie wyrzucali je przez burty do zatoki. Wali
pomiarkował, że stawiano jakiś rodzaj zabezpieczenia, coś jakby zaporę
przed atakami z morza. Pomysł był tak prosty i genialny, że Wali jął się
głowić, czemu jego lud albo Rygirowie nań nie wpadli.
Nabrzeże zaroiło się od ludzi; pięćdziesiątka czy sześćdziesiątka
zbiła się w pokrzykujący na przybyszów tłum. Niektórzy wywijali
bronią, a w Walim odezwała się ochota, by sięgnąć po miecz. Inni
wymachiwali cokolwiek dziwacznymi przedmiotami – przednimi
tkaninami, sztabami żelaza, naszyjnikami i naramiennikami, a nawet
odzieniem.
– Chcą nas skrzywdzić? – zapytał, przyglądając się jednemu
szczególnie wielkiemu mężczyźnie, potrząsającemu włócznią.
– Nas nie, jeno nasze kieszenie – odparł Bragi. – Oni starają się
z nami kupczyć.
I znów Wali posłyszał nawoływania w nieodgadnionych
językach, bełkot, trochę słów w dziwacznym duńskim slangu,
zakończonych pytaniem: „Skąd żeście? Moi przyjaciele, skąd żeście?”.
– Myśmy Rygirowie! – zakrzyknął Bragi, bo wszak byli nimi,
jakby się kto pytał.
Bełkot natychmiast ustał, płynnie przechodząc w zrozumiałą
mowę.
– Obaczcie te jedwabie, niesione przez trzy lata z Serklandu na
dalekim wschodzie, i szkło stamtąd także.
– Macie futra? Kupię wszystkie.
– Najtaniej, najtaniej. Piwo i miód dla strudzonego podróżnika!
– Czołem, żeglarze. Pohandlujmy!
– Mój ojciec był z Rygirów; dla nich jeno najlepsze oferty!
Miejscowi niemal walczyli ze sobą o miejsce na przedzie
drewnianego pomostu; niektórzy o mały włos, a wpadliby do wody.
Wali pomiarkował, czemu domy były tak bardzo stłoczone. One też
próbowały znaleźć się jak najbliżej miejsca handlu – rzecznej odnogi.
Niektórzy kupcy próbowali dostać się do łodzi, by do nich
podpłynąć, przeto Wali zorientował się, że musi szybko coś
przedsięwziąć. Azali w ogóle byli to handlarze? Jeden miał dziwne
ubranie i wilczą maskę na twarzy, nie taką jak skóra Feilega, ale z
wikliny i futra.
Książę powstał i krzyknął w tłum.
– Jam jest Wali, syn Authuna Bezlitosnego, króla walecznych
mieczy Horda, podopieczny Widłobrodego, króla Rygirów. Przybyłem
tu, by rozmówić się z waszym królem, Hemmingiem Wielkim, synem
Godfreda26.
– Witajże synu Białego Wilka! – zakrzyknął mężczyzna w
masce.
26Hemming, mało znany król Danów; panował w latach 810-812 n.e., następca
wojowniczego Godfreda, władcy od 804 r. (lub wcześniej); to Godfred
zapoczątkował budowę Danevirke, linii wielkich fortyfikacji do obrony przed
Frankami.
Tymczasem zbliżały się do nich trzy łodzie, każda z dwoma lub
trzema ludźmi na pokładzie. Wali pomiarkował, że nie pozostaje mu nic
innego, jak pozwolić im podpłynąć do burty faeringa. Gdy to zrobiły,
omal nie sięgnął po miecz. Bez chwili wahania na ich łódź wkroczyło
trzech mężczyzn – jeden z żelaznymi sztabami, drugi ze zwojem
rzeźbionych sztyletów, trzeci w wilczej masce, niski otyły człek,
przyobleczony w wielobarwne jedwabie. Gdy przełaził przez burtę,
Wali zauważył jego włosy – ciemne i gładkie niby szczecina na plecach
foki.
– Najprzedniejsze żelazo jak świat długi i szeroki – zapiał człek
ze sztabami. – Możemy je dostarczyć do twych ziem w dowolnej ilości,
ile tylko dusza zapragnie. Pomyśl o mieczach, które twoi kowale
mogliby z niego wykuć.
Wali spojrzał na niego. W rzeczy samej, słowa mężczyzny
brzmiały przekonująco, i książę jął rozmyślać o tym, jak bardzo, gdy
już zostanie królem, chciałby wyposażyć swych przybocznych w
przedni oręż, którym mogliby razić Danów.
– Tego sztyletu użyto do zabicia smoka w krainach wschodu.
Przebije nawet najtwardszą kolczugę – zachwalał handlarz nożami.
– A ty czym kupczysz? – zapytał Bragi zamaskowanego
człowieka. Starał się pozbawić swój głos przyrodzonej wojowniczości,
a w rezultacie zabrzmiał znacznie groźniej niżby krzyczał.
Ten w wilczej masce dobył z siebie głęboki chichot.
– Wszystkim! – rzekł.
Feileg, który patrzył na rozgrywającą się scenę niemal ze zgrozą
w oczach, nagle warknął i doskoczył do zamaskowanego.
– Ani się waż! – wrzasnął Wali, ręką dając mu znak, by usiadł;
atoli sprzedawca żelaznych sztab i ten od sztyletów odruchowo rzucili
się ku swym łodziom. Ten drugi zdołał wtoczyć się do swojej, jednak
pierwszy w popłochu źle wymierzył krok i runął w wodę, wywołując
salwy śmiechu wśród tłumu na brzegu. Na łodzi Waliego pozostał tylko
człek w masce, spokojny, jakby popis Feilega i nagły odwrót dwóch
kompanów nie wywarły na nim żadnego wrażenia.
– Siadaj! – rozkazał Bragi Feilegowi.
Wilkolud nie usłuchał, wciąż stał, patrząc spode łba na kupca w
masce. Bragi przeniósł nagle ciężar ciała na brzeg łódki, a ta
rozkołysała się, zmuszając Feilega do chwycenia się burty.
– Siadaj, powiedziałem – powtórzył Bragi.
Wilkolud potulnie wykonał polecenie.
– Berserkowie to nieocenieni przyboczni, zgodzisz się, książę?
A mimo to niezbyt są skorzy do miłego powitania. Wychowałem się
między nimi, choć trudno w to uwierzyć. Moi krajanie zwą ich wukari,
ludźmi, co żyją niby wilcy. Chłopak pierwszy raz w mieście, jak
mniemam?
– Kim jesteś? – zapytał Wali.
– Jam twą pomocną dłonią w Heithabyr, twą kosą w lesie
zwątpienia, twym ognikiem w mroku, twym...
– Zapytał, kim jesteś – gniewnie odparował Bragi. – Okaż twarz
i stań przed nami jak człek przed człekiem.
Mężczyzna zdjął maskę.
– Weles Libor – przedstawił się – przyjaciel księcia i
wszystkich, co z nim podróżują.
– Weles! – uradował się Bragi. – Weles, toś ty? Co ty tu robisz,
do licha?
– Mieszkam tu – rzekł Weles – na zaproszenie świętej pamięci
króla Godfreda, niech właściwi bogowie mają go w opiece w
zaświatach, i życzliwego króla Hemminga, niech ci sami bogowie... No,
wiadomo, co dalej.
– Opuściłeś swój lud? – dopytywał się Wali.
– Dobry król Godfred w swej dobroci wystarał się, by to oni
mnie opuścili, gdy był uprzejmy spalić mój rodzinny Rerik. Nie był to
jednak koniec jego szczodrości. Wielkodusznie zaproponował, ba,
nalegał, byśmy my, kupcy, przenieśli nasz interes tutaj. Okazja, by
znaleźć się w tak ciepłym i przyjemnym miejscu przedstawiała się o
wiele lepiej niż alternatywa, i tak oto się tu znalazłem.
– A jaka była alternatywa? – indagował Wali.
– Wymyślna, oryginalna i niepowszednia śmierć – wyjaśnił
Weles. – To bodaj najłatwiejszy targ, jakiego żem w życiu dobił.
– Tedy jesteś niewolnikiem?
– Ale takim, co żyje wygodnie. Skoro masz już zostać rabem, to
czemu nie królewskim? A zresztą, ceną za mą skuteczność jest pewien
zakres wolności.
Wali zaśmiał się szczerze, po raz pierwszy odkąd powrócił do
Eikund ze schwytanym wilkoludem.
– Dobrze cię widzieć – rzekł.
– Ciebie też. Wyrosłeś na tęgiego młodziana, mój książę.
Zapewne zdążyłeś już zabić wielu ludzi. – Wali zauważył, że Weles
jakoś dziwnie patrzy na wilkoluda. Nic nie umykało uwagi Libora, a co
dopiero coś tak oczywistego, jak podobieństwo Feilega do księcia. Co
nie oznaczało, że zapomniał języka w gębie.
– Załatwiłem już wszystko dla waszego pobytu tutaj. Jesteście
gośćmi w mym domu. Cokolwiek zechcecie tu kupić, cokolwiek
sprzedać, z miłą chęcią was wyręczę. Będę zaszczycony, mogąc w
waszym imieniu prowadzić wszelkie targi i podzielić się z wami mą
fachową wiedzą.
– Jesteśmy emisariuszami.
– Widłobrodego. W związku z najazdem Haarika, ani chybi.
– Skąd wiesz? Niemożliwe, by ktoś dopłynął tu szybciej od nas.
– Jesteś wieszczbiarzem? – wtrącił się Bragi, obrzucając go
podejrzliwym spojrzeniem.
– Nic z tych rzeczy – odparł Weles. – Zwyczajnie spytałem
ludzi Haarika, gdy przepływali obok.
– W którą stronę się udali? – gorączkował się Wali.
Weles spojrzał twardo na księcia.
– Dajże spokój, człowieku. Na to pytanie nietrudno
odpowiedzieć. Byli dopiero w drodze, czy wracali z najazdu?
– W drodze – odparł kupiec. – Mają coś, co cenisz? Brańca?
– Czarownik! – gardłowo warknął Feileg.
– Me talenta są bardziej przyziemne, zapewniam – rzeki Weles.
– Poszedłbym z torbami, gdybym nie umiał rozpoznać potrzeby, gdy
mam ją przed oczami. Doszło do najazdu na Rogaland. Czcigodnego
księcia wysłano, by odzyskał coś, co można przewieźć w tak małej
lodzi. Bardzo roztropny środek transportu, swoją drogą. Ostatnimi
czasy na tych wodach trzeba mieć pięć drakkarów albo żadnego. Wierz
mi, piraci niemal złamali mnie wpół. Sypnąłem im mą krwawicą. I
przez to prawie wykrwawiłem się na śmierć! – Przez chwilę zdawało
się, że wyjdzie z siebie, ale się opamiętał. – Hm, tedy to jeden braniec.
Do głowy nie przychodzi mi nic innego, do odzyskania czego
wymagana jest dyplomacja. Gdyby chodziło o złoto to raczej
przybylibyście tu wymalowani barwami wojennymi wokół oczu, a nie
tymi wspaniałymi kreskami, godnymi zadowolić damę. – Wskazał na
sadzę, którą Bragi i Wali nanieśli na siebie nawzajem.
– Gdzie jest dziewczyna? – warknął Feileg.
Weles wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Ja jej nie mam, ale jeśli pisane jest ją odnaleźć, to mi się uda –
zapewnił. – Dziewczyna, powiadasz? Księżniczka, ani chybi. Czyżby
porwali małą Ragnę? Pomogę ją odnaleźć i nie oczekuję żadnej zapłaty.
Dość mi będzie jeno waszej podzięki i jakiegoś podarku, którym wasi
szczodrzy ziomkowie zdecydują się mnie uraczyć.
– To nie Ragna, lecz branka nie mniej miła królowi. I żaden
podarek nie będzie godzien podzięki za jej powrót – wyjaśnił Wali.
– O dokładnych sumach porozmawiajmy później – stwierdził
Weles. – Żartuję sobie, rzecz jasna. Jednakowoż, zapraszam do mego
domu, gdzie będziecie mi gośćmi. I musicie zobaczyć się z królem
Hemmingiem. Powinniśmy zacząć od prośby o zadośćuczynienie za
najazd. Mało tego – za uprowadzenie dziewczyny. Jestem pewien, że
król nie mógł wyrazić na to zgody, książę. Nie chciałby narazić się na
gniew twego ojca. Zajmę się wszystkim – kwotą, sposobem zapłaty i
formą przekazania. Nie będę cię zanudzał szczegółami pośledniego
handlu, to poniżej godności książąt, tak przynajmniej utrzymują
Frankowie, a ich cesarstwo zdaje się na tym korzystać. Potem
wystarczy powrócić do Rogalandu i czekać na szczęśliwe zakończenie
sprawy.
Wali poczuł, jak serce łomocze mu w piersi. Jeśli ktokolwiek
może znaleźć Adislę, pomyślał, to z pewnością Weles.
28. TARGI I ZATARGI
Z bliska Heithabyr zdawał się takim samym dziwem nad
dziwami jak z perspektywy morza. Ziemię wyłożono rozszczepionymi
balami, tworząc ścieżki dające stopom solidne oparcie. Domy stłoczono
tak blisko siebie, że miejscami ich strzechy niemal się dotykały,
zasłaniając światło sąsiadom. Ludzie przepychali się i krzątali na
nabrzeżu; w alejkach prowadzących od pomostów prawie nie sposób
było przejść dwadzieścia sążni, nie wpadając na kogoś podążającego w
przeciwną stronę. Jednakowoż miejsce to było niemiłosiernie brudne.
Wszędzie walały się sterty śmieci, a gdzieniegdzie drewniana ścieżka
była śliska od gówna.
Zaszkodziłoby komu, pomyślał Wali, zanieść trochę tego syfu
nad wodę i go tam wrzucić? Heithabyr śmierdział, a on nie mógł wyjść
z podziwu, że ludzie mogą żyć w takim smrodzie.
– Danowie – ozwał się Bragi z odrazą. – Ci to nawet nie wiedzą,
co to pranie i mycie.
– To brudasy – rzekł Weles – tak to przynajmniej widzą ich
wrogowie. Wszelako ja zawsze uważałem ich za nieskazitelnie
czystych, gdyż taki pogląd jest lepszą gwarancją długiego i
szczęśliwego życia. Tędy, proszę.
Szli w górę przez miasto, przekraczając mostek nad strumykiem
spływającym ku nabrzeżu. To również zdumiało Waliego – strumień
biegł w wydrążonym ludzką ręką kanale o prostych brzegach. Czyżby
to cuchnące, tłoczne miejsce stanowiło melodię przyszłości? – zdziwił
się w duchu.
Wtem, na placu opodal kanału, w końcu zobaczył to, na co
czekał – targowisko. Wokół roiło się od otwartych obór, które, jak
widział, mieściły rozmaity żywy inwentarz. Jedna była mniejsza od
reszty, przysadzista niby typowy długi dom, acz bez ścian, z niskim
dachem; jej wnętrze tonęło w mroku. Wali podszedł bliżej i zobaczył
skulone w ciemnościach obdarte postaci. Idąc coraz szybciej, schylił się
pod dach i uważnie wejrzał w mrok. W przyćmionym świetle
spoglądały na niego blade twarze, niektóre wymizerowane z głodu, inne
całkiem pełne i zdrowe. Wszystkich ludzi, bez wyjątku, łączył wspólny
łańcuch. Smród był nie do zniesienia.
Oczy księcia wędrowały od twarzy do twarzy. Byli tam dwaj
misi – teraz już umiał ich rozpoznać – podobni do tych, których widział
na tamtej wyspie. A także matka wtulona w dwoje dzieci, postawny
mężczyzna, co mógł być jeno Swearem, siedzący wyprostowany z
buntowniczym wyrazem twarzy, oraz, na szarym końcu, dziewczyna,
około siedemnastoletnia, złotowłosa, przystojna, z beznamiętnym
wzrokiem wbitym przed siebie. Atoli nie była to Adisla, wcale a wcale.
– Czegóż tam szukasz, panie? Co prawda dzień targowy dopiero
za dwa tygodnie, ale jeśli zaproponujesz odpowiednią cenę, dobra będą
twoje. A może masz niewolników na sprzedaż? Chętnie kupię udatny
materiał.
Odwróciwszy się, Wali ujrzał przed sobą dobrze odzianego
człeka w ciemnym płaszczu. W ręku niósł długą leszczynową rózgę.
Obok niego stała ryża kobieta, jak sądził wyzwolona niewolnica, bo nie
wyglądała na Dunkę. Trzymała pęk kluczy.
– Szukam kobiety, która mogła być tu sprowadzona. Porwanej
podczas najazdu na Rogaland – odparł.
– Rygiryjskie niewiasty są zimne jak ryby, panie – orzekł
mężczyzna z miną znawcy. – Chodź, spróbuj tej na końcu. Ta to ci
dopiero w łożu da popalić, o ile dasz radę przeczekać miesiąc dąsów,
nim do ciebie przywyknie.
Dziewczyna spojrzała na niego z mroku. Jej oczy nie wyrażały
nadziei ani niczego szczególnego.
– Chcę Rygiryjkę – stanowczo odparł Wali.
– Ta tutaj pochodzi z zachodnich wysp – całkiem blisko jej do
Rygiryjki.
– Tedy ludzie Haarika nie pojawili się tu, by sprzedać
niewolników?
– Odpłynęli przed miesiącem – rzekł handlarz – i od tej pory ich
nie widziałem. Ej, ty, gołodupcu, wynoś się stamtąd!
Wali odwrócił się i zobaczył, jak Feileg uważnie przygląda się
żelaznym kajdanom na jednym z dzieci. Gdy handlarz niewolników
podbiegał do niego z podniesioną rózgą, wilkolud obrócił się i wydał
niskie warknięcie – dziki i gniewny dźwięk, wrzącą oznakę wrogości,
jeden z tych sygnałów, jaki zwierzęta wysyłają ludziom od
niepamiętnych czasów. Był to odgłos, jaki wilk i niedźwiedź kierują do
swej ofiary, przemawiający do instynktu, a nie do rozumu,
oznajmiający jedno: „W nogi!”.
Wali wyczuł, jak z handlarza – niby gorący podmuch
owiewający tego, co mija drzwi kuźni – emanuje strach. Przekupień
wypuścił rózgę z rąk i jął się wycofywać, byle dalej od Feilega,
upadając w tył na wiązkę słomy. Wilkolud postąpił naprzód i stanął nad
nieszczęśnikiem. Wtem Wali zobaczył błysk noża. Handlarz był
twardym mężczyzną, który nie dawał sobie w kaszę dmuchać, i po
upadku szybko odzyskał rezon. Wyciągnął ostrze zza pasa i wstając
pchnął nim w brzuch Feilega. Zaraz potem rozległ się dziwny dźwięk,
jakby łamanej gałęzi, po nim kolejny, a później łomot. Wszystko
zdarzyło się zbyt szybko dla zmysłów Waliego. Oddech później
handlarz po raz drugi upadł na słomę, a umysł Waliego w końcu
przyswoił to, czego przed chwilą był świadkiem. Feileg złamał
mężczyźnie rękę, pogruchotał mu staw w kolanie i pchnął go na ziemię.
Tył głowy przekupnia z chlupotem zagłębił się w błoto.
Wilkolud usiadł na mężczyźnie, obnażając zęby. Wali,
instynktownie zrozumiawszy, co za chwilę się zdarzy, doskoczył do
Feilega, by go odepchnąć. Co innego wdanie się w bójkę zaraz po
przybyciu do miasta – to mogło nawet okazać się dobre dla ich reputacji
– atoli poharatanie kogoś zębami to już przesada. Wali pchnął z całej
siły, aliści wilkolud skręcił tułów i książę wylądował twarzą w błocie.
Feileg wbił się pazurami w twarz handlarza, szarpiąc i odrywając ciało
od kości. Z gardła mężczyzny dobył się dźwięk, szalony charkotliwy
ryk. Stracił oko.
Jego towarzyszka stała bez ruchu, beznamiętnie przyglądając się
cierpieniom druha.
– Feileg! – Wali podniósł się i potrząsnął wilkoludem za
ramiona, wpatrując się w jego oblicze niby w lustro.
A potem natura rzeczy zdała się przeobrażona – świadomość
Waliego sprawiała wrażenie szerokiej i ogarniającej. Jakby sposób
postrzegania, który odnalazł na moczarach, przesączył się do
teraźniejszości, jak gdyby cały świat był skąpany w brudnym
podwodnym świetle. Uczucia targały głową księcia wte i wewte –
strach emanujący z handlarza i płynące od Feilega silne poczucie
czegoś próbującego się uwolnić, czegoś zduszonego pod przykrywą
bólu. Wali zmusił się, by przemówić, atoli nie wiedział, skąd brały się
słowa.
– Feileg, proszę – ozwał się. – Już dobrze. Zostaw go. Chodź,
pewnie żeś zmęczony. Weles da ci dobre łoże, ani chybi. Lepsze to niż
ziemia, hę?
Wilkolud spojrzał w oczy Waliego, a ten poczuł, że dzieli z tym
człekiem coś fundamentalnego, coś głębszego niż to, co da się wyrazić
słowami. Był z nim złączony, a nawet więcej – tożsamy. To uczucie
przejęło go chłodem.
Feileg nie poruszył się, jeno patrzył w dół na mężczyznę pod
sobą. Handlarz zamilkł – usta miał niebieskosine.
– Umarł ze strachu – orzekł Bragi. – Kiedyś już widziałem coś
podobnego. – Wali spojrzał na ciało. W dobywających się z niego
zapachach jakby ulatniały się wspomnienia zmarłego. Czuł smak
zsiadłego mleka, morza i drewna, potu i krwi, zwęszył zapach dymu i
deszczu, zobaczył górę złota i szerokie jasne niebo. Wrażenia stłoczyły
się wokół ciała, a potem zniknęły.
Larum zwabiło tłum gapiów.
Kobieta handlarza szturchnęła Waliego w ramię. Z jej twarzy
nie sposób było wyczytać zmartwienia czy gniewu.
– Żądam weregild. Zadośćuczynienia za śmierć mego męża.
Wali nosił się jak książę, toteż oczywiste było, że zwraca się z
tym do niego, a nie do dzikiego Feilega, który zdawał się pogrążony w
czymś w rodzaju transu.
– Ja... – Wali nie wiedział, co rzec. Starał się myśleć jasno. Jego
umysł utrwalił przebieg walki na poziomie wykraczającym poza jej
brutalność, jakkolwiek straszna by ona była. Siła uczuć jakby obudziła
w nim nowy zmysł, coś między zapachem a pamięcią. Czuł się
oszołomiony, a w jego głowie odezwał się tępy ból. Szeroka
świadomość sprzed chwili skurczyła się do rozmiarów wąskiego
strumienia; w uszach rozbrzmiewało mu przenikliwe dzwonienie, niby
echo krzyku.
Kobieta przemówiła ponownie.
– Należy mi się rekompensata. Widziałam, jak przybyliście.
Macie przednią łódź. Jeśli mi ją dacie, zapomnę o sprawie.
Weles podniósł dłoń.
– Reprezentuję księcia we wszystkich podobnych sprawach. Nie
otrzymasz od nas żadnego weregild. Twój mąż napadł na tego człeka.
Berserk nie zrobił nic zdrożnego, tylko na niego nakrzyczał, a twój mąż
dobył noża. To ty jesteś nam winna rekompensatę. – Odwrócił się w
stronę zebranych, z których część podchodziła właśnie, by spojrzeć na
ciało handlarza. – Czyż nie tego wymaga sprawiedliwość?
Odpowiedział mu niewyraźny pomruk i kilka wymuszonych
żartów, które przyjął z uśmiechem.
Kobieta zdawała się w duchu ważyć słowa Welesa.
– Dajcie mi dwa wiosła, a będziemy kwita.
Weles pokręcił głową.
– Moi przyjaciele mają zasadne roszczenie wobec ciebie. Oddaj
nam wszystkich swych niewolników, a sprawę uznają za niebyłą.
Kobieta spojrzała na tłum. Brakowało jej charyzmy, zaś Weles
cieszył się popularnością wśród tłuszczy.
– Oddaj mu niewolników – odezwał się jakiś głos.
– Wilkolud jeno się bronił, widziałem nóż – zawtórował mu
kolejny.
Kobieta rozejrzała się na lewo i prawo, z nadzieją poszukując
życzliwego oblicza. Zbyt wielu ich jednak nie wypatrzyła.
– Co powiecie na dwójkę dzieci? – zaproponowała w końcu. W
postawie Welesa zaszła subtelna zmiana – wyglądał jak pies, który
zwęszył zapach ofiary. Odór obory i niewolników drażnił nozdrza
Waliego, który czuł się tak, jakby coś pętało mu członki. By nie upaść,
oparł się o niski dach.
– Te będą bardziej ciężarem niż pomocą – ocenił Weles. –
Dołóż rodziców, a moi przyjaciele zapomną o sprawie. Twój mąż to
niewielka strata. Spójrz na swą twarz – wszak nie masz tego siniaka od
jego pocałunków.
Kobieta myślała przez chwilę, a potem podeszła do ciała męża i
splunęła.
– Bierzcie ich – rzekła. – Wdzięcznam Jezusowi, że mnie od
niego oswobodził. Jeno nieliczni zyskują wolność dwa razy za życia.
– Dostarcz nam rabów – polecił Weles. – W tej chwili mam
lepsze rzeczy do roboty. I dopilnuj, żeby coś zjedli, nim przyjdą. Nie
chcę zacząć na nich łożyć, póki nie przepracują choć dnia.
Kobieta przytaknęła.
– Chleb, nie gulasz.
– Gulasz – upierał się Weles – albo przedstawimy sprawę
zgromadzeniu. I powiadam ci, wtedy stracisz coś więcej niż
niewolników.
Baba wzruszyła ramionami.
– Gulasz, niech będzie.
– Chodźmy – zaproponował Weles. – Na nas już czas.
Feileg wciąż stał jak wryty. Weles przyłożył swą maskę do
twarzy i popatrzył przez nią na wilkoluda.
– Hau, hau. Do nogi – odezwał się. Niektórzy w tłumie
skwitowali to śmiechem, inni wciąż wyciągali szyję, by przyjrzeć się
ciału. Co zdumiewające, drwina kupca jakby wyrwała Feilega z transu.
Spojrzał w górę i podążył za towarzyszami. Bragi klepnął go w ramię.
– Dobrześ zrobił, synu. Właśnie tak mężczyzna rozprawia się z
ludźmi, którzy wyciągają na niego nóż – powinszował mu. – Ech, na
święty kikut lorda Tyra, jakże byś mi się przydał podczas kilku
najazdów! Gdybym był dziesięć lat młodszy, razem zgarnęlibyśmy
trochę łupów, co nie? Jeśli nauczysz się używać miecza, stąd aż po
Serkland nie będzie takiego, co zdoła cię zmóc.
Wilkolud nie odpowiedział.
Wali ruszył za Welesem przez ulice. Zastanawiał się, czy czas
spędzony na moczarach nie odcisnął na nim nadmiernego piętna, czy
przeżycia nie wpłynęły na jego umysł. Patrzenie w oczy Feilega było
niepokojącym doświadczeniem, przemoc – jeszcze gorszym. Ale i
cokolwiek upajającym.
Pogrążył się w rozmowie z Welesem.
– Sądziłem, że będzie nas to kosztowało co najmniej hełm. Z
ciebie jest jednak prawdziwy czarownik, Welesie – stwierdził.
– Znam się na swej robocie – odparł kupiec. – Kobieta już
otrzymała zapłatę, od twego wilkoluda. Teraz jest zamożną wdową.
Sądzę, że i tak chciała dać wyjcowi coś w zamian. Ja jeno jej
podpowiedziałem, co.
– A na co Feilegowi niewolnicy? Chyba, że na ząb.
– To daj ich mnie.
Weles mieszkał w przestronnym długim domu z
wybrzuszonymi ścianami, jakich pełno w Heithabyr. Na zewnątrz
znajdowało się ogrodzone podwórze, pośrodku którego, na zydlu,
siedział Dan w przeszywanicy i z dużym saksem w dłoni. Ręka
Waliego odruchowo powędrowała do przypasanego miecza.
– Nie trzeba, nie trzeba – uspokoił go Weles, kładąc mu dłoń na
ramieniu. – To mój ochroniarz, a nie rabuś. Płacę mu, żeby tu był.
To ci dopiero, pomyślał zdumiony Wali. Po cóż ktokolwiek
potrzebuje osobistej ochrony? Czy społeczność nie może bronić samej
siebie przed przybywającymi na rabunek obcymi? Łupy Widłobrodego
przez wiele dni leżały pod gołym niebem, jako naoczny dowód
pomyślności i potęgi króla. Jego pobratymcom nawet do głowy nie
przyszło, by go okraść. Poza tym, strażnicy pracowali w zamian za
lojalność i honor, nie dla zarobku, nadto wyłącznie dla wielmożów. A
Weles był przecież prostym człekiem, niewolnikiem nawet. To
wszystko zdało się Waliemu niegodne. Ba, karygodne.
Wali podejrzliwie przyjrzał się osiłkowi i wszedł do środka.
Dom zbudowano wokół obszernej pojedynczej izby z odchodzącymi od
niej oddzielnymi kojcami dla kóz i drobnego bydła. W domu Disy kozy
dzieliły miejsce pospołu z ludźmi. Okazało się, że Weles nie był tak
dobrze przygotowany na ich przyjęcie, jak twierdził na nabrzeżu. Nie
było jadła na ucztę ani kropli piwa, atoli kupiec posłał już po nie sługę i
zapewnił gości, że wkrótce dane im będzie posilić się i napić.
Główną izbę mieszkalną zdobiły liczne futra na posadzkach,
zapach słodkich ziół maskował smród miasta na zewnątrz i zwierząt w
środku, a na ścianach wisiały dziwne haftowane tkaniny z wełny i lnu.
Jedna przedstawiała jakąś niewiastę otoczoną przez skrzydlatych
mężczyzn, a druga boga, którego Wali widział już na wyspie mnichów,
i tu przybitego, niby Odyn, do drzewa.
Weles zauważył spojrzenie Waliego.
– Kupione z racji ciepła i piękna, a nie mej religijnej gorliwości
– pospieszył z wyjaśnieniem. – Jeden bóg jest podobny do drugiego, jak
mnie życie przekonało.
Do izby weszła mała ciemnowłosa kobieta, z tej samej rasy co
Weles, prowadząc trzódkę złożoną z trzech chłopców o ciemnych i
lśniących czuprynach. Jeden z nich nosił maskę niedźwiedzia, podobną
do tej wilczej, którą Weles trzymał teraz w dłoni. Dziecko przytknęło ją
do twarzy i powarkując, jęło gonić za braćmi.
– Sam widzisz, co mam na myśli – ciągnął. – Te rzeczy są
święte dla Wielorybaków z północy. Plemię bratnie mojemu, Neurowie,
mają coś podobnego. Zakładając maskę, Neuryjczyk, albo szaman z
północy, może przemienić się w zwierza. A tu cóż, służą za zabawki dla
mych dziatek.
Feileg wyciągnął rękę po maskę trzymaną przez Welesa, a ten
mu ją oddał.
– A czemu w ogóle ją nosisz? – zaciekawił się Wali.
– A temu, by rzucać się w oczy na nabrzeżu – wytłumaczył
Weles. – Tutaj kupiec musi się wyróżniać. Jak mawiają chrześcijanie –
wilk w owczej skórze. Atoli ja, jak widać, rozumiem to na opak.
Feileg spoglądał na kobietę i dzieci przez maskę. Gdy ją zdjął,
Wali zauważył, że do oczu wilkoluda napłynęły łzy. Wiedziony
wstydem, nie chciał ich jednak ocierać przy obcych.
– Ogień ci przeszkadza? – zapytał go Weles.
Feileg pokręcił głową.
– Smutno mi, bo wspomniałem na własną rodzinę – rzeki.
– Jak to możliwe, że w jednej chwili rozdzierasz komuś twarz, a
zaraz potem płaczesz za matulą? – zdziwił się Bragi.
– Jestem wilkiem – odparł Feileg i wrócił do przypatrywania się
bawiącym się malcom.
Weles uniósł brwi i wzruszył ramionami. Potem klasnął w ręce i
przemówił do najstarszego chłopca:
– Jarilo, jesteś za duży, by ganiać jak dzieciak. Masz, idź ubij
kozła dla naszych szanownych gości.
Chłopiec wziął nóż i popędził ku kojcom, z zapałem ścigany
przez braci.
– Kobieto, przynieś wina od Geirego, byle szybko. Rzeknij mu,
że dostanie zapłatę w ciągu tygodnia. To tak się przygotowujesz, gdy ci
mówię, że będziem gościć księcia całej północy?
Tym razem to kobieta wzniosła oczy ku niebiosom, odłożyła
miotłę i wyszła na zewnątrz.
– Za rzadko garbujesz jej skórę – stwierdził Bragi.
– I tak nie mógłbym robić tego częściej, nawet jeśli
poniechałbym innych zajęć – półgębkiem odparł Weles, wyciągając
głowę, by upewnić się, że żona go nie posłyszy – a mimo to wciąż nie
jest mi posłuszna.
– Nie ma żadnych sińców – zauważył Bragi ze zdziwieniem.
– Obodryckie kobiety trudno posiniaczyć – rzeki Weles. – Do
tego kopią niczym krowy i gryzą jako te maciory. Proszę, napijmy się
trochę piwa w oczekiwaniu na wino.
Podał im stojącą z boku wielką czarę, przykrytą tkaniną.
Mężczyźni jęli z niej pociągać; w międzyczasie przybywali i
odchodzili rozmaici goście – a to inni kupcy ze swoimi towarami, to
ciekawskie dzieci, to przyjaciele Welesa, którzy zjawili się, by
przyjrzeć się nowo przybyłym.
Wniesiono ubitego kozła, a gdy żona kupca powróciła,
przypiekła go nad ogniem, co Wali uznał za cokolwiek dziwny wybór,
skoro na wyciągnięcie ręki miała kociołek do gulaszu. Zastanawiał się,
czy to nie czasem jakiś obodrycki zwyczaj. Jednakowoż, musiał
przyznać, że mięsiwo smakowało wyśmienicie, a wino udatnie
dopełniało pieczystego. Po długiej podróży, jedząc ryby i najróżniejsze
rośliny znalezione opodal wybrzeża, posiłek zdał mu się cudowny, a
napitek zaczął uderzać do głowy. Podchmielony Bragi nie mógł sobie
darować opowieści o odparciu najazdu Danów, raz po raz unosząc rękę
Waliego w górę, gdy zdawał relację z co bardziej doniosłych aspektów
zwycięstwa.
Koniec końców Wali, nie wiedzieć jak, znalazł się na niskim
zydlu przy palenisku, siedząc obok Welesa. W dymie i blasku płomieni
jego przyjaciel ze wschodu przypominał dziwaczną zjawę. Gdy
przemawiał, wokół niego tańczyły iskry, zaś klejnoty, które założył w
bezpiecznym zaciszu swego domu – bursztyn i gagat przypięte do uszu,
złote naramienniki i zapinki – połyskiwały w świetle ogniska.
Być może to sam lord Loki, do którego kiedyś się zwracałem,
przybrał ludzką postać, by mi dopomóc, pomyślał Wali. A może nie,
choć Weles był z pewnością człekiem niezwykłym, tak różnym od
reszty ludzi, jak Loki od reszty bogów. Wali nie znał nikogo innego,
czyje usta pełne byłyby wschodnich poematów, albo kto bez ustanku
rozprawiałby o targach i złocie, miast o bitwach. Z tego, co widział,
Weles nie posiadał środków utrzymania – stad czy gruntów, a jego
handel ograniczał się do zwykłego kupna i sprzedaży. Jego
towarzystwo radowało go, lecz zarazem niepokoiło. Pomyślał o Adisli.
Azali była nadal choćby żywa? Rozszalała się w nim burza uczuć:
gniewu, troski i desperacji.
– Myślisz o tej dziewce – zauważył Weles. – Widzę, że jest dla
ciebie kimś więcej niż księżniczką. Twarz cię zdradza, książę.
Powiedże, jak ma na imię?
Wino, jadło, ciepło ogniska i otoczenie przyjaciół osłabiły
nieufność Waliego.
– Adisla.
– Adisla? – zdziwił się Weles. Wcześniej Wali nie potrafił sobie
wyobrazić niczego, co zdołałoby ściągnąć z kupca maskę ogłady. A tu
proszę. Kupiec ściszył glos, jakby miał zamiar oznajmić coś, co było
przeznaczone jeno dla uszu Waliego. – Pamiętam ją z czasów mojej
wizyty u ciebie, gdy byłeś mały. Jest na kim oko zawiesić, to muszę
przyznać, ale nie mów mi, błagam, że przebyłeś taki szmat drogi jeno
dla córki kmiecia? Prawda?
Wali zakręcił osadem po winie na dnie kielicha i odrzekł:
– Ona jest dla mnie wszystkim.
Weles wywrócił oczami aż po krokwie.
– Gadasz jak jakiś Arab! – skarcił księcia. – Ci to zawsze ględzą
o miłości. „Moją jest religia miłości! Kiedy bądź zawracają karawany
Boga, miłość moją będzie religią i wiarą!27”.
– To chyba lepsze niż wojna.
– Doprawdy? – odparł Weles z udawanym zdziwieniem. – I to
mówi potomek rodu Odyna?
– Mam już dość tego bożka. Jeśli bogowie istnieją, to wolałbym
takiego od miłości.
– Tedy jak nic znalazłbyś wspólny język z chrześcijanami.
Frankijski król Karol pobożnie wyznaje Chrystusa, boga miłości.
Przepełnia go takie umiłowanie bliźniego, że aż czerwieni rzeki krwią
nieprzyjaciół boga swego. Zaiste, miłość to niespotykana.
– Takiej miłości akurat bym nie ufał.
– I słusznie. Ufać nie powinieneś też tej, która najwyraźniej tobą
zawładnęła. Nie przystoi za bardzo kochać kobiet, czy nie tak u was
mawiają? Pewien ummajadzki kupiec opowiedział mi kiedyś
przypowieść o kalifie, władcy wielu ziem, co rozmiłował się w
niewolnicy. Mógł od niej zażądać wszystkiego, czego tylko chciał, ale
to nie zadowalało tego głupca. Wyobraź sobie, że chciał, żeby ona
oddała mu się z własnej nieprzymuszonej woli. No i pewnego razu, gdy
leżeli razem w łożu, dojrzał w jej oczach jakiś zły błysk i rzucił się z
27Cytat z poezji miłosnych teologa sufickiego i filozofa, Ibn al-Arabiego (1165-
1240), przeł. tłum.
wieży.
– A co to jest ta... wieża?
– Wysoki budynek, zbyt wysoki, by z niego skoczyć i przeżyć,
wielki niby urwisko. Mają takie na wschodzie. Coś jak twierdza, ale nie
taka wojenna.
– A niby jaka?
Weles się zaśmiał.
– Najwidoczniej twierdza kobiecego serca, przynajmniej podług
naszego znajomego kalifa. Na świecie pełno jest kobiet, które cię
pokochają. A jeśli jakaś cię nie zechce, czy to z racji odmiennej
predylekcji, czy też okoliczności, znajdź taką, co pokocha. Lepsze to
niż uganianie się przez pół świata za czymś, co możesz dostać za
trzydzieści srebrników na pierwszym lepszym targu rabów.
Wali wbił wzrok w ogień.
– Nie porzucę jej na pastwę losu. Ni twe żarty, ni groźby
Widłobrodego nie odwiodą mnie od tego zamiaru.
Na twarzy kupca odmalował się wyraz nagłego zrozumienia, a
Wali pojął, że niechcący się wygadał.
Weles przemówił półgłosem.
– Chwileczkę. Czy Widłobrody przyzwolił na tę podróż? Nie,
prawda? Ach, nic dziwnego, że nie dał ci drakkaru. – Potem jego mina
wykrzywiła się w wyrazie powściąganej trwogi. – A czy Widłobrody w
ogóle wie, że tu jesteś?
– Jestem księciem ludu Horda, a nie Rygirów.
Weles pokręcił głową z wyraźnym niedowierzaniem.
– Równie dobrze mógłbyś powiedzieć „nie”. Rany boskie! A
myślałeś, że niby co zrobisz z Hemmingiem? Posiedzisz sobie u niego i
wynegocjujesz pokój, choć nie masz do tego żadnych pełnomocnictw?
Wali zrozumiał, że to koniec gry pozorów.
– Nie przyszło mi do głowy żadne inne wytłumaczenie mej
obecności w Heithabyr.
– A czy samo to nie dowodzi, że nie powinieneś tu być? Czym
prędzej wracaj do Rogalandu. Czy zdajesz sobie sprawę, w jakie
niebezpieczeństwo się pakujesz? W osobie Hemminga zbiegają się nici
konkurencyjnych wpływów. Skoro nie masz błogosławieństwa
Widłobrodego, to Hemming ma niemal obowiązek cię uwięzić, czy tego
chce, czy nie. Powie, że jesteś tu jego gościem, ale będziesz miał
szczęście, jeśli w ogóle kiedykolwiek ujrzysz Rogaland.
Wali nie mógł orzec, czy tę decyzję podjął za sprawą wina czy
potrzeby zwierzenia się komuś, kogo szanował, chęci poradzenia się
Welesa. Tak czy owak, zdecydował się powiedzieć prawdę.
– I tak nigdy go nie ujrzę.
– A to czemu?
– Bo wyjęto nas spod prawa.
Weles wzdrygnął się nieco, jakby uchylał się przed
spodziewanym ciosem.
– Na dziewięć rodzajów diabłów, co żeście zbroili?
Wali wzruszył ramionami.
– To raczej kwestia polityki niż czynów.
Weles musiał się powściągnąć, by nie wyrwać kielicha z rąk
Waliego i od razu nie wyrzucić młodzieńca za drzwi.
– W Hordalandzie też was skazali?
– Nie.
– Tedy wciąż masz jakieś koneksje. – Zamyślił się przez chwilę.
– Więc tak: musicie już dziś opuścić miasto i udać się z jednym z mych
ludzi w bezpieczne miejsce. Możecie zabrać się tą waszą łódką w dół
wybrzeża i przeczekać w lesie. Tu jest dla ciebie zbyt niebezpiecznie.
Hemming wkrótce się dowie, że cię skazano; on ma swych ludzi we
wszystkich królestwach. Może nawet zażądałby za ciebie okupu od ojca
lub od Widłobrodego. A jeśli Haarik powróci, będzie się domagał twej
śmierci.
– Muszę znaleźć Adislę.
– Zasięgnę języka co do jej losu, ale musicie odejść.
Natychmiast. – Jakby dla podkreślenia swych słów, odjął Waliemu
kielich od ust.
Wali pomiarkował, że jego stary druh nie żartuje.
– Już? – zapytał, tęskno spoglądając na posłania z przednich
wygodnych futer.
– Już.
Wali z rezygnacją podszedł do towarzyszy, a potem wszyscy
pozbierali nieliczny dobytek. Bragi był już pijany i głośno dawał wyraz
swemu oburzeniu, że każą mu wracać na zimną łódź, atoli Feileg
przyjął złe wieści bez szemrania.
– Za sześcioma zakolami rzeki, w przeciwną stronę do tej, z
której tu przybyliście. Tam się spotkamy – nakazał Weles. – Nie mogę
iść z wami. I tak wystarczy, że was przyjąłem w swoim domu. Czemu
od razu nie powiedzieliście mi o swym położeniu? Mogliśmy rozegrać
to zupełnie inaczej. Po prostu idźcie w dół wzgórza, ku wodzie. Wasza
łódź czeka tam, gdzie ją zostawiliście.
– Dzięki ci – rzekł Wali. – Nigdy ci tego nie zapomnę.
– Zapomnij. Ale wcześniej wyślij mi jakiś pokaźny podarek –
zaśmiał się Weles. Zwyczajem Obodrytów ucałował Waliego w oba
policzki i wypchnął za drzwi.
Trójka mężczyzn skierowała się ku nabrzeżu. Heithabyr nocą
prezentowało się pięknie – głębokie pole gwiazd rozświetlało miasto, a,
jakby w odpowiedzi, ku niebu wznosiły się tysiące malutkich płomieni
palenisk i migoczących świec. Zdawało się bezpieczną przystanią
pośród wrażych ziem. Za to mrok poza miastem najeżony był
niewidocznymi złowrogimi siłami – górskimi stokami z ich
śmiercionośnymi przepaściami, wciągającymi moczarami, bezdrożami
na wrzosowiskach, a przede wszystkim – przepastnymi odludziami,
gdzie próżno szukać pomocy. Atoli właśnie tam się udawali. W oddali
Wali posłyszał wycie wilka, któremu zawtórowały gniewne
powarkiwania miejscowych psów, dochodzące z okalającego mroku.
Słysząc ich głosy, niemal ludzkie w swej skardze, poczuł żal, że nie
mógł zostać w Heithabyr, w bezpiecznym pobliżu ognia; miast tego
musiał wypłynąć na nieznane wody.
Wtem drogę zastąpiła mu jakaś postać. Zrazu chciał ją ominąć,
atoli mężczyzna ani drgnął. Do nieznajomego przystąpił ktoś jeszcze,
potem trzeci i czwarty. Wali spojrzał, dostrzegając w mroku za jego
plecami zarysy kształtów tarcz i włóczni. Musiało tam być z
dwudziestu ludzi. Rzucił okiem na Bragiego i wilkoluda. Potem zerknął
w lewo. Kolejna ciemna sylwetka przekroczyła alejkę, i z tej strony
zagradzając im drogę. Tedy zostawała tylko prawa. Zrozumieli się bez
słów. Wszyscy trzej, jak jeden mąż, rzucili się do ucieczki. Pobiegli
równolegle do wody, w górę niewielkiego zbocza, wzdłuż wąskiej
dróżki pomiędzy domami. Gdzieniegdzie Wali musiał nurkować pod
niskimi strzechami, niemal dotykającymi się nawzajem. Trochę na
ślepo śpieszył przed siebie w ciemnościach, niepewnie stąpając po
śliskich balach ścieżki, próbując zachować równowagę między
ostrożnością a pośpiechem. Mniejsza z tym. Skoro on nie widział za
dobrze, tak samo i jego prześladowcy.
W pędzie przecinał światła świec i palenisk, dobiegające zza
otwartych drzwi, niby złote smugi w mroku, gdy wtem po lewej mignął
mu blask innego koloru i rozmiaru – błysk srebra, niby ostrza
łyskającego z pochwy nocy. Woda.
– Tutaj – rzekł, licząc na to, że Bragi i Feileg wciąż są tuż za
nim. Wbiegli na wzgórze, tak szybko, jak się dało po śliskich balach;
atoli wokół ponownie pojawiły się cienie, poruszające się w poprzek
ścieżki. Wali ponownie skręcił na przełaj przez zbocze, lecz droga była
zablokowana – nie przez wojów, a przez ścianę ziemi. Miasto otaczały
szańce. Zbiegowie znaleźli się w potrzasku. Postacie nie zbliżyły się do
nich, jedynie otaczając ich szerokim kręgiem i czekając w pewnej
odległości.
– Gotuj się do zajęcia miejsca przy twych przodkach na
dworach Odyna – Bragi szepnął Waliemu do ucha.
– Jeszcze nie zamierzam prosić nikogo stamtąd, by zrobił mi
miejsce na ławie – odparł Wali. Wokół niego zebrali się jacyś ludzie,
niektórzy z pochodniami. Szlachetnie urodzeni, jak mógł dostrzec. Ten
czy ów miał włócznię, pojawiło się też kilka mieczy – w tym jeden
dobyty. – Kiedy jak kiedy, ale teraz już czas najwyższy poudawać
księcia – dodał.
Wyprostował się jak świeca i postąpił ku mężczyznom
naprzeciwko.
– Słowo daję, wziąłem was za rabusiów. Czemuż to,
waszmościowie, tak się skradacie pośród mroku?
– Myśmy druhowie Hemminga, króla Danii, potężnego władcy,
którego okręty są niezliczone – odparł jakiś glos.
– Jakżem rad was w końcu widzieć. Nie doczekawszy powitania
od króla Hemminga, zamiarowałem już sobie po raz wtóry dosiąść
mego rumaka fal. Doprawdy, bodajże prędzej posiliłbym się przy stole
mego ojca o dziesiątkę dni stąd, zdążając za grzbietami makreli do
Hordalandu, niż dostąpiłbym duńskiej gościnności. – Wali starał się
przemawiać jak książę, by za takiego go uznano.
– Bolejemy nad naszą opieszałością – ozwał się znów ten sam
głos. – Król tu nie rezyduje, przeto wieści o twym przybyciu dotarły do
nas z opóźnieniem. Jesteśmy tak skruszeni jako i Geirröd, co nie chciał
dać Odynowi miodu28.
– A Geirröd nie upadł aby czasem na swój miecz? – bąknął
półgębkiem Bragi.
– Twe słowa ociekają słodyczą niby jabłka Iduny29 – perorował
Wali. – Witajcie nam, towarzysze Hemminga, dzielni Danowie i
synowie honoru.
Wali stanął teraz twarzą w twarz z mężczyzną, który jako
pierwszy zastąpił mu drogę. Woj był bogato odziany, złota zapinka
lśniła w mroku niby świeca, a przy pasie miał przedni miecz w pochwie
inkrustowanej klejnotami. Był wysoki i szczupły, z postury wyglądał na
kogoś, z kim nie warto zadzierać.
– Jam jest Skardi, syn Hrolfa – przedstawił się – zaufany
doradca Hemminga Wielkiego, wroga Franków i obrońcy Danów, co
bierze daninę z ośmiu królestw, a którego chwała trwać będzie, póki
bogowie nas nie zniszczą.
– A jam Wali, syn Authuna Bezlitosnego, ciemiężyciela
północy, najbardziej zatrważającego władcy w całym Midgardzie.
Jestem podopiecznym Widłobrodego, króla Rygirów, którego imię
rozbrzmiewa donośnie pod czaszą niebiańskiego boga.
Wali rzucił okiem na lewo. Bragi trzymał wilkoluda za ramię i
szeptał mu coś do ucha. Oczy Feilega błyszczały obłędem, jak
wcześniej na targu niewolników, a on sam zdawał się gotowy do ataku.
Wali przypomniał sobie, co niegdyś pomyślał o berserkach, gdy po raz
pierwszy zobaczył ich w akcji. Jakimż to zrządzeniem losu znalazł się
w towarzystwie tego człeka, w porównaniu z którym wyznawcy kultu
Odyna zdawali się uosobieniem powściągliwości?
– Wybaczcie memu słudze – przeprosił. – On pragnie jeno
chronić mnie w tej obcej krainie.
Skardi zacisnął wargi.
– Powiedz mu, że z moimi ludźmi nie poradzi sobie tak łatwo
jak z byle handlarzem. Oni już nieraz dostarczali orłom tak obfitej
28Nieświadomy tożsamości przybysza, król Geirröd skazał Grimnira, czyli Odyna w
przebraniu, na męki, przez osiem dni i nocy przypiekając go między dwoma
ogniami, nie dając mu jadła i napitku; patrz: Grimnismál (Grimnira pieśń, część
Eddy poetyckiej).
29Bogini, opiekunka jabłek zapewniających młodość, żona mitologicznego
Bragiego.
strawy, że te nie mogły wznieść się w przestworza.
Pogłoski o śmierci handlarza najwidoczniej dotarły już na dwór
Hemminga. Pozostawało tylko trzymać się początkowych zamierzeń.
Ile miał czasu, nim dotrą tu wieści z Rogalandu? Najwyżej miesiąc,
może znacznie mniej. Jeśli Hemming zatrzyma go zbyt długo,
przyszłość Waliego zdawała się wielce niepewna.
– Nasza postawa i czyny sprawią, że te ptaki będą przymierać
głodem – odparł Wali. – Przybywamy w pokoju, z życzliwymi słowami
i szacunkiem dla waszego osławionego króla.
– Tedy witajcie, przyjaciele. Pozwólcie się zaprowadzić na dwór
naszego pana nad panami.
Wali uściskał się z posłańcem, co wyraźnie uspokoiło Feilega.
– Mamy łódź u ujścia rzeki. Gdybyś uczynił nam ten zaszczyt i
towarzyszył nam... – Skardi znacząco zawiesił głos.
Wali wiedział, że oferują mu surową gościnę, z rodzaju tych,
którym nie sposób odmówić. Wyruszyli poprzez ciemne ulice.
Pomiarkował, że towarzyszy im co najmniej czterdziestu ludzi. Byli
więźniami, jako żywo.
– Przybyłeś do nas na łodzi rybackiej, książę. To osobliwy
wybór jak na królewskiego syna. Czyżby Widłobrody poskąpił ci
drakkaru, by cię tu sprowadził?
– Mój panie – tłumaczył Wali – naszą łódź pochłonęły morskie
odmęty opodal Szerokich Wysp. Ni stąd, ni zowąd pojawił się sztorm,
ani chybi za sprawą czarnej magii Haarika. Nasze dary dla waszego
władcy przepadły, aliści nasze poruczenie było rzeczą tak wielkiej
wagi, że podjęliśmy podróż na przekór przeciwnościom losu.
Wiedział, że to ryzykowne przyznawać się do słabości.
Prawdziwy mężczyzna splunąłby na sztorm i bezpiecznie dopłynąłby
do celu, tak przynajmniej utrzymywali skaldowie. Wszelako Wali
słyszał o całkiem wielu bohaterach, co poszli na dno. Inna sprawa, że
tylko garstka zginęła w wodach przybrzeżnych.
Skardi wykazał się zrozumieniem.
– A jakiż to cel przyświeca waszemu poruczeniu?
– Ależ pokój, oczywiście, pokój. W tej chwili Widłobrody i mój
ojciec czekają z ośmioma dziesiątkami drakkarów, gotowi posłać
nawałnicę mieczy do Haarika. Gdy już zapłoną ognie walki, zapewne
niełatwo będzie je ugasić ni ograniczyć je do jednej ziemi. Trzeba mi
obietnicy twego króla, że nie będzie ingerować, gdy poweźmiemy
słuszną zemstę i podniesiemy łoskot włóczni30 na dworze Haarika.
Wali stracił w oczach Danów, przyznając się do zatonięcia
lodzi; teraz próbował odzyskać choć część szacunku, prawiąc o wojnie.
Skardi lekko się skłonił, nie zdradzając żadnych uczuć.
– Nasz drakkar – rzekł jeno – już czeka.
30Kenning oznaczający bitwę.
29. BĘBEN
Utop się, utop się, po prostu się utop. Przestań walczyć, poddaj
się. Pomimo wysiłków Adisla jakoś nie mogła się zmusić, by utonąć.
Za dobrze pływała, a jej ciało uparcie odmawiało posłuszeństwa, chcąc
przetrwać, nawet w tym zimnym wzburzonym morzu.
Z okrętu dobiegły ją stłumione krzyki. Żagiel odciągnięto, a
mężczyźni jęli wskazywać ją palcami i nawoływać przez kurtynę
deszczu. Był wśród nich i człek w czwórgraniastym kapeluszu, z
bębnem w ręku. Jął uderzać weń i śpiewać.
Adisla chciała odpłynąć od łodzi, atoli instynkt
samozachowawczy okazał się zbyt silny, przeto jeno unosiła się w
miejscu, odpychając się nogami w górę, choć nakazywała ciału, by
zeszło pod wodę. Suknie już nasiąkły i stały się ciężkie, niewygodne,
krępując ruchy.
– Freyjo, przyjmij mnie – powtarzała raz po raz.
Straciła z oczu drakkar, a potem i wszystko inne. Wiedziała, że
tonie. Mimo to próbowała odetchnąć. Zachłysnęła się. Potem jęła
szaleńczo młócić wodę, rozpaczliwie chcąc wypłynąć na powierzchnię,
desperacko potrzebując powietrza. Jej ciało poruszało się wiedzione
instynktem, a nie myślą. Próżne to były jednak wysiłki. Zdało jej się, że
ściąga ją w dół jakaś olbrzymia ręka, której nie sposób się oprzeć,
wciągająca ją w mrok, choć jej dłonie wyciągały się ku światłu. Piekło
ją w płucach, jakby miały za chwilę pęknąć, i nie mogła się
powstrzymać przed zaczerpnięciem kolejnego oddechu.
Raptem nastał spokój; rozbłysło światło, a ona zabłądziła w
myślach. Pomyślała, że znów jest z Walim, opodal fiordu, w dzień
gorącego lata, roześmiana. Światło osłabło i przygasło, a ona
pomiarkowała, że wcale nie jest pod gołym niebem, jeno w jaskini,
której podłoże tonie w wodzie. Coś tam było oprócz niej, czuła czyjąś
obecność, która zdawała wylewać się z mroku, bezkształtna, kipiąca
wokoło wrogością. Atoli gdy starała się coś dostrzec, zobaczyła jeno
Waliego. Mówił jej: „Czekaj na mnie. Znajdę cię. Już cię szukam”.
Ale nie, to wcale nie był Wali. To ten wilkolud. Wyciągnęła
rękę, by go dotknąć. Raptem – ból, światło, krzyki, a w tle dziwny
zaśpiew i bębnienie, które, jak wiedziała, pochodziły od tego dziwaka,
co siedział przy niej na okręcie. W ogóle nie rozumiała jego słów i nie
podobało jej się ich brzmienie – dźwięczały niby śpiew psa,
zachrypnięty i gardłowy. Atoli w jej wnętrzu coś drgnęło, poruszyły się
jej ręce i nogi, zrzucając obie suknie. Wybiła się ku powierzchni i
popłynęła ku łodzi. Woda była jakby niezmierzona i potężna, ale
bębnienie z okrętu zdawało się dodawać Adisli sił; jej ruchy stały się
spokojne i rozmyślne, nawet gdy zapłakała, bo przecież nie zdołała się
utopić. Jej ręce odnalazły sznur, a potem wyciągnęły się ku niej jakieś
dłonie, dźwigając ją na łódź. Opadła na dno jeno w samym gieźle i
długich pończochach.
Ponad nią pojawiła się twarz – mężczyzny w niebieskim
płaszczu i czwórgraniastym kapeluszu. W rękach trzymał bęben
poznaczony dziwnymi symbolami. Obramowująca kapelusz czerwień
zdała jej się strasznie jaskrawa. Pochylił się nad nią, odchylił jej głowę i
przystawił ucho do ust. Upewniwszy się, że oddycha, wziął płaszcz,
który Adisla odrzuciła, gdy wyskoczyła za burtę, i ją nim okrył. Potem
przytulił dziewczynę do siebie, by ją ogrzać, trzymając ją i szepcząc
słowa w dziwnym języku. Danowie rzucali ku niej lubieżne spojrzenia,
atoli mitygowały ich oczy tego człeka. Bladoniebieskie, barwy zimnego
nieba, kontrastujące z czernią włosów. Nikt z załogi nie wątpił, że był
on czarownikiem.
Zziębniętym ciałem Adisli wstrząsały kaszel i dreszcze. W
chłodzie, który czuła, była niezwykła głębia. To coś, czego obecność
wyczuła w pieczarze, zdało jej się rzeczywiste i nie miało dobrych
zamiarów. Atoli zobaczyła jeno Waliego i Feilega, a ci, nie wątpiła,
życzyli jej dobrze.
Czarownik przeczołgał się ku drugiemu końcu okrętu i przyniósł
bukłak z wodą. Przyłożyła go do ust i się napiła.
Twarz mężczyzny z bębnem była ledwie widoczna w bladym
świetle pod osłoną żagla. Posłał jej szeroki uśmiech. Wzdrygnęła się.
Jego zęby zostały spiłowane na sztorc, przypominając teraz raczej
zwierzęce kły. Nachylił się ku niej i rzeki urywanym wikińskim:
– Nie śpiesz się do tego miejsca, pani. Już niedługo i tak tam
powrócisz.
30. POLITYKA
Podczas pobytu na dworze Hemminga, słońce jasno
przyświecało Waliemu, atoli gdy król nie przyjął go od razu, książę
zrozumiał, że zaczynają się nad nim zbierać ciemne chmury. Dopiero
po tygodniu zawezwano go do głównej sali, po siedmiu dniach, podczas
których goszczono go w długim domu. I tylko tam, by przypadkiem nie
natknął się na monarchę. Wiedział, że spotkanie musiało się odbyć na
warunkach Hemminga – o czasie i w miejscu przez niego wybranych.
Przeto, gdy po niego posłano, Wali przyjął to z radością – choćby jako
wybawienie od nudy i frustrującej bezczynności.
Poszedł sam. Po tygodniu spędzonym w zadymionym domu,
dobrze było w końcu wyjść na świeże powietrze. Przy okazji rozejrzał
się wokoło.
Gród Hemminga prezentował się okazale; mieścił pięć
przestronnych długich domów. Z każdej niemal strony otaczały go
szańce, każdy z pojedynczą bramą, z wyjątkiem tej przyległej do
zygzakowatej morskiej odnogi, która była raczej rzeką. Z tej strony, od
grobli, półkolem rozciągał się wał nadmorski podobny temu, który
wciąż stawiano w Heithabyr, acz mniejszy, z łańcuchem
przegradzającym ujście rzeki. Wali sam już nie wiedział, czy
zachwycać się nad przemyślnością jego budowy, czy rozpaczać nad
tym, jak bardzo utrudniał ucieczkę. Na wale rozmieszczono niewiele
posterunków, atoli, pomyślał Wali, ilu niby potrzeba, by wszcząć
alarm? Żaden statek nie mógł wpłynąć lub odpłynąć, póki nie
opuszczono łańcucha. Zaś gdyby Wali z towarzyszami zbiegli drogą
lądową, Hemming zwyczajnie zawiadomiłby pobliskie sioła.
Jarl w jasnożółtej tunice poprowadził go do hali, ogromnego
gmachu z bokami wypukłymi niby burty statku. W środku bez trudu
zmieściłyby się dwie hale Widłobrodego.
Drzwi były otwarte na oścież i Wali wszedł do środka. Na
przeciwległym końcu sali, przez opary dymu, niewyraźnie dostrzegał
wysokiego szczupłego mężczyznę na dużym kamiennym siedzisku.
Gdy podprowadzono go bliżej, uważniej przyjrzał się królowi. Był on
odziany bogato, w jasnoniebieskie jedwabie, jego oczy zdobiły
finezyjne kontury z sadzy, a usta czernił mu sok z jagód.
U jego boku klęczała bura sylwetka chrześcijańskiego księdza, z
głową ogoloną w tonsurę, bazgrzącego coś na tabliczce. W innych
okolicznościach Wali z miłą chęcią podejrzałby, co robi duchowny. Ale
teraz jeno omiótł go wzrokiem. Po drugiej ręce Hemminga stała urodna
niewiasta w długiej jedwabnej sukni bladożółtego koloru. Podeszła do
Waliego z rogiem. Piękna to była rzecz, wypolerowana na błysk i
inkrustowana srebrem.
– Jestem Inga, królowa Danów – przedstawiła się po wikińsku z
egzotycznym akcentem. – Witaj na naszym dworze. Napij się, gościu.
Przyjmij ten miód przyjaźni od Hemminga, króla Danów,
najpotężniejszego władcy w całym Midgardzie.
– Dzięki ci składam, o czcigodna królowo. Przyjmuję ten
napitek w uznaniu naszej przyjaźni, teraz i na zawsze – odparł Wali.
Wypił łyczek.
– Formalności skończone? – odezwał się Hemming, dotąd
zaabsorbowany pergaminem. Wręczył go klęczącemu kapłanowi i
podniósł wzrok na Waliego. – Doskonale. Witamy cię z radością, o
Wali z ludu Horda, której nie oddadzą wielkie słowa wyrażające nasze
uznanie dla waści.
– Wdzięcznym, iż wasza wysokość była łaskawa zawezwać
mnie tak szybko po mym przybyciu.
– Zarzuciłem wszelkie inne zajęcia, gdy doniesiono nam o twym
przybyciu – rzekł Hemming z lekkim uśmiechem. Przez chwilę siedział
w milczeniu, przypatrując się Waliemu.
A ten zastanawiał się, czy nie powinien czegoś powiedzieć, atoli
nie miał pojęcia, co rzec. Przeto milczał.
– Czemu zawdzięczamy twą wizytę? Jeno mów prawdę.
– Przybyłem, by prosić cię o przyzwolenie na atak Rygirów na
Haarika albo o rozkazanie mu, aby zadośćuczynił naszej krzywdzie. –
Wali trochę brzydził się kłamstwem, atoli znał powiedzenie:
„Kłamstwo wobec wroga nie hańbi”. A Hemming był potencjalnym
wrogiem, przeto oszustwo było dozwolone, a nawet więcej – wymagał
go honor. Przysięga jednak byłaby już kwestią innego rodzaju.
– Nie z tego powodu tu jesteś – stwierdził król. Nawet jeśli był
zły, doskonale panował nad sobą; w jego głosie nie pobrzmiewała
choćby nutka groźby. Jeno nagła nerwowość księdza zdradziła, że coś
jest nie tak. Mężczyzna rzucił okiem na króla i zbladł. Wali pamiętał, że
kapłani byli przeciwni zabijaniu, a przynajmniej tak deklarowali, choć
mógł się mylić; wszak jedli ludzkie ciało. Jeśli ktoś dopuszczał się
kłamstwa w obliczu Widłobrodego, mógł się spodziewać, iż zostanie
poświęcony Odynowi, nim zdąży wypowiedzieć kolejne. Czy
Hemming był mu podobny, choć bardziej zrównoważony?
Zapadła kolejna niezręczna cisza. Tym razem Wali czuł się w
obowiązku przerwać ją pierwszy.
– Jestem tu w beznadziejnej sprawie – przyznał.
Król uniósł brwi, dając Waliemu do zrozumienia, że oczekuje
dalszego ciągu. Wali starał się myśleć szybko. Musiał opisać swoją
misję tak, aby Hemming mu uwierzył.
– W młodości zachorowałem – zaczął. – Pewna guślarka z
Rogalandu doglądała mnie. i wyleczyła. Poprzysiągłem jej, że będę jej
służył wszelką pomocą, o jaką poprosi. Podczas najazdu Haarika
porwano jej córkę, a ona zaklinała mnie, bym ją odnalazł i uwolnił. To
przysięga, którą złożyłem przed Odynem, panie. Nie mogłem się jej
sprzeniewierzyć. Widłobrody nie był skory mi dopomóc w
poszukiwaniu zwykłej nisko urodzonej córki wolnej kobiety. Dlatego
przybyłem tu w łodzi rybackiej, jedynym sposobem, jaki miałem na
podorędziu. I szukam tej dziewczyny.
– Tedy wracaj, skąd przybyłeś. Przysięga złożona przed
cielcami i fałszywymi bożkami znaczy tyle, co nic – ozwał się ksiądz, z
silnym obcym akcentem.
Hemming uciszył go gestem dłoni.
– Dla nas, ojcze, przysięga złożona przed byle kozłem czy
kaczką coś znaczy. Prawdziwego mężczyznę poznać po tym, że
dochowuje obietnic.
Ksiądz pozostał niewzruszony, a Hemming skrzywił usta w
zamyśleniu.
– To niecała prawda, mam rację?
– Panie?
– Tak ci spieszno było do dziewczyny czy raczej byle dalej od
Widłobrodego?
Wali się uśmiechnął.
– I jedno, i drugie, wasza wysokość.
– Panie mądrości, dopomóż! – rzekł Hemming, wznosząc wzrok
ku krokwiom.
Kapłan uśmiechnął się niepewnie.
Hemming pokręcił głową i otaksował Waliego od stóp do głów.
– No i co ja mam z tobą zrobić?
Wali milczał.
– Poważnie pytam, poradź mi coś. Czemu nic nie mówisz? Sam
nas wpakowałeś w ten ambaras, przeto teraz nas z niego wyciągnij.
Pytam – co mam z tobą zrobić?
– Pomóż mi znaleźć dziewczynę.
Hemming roześmiał się i machnął ku Waliemu grzbietem dłoni,
jakby odganiał natrętną muchę.
– To wojenna branka Haarika. A poza tym nie sądzę, by nadal
nią rozporządzał.
– Odsprzedał ją?
Król nie odpowiedział na pytanie, jeno opadł na siedzisko i po
raz wtóry zmierzył Waliego wzrokiem.
– Co ci wiadomo o czarownictwie, książę?
– Niewiele.
– Och, tyle skromności w tak młodym wieku. I po to cóż ta cała
obłuda? Lord Odyn ma swoich informatorów, a ja mam swoich. Chcesz
wiedzieć, co me kruki szepcą mi na ucho?
Ksiądz znów zaczął się wiercić niecierpliwie.
– Z wdzięcznością wysłucham wszystkiego, co król zechce mi
powiedzieć.
– Zwalczasz nieprzyjaciół, nie używając włóczni ni miecza.
Potężne zastępy padają przed tobą, pokonane przez hałastrę chłopców i
starców. Radzisz się bogów na moczarach. W niepojęty sposób
uciekasz z niewoli, z której uciec nie sposób, i przestajesz z dzikusem i
przemieńcem. Wieszczbiarze i czarownicy z czterech stron ziemi
spoglądają w swe sadzawki albo obwieszają się na drzewach, a ich
wizje niezmiennie pokazują syna wilka, który pochłania świat. Pewien
chłopiec, uciekłszy od jakichś wiedźm na północy twego kraju, na łożu
śmierci opowiada o potężnym uroku wciąż nakładanym, i znów – na
syna wilka. Azaliż nie tak cię mienią? Czyż nie zwą cię aby synem
wilka?
– Te opowieści to gruba przesada. Ojciec jest mną wielce
rozczarowany, tego możesz być pewien.
– To również obiło mi się o uszy – przyznał Hemming. –
Gdybym wierzył choć w połowę bajdurzeń wieszczbiarzy, z miejsca
bym cię obwiesił, nie zważając na konsekwencje. – Zamilkł i zdawał się
rozmyślać, a potem spojrzał wprost na Waliego. – Zrozum mój
dylemat. Twój ojciec zachorzał.
Wali próbował nie dawać po sobie poznać, że dopada go panika.
Ale zdradziła go twarz.
– Tak, to też mi wiadomo. Miast niego rządzi twoja matka. I z
tej racji jesteś bardzo ważny, przynajmniej w tej chwili. Jednak jeśli
któryś z twych krewniaków lub wujów przejmie władzę, to z jednej
strony staniesz się mniej ważny, ale z drugiej – jeszcze bardziej. Twoje
znaczenie jako pewnego rodzaju karty przetargowej osłabnie, atoli, jak
sądzę, nowy król zapłaci krocie, byś do niego wrócił, żywy czy martwy.
Inna sprawa, że jeśli dałbym ci kilka okrętów i wysłał je z tobą na
podbój twej ojczyzny, wtenczas niemało ziomków dołączyłoby do
ciebie. Przy odrobinie szczęścia, i po złożeniu odpowiednich przysiąg,
rzecz jasna, miałbym kolejnego zamorskiego króla uiszczającego mi
daninę. Wszelako ja zawsze patrzę na to, co mi się opłaca w krótszej
perspektywie. A Widłobrody ma chęć ponownie cię ujrzeć. Tam wciąż
może być z ciebie jakiś pożytek.
Wali już otwierał usta, by coś powiedzieć, lecz Hemming uniósł
dłoń.
– I cóż mam zrobić? I bez ciebie mam dość problemów, z
którymi muszę się borykać. – Pokręcił głową.
– Próbuję wymyślić powód, dla którego miałbym cię puścić
wolno, ale jakoś żaden nie przychodzi mi do głowy.
– Jem za dwóch i jestem drogi w utrzymaniu – podpowiedział
Wali. Starał się zachować pogodę ducha. Skoro nie miał czym
przekonać króla do swych racji, to przynajmniej mógł spróbować
pozyskać jego sympatię.
Hemming się uśmiechnął. Ksiądz wstał i szepnął mu coś do
ucha. Król słuchał, nie okazując emocji. Tymczasem królowa łaskawie
zapytała Waliego, jak mu smakował miód.
Kapłan ponownie opadł na podłogę.
– Jesteś ważny – ozwał się Hemming. – Dostrzegam to nawet
bez pomocy wieszczbiarzy i czarowników. Tak na zdrowy rozum.
Jesteś synem i dziedzicem tego niezrównanego zabójcy, twego ojca.
Lud Horda będzie chciał cię widzieć na tronie, nawet jeśli masz w sobie
choćby krzynę tej zahartowanej stali. A tu proszę, mój ksiądz radzi mi
cię zabić. – Wskazał ręką na mężczyznę w zgrzebnej szacie, który miał
tyle przyzwoitości, by poczerwienieć ze wstydu. – Jego religia uznaje
praktykujących seid za zagrożenie. A tak się przypadkiem składa, że
wieści ze wschodu przydają mi ochoty, by cię zgładzić. Haarik chce cię
dostać, by złożyć cię w darze czarownikom z północy. To dlatego
przybył po ciebie.
– Raczej po to, by grabić.
– Nic podobnego. Wiedział zapewne, że Widłobrody bardzo
starannie ukrył swoje złoto, zwłaszcza na czas nieobecności. Czemu
tedy miałby przypuszczać szturm, narażając się na wojnę z Rygirami,
gdy bliżej, bo o niecały tydzień na morzu, ma Zachodników, co nie
mogą przeciwstawić mu choćby jednego drakkara?
– Nie...
– Czemu wziął ze sobą tylko trzy okręty? On ma ich blisko
sześćdziesiąt, trzeba ci wiedzieć. No, teraz pięćdziesiąt dziewięć, po
tym, jak go jednego pozbawiliście. Co można zdziałać z trzema? Szybki
wypad, nic więcej. Haarik, którego znam, w życiu nie pomyślałby, że
Widłobrody jest na tyle głupi, by zostawić swój skarb tak blisko
wybrzeża. To o ludzi mu chodziło; jeśli nie o ciebie, to o kogoś ci
bliskiego. To dlatego porwał tę dziewkę.
– A skąd mógł o niej wiedzieć?
– A skąd ja wiem o tobie? – retorycznie spytał Hemming,
wzruszając ramionami. – Haarik nie ma rozleglej sieci donosicieli, ale
na pewno ma inne metody.
– Żaden Rygiryjczyk nie pohańbiłby się donosicielstwem.
– Zdziwiłbyś się, ilu donosi. Z własnej woli albo nieświadomie,
po pijaku wygadując się na targu, albo przed jakimś kupcem.
Niektórzy, ci o wybujałej ambicji, posunęliby się nawet dalej.
– Powiedz mi, kto zdrajcą, a jeśli go ujrzę ponownie, ubiję jak
psa.
Hemming pokręcił głową.
– No coś ty, chyba nie sądzisz, że to zrobię, prawda? Takie są
fakty. Haarik chciał ciebie. Tak mi doniesiono. Ciebie. I to dlatego
znów stałeś się ważny. Znaczy, niby mógłbym pozwolić ci, byś przystał
na jego gościnę. Za rekompensatą, oczywiście. Ale z drugiej strony,
powszechnie wiadomo, że król Authun też ma swe kruki, a twa matka
Yrsa ma ich nawet więcej. Jeśli oddam cię Haarikowi, rozzłoszczę
twego ojca. I choć nie mam wątpliwości, że moi ludzie zmiażdżyliby
lud Horda na wojnie, to twój ojciec niezawodnie postarałby się, byśmy
drogo okupili to zwycięstwo. Może naprawdę jest chory. A może to
podstęp? Tak czy owak, wcale niewykluczone, że jakimś cudem nagle
by ozdrowiał i dał przykład swego wyjątkowego talentu do
odnajdywania wrażego króla na polu bitwy. – Rzucił okiem na swego
przybocznego. – Szkoda byłoby mierzyć się z tak wymagającym
wojem, niezłomnym nawet, jak mawiają, i obalić jego mit.
– Rzeczą królów jest chwała, a nie długi żywot – Wali
zacytował znane powiedzenie.
– Jak widać, twój ojciec łączy i chwalę, i długowieczność z
wręcz niepokojącą pomyślnością. Trzeba być dzielnym mężem – choć,
rzecz jasna, moim pragnieniem jest możliwość stanięcia w szranki z
takim jak on – zaiste dzielnym mężem być trzeba, by nie wątpić w
wynik tego starcia.
– A ja ci powiadam – Authun pozwoliłby mi umrzeć po
tysiąckroć, nim dalby tobie czy Haarikowi choćby monetę okupu. Nie
jestem aż tak ważny. On wszak może wyznaczyć innego dziedzica.
Hemming poklepał się po kolanie.
– Tu się z tobą nie zgodzę. Jesteś ważny. Ród Odyna
zobowiązuje. Byłeś na dalekim północnym wschodzie?
Pytanie zbiło Waliego z pantałyku, zgodnie zresztą z
zamierzeniem pytającego.
– Nie. Byłem na jednym wikingu na wschodzie, ale nie dalej.
– Dotarło do ziem Wielorybaków? Do Vargøy31, wilczej wyspy,
albo gdzieś opodal Ultima Thule?
Dawna nazwa wysp na krańcu znanego świata, pomiarkował
Wali. Wzruszył ramionami.
– Co ci wiadomo o wilczej wyspie? – dopytywał się król.
– Nic.
31Staronordyjska nazwa obecnego Vardø, norweskiej wyspy na najdalej
wysuniętym na północny wschód krańcu kraju; Vargøy znaczy dosłownie „wilcza
wyspa”.
– Syn Haarika został pojmany opodal niej jakiś rok temu z
okładem. Zastanawiam się, czy to ma coś wspólnego z tym wszystkim.
– W jaki sposób?
Tym razem to Hemming wzruszył ramionami.
– Haarik kocha swego syna. Nie wiedzieć czemu, bo chłopak to
przygłup. Sam już nie wiem, co o tym myśleć. Od niepamiętnych
czasów chodzą słuchy o nieprzebranych skarbach trzymanych tam
przez Wielorybaków. Może wyruszył, by ich poszukać? Jeśli tak, to
zaiste wyjątkowy z niego głupiec.
– A to czemu?
– Ponieważ ci z północy są biedni niby prorocy. Nie ma
żadnego skarbu. Sam wysyłałem tam ludzi, by się rozeznali na miejscu,
atoli to jeno lita skała i tyle. Po co syn Haarika się tam udał, nie wiem,
ale wieść po nim przepadła, a ojciec chce go odzyskać. A tu proszę,
miast szukać potomka, Haarik atakuje Rygirów. I gdzie tu sens?
Wali był podenerwowany. Osuszył już róg miodu; królowa
pospieszyła z dolewką.
– Mógłbym mu cię oddać – ciągnął Hemming – ale, szczerze
mówiąc, Haarik postąpił wbrew moim radom, wyprawiając się do
Rogalandu, przeto z pewnością nie dostanie w nagrodę tego, czego
chce. I co tu począć?
– Mam zamiar znaleźć dziewczynę, której szukam, a potem
osiedlić się na wsi – przyznał Wali. – Nie dla mnie królewski żywot.
Hemming parsknął.
– Przekonasz się, że w tym życiu twe zamiary rzadko mają coś
wspólnego z tym, co ostatecznie robisz, szczególnie jako król. Jeśli cię
puszczę wolno, zostaniesz królem lub zginiesz. Temu, kto miast ciebie
zostanie królem, nie w smak będzie syn Authuna ukrywający się jako
ten wilk w oborze. Rok nie minie, a będziesz martwy, a wraz z tobą i
cała twa rodzina. Zamiar. Dobre sobie! Ja nie miałem zamiaru cię tu
widzieć. Gdybyś minął Heithabyr, nie ogłaszając wszem i wobec, kim
jesteś, to nie byłbym zmuszony cię zatrzymać.
– Obawialiśmy się napaści ze strony miejscowych.
– Heithabyr to największy port świata – zauważył Hemming. –
Tutaj obcy to rzecz powszednia. Mógłbyś się tu swobodnie poruszać i
nikt by cię nie niepokoił. To nie jakieś tam sioło, gdzie trzeba dąć w
róg, jak tylko znajdzie się dostatecznie blisko niego, bo inaczej można
zatańczyć na drzewie.
Wali poczuł wstyd i złość. Czemu Widłobrody nie pozwolił mu
zatrzymać choć jednego z tych świętych mężów – zawsze będących pod
ręką, zapisujących rozkazy, by nie można było ich zapomnieć, zgubić
czy się z nimi spierać, i uczących go przemawiać jak Hemming?
Doprawdy, już choćby za te nauki warto było padać na kolana przed ich
bogiem, niezależnie od tego, w co się wierzyło w głębi serca.
– Jeśli mnie puścisz, poprzysięgnę ci przyjaźń.
– Cóż, już wziąłem to pod rozwagę. Byłby ze mnie nie lada
głupiec, gdybym pozwolił ci odejść bez tego, czyż nie? – stwierdził
Hemming. I znów uśmiechnął się do Waliego. – Rzeknę ci tak:
gdybyście, mam na myśli ciebie i twych towarzyszy, tylko postarali się
zginąć w wypadku, kamień spadłby mi z serca.
I tym razem oblicze Hemminga nie wyrażało groźby, choć Wali
rozumiał, że w jego słowach kryje się bardziej złowieszcza nuta, niż
sugeruje to nastawienie króla. Był on rzeczowy i roztropny.
Widłobrody na jego miejscu nawrzeszczałby Waliemu w twarz, albo
spróbowałby się mu podlizywać.
– Jeśli wasza wysokość pozwoli mi się oddalić, to dołożę starań,
by uczynić zadość jej życzeniom – odparł Wali. – Zamierzam teraz
udać się do Haarika i poprosić go o dziewczynę.
Hemming się zaśmiał.
– Gdy go będziesz prosić, postaraj się najpierw nabić go na
włócznię, bo inaczej marnie widzę twe szanse na życzliwą odpowiedź.
Swoją drogą, Haarik nie popłynął do siebie, przeto próżno go tam
szukać.
– To gdzie się udał?
Po raz pierwszy Hemming zdawał się być bliski gniewu.
– Azali mam ci to powiedzieć, byś wytropił i zabił tego, który
po sufit wypełnia mój skarbiec skrzyniami pełnymi srebra i złota? Jeśli
zamierzasz wykorzystać mnie jako swego kruka, książę, mógłbyś
przynajmniej rzucić mi jakiś ochlap.
– Niestety nie mam niczego w tym rodzaju.
Hemming odwrócił twarz.
– O tak – rzekł. – Nie masz, nie masz. Wracaj do swej kwatery.
Zdecyduję, czy cię zabić, sprzedać, czy zatrzymać, nim skończy się
dzień jutrzejszy.
Wyciągnął dłoń, a ksiądz podał mu kawałek pergaminu.
Królowa Inga wyjęła róg z rąk Waliego, a przyboczny wyprowadził go
na zewnątrz.
31. PLAN
Wracając z hali Hemminga, Wali natknął się na Bragiego i
Feilega, wyzierających na zatoczkę. Ze świecą szukać dwóch tak
diametralnie różnych ludzi, pomyślał. Przy zwalistej sylwetce Bragiego,
Feileg zdawał się niemal drobinką, choć umięśnioną i sprężystą.
– Najwidoczniej ludziom Hemminga dokucza pragnienie.
Myślisz, że i nam coś skapnie? – zapytał Bragi, gdy Wali znalazł się u
jego boku.
Z rozkazu Skardiego opuszczano właśnie łańcuch na wale, by
umożliwić wpłynięcie małej pękatej łodzi z ładunkiem pięciu wielkich
barył wina. Bragi wyjaśnił, że ta dostawa już od dłuższego czasu jest na
językach całego grodu. Gdy Wali bawił u Hemminga, z miasta przybył
chłopiec, niosąc posłanie: „Weles Libor śle królowi najlepsze życzenia i
swe najwyborniejsze wino – w podzięce za wielkoduszną opiekę nad
mieszkańcami Heithabyr”.
– To przeprosiny – stwierdził Wali.
– Bez dwóch zdań – przyznał Bragi.
Obaj znali prawdziwy powód szczodrości Welesa Libora.
Hemmingowi niechybnie doniesiono, że kupiec nie poinformował go o
swych konszachtach z zagranicznym księciem. I choć za tę przewinę
raczej nie można było zawisnąć, nie sposób też było puścić jej płazem.
Tak szybko, jak tylko Weles zdołał zaopatrzyć się w przednie wino,
posłał je do króla, by umilić mu rozważania, co począć z tym fantem.
– Zdziwiłbym się, gdyby wykpił się jeno winem – ocenił Bragi.
– Authun w złym humorze kazałby go skrócić o głowę za coś takiego.
– Tedy głupio by zrobił – ozwał się Gyrth, mówiący po
wikińsku sługa, który zajmował się nimi podczas pobytu wśród Danów.
– Weles to najbardziej wpływowy handlowiec na świecie. Danina, którą
przekazuje królowi, wystarcza na całe mnóstwo kolczug i oręża.
Patrzcie no! To przecie skald Styrman! Skąd oni go wytrzasnęli?
Styrman! Hej, Styrman!
Mężczyzna, który właśnie wysiadał z łodzi, pomachał ku niemu.
Był wysoki i szczupły, z obliczem pijusa. Pod ręką niósł nieosłoniętą
niczym lirę. Oto, pomyślał Wali, ktoś ceniący swą renomę bardziej niż
dobro instrumentu, który nań zarabia. Każdy skald, którego spotkał
dotychczas, był podobnie pretensjonalny. Można by rzec nawet, że
manieryczność pozwalała im coś zdziałać w tej profesji.
– Weles wysłał po mnie na wschód swą najlepszą łódź –
zakrzyknął skald – i zażądał, bym dotrzymał towarzystwa temu winu.
– Opowieść! Opowieść!
– Będzie później – odparł poeta – gdy miód pijany będzie, a my
jeszcze bardziej upici!
Wino ściągnięto z łodzi, a paru ludzi jęło toczyć beczki ku hali
króla. Tymczasem z całego grodu zeszła się ciżba, żeby na własne oczy
zobaczyć Styrmana. Wali już nieraz widział skaldów, spotkał też kilku,
co bardziej sławetnych, ale ten mężczyzna zdawał się przykuwać
powszechną uwagę. Wnosząc po wykrzykiwanych prośbach, książę nie
mógł się temu dziwić.
– Opowiedz nam o Chromym Ofeigu i Ivarze Końskiej Kuśce!
Jakiś młodzik zawołał.
– Pokonamy cię w zniewagach. Żadnego konkursu inwektyw
wygrać nie zdołasz, ty, coś się wychował na niewiastę! – śmiał się, acz
dobrodusznie.
– Lękam się iść z tobą w zawody, miody kamracie. Wszak i twe
jajca kiedyś opaść muszą, a jeśli takoż się stanie podczas pojedynku na
obelgi, hałas może mnie odwieść od tego, co rzec miałem. Brzdęęęęęk!
Najwyraźniej tłum uznał to przemawianie się za przezabawne, o
wiele śmieszniejsze niż było podług Waliego. Mimo to skald zdawał się
powszechnie lubiany, a jeśli rzeczywiście po mistrzowsku rzucał
epitetami, warto będzie nadstawić ucha. Ludzie przybędą z odległości
wielu staj, by potykać się na słowa z takim człekiem. Dobry skald, jak
mówiono, mógł pobić setkę adwersarzy podczas jednej libacji, każdego
odprawiając z inną facecją, zwykle rymowaną.
Wali zerknął na łańcuch i dalej, na rzekę. Gorące pragnienie,
które odczuwał, nie naszło go w postaci słów, jeno pewnego rodzaju
głodu, bólu w żołądku.
Koniecznie musiał się stąd wydostać. Aliści, nawet gdyby zbiegł
z grodu, Hemming z łatwością by go odnalazł. Gdyby uciekał lądem,
zatrzymaliby go lub zabili zalęknieni kmiecie. Ucieczka wodą była
łatwiejsza, a i tak niebezpieczna – w pojedynkę dałby sobie radę co
najwyżej z faeringiem, a i to z niemałym trudem. Do morza nie było tak
znowu blisko, a wiatr bywa wszak zmienny. Pierwszy lepszy drakkar
dopadłby go, nim Wali zdążyłby wypłynąć na otwarte morze.
Wrócił do przydzielonego mu domu, zanurzając się w jego
mroku. Dla odmiany nie było tu teraz nikogo, nawet kobiet. Wszyscy
wyszli na zewnątrz, by przyjrzeć się skaldowi. Podłubał trochę w misce
z gotowanym mięsem. Nagle go olśniło.
Czemu od razu na to nie wpadł? Przecież wieczorny występ
skalda da mu doskonałą okazję do ucieczki. Ale nie, to nie wystarczy;
musi zrobić też coś, by zapobiec pościgowi. Danowie poniechaliby go
pod jednym warunkiem – gdyby myśleli, że Wali nie żyje. A przecie
wilkolud był do niego podobny niby dwie krople wody. Wali stukał
łyżką o dno misy i starał się wymyślić, jak wkroczyć na drogę, która
stanęła przed nim otworem. Nie zdołał. Trudno, będzie musiał zabić
Feilega, przebrać go we własne odzienie, a potem dać nogę. To nie
gwarantowało skuteczności ucieczki – Hemming z pewnością zechce
urządzić pokazowe polowanie na zabójców swego gościa – atoli
poszukiwania nie będą choć w części tak energiczne, jak gdyby szukano
samego Waliego.
Pozostało obmyślić szczegóły. Musiał zdobyć duński płaszcz,
by się nim owinąć. Strażnicy będą pijani lub roztargnieni, obserwując
skalda, przeto sądził, że zdoła wyjść jak gdyby nigdy nic. Szatę mógłby
ukraść wilkolud. Gdy powróci, by oddać opończę Waliemu, ten go
zabije. Wypowiedział te słowa w duchu, by utwierdzić się w zamyśle.
„Zabiję go”. Wiedział, że nie ma lepszego sposobu. A mimo to wciąż
miał przed oczami tamtą wizję – pieczarę, ciało wilkoluda wygięte w
kształt dziwacznej runy swą własną postać i figurę Adisli, podobnie
wykręcone. Poczuł niepokój. Co się stanie, jeśli mu się nie uda?
Wilkolud go zgładzi, a Adisla zostanie sama.
Bragi rzekł mu kiedyś, że król Authun znany jest z zimnej
kalkulacji – dostrzega to, co zrobione być musi i robi to, nie bacząc na
uczucia czy sentymenty. Czyż nie mówiono, że zabrał z sobą
dziewięciu wojów na spotkanie górskich czarownic, wiedząc, że
przyjdzie im umrzeć? Potrzebował ich, przeto po prostu ich wziął.
Wilkolud też nie był Waliemu rodziną, a skazańcem, który miał na
sumieniu życie wielu ludzi.
Księciu nie zabrano broni – taki gest byłby zbyt wielkim
despektem i świadectwem tego, że Danowie się go lękają. Miecz
odpasał jeno wtedy, gdy wchodził do hali Hemminga. Cofnął się myślą
do plaży u Rygirów, do wilkoluda, rozpaczliwie próbującego dopłynąć
do łodzi, i pomyślał, że powinien wtenczas pozwolić mu się utopić. Nie
potrafił wyjaśnić, co skłoniło go do ryzykowania własnego życia, by go
poratować. Może to było przeznaczenie, może niedawny ratunek
Feilega miał posłużyć większemu celowi – umożliwieniu mu teraz
ucieczki?, pomyślał.
Gdy zamysł dojrzewał w jego umyśle, Wali jął mimowolnie
szukać usprawiedliwienia planowanego czynu. Feileg był
niebezpieczny. Naraził ich wszystkich swoimi poczynaniami w mieście.
Ściągał na nich uwagę, gdziekolwiek się udawali. Na domiar złego,
zdradzał pożądliwość względem Adisli, co działało
Waliemu na nerwy. Azali mógł ufać Feilegowi, jeśli już ją
odnajdą? Nie. Widział spojrzenia posyłane mu przez wilkoluda i czul
przez skórę, co Feileg o nim myśli. Wali pragnął jego śmierci, atoli,
póki co, potrzebował go, by odszukać Adislę. Wiedział, że gdy już tego
dokonają, wilkolud rzuci się do ataku.
„Jestem wilkiem”. Feileg często powtarzał to zdanie. Należało
przeto jako wilka go traktować.
Mimo to Wali nie znajdował w takim myśleniu przyjemności.
To jest, powtarzał sobie, moja największa szansa. Uwzględnić Bragiego
w planach? Tak, oczywiście. Jakakolwiek logika przemawiała za
ucieczką w pojedynkę, nie mógłby zabić swego pobratymca albo
zostawić go na pewną śmierć. Wypłynął, by szukać Adisli, atoli to
samo zrobiłby, gdyby chodziło o Bragiego. Może i uważał starego woja
za nudziarza, aliści był on pokrewną mu męczyduszą, a ten bezsporny
fakt ucinał wszelkie deliberacje.
Zapadając w sen, pozwolił znajomym aromatom długiego domu
przywieść się do wspomnień z dzieciństwa przy palenisku Disy.
Przypomniał sobie Adislę i bijące od niej ciepło, gdy podczas długich
zimowych wieczorów siedzieli, słuchając dawnych klechd o karłach
wykonujących skarb dla bogów czy o nieustającej bitwie toczonej w
zaświatach przez poległych na wojnie. Były też inne, lepsze opowieści
– o życiu na gospodarstwie, o tym, jak to Disa niegdyś podstępnie
namówiła męża, by podtarł tyłek pokrzywą, mszcząc się za manto,
które jej sprawił, o zabawnych słowach, jakie wypowiadali w
dzieciństwie, o tym, jak Rygirowie cierpieli, walczyli i uciekali przed
żeniaczką, i o tym, jak to handel przyniósł pokój – a tak przynajmniej
im się zdawało – ich ziemiom. By odnaleźć Adislę, by znów mieć ją
przy sobie i wraz z nią przysłuchiwać się nocnym opowieściom, zabiłby
tysiąc wilkoludów, obdarł je ze skóry i wywiesił ich truchła na pastwę
kruków.
Teraz pozostawało mu jeno czekanie w ciemnościach.
32. WINNA DROGA
Pojedynek na facecje toczył się w najlepsze, a skald radził sobie
wyśmienicie. Słusznych rozmiarów jarl krzykiem oznajmił właśnie, że
Styrman jest chucherkiem i miernotą, do tego zbyt gnuśnym, by
samodzielnie zadbać o swój wikt – a przynajmniej tyle Wali
wywnioskował z jego perory. Niektóre słowa brzmiały inaczej niż po
wikińsku, nadto pośród wrzawy w hali książę słyszał jeno co drugie.
Wyłowił jednak z harmidru odpowiedź skalda.
– Jadło w tych stronach marnym jest, choć pola rodzą obficie, a
bydła ci u was dostatek. Lord Fastarr pałaszuje pszenicę szybciej, niż ją
się zbiera i pożera krowy szybciej, niż się je ubija. Nie zapomnij
założyć płaszcza, gdy mijać będziesz chlew, mocium panie, bo inaczej
ludzie gotowi cię wziąć za ciężarną lochę.
Ciżba ryknęła śmiechem, do wtóru uderzając kubkami i nożami
o stół. Waliemu jednak nie było do śmiechu. Kątem oka zerknął na
Bragiego. Wcześniej upomniał starego, by czasem się nie ożłopał, atoli
ten najwyraźniej zinterpretował to na swój własny sposób – „nie spij się
za bardzo”. Zarechotał tak, że aż zapluł sobie brodę, i zakrzyknął:
– Ależ ci przygadał, Fastarrze! Dobrze ci tak, sameś się o to
prosił!
Wali jeno pokręcił głową z niedowierzaniem i powrócił do
rozmyślań o czekającym go zadaniu.
Wiedział, że wilkolud był na zewnątrz, jak zawsze wieczorami;
siadywał opodal wałów i gapił się w pustkę. Feileg nie mógł znieść
wrzawy w hali, a w towarzystwie nachodziły nań długie chwile
milczenia i pozostawał w zawieszeniu między wrogością a strachem.
To był lęk, ani chybi, przed nieznanym. Wali omiótł wzrokiem
duńskich wielmożów, przestronną salę, bogate szaty paradne jarlów,
spostrzegając ich osobliwe zachowania; słyszał ich dziwaczny sposób
wysławiania się. Czuł się radośniej w otoczeniu zwykłych ludzi. Azali
nie był w tym podobny do Feilega? Tak, był. Ale on dożyje jutrzejszego
świtu, a tamten nie.
Pomyślał o okrętach na wodzie, symbolu upragnionej wolności.
Wystarczyłaby mu zwykła łódź wiosłowa czy niewielka dostawcza
knara Welesa.
Był gotów. Dotąd wszystko szło zgodnie z planem. Wizyta
skalda była tak doniosłym wydarzeniem, że w długich domach nie
ostała się żywa dusza. Jeno opodal łańcucha jeden strażnik czuwał nad
granicznym wałem zatoki, zaś kolejny przy bramie. Zanosiło się na to,
że pójdzie mu łatwiej, niż sobie imaginował.
Chyłkiem opuścił halę. Było późno, a Danowie zdążyli już
osuszyć cztery baryły od Welesa, a przynajmniej zostały one
opróżnione. Wali dobrze wiedział, że przy takich sposobnościach ludzie
wlewają w siebie, co popadnie, ale całkiem sporo wina przyniosą w
butelkach i kociołkach do długich domów, by uraczyć się nim kiedy
indziej. Antały ustawiono pionowo, pokrywy podważono, a ludzie
zanurzali naczynia, w razie potrzeby przywiązane do sznurów, by
wydobyć z nich ostatnie krople. Walka o pierwszeństwo w szturmie na
wino była widowiskiem cokolwiek żenującym.
Gwizdem przywołał wilkoluda, a ten odwrócił się i do niego
przystąpił. Wali czuł jego nienawiść, silną jak zawsze. I dobrze,
pomyślał, dzięki temu nie będę odczuwał żadnych wyrzutów, gdy
przyjdzie mi go zabić.
– Dziś uciekamy i potrzebujemy płaszczy – powiedział mu. –
Zabierz trzy z długiego domu. – Już wcześniej zauważył, że z okazji
wizyty skalda wszyscy przyoblekli się w swe najprzedniejsze szaty. Ich
pozostałe w domach powszednie odzienie aż się prosiło o zmianę
właściciela.
– Przy takiej pogodzie nie trzeba mi płaszcza.
– Ależ potrzeba, na przebranie. Idź i przynieś.
Wilkolud oddalił się bezszelestnie, z płynnością ruchu
zaprzeczającej jego solidnej budowie, zwinnie sunąc od cienia do
cienia. Wali wykorzystał jego nieobecność, by psychicznie
przygotować się do kolejnego etapu planu. Jego miecz spoczywał
oparty o ścianę hali króla, wraz z orężem Bragiego. Atoli za długo
byłoby go dobywać. Wali miał krótki nóż i to nim zamiarował
rozprawić się z Feilegiem, gdy ten zakładać będzie płaszcz. Potem
zaciągnie go do zagrody dla zwierząt i zamieni się z trupem na
odzienie, a następnie wyjdzie z grodu i czym prędzej ukradnie jakąś
łódź. Zżerały go nerwy, powodując zniecierpliwienie, przeto powrócił
do hali.
Inwektywy rzucane przez skalda budziły powszechne
rozbawienie, a ludzie ustawiali się w kolejce, by spróbować wziąć nad
nim górę, choć dotychczas nikomu się to nie udało. Stali na ławkach,
klaszcząc i krzycząc, wznosząc toasty na jego cześć albo go
przeklinając. Wszyscy byli pijani w sztok.
Bragi, który – aż trudno uwierzyć – miał na sobie swą kolczugę,
wyciągał właśnie swój róg ku niewolnicy, która próbowała napełnić go
z dzbana. Przyznać trzeba, że dość skutecznie utrudniał jej to zadanie,
ciągnąc ją za suknię, by obnażyć jej piersi.
– Wychodzimy – rozkazał Wali. – Ale już.
I choć stary woj był już lekko podochocony, wyłowił poważny
ton w głosie Waliego i wyszedł za nim w chłodną noc. Ten poprowadził
go w cień.
– Gdy Feileg powróci – oznajmił – zabiję go. Trzeba mi to
zrobić szybko i po cichu. Najlepiej w cieniu tamtej obory. – Wskazał
ręką. – Tam jest dość mrocznie, a żaden dźwięk nie dotrze stamtąd do
hali. To konieczne. Wyjaśnię ci, czemu, gdy już będzie po wszystkim.
Bragi wzruszył ramionami.
– I tak żył dość długo jak na skazańca. Celuj dokładnie. Inaczej
pożegnasz się z życiem. Cokolwiek się stanie, będę gotów.
– Dobrze.
Usłyszeli dobiegający z hali ryk skalda.
Pięć beczek alpagi kupiec Weles dał, a?
Jeno pięć, by brzuchy nasze zalała.
Rzeknijmy tedy skąpiradłu: „Takiego wała!”,
Dziesięciu nam trzeba, a tu chała!
Rozległa się burza oklasków i wiwatów.
Feileg powrócił z trzema lekkimi płaszczami, skrojonymi na
duńską modłę.
– Chodźmy, o tam, z dala od hali, to zdradzę wam mój plan.
Poszli w stronę obory. Nóż boleśnie ciążył Waliemu – tak u
pasa, jak i na sumieniu. Pozwoli, by Feileg sam sobie radził z zapinką u
płaszcza. Wilkolud nie nawykł do takiej czynności; gdy będzie miał
zajęte ręce, Wali ugodzi go w serce. Choć go świerzbiło, ostatkiem woli
trzymał palce z dala od noża, bacząc, by przedwcześnie nie zdradzić
swych zamiarów. Znów przyszła mu na myśl runa, ta wijąca się,
skręcająca, zmienna runa, atoli przepędził wizję. Doszli pod osłonę
budynku i Wali wkroczył w cień. Nie mógł się doczekać, aż Feileg
zrobi to samo, chciał mieć zabójstwo z głowy. Lecz Feileg stanął jak
wryty i nisko, obnażając zęby.
– O co chodzi? – zapytał Wali.
– Tam czai się niebezpieczeństwo – odparł wilkolud. Schował
zęby i jął węszyć w stronę cienia.
– Nic tu nie ma. No, chodź. – Wali poczuł, jak serce mu
łomocze; napięcie przyprawiało go o zawrót głowy.
– Nie pójdę tam.
Wali przełknął ślinę. No już, pomyślał. No już!
– Nie panikuj, tchórzu – prowokował Bragi.
– Ciiiiii! – odezwał się głos w ciemności.
Wali dobył noża.
Z cienia wynurzyła się blada twarz. To było dziecko – mały rab,
któremu Feileg podarował wolność na targu w Heithabyr.
– Chodźcie za mną – poprosił.
– Nie mieszaj się, dzieciaku, gdy dorośli rozmawiają – upomniał
go Wali. Czyżby mały odgadł zamiary księcia i próbował ocalić człeka,
który go uwolnił?
– Sio! – syknął Bragi. Gdy opuszczał halę, odruchowo sięgnął
po swój miecz, a teraz zamierzył się nim, wciąż schowanym w
pochwie, na dzieciaka.
– Weles da wam wolność.
– Niby jak?
– Wyruszycie winną drogą. Chodźcie za mną.
Wali rozważał pomysł przez chwilę i zdecydował się porzucić
swój plan. Skoro Weles przysłał tu tego chłopca, może jednak istniało
lepsze wyjście z sytuacji. Dziecko poprowadziło ich ku bocznej ścianie
królewskiej hali. Stały tam opróżnione już beczki.
– Do środka – polecił malec.
Feileg pokręcił głową.
– Ani myślę.
Ręka Bragiego powędrowała do miecza.
– Chcesz, to cię ubijemy na miejscu – zagroził.
Oczy wilkoluda były wyprane z emocji.
– Jak sobie chcesz – rzekł Wali. – Zostań tutaj, a gniew
Hemminga cię nie minie.
– Idę z wami – odparł Feileg – ale nie w tym.
– To jedyna droga – upierał się Wali.
Od strony hali doleciała ich salwa gromkiego śmiechu. Ktoś
otworzył drzwi.
– Nie dam się znów uwięzić – stwierdził Feileg.
– Uwolniłeś mnie – wtrącił się chłopiec. – Jestem twoim
dłużnikiem. Ta beczka nie oznacza niewoli, jeno wolność. Proszę cię,
wejdź do środka.
Wilkolud spojrzał na chłopca. Skinął głową i płynnym ruchem,
który niemalże wymykał się zmysłom, wskoczył do beczki. Wali
wszedł do drugiej, atoli Bragi – nienależący do ułomków, a na dodatek
obciążony kolczugą – nie zdołał się podźwignąć. Od strony łodzi
Welesa nadeszło czterech mężczyzn w sfatygowanym odzieniu.
Przewrócili beczkę na bok, a Bragi wczołgał się do środka. Wali skulił
się na tyle, na ile zdołał. Miał ledwie dość miejsca na ugięcie kolan tak,
by głowa nie wystawała mu ponad krawędź.
– Zostańcie w środku – odezwał się jakiś głos, a beczki
przewrócono na bok i potoczono ku morzu. Brakło w nich pokryw,
przeto Wali lękał się, że ktoś ich spostrzeże, jednak noc była ciemna, a
wszyscy pijani. Od obrotów antałka zrobiło mu się niedobrze, atoli nic
nie mógł na to poradzić, skupił się więc na tym, by nie wypaść.
Przy skraju wody poczuł, jak jego beczkę podźwignięto i
załadowano na łódź. Potem nakryto ją jakąś tkaniną i zapadły
ciemności. Przez chwilę Wali pozostawał bez ruchu, nasłuchując. Nie
usłyszał jednak nic niepokojącego, jeno szuranie i trzask ustawianych
obok niego pozostałych beczek. Ciekawiło go, jak wydostaną się przez
łańcuch. Hemming w życiu nie pozwoli opuścić go w nocy.
Waliego doszedł odgłos zbliżających się krzyków i tupot wielu
stóp na brzegu. Wrzawa przerodziła się w nawoływanie. „Wina, wina,
wina, wina dajcie!” – skandował podochocony tłum.
– Wracajcie do swego skąpego pana i przynieście nam dar
godny króla! – dobiegł z brzegu głos skalda.
– Łańcucha nie otwiera się dla nikogo! – odkrzyknął jeden z
mężczyzn na łodzi. – Czekajcie do jutra. A póki co, piwa wam
wystarczy.
– Wina! Wina! Wina! Dajcie nam wina!
– Na nic wasze wykręty, łachudry – gorączkował się skald. –
Obniżą łańcuch, jak tylko powiecie, że wypływacie z ważnym
poruczeniem od samego króla!
– Wina! Wina! Wina!
– Ej, Feggi, opuśćże łańcuch! – zakrzyknął ktoś.
– Łańcuch! Łańcuch! Łańcuch!
– Chętnie, jeśli król mi rozkaże! – Głos strażnika łańcucha
dobiegał z bardzo bliska.
– Hemmingu, Hemmingu, dajże nam wina! Hemmingu,
Hemmingu, dajże nam wina!
Wali poczuł drżenie własnego ciała. Ze strachu, pomiarkował,
przeklinając w duchu.
– Opuścić łańcuch. Niechaj nikt nie mówi, że nie daję posłuchu
woli ludu mego! – odezwał się głos Hemminga. Pobrzmiewała w nim
nietrzeźwa nuta. Wali niemal się roześmiał. Widział, że Hemming to
człek poważny, którego nie rozochociłaby nawet obfita wypitka. Jednak
widać czasem musiał uprzytomnić swym poddanym, że równy z niego
człek.
Wali usłyszał, jak podnoszą się wiosła, a łódź rusza naprzód.
Ciężki szczęk opadającego łańcucha, a potem łoskot fal, gdy wypływali
do głównego kanału, żegnani wiwatami ciżby.
Mimo to Wali żałował, że nie zabił wilkoluda – gdyby
Hemming uznał księcia za martwego, po wielokroć zwiększyłyby się
szanse na powodzenie ucieczki. Cóż, było minęło. Teraz pozostawało
mu jeno liczyć na to, że Weles wpadł na lepszy koncept niż on sam.
Podróż była z rodzaju długich i znojnych. Wali próbował skupić
się na rytmie wioseł, by nie myśleć o zesztywniałych i obolałych
nogach. Wtem łódź się zatrzymała, a chłopak szepnął Waliemu, by
siedział cicho. Na pokład wsiedli jacyś ludzie. Popłynięto dalej. Wali
zgadywał, że nastąpiła zmiana wioślarzy.
Doskwierał mu dotkliwy ból, atoli nie odważył się poruszyć, by
rozprostować nogi. Próbował zasnąć, ale okazało się to niemożliwe.
Koniec końców, gdy odrętwienie nieco uśmierzyło ból, Wali poczuł
zapach morza i zobaczył światło przez tkaninę owiniętą wokół wylotu
beczki. Łódź stanęła w miejscu. Muszę się wydostać, pomyślał, albo już
nigdy nie odzyskam władzy w nogach. Gdy się przekręcał, czyjaś ręka
wepchnęła go z powrotem.
– Już niedługo – szepnął głos. Jakby znajomy.
– Weles?
– Zawsze do usług, mój panie.
Pomimo udręki, Wali dzięki składał Lokiemu za to, że ma
Welesa za sprzymierzeńca. Ten Obodryta był najbystrzejszym
człekiem, jakiego spotkał w życiu.
Beczkę znów podniesiono, a Wali poczuł, że zbiera mu się na
wymioty. Potem, wraz z baryłą, opadł na pokład. Ale już innej lodzi,
jak mu się zdawało. Posłyszał dźwięk przywiązywanych beczek i
pomiarkował, że musi się teraz znajdować na wypływającej w morze
jednostce, przygotowującej się do trudów morskiej podróży. Ponownie
usłyszał bliski glos Welesa:
– Jak tylko oddalimy się od wybrzeża, będziesz mógł wyjść.
Przepraszam za tę ciasną kwaterę, ale bądź pewien, że bednarz wykonał
wasze beczki specjalnie na tę okazję. I tak są ładowne w porównaniu ze
zwyczajnymi antałami. Już niebawem będziesz mógł rozprostować
kości.
– Dzięki ci, Welesie. Doceniam ryzyko, na które się
wystawiasz.
– Wdzięczność jest w cenie, szczególnie gdy książęta dziękują
złotem – odparł Weles.
– Co poczniesz, jeśli Hemming pomiarkuje, że to twoja
sprawka?
– Jestem najcenniejszym z cennych królewskich sług, tedy
wątpię, by podejrzewał akurat mnie. Zapewniam cię, że cała wina
spadnie na ciebie. A teraz cicho. Wciąż jesteśmy przy brzegu, a opodal
są ludzie.
Wali posłyszał trzask naprężanej liny i odgłos żagla stawianego
na wiatr, lecz żadnych głosów. Czekał i czekał, zdawało mu się, że
mijają wieki. W ogóle nie czuł już nóg, oprócz kolan, otartych do krwi
o brzeg beczki. Z udręki wyrwał go nagły stukot.
– Wyjdź – polecił głos, a tkaninę ściągnięto.
Zrazu Wali wcale nie mógł się poruszyć, aliści w końcu z
trudem zdołał podźwignąć się na nogi, pochylając się i masując
kończyny, by przywrócić krążenie. Potem wygramolił się z beczki,
oślepiony przez słońce.
– Welesie – rzeki Wali – nawet jeśli już na zawsze będę
chromać, będę ci dozgonnie wdzięczny. I...
Poczuł skurcz w żołądku i zwymiotował, tak mocno, że aż
zabolały go trzewia. Upadł na bok, rozpaczliwie szukając rękami
oparcia. Uderzył głową o jedną z want przymocowanych do kadłuba
okrętu. Oczy zaczęły się przyzwyczajać do światła. A do uszu doleciał
znajomy głos.
– Kupiec cię sprzedał.
Wali zamrugał i potarł oczy, odkaszlnął i podniósł wzrok.
Tożsamość woja, którego zobaczył, układała się teraz w umyśle
Waliego z urywanych części – długa głęboka szrama, biegnąca od czoła
po usta, tatuaże pokrywające każdą piędź jego ciała scenami bitew i
zniszczenia, owinięta wokół tułowia skóra białego niedźwiedzia.
– Pamiętasz mnie, książę? – zapytał Bodwar Bjarki. – Mówiłeś,
że nie zapomnisz.
33. WYJAŚNIENIE
Podróż na północ zdawała się Adisli snem. Południowe słońce,
zniżając się nad horyzontem, przeobrażało morze w krwawą kipiel, a
gdy na powrót podejmowało wędrówkę w górę, znaczyło
bladoniebieski firmament odpryskami kryształu. Morskie mgły to
pojawiały się, to znikały, a przybrzeżne góry majaczyły w oddali, by
zaraz się rozpłynąć, masywne, a jednak ulotne. Z każdym dniem drogi
w górę wybrzeża temperatura spadała – nie do poziomu lodowatego
chłodu, choć na szczytach gór widać było śnieg, a do stadium szarego
wywołującego odrętwienie zimna.
Nie dane jej było zaznać prawdziwego mroku ani choćby chwili
wytchnienia od chutliwych spojrzeń Danów. Jeno obecność tego
dziwnego cudzoziemca z opiłowanymi zębami i bębnem zdawała się
ich mitygować. Adisla nie wiosłowała, nie stawiała żagla, przeto nie
mając zajęcia, jeno kuliła się na dziobie okrętu i marzła. Bębniarz starał
się jej pomagać, atoli gdy próbował ją przytulić, wzdragała się przed
jego dotykiem. Był brzydki, przerażający i śmierdział rybą, choć w tym,
co robił, nie dostrzegała lubieżności. Zwyczajnie otoczył ją ramionami i
przycisnął do siebie.
Odtrąciła go.
– To nic zdrożnego – rzekł. – Ale jak chcesz, to marznij.
Przyniósł jej jadło – rybę ze wspólnego kociołka i gotowane
mięso renifera, upolowanego i przyrządzonego, gdy zatrzymali się, by
rozbić obóz. Ten człek doskonale posługiwał się osobliwie wygiętym
niewielkim lukiem. Renifer, którego przyniósł na okręt, miał w sobie li
tylko jedną strzałę, tkwiącą za uchem. Obeszło się bez stresującej
pogoni za rannym zwierzem; mięso było delikatne i smaczne.
To cudzoziemiec sypiał obok niej w zaimprowizowanym
namiocie na plażach, spędzając jej sen z powiek świdrującym
spojrzeniem niebieskich oczu, ale też odstraszając ewentualnych
śmiałków za pomocą szerokiego noża, który nosił przy pasie.
Wnet południowe słońce, dotąd świecące po bokach okrętów,
znalazło się za ich rufami. Płynęli teraz pomiędzy wyspami, co zdawały
się jeno górami wyłaniającymi się z wody, przez bezbrzeżne zatoki i
obok szerokich srebrzystych plaż, nad którymi na tle połyskliwego
nieba krążyły orły bieliki. Po wysokich zboczach wspinały się
przepastne lasy sosnowe, a między szczytami przezierały bezkresne
równiny.
Gdzieś w tych stronach powinien znajdować się koniec świata,
pomyślała, a gdy tumany mgieł spowijały łódź, zastanawiała się, czy to
nie jest czasem droga do Niflheim, mglistego piekła, o którym pojęcie
wyssała wraz z mlekiem matki. Krainy ludzi nie bez przyczyny zwano
Midgardem. Poza nim były też inne obszary, sfery bogów i olbrzymów,
niedostępne zwykłym śmiertelnikom. Czyżby to tam udawał się ten
langskip?
Przyszedł Haarik i usiadł obok dziewczyny. Przez całą podróż
nie odezwał się do niej choćby słowem, aliści teraz wyraźnie mu się
nudziło. Łódź płynęła pod żaglem, na lekkim wietrze, większość załogi
spała, a on nie miał nic do roboty. Chwycił Adislę za brodę i obrócił ku
sobie. Potem zerknął na swych ludzi. Żaden nie zwracał na nich uwagi.
Puścił ją.
– Tęsknić mi do żony – rzekł. W innych okolicznościach Adisla
uznałaby jego kiepski akcent i zniekształcone słowa za zabawne.
Niegdyś do Eikund zawitał pewien komediant, co udatnie naśladował
Danów, którego Haarik z tym swoim śpiewnym wikińskim bardzo jej
przypominał. Atoli teraz jego mowa zdała jej się tylko cokolwiek
cudaczna.
– Lepiej przyprowadź swego przybocznego. Nie oddam ci się
bez walki, a tyś stary i słabowity.
Król się zaśmiał.
– Tęskno mi do rozmów z nią – wytłumaczył. – Muszę się
wygadać. Towarzystwo wojów to może i rzecz wspaniała, aliści
mężczyźnie potrzeba też bardziej kurtuazyjnych pogawędek, czyż nie?
Mnie na pewno. Wiesz, czemu się tu znalazłaś?
– Założyłam, że chcesz mnie sprzedać.
– W pewnym sensie już jesteś sprzedana – odparł – a może
raczej wymieniona, choć wymiana nie opłaci mi się zanadto.
Adisla spojrzała na Haarika. Nie był bynajmniej mężczyzną
grubiańskim i niemiłym; wprost przeciwnie, było w nim coś z ojca –
nie jej ojca, ale takiego, którego zawsze chciała mieć. Nienawidziła go
jednak. On – albo jego ludzie – zabili jej brata, uprowadzili ją z
ojczyzny i przyczynili się do śmierci matki. Mimo to chciała poznać,
jaki los jest jej pisany, przeto zdecydowała się być uprzejma. Więc
milczała.
– Niebawem wymienię cię na mego syna – ciągnął – choć sam
się zastanawiam, po co ja sobie zadaję tyle trudu. Może to ciebie
powinienem wyznaczyć na mego dziedzica. Znasz się choć trochę na
żegludze? Umiesz władać mieczem?
– Niestety, los poskąpił mi tych talentów.
– I tak nie byłabyś gorsza od niego. Wysłałem go na wyprawę
łupieską ku Wyspom na Krańcu Świata. A on skończył tutaj. Do tego
naprawdę trzeba być wyjątkowym głupcem. Mówię mu: płyń na
zachód, a ten co? Hajda na północ, rozbija się łodzią i ciągną go przez
pół świata, że już chyba dalej na wschód to się nie dało.
– Został pojmany?
– Tak. I to przez kogo?! Przez ludzi, którzy nawet nie wiedzą,
co to katar. Przez Wielorybaków. Wielu z nich ma za broń jeno
zaostrzone poroże renifera, a i tak zdołali wziąć go do niewoli. Jego
okręt rozbił się w drodze wzdłuż wybrzeża na północ. Popłynął za
daleko, wpadł w zły prąd. Jeden z dwóch ocalałych, prócz mego syna,
jak widać – największy berserk, jakiegom widział – pojawił się na mym
dworze z mieczem chłopaka i tym ich wielorybim szamanem. Pytam się
tedy tego olbrzyma, co się mieni Bodwarem Bjarkim, jak to się niby
stać mogło, iż wyznawca Odyna Białego Niedźwiedzia dał się pojmać
grupce zmarzniętych na sopel wieśniaków, a ten coś mi mamrocze o
czarownictwie. Mówi, że doszły ich słuchy o złocie czarowników i
popłynęli ich szukać. Bajka dla maluczkich, aż trudno uwierzyć, że ktoś
dal się nabrać. Wspominałem już, że mój syn to wyjątkowy głupiec?
– Aż tak z nim źle?
– A czemu inaczej by się tam znalazł? Złoto czarowników!
Gdybym dostał kawałek srebra za każdą plotkę o złocie czarowników,
którą słyszałem, to już wcale bym go nie potrzebował. Ci ludzie nie
mają grzebieni, a co dopiero mówić o złocie. Nawet jeśli ten skarb
istnieje, to czy naprawdę mój syn nie zrozumiał przestrogi ukrytej w
jego nazwie? Złoto czarowników. To nie złoto dzieciątek czy kmieci,
ale cza-row-ni-ków. Nie zdziwiłbym się, gdyby to oni pokarali go za
bezczelność, rozwiązując węzeł wiatrów, i zdmuchnęli go na skały. Tak
czy owak, berserk twierdzi, że te wielorybojady przepędziły mego syna
stąd do krańca świata i że chcą coś w zamian.
– Co?
– Ciebie. Gdyby nie było mi wstyd, pozwoliłbym mu odmrażać
jajca jeszcze przez kolejne dziesięć zim.
– A skąd oni mnie znają?
Haarik skinął głową w kierunku półleżącego Wielorybaka, który
obserwował ich przez półprzymknięte powieki.
– Jego zapytaj. Mnie nie chce powiedzieć, ale może tobie się
poszczęści. Układ jest prosty: zabieram go do Rogalandu, on cię
wskazuje, ja cię przywożę tutaj i odzyskuję mego zidiociałego synalka.
Wszyscy są szczęśliwi. – Spojrzał jej w oczy. – No, prawie wszyscy.
Wielorybak zamknął powieki i zaczął chrapać.
Haarik obrzucił go pogardliwym spojrzeniem.
– Ci to dopiero dziwacy. Mają tyle tego wielorybiego tłuszczu, a
za grosz oleju w głowie. Płacą daninę trzem królestwom, przez które
zapędzają się za reniferami, tedy nic dziwnego, że są biedniejsi od byle
łachmaniarza. I co, robią coś z tym? Wyprawiają się na wyprawy
łupieskie albo walczą, by utrzymać to, co mają? A gdzie tam. Jedno ci
rzeknę: gdyby jakiś Fin albo Swear zapukał do mych drzwi, żądając
daniny, w nagrodę za jego starania odesłałbym go do domu z czymś
więcej niż jeno z grzebieniem w rzyci.
– Ale z powodu wizyty jednego z nich na twym dworze
zaryzykowałeś życie ludzi na wojnie z Rygirami, zostawiłeś dom w
rękach wasali i popłynąłeś na koniec świata tylko dlatego, że tego od
ciebie zażądał.
– Cóż robić, syn to syn – odparł Haarik. – Krew z krwi, jakby
nie patrzeć.
Adisla spojrzała w stronę lądu. Krajobraz zrobił się bardziej
płaski – rdzawe wybrzeże kamieni ponad szarym morzem, a wyżej –
pas zieleni.
– Swoją drogą – ciągnął Haarik – gdy już odzyskamy chłopaka,
solidnie zwilżym nasze miecze, pochlejem przez parę dni, jeśli mają coś
nadającego się do picia, a potem powrócim. Wyglądasz mi na miłą
dziewkę. Wezmę cię za nałożnicę. W miarę możliwości postaram się
trzymać załogę z dala od ciebie.
– To bardzo uprzejmie z twej strony.
– I wygodne. Danie im ciebie byłoby tyleż pożyteczne, co
kłopotliwe. Rzuciliby się na siebie niby psy w walce o kość.
Haarik wcale nie był nieuprzejmy. Święcie wierzył, że
naprawdę odda jej przysługę, proponując obwołanie jej swoją
własnością. Adisla przełknęła ślinę i popatrzyła na morze. Wcześniej
nie stało jej odwagi, by odebrać sobie życie, musiała przeto zdać się na
łaskę losu.
Pomyślała o spustoszeniach w Eikund i nie mogła powstrzymać
się od drwiny.
– Wypada mieć nadzieję, że Wielorybacy nie są tak waleczni jak
Rygirowie – rzekła. – Masz teraz jeno sześć dziesiątek ludzi, a i ośmiu
było mało do poskromienia naszego sioła.
Haarik zapłonął rumieńcem.
– Maczały w tym palce siły nieczyste. Czarownictwo – odparł. –
Tak jak nam mówiono, zresztą. To dlatego zabraliśmy ciebie miast
księcia.
– Takie same czarownictwo jak to, o którym bredził ten berserk?
Haarik się uśmiechnął.
– Niemalże. – Adisla pomiarkowała, że Danowi spodobała się
jej rezolutność, że uznał ją za oznakę dobrego humoru. I nie mogła się
nadziwić, iż nie dostrzega nienawiści w jej sercu.
Zbliżali się do wyspy, podłużnego ciemnego wzgórza
wyrastającego z gładkiej tafli morza. Słońce jak gdyby wyciągało ku
niemu liżący wodę jęzor ognia, wskazując im drogę.
– Coś chroni księcia Waliego – ciągnął Haarik. Wskazał głową
na szamana. – On chciał księcia, ale zdawał się wiedzieć, że go nie
dostanie. Ty byłaś druga w kolejce.
Po wodzie poniósł się dźwięk, rytm niedający się pomylić ze
skrzypieniem statku lub, jeśliby ktoś wiosłował, z uderzeniami wioseł.
Cichy, acz natarczywy. Adisla poznała go – brzmiał tak samo jak
wtedy, gdy wielorybi czarownik wybijał go, by wyciągnąć ją z morza.
Pulsował teraz ku nim przez gładź wody niby bicie serca jakiegoś
gigantycznego zwierza.
– Jak to możliwe, że jestem dla niego taka ważna? Toż ze mnie
jeno wieśniaczka?
Wielorybak otworzył oczy, podniósł wzrok, wbijając w nią
spojrzenie bladych oczu. Uśmiechnął się, odsłaniając lśniący rząd
małych białych zębów, i wskazał na nią haczykowato zagiętym palcem.
– Wilcze sidła – rzekł zagadkowo.
34. JAK PRZEZ MGŁĘ
Nawet leżąc na pokładzie, Wali nie przestawał analizować
sytuacji. Jakież mieli atuty? Jednego samowolnego wilkoluda, który
umknął uwadze porywaczy, i dwie pary niezbyt śmiercionośnych, acz
nieskrępowanych rąk. Ich szanse w starciu z Bodwarem Bjarkim i jego
załogą nie były godne pozazdroszczenia, aliści jeśli teraz dadzą się
związać lub unieruchomić w inny sposób, to już po nich.
Bragi stał, złorzecząc, obok swej beczki, poruszając się niby
człek, który właśnie przebudził się z długiego snu. Wilkoluda nigdzie
nie było widać. Weles miał uśmiech przyklejony do ust, co wyglądało,
jakby wycięto go na twarzy kupca za pomocą noża. Wzruszył
ramionami w niemej prośbie o wyrozumiałość. Wali był zły, poczuł się
zdradzony. I to przez kogo? Przez człeka, który dotąd był mu wzorem,
niedoścignionym ideałem ojca? Ni Authun, ni Haarik, ni nawet
Widłobrody w życiu nie zniżyliby się do takiego przeniewierstwa.
– Związać mi ich! – rozkazał Bodwar. Ku zbiegom przystąpił
mężczyzna z powrozem.
Czas jakby zwolnił. Jeden z ludzi berserka zajrzał do beczki
wilkoluda. Jednocześnie Wali usłyszał, że Bragi najwyraźniej doszedł
do tego samego wniosku, co wcześniej jego książę, czemu dal wyraz w
typowy dla siebie sposób. Czyli prosto z mostu.
– Po moim trupie! – Sztywno dał krok naprzód i oderżnął głowę
tego ze sznurem. Bragi ma miecz, pomyślał Wali w euforii. Nie do
wiary, on naprawdę zabrał ze sobą broń do beczki!
Z lewej dobiegł go dziwny dźwięk, coś pomiędzy odgłosem
wymiotów a krzykiem, a potem gardłowy chrzęst. Ten, co szukał
Feilega, właśnie go znalazł. Na swoją zgubę.
Bodwar Bjarki nie miał broni na podorędziu, atoli nim głowa
jego podkomendnego spadła na pokład, postąpił naprzód i zadał cios
pięścią. A Bragi nakrył się nogami i osunął się na pokład, jakby
przetrącono mu kości. Potem olbrzym zwrócił się ku Waliemu. Książę
starał się zrobić unik, ale Bodwar miał nie tylko gabaryty i siłę
niedźwiedzia32, ale także jego szybkość. Chwycił go za rękę i nogę,
podniósł w górę i rzucił o pokład niby szmacianą lalkę.
Wali upadł pechowo, uderzając się w ramię, lecz szybko się
podniósł. Bjarki natarł ponownie.
Książę w mig zorientował się w sytuacji. Ci ludzie działali z
poruczenia jego wroga – Widłobrodego czy Haarika, bez różnicy.
Stanowił przeto cenny ładunek.
Bjarki rzucił się nań, lecz Wali się wywinął i podbiegi ku rufie
okrętu. Postawił nogę na górze burty i odwrócił się w stronę berserka.
– Powściągnij swych ludzi albo...
Nie dane mu było dokończyć. Bjarki skoczył. Wali nie miał
wyboru – dał drapaka przez burtę. Berserk prawie go chwycił,
chybiając jeno o włos. Wali jeszcze usłyszał, jak olbrzym zaklął
siarczyście.
Zimna fala pozbawiła go tchu. Zakrztusił się słoną wodą. Strach
ścisnął go za gardło. Zdarzenia z moczarów zdążyły zakorzenić się w
jego pamięci na dobre, przeto teraz straszliwie lękał się utonięcia.
Zawzięcie próbował się uspokoić i zmusić członki do ruchu, by
popłynąć – wszak to potrafił – zamiast ulegać panice. Nie było łatwo.
Nogi i ręce miał sztywne od długiego pobytu w beczce, atoli przypływ
strachu zmył z nich drętwotę niemal do cna. Zaczął płynąć.
Wzburzone morze sprawiało, że okręt to znajdował się na
wysokości dwóch ludzi nad Walim, to na odwrót. Ustawiono go burtą
do zbiega. Gdy woda unosiła Waliego, ten skoncentrował się, by
oczyścić umysł i dostrzegł, że jest to sneka, nie tak pokaźna i szybka
jak drakkar, choć miała około dwudziestu par wioseł; mogła nawet
pomieścić zapasową załogę. Nie zdołaliby we trzech pokonać aż tylu
ludzi, atoli mieli przewagę, bo Wali był czymś, czego tamci
potrzebowali. Zastanawiał się, czy dane mu będzie to wykorzystać, gdy
usłyszał, że ktoś krzyczy z pokładu.
– Wracaj na łódź, ty capi pomiocie! – rozpoznał głos Bjarkiego,
który właśnie rzucał mu linę. Z pluskiem opadła na wodę obok
Waliego, lecz ten jej nie pochwycił, choć – Loki świadkiem – bardzo
chciał.
Zakrzyknął ile sił w płucach:
32Mitologiczny Bodwar Bjarki („waleczny niedźwiadek”) to wielki duński bohater,
wspominany w sagach, odznaczający się wielką silą i odwagą.
– Nic z tego, póki nie dasz mi słowa, że nie spróbujesz nas
związać lub zabić!
– Nie jesteś w mocy, by żądać czegokolwiek!
– Ależ jestem – odkrzyknął Wali. – Jeśli się utopię, co będzie z
twoim okupem?
– A toń sobie! – Bjarki już miał się odwrócić, gdy tuż przy nim
pojawił się Weles. Na parę chwil Wali stracił ich z oczu. Potem berserk
zawołał ponownie: – Daję ci słowo, tak jak żądasz!
– I zabijesz każdego, kto będzie próbował związać mnie lub
moich druhów, póki będziemy na twym okręcie?
– Brawo, nauczyłeś się targować, książę! – zawołał Weles.
– Daj słowo, że nie podniesiecie ręki na mnie i mych
kompanów.
– Niech będzie! – zakrzyknął Bjarki.
Chłód powodował już bolesne skurcze w członkach Waliego,
przeto książę musiał się skupić, by zmusić zmarznięte ręce do
pochwycenia liny. Pociągnięto go i podźwignięto na pokład. Bragi
siedział tam, gdzie upadł, mrugając oczami i masując szczękę. A Feileg
trzymał w szachu trzech włóczników – on warczał, oni zaś bali się
podejść, trzymając go na dystans.
Bjarki postąpił naprzód i rzekł cichym, niemal
konfidencjonalnym tonem:
– Masz, czego chciałeś, książę. I tak byście nie zginęli. Żaden z
was. Stary jest częścią umowy, a wilkoluda zamierzam zostawić sobie
na później, aż dotrzemy do miejsca, gdzie będę mógł go zabić przy
świadkach.
– A gdzie zmierzamy? – zapytał Wali.
– Z powrotem do Widłobrodego – wyjaśnił berserk. – Tyś ceną
za mą wolność. Ty i okrągła sumka okupu.
– To haniebne, przyobiecywać coś takiego – żachnął się Bragi.
– Pisane mi zginąć w walce – rzekł Bjarki – a nie na końcu
sznura.
– Królowi przysługuje prawo domagania się rekompensaty za
każdy okup, który musi zapłacić – stwierdził Weles. – A ten będzie
niemały, gdyż jesteście więźniami Hemminga, króla Danów.
– Przecież uciekliśmy – zdziwił się Wali.
– Naprawdę tak myślisz, czy mówisz tak z myślą o
donosicielach? Tym sposobem Hemming może cię sprzedać
Widłobrodemu. A wszyscy pomyślą, że powróciłeś na własną rękę.
Zmyślne, nieprawdaż?
– Zabiję cię, Welesie – warknął Wali – to ci przyrzekam.
Kupiec wzruszył ramionami.
– Chyba cierpisz na wstrząs z powodu własnej głupoty. Mnie
nie wiń, tylko siebie. Handluję i załatwiam nieformalne sprawy króla.
Kupuję i sprzedaję rzeczy podług ich wartości. A ty mi się po prostu
oddałeś, nonszalancko przypływając do Heithabyr.
– A miałem cię za przyjaciela – zżymał się Wali.
Weles parsknął.
– Dość mi już było przyjaźni twego ludu, gdy spaliliście mój
dom w Reriku.
– Mam go zabić, czy każesz mu się pohamować? – wtrącił się
Bjarki, wskazując na Bragiego, który właśnie się podnosił. – Za niego
też czeka mnie nagroda, tedy szkoda byłoby go stracić.
Wali dał Bragiemu znak, by się uspokoił.
– Skąd ta nagła troska o zysk? Czyżby kupczenie było
zaraźliwe? – zadrwił Wali.
Berserk splunął.
– Szczam na to – rzeki. – Dopóki mam co jeść i nie moknę,
dopóty nie dbam o bogactwa. „Zdycha ci bydło, umierają krewni, i ty
umierasz, lecz sława, którąś sobie zdobył, nie umrze nigdy”33. Czyż nie
tak powiada nam bóg Odyn? Mą nagrodą jest sława i wypełnienie
przyrzeczeń, tedy gdy przybijemy do lądu, zabiję tego twojego
wilkoluda. Mocarny to woj, przeto tego, co go zgładzi, opiewać będą
przez wieki.
– Wilkolud mnie nie interesuje.
– A co cię interesuje? Ta dziewka? Zapomnij o niej. Haarik
oddał ją Wielorybakom w zamian za syna.
– Jak to?
Bjarki spojrzał na niego i się zaśmiał.
– Tak to, że teraz już pewnie zdążyła pożenić się z Domenem34.
33 Fragment Hávamál (Pieśni Najwyższego), części Eddy poetyckiej, przeł. A.
Załuska-Strömberg.
34 Wzgórze (164 m n.p.m.) na północno-wschodnim krańcu Norwegii, niegdyś podobno uważane za bliskie bramie do Hel.
– Mówże jasno.
– Wielorybacy pewnie już wykorzystali ją do swej magii. Ale
dość już powiedziałem. Ma przysięga dotyczy jeno uchowania cię od
krzywdy, pókiś na tej łodzi. Nie muszę ci zapewniać spokoju ducha.
– Jeśli zdołasz ją odnaleźć, nagroda cię nie minie –
zaproponował Wali, choć i tak znał odpowiedź berserka.
– A gdzie w tym chwała? – odparł Bjarki i się odwrócił.
Wali czuł dziwnie radosne podniecenie. Właśnie uzyskał
pierwszą pewną informację o losie Adisli. Już samo to sprawiło, że czuł
się bliżej niej. Rozejrzał się po łodzi. Niektóre twarze nie były mu obce,
atoli reszty nie poznawał w ogóle. Było tam kilku berserków,
rozebranych do pasa z powodu gorącego dnia, pokrytych tak gęstymi
tatuażami, że zdawały się niemal futrem. I paru wojów, wyglądających
jak ludzie znad rzeki Grovu, dziesięć dni piechotą od Hordalandu.
Nosili charakterystyczne zaplecione brody. A zatem Widłobrody
korzystał z usług najmitów. Czyżby gotował się do wojny? Czy raczej
po prostu trzymał własnych ludzi w domu, by chronili jego ziemie,
wysyłając opłaconych wojów, by załatwiali porachunki z kim trzeba?
Ci znad rzeki nie byli zadowoleni, Wali to widział. Jeno lęk
przed Bodwarem Bjarkim odwodził ich od zamiaru powzięcia srogiej
zemsty na Bragim i Feilegu, którzy zabili im druhów. Teraz łypali na
tych dwóch z gniewem w oczach, szemrając półgębkiem, acz trzymając
się z dala. Bragi nic sobie z nich nie robił i odwzajemniał ich spojrzenia
z uśmieszkiem na ustach, dając do zrozumienia, że w każdej chwili jest
gotów ponownie przetrzebić ich szeregi, jeśli zechcą spróbować
szczęścia.
Wali poszedł na rufę łodzi i usiadł obok niego.
– I jak?
– Sam nie wiem. Wygląda na to, że chwilowo nic nam nie grozi.
– Pytałem, jak się czujesz? – sprecyzował Wali. – Spuścił ci
niezłe lanie.
– Wyplułem parę zębów – odparł Bragi – ale bywało gorzej. – I
dodał głośniej: – Inna sprawa, że nawykłem do walki z dużymi mężami,
a nie tymi chuchrowatymi berserkami.
Waliemu zdało się, że zobaczył, jak Bodwar Bjarki się śmieje,
odwiązując linę. Ale może mu się przywidziało.
Tak czy owak, zdecydował przejść do ważniejszych kwestii.
– I co możemy począć, twoim zdaniem?
Bragi wzruszył ramionami.
– We dwóch nie damy rady pożeglować. Skoro nie mają
zamiaru nas zabić, to rzekłbym, że musimy się ich trzymać. Ale jak
tylko znajdziemy się w pobliżu lądu, zaatakujemy.
– Niby czym? Nie mamy broni.
– Tyr, bóg wojny, nam ją zapewni.
– Chyba raczej zapewni nam przedwczesną śmierć – rzekł Wali
z przekąsem.
– Długo już żyję. Nie żądnym lat, jeno chwały.
Na okręcie było z sześć dziesiątek ludzi. Dwóch z toporami w
pogotowiu i kolejnych trzech z włóczniami stało na straży, obserwując
jeńców z minami wyrażającymi ni to gniew, ni to strach. Feileg siedział
spokojnie na rufie ze wzrokiem wbitym w ziemię. Wali przypomniał
sobie, że wilkolud nie przepada za podróżami pod żaglem, ale nie
rozumiał, jak można chorować na tak dużym, stabilnym okręcie.
Wyjrzał na morze. Ani widu lądu. Pomiarkował, że wypłynęli z
Heithabyr, obierając kurs przeciwny do tego, którym dotarli do miasta.
Najwyraźniej po umieszczeniu w beczkach zabrano ich z powrotem do
portu i przeniesiono na inny okręt, który potem zawrócił. To dlatego tak
długo wypływali na otwarte morze. Bragi twierdził, że odnoga
prowadząca od dworu Hemminga łączyła się z rzeką Ejderen35 i dalej z
Morzem Północnym za pośrednictwem sztucznego kanału. To pewnie
tę drogę obrali ich porywacze. A ci, jak się Wali domyślał, kierowali się
teraz względem słońca i gwiazd, przeto możliwe, że zbłądzą. Jeno w
tym mógł pokładać nadzieję. Jeśli okręt zmyli drogę i będzie musiał
przybić do obcego lądu, być może uda im się uciec. Odchylił się i oparł
o drzewce masztu.
– Jak chcesz, to śpij. Nie bój nic, nie spuszczę tych psubratów z
oczu – rzekł Bragi.
Wali zasnął, a raczej niespokojnie błąkał się na pograniczu jawy
i snu.
Wiatr przeszedł we flautę, wygładzającą taflę morza, i przez
jakiś czas okręt płynął napędzany wiosłami. Półświadomemu Waliemu
rytm wiosłowania zdawał się czymś pierwotnym, jakby biciem serca. A
jego umysł niejako dostosował się do wybijanego taktu, dał mu się
35Duńska nazwa rzeki Eider.
porwać. Wtem tempo nieco się zmieniło. Nie było już tak wolne i
spokojne, lecz szybsze i gwałtowniejsze. Śnił – a przynajmniej tak mu
się wydawało – i zobaczył we śnie Adislę, Feilega oraz tę dziwną runę.
Zdawała się pulsować i poruszać, wibrować i łomotać, a on
pomiarkował, że tajemniczy odgłos pochodzi nie od wioseł, a od runy.
Nie unosiła się ona, niematerialna, jak mu się dotychczas wydawało,
lecz była rzeczywista, wymalowana na jakiejś powierzchni. Wali
wciągnął powietrze i poczuł zapach skóry i drewna. Ognisko. Runa
drgała. Zdobiła bęben. Ktoś uderzał w bęben z tym straszliwym
symbolem. Wali przeniknął wzrokiem przez runę i zobaczył Adislę.
Gdzie ona była? Pośrodku kręgu dzikich zwierząt: wilków,
niedźwiedzi, jeleni; dojrzał nawet wielkiego orla. Wtem jednak jego
umysł otrząsnął się i Wali ujrzał prawdziwe oblicza zwierząt. Ludzie w
maskach. Uderzali w bębny, bębny ozdobione runami, które zdawały
się unosić ze skór przy uderzeniu, ulatując w ciemność nocy. Wiedział,
dokąd zmierzały. Ku niemu. Zdawały się go ogarniać, spowijając go
swą mnogością. Miał przeczucie, iż ci ludzie pokazują mu, że mają
Adislę. Wzywali go, a nawet więcej – formowali szlak, by nim podążył.
Było tam jednak coś jeszcze, coś starego i złaknionego, coś grasującego
na granicy umysłu. To coś go obserwowało. Obecność tego czegoś
jawiła się niby ślepy szyb, przepaść ku nicości, a dobywający się z niej
chłód był taki sam jak ten, który czuł ongiś, gdy Disa odprawiała na
nim swą magię.
Rytm bębna wypełnił mu umysł.
Gdy się odwrócił, zobaczył mężczyznę, którego widział ongiś
pośród muru tarcz, wysokiego i bladego, z bujną czupryną ryżych
włosów.
– Pomóż mi ją odnaleźć – ozwał się Wali.
– Odnajdziesz ją – odparł nieznajomy – i przepadniesz. Przyjmij
dar czarownika. Twój gniew jest teraz dla niego bramą, a on słyszy, jak
brama się otwiera. Wpuść te kruszyny.
Chwycił garść tych spiczastych run i oprószył nimi głowę
Waliego.
– Czego ten bębniarz chce ode mnie?
– Byś poznał samego siebie.
– A kim jestem?
Mężczyzna objął Waliego ramionami i pocałował go w czoło.
– A chcesz wiedzieć?
– Tak.
– Tedy wiedz.
Znów się topił, a brudna woda przesłaniała mu wzrok,
wypełniając płuca i dusząc świadomość. Bębny łomotały mu teraz w
głowie, a ponad nimi słyszał głos Jodis, mówiący, by go zanurzyli.
Zobaczył samego siebie w pieczarze, gdzie była runa, wiedząc, że
wyraża jego, Adislę i Feilega, że są nierozłączni. Pomiarkował to, co
wtedy mu umknęło, bo wówczas nie wiedział, skąd patrzeć. Poczuł w
ustach ukłucie bólu, jakby szpilki, poczuł zaciskające się wokół pęta,
zwietrzył zapach krwi i ognia i poczuł wzbierający w nim gniew
niesprawiedliwości.
Próbował wymówić swe imię, atoli dobył z siebie jeno skowyt
bólu, ryk pokrzywdzenia. Był wilkiem.
– Wstawaj! Teraz mamy szansę! Na nabrzmiałe jajca Thora,
wstawajże! Co z tobą? Co z tobą? – Głos Bragiego był jak naglący
krzyk. Wali słyszał też wrzaski – mężczyzn rzucających mięsem i
groźbami.
Wstał. Działo się coś dziwnego. Kupiec Weles przemknął obok
nich, komicznie wymachując rękoma, jakby płynął w powietrzu. A
potem, dając niespodziewany popis zwinności, podciągnął się na jednej
z przymocowanych do barył lin i wskoczył do środka pustej beczki
jednym susem, niby królik do nory.
Wali rozejrzał się wokoło. Olbrzymi księżyc w pełni przemienił
morze w pogięty metal, a nie dalej niż o zasięg strzały unosiło się
szerokie pasmo gęstej mgły, połyskującej w świetle księżyca. Nadszedł
szmer deszczu – albo czegoś doń podobnego – i wszyscy rzucili się w
poszukiwaniu schronienia, kuląc się pod tarczami lub chowając za
nadburcie.
Spojrzał w bok i w dal. Zrazu pomyślał, że chyba mylą go oczy.
Dwa langskipy, prawdziwe drakkary, z wyrzeźbionymi głowami
smoków na dziobach, zbliżyły się do ich łodzi, zasypując ją gęstym
czarnym deszczem strzał. A one tu niby skąd?
– Haarik! Haarik! – skandował ktoś gromko.
Nie kto inny, a najeźdźcy z Aggersborgu! Jeśli Haarik
znajdował na pokładzie, Wali chciał upuścić mu krwi.
Pod jasnym księżycem dostrzegł zarys lądu. Najwyraźniej
zbłądzili w pobliże ziem Haarika i teraz przyszło im za to zapłacić.
Mimo to Wali w radością powitałby niewolę u niego. W pewnym
sensie. To by go zbliżyło do Adisli. Zdrowy rozsądek nie zajmował
teraz najwyższej pozycji w jego umyśle. Targało nim coś innego. Co
powiedział mu niegdyś ten człek w pierzastym płaszczu? Nie pamiętał.
Nie myślał jasno. Głowa wciąż rezonowała w rytm bębnów. Wtem
zdało mu się, że postradał resztki rozumu. Napastnicy byli przecież
pobratymcami tych, co uprowadzili Adislę, zabili małego Manniego, a
jego samego pozbawili domu i ludzi, których nazywał rodziną.
Odkaszlnął. Był to ten sam kaszel, który męczył go na moczarach.
Własne gardło zdało mu się suche i ściśnięte, głowa otumaniona, a uszy
wypełnione pulsującym rytmem. Nie potrafił pokierować myślami ni
odnaleźć kierunku.
– Danowie, Danowie, ludzie Haarika, złodzieje i mordercy,
godni rozerwania i wytracenia. Zabić ich! Zabić wszystkich. Nikogo nie
oszczędzać. Poprzysięgam im śmierć! Szarpię i gryzę, gryzę i szarpię.
Co się z nim dzieje? Raz wstrząsają nim drgawki i kaszel, raz
przeraźliwe zimno, takie jak wtedy, gdy Bragi wyciągnął go z wody na
topielisku.
– Piraci! Książę, teraz albo nigdy. Powinniśmy się z nimi
ugadać. To nasza wolność! – krzyczał Bragi, jednak Wali nie potrafił
się skoncentrować na jego słowach. Kręciło mu się w głowie. Miał
wrażenie, jakby rzeczywistość, której doświadczał we śnie,
rzeczywistość ciemnych odmętów, zastąpiła realia napaści.
Niektórzy łucznicy na łodzi Waliego ogryzali się napastnikom,
atoli większość ludzi Bjarkiego wciąż mocowała się z beczkami,
próbując wydobyć z nich broń. Waliemu zdawało się, że brodzi w
oparach stresu i gniewu, jakby ci ludzie wydzielali je wraz z potem.
Jeden z drakkarów podpłynął do nich bokiem i uderzył burtą o
ich łódź, łamiąc wiosła i obalając załogę, zarzucając ludzi na dno łodzi.
Jeno trzech utrzymało się na nogach – Wali, Feileg i Bodwar Bjarki,
który szczerzył się i śmiał za osłoną wielkiej tarczy, z przednim
mieczem w ręce.
O burty łodzi załomotały zakrzywione chwytaki. W uszach
brzęczała Waliemu bitewna wrzawa, a wokół niego unosił się zapach
strachu. Poczuł się tak, jakby ktoś zahaczył runę o jego gardło, ciągnąc
go ku straszliwemu przeznaczeniu. Krew pulsowała mu w głowie jakby
coś próbowało się wyrwać z jej wnętrza. A potem tak się stało.
Wypowiedział słowo, które zdawało się czymś więcej niż słowem,
bardziej wirem, zasysającym wycinkiem nocy, w którym miał zatopić
się bez reszty.
– Fenrisulfr.
Miano wydawało się właściwe, jakby po raz pierwszy
wypowiadał własne imię.
– O czym ty mówisz? Ocknij się, musimy się dostać na ten
okręt! – to był Bragi.
– Wychłepczę z nich życiodajne nektary.
– Książę, ty bredzisz. Chociaż się połóż. Inaczej cię trafią.
– Fenrisulfr.
Wali postąpił w stronę słodkiego aromatu walki. Wszystko
zdawało mu się tak przepyszne: sute poty strachu i furii, i krew, o tak,
ona nade wszystko, tam, gdzie słodkie strzały trafiały celu, gdzie
piękny miecz ciął, gdzie rąbał nadobny topór.
– Pęta puściły – rzekł.
A potem jego umysł pochłonęły krwawe odmęty.
35. WILCZE ŻARŁO
Wali się obudził. Wokół zalegała mgła. Był dzień, a maszt
rzucał długi cień w powietrzu, niczym promień słońca przezierający
przez chmurę, znacząc jednak tuman smugami ciemności, nie światła.
Cień dryfował mu przed oczami niby ciemna pajęczyna na tle szarości,
niemal personifikując skrzypienie okrętu, które mąciło przygnębiającą
ciszę.
Spojrzał w dół na odzienie, czy raczej na to, co z niego zostało.
Było podarte i ciemne od krwi. Metaliczny posmak w ustach. Posmak
krwi. Wali czuł się senny i otumaniony, niby człek po obfitym posiłku
w popołudniowym słońcu.
– Bragi? – Żadnej odpowiedzi. Ręka Waliego spoczęła na
czymś miękkim. Spojrzał, by zobaczyć, co też to jest.
I wrzasnął. Zobaczył mężczyznę, z wydartą klatką piersiową,
połamanymi członkami, ze wzrokiem wbitym w górę, patrzącym na
niego oskarżycielsko. Wali skoczył na równe nogi. Obok niego ktoś
stał. Książę struchlał i już miał dać susa do tyłu, gdy zorientował się, że
widzi własny cień, mgielny omam rzucany przez słońce, nienaturalnie
materialny. Rozejrzał się na boki. Gdzie nie spojrzeć, okręt zaścielały
ciała, porozrywane i poharatane w straszliwy sposób. Na Waliego
patrzyły zgasłe oczy, ręce wyciągały się ku niemu, wątpia wiły mu się
pod stopami, zapach śmierci wypełniał mu nozdrza.
Poruszał się chwiejnym krokiem, próbując oddalić się od
umrzyków, ale byli wszędzie, od rufy po dziób. Uciekał od nich w
szaleńczym tańcu, wysoko podnosząc kolana, jak gdyby próbował
unosić się nad zwłokami. Wtem poczuł, że jakaś ręka zaciska mu się na
barku. Odwrócił się gwałtownie. I zobaczył wilkoluda. On też na niego
patrzył. Feileg był zmizerniały i pobladły, a pierś znaczyła mu,
biegnąca od ramienia, długa głęboka rana. Wali zrobił krok w tył,
potknął się o jakieś ciało i upadł na nie. Ogarnęło go obrzydzenie;
spróbował wstać. Wilkolud chwycił go i podźwignął na nogi.
– Ile czasu minęło? – zapytał Wali.
– Tydzień.
– Byłem nieprzytomny przez tydzień?
– Nie nieprzytomny.
– A jaki?
Wilkolud zerknął na ciała.
– To twoja sprawka? – indagował Wali.
– Moja nie.
– Czemuś nie wyrzucił ich za burtę?
Feileg spojrzał w oczy księcia.
– Lękałem się ciebie – wyjaśnił.
Wali nie bardzo rozumiał. Wilkolud był wszak lepszym wojem
od niego i nie miał powodu się obawiać.
– Czemu się mnie lękałeś?
– Jesteś wilkiem – odparł wilkolud. – Musiałem się chować
przed tobą pomiędzy tymi zmarłymi.
Wali nie mógł pojąć, o czym mowa. Miał mętlik w głowie;
światło dnia, nawet pod pokrywą mgły, zdawało się go razić. Spojrzał
na ciała. To byli Danowie, na oko dwie dziesiątki. Na żadnym ni śladu
po razach strzał czy cięciach miecza; rany były poszarpane i
porozrywane. Jeden z mężczyzn nie miał połowy twarzy, jakby ją
zdarto, jakby utracił ją wskutek ataku dzikiego zwierza, a nie w bitwie.
Wali nie był w stanie dłużej ścierpieć widoku ciał patrzących na
niego w tym nienaturalnym świetle. Dał sobie kilka chwil, by wziąć się
w garść, a potem jął zrzucać trupy do morza, przedtem zabierając im
miecze i sakwy. Pracował długo i mozolnie. Czuł się wyczerpany i
często musiał robić przerwy, gdyż odraza stawała się nie do zniesienia.
Rana Feilega sprawiała mu ból, przeto za wiele nie pomógł. Mgła
zaczęła opadać, a ptaki zniżać lot – przeważnie mewy, ale zdarzały się i
kruki. Widok tych ostatnich dał Waliemu nadzieję; do lądu nie było
daleko. Mimo to starał się je przepłoszyć, choć bez przekonania. Czy to
one okaleczyły zwłoki nim odleciały, a okręt zatonął we mgle?
Feileg pomógł mu podnieść krępego Dana nad okrężnicę. Był
cięższy niż się zdawało i już samo dźwignięcie go na wysokość burty
strudziło ich niepomiernie. Na chwilę oparli go, by zaczerpnąć tchu, a
zwłoki wychyliły się na zewnątrz, bardziej jak ktoś schorzały od morza
niż martwy. Wtem Wali pomiarkował, co się wydarzyło.
– Ty im to zrobiłeś, prawda? – zapytał Feilega. – Ty uczyniłeś
to bezeceństwo.
Wilkolud popatrzył na niego oczami bez wyrazu.
– Książę – rzekł – nieprawdą mnie obrażasz, boć to tyś rzucał
się na żarcie wilków.
– Od kiedyż to mówisz zagadkami, Feilegu? Czyżby ludzkie
towarzystwo cię skalało? Mówże wprost.
Wilkolud milczał.
Ciężki Dan najwyraźniej gnił już od jakiegoś czasu, bo gdy
przerzucali jego nogi przez burtę, brzuch mu się rozpruł, owiewając
Waliego chmurą odoru. Żołądek podszedł Waliemu do gardła. Zwłoki
zanurzyły się w wodzie, a Wali zadrżał, ocierając wymiociny. W ustach
czuł dziwny metaliczny posmak. Cokolwiek przyjemny, pomyślał.
Spojrzał na rękę, a potem w dół, na obrzygane buty. Więcej krwi.
Odruchowo obmacał boki, ręce i nogi. Nie został ranny a i tak
wymiotował krwią. Wilkolud wciąż obserwował go z obojętną miną.
Gdy ostatnie ciało zniknęło w morskiej toni, Wali usiadł,
otworzył skrzynię denną, wyjął bukłak z winem i wypił duszkiem.
Smakowało dziwnie, nawet niedobrze. Pomiarkował, że to jeno
cienkusz. Czemuż to ktoś zabrał ze sobą tak podle wino? Spróbował
kolejnego. Ono również było byle jakie. Podobnie piwo. Smakowało
tak wstrętnie, że aż nie chciało się go pić.
Na koniec znalazł skórzany worek z wodą i z niego pociągnął.
Smakowała o wiele lepiej, choć wyczuwał równocześnie inny aromat,
ulotną woń czegoś, czego nie umiał nazwać, a co przywoływało na
myśl agonalne drgawki zwierzęcia, z którego skóry zrobiono bukłak.
Uzmysłowił sobie też coś innego – emocję. Poczuł, że ktoś wcześniej
pił z worka. Tuż przed rozpoczęciem bitwy – Wali odnalazł smak potu i
niespokojnego podniecenia.
Wtem pomiarkował, że pod aromatem morskiej soli, mokrych
klepek i lin czuje tysiąc innych nut. Trawę, polepę, renifera, drzewa,
wysychający piasek i wodorosty, a nawet woń tak swojską, że niemal
się roześmiał. Mokrego psa. Oczami wyobraźni Wali zobaczył, jak Disa
odgania Hoppa od paleniska, mówiąc, że jeśli przysiądzie choć trochę
bliżej, to będą mieli na obiad pieczyste z psiny. Wciągnął powietrze. I
upewnił się, że rzeczywiście byli opodal wybrzeża.
Wali wyjrzał na morze, ale nic nie zobaczył. Zapach sosnowego
igliwia podpowiadał mu, że najbliższy suchy ląd leży na wschód od
nich, naprzeciwko miejsca, gdzie słońce rzucało swe mgliste cienie.
Okręt płynął teraz z prądem, aliści był zbyt duży, by Wali zdołał nim
sterować. Chwycił jednak za rumpel i starał się zwrócić statek w tę
stronę.
Wilkolud wciąż przyglądał mu się bez słowa.
Widok zwłok i długi okres nieprzytomności zmąciły bieg myśli
w głowie Waliego. Teraz, gdy odzyskiwał trzeźwość umysłu,
pomiarkował, że dotąd nie zadał bardzo ważkiego pytania.
– Nie wiesz czasem, co stało się z Bragim? – zagadnął.
– Wiem.
– Co?
– Ty go zabiłeś.
36. KRWAWE ODMĘTY
Wali, przeciwnie niż Feileg, nie pamiętał ataku. Ni olbrzymiego
księżyca, który zawęził świat jeno do srebra i czerni, linii i kręgów.
Drakkary po cichu zbliżyły się do nich, wynurzając się z
mlecznobiałej smugi. Feileg sądził, że tą nieoczekiwaną napaścią
kierował czarownik na usługach piratów. Bo jak inaczej wytłumaczyć
to, że zauważono okręt Bodwara Bjarkiego w nocy i przez taką mgłę?
Nie wiedział, że doszło do magicznej ingerencji, choć nie stała
za nią chęć grabieży, a bardziej przyziemne dążenie. W pieczarach
Ściany Trolli czarownica zaklinała go, pchając ku przeznaczeniu, a
szaman z północy siedział na płaskiej skale na swej wyspie, od tygodnia
pogrążony w transie, bijąc w bęben i intonując, by przywołać Waliego
do siebie. Pewien duński wódz przewracał się z boku na bok na łożu,
nie mogąc usnąć. Wnętrze długiego domu zdawało mu się nieznośnie
duszne, wyszedł przeto na dwór w poszukiwaniu ochłody. Wyglądając
na morze, spostrzegł jakiś ruch. Była to chmara szpaków, krążących na
tle dużego księżyca. Zawróciły i znikły. I właśnie wtedy Dan zobaczył
okręt, ten okręt, hen na horyzoncie, zwracający się bokiem do
nadciągającej mgły. Wypłynięcie w taką pogodę stanowiło
niebezpieczeństwo, ale pokusa zwyciężyła. Jego ludzie nie
potrzebowali dodatkowej zachęty. Hurmą zgromadzili się u jego drzwi,
nim jeszcze zdążył podnieść swą włócznię. Oni też tej nocy
niespokojnie wiercili się na posłaniach i również spostrzegli wrażą
jednostkę. Nim mgła przesunęła się o długość łodzi, dwa drakkary w
pełni obsadzono i wysłano na spotkanie z wrogiem.
Zagłębiwszy się w mgle, napastnicy stracili swą ofiarę z oczu,
atoli nie poniechali pościgu, naprowadzani przez mrok powolnymi
uderzeniami wioseł na łodzi Bjarkiego. Oba duńskie okręty
dostosowały się do tego rytmu, by zbliżyć się z zaskoczenia.
Dochodzące zza osłony białego świata mgły głosy ludzi na upatrzonej
łodzi, nawet rozmowa Waliego z Bragim, niosły się donośnie, jakby
były tuż obok.
Nim doszło do ataku, Bjarki zauważył, że już od paru chwil
wilkolud zachowuje się nerwowo. Nadciągała mgła, więc berserk
odwrócił głowę w stronę morza, wypatrując płycizn i skał.
Feileg pamiętał, że Bjarki nagle zastygł w bezruchu i nakazał
wioślarzom, by się zatrzymali i umilkli. Raptem to usłyszeli – dyszenie
piratów wysilających się przy wiosłach, zlewające się z odgłosem
muskających wodę piór – brzmiące niby mokry oddech umierającego
olbrzyma.
– Do broni! – zakrzyknął Bodwar. – Do broni! – A załoga
rzuciła się do beczek i skrzyń. Ozwał się ryk rogów, obwieszczając
rozpoczęcie ataku, któremu w dyrdy zawtórował szum nadlatujących
strzał.
Łucznicy często chybiali, wszak wszystkie okręty pozostawały
w ruchu. Wzbudzili jednak panikę; wojowie potykali się i klęli,
szamocząc się, by pierwsi dopaść włóczni. Atak zatarł rozróżnienie
między więzionymi a więżącymi, a Wali, Bragi i Feileg odzyskali
swobodę działania.
Bragi zakrzyknął do Feilega grzmiącym głosem:
– Bierz tarczę! Jeśli ci życie miłe, bierz tarczę! – próbował też
ocucić Waliego, który zdawał się pozostawać w transie.
Feileg nie widział napastników, atoli kilka strzał, które odbiły
się od pokładu, nie pozostawiało wątpliwości, że oni widzą jego. Idąc
za przykładem niektórych, schował się za nadburciem. Bragi
wrzeszczał na Waliego, zaklinając go, by się obudził.
Silny podmuch wiatru spowił ich mgłą i Feilegowi wydało się,
że są bezpieczni. Ale jeno przez chwilę. Wtem bowiem posłyszał
głuche uderzenie – coś gruchnęło o łódź z taką siłą, że wilkolud poczuł
się tak niemal, jakby to jego grzmotnięto. Potem stukot i trzask
zdruzgotanych wioseł, i radosne okrzyki wskakujących na okręt
Danów.
Książę wstał, wyraźnie owładnięty szaleństwem, mamrocząc
coś pod nosem i słaniając się na nogach jak po wypitce.
Trzech Danów zeskoczyło, lecz jeden z nich padł przebity
mieczem Bragiego, nim jego stopy dotknęły pokładu, i zwalił się na
pozostałych dwóch. Na dnie łodzi rozpętała się szaleńcza walka; ludzie
pokładali się na sobie. Bragi zostawił oręż w trzewiach Dana i
wyciągnął nóż do walki w zwarciu. Napastnicy byli uzbrojeni w topory,
ale gdy Bragi ruszył, nie mieli nawet szansy się nimi zamachnąć. W
mgnieniu oka wybebeszył pierwszego. Drugi starał się podnieść, atoli
Feileg potężnie kopnął go w głowę i rzucił się na leżącego, szarpiąc go
zębami i paznokciami. Bragi podniósł się na nogi. Schował nóż do
pochwy i wyciągnął miecz z tułowia obalonego wcześniej Dana. Potem
rzucił się w tłum walczących, uderzając głowicą, sztychem lub pięścią,
tnąc, kopiąc i gryząc.
Bodwar Bjarki przedstawiał sobą imponujący widok,
zastawiając się tarczą, rąbiąc mieczem, uderzając kolanami i głową.
Walczył z trzema wojami na raz, lecz to oni cofali się pod jego
naporem. „Odyn! Odyn! Odyn!” – krzyczał, konsekwentnie postępując
naprzód. Był ogromny; Feilegowi przypomniały się czasy dzieciństwa,
gdy bawił się z ojcem – skakał na niego, ten go odtrącał, Feileg skakał
ponownie i tak na okrągło.
Przed wilkoludem pojawili się inni Danowie i ten na jakiś czas
zupełnie zatracił się w walce, myśląc jeno o własnym przetrwaniu.
Twarze natarły na niego, błysnął niewyraźnie oręż. Feileg uchylał się,
uderzał i gryzł, łamał członki, wyłupiał oczy i zgniatał leżących
stopami. I znów doszedł go potężny trzask, tym razem po drugiej
stronie łodzi. W powietrze wzleciał deszcz drzazg, a on z trudem
utrzymał równowagę. To drugi drakkar nadpłynął właśnie od
przeciwnej burty, ponownie roztrzaskując ich wiosła.
Walka postępowała falami. Ludzie co i rusz ścierali się,
walczyli, uchodząc z życiem lub ginąc, a potem rozdzielali się, z daleka
obrzucając się obelgami i szukając okazji do kolejnego zwarcia.
– Myśmy możni Horda – ryknął Bragi – przeto ozłocą was za
nasz bezpieczny powrót. – Atoli wołał po próżnicy. Szkoda słów,
Danowie byli zdecydowani ich zabić.
Na Bragiego natarł jeden, potem drugi i trzeci. Tarcza, którą się
zasłaniał, poszła w drzazgi i stary woj zastawiał się teraz jeno żelaznym
umbem, uderzając nim i poprawiając uderzenia mieczem. Ktoś zadał
mu cios w twarz, odrzynając kawałek podbródka, aliści mężny jarl jeno
przytrzymał brodę zębami, by zwisająca skóra nie przeszkadzała mu w
walce. Było przy nim już czterech, nie, pięciu. Dwóch kolejnych stało
naprzeciwko Feilega, wielkolud nie mógł tedy dopomóc Bragiemu.
Wszystko się zmieniło, gdy ktoś natarł na księcia. Feileg
zobaczył topór z impetem zmierzający ku głowie Waliego. Lecz raptem
oręż wyleciał w powietrze, a dzierżący go dotąd mężczyzna z krzykiem
chwycił się za gardło. Feileg spostrzegł jeszcze, jak Wali rzucił się w
tłum Danów, a potem rytm bitwy uległ zmianie.
Przypływy i odpływy ścierających się wojów wyparła
gwałtowna fala przyboju, nieokiełznana, huraganowa nawałnica, która
odrzuciła Danów do tyłu, przydusiła i porwała na strzępy. Szybkość
Waliego była oszałamiająca, a jego siła nawet bardziej. Dotarł do
Bragiego, który walczył już ostatkiem sil. Pierwszemu Danowi złamał
kark niby gałązkę, chwytając jego głowę w obie ręce i wykręcając,
kolejny został dosłownie staranowany, wyfruwając za burtę. Miecz
Bragiego ugodził trzeciego w ramię a Wali rzucił się ku napastnikowi,
obalając i siebie, i jego. Ostatnich dwóch najwyraźniej prawidłowo
oceniło swe szanse, bo w te pędy uciekło na drakkar.
Bragi rozejrzał się za wrogami, naprostował wygięty miecz pod
stopą opartą o wręgę i wsunął nóż za pas. Dopiero potem przyłożył rękę
do zwisającego z brody płatu skóry i krzyknął na stojącego za nim
Waliego:
– No proszę, a jednak nie cała ma nauka poszła w las. Choć nie
powiem: dotąd nieźle się z tym kryłeś. Ja...
Feileg widział, że Bragi spojrzał na księcia. Wali klęczał obok
jednego z poległych, wpijając się zębami w skórę na jego twarzy i
starając się wyszarpać mięso.
– Książę, ja... – Bragi położył dłoń na ramieniu Waliego.
Ten jeno wściekle warknął, nie przerywając posiłku.
– Książę – rzekł Bragi – tyś zauroczony. Książę, druhu, proszę...
Nie dane mu było dokończyć zdania. Wali podniósł się i
kontynuując ruch, powalił Bragiego na plecy. Potem skoczył na niego,
gryząc, rozszarpując mu skórę, tłukąc pięścią i nogami. Feileg zobaczył,
jak głowa starego kolebie się bezwładnie pod gradem ciosów, atoli
Bragi był zawołanym wojem i nie pozostawał księciu dłużny,
odpłacając pięknym za nadobne. Obaj podnieśli się, chwycili za bary, z
rozpędu wylatując przez burtę. Opadli na pokład wrażego drakkaru i
odtoczyli się w bok. Otoczyli ich Danowie. Czterech, pięciu, sześciu
ludzi okładało ich czym popadnie, atakując ze wszech stron. Wali
stracił równowagę. Podniesione miecze i topory już gotowały się do
ciosu, jednak Bragi uwolnił się z objęć Waliego i na oślep natarł na
atakujących, impetem spychając ich z pokładu. Zaraz potem jakiś topór
pozbawił go miecza i niemal całej dłoni. Wali przyszedł mu w sukurs,
ciosem w głowę łamiąc kark topornikowi.
Bragi runął na ziemię, szamocząc się z kolejnym napastnikiem.
Rozdzielili się i wstając, wzajemnie odepchnęli się do tylu. Dan zdążył
jeszcze wyciągnął nóż zza pasa Bragiego. Ale ten zareagował
błyskawicznie, uderzając przeciwnika bykiem w twarz i posyłając go za
burtę.
Wali najwidoczniej w lot przyswoił sobie ten sposób walki.
Przerzucił dwóch wojów przez burtę, a potem odwrócił się ku
pozostałym. Danowie odstąpili, półokręgiem otaczając Bragiego i
Waliego, zbyt zlęknieni, by się zbliżyć, nie mając zarazem gdzie się
wycofać.
Bragi stracił w walce wszelką broń; jego prawica przypominała
krwawą miazgę, takoż i twarz. Uśmiechnął się do księcia.
– Całe życie marzyłem o takiej walce u twego boku. Świetny z
ciebie pięściarz, o ile skupiasz się na wrogu. Ale dobrze ci radzę – nie
nadużywaj tych berserkowych grzybków.
Wali chwiał się przed nim niepewnie.
Bragi położył dłoń na ramieniu księcia.
– Dumnym z ciebie, paniczu. Potężny z ciebie człek, a serce
roście, gdy widzę, jak mężnie walczysz. Już dawno odrąbałbym sobie
rękę, gdybym wiedział, że tak cię to zdopinguje.
A Wali chwycił starego woja i rzucił się na niego niby dziki
zwierz, zębami wydzierając mu gardło. Bragi okaleczoną ręką
odruchowo sięgnął po miecz, a tę zdrową wyciągnął po nóż. Atoli już
ich nie miał na podorędziu. Zatoczył się do tyłu, brocząc krwią na
siebie i księcia. Wali pchnął go na pokład. Bragi padł jak długi, wijąc
się z bólu, szarpiąc rękami za pas w poszukiwaniu broni, której tam już
nie było.
Stojący wokół Danowie najwyraźniej zdecydowali się zostawić
Waliego w spokoju i wdrapali się na unieruchomiony okręt Bodwara
Bjarkiego. Widać piraci na drugim drakkarze uznali ich czyn za
ponowienie ataku i jęli falą wlewać się na pokład. Feileg walczył
zawzięcie. Stracił poczucie czasu, a potem zobaczył, jak Wali ze
straszliwym warknięciem skacze z powrotem na środkowy okręt.
Niektórzy Danowie struchleli, zatrzymując się jak skamieniali.
Ojciec Feilega opowiadał był mu niegdyś o czymś takim – o węźle
bitewnym, jak to nazywał – gdy Odyn zstępuje i dotyka wrogów
paraliżem. Innych jednak to nie poruszyło, i postąpili ku Waliemu.
Rozpętało się piekło, a trup słał się gęsto. Ci, co upadli, ginęli od
sztychów lub pod butami na śliskich od krwi deskach; w zamęcie druh
kaleczył druha. Lecz Wali zdawał się nie do zdarcia. Przeciwnicy cofali
się przed nim niby zdmuchnięci wichurą, pchając się z powrotem na
swój okręt. Niektórym się udało. Ale reszta padła ofiarą zębów i rąk
księcia, bez pardonu zgnieciona, rozerwana lub zdruzgotana.
Feileg dostał cios między łopatki i zachwiał się, lecz jego
przeciwnika obalił Bjarki. Nie był teraz berserkiem – nie miał czasu
zaintonować zaśpiewu i posilić wywarem z grzybów – tedy przemówił
do wilkoluda całkiem rozumnie.
– Musimy przejąć jeden z ich drakkarów. Jego tu zostaw. Jest
berserkiem, jakiegom w życiu nie widział, i pokrwawi nas tyleż samo
co i Danów. – Bjarki nie był głupcem i miarkował, że wspólny wróg
jednoczy. Wskazał osobliwemu sprzymierzeńcowi okręt, na którym
leżał Bragi.
Feileg skinął głową i przeskoczył. Podszedł do Bragiego. Na
gardle woja ziała straszliwa dziura, a oczy zasnuwała mu mgła. Macał
rękoma wokoło, jakby czegoś szukając. Wilkolud instynktownie
wiedział, co począć – w końcu nie na darmo spędził swe najmłodsze
lata pośród berserków. Podniósł z pokładu włócznię i wcisnął ją w
zdrową rękę woja. Palce Bragiego zacisnęły się na orężu. Przywołał do
siebie Feilega. Mówił ledwo dosłyszalnie, tedy wilkolud musiał się nad
nim nachylić, by rozróżnić słowa.
– Nauczyłem go wielu rzeczy – odezwał się – ale czegoś takiego
nie uczyłem go nigdy.
Bragi jął się śmiać, atoli nagle umilkł. Na zawsze. Feileg
dotknął twarzy starego. Umarł śmiercią upragnioną przez mężczyzn z
jego ludu, pomyślał, z bronią w ręku i z uśmiechem na ustach.
Na okręcie pozostała jeno garstka Danów, a i to opuszczona
przez ochotę do walki. Widząc berserka i jego ocalałych załogantów
wspinających się ku nim przez burtę, pędem rzucili się w przeciwną
stronę, by dołączyć do pokrwawionej reszty druhów na najdalszym
drakkarze. Pomiędzy dwiema grupami, na środkowym okręcie, ostał się
tylko Wali. Danowie rozumieli, że przyszło im stawać w obliczu
potwora bardziej niż człowieka i już wcześniej zaczęli przecinać liny,
które zarzucili na okręt Bjarkiego na początku starcia.
Na pozbawionym wioseł okręcie, czerwonym od krwi, otoczony
ciałami Wali nagle znieruchomiał, rozglądając się na boki jakby w
zdumieniu. Zza krawędzi jednej z beczek wyjrzała para oczu. Tedy
jednak jest tam ktoś jeszcze, pomyślał Feileg.
– Teraz albo nigdy, Welesie Liborze – zakrzyknął Bjarki.
Kupiec stanął w beczce, wprost przed obliczem Waliego.
Spostrzegłszy księcia, wyraźnie się wzdrygnął. Nawet z dwudziestu
kroków Feileg mógł dostrzec, że handlarz się trzęsie.
Weles popatrzył w stronę okrętu Feilega, bardzo powoli
odwracając głowę, jakby w obawie, że zwróci na siebie uwagę. Wtem,
nagle, ku zaskoczeniu świadków, w okamgnieniu podźwignął się z
beczki, podbiegł do burty łodzi i przeskoczył na drakkar, płasko
położywszy się na dnie, jakby wciąż znajdował się pod huraganowym
ostrzałem. Bjarki skwitował to jeno pogardliwym parsknięciem, atoli
Feileg miał ochotę wrzucić kupca do wody. Na szczęście dla Welesa,
głowę wilkoluda zaprzątało coś innego.
– Możemy wziąć księcia ze sobą? – zapytał Bjarkiego.
Zajęty przecinaniem lin, olbrzym pokręcił głową.
– I tak wciąż będzie berserkiem. Podążymy z prądem i
postaramy się nie stracić go z oczu.
– A co, jeśli jednak stracimy?
Bjarki wzruszył ramionami.
– Jeśli pozwolimy się nieść nurtowi, znajdziemy go bez
większego trudu. A jeśli będę się go trzymał, grozi mi bunt. On jest
zaczarowany, więc reszta nie chce mieć z nim do czynienia.
Ponownie zasnuła ich mleczna biel. Znikających w niej Danów
żegnały drwiny załogi Bjarkiego. Wali zdawał się teraz jeno cieniem na
upiornym statku-widmie, choć jedna lina wciąż łączyła go z okrętem
Feilega.
Przecięto ją, a łodzie jęły się od siebie oddalać. Feileg spojrzał
na ciało Bragiego. Potem odwrócił się do Bjarkiego. Wskazał na zwłoki
starego woja.
– Uczcijcie go opowieściami – rzekł, a potem skoczył, by
dołączyć do swego druha. Pochłonęła ich mgła.
37. ŁOWCY
Wali przebudził się dopiero trzy dni temu i odtąd czuł się zaiste
bardzo dziwnie. Rozpierała go niespotykana energia, prawie nie spał,
jakby nabrał siły, i w ogóle nie doskwierał mu głód.
Zapachy nocy zdawały mu się urzekające, przeto przesiadywał
pod gwiazdami, wdychając całe mnóstwo woni łodzi, podczas gdy
Feileg żuł suszone ryby pochodzące z zapasów Danów. Dni Waliego
mijały wypełnione wrażeniami: słonecznymi refleksami na wodzie,
podobnymi złożom diamentów, magnetyzującym niebem rozpinającym
się nad nim i przynoszonym przez wiatr bogactwem aromatów tysiąca
różnych odcieni, których nie doświadczał nigdy wcześniej – smolistej
wydzieliny przybrzeżnych skał, ptasich odchodów, śniętych ryb – z
których każdy zawierał osobne nuty, swój własny fascynujący koloryt.
Gdy niebo zasnuwały chmury, przeczuwał zbliżający się deszcz i
bezbłędnie przewidywał zmiany kierunku wiatru. Nic z tego nie wydało
mu się dziwne, albo inaczej – postrzegał swe wyostrzone zmysły jako
coś nowego, acz nie niewłaściwego czy niezwykłego. Zwłaszcza, że
współgrały z nim bardziej niż te niegdysiejsze.
Wspominał Bragiego – czasem nie potrafił myśleć o niczym
innym. Czy naprawdę go zabił, jak twierdzi Feileg? Wilkolud nazwał
go „zaślepionym bitwą”, lecz nie raczył wyjaśnić, co miał na myśli.
Wali czul się tak niepodobny do dawnego siebie, że niemal zdawało się
możliwe, iż... Nie, wilkolud musiał coś pokręcić. Oczy go zmyliły.
Bitewny chaos zamącił mu w głowie.
Wtem, pośród wzbierającego morza, oczy Waliego potwierdziły
to, co już wcześniej podpowiadał mu nos. Ląd, pasmo
rdzawoczerwonych klifów na tle czerni oceanu. Na szczęście uderzenie
burty pirackiego okrętu nie staranowało zakrzywionej rufy i nie
roztrzaskało wiosła sterowego. Wali chwycił tedy za rumpel, starając
się skierować okręt w stronę lądu. Łatwo nie było, zajęcie
doprowadzało go do frustracji. Prąd ściągał wzdłuż wybrzeża, a okręt
reagował niemrawo, jeśli w ogóle reagował. Feileg na nic się nie
przydał, siedział jeno, jak zwykle, przygarbiony, z głową między
nogami, wpatrując się w stopy. Mimo to powoli zbliżali się do celu.
Wybrzeże było nieco nieprzystępne, z nielicznymi plażami i
urwistymi klifami, ograniczającymi pole manewru. Wali skręcał, dawał
się nieść prądowi, znów lawirował i ponownie odpuszczał. Potem
płynęli wartko pod brunatnymi klifami, mijając je jeno o długość łodzi.
Morze wzbierało, a wiatr dął to w plecy, to w twarz. Wali wiedział, że
ma marne szanse ujść z życiem, gdyby łódź uderzyła o skały. Wilkolud
nie miał żadnych.
Wtem okręt, zepchnięty na klif przez falę, uderzył o skalną
ścianę i odbił się, okręcając. Wali puścił rumpel.
Mogli się jeno modlić. Mknęli do tylu, w pędzie mijając klify
tak blisko, że można ich było dotknąć. Wali wiedział, że jednostka nie
przetrzyma kolejnego uderzenia. Obracali się raz po raz, i jeszcze, i
znów. Nagle – kolejny chrzęst. Stanęli. Okręt zatrzymał się na
piaszczystej łasze. Nie dalej niż o kilka długości plaży od niego
znajdował się wąski pas piasku.
Feileg wstał.
– Popłynę wpław – rzeki.
– Choćbyś bardzo się starał, i tak wiem, że nie umiesz – odparł
Wali. Podniósł włócznię, łuk i miecz z dna okrętu. Czuł się bardzo
wyjątkowo – w jednej chwili otępiały, jakby pijany, w drugiej myślał
tak wyraźnie, jak nigdy wcześniej. – Zabierz trochę zapasów. Przy
odrobinie szczęścia uda ci się jakoś dobrnąć do brzegu.
Wilkolud ruszył po prowiant, a Wali niepewnie wszedł do
wody. Sięgała ud. Jął brodzić, uważnie obserwowany przez Feilega.
Łatwo dotarł do plaży – morze sięgało najwyżej piersi. Wilkolud
poszedł w jego ślady. Wali zdziwił się, widząc jak bardzo się waha. Jak
to możliwe, że taki postrach w walce boi się trochę zamoknąć?
Znaleźli się na niewielkiej plaży pod wysokim rozszczepionym
klifem z czerwonawej skały. Wali bez słowa do niej podszedł. Była
wysoka, acz nierówna i nadająca się do wspinaczki, przeto dość łatwo
wdrapali się na górę, a po drodze Feileg zatrzymał się, by zabrać parę
ptasich jaj. Z grzbietu roztaczał się piękny widok na zieloną krainę
brzozowych lasów, opadających ku długim fiordom, i szeroki trawiasty
płaskowyż ciągnący się aż do odległych gór, wznoszących się na
horyzoncie niby grzbiety czarnych smoków.
Wali wciągnął powietrze. Zwietrzył zapach dymu i czegoś
jeszcze. Piekącego się mięsa. Zrobił nad brwiami daszek z ręki i mrużąc
oczy spojrzał w dal. Tam, za barierą fiordu i dalej, za niskim
pagórkiem, spośród trawy unosiła się szara smużka, chwiejąca się na
wietrze. Ognisko.
– Co to za kraina? – zapytał Feileg.
– Nie wiem, ale zamierzam się dowiedzieć.
We dwóch obeszli fiord, wychodząc na położoną w dole
trawiastą równinę. Ognisko znajdowało się w odległości trzech dni
piechotą, lecz Wali wciąż nie odczuwał głodu. Pomyślał o krwi, którą
wcześniej zwymiotował. Może i było z nim coś nie tak, aliści wcale nie
czuł się chory. Przeciwnie, miał nadspodziewanie dobre samopoczucie,
jak w tej krótkiej chwili po wypiciu piwa, gdy po raz pierwszy odczuwa
się jego skutki – język zdaje się swobodniejszy, riposty szybsze, dowcip
bardziej cięty, ciało sprawniejsze, choć mimo zakrada się otępienie, jak
gdyby rozsądek i ogłada zaczynały zanikać. W oddali poruszały się
stada reniferów, czuł to, a w powietrzu unosiła się zapowiedź burzy.
Feileg nazbierał ziół, by opatrzyć ranę, lecz Wali nie miał
wątpliwości, że z wilkoludem nie jest najlepiej. Pocił się obficie i
wyraźnie trawiła go gorączka, co Wali poznał po słodkawym oddechu,
który wyczuwał nawet z dziesięciu kroków. Książę był poirytowany
tym, że musieli się zatrzymywać, by dać wilkoludowi odpocząć,
rozdrażniony ponad wszelką racjonalną miarę, jak pomiarkował, tak
bardzo chciał znaleźć się u celu. Naprawdę złościł się na Feilega, a
gniew zdawał się sprzęgać z uczuciem tkwiącym w nim od chwili
przebudzenia się na okręcie. Czemu nie mógł wielkoluda po prostu
zostawić? Zwyczajnie nie potrafił. Czuł się do głębi związany z
Feilegiem, tak jak deszcz związany jest z ziemią.
Próbował go zabić w grodzie Hemminga i wmawiał sobie, że
tylko interwencja chłopca uratowała Feilegowi życie. Atoli, tak po
prawdzie, nie stało mu zdecydowania. Gdy zmieniały mu się zmysły, a
rozum przestawiał się na nowe tory, Wali pomiarkował, czemu nie był
w stanie pchnąć nożem. Miał niejasne wrażenie, że wilkolud jest mu
rodziną. Ta myśl ciążyła Waliemu, choć nie mógł ani potwierdzić jej
prawdziwości, ani jej zaprzeczyć.
Burza przetoczyła się nad nimi, niosąc ulewę i zimno, lecz Wali
nie zatrzymał się, by ją przeczekać. Ognia nie było już widać, choć
przez kurtynę deszczu wciąż czuł zapach mokrego żaru. I coś jeszcze –
kwaśną woń rany wilkoluda. Wali starał się nie zwracać uwagi na
wywoływane nią pragnienia, lecz rozsierdzony pomruk zdawał się
wypełniać mu umysł, tedy musiał walczyć z sobą, by oprzeć się przed
nazwaniem go po imieniu. Był to bowiem zew krwi. Jej posmak i
zapach nie opuszczał go, odkąd opuścili okręt, nęcąc go bez ustanku.
Odnaleźli pozostałości po obozowisku, gdy słońce zaczynało już
skrywać się za dużą ciemną turnią, okraszając niebo długimi wiązkami
promieni. W pobliżu nie było nikogo, atoli pozostało dość śladów
ludzkiej bytności – równa ziemia, zimny popiół z ogniska i zapach
zwierzęcych skór na trawie, gdzie spano.
– Poszli w głąb lądu – orzekł Feileg.
Wali przytaknął. Wiedział to i bez niego.
– Chodź za mną – rzekł. Potem splunął. Przez cały dzień ślina
strumieniami napływała mu do ust.
Wilkolud miał wrażenie, że księcia coś opętało. Spojrzał na
niego z trwogą w oczach, ale potulnie podążył w ślad za Walim.
Burza minęła, a słońce już wschodziło, gdy natknęli się na
łowców reniferów. Poprowadziło ich ku nim na nowo rozpalone
ognisko, wabiąc zapachem piekącego się mięsiwa.
Zobaczyli pojedynczą rodzinę, zebraną wokół dwóch
przysadzistych stożkowych namiotów z brzozowych żerdzi okrytych
reniferowymi skórami. W miejscu zetknięcia się drągów, namioty były
otwarte, a w jednym z nich paliło się niewielkie ognisko, które
przywabiło Waliego i Feilega. Sprawą o wiele ważniejszą jednak byli
dwaj mężczyźni, którzy zatrzymali przybyszy o strzał łuku od obozu, co
stanowiło wielce stosowną miarę długości, gdyż obaj łowcy mieli w
rękach dziwne małe łuki. W ziemi naprzeciwko nich tkwiły strzały, nie
nałożone wprawdzie na cięciwę, acz wciąż na podorędziu.
Wali poczuł, jak krew wzbiera mu w żyłach, gotując się do
walki. W duchu uspokajał się, że nie ma takiej potrzeby, lecz
mimowolnie koncentrował się na nieznanych mu dotychczas
wrażeniach. Niemal od razu do głowy przyszły mu mordercze myśli.
Poczuł swą rękę u boku, a jego miecz wyśliznął się z pochwy, choć
wcale go nie dotykał. Feileg odrzucił miecz ku łucznikom i usiadł na
ziemi. Wali wymienił z nim szybkie spojrzenia. Wilkolud był
wprawdzie ranny, aliści dotąd reagował na obcych z wściekłym
gniewem. A tu proszę, teraz zachowuje się tak, jak sam Wali chciałby
postępować, gdyby tylko mógł się kontrolować. Książę przypomniał
sobie wyprawę łupieską na klasztor. Czyż nie wykonał już kiedyś
podobnego gestu? Starał się przywołać to wspomnienie, by zarzucić
kotwicę, która utrzymałaby go w miejscu pośród ogarniającej fali
nienawiści.
Łowcy nosili ciemnoniebieskie płaszcze obrębione czerwonymi
i złotymi pasemkami; pomachali przyjaźnie i podeszli do braci.
Interesujący ludzie, pomyślał Wali, ciemnowłosi i niebieskoocy, jako i
on. Wymienili z przybyszami uśmiechy, rzekli coś w obcym języku i
usiedli naprzeciw. Wali nie rozumiał ani słowa.
Wilkolud słabymi palcami rozwiązał sak. Ofiarował
nieznajomym wino w bukłaku. Wypili z wdzięcznością. To był ten sam
bukłak, z którego próbował Wali. Myślał wtedy, że wino jest zepsute,
atoli łowcom zdawało się smakować niezgorzej. Jeden z nich wskazał
ręką na ranę Feilega, a potem na obóz. Wali wstał, by za nimi podążyć,
lecz wtem pomiarkował, że Feileg nie może się podnieść. Nocna
wędrówka wyzuła go z ostatków sił. Książę nigdy wcześniej nie widział
wilkoluda w tak marnym stanie. Zrozumiał, co się stało – rana się
zaogniła. Feilegowi pozostało niewiele życia.
Wali zmusił się do myślenia. Chciał na powrót stać się tym
chłopcem, który wychowywał się pośród siół Widłobrodego, tym
młodzieńcem, który kochał Adislę i poprzysiągł oddać za nią życie.
Umysł przesłaniała mu jednak brudna woda moczarów, tedy z trudem
przyszło mu pozbierać myśli. Przyszło mu do głowy, że powinien
pomóc Feilegowi wstać. Przykucnął, zarzucił na barki rękę wilkoluda i
podźwignął go na nogi. Ten ludzki uczynek jak gdyby wskrzesił starego
Waliego, a w jego głowie się przejaśniało. Pomiarkował, że ci ludzie to
Wielorybacy lub ich pobratymcy z głębi kraju, ci, co żyli z reniferów.
Podług słów Hemminga, Haarik zamierzał u nich wymienić Adislę na
syna. Może tedy oni wiedzieć będą, kim jest i gdzie mieszka ten cały
Domen, o którym mówił Bodwar Bjarki.
Gdy dotarli już do obozu, dwaj łowcy gestami dali braciom
znak, by spoczęli w jednym z namiotów. W środku była kobieta
trzymająca na rękach małe dziecko. Spojrzała na nich nieufnie, lecz
gestem nakazała Waliemu, by złożył Feilega na stercie futer. Opuścił
wilkoluda i wyszedł na zewnątrz. W namiocie było bowiem nieznośnie
duszno, a on odczuwał przemożne pragnienie słońca.
Feileg leżał na skórze renifera, ciężko dysząc. Narzucone przez
Waliego tempo marszu niemal go zabiło. Wilkolud nie wątpił, że książę
znalazł się pod wpływem jakiegoś rodzaju czarów, lecz mimo to był
zdecydowany za nim podążać. Podczas niegdysiejszej rozmowy z
Adislą coś się w nim poruszyło, a teraz uskrzydlało go stanowcze
postanowienie, że ją odnajdzie, choćby nie wiadomo co. Wciągnął w
nozdrza aromaty namiotu: gotowania i zsiadłego koziego mleka, skóry
renifera i płonącej brzeziny. Wielce go one pokrzepiły; przypomniał
sobie wieczory przesiadywane w ciemnościach, z siostrami i braćmi, i
przysłuchiwanie się opowieściom o przygodach i chwale. Naonczas nie
miał pojęcia o swej inności, naznaczeniu przeznaczeniem wśród
wilków. Przez wiele lat nie miał ochoty przebywać we wnętrzach, atoli
teraz był temu rad. Tym razem to Wali siedział na dworze i z pochyloną
głową wpatrywał się w ziemię.
Ktoś wszedł. Mężczyzna. Mniejszy od innych. Na głowie miał
czwórgraniasty kapelusz, wyglądający jak płachta sukna wywinięta na
górze do tyłu. Skinął głową i uśmiechnął się na powitanie, usiadł i
położył rękę na wilczej skórze Feilega. Wilkolud nie czuł od niego
żadnego zagrożenia, tedy pozwolił mu odchylić swój przyodziewek.
Mężczyzna uważnie przyjrzał się ranie. Pokręcił głową i delikatnie
przejechał po niej palcami. Potem odwrócił się i powiedział coś do
wilkoluda. Przyniósł Feilegowi trochę gulaszu w misce, a ten zjadł go z
wdzięcznością.
– Ruohtta36 – rzekł nieznajomy do Feilega. Wskazał na niego i
gestem nakazał mu spoczynek na boku, wznosząc oczy ku górze.
Wilkolud uznał, iż mężczyzna daje mu do zrozumienia, że rana stanowi
poważne zagrożenie.
Śmierć nigdy nie była mu straszna. W czasach gdy mieszkał z
rodziną, mówiono mu, że jest ona rzeczą chwalebną, a gdy znajdował
się pod opieką Kvelda Ulfa, uznawał ją za zwykłe zdarzenie –
przemianę, odmianę dnia pomiędzy dniami. Sądził, że będzie
szczęśliwy, umierając w tym namiociku, pośród domowych zapachów i
życzliwości nieznajomych, lecz sielskość tego miejsca, towarzystwo
dzieci i tej kobiety, uśmiech mężczyzny w czworokątnym kapeluszu,
36Personifikacja choroby i śmierci w wierzeniach Saamów, rządząca w Rotaimo,
krainie umarłych, do której trafiali ci, co żyli wbrew prawom natury.
wlewały weń ochotę do życia. Chciał tego dla siebie samego. Znów
przypomniały mu się słowa: „Jestem wilkiem”, azaliż czy któryś z
wilków tak myśli? Był odmienny od swych leśnych braci, choć
wychowano go na ich obraz i podobieństwo. Mężczyzna w kapeluszu
wstał i wyszedł.
Czekającemu na zewnątrz Waliemu przyniesiono gulaszu. Zjadł
co nieco i wypił trochę sfermentowanego mleka, które mu ofiarowano.
Ledwie mógł je strawić; przyjął je jeno z grzeczności. Uśmiechnął się
do kobiety, która przyniosła jadło, lecz zrobił to przez wzgląd na siebie,
a nie na nią. W tej chwili zwykle ludzkie gesty i maniery zdawały mu
się rzeczą zasadniczej wagi. Potrzebuję więzi z teraźniejszością, z
człowiekiem, pomyślał, by uchronić się od... Od czego właściwie? Nie
wiedział, atoli bał się tego uczucia, czegoś pomiędzy mdłościami a
uniesieniem. Było to bowiem coś, co zdawało się bliskie przejęcia
pełnej kontroli nad jego głową. Książę wiedział, że traci właśnie coś
cennego.
Wszystko zdawało się odmienione. Wcześniej przypisywał takie
odczucia pijackiemu rauszowi, a teraz to wrażenie się pogłębiło. Tkwiła
w nim wolność, jak wtedy, gdy wino po raz pierwszy szumi w głowie. I
wiedza, że wstępuje w inny rodzaj świadomości. A nawet nieco obawy,
choć towarzyszyła jej osobliwa rozkosz, wewnętrzny chichot, mówiący
mu: „No dalej. Oddaj się temu. Opuść siebie i stań się na nowo”. Nie
wiedział, gdzie zmierza ni co się z nim dzieje, lecz instynktownie
rozumiał, że musi z tym walczyć. Szaleńcze myśli rozpychały mu się w
głowie: „Staję się kimś innym niż ja, ale jak to możliwe? Wszak jestem
sobą, tedy opuszczam siebie, by stać się sobą. A to «ja» to więcej niż
jedna rzecz. Jestem nieciągły i niestały, jestem... „. Z trudem
przychodziło mu znalezienie słowa na podsumowanie własnego
samopoczucia. Wtem go olśniło. Czuł się głodny. Tak, właśnie tak się
czuł. Atoli nie łaknął niczego, co mógł mu zaoferować kociołek.
Zajrzał do środka namiotu i pomiarkował, że Feileg z nim nie
pójdzie. Pragnął odejść już teraz, by odnaleźć Adislę. Miłość, którą do
niej żywił, jakby nabrała jeszcze większego znaczenia. Była ona niczym
światło widziane przez kurtynę deszczu przez zagubionego wędrowca,
czymś, co prowadziło w bezpieczne miejsce. Przed oczami stanęła mu
jej twarz, taka, jaką widział, gdy całowała go na pożegnanie –
wystraszona, niespokojna, acz pełna miłości do niego.
Machnięciem ręki przywołał do siebie mężczyznę w
czwórgraniastym kapeluszu. Zmusił ociężały mózg do skupienia się na
tym, co musiał zrobić, używając Adisli, by zogniskować swe
rozbiegane myśli.
Mężczyzna podszedł i stanął przed nim. Bez wspólnego języka
porozumienie szło im z trudem.
– Syn Haarika? – zapytał Wali. Wydrapał w błocie rysunek
okrętu, a potem na migi pokazał jego zatonięcie, uderzając pięścią w
otwartą dłoń. Narysował koronę i gestami udał, że ją porywa.
– Domen – rzeki. – Gdzie jest Domen?
Mężczyzna odpowiedział mu jeno uśmiechem i uciszył go
gestem ręki. Potem się odwrócił, zmierzwił włosy jednemu z
dzieciaków, pocałował kobietę, która przyniosła gulasz i poszedł przez
równinę ku odległym górom. Wali poczuł bezradność. Siedział przed
namiotem, w milczeniu obserwowany przez tę reniferową rodzinę.
Tracił koncentrację, pozostawał jeno pod osłoną zmiennego
światła, poruszających się chmur. Poczucie czasu opuściło go, gdy
nagle poczuł dłoń na ramieniu.
– Okup nie. – Ktoś mówił po wikińsku, choć kiepsko.
Ten, który odszedł, teraz powrócił, przyprowadzając ze sobą
drugiego mężczyznę, podobnego, w czarnej wełnianej tunice i
czworokątnym kapeluszu. Obok nich stal przywiązany liną renifer. Jego
popłoch zdawał się zalewać Waliego; książę czuł posmak jego trwogi.
Zamiast łuku nowo przybyły miał w rękach płytki bęben. Wali
się zląkł. Instrument był bowiem podobny temu, który widział we śnie
na łodzi, gdy przelotnie ujrzał Adislę otoczoną przez te dziwne
zamaskowane postacie. Tego tutaj jednak nie zdobiła zakrzywiona runa,
która odbijała się od skór bębnów w wizji, a sceny polowań i
rybołówstwa.
– Okup nie – powtórzył nieznajomy.
– Okup nie – rzeki Wali. – Szukam osoby, a nie futer czy złota.
Mężczyzna uśmiechnął się, a Wali zobaczył, że ma on w górnej
szczęce o dwa zęby więcej. Wiedział, że Wielorybacy wybierali swych
świętych mężów z racji ich fizycznych osobliwości, jak wykoślawione
członki czy różnokolorowe oczy. Weles Libor przynajmniej tego go
nauczył. Na myśl o kupcu Wali poczuł mdłości.
– Domen?
Święty mąż popatrzył na niego tępo.
– Domen. Bębny. – Wali wskazał na instrument w jego rękach.
– Domen.
– Vargøy?
– Domen.
Święty mąż pokręcił głową i skinął ręką ku wnętrzu namiotu,
wskazując palcem na Feilega. Wydrapał w błocie coś na kształt
nierównego okręgu i falistą linię. Wydłubał w ziemi niewielki otwór,
położył w nim kamień i oblał go dokoła wodą z pojemnika.
– Vargøy – rzekł, wskazując na kamień. Potem zawył,
rozchlapał wodę i na migi pokazał uderzenie w bęben.
Waliego nagle olśniło – ten człek próbował zobrazować wyspę,
wyspę wypełnioną wyciem wilków i rytmem bębnów.
– Domen? – dopytywał się Wali, wskazując na kamień.
– Aaaa! Dooerrrrrmaaan – odparł mężczyzna, a Wali
pomiarkował, że źle wymawiał nazwę.
– Tak, Domen.
Człek przytaknął.
– Jabbmeaaakka – stwierdził. Potem wskazał na namiot,
potrząsnął płatem skóry u wejścia i dodał powoli: – Hel. Bogini. Walka
– i warknął z gestem chwytania.
Wali zatoczył ręką koło w powietrzu, na migi pytając: którędy?
Święty mąż wskazał na wschód, kilka razy machając ręką, dając
znak, że to daleka droga.
Wali nie czekał. Natychmiast zerwał się na nogi i poszedł we
wskazaną stronę. Mężczyzna zawołał za nim w tym swoim
niezrozumiałym języku. Książę odwrócił się. Mężczyzna pokazał na
niego, potem na siebie i ponownie na wschód.
– Zabierzesz mnie tam? – zapytał Wali i powtórzył gesty
mężczyzny.
Święty mąż powoli skinął głową i zniknął we wnętrzu namiotu.
38. TO, CO W DUSZY GRA
Słońce wzeszło, po raz pierwszy odkąd udali się na południe.
Nadciągała jesień, a zaraz za nią zima. Feileg niemal czuł smak lodu w
powietrzu.
Dygotał z gorączki, a jego ciałem wstrząsały zimne dreszcze.
Wyniesiono go pod sklepienie gwiazd i ułożono obok ogniska. Zwęszył
chłód na trawie, atoli wonne języki ognia lizały go ciepłem. Jakaś mała
dziewczynka gładziła go po włosach, a jej matka przyniosła mu koce.
Obok niego ustawiono niewielkie podwyższenie z pniaka
wykarczowanego drzewa. Na nim położono kamień oraz kij
wyrzeźbiony na podobieństwo człowieka. Wyłożono ser i mięso. A
potem jeszcze świerkowe gałązki. Opodal przywiązano renifera. Jeden
z łowców podszedł do Feilega. Dotknął jego rany. Wilkoluda przeszył
paroksyzm bólu, a na rękach mężczyzny pojawiła się krew. Człek wstał,
podszedł do renifera i rozmazał krew na jego pysku i grzbiecie.
Coś gotowało się w kociołku, atoli Feileg wiedział, że nie jest to
jadło. Zalatywało czymś gorzkim, co wcale a wcale się mu nie
podobało.
Był tam też Wali. Siedział, patrząc na wschód, do nikogo się nie
odzywając, i nikt nie odzywał się do niego. Jeden z łowców zaczerpnął
kubkiem z kociołka i przyłożył naczynie do warg Feilega. Ten
przełknął, a gdy to robił, rozpoznał smak – bardzo podobny do wywaru,
którym karmił go Kveld Ulf podczas ich rytuałów, napoju, który
otwierał drzwi do jego wilczej natury.
Łowca sam wypił trochę, a potem podawał kubek wokoło.
Podszedł i do Waliego, lecz ten zdawał się zamyślony i nieobecny.
Mężczyzna nie dał za wygraną i wepchnął kubek w dłonie księcia. Wali
jakby nagle się obudził się z transu, wziął kubek i osuszył go do dna.
Potem zaczęło się bębnienie, a łowca zaintonował dojmującą,
acz piękną pieśń. Inny zawtórował mu na niewielkiej kościanej
piszczałce. Feileg dał się pochłonąć muzyce. Bębnienie rozbrzmiewało
raz po raz, a zaśpiew to się wznosił, to opadał, niby morska fala czy
głosy jego wilczych braci pomiędzy wzgórzami.
Niebo było szerokie i zjawiskowe; Feileg zobaczył
przemykające w poprzek niego jasne smużki. Widział ludzi dokoła
siebie, opiekujących się nim, i pomyślał, że są oni bardzo podobni do
jego rodziny. Ujrzał nad sobą twarz matki, mówiącej mu, że żałuje, iż
musiała go odesłać, że teraz może już powrócić do domu.
Pokazał mu się również mężczyzna od renifera, ale nie był już
wcale człowiekiem, jeno reniferem o porożu utkanym z gwiazd. Na
niebie był ktoś jeszcze. Gwiazdy skupiły się w kształt i opadły na
ziemię pod postacią człowieka na gwiezdnym koniu, z gwiezdnym
łukiem, na którego cięciwie błyskała strzała podobna komecie.
– Ruohtta... Ruohtta... Ruohtta...
Inny łowca pociągnął renifera ku ziemi, choć ten ryknął w
proteście. Potem zakwilił. Dźwięk piłowania. Coś znalazło się w rękach
Feilega – para rogów. Wyciągnął je przed siebie tak, jak pokazywał mu
łowca. Zaśpiew nie ustawał. Zobaczył, jak gwiezdny człowiek podnosi
łuk, lecz nie mierzy w niego. Pomiarkował, kim jest ta postać – bogiem
śmierci. Przyszedł po niego, lecz łowcy go zwiedli. Podobna do komety
strzała pomknęła ku reniferowi. Zwierzę dobyło z siebie ostatni
straszliwy ryk, a potem umilkło.
Feileg zadrżał. Kobiety i dzieci położyły się obok niego, swym
ciepłem topiąc zimno gorączki. Pieśń wciąż rozbrzmiewała. Gwiezdny
człowiek jednak nie odszedł. Zakładał na cięciwę kolejną strzałę, choć
żaden z łowców zdawał się tego nie zauważać.
Wali z uwagą przysłuchiwał się dźwiękom bębna. Rozlegały się
w nim i wokół niego. I nie były jedyne. Zza gór, za które zachodził
pękaty księżyc, wtórował im inny rytm. Wali czuł smak wywaru,
którym poczęstował go święty mąż, i już zbierało mu się na wymioty,
gdy nagle poczuł, że bębny przejmują we władanie rytm jego serca.
Ktoś przemawiał do niego z wielkiej dali. Dźwięk bębnów
zmaterializował się, był niby sznur rozciągający się nad górami, by go
owinąć i przyciągnąć. Posłyszał jakiś głos z daleka, chrapliwą intonację
w dziwnym obcym języku.
– Jabbmeaaakka... Jabbmeaaakka... Jabbmeaaakka...
Wiedział, że miano to wypowiadane było z nienawiścią, nie zaś
z uwielbieniem. Nie wzywano, a przeklinano. Coś życzyło
Jabbmeaaakce śmierci, a Wali, chcąc nie chcąc, stał się częścią tego
życzenia.
Wywar przenikał jego umysł, odzierając go z niechęci poddania
się głodowi, który go nawoływał. Spojrzał na swe ręce. Piękne były,
tedy przyglądał im się przez dłuższą chwilę. Nigdy wcześniej nie
pomiarkował, jak długie ma palce, jak bardzo spiczaste, bardziej jak
szpony zwierza przynależące do człowieka. Zęby mu przeszkadzały,
jakby nie mieściły się w ustach; nie mógł przestać ich oblizywać.
Poczuł ten smak. Ten rozkoszny smak, żelazo, sól i to bezmierne
piękno, co nęciło niby pieczone mięso głodnego człeka. Krew. Ten
głęboki i kuszący zapach krwi go przepajał.
– Jestem silny. – Powiedział to głośno. Bęben bił teraz szybciej,
a głosy bardziej chrypiały.
– Jabbmeaaakka... Jabbmeaaakka... Jabbmeaaakka...
Wtem rytm jakby zmienił się w szaleńczy łomot, szybki niby
skalna lawina. Była tam, wiedział, ta rzecz, którą nawoływali.
Ujrzał dziecko o twarzy kobiety, wychudzonej i pomarszczonej.
Była okryta złotem, a kamienie szlachetne przylegały do jej skóry,
zdając się lśnić niczym wężowe łuski. Obserwowała, jak uderzenia
bębna owinęły się wokół niego, by go przyciągnąć.
Łomot niósł z sobą jakieś przesianie. Wali musi wyruszyć w
długą podróż. Ona tam jest – Adisla, którą przybył odnaleźć.
Jego ostatnia myśl, gdy już przyszła, nie pochodziła z zewnątrz.
Nie był to strumień symboli przesączający się do umysłu wraz z
rytmem bębna, choć chyba właśnie do tego miało doprowadzić
bębnienie. Nie wziął się od tej groteskowej pół-dziewczynki, pół-
kobiety, spoglądającej spośród płomieni. Otaczająca go magia była jeno
iskrą dla ognia, rozpalającą coś większego niż języczek płomienia. Ta
myśl przyszła z niego samego, z jego wnętrza. Odezwał się, by nadać
jej kształt.
– Trzeba mi się pokrzepić.
Wstał. Czuł się bardzo dziwnie; zdawał się sobie długi i kręty,
bardziej jak coś z cienia niż z ciała. Wokół niego kręciło się mnóstwo
rzeczy. Wyciągnął rękę, by je pochwycić, złamać, posilić się nimi.
Poczuł uderzenie i je odpędził. Słyszał krzyki, atoli zatracił się w
zapachu mięsa. Pożerał łapczywie, czując jak lęk ofiary przenika go
ekstatycznym dreszczem.
– Pokrzepiłem się – rzekł w końcu. Na ziemi walały się
połamane rzeczy. Rzeczy, które dotąd były mu użyteczne, rzeczy, które
wciąż mogły mu dopomóc, pokierować nim i wskazać mu drogę. Już
ich nie potrzebował; wiedział, gdzie zdąża. Szedł w stronę uderzeń
bębna.
39. NATURA MAGII
Adisla już od miesięcy była na wyspie i ku jej zaskoczeniu
traktowano ją tam bardzo dobrze. Sama nie wybrałaby jej sobie za dom
– tej długiej płaskiej skały wyrastającej ze wzburzonego chłodnego
morza – atoli jej obawa, że stanie się nałożnicą jakiegoś śmierdzącego
Wielorybaka, okazała się bezpodstawna.
Ludzie okazywali jej dużo serca: przynosili jej mięso i gorzki
chleb, jagody i solony ser, a nawet dawali jej cierpkie piwo do picia.
Pozwalali jej też spać samej – w niskim stożkowym namiocie, z
otworem na górze, umożliwiającym odprowadzenie dymu. I choć w
środku było ciasno, mała kobiecina oddelegowana do opieki nad nią
miała wprawę w układaniu ogniska, a Adisla wkrótce przekonała się, że
namiot był mniej zadymiony niż długi dom.
Początki były trudne, ba, przerażające. Gdy dotarła tu po raz
pierwszy, skała zdawała się roić od ludzi – trzech dziesiątek czy
czterech. Wszyscy w zwierzęcych maskach, acz niepodobnych do skóry
Feilega. Te były zręcznie sklecone z giętkich gałązek, ukształtowanych
na podobieństwo pyska niedźwiedzia lub wilka, ptaka, renifera lub foki,
i pokryte futrem lub piórami, wywołując straszny, przerażający efekt.
Miejscowi ludzie bębnili, śpiewali i uważnie przyglądali się Adisli z
bliska, choć jej nie dotykali ani nie krzywdzili.
Haarika poinstruowano, gdzie może znaleźć syna, z przestrogą,
że zwiadowca obserwuje go z głównej wyspy, gotów zajechać renifera,
by zarżnąć chłopaka, gdyby jego ojciec spróbował podstępu.
Wielorybacy już nie pierwszy raz mieli do czynienia z wikingami i
przezornie zażądali przysięgi, że nie spotka ich krzywda, gdy syn
Haarika odzyska wolność. Mimo całej tej gadki o przemocy, król
zdawał się cieszyć, że odpływa. Czuł typową dla woja niechęć do
magii, chciał tylko odzyskać syna i czmychnąć najdalej, jak to możliwe.
Większość Wielorybaków wkrótce opuściła skałę – wśród nich i
czarownik, który z nią podróżował – atoli Adisla została, pod opieką tej
staruszki, w towarzystwie mężczyzny, co mienił się Noaidi. Mały był,
nawet jak na Wielorybaka, ciemnowłosy, z bardzo niebieskimi oczami,
i stale nosił wilczą maskę, gdy poruszał się w otoczeniu skały. Nocami
zwykle schodził na morze od strony otwartego oceanu i siedział u
wylotu olbrzymiej pieczary, grając na bębnie i śpiewając w sposób,
który zdawał się odtwarzać poszum wiatru. Przez wiele dni nie odezwał
się do Adisli ani słowem. Lecz nagle, gdy była na wyspie już od
tygodnia, pomiarkowała, że i ona sama nie próbuje nawiązywać
rozmowy.
Pewnej nocy, gdy Noaidi nie wyruszył, by oddać się swemu
rytuałowi, Adisla zobaczyła, jak zdejmuje maskę i wchodzi do namiotu.
Podeszła i uklęknęła u wejścia. Mężczyzna leżał na futrach, a do
ogniska wyraźnie dokładano dopóty, dopóki wnętrze namiotu nie
rozgrzało się niby kuźnia. W blasku ognia, bez maski, przedstawiał
sobą szokujący widok. Musiał mieć jakieś dwadzieścia pięć wiosen,
lecz był strasznie wymizerowany, z zapadniętymi policzkami i
zaczerwienionymi oczami. Zrazu zdawał się jej nie zauważać. Adisla
zobaczyła, że mężczyzna się trzęsie.
– Czemu tu jestem?
Noaidi spojrzał na nią.
– Przykro mi – rzekł. Przypomnienie sobie właściwych słów
przyszło mu z wyraźnym trudem, a gdy już je dobył, mówił wikińskim
dialektem z silnym obcym akcentem, który przypominał Adisli raczej
glos kota niż człowieka.
– Mówisz naszym językiem.
– Znam twój lud. Aż za dobrze. – Uśmiechnął się zdawkowo, a
ona zrozumiała, że naprawdę jest bardzo chory.
– To czemu tu jestem?
Myślał przez chwilę nad odpowiedzią. Odkaszlnął i wziął łyk
wody z kubka. Potem gestem zaprosił ją do środka. Wpełzła na
kolanach do namiotu i usiadła bardzo blisko gorejącego ognia. Grzał ją
niemiłosiernie, lecz zignorowała to, chcąc wypytać tego, który ją więził.
Czarownik zdawał się raczej oschły. Atoli znów posłał jej uśmiech i
wyglądało na to, że cieszy go możliwość rozmowy, choć brakło mu
tchu, a słowa dukał powoli.
– Nie będę cię okłamywał. W naszym wizjach ujrzeliśmy ducha,
który, podług naszych przewidywań, ma nam wyrządzić wielką
krzywdę – Jabbmeaaakkę, boginię śmierci, panią ciemnych miejsc i
mrocznych zakamarków umysłu. Wieszczba była jasna: ona przyniesie
nam zgubę. Tedy zwróciliśmy się ku magii, by się obronić. Wpierw
uderzyliśmy w nią. Bez skutku. Rok temu duch bogini spotkał jednego
z naszych ludzi w zaświatach. O tu. – Postukał się w głowę. – Ona go
zabiła. Ot tak. – Capnął ręką powietrze, jakby rozgniatał muchę. – Atoli
ujrzeliśmy, że jej duch czyni potężną magię, magię, którą zaczęła przed
wielu laty, nim jeszcze pomiarkowała, że zaczyna. Teraz szukamy
sposobu, by obrócić tę magię przeciw niej. Tedy wytropiliśmy ciebie.
– Czemu akurat mnie?
– Zobaczyliśmy tu – znów postukał się po głowie – że tę magię
można odwrócić dzięki tobie. Broń bogini stanie się naszą bronią. Do
tego potrzebujemy potężnej magii. Jest też inny duch, wilczy bóg.
Możemy go poszczuć na nią, jeśli tylko zdołamy go tu przywabić. I on
tu przybędzie – szukając ciebie.
Teraz już trząsł się jak w febrze.
– A co się stanie, gdy wilczy duch przybędzie?
– Dzięki tobie – rzekł – urosną mu zęby.
– A czy duchy mają zęby?
Mężczyzna przełknął jeszcze trochę wody.
– Duchy i bogowie przybierają wiele form. Są tu – poklepał
ziemię – i wszędzie. A ty jesteś jeno tutaj.
– A ty?
– Wszędzie. Czasami.
– Jak?
Znów poklepał ziemię.
– To jest stałe, póki to – postukał się w głowę – jest stałe. Gdy
to – i znów głowa – staje się niby woda, wtedy to – ziemia – może
odpłynąć. A gdy tak się zdarza, staję do walki z boginią. Nasze umysły
się splatają i walczymy.
– Jak?
– Dzięki determinacji i cierpliwości. Podkradam jej magię. W
tej chwili jesteśmy górą.
– Zdaje się, że to ci nie służy – zauważyła Adisla. – Wyglądasz
niby żywy trup.
– Rzeczy, które od niej wygrywam... – jakby coraz trudniej
przychodziło mu się wysłowić. – Nie odbierałbym jej ich, gdyby to nie
było konieczne.
– Czy ona cię krzywdzi podczas tych potyczek?
– Nie bardzo. Zdaje się słaba lub zdekoncentrowana. Trudno
orzec. By zrobić to, co nam zrobić trzeba, by uczynić tę rzecz, która ją
zabije, musimy kraść jej moc. Krzywda nie tkwi w braniu, lecz w
posiadaniu. Są takie rzeczy, w których drzemie olbrzymia moc – runy,
symbole starsze niźli bogowie. Wyrywam je z korzeniami, odbieram je
bogini śmierci i zasadzam we własnym umyśle. Utrzymywanie ich, jak
się zdaje, wymaga zapłacenia straszliwej ceny.
– A ten runy pomogą cię zawezwać twego wilka?
– Tak sądzę. Ale pewności nie mam. Czasem go wyczuwam,
innym razem nie. Niekiedy jest wilkiem, niekiedy człowiekiem. Widzę
jego twarz i wiem, że przybędzie. Tego jestem pewien.
– Skąd ta pewność?
– Z wielu powodów.
– Uważaj, żeby wilk nie użył swych zębów przeciw tobie.
Noaidi skinął głową.
– Odwiedzałem go w snach i nawoływałem. Gdy przybędzie,
spętam go. Zęby posłużą mu tak, jak powinny. Gdy już urosną, rzecz
jasna.
Adisla nie przestawała wypytywać mężczyzny. Dowiedziała się,
że Noaidi nie jest jego imieniem, raczej tytułem nadawanym
czarownikom w tym regionie.
Naprawdę mienił się Lieaibolmmai, co Adisli bardzo trudno
było wymówić. Został szamanem, gdyż jako dziecko objawił talent do
wieszczbiarstwa.
– Całe życie – ciągnął – widziałem, że ten dzień nadejdzie. Całe
życie wiedziałem, że Jabbmeaaakka mnie zaatakuje.
Ogień w namiocie wciąż się palił. Czego nie można powiedzieć
o chęci obojga do kontynuowania rozmowy. Pogrążyli się w długim
milczeniu.
Adisla pomyślała, że Lieaibolmmai zdaje się poczciwym
człekiem i nie mogła uwierzyć, że ma wobec niej złe zamiary. Po
dłuższym czasie zadała pytanie, które najbardziej nie dawało jej
spokoju.
– Złożycie mnie w ofierze?
– Nie wiem.
Spojrzała mu w oczy, lecz nie zobaczyła tam niczego, co by ją
uspokoiło.
– Będę cierpieć?
– Nie – rzekł, atoli spuścił wzrok, uciekając spojrzeniem. –
Magia jest niby mowa. Niby wiesz, co chcesz powiedzieć, ale gdy
otwierasz usta, nie dobywasz z nich odpowiednich słów. Jego umysł,
tego, który przybywa, musi się otworzyć; trzeba go szokiem zmusić do
otwarcia. Wtedy duch w pełni zstąpi na ziemię. Może jego umysł
otworzy się bez ciebie, a może nie.
– Który duch?
– Wilka. Wilka, który nas obroni.
Potem zamilknął na dobre.
Po miesiącu, pod ciemnoszarym niebem, na wyspę od strony
kontynentu przybyły łodzie z ludźmi. W bladym świetle późnego dnia
poprowadzono Adislę pod pieczarę Lieaibolmmaia. Była to ogromna
wyrwa z boku ściany, dwa razy wyższa od człowieka i trzy razy
szersza. Obsypana stertą kamieni, tonęła w gęstym mroku. Czarownicy
zebrali się u jej wylotu, spoglądając w ciemność przez zwierzęce maski.
– W dół – rzekł Lieaibolmmai do Adisli. Teraz nie był już
przyjazny, lecz poważny. Śmiertelnie poważny. Nosił wilczą maskę,
tedy jego twarzy nie było widać, atoli Adisla widziała, że czerwone
szaty wiszą na nim luźno, jakby zdecydowanie za duże. Mówił cicho,
niby człek trawiony gorączką, a ona zobaczyła, że pomimo chłodnego
dnia ma na karku pot.
– Po co?
– To tam są duchy. To tamtędy mogą przyjść. To tam wilk
zstąpi na ziemię.
– Nie pójdę.
Lieaibolmmai zachwiał się lekko, jakby jej odmowa sprawiała
mu ból.
– Póki nie przyjdzie, tam będziesz bezpieczniejsza.
– Nie pójdę.
Zdjął maskę i spojrzał na dziewczynę.
– Proszę – rzekł z życzliwością w oczach. – Łatwiej będzie, jeśli
się zgodzisz.
Podszedł doń inny Noaidi i go podtrzymał. Lieaibolmmai drżał,
stojąc sztywno, niby drzewo ostatkiem sił opierające się rozszalałej
wichurze. Mało prawdopodobne, by człowiek, który z własnej woli
poddawał się takim katuszom, tolerował kolejne próby oporu.
Adisla pomyślała o tym, co zrobiła własnej matce, o rozpaczy,
co jak ten pies skomlała w jej głowie każdego dnia i o swej,
najwyraźniej nikłej, szansie na to, że kiedykolwiek powróci do
normalnego życia. Potem zeszła do pieczary wraz z resztą Noaidich. Ku
jej zaskoczeniu, Lieaibolmmai poszedł z nimi.
W miejscu, w którym korytarz zwężał się i zniżał tak bardzo, że
musiała pochylić głowę, by się przecisnąć, znajdował się gwałtowny
spadek. Pionowa rozpadlina. Opodal o ścianę opierał się płaski głaz,
duża skalna płyta. Pod nim znajdowało się kilka drewnianych klinów.
Adisla spojrzała i przeszedł ją dreszcz. Na bogów, przecież oni
zamierzali ją tam zamknąć!
Lieaibolmmai złowił jej spojrzenie.
– To tylko na wszelki wypadek – uspokajał. – Jeśli okaże się
człowiekiem, jak się spodziewamy, nie będzie takiej potrzeby.
Adisla zastanawiała się, co też Noaidi ma na myśli, atoli wolała
raczej nie znać odpowiedzi, więc już nic nie powiedziała.
Jeden z Noaidich pokazał jej, jak się obwiązać liną, by zsunąć
się w dół. Gdy opadała, towarzyszyły jej jeno ciemności i zapach
mokrej skały. Zniżyła się na jakieś pięć wysokości człowieka i poczuła
pod sobą nierówne podłoże. Nie była tam sama – Lieaibolmmaia też
opuszczono na linie, zwiotczałego niby wisielec. Odwiązał się i siedział
przez chwilę, ciężko dysząc. Potem delikatnie popchnął ją w mrok.
Ostrożnie posuwała się do przodu, jedną ręką obmacując
sklepienie, drugą – boczną ścianę, stopami wyszukując kolejne uskoki.
Szli i szli, aż uszli całkiem spory kawał, jak się zdawało. Wtem
poczuła, że korytarz się rozszerza; Lieaibolmmai nakazał jej się
zatrzymać. Skrzesał parę iskier i podpalił knot w lampie z olejem
wieloryba. Z ciemności wychynęła wprost na Adislę głowa wilka, z
obnażonymi kłami i wściekłym spojrzeniem. Krzyknęła, lecz szybko
pomiarkowała, że była to jeno rzeźba, choć wielce przerażająca.
Przyćmione światło wydobyło z mroku jaskinię, pokrytą
wysmarowanymi runami, gdzie strumyczek wody sączył się do
sadzawki na tyłach. Szaman wepchnął jej w ręce krzesiwo i trochę
podpałki, postawił obok na ziemi sak i zdjął swój gruby płaszcz z
renifera.
– Dla otuchy – rzekł.
– Co tu się dzieje? – zapytała Adisla.
– Magia jest niby mowa. Pozwól nam ujrzeć właściwe słowa.
– Na co mam czekać?
– Zobaczysz w swoim czasie.
– Jak długo jeszcze? Ile czasu muszę tu być?
– Niedługo, jak sądzę. Trudno powiedzieć. Szykujemy magię
najlepiej, jak umiemy. Czasem trudno go znaleźć. Dziś. Za wiele dni.
Nie wiem.
Z góry doszły ich dźwięki bębnienia i inkantacje.
Lieaibolmmai posłał Adiśle smutny uśmiech. Potem się
odwrócił i pochłonął go mrok. Adisla posłyszała jeszcze odgłos
dźwigania go na górę i delikatne szuranie wciąganej liny. Została sama,
pośród ciemności i wilgoci.
40. POLOWANIE NA WILKA
Feileg się obudził. Wokół niego rozlegało się krakanie kruków.
Gorączka ustąpiła, a rana zaczynała się goić. Usiadł i rozejrzał się
wokoło. Chwilę potrwało, nim rozum ogarnął to, co ujrzały oczy. Tam
bowiem, gdzie wcześniej otaczała go rodzina, jej serdeczne uśmiechy,
gdzie płonął ogień, teraz była jeno ruina.
Rzecz jasna, już nie pierwszy raz miał do czynienia ze
zwłokami, nierzadko przez siebie uśmierconych ludzi, atoli nigdy nie
widział na oczy czegoś choćby podobnego do tej krwawej jatki. Ciała
zostały straszliwie poharatane; mężczyzn nie sposób było odróżnić od
kobiet, a dzieci od zwierząt. Jak długo tu leżał? Spojrzał na trupy.
Zaczynały już gnić.
Oglądana scena nie napawała go wstrętem, ni żołądek nie
podchodził mu do gardła, co mogłoby stać się udziałem człowieka,
który nie przeżył połowy życia jako wilk. Atoli Feilega przeszły ciarki.
Odkąd zaczął poszukiwania dziewczyny, powracało do niego
człowieczeństwo; cierpienie zaczęło ponownie coś znaczyć. Czuł lata,
których brutalnie pozbawiono dzieci łowców, czuł zabrane im czułości i
radości. Ponownie pomyślał o swej matce, o rozstaniu z rodziną, które
odczuł niby utratę kończyny.
Głowił się, co począć. Nie miał pojęcia, jakie ci ludzie mieli
zwyczaje albo jak powinno się obchodzić z ich zmarłymi. Ptaki już tu
były, a wiedział, że i wilki niedługo się pojawią, gdy ciemności
potrwają na tyle długo, by mogły podejść niezauważone. To mu się
zdało dobrym rozwiązaniem, tedy jeno odłożył ich rytualny kamień na
pień, który służył za ołtarz, postawił obok bęben i odszedł.
Nietrudno było wyśledzić Waliego. Ziemia była mokra, acz nie
rozmiękła, przeto miejscami ślady stóp księcia od razu rzucały się w
oczy. Gdzie indziej trawę znaczyła krew.
Feileg pomyślał o tym, co widział na łodzi, o ucieleśnieniu
nawałnicy, którym stał się Wali. Przed oczami stanął mu widok księcia
posilającego się pomiędzy ciałami. Wilkolud, choć niemało śmierci
spowodował swymi rękoma i zębami, w życiu nie kosztował ludzkiego
mięsa. Nigdy nie miał takiej potrzeby w zimie, gdy zwierzęta były słabe
i łatwo padały jego łupem, ni sposobności latem, gdy większość
podróży odbywano morzem. Zresztą Kveld Ulf nie uczył go podobnych
praktyk, wiedział bowiem o chorobach, których można się nabawić od
kanibalizmu, i szaleństwie, które praktyka ta za sobą pociąga.
Był pewien, że to Wali zaatakował łowców reniferów. Urok,
pod którym się znajdował, pochłonął go całkowicie. A mimo to Feileg
czuł, że nie ma innego wyboru niż podążać za księciem. Ten szukał
Adisli, co oznaczało, że obaj dążyli do tego samego celu, spleceni nicią
przeznaczenia i miłością do tej samej dziewczyny. Atoli gdy już uwolni
Adislę i ona go poślubi, poprosi ją, by zwolniła go z przysięgi i zabije
Waliego.
Przez wiele dni szedł śladem Waliego na wschód, polegając na
węchu, śladach i intuicji łowcy. Na przełęczy pomiędzy jakimiś
ciemnymi górami natknął się na jaskinię. Czuł, że Wali się w niej
zatrzymał na dłuższy czas. Książę stracił już wiele ze swej normalnej
powściągliwości, czego najlepszym dowodem było leżące na ziemi u
wylotu jaskini ludzkie gówno. Feileg dostrzegł, że było ono lepkie i
pełne niestrawionych resztek. Pachniało krwią. To potwierdziło jego
obawy.
Nie chciał tam spać, tedy ruszył za Walim przez przełęcz.
Gdy tak zdążał na wschód, robiło się coraz zimniej, a niebo
coraz bardziej szarzało. Krajobraz stal się bardziej jałowy; rachityczna
tundra karłowatych drzew i krzewów zdających się kurczyć na wietrze.
Feileg jadł to, co zabrał z lodzi – nie potrafił się zmusić do wzięcia jadła
rodziny z namiotu, choć wiedział, że by mu się przydało. Pił ze
strumieni, a gdy padało, krył się w jaskiniach i wykrotach. Mijały
tygodnie, a on jął odnajdywać oznaki tego, że Wali nie porusza się już
tak szybko jak wcześniej. Książę regularnie się zatrzymywał, raz to w
jaskiniach, raz to pod gołym niebem, atoli teraz pozostawiane odchody
pachniały inaczej. Prócz woni człowieka było w nich coś jeszcze. Coś,
co Feileg znał lepiej niż jakikolwiek inny zapach na świecie. Zapach
wilka.
Po kolejnych wielu dniach podróży góry się skończyły, a Feileg
znalazł się na skraju rozległej równiny schodzącej ku niskim pagórkom
nad morzem. Rozejrzawszy się trochę, znalazł miejsce, gdzie trawa
została spłaszczona. Podążył za śladami i przed sobą ujrzał rzeszę
kruków. Gdy podchodził, hurmą wzbiły się w niebo, niby duchy,
podrywając się z ciała, które skubały. Nieboszczyk okazał się łowcą.
Feileg podniósł leżące opodal łuk i strzały. Nie używał ich od
dziecięcych czasów, jak i innego oręża, atoli teraz każda pomoc była
mile przez niego widziana. Kruki obserwowały go z oddali.
– Posilicie się, gdy już skończę, lecz ani chwili wcześniej –
krzyknął.
Przyklęknął nad trupem. Czaszka była przerżnięta na dwoje. To
nie ptaki mu to zrobiły.
Dalsze pół dnia wędrówki przyniosło kolejne odkrycie. Widział,
że coś odpoczywało pod osłoną skały, a przygnieciona trawa
sugerowała, że nieprędko się wyniosło z tego miejsca. Prowadziły stąd
ślady, atoli nie Waliego. To było coś większego, coś na dwóch nogach,
acz stawiające ogromne kroki. Feileg obwąchał ślady stóp, wyczuwając
tę samą sygnaturę: wilk. Dalej zauważył też inne tropy – racice renifera
i szerokie koleiny po saniach na mokrej trawie – które zatarły wszelkie
ślady księcia. Nad lądem zawisły ciemne chmury. Wielkie płatki śniegu
jęły spadać na ziemię i skórę Feilega, drażniąc ją chłodem.
Zgubiwszy trop Waliego, Feileg po prostu podążył czymś, co
wyglądało jak ścieżka ku morzu. Jak długo już śledził księcia? Księżyc
dwa razy zdążył stanąć w pełni, a teraz, gdy już się pojawiał,
przypominał srebrny sierp na nocnym niebie. Atoli tej nocy nie miał
być widoczny. Nadciągała niepogoda, a w okolicy ani widu
schronienia. W ciągu tych dwóch miesięcy Feileg odzyskał siły, tedy
dotąd utrzymywał niezgorsze tempo. Wtem spostrzegł wyspę. Długi
płaski bochen skały, niby odbicie chmur, białą wyrwę w ciemnej tkance
morza.
Był bez płaszcza, nosił na sobie jeno wilczą skórę i wytarte
spodnie, które Danowie na dworze Hemminga dali mu z litości, koszulę
i opończę zabraną z okrętu. Miał coś jeszcze, by uchronić się przed
chłodem, ale się zawahał. Zabrał łup z drakkara Danów, i od tego czasu
dyndał mu wokół szyi, aliści dotąd nie zdobył się na odwagę, by go
użyć. Już samo jego dźwiganie zdawało mu się zdradą zasad wpojonych
mu przez Kvelda Ulfa. Atoli teraz dostrzegł w nim sens. Przez
większość życia podczas chłodów zwyczajnie owijał stopy kawałkami
skóry renifera. A teraz, po raz pierwszy od dawien dawna, Feileg wzuł
parę butów. Były trochę za duże, acz dość wygodne. Zastanawiał się,
czy powinien wypchać je trawą, by je ocieplić, jak to robili kmiecie.
W głowie posłyszał głos Bragiego: „Czyżbyś mi tu wymiękał,
synu?”. Feileg uśmiechnął się w duchu, a wspomnienie rozgrzało go
bardziej niż jakakolwiek odzież.
Zwęszył coś w podmuchu wiatru. Renifery. Zatrzymał się i
nasłuchiwał. Doszedł go tętent racic, ten charakterystyczny dźwięk,
który wydają nawet na miękkiej trawie. Intuicja podpowiadała mu, że
zwierzęta przystanęły. Ruszył przed siebie, przez krainę wzbierającego
mlecznego puchu, biegi już, by nie dopuścić do siebie chłodu, z
nadzieją, że zabije renifera i wpełznie na noc w jego ciepłe wnętrzności.
W blednącym świetle dnia zauważył ruch i pomiarkował, iż renifery
miały towarzystwo. Wokół nich przemykały jakieś postacie; zwierzęta
były przywiązane do płaskich drewnianych sanek.
Feileg zwolnił i przeszedł do chodu. Po przeciwnej stronie
wyspy zauważył niewyraźne sylwetki zmierzające ku górze, jakby
spieszyły na jakieś zgromadzenie.
Dotarł nad niski klif nad krótką plażą ze srebrzystych kamyków.
Morze pod nim zdawało się gniewać. Bębnienie i wycie niosły się po
wodzie, dobiegając jego uszu. Zaczął się czuć bardzo dziwnie, jakby
tracił panowanie nad członkami. Poszedł dalej, tam, gdzie renifery, i
zobaczył coś na kształt własnego lustrzanego odbicia. Człek obok sanek
nosił wilcze futro, niemal takie samo jak on, jeno białe. Zaś kolejny
przyodział się w płaszcz z czarnych piór; włosy miał przystrzyżone i
postawione na sztorc, niby ptasie pióra. Nie zwrócili na niego uwagi,
dokończyli pętać nogi zwierzętom i zeszli ku plaży. Poszedł za nimi w
stronę morza, gdzie tamci zaczęli spychać małą łódkę na wzburzoną
wodę.
Feileg działał teraz pod wpływem impulsu; jego umysł
wypełniały wycie i bębnienie. Musiał znaleźć schronienie. Ci ludzie
mogli mu je znaleźć. Odrzucając łuk łowcy i strzały, pognał przed
siebie, pomógł zepchnąć łódkę i wsiadł na nią wraz z tymi dwoma. Nie
odezwali się ani słowem, jeno podźwignęli go na pokład. Zaczęli
krótką, acz przerażającą, podróż na wyspę.
Łódka przybiła do malutkiej plaży pod klifem. Jęli gramolić się
na górę. Łomot przybrał na sile, a podczas wspinaczki towarzysze
Feilega dobyli własnych bębnów i przyłączyli się do rytmu. Na górze
Feileg znalazł się na płaskowyżu. Pięć dziesiątek ludzi w zwierzęcych
maskach stało naprzeciw niego, a każdy bębnił, zawodził, szczekał lub
ryczał. Ten widok go sparaliżował.
Wtem, jakby na komendę, zapadła nagła cisza. Ludzie się
rozstąpili, a mały człek w wilczej masce postąpił naprzód. Był słaby i
wyraźnie cierpiał z bólu. Podszedł do Feilega, spojrzał mu w twarz,
potem odwrócił się do swych braci i powiedział coś w nieznanym
języku.
Bębnienie ponownie ożyło, a Feilega pochwyciły czyjeś ręce.
Przed twarzą wymachiwano mu talizmanami i ikonami, oblewano go
wodą, a potem poniesiono go w głąb wyspy. Opierał się, walczył,
szamotał i obalał ludzi na ziemię, atoli było ich zbyt wielu – pchając,
niosąc, kopiąc i okładając obuchami, popędzali go do przodu. Dobyto
powrozów i zarzucono je na niego; gdy się wyswobadzał, oplątywały
go kolejne. Bębnienie zdawało się pozbawiać go sił, i w końcu, jak
nietrudno było przewidzieć, został spętany. Choć wtedy już więzy nie
były konieczne. Bębny zdążyły już bowiem wemknąć się do jego
umysłu, skutecznie unieruchamiając członki.
Zaciągnięto Feilega do jaskini, do jej olbrzymiego wylotu, który
zdawał się zmieniać zbocze w rozdziawioną paszczę jakiegoś
szkaradnego potwora. Wepchnięto go do środka przy rozedrganym
świetle lamp, a gdy schodził w dół, długie cienie wyciągały się ku
niemu niby wszędobylskie odnóża pająków. Wtem, kędy podłoże
opadało, człek w wilczej masce postąpił naprzód, w jednej ręce dzierżąc
pochodnię, a w drugiej połyskliwy żelazny nóż.
– Panie – rzeki po wikińsku. Skłonił głowę i odwrócił Feilega w
stronę mroku. Płynnym ruchem przeciął mu więzy na rękach i silnie
popchnął go w plecy.
Feileg próbował się odwrócić i zaatakować, ale jakoś nie mógł
zmusić ciała do posłuchu. Runął w ciemność. Wylądował twardo, a
upadek na chwilę pozbawił go powietrza. Gdy przyszedł do siebie,
posłyszał przyspieszony oddech kogoś starającego się opanować, a
mimo to zachłystującego trwogą.
– Kto zacz? – zapytał płaczliwy glos.
– Pani? – odparł Feileg.
Odpowiedział mu szloch. Był pewien, że to Adisla. Mimo łkania
nie wątpił, że to jej głos.
– To ty? Poprzysięgłem cię chronić, pamiętasz? Adisla, to ty?
– To ja – potwierdził głos.
– Pani – rzekł, a ona przylgnęła do niego, wypowiadając jego
imię.
Ponad nimi ucichło bębnienie.
Lieaibolmmai odwrócił się do braci. Przemówił głosem słabym,
acz stanowczym.
– Już nie jest spętany, a duch go odszuka. Gdy wilk zgłodnieje,
wyłoni się i zrobi to, co trzeba, by przyjąć boga.
Ponownie ozwały się krzyki i wycie, choć bardziej przenikliwe.
Adisla w mroku tuliła do siebie Feilega.
– Zabijesz mnie?
– Zginę za ciebie – rzeki wilkolud, rozwiązując więzy u kostek.
Na górze Lieaibolmmai usiadł i wyjął bęben. Minęły już dwa
miesiące od rozpoczęcia ostatniego etapu inkantacji przywołującej
wilka; czarownik obficie spływał potem. Choć jego magia stale rosła w
siłę od dnia, w którym zmierzył się z Jabbmeaaakką, boginią
zaświatów, nie miał pewności, czy wilk naprawdę przybędzie.
Odpowiednie ukształtowanie magii, by go przywołać, zabrało całe lata,
wiele miesięcy mozolnej pracy. Potem wyrwał coś bogini, jasną
błyszczącą runę, która zdawała się giętka, rosnąca niby drzewo.
Medytował nad tym symbolem w swej inkantacji i czuł, że wilk zbliża
się do niego. A tu raptem, dwa miesiące temu, coś się zmieniło, i stracił
to stworzenie. Tak mu się przynajmniej zdawało. A jednak przybyło, i
było dokładnie takie, jakim je ujrzał tego pierwszego dnia na
moczarach. To właśnie tę twarz zobaczył w wizjach. Czarownik mógł
oddać się przemianie.
Miesiąc, może dłużej, potrwa, nim osiągnie to, czego było mu
trzeba, aliści Lieaibolmmai nie miał nic przeciwko czekaniu. Jakiś czas
temu rozesłał umyślnych po całym swym kraju, zawezwał wszystkich
mądrych mężów, odciągając ich od polowań na wieloryby i renifery, a
teraz był gotów zebrać owoce swych wysiłków. Wiedział, że wielu
Noaidich jest słabych i nie przeżyje do końca rytuału, że niektórzy
przemierzyli niezliczone kilometry, by się tu dostać. Mimo to był
kontent. Ten czy ów odłączy się, lecz inni zajmą jego miejsce. On i ci,
którzy go zaczęli, będą mogli odpoczywać i ponowie przyłączać się do
rytuału podług własnego uznania.
Czuł się fizycznie wyczerpany, lecz gotów. Niegdysiejszy
pojedynek z boginią przydał mu magicznej mocy. Wydarł jej wiedzę,
widział, jak przepadają jej osiągnięcia i zmusił ją do przekazania mu
tajemnic, tych wrzaskliwych run, które zabierał ze sztywniejących rąk
martwych sióstr. Ta bitwa jednak i jego kosztowała niemało. Runy
wibrowały mu w głowie, spędzając sen z powiek, napełniając go
dziwną energią i niepożądanymi wrażeniami. Lieaibolmmai był
człekiem dobrodusznym, acz nie dość silnym, by oprzeć się symbolom.
Bez ustanku czuł się chory, rozkojarzony i wcale szalony.
Pomyślał o runie, co była niby włócznia, długa i spiczasta.
Skupił się na niej, by przydać sobie zdecydowania. Tak też się stało,
choć obudził się w nim również niebywały gniew. Runy były szalenie
niebezpieczne i nie dawało się ich kontrolować – niektóre rozszalałe
niby rwący strumień obrazów i dźwięków, który groził pozbawieniem
zdrowych zmysłów, inne objawiające swój wpływ w łagodnej postaci,
acz z drugim dnem głębokich prądów wciągających w paszczę
szaleństwa.
Śpiew rozlegał się bez przerwy, a noce się wydłużyły. Na niebie
pojawiły się cudowne kolorowe smugi, lisie ognie wzywające duchy
niebiańskich lisów na zgromadzenie37. Lieaibolmmai wiedział, że omen
nie może być lepszy. Lis był bowiem najbardziej magicznym ze
stworzeń i pobłogosławił ich obrządek, uderzając ogonem w śnieg, aż
iskry poleciały ku niebu w odcieniu świecącej zieleni.
Skupił się na obrazie, który widział kiedyś w umyśle,
wyobrażeniu leża mrocznej bogini, na tym straszliwym urwisku. Musiał
zaszczepić ten widok w umyśle wilka, by ten wiedział, gdzie ma się
udać, gdy po przemianie wyłoni się z jaskini.
Przez dwa tygodnie śpiew nie ustał ni razu. Feileg i Adisla,
pogrążeni w mroku, całkowicie stracili poczucie czasu. Do jedzenia
mieli jeno to, co w plecaku, do picia – jeno wodę w ciurkającym
strumyczku. Adisla, mniej nawykła do fizycznych trudów niż Feileg,
gasła w oczach.
37 Lisi ogień (dosł. tłumaczenie fińskiego revontulet) oznacza zorzę polarną;
określenie pochodzi z legend o lisie z północy, który miał biec przez śnieg,
zamiatając ogonem i posyłając płatki ku niebu; dawniej zorzę często uważano za
omen.
Feileg zaś, choć jego ciało pozostawało silne, pod wpływem
nieustannej inkantacji odchodził od zmysłów. Pocił się i kasłał, gdy
nawiedzała go wizja Ściany Trolli. Nie była mu nieznana, tak jak
czarownikom. Niegdyś wielokrotnie polował w tamtej okolicy, chodził
po krainie u stóp tamtej góry i spoglądał na nią z nabożnym lękiem.
– Działaj, a wtedy opuścisz tę pułapkę. Wyrusz ku swemu
przeznaczeniu – mówił jakiś głos w jego głowie. – Zabij i bądź wolny.
Czul przemożną chęć, by coś uczynić, atoli nie wiedział co.
Pragnął się do czegoś zbliżyć. Tylko do czego? Przez tę niewiedzę czuł
się nieszczęśliwy i skonfundowany. Był niby ten niewolnik, co nagle
odkrywa, że jego pan wykrzykuje polecenia w niezrozumiałym języku;
chciał działać, lecz nie wiedział, co począć. Adisla poczuła, że Feileg
się trzęsie. Sama była słaba i okropnie głodna.
Na zewnątrz, na powierzchni, w bladym świetle arktycznego
świtu, Lieaibolmmai, nienaturalnie rozbudzony, czuł się, jakby
przekroczył granicę zmęczenia. Odłączył się od rytuału, by trochę się
posilić, by dać odpocząć głosowi i po raz pierwszy od wielu dni
postarać się zasnąć. Teraz już niemal nie słyszał śpiewu. Ze wszech
stron otaczały go runy, jak gdyby miały własną świadomość – unosząc
się w powietrzu, bulgocząc, trzaskając, sycząc, czasem nawet
rozbrzmiewając głęboką muzyczną nutą. Już mu jednak pomogły.
Osiągnął wyższy stan, w którym mógł czuć zwierzęce serce tego wilka
w jamie i przemawiać do niego, kierować nim, wskazywać mu, gdzie
ma się udać. Wcześniej już wielokrotnie kontaktował się z wilkiem za
pośrednictwem długich i skomplikowanych rytuałów, odzywał się do
niego ze znacznych odległości, i słyszał odpowiedź zwierza. A ten w
jamie zdawał się zwykłym człowiekiem. Jednakowoż Lieaibolmmai
wiedział, że to on – to jego twarz ukazały mu runy. Uznał to za kolejne
zawirowanie magii, kolejny owoc obłędu, w który sam się wpędził.
Wtem szare powietrze przeszyło wycie. Lieaibolmmai zadrżał,
nie mogąc pojąć, dlaczego go to dziwi, ale czując niepokój. Pozostali
Noaidi na skale popatrzyli po sobie. Im też wycie wydało się osobliwe.
Nie zgadzała się perspektywa, o ile w przypadku dźwięku można
mówić o perspektywie. Brzmiało, jakby dochodziło z daleka, głucho,
acz zarazem głośno, jakby z bliska. Nikt nie pomyślał o najprostszym
wyjaśnieniu. Takim mianowicie, że odgłos wydawało stworzenie o
wiele większe niż każdy wilk, jakiego dotąd słyszeli.
Tymczasem w jaskini Feileg poderwał się z ziemi, czując zimną
trwogę. Wiedział, lepiej niż ktokolwiek, że to wołanie wilka było
czymś nienaturalnym.
Lieaibolmmaia straszliwie bolała głowa, lecz mimo to się
uśmiechnął. Wilki z doliny uświetniały przybycie wilczego boga, tego
był pewien. Wycie z głównej wyspy rozległo się ponownie. Bardzo
głośne, pomyślał czarownik, zaiste, bardzo głośne. Noaidich przeszyła
fala strachu i ekscytacji zarazem. To wycie było jeno skutkiem
ubocznym magii, uspokajali się. Nie wątpili, że oto nadchodzi obrońca.
W dole, na plaży, wołając ku nim, wysiadał właśnie z łodzi jakiś
młodzieniec. Po akcencie Lieaibolmmai rozpoznał w nim Noaidiego ze
wschodu. No tak, ci jak zwykle spóźniają się na ceremonię. Ucieszył się
z tej myśli, uradował z chwilowej łączności z przyziemnym światem, z
dala od przerażającej obecności run.
– Wilk! Wilk nadchodzi! Jest tuż-tuż! – wrzeszczał młodzieniec.
Lieaibolmmai przysunął się do ognia. Czyżby ten chłopak
naprawdę wyczuwał wilka, czy raczej po prostu starał się nadrabiać
entuzjazmem tam, kędy nie stało mu punktualności?
– Dobądź bębna i przyłącz się, bracie – odkrzyknął mu
mężczyzna obok Lieaibolmmaia, głosem zachrypniętym od śpiewu.
– Czarny wilk z oczami niby lisi ogień! On jest tam, na
równinie! On tam jest!
– On jest tutaj – rzeki Lieaibolmmai.
Podmuch wiatru zmroził mu ramię. Odwrócił się, by spojrzeć na
Noaidiego obok siebie. I ze zdziwieniem zobaczył, że mężczyzna, choć
wciąż stoi, nie ma już głowy.
41. WILKOŁAK
Wali się zgubił, naprawdę pobłądził. Bębny już go nie
nawoływały. Wciąż słyszał je w głowie, atoli nie czuł już pragnienia, by
za nimi podążyć. Rytm przybrał na sile. Rozumiał jego żądania –
nakazywał mu rozwinąć się we wnętrzu, dopełnić się. Okazał się jednak
łatwy do zignorowania. Wali zdążył już zabić kilka stworzeń i to
pomogło mu urosnąć, jak sobie przypominał. A gdy spotężniał, bębny
straciły nad nim władzę. Mimo to i tak się rozwijał, ale pod wpływem
własnej magii, gwałtownej i nieodpartej, niby fala przyboju.
Choć jego ciało przepełniał wigor, to umysł dopadło zaćmienie.
Miał problemy z uporządkowaniem myśli. Przemykały mu przez głowę
obrazy z życia, pojawiając się i zaraz znikając, niby góry w okrywie
przelotnych chmur. Czuł tęskne pragnienie, młodzieńczą świerzbiącą
pokusę działania, atoli nie potrafił wymyślić, co też chce uczynić. Nie
spał od wielu dni i miał wrażenie, jakby nie pasował do swej skóry. Raz
serce łomotało mu bez powodu i bał się, że umrze, a potem nagle
ogarniał go błogi spokój i, nie wiedzieć czemu, czuł zadowolenie z
siebie.
Spojrzał na swe ciało i zdało mu się ono czymś pięknym. Ręce
miał silne i ogromne, mięśnie potężne i mocno zarysowane, a zęby
jawiły się w ustach niby lśniące noże.
Miał świadomość tego, że zapomniał o wielu, naprawdę wielu
rzeczach. Nie potrafił odszukać w pamięci tego, jak właściwie znalazł
się w tej jaskini. Przez chwilę czy dwie przypominał sobie, czemu tak
ważne było zrozumienie przyczyny tego, że leży nagi pod ziemią, z dala
od wszystkiego, co poznawał. Atoli wkrótce wylatywało mu to z głowy,
a chęć poznania własnego losu zanikała. Bez trudu jednak przypominał
sobie wyśmienity smak mięsa, które się poruszało, a potem
zatrzymywało, zdobyczy, która oddawała mu swą moc, i miał wrażenie,
że trawiąc mięso swych ofiar, wchłaniał również ich wspomnienia, a
raczej nastroje i odczucia.
Przez jakiś czas Wali bawił się kamieniami na dnie jaskini,
rzucając jednym o drugi, jakby był dzieckiem. Siedział z nieskończoną
cierpliwością, obserwując padający śnieg, jak mogłaby robić kobieta
czekająca na powrót łowcy. Wyobraził sobie mężczyznę, którego
zaskoczył w dolinie, zobaczył trzęsące się ręce próbujące założył strzałę
na cięciwę. Wspomnienie strachu łucznika było wyborne – pachniało
niczym piekący się chleb.
Gdy spał, nawiedzały go częste sny o Adisli. Ale też o wilku.
Spętanym, boleśnie okiełznanym więzami, które wrzynały się w ciało.
A ten okropny miecz nie dawał szczękom się zawrzeć! Ogarnęło go
jedno z tych dziwnych uczuć, które mają sens li tylko we śnie.
Zamrugał, porażony światłem poranka. Śnił o wilku, jak wiedział, ale
zdawało mu się, że wilk też śnił o nim, albo raczej – śnił jego. Miał
wrażenie, że nie istnieje poza umysłem boga, a granica między nim a
wilkiem jest czymś nad wyraz nikłym, niemal nieznaczącym dla ich
zgodnej wspólnoty bólu. Po wielokroć odczuwał jego zniewolenie jako
własne, miażdżące, związane, skrępowane wrażenie, które nagle
ustępowało, błyskawicznie przeradzając się w ulgę i zadowolenie. Gdy
się przebudził, kończyny miał dłuższe, a zęby większe.
Nie wiedział, jak długo spoczywał w tej jaskini – tygodnie czy
miesiące – atoli było mu chłodno, gdy jasność umysłu w końcu do
niego wróciła, w chwili między głodem a nasyceniem. Zupełnie jakby
ta równowaga pragnień uwolniła jego myśli.
Wyszedł na zewnątrz i rozejrzał się wokół. Padał śnieg, niebo
było zachmurzone, a światło anemiczne. Brzask. Powietrze tonęło w
zapachach. Za górami w tyle poruszał się jakiś niedźwiedź – spóźniony
na sen zimowy, jak wyczuł – a w dole na równinie zbierali się ludzie.
Hen w oddali majaczyło morze, fioletowe i niebieskie, a pośród niego
wyspa. To tam zdążali ci ludzie; zwęszył, jak poruszają się,
przemierzając równinę. Śmierdzieli potem i brudem, silnie i nęcąco.
Były z nimi renifery, jeden wykastrowany, może więcej? Ich kał i mocz
wydzielały mało intensywną woń.
Przez nieruchome powietrze doleciały go głosy. Zamienił się w
słuch. Trzy odległe tętna, jedno zwierzęce, dwa ludzkie. Teraz
zobaczył: dorosły i młodzieniec prowadzili renifera ciągnącego sanki,
do których przytwierdzono sak z żywnością i płytki bęben.
Zobaczył, jak spoglądają w górę ku jaskini, atoli jego nie
spostrzegli. Wyraźnie rozważali zatrzymanie się na noc, z powodu
narastającej śnieżycy. Dyskutowali nad czymś, jeden wskazywał ku
dalszej części ścieżki, drugi w górę, ku jaskini. Wali widział, że gdzieś
się spieszyli i zastanawiali, czy zdążą tam przed zmrokiem, pomimo
coraz trudniejszych warunków na dworze. Dorosły wyciągnął rękę
przed siebie i pozwolił, by spadło na nią trochę śniegu. Potem pokręcił
głową; podróżni wyruszyli w górę zbocza.
Wali chyłkiem wycofał się w głąb jaskini, aż plecami dotknął
tylnej ściany. Ślina napłynęła mu do ust, a członki zdawały się bardziej
rozluźnione. Ludzie dotarli do wylotu pieczary. Do środka ze świstem
wleciał kamień, potem kolejny. Sprawdzali, czy wewnątrz nie ma
jakiegoś dzikiego zwierza. Usłyszał, jak mówią do siebie.
Wychynąwszy ze skrywającego go cienia, zobaczył, że mężczyźni
uważnie przyglądają się czemuś na ziemi. Dorosły roztarł to między
palcami i spojrzał na młodzika. Potem wzruszył ramionami i wstał.
Wali dojrzał, że ma włócznię. Mężczyzna wbił wzrok w mrok jaskini,
podniósł kolejny kamień i rzucił go do środka, a ten przeleciał tuż obok
Waliego.
Wtem zagrzmiał ryk. Wali poczuł łomot serca, napięcie mięśni i
zawroty głowy. Młody odskoczył z krzykiem, a mężczyzna się
roześmiał. To on naśladował niedźwiedzia. Zdawało się, że ten żart obu
uspokoił. Zabrali się do ustawiania ogniska i podprowadzili renifera na
górę. Zwierzę za nic nie chciało wejść do środka; w końcu młodzik dał
za wygraną i zostawił je przywiązane u wylotu jaskini.
Zapach ogniska pokrzepił Waliego i przeniknął do jego umysłu
zdecydowanie głębiej niż jakikolwiek znany mu aromat. Dym zdawał
się niepodobny do tych, które dotychczas miał okazję wąchać. Czuł, że
drzewo, które posłużyło na ognisko, było silne, nawadniane z
podziemnego strumienia, że nie ścięto go dla drewna, a zerwano zeń
jeno kilka gałęzi.
Wali pomyślał o Adisli. Li tylko jej obecność w umyśle
odwodziła go od poddania się bestii w jego wnętrzu. Jeśli uda mu się ją
znaleźć, to może poczuje się lepiej. Coś mu dolegało, czuł to, coś jakby
choroba. Nie chciał jednak lekarstwa, nie chciał na powrót stać się tym,
kim był niegdyś; po prostu pragnął poczuć się dobrze, nie doznawać
tego strasznego duszącego wrażenia ograniczenia i cielesnej
nieprzystawalności. Była to miłość niby głód, gwałtowna i samolubna.
Mężczyźni coś piekli, atoli ich własny odór o wiele bardziej
nęcił Waliego. Pot, ślina, wydzielina gruczołów pod włosami i skórą, to
wszystko zdawało się niby skwierczące poduszczenie do zabójstwa.
Wtem ogarnęła go nagła fala wstrętu, a myśli przyprawiły o mdłości.
Podróżnicy byli zmęczeni, a ognisko miło grzało. Posnęli tedy,
kędy siedzieli, nawet nie ściągając futer. Wali bezszelestnie wyszedł z
cienia. Zaskoczyło go, jak bardzo byli mali. Światło na śniegu
deformuje perspektywę, tedy niemożliwością było odgadnąć ich wzrost
z daleka. Ci ludzie byli karłami, stworzeniami jak żywcem wyjętymi z
legend. Ten dorosły, gdyby wstał, sięgałby Waliemu ledwie do pasa;
chłopak był jeszcze niższy. Renifer stał się niespokojny. On też był
malutki, choć w pełni dojrzały, z szerokim porożem – i stary – atoli o
wiele mniejszy niż każdy dorodny samiec, jakiego wcześniej widział.
Także i wylot jaskini jakby się skurczył. Gdy po raz pierwszy Wali
wchodził do środka, nie mógł dotknąć sklepienia. Teraz musiał niemal
się zgarbić, by stanąć. Znać w tym było jakąś magię pomniejszającą,
tego był pewien.
Usiadł przy ognisku i się ogrzał. W głowie kłębiły mu się myśli.
Przypomniał sobie Disę, palenisko w jej domu, zimowe wieczory z
Adislą u boku, pomyślał o krwi, posmaku i rozkosznym zapachu
zabijania, wspomniał, jak Bragi chwycił go za ramię na langskipie,
mówiąc mu, że wszystko będzie dobrze, pomyślał o spustoszeniach
czynionych przez swoją furię, o pokrwawionych trupach.
Obserwował śpiących ludzi i czul żądzę, by ich zabić. Coś go
jednak powstrzymywało – jakby duch jego samego prześladował to,
czym się stał, odciągając go od nieuniknionego. Ogień był ciepły i
pachnący. Położył się. Zasnął i śnił o tym, że znów jest sobą,
mężczyzną, który kocha kobietę, i pomyślał, że to mu wystarczy.
Obudził go krzyk. I światło. Jeden z karzełków krzyczał, a drugi
trzymał włócznię. Ich ruchy zdawały się Waliemu wielce powolne i
ociężale. Mężczyzna cisnął włócznię. Wali uchylił się bez trudu.
Przejął go zapach ich trwogi, zagrzewając do ataku, atoli
zwalczył pokusę. Sen o osobie, którą niegdyś był, wciąż był żywy w
jego umyśle – wciąż mógł być tym człowiekiem. Próbował się
odezwać, powiedzieć im, że nie mają powodów do obaw, aliści gdy
otworzył usta, doznał szoku. Jaskinię wypełnił niski hurgot, niby grom
pośród wzgórz. Dopiero po chwili pomiarkował, że zawarczał.
Młodzian w popłochu, na czworaka, próbował wyminąć
Waliego. Dorosły zaś podniósł kamień i się zamierzył.
„Zabij ich dla mnie całą setkę”. W beznamiętnych słowach
odezwało się echo tego, co ukryte między nimi, tego, co Adisla
naprawdę miała na myśli. „Powróć. I znów bądź ze mną”.
Wspomnienie zdusiło gniew, a on stanął jak wryty. Chłopak zdołał się
już odczołgać z dała od Waliego i krzyczał do mężczyzny, by zrobił to
samo. Ten tak też uczynił, dając nura pod Walim, ku miejscu, gdzie
spłoszony renifer rzucał się na wszystkie strony.
Ludzie odwiązali zatrwożone zwierzę i rzucili się do ucieczki,
tak szybko, że niemal sturlali się ze zbocza. Wali podszedł do wylotu
jaskini, usiadł, ciężko dysząc, i obserwował, jak tamci, wymachując
rękami, pędzą przez równinę w stronę morza. Śnieg już nie padał, ale i
tak widoczność była mocno ograniczona.
Wali czuł się wstrząśnięty. Wcześniej doznał nieodpartej żądzy,
by ich zabić, a jednak się zbuntował – przeciwstawił się tej nieznanej
chorobie, czy urokowi, która zaćmiewała mu umysł – i zwyciężył. To
mu dawało szansę na powrót do Adisli.
Ludzie biegli przez jakiś czas, a potem się zatrzymali. Spojrzeli
w tył, na niego, i zobaczyli, że ich nie ściga. Stali w miejscu,
rozmawiając. Wali widział, że się kłócą, czuł w powietrzu ich
podenerwowanie. Potem jeden odszedł ku morzu i tej odległej wyspie, a
drugi przywołał i złapał renifera. Z saku na jego grzbiecie wyjął coś
jakby szeroki talerz, puścił zwierzę samopas, i zaczął zmierzać z
powrotem w stronę Waliego.
Obserwując, jak nadchodzi, Wali nie czuł niczego, nie więcej
emocji niż wówczas, gdy patrzył na niebo czy morze. Człowiek zbliżał
się powoli. Uderzał w bęben. Dobywający się z niego rytm był inny niż
ten wcześniej zasłyszany, ten, który przywiódł go w to miejsce, ten, co
umilkł, gdy Wali wszedł do jaskini. Wolniejszy i bardziej rozmyślny,
wspomagany donośnym śpiewem. Wali poczuł zapach strachu, ale i
podniecenia.
Mężczyzna podszedł bliżej i zatrzymał się u stóp kamienistego
zbocza prowadzącego w górę, do wylotu jaskini. Stał tam, świdrując
Waliego spojrzeniem, uderzając w bęben i gestykulując.
To wszystko nic nie znaczyło dla Waliego, pogrążonego w
sobie, trzymającego drzwi do krwawej łaźni swych myśli zamknięte na
głucho. Wiedział, co pragnie zrobić – zjeść tego głupca, a potem dopaść
jego towarzysza i zrobić z nim to samo. Ale nie zrobi tego. Czemu? Nie
pamiętał już powodu, wiedział jeno, że to ważne, by się powściągnąć.
Wali słyszał tętno bębniarza, wyczuwał krew płynącą przez jamy jego
ciała, niemal czul w powietrzu zapach jego obecności.
Oddech tego człeka był ciepły z podniecenia, a jego skórę
opływał strach. Doprowadził bębnienie do kulminacji, łomocząc w
skórę, potem silnie uderzył po raz ostatni i rzucił pałeczkę na ziemię
naprzeciwko Waliego. W jego oczach błyszczało wyzwanie i
oczekiwanie. Nagle twarz mężczyzny przybrała inny wyraz. Jego czar
nie zadziałał. Wali, teraz już bardziej wilk niż wilkolud, wyrwał mu
serce.
42. TRIUMF CZAROWNIKA
Skałę zalała fala paniki. Odpoczywający Noaidiowie starali się
pomóc tym wciąż zatraconym w mocy bębnów i śpiewu. Niektórzy
łatwo się przebudzili, inni w ogóle, i trzeba ich było pozostawić na
pewną śmierć, gdy tymczasem ich bracia szukali schronienia na wyspie.
A tego było jak na lekarstwo.
Lieaibolmmai ocknął się, leżąc plackiem na ziemi, ukryty w
mroku wejścia do jaskini, szperając w futrach w poszukiwaniu noża.
Doszedł go dźwięk, jakby chlupot człeka idącego przez bagno, i
zobaczył, jak potwór przebija tylnymi łapami pierś Noaidiego w ptasiej
masce.
Olbrzymie stworzenie było szkaradne. Czarna wilcza głowa z
oczami błyszczącymi niczym szmaragdy wieńczyła ciało, które było
wykoślawionym półśrodkiem między człekiem a wilkiem, trzy razy
większym od najbardziej postawnego człowieka, jakiego Lieaibolmmai
kiedykolwiek widział. Stworzenie sadziło na czterech łapach: tylne i
przednia lewa były wilcze, zaś przednia prawica, której używał do
rozrywania i miażdżenia Noaidich, przypominała nienaturalnie wielką
ludzką dłoń.
Spadł na zaskoczonych czarowników niczym grom z jasnego
nieba. Niektórzy cięli go nożami, inni obrzucili kamieniami, kilku
strzeliło z pękatych łuków, atoli większość w te pędy rzuciła się w
stronę łodzi, które miały ich zabrać z dala od wyspy.
Lieaibolmmai pozbierał myśli. Azali nie skrępował tego wilka?
Tak długo nawiedzał go w snach, przywoływał za pomocą bębna,
rozkazał mu wejść do jaskini i odprawił wszystką magię tak, jak
ukazały mu runy. Słyszał też rozmowy dziewczyny z wilkiem, które nie
pozostawiały wątpliwości, że znali się i byli dla siebie ważni. Czyż wilk
nie pojawił się dokładnie w takiej formie, jaką czarownik zobaczył w
wizjach? Czymże było to coś?
Poczuł, że mimowolnie się zmoczył. Weź się w garść, myśl,
upomniał się w duchu.
Wtem pomiarkował, że go oszukano. Jakimś sposobem bogini
go zwiodła. Schwytał wilka w pułapkę, tyle że nie tego, którego szukał.
A jednak dotknął jego umysłu, biegał wraz z nim w cieniu przepastnych
gór, wciągał jego rozkosz zabijania. Nie potrafił tego zrozumieć.
Lieaibolmmai był zacnym człekiem. Nie czerpał przyjemności z
czarnej magii, którą mu ukazano, i poszukiwał mocy wyłącznie po to,
by się bronić, nie zaś dla niej samej. Wiedział, co musi uczynić – oddać
dziewczynę, co ją porwał i wilkoluda, którego zaklął, i spróbować się z
tego wymigać. Wszedł w głąb jaskini i zrzucił linę do jamy.
– Wilk tu jest – rzekł w stronę ciemności. – Zostańcie tam, póki
nie skończy zabijać. Zrobię wszystko, co w mej mocy, by go opanować.
Po...
Nie dane mu było dokończyć zdania. Pierwotny zmysł
podpowiedział mu, że ma coś za plecami, coś gorszego niż karkołomny
upadek z wysokości. Postąpił ku ciemnościom.
Na dole szybu Feileg i Adisla posłyszeli głuchy plask
upadającego ciała Lieaibolmmaia, a potem jego krzyk. Wyrwał sobie
rękę ze stawu i nie mógł opanować rozdzierającego bólu.
Potem na dno jamy opadło lekko coś innego. Jakieś stworzenie.
Z mroku doszły ich odgłosy odruchu wymiotnego i kaszlu.
Stworzenie młóciło, warczało i raz po raz kłapało paszczą. Adisla
usłyszała, jak węszy nozdrzami, przeszukując mrok. Była bliska
załamania. Nie potrafiła skupić się na niczym innym, myśleć o niczym
innym, tylko o tych okropnych odgłosach dobiegających z gardła
stworzenia, pomiędzy którymi jakby słyszała słowa.
– Kochana ma – mówiła istota. – Odnalazłem cię.
43. POŚWIĘCENIE
Wali. Tym mianem wciąż można było określić to, co stanęło
przed Adislą w mroku jamy.
Jak wielką zmianę trzeba przejść, nim zatraci się siebie? Jak
wiele klepek można wymienić w poszyciu statku, nim będzie to nowy
okręt?
Ze szczęk Waliego ściekała krew czarowników, jego umysł
wypełniał zapach ich strachu, a mimo to teraz, gdy odnalazł Adislę,
przemknęło mu przez myśl wspomnienie tego, kim był kiedyś.
Niewyraźne, ledwo dostrzegalne, niby odległy brzeg za mgłą. Miał oto
przed sobą dziewczynę, którą pokochał od pierwszego wejrzenia.
Zdusił w sobie pozostałe wrażenia zmysłowe – przepyszny aromat
niepokoju, który do niej przylgnął, soczystość jej mięsa, a nawet bijącą
od niej groźbę. Ona nie była taka jak on, a każde żywe stworzenie,
które nie było mu podobne, zdawało się teraz wraże i niebezpieczne.
– Nie – chlipnęła Adisla. – Nie. – Nie widziała w mroku
niczego, zupełnie niczego, atoli to jeno pobudzało jej wyobraźnię,
przydając stworowi okropności – jego chrypiącemu głosowi, ciepłu
oddechu.
– Odnalazłem cię, jako żem przysiągł – rzeki Wali.
– Wyjdź stamtąd.
Zlękniona Adisla cofnęła się, chwytając dłoń Feilega.
– Czym jesteś? – zapytała łamiącym się głosem.
– Twym ukochanym. To ja, Wali.
Noaidi próbował zacisnąć zęby, by stłumić ból, lecz cierpienie
było tak ogromne, że nie mógł powstrzymać jęków. Zbolałe
postękiwania świętego męża wabiły Waliego na posiłek. Jego skóra
zdawała się napinać, mięśnie czerpały moc z węszącego za ofiarą
głodu.
– Nie zbliżaj się – nalegała Adisla. Jej ciałem, wtulonym w
Feilega, wstrząsnęły drgawki. Wali widział ich wyraźnie, i poczuł, że
jego zęby mimowolnie się obnażają, a nogi gotują do skoku. Zmusił się
do pozostania w miejscu.
– To on – odezwał się Feileg. – Widziałem początek jego
przemiany. To jest książę.
Adisla pokręciła głową.
– Pozwól, że cię stąd zabiorę – rzekł wilk.
Adisla głośno wciągnęła powietrze i cofnęła się jeszcze bardziej.
– Nie pójdę.
– Lepsze to niż wilgoć i ciemności – stwierdził Feileg.
– Idź. Jeśli ci pisana śmierć, to i tak cię nie minie.
– Nie lękam się śmierci, tylko jego.
– On jest taki, jakim chcą go Norny. Idź już.
Atoli i tak nie poszła. Feileg popchnął ją do przodu.
Potem trwoga zabiła wszelką jej myśli i nie opierała się już, gdy
Wali ją podnosił. Jej ciężar nie stanowił dla niego żadnego problemu,
tedy bez trudu podźwignął ją na górę szybu, a potem, używając ludzkiej
ręki, podciągnął i siebie. U wylotu jaskini stało trzech Noaidich. Słońce
za ich plecami wzeszło, złocąc kamienie w środku i wydobywając
wnętrze pieczary z mroku. Wtenczas go ujrzeli i jęli szyć doń z łuków.
Wali zasłonił Adislę plecami. Strzały uderzały mocno, atoli nawet go
nie drasnęły. Opuścił dziewczynę, odwrócił się; i pobiegł ku nim
warcząc i chrypiąc. Rozpierzchli się w panice, a on wrócił do Adisli.
Starała się zebrać siły, nie dla siebie, ale dla niego.
– Pamiętasz, kim byłeś?
– Pamiętam bukwicę, którą mi przypięłaś, gdy po raz pierwszy
wyruszyłem na wojnę. Pamiętam cię nad rzeką, słońce połyskujące na
wodzie i to, jak ganiałaś za braćmi od brzegu do brzegu. Pamiętam, jak
mnie pocałowałaś, gdy ostatnio się widzieliśmy. Pamiętam ciebie,
Adislo, tedy pamiętam też siebie.
Adisla spojrzała na niego. Gdzieś w jego mimice, w
przekrzywieniu głowy, dostrzegła swego Waliego. To był on, tedy jak
mogła się go bać?
– Wiesz, czym się stałeś? – zapytała.
Stworzenie pochyliło głowę.
– Jestem czymś l-lepszym – wydukał.
– Nie, Wali, nie jesteś. Musisz do mnie wrócić – przekonywała.
– Musimy przemóc to przekleństwo. – Feileg znalazł się u jej boku.
Wspiął się po jednej z lin, którą Lieaibolmmai spuścił do szybu.
– To wydaje się błogosławieństwem – odparł wilk. – Jestem taki
silny, a świat taki piękny.
– W naszym życiu mamy jedno jeno błogosławieństwo i jedno
jeno przekleństwo – przekonywała. – Siebie nawzajem. Znalazłeś mnie,
a ja znajdę ciebie. Są czarownicy, którzy ci pomogą. Zaniesiemy im
dary, których zażądają za twe ocalenie.
W umyśle Waliego ciało Adisli skrzyło się zapachami,
rozbrzmiewało jej lękiem. Doznał też innego wrażenia, nawet bardziej
przekonującego. Będą razem już na zawsze, jeśli ją pożre. Staną się
jednością. Czyż nie byłaby to miłość najgłębsza z możliwych? Nie! Ich
więź była silniejsza niż głód. Jej miłość ogarniała go, studząc jego
zapędy, niby zimna woda rozgrzane żelazo, i wykuwała ostrze silnej
woli.
– Cóż chcesz, abym uczynił, Adislo?
– Poczekaj tu, na tej wyspie.
– Nie panuję nad sobą.
– To pozwól nam sobą pokierować. Wali, to jest pułapka i
schronienie. Wejdź w jej głąb i pozwól nam cię tu trzymać.
Przyniesiemy ci ratunek, obiecuję.
– Pomrę z głodu.
– Twój głód jest gorszy, gdy nasycony. To będzie chwalebne
cierpienie i obiecuję ci, mój kochany, że się skończy.
Olbrzymia bestia przekrzywiła głowę, jakby rozważając te
słowa.
Wali ujrzał strzałę w locie, atoli wiedział, że go chybi, więc ją
zignorował. Nie przeszło mu przez myśl, gdzie trafi gdzie indziej. A
uderzyła w nogę Adisli. Dziewczyna okręciła się i twardo runęła na
ziemię.
Łucznik zginął dla niej, zabity nie z powodu trafienia, a by głód
Waliego mógł się nasycić jakimś mięsem, byle nie Adisli. Dziewczyna
próbowała wstać, a jej niezdarne ruchy rozpaliły do czerwoności
wszystkie wilcze zmysły, pobudzając Waliego, by ją pochłonął.
Jednym susem doskoczył do niej i przystanął. Mężczyzna, który
walczy ze sobą, by ją oszczędzić, wilk, którym niemal się stał, z odrazą
buntujący się przeciw temu ograniczeniu. Nie. Tak. Nie. Tak. Tak!
Feileg odepchnął go na bok, okładając pięściami i otwartą
dłonią, starając się odwrócić jego uwagę od zbolałej dziewczyny. Wilk
powoli odwrócił ku niemu pysk, ciemne cielsko zdawało się niemal
bezpostaciowe na tle światła u wylotu jaskini.
Feileg krzyczał na Waliego, starając się do niego dotrzeć.
– Po niej zatracisz się już zupełnie! Po niej będziesz zwierzem,
już na zawsze!
Waliemu krew zalała zmysły. Chwiał się nad Adislą, to
pochylając się, to odchylając, walcząc, by oprzeć się pokusie jej
cierpienia.
Z dołu rozległ się krzyk. Lieaibolmmai spróbował wydostać się
z szybu, atoli jego pokiereszowana ręka zawiodła, i spadł. Wilk nachylił
się tuż na twarzą Adisli. Czuła jego ciepły oddech na policzkach, czuła
muskające szyję zęby. Wali jednak, wciąż obecny w wilku, odciągnął
swe zwierzęce ciało do tylu, odepchnął Feilega na bok i rzucił się do
szybu w ślad za czarownikiem. Pokoziołkował w dół, z impetem
upadając na dno.
– Jestem zgubiony – rzekł Wali, nie wilczym warknięciem, lecz
głosem swego umysłu – i nigdy już nie zostanę odnaleziony.
Lieaibolmmai odczołgał się w mrok, byle dalej od rzeczy, którą
przywołał. Wiedział, że bogini wzięła nad nim górę; jego powinność
była jasna.
– Zamknijcie nas! – zakrzyknął. – Zamknijcie!
Na górze szybu Feileg napierał na płaski głaz. Ten ani drgnął.
Adisla wstała, potknęła się, znów się podniosła i przyszła mu w sukurs.
Jakiś Noaidi przybiegł i się przyłączył. Z mozołem przetoczyli kamień
po ścianie jaskini, aż zrównał się z wylotem szybu.
Adisla opadła na czworaka przy brzegu jamy. Spojrzała w dół i
zobaczyła parę zielonych oczu odbijających światło wschodzącego
słońca. Z dna doleciało ją dudniące echo.
– Zapomnij o mnie.
Feileg upuścił głaz.
44. W IMIĘ MIŁOŚCI
Żadnego bębnienia, żadnego śpiewu. Pozostali Noaidiowie byli
odrętwiali, bezwładnie spoczywali na nagiej skale, jakby wciąż
pogrążeni w transie. Już teraz ptaki zniżały lot, kruki i wrony opadały z
nieba z przenikliwym krzykiem, który brzmiał radośnie.
Noaidiowie pomogli Feilegowi ułożyć więcej kamieni na głazie,
by upewnić się, że bestia nie ucieknie. Adisla obserwowała to
bezradnie, cierpiąc straszliwie, odkąd minął początkowy szok,
ustępując falom dojmującego bólu. Gdy jakiś Noaidi się do niej zbliżył,
Feileg warknął na niego. Człowiek wskazał jednak na migi malutki sak
i gestem dał do zrozumienia, że chce pomóc. Feileg pozwolił mu
wyciągnąć strzałę i opatrzyć ranę. Gdy grot usunięto, Adisla nie miała
już siły krzyczeć. Potem usiadła na skale, wyraźnie nieobecna. Noaidi
podał jej wodę, poczęstował mięsem renifera i podpłomykiem.
Tymczasem Feileg powrócił do układania kamieni na głazie.
Słyszał dochodzące z szybu krzyki. Zastanawiał się, na jak
długo temu stworzeniu wystarczy determinacji, by pozostać w jamie.
Miał jedzenie, miał czarownika. Czy to pokarm sprawi, że wilk
urośnie? Czy stanie się dość silny, by się wydostać? Bez różnicy. Do
tego czasu dawno ich tu nie będzie.
Gdy nie było już czego dokładać do stosu kamieni, Feileg
powrócił do Adisli i objął ją rękami. Odwzajemniła jego uścisk, atoli
nie tak serdecznie, jakby tego chciał. Była mu wdzięczna i cieszyła się z
tego, że oboje uszli z życiem, aliści go nie kochała. Słyszał, co mówiła
Waliemu i wiedział, że była gotowa umrzeć za swego księcia. Do oczu
Adisli mimowolnie napłynęły łzy. Feileg pogładził ją po włosach.
Niegdyś poprzysiągł sobie, że zabije Waliego za to, że go pojmał i siłą
odciągnął od wilczego życia. Atoli za tę chwilę w jaskini, za wiedzę,
jak to jest kogoś kochać i czuć tę miłość w ramionach, Feileg powinien
być Waliemu dozgonnie wdzięczny, bo ten wybawił go od zatraty
człowieczeństwa.
– Uwolnimy go.
– Jak?
– Mówiłem, że mam wiele skarbów na wzgórzach. I nie
kłamałem. Ofiaruję je czarownicom, oddam się w ich ręce i poproszę,
by ocaliły twego księcia.
– A co potem?
– Jestem wilkiem – odparł – i dość już mam jutra i wczoraj.
Umrę lub nie umrę. Pójdę na wzgórza lub nie pójdę. Będę istnieć lub
nie będę.
Adisla wspomniała Waliego, spoglądającego na nią z dna jamy.
W tych dziwnych zielonych oczach zobaczyła coś ludzkiego. Kochała
go i podziwiała bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, gdy pomyślała o
jego odwadze. Pozwolił im się zamknąć. On, nie to, co ona, miał
śmiałość, by umrzeć. Lecz wtem spojrzała na Feilega, tak podobnego
do Waliego z wyglądu, tak odmiennej osobowości. W pewnym sensie
bogowie wysłuchali jej modlitw, dając jej nisko urodzonego mężczyznę
na podobieństwo Waliego – kogoś, kogo mogła poślubić, a może nawet
pokochać.
– Pójdę z tobą – zaproponowała.
– Nie ma potrzeby. Czarownice nie zawsze są litościwe.
– Są mniej litościwe niż Norny? – rzekła Adisla. Spojrzała na
niego i ścisnęła jego dłoń.
– To bardzo niebezpieczne – powiedział.
– Feilegu, pójdę z tobą, gdyż przybyłeś tu po mnie i mnie
ocaliłeś. Widzę, żeś najprzedniejszym z mężczyzn. Pójdę z tobą, bo
chcę odzyskać mego Waliego, atoli zrobię to i z niższych pobudek. Nie
mam już domu, nie mam gdzie wracać. Moja matka umarła w najgorszy
możliwy sposób, a ja nigdy już nie zdołam patrzeć na chatę, nie mając
przed oczami jej śmierci. Jeśli nie mogę być z nim, będę z tobą. A jeśli
nie mogę być z tobą, to me życie jest skończone.
Feileg zrozumiał, że dostanie to, czego tak bardzo pragnął, jeśli
tylko książę umrze w tej dziurze. Pozostało mu jeno przynosić coraz
większe kamienie, może nawet przekonać Noaidich, by przywieźli ich
więcej na łodziach, i upewnić się, że to coś pozostanie w zamknięciu,
póki się nie zagłodzi.
Po twarzy Adisli płynęły łzy, gdy odwróciła się ku olbrzymiej
stercie kamieni nad szybem.
– Chodź – rzekł Feileg. – Pójdziemy do czarownic.
45. ZAKOPANY SKARB
Weles Libor nie był w najlepszym humorze. Nie dotrzymał
obietnicy złożonej królowi Hemmingowi, że znajdzie sposób, by
pozbyć się księcia i przy okazji zarobić dla niego trochę grosza. To całe
sfingowane przedstawienie z ucieczką – odegrane z myślą o tłuszczy –
poszło mu całkiem nieźle, atoli nie przewidział ataku piratów.
Hemming wpadnie w szał, jeśli Weles powróci bez złota
Widłobrodego, gdyż uzna, że kupiec je sobie przywłaszczył. W
porównaniu z tym, pomyślał Weles, reszta nieuniknionych trudności, z
którymi muszę się mierzyć, wydaje się pestką.
Wprost nie mógł uwierzyć, że tak szybko zgubili Waliego we
mgle. Ledwie go odcięli, a zaraz zniknął i wszelki ślad po nim zaginął.
– Na twoim miejscu odciąłbym się od króla – stwierdził Bodwar
Bjarki. – Mógłbyś zaszyć się na wschodzie, a on już nigdy by o tobie
nie usłyszał.
– Ani nikt inny. Kupiec bez księcia, który go chroni, jest niczym
– odparł Weles. – Zresztą, jego imię jest dla mnie warte dziesięci z
każdego tysiąca.
Berserka nie da się kontrolować, analizował. Załoga już dawno
by się zbuntowała, gdyby nie była tak bardzo wycieńczona i osłabiona
atakiem; na okręcie zaczynało brakować żywności. Jego zachowanie
podczas bitwy sprowadziło nań pogardę ze strony ludzi i musiał teraz
znosić przezwiska typu „barylarz”, „beczkowłaz”, „bekownik” i resztę
nie mniej obelżywych inwektyw, które przychodziły im do głowy.
Niemniej jednak Weles objął nieformalne dowództwo nad
okrętem, z tego mianowicie względu, że określił jego następny cel. Nie
dlatego, że miał jakąkolwiek władzę nad Bjarkim czy najemną załogą,
ale dlatego, że tylko on zdawał się mieć jakiś pomysł, co mogą zrobić.
Zatrzymali się na małym targu w Kaupangen, gdzie udało się
sprzedać za rozsądną cenę trochę zdobycznego rynsztunku bojowego i
nająć pięciu Danów, co wyglądali względnie groźnie, w miejsce
niektórych poległych w bitwie. Weles postarał się, by ci Danowie
dowiedzieli się, kto płaci im żołd. Wybrał ich z racji muskulatury.
Muskulatury i głupoty. Trzeba mu było durni – to było nieodzowne
wymaganie dla wyprawy, którą sobie zamyślił. Musiał naopowiadać im
trochę kłamstw i nie chciał, by jakiś co bardziej łebski człek go na tym
przyłapał. Przetrzebiona załoga liczyła tedy zaledwie dwudziestu
sześciu ludzi – pięciu pod nim, przynajmniej teoretycznie, i
dziewiętnastu pod berserkiem. Szanse na powodzenie dalece odbiegały
od ideału, atoli i tak były większe niż wcześniej.
Na szczęście dla Welesa, Bjarki chciał dopaść Waliego tak
bardzo jak i on. Poprzysiągł bowiem przyprowadzić księcia do
Widłobrodego, a że była to bezdyskusyjna obietnica, tedy na tę chwilę
uznawał Welesa za pożytecznego. Bjarki był prymitywnym drabem, ale
nie głupcem, i wiedział, że rozum kupca przysłuży się poszukiwaniom.
A potem, cóż, najwyżej dopisze się go do listy ofiar piratów.
Weles spojrzał na berserka. Nie umiał czytać w myślach, atoli
bez problemu mógł odgadnąć zamysły Bjarkiego. Zrozumiał, że musi
się stać dla niego człekiem niezastąpionym.
Gdy Weles zasiadał do rozważenia jakiegoś problemu, to, jeśli
istniało rozwiązanie, zwykle je znajdował. W Heithabyr słyszał plotki o
tym, że Haarik chce wykorzystać tę wieśniaczkę Waliego jako okup za
syna. Nie powiedział o tym księciu, gdyż bardzo szybko się
zorientował, że ten nie jest w stanie zapłacić mu za informację ani
zaoferować mu innego rodzaju korzyści. Jednakże teraz dostrzegał, że
szczęśliwym zbiegiem okoliczności między nim a Bodwarem Bjarkim
zaistniała wspólnota interesów. Dziewczyna podążyła na północ. Haarik
także. I tam również zabierze Waliego najsilniejszy prąd, o ile jego
okręt nie rozbije się o skały. Wybór był więc prosty – Weles zamierzał
popłynąć w górę wybrzeża Ziemi Północnej, znaleźć Wielorybaków i
zasięgnąć języka o dziewczynie, Haariku i księciu. Kędy dwoje
pierwszych, tam znajdzie się i trzeci, pomyślał.
Był też inny powód, by udać się na północ. Doszły go słuchy o
wyspie, na której Wielorybacy składali ofiary swym durnym bogom.
Podług plotek, właśnie tam znajdował się jakiś skarb. Bjarki był
przekonany, że dostępu do niego broni czarna magia, atoli Weles był
innego zdania.
Tak po prawdzie to Weles miał magię i bogów w znikomym
poważaniu. Widział, jak jego dzieci bawiły się przy ognisku świętymi
przedmiotami Wielorybaków, dla ozdoby obwieszał ściany gobelinami
boga Chrystusa, słyszał, jak ludzie na całym świecie wyśpiewują
chwalby pod adresem Wuotana, Odyna, Raedie, Swaroga, Spenta
Mainyu38, Jezusa i innych bogów. Wszyscy wydawali mu się tacy sami
– jeno obrazkami i rzeźbami, pięknymi co prawda, acz pozbawionymi
znaczenia.
O wiele więcej wiary pokładał w sobie, mieczach Hemminga i
potędze pieniądza niż w siłach nadprzyrodzonych. Żadna magia nie
uchroniła czarownika, który wykonał dziecięcą maskę jego syna, przed
odebraniem mu jej, prowadzonemu na krzyż Jezusowi nie wtórowali
anielscy obrońcy ni kule ognia ciskane z nieba na zgubę jego wrogów.
Weles nawet się śmiał, gdy misjonarz opowiedział mu o ukrzyżowaniu.
Co też ten wszechmocny bóg ojciec zrobił, by pomścić syna? Rozdarł
zasłonę w świętym przybytku. Rozgniewaj Hemminga, a umęczon
zostaniesz, bardziej niż jakiś tam podarty kawałek tkaniny.
A zatem książę był na północy, Haarik też, a nawet ta
dziewczyna, co zdawała się tak ważna, tam była. Podejrzewał, że rolę w
jej zniknięciu odegrały magiczne wierzenia, a przyjrzenie się świętym
miejscom Wielorybaków pomoże ją ujawnić. Książę najpewniej będzie
gdzieś w pobliżu. Weles pomyślał, że nie zaszkodzi spróbować. Lepsze
to niż powrót do Hemminga z pustymi rękami. A może tam naprawdę
znajdowało się złoto, choć w to akurat wątpił.
Płynęli nieznośnie wolno, spowalniani dodatkowo przez kłótnie
i brak zdecydowania. Cała podróż 38
W kolejności najwyżsi bogowie w mitologiach: Franków (inaczej
Wodan), Skandynawów, Saamów (inaczej Jubmel), Słowian, wyznawców
zoroastryzmu (wcielenie Ahura Mazdy).
powinna zająć im kilka tygodni, nawet pod prąd. Miast tego
trwała miesiącami. Berserk chciał ruszyć w pogoń za Walim, atoli
zdawał się nie rozumieć, że wpierw trzeba się wywiedzieć, gdzie go w
ogóle szukać. Nie było sensu na chybił trafił rozbijać się po wybrzeżu,
jak, zdaje się, Bjarki chciał zrobić. Musieli popytać, czy nie zatonął
czasem jakiś okręt, czy obcy tamtędy nie przechodzili, czy ktoś nie
wziął jeńców.
Wielorybacy byli ludem prostym i przyjaznym. Zrazu wydawali
się wrodzy i niepokojący, wymachując włóczniami i ciskając groźby,
atoli wystarczyło dać im monetę albo dwie i już mieli cię za swego
człeka i niewiniątko – no bo przecież nieprzyjaciel nie dawałby im
monet, nieprawdaż? Tedy robili wszystko, by się odwdzięczyć. Tak,
okręt zatonął. Tak, obcy tędy przechodzili. Tak, wzięto jeńców. W ich
malutkich wioszczynach na przylądkach za plażami, w ich namiotach i
przy ich ogniskach Weles słuchał opowieści o potężnych sztormach,
ludziach z płonącymi oczami i księżniczkach z południowych królestw
przywiązanych do sań renifera i zabranych na północ, by pożenić je z
duchami wody. Najmłodsze z tych klechd, jak się domyślał, pochodziły
sprzed pięciu dziesiątek lat.
Przez dwa miesiące marzł okrutnie na łodzi i na lądzie, nim
dotarli tam, gdzie kończył się ląd w stronę północy, a wybrzeże
skręcało na wschód.
– I co teraz? – zapytał berserk. Było zimno, zimno jak cholera.
– Płyniemy dalej – odparł Weles.
– Po co? Książę rozbił się na wybrzeżu. Powinniśmy zawrócić i
tam go poszukać.
– Powiedz mi, Bjarki, blisko stąd do miejsca, gdzie rozbiliście
się z synem Haarika?
– Pół dnia pod żaglami na południe. I nie znaleźliśmy tam złota
czarowników.
– No tak. Może tedy powinniśmy tak zwyczajnie rzucić okiem
w dół wybrzeża? Potem się zobaczy.
Bjarki pokręcił głową.
– Oni rzucili na mnie urok. Stałem się słaby.
– Mniej byś cierpiał uroków, gdybyś nie pił ich wina.
– To nie było wino.
– Aż boję się pomyśleć co, w takim razie. – Weles wiedział to
jednak aż nadto dobrze. Zsiadłe mleko, napój, który od zawsze uznawał
za wielce niemiły, a którego kosztował zdecydowanie za często podczas
swych podróży.
– To był urok – upierał się Bodwar – nie wino. Bębny. To one
mnie osłabiały.
Weles uniósł brwi.
– Cóż, jam słabowity od dziecka, tedy nie mam siły, której ci
czarownicy mogliby mnie pozbawić. Daj spokój, to tylko rzut okiem.
Nie wstydzisz się, że nigdy nie spróbowałeś? Sądzę, że mogę ci
zagwarantować jeno skałę na morzu, ale kto wie? Może obłowisz się na
tyle, by zapłacić okup Widłobrodemu. Bo poprzysiągłeś, że go spłacisz,
prawda? Powinieneś się jakoś wykazać. Póki co ciągną się za tobą same
niepowodzenia.
Weles stąpał po cienkiej granicy między prowokowaniem
berserka do działania a jego gniewem.
Bjarki spojrzał na niego.
– Uratowałem cię – rzekł.
– A teraz ja uratuję ciebie. Książę, jeśli wciąż żyw, będzie na tej
świętej wyspie. A jeśli nie, to ci święci mężowie z pewnością będą coś
o nim wiedzieć. To są spokojni ludzie – poddają się już przy
pierwszych oznakach zagrożenia. Jeśli nie ma tam skarbu, to będą
przynajmniej futra do zagrabienia.
– Oni są czarownikami.
Darmo było odwoływać się do zdrowego rozsądku berserka.
Najlepiej było zgodzić się, że Wielorybacy to potężni czarownicy – jeśli
tak, to kiepsko im idzie – i że ich zaklęcia trzeba traktować z należytą
powagą.
– O tym już pomyślałem – oznajmił Weles. – Zabrałem z sobą
tę oto maskę. Oni używają takich podczas swych obrządków. Ta odbija
ich moc.
– Tedy ja ją biorę.
– Skoro tak ładnie prosisz... Ale jeśli nas zauroczą, to
przyjdziesz mi z pomocą. Polegam na tobie.
Bjarki skinął głową i wziął od Welesa wilczą maskę. Przyłożył
ją do twarzy. Była malutka w porównaniu z masywną czaszką berserka;
a wiązania z tyłu ledwie opinały głowę.
– I to mnie ochroni?
– Was wszystkich, załogę też.
– To dobrze. Ale jeśli łżesz, Liborze, zetnę ci głowę.
Weles pomyślał, że jeśli się myli i czarownictwo istnieje
naprawdę, to Bjarki może nie być w stanie ściąć niczyjej głowy. A jeśli
nie istnieje – cóż, był pewien, że maska zapewniała dobrą ochronę
przed ludźmi, którzy na jej właściciela pstrykają palcami i uderzają w
bębny. Berserk nie przemyślał tego dokładnie, pomyślał kupiec.
Okręt popłynął na wschód, w dół północnego wybrzeża. Robiło
się coraz zimniej, wręcz lodowato. Morze nie zamarzło, atoli zaczęli
dostrzegać białe smugi okrywające krajobraz. Wprawdzie niewielkie
ognisko balastowe trochę ogrzewało Welesa, ale i tak nie mógł przestać
się trząść. Był to taki podstępny ziąb, który dawało się przegnać na
chwilę, siadając przy ognisku lub okrywając się kolejnym futrem, atoli
niezmiennie zdawał się znajdować sposób, by wrazić w człowieka swój
mroźny palec – chłód przenikający do szpiku kości, opadający z
żelazistego nieba.
Dwa tygodnie po zwrocie na wschód zdało się Welesowi, że
przybyli do miejsca, którego szukał. Jednak gdy się zatrzymali,
miejscowi Wielorybacy rzekli mu, iż poszukiwana wyspa – Domen,
zwana też Vargøy, wilczą wyspą czy krwistoczerwoną skałą – leżała
jeszcze dalej na wschód. Zostawił im nieco grosza, przy okazji głośno
dając wyraz swemu życzeniu, by już teraz mieć tę wyspę pod stopami,
atoli tylko garstka miejscowych potwierdziła, że istotnie osiągnął już
cel wyprawy. Wielorybacy nie byli przecherami, jak wiedział, po prostu
bardzo chcieli mu się przypodobać.
– Jest tam skarb? – zapytał Bjarki, lecz Weles tego nie
przetłumaczył. Miast tego zagadnął: – Czy wasz lud uważa ją za bardzo
uświęconą?
– Tam są nasi przodkowie. To miejsce przystępu do innych
światów.
– I to tam zostawia się ofiary?
– Więcej bogactw, niż możesz sobie wyobrazić.
– Czyli całkiem sporo – stwierdził Weles w swym ojczystym
języku. W końcu mam bujną wyobraźnię, dodał w duchu.
– Co powiedział? – dopytywał się Bjarki.
– Wygląda na to, że nie będziemy rozczarowani.
Podążyli dalej, a tydzień później, pod sierpem księżyca, ujrzeli
tę wyspę. Świt był blady i zimny a wyspa wyrastała z morza niby
bezkształtny garb pokryty cienką warstwą śniegu.
– To tu? – Bjarki przystąpił do Welesa.
– Pasuje, nie sądzisz? Krwistoczerwona skała, tak?
– Mnie się wydaje raczej czarna.
– Wysil wyobraźnię. Choć nie, lepiej się nie kłopocz – zadrwił
Weles. Jeszcze cię głowa rozboli, pomyślał. – Po prostu rozejrzyj się,
gdzie moglibyśmy przybić do brzegu, dobrze?
– Książę tam będzie?
– Chyba już ustaliliśmy, że nie wiem – przypomniał Weles. –
Ale możemy znaleźć tam jakąś wskazówkę. Albo coś innego, co nam
się przyda. A jeśli nie, to następnym razem, gdy usłyszę, jak ktoś mówi
o skarbie opodal Ultima Thule, będę mógł rzec temu komuś, że to
wierutna bzdura, pic na wodę i duby smalone. A może i nie powiem.
Może poślę ich tutaj, by, tak jak mnie, przymroziło im rzyć do pokładu.
Okręt dopłynął do niewielkiej plaży. Morze było spokojne, więc
bez trudu przybili do brzegu. Weles zauważył, że nikt nie wydostanie
się z wyspy bez pomocy. Kilka łódek czekało na plaży na stałym lądzie
po drugiej stronie wąskiej cieśniny, atoli żadna na samej wyspie.
Weles wysiadł, a w jego ślady poszedł berserk i reszta załogi.
Bjarki dzierżył obnażony miecz. Weles zerknął na broń. Podług jego
doświadczenia, w niektórych sytuacjach, miecz bardziej przeszkadzał
niż pomagał. Cóż berserk zamierzał zrobić, jeśli dwie setki ujadających
Wielorybaków staną do obrony swej świętej wyspy przed najeźdźcami?
Czy nie lepiej było wyglądać niegroźnie? Zwłaszcza – i szczególnie –
wtedy, gdy w istocie miało się złe zamiary.
Jęli gramolić się pod rdzawe zbocze z sypkich kamieni. Weles
pomyślał z przekąsem, że Wielorybacy wybrali sobie wielce
nieszczęsne miejsce na wrota do krain ich bogów. Nieraz już odwiedzał
różne święte miejsca i niektóre z nich były bardzo przyjemne – skąpane
w słońcu ogrody, a nawet winnice.
Zadrżał. Chciał jak najszybciej się stąd wydostać – atoli nie
przed znalezieniem tego, po co tu przybył.
– Aha! – zakrzyknął berserk. – Może i miałeś rację, Welesie. –
Podniósł z ziemi przedni płaszcz ze skóry renifera. – To będzie warte
niezłą sumkę, jak już brud zeskrobiemy.
Weles zmierzył płaszcz wzrokiem. Był dobrze uszyty i
stosunkowo nowy. Zaiste, przyzwoitą cenę by za niego dostali, choć on
sam bardziej się skłaniał do założenia go teraz dla ochrony przed
chłodem. Pogładził futro i coś przylepiło mli się do ręki. Krew.
– To, jak zwykła mówić moja matula – odezwał się – tragedia,
nie plama, bardzo trudna do wyczyszczenia. Do tego zaschnięta. Dużo
za to nie dostaniemy.
Poszli dalej i znaleźli jeszcze parę rzeczy. Bębny i buty, ubrania
i saki. Wszystkie zbroczone krwią. Potem natknęli się na pierwsze
ciało. I kolejne. I jeszcze jedno. Straszliwie pokiereszowane, co do
jednego.
– Bogactwo trupów – skomentował Bjarki – skarbnica rzezi.
Weles mógłby się kłócić o dobór słów, ale nie o odczucie.
Górna część wyspy była wręcz usiana trupami.
– Lord Odyn nieźle się tu zabawił – dodał Bjarki. Na głowie
miał wilczą maskę. Wyglądał cokolwiek idiotycznie, bo sięgała mu
ledwie za usta.
– Co racja, to racja – przyznał Weles. Rozejrzał się wokół i
ucieszył, że oddał maskę berserkowi. Ktokolwiek, lub cokolwiek,
urządził tę krwawą jatkę, najwidoczniej wolał zabijać ludzi o
zwierzęcych twarzach.
Naliczyli ze trzydzieści trupów, a raczej tego, co zostawiły z
nich ptaki. Tu sterczał wilczy nos, tam olbrzymi dziób. U nóg kupca
leżały spiczaste uszy białego zająca. Weles mógł odczytać, co się tu
stało. Ci ludzie porzucili płaszcze i bębny w popłochu, nie chcąc, by
coś wadziło im w ucieczce.
Odkopał jedną z leżących masek. Wciąż była w niej głowa.
– Wygląda na to, że ktoś nas ubiegł – skomentował Bjarki –
choć zostawił dość futer. Niezawodnie mieli okręt zbyt obciążony
złotem.
Był bardziej przyzwyczajony do takich widoków niż Weles,
tedy jął kluczyć między trupami, podczas gdy kupiec wstrzymał oddech
i próbował wziąć się w garść. Weles rozejrzał się na boki. Wolał się
upewnić, że tego czegoś – lub kogoś – odpowiedzialnego za masakrę,
nie było na wyspie. Ciała nie wyglądały na leżące tu bardzo długo, a
kruki wciąż miały niezgorszą wyżerkę. Jeden dziobał trupa tuż obok,
obserwując Welesa; sam zewłok zresztą zdawał się na niego gapić
przez oczodoły maski jelenia. Kupcowi zupełnie mu się to nie
podobało, tedy przepłoszył ptaka. Jego przeświadczenie o nieistnieniu
sił nadprzyrodzonych zawsze była najsilniejsze przy ognisku, gdzie pił
z druhami, bardziej niż w takiej dziczy.
Załoga rozproszyła się po wyspie, chcąc zagrabić to, co
niezagrabione. Tu czy tam znajdywano pojedyncze futro czy nóż, atoli
Wielorybacy byli bardzo biednymi ludźmi. Ich bębny mogą być trochę
warte, analizował Weles. Zawsze można im je odsprzedać lub
zaofiarować jako dziwo na dworach południa.
– Tu jest twój skarb! – To był głos Bjarkiego, który krzyczał
gdzieś z dołu zbocza, od strony morza.
Weles nie mógł wypatrzyć, skąd dochodzi nawoływanie.
Poszedł w dół. Ta rzeź musiała być jakimś rodzajem zbiorowej ofiary,
pomyślał.
– Niezgorszy biot, nie? – rzekł Bjarki, jakby czytając w jego
myślach. – Stary król Hrutr poświęcił niegdyś dziewięciu niewolników
w dzień przesilenia letniego, ale to bije jego wyczyn na głowę i zad
razem, jakby nie patrzeć. – Wskazał na jaskinię. – Tam, w dole. Spójrz.
Weles zmrużył oczy i spojrzał w mrok. Nie widział niczego.
Ogarnął go niepokój. Zastanawiał się, czy Bjarki aby nie próbuje go
zwabić w ciemność jaskini, by tam go zabić. Nie. Berserk nie miałby
skrupułów przez rozpłataniem mu czaszki w biały dzień, na oczach
jarmarcznego tłumu, jeśli naszłaby go ochota. Jeśli Bjarki chciałby go
ubić, już dawno byłoby po nim.
– Ty coś widzisz? Bo ja nie bardzo.
Bodwar Bjarki wyjął zgaszoną żagiew z rąk trupa, lekko i
ostrożnie, jak gdyby ten człek wciąż żył, i podał ją kupcowi. Weles
skrzesał iskrę na trochę strużyny, którą dobył z saka, i przyłożył do
głowni. Pochodnia się rozpaliła, a oni zeszli w dół.
Podczas zejścia towarzyszyły im roztańczone cienie, rzucane na
ściany przez nikle światło pochodni, zdające się raczej brakiem
ciemności niż czymś zdolnym rozświetlić wszechogarniający mrok. W
mdłym poblasku zobaczyli wymalowane na ścianach runy.
– Umiesz je przeczytać? – zapytał Bodwar Bjarki.
– Skarb – orzekł Weles – i pomyślność. – Nigdy nadmiernie nie
zawracał sobie głowy runami, przedkładając nad nie alfabet łaciński.
Umiał je czytać, atoli z trudem. Chciał bardzo, by oznaczały to, co
„przeczytał”, lecz zdawały się być zwyczajnymi bredniami o duchach i
bogach.
– Jak ty w ogóle coś dojrzałeś? – Jego zdaniem było tu ciemno
jak cholera.
– To musi być grobowiec.
– Więc tak naprawdę nigdy tu nie byłeś?
– Nie mam zamiaru spuszczać cię z oka, kupczyku. Nie ufam ci.
Dać ci choć cień szansy, a dobijesz targu z moimi ludźmi, zostawisz
mnie na tym zadupiu, przehandlujesz łódź i jeszcze wykolegujesz ich z
zysku.
– W ogóle nie przyszło mi to do głowy – zaoponował Weles.
Naprawdę o tym nie pomyślał, atoli dobrze było wiedzieć, że Bjarki
obawiał się buntu; bardzo miło z jego strony, że zasugerował sposób, w
jaki można do niego doprowadzić.
Korytarz kończył się pokaźnym stosem kamieni. Na sklepieniu
nie było widać oznak zawaliska, tedy Weles uznał, że ktoś je tam
złożył. Na jednym wielkim bloku skały wyryto runę – wyszczerbiony
odwrócony zygzak, przecięty prostą linią.
– A cóż to znaczy?
– Nigdy wcześniej takiej nie widziałem – przyznał Weles.
Za ich plecami stało już kilku ludzi, wpatrując się w głąb jaskini
przez migotliwe światło.
– To święty znak ich ludu – odezwał się któryś.
– Bardzo możliwe – rzekł Weles – a ten, kto dokonał rzezi,
zadbał, by coś tu zakamuflować.
– Niby co?
Weles wzruszył ramionami i się uśmiechnął.
– Tego się nie dowiemy, nim tam nie zajrzymy, prawda?
Sugerowałbym wziąć się do roboty.
Bjarki burknął coś niechętnie. Potem chwycił za pierwszy
kamień.
46. Z MROKU
Saitada siedziała w strudze światła przezierającej przez szeroki
na palec otwór w ścianie górnej partii pieczary. Przyglądała się
własnemu odbiciu spoglądającemu z klingi miecza.
Bardzo się zestarzała. Jak bardzo? Nie wiedziała. Nieprzypalona
część jej twarzy straciła już urodę – ciasno opinająca kości skóra była
blada z braku słońca, brudna i podrapana.
Dużo czasu spędziła w mroku. Pieczary czarownic były
bezkresne i głębokie. Zrazu nie wiedziała, że jej chłopców zabrano,
tedy pozostawała pod ziemią, czubkami palców muskając ciemność,
wyciągając ręce, by dotknąć dziecięcej dłoni, by pogładzić włosy,
nasłuchując płaczu niemowlaków w mroku, utrzymując się przy życiu
dzięki wodzie ze strumieni i jadłu wybłaganemu od służby czarownic.
Przez lata Saitada nie wiedziała, czemu zabrano jej dzieci. Atoli
pełzając przez niewidoczne kominy, wyłaniając się z zalanych syfonów,
kędy jej usta kradły centymetr powietrza między wodą a sklepieniem,
biorąc świece od służących chłopców i obserwując walkę światła z
głębokim mrokiem, słuchała i poznawała. Czarownice, co z najniższych
partii jaskiń potrafiły usłyszeć oddech zająca na górskim zboczu, co
skałę i lód na Ścianie Trolli miały za jeno kurtynę, przez którą widziały
od morza do morza, nie zauważały jej, a ona nie wiedziała, że powinna
uznać to za dziwne.
Starsze czarownice, rzecz jasna, w ogóle się nie odzywały, a
chłopcy wiedzieli jeno tyle, że musieli się ich bać i im służyć. Ni one,
ni oni nie udzielili Saitadzie żadnych informacji o losie jej dzieci.
Dziewczęta jednak, nowicjuszki nieobeznane z mrokiem, trzęsły się,
dygotały i kurczowo trzymały się starego życia. Saitada przychodziła
do nich, przesiadywała z nimi, przytulała je i pokrzepiała, atoli nigdy
nie pomyślała, by coś powiedzieć. A te dziewki czuły potrzebę
rozmowy, podzielenia się z kimś swymi obawami, jakby szukały
pociechy u własnych matek. Powiedziały jej między innymi o
zbliżającym się zagrożeniu, o zgonach i grozie śmierci. A także o
dwóch chłopcach, którzy mieli zjednoczyć się w postaci wilka, który
zabije krwiożerczego boga. Jeden z nich miał przyjąć w siebie ducha
wilka, zaś drugi posłużyć mu za pokarm, dając bratu potrzebną siłę.
Królowa czarownic zabrała chłopców, z których tylko jednemu pisane
było przeżyć. Saitadzie w ogóle nie wydało się dziwne, że rozumie
język tych dziewcząt. Wiedziała jeno, że jej pacholęta przepadły.
Bez przerwy o nich myślała, ich wspomnienie niby nowotwór
zżerało wszystkie inne rzeczy, które widziała, całą dawną świadomość.
Po latach samotności nie była już osobą, jeno przyobleczonymi w ciało
miłością i nienawiścią – pielęgnującymi pamięć o dzieciach,
nienawidzącymi królowej czarownic za to, że je odebrała –
obserwującymi, jak śmierć zaczyna się zakradać do pieczar.
Gdy rozpacz Saitady sięgnęła najczarniejszych szczytów,
wszystkie dziewczęta umarły. Zeszła w głęboki mrok, spodziewając się
śmierci, gdy pięć z nich nie żyło; po jej powrocie nie żyły już
wszystkie. Taki sam los spotkał chłopców. Od jednego z nich wzięła
hubkę i zapaliła świecę. Nie wiedziała, czemu w ogóle wyłoniła się z
ciemnicy – własne motywacje były już dla niej zagadką – atoli w ciągu
tygodnia powód stał się jasny. Wróciła, by być świadkiem tego, jak
królowa czarownic zabija swe siostry.
Niektóre odchodziły we śnie, inne dusiły się lub ginęły w
płomieniach. Bez pomocy służących chłopców większość umarłaby z
zaniedbania, atoli Saitada przynosiła im ofiarne jadło. Nie przez
życzliwość. Dostrzegła cierpienie, którego każde zabójstwo dostarczało
królowej, i nie chciała, by głód i pragnienie oszczędziły jej udręki.
Saitada widziała, że zgony wpędzały czarownicę w obłęd i starała się
prowadzić ją ku niemu za rękę, zostawiając sznur czy hubkę, kołki, raz
nawet długą szpilkę, którą znalazła w jakiejś odzieży zostawionej w
darze. Królowa szybko zrobiła użytek z jej darów.
Saitada wypatrywała nadejścia boga, o którym mówiły jej
dziewczęta, atoli nie zobaczyła niczego. Skała, sadzawka i strumyk
pozostawały niezmienione w żółtawym świetle ogarka, zastałe
powietrze i ociekająca wilgoć nie odmieniały się, gdy płomień dogasał.
Gdy wszystkie czarownice pomarły, spróbowała własnoręcznie
zabić królową. Aliści wszelkie próby spełzły na niczym. Po dwakroć
wyciągała ją za sznur przywiązany do szyi ze Stawów Umarłych, raz
wzięła niewielki nożyk, przycisnęła do jej piersi, lecz zaraz odsunęła.
Czyżby runy chroniły królową? Nawet Saitada je teraz wyczuwała,
dzwoniące, pluskające i bulgoczące w ciemnościach, gdy czarownica
znosiła swe codzienne udręki od wody i zimna. Długo rozmyślała nad
tym, jak mogłaby pognębić swego wroga, aż zaczęła ją ogarniać
frustracja. Atoli za każdym razem, gdy nastawała na życie wiedźmy, w
końcu dawała za wygraną.
Jego miecz znalazła w najniższej partii jaskiń – obijał się jej o
kolano, gdy niepewnie stąpała po nierównym podłożu. Wiedziała, czym
był, jak tylko go pochwyciła – smukłość w zdobionej klejnotami
pochwie, ostrość obnażonej klingi.
On zdołałby uśmiercić czarownicę. On mógł zabić każdego.
Saitada wiedziała o nim tylko jedno – znała jego imię. Authun. To
wystarczyło. Wzięła miecz i poszła pod górę, w stronę światła.
47. ZEJŚCIE
Feileg nie umiał żeglować, tedy byli zmuszeni podróżować
lądem. Krajobraz przedstawiał się teraz zupełnie inaczej niż wtedy, gdy
przybył na północ – przepastne pole bieli rozciągało się aż po dalekie
góry. Atoli wiedział dobrze, gdzie powinni iść – wilk zawsze znajdzie
drogę do domu – i ruszył na południe pod kłębiącymi się chmurami; za
nim podążała Adisla. Z raną na nodze nie mogła iść daleko, ale Feileg
posadził ją na sanie zaprzężone w renifera i poprowadził zwierzę.
Noaidi, do którego sanie należały, jakoś się po nie nie zgłosił. Wilkolud
załadował na nie zdatne do użytku płaszcze z renifera, namiot, futra,
rakiety śnieżne i buty, zabrał krzesiwa i mnóstwo hubek. Wziął też
włócznię. Nie potrzebował jej do walki, ale chciał mieć znak
ostrzegający potencjalnych rabusiów, by gdzie indziej szukali okazji.
Pozostali przy życiu Noaidiowie nie mieli sił i ochoty się
sprzeciwiać. Nim Feileg położył na stertę ostatni kamień, ostał się przy
nim jeno jeden czarownik. A ten oznaczył kamień runą i też odszedł,
uprzednio kładąc go na stosie.
Feileg miał wrażenie, że skądś zna ten symbol. Żałował, że nie
zapytał czarownika, atoli nie łączył ich wspólny język. Czy to
magicznie wiążąca bestię pieczęć? Albo coś innego; może ostrzeżenie?
Rozmyślał o tym, podczas gdy zmierzali na południe, ku Ścianie
Trolli – gdy rozbijał namiot i rozpalał w środku ogień, gdy oddawał
Adisli to, co dla niej złapał i zabił. Wilk jest królem zimy, więc Feileg
był niemal szczęśliwy, przynosząc zdobycz i pozwalając dziewczynie ją
przyrządzić, miast, jak dotychczas, jeść surowe mięso. To było życie,
które mignęło mu przed oczami, gdy pocałował ją przy słupie, od
którego go odcięła.
Jednak Adisla zamknęła się w sobie. Milczenie zastąpiło łzy.
Była pewna, że to przez nią Wali znalazł się w tak tragicznym
położeniu. Jej rozumowaniu brakowało logiki, atoli nie mogła pozbyć
się przekonania, że jej romans z kimś z o wiele wyższej klasy
społecznej, to, co zrobiła matce, nawet jej ustępliwa zgoda na
małżeństwo z Drengim – że to wszystko doprowadziło do tego, co go
spotkało. Wyrosła w głębokiej wierze w magię, od dziecka
przysposabiano ją do nauki guślarstwa, a nawet podstaw
wieszczbiarstwa. Wszystko się ze sobą łączyło, czuła to. Matka
powiedziała jej kiedyś, że ludzie stoją na skraju oceanu zdarzeń, który
sięga nieznanych wysp i wybrzeży. Ona pozwoliła, by coś złego urosło
między nią a Walim. A teraz dojrzało w nim coś o wiele bardziej
złowrogiego.
Atoli gdy odpoczywali przy ogniskach a Feileg opisywał
niesamowite zdarzenia ze swego dzieciństwa, beznadzieja, którą czuła
wobec związku z Walim, zasiała w niej ziarno nadziei na przyszłość z
Feilegiem. Stopniowo jęła się przed nim otwierać. Mówiła mu o
młodości spędzonej z Walim, a potem jeno o sobie i swym życiu z
braćmi i, przede wszystkim, z matką. Wilkolud słuchał w milczeniu, a
gdy wyznała, co zrobiła Disie, siedział przez chwilę, nim rzekł:
– Chciałbym poznać taką miłość.
– By ją zabić?
– By ją ocalić – poprawił. – Pisane jej było umrzeć, a ona o tym
wiedziała. Lepiej szybko, z ręki córki, niż po męczarniach u Danów.
Wybrała narzędzie swej śmierci – ciebie, tę, którą kochała. Nie jesteś
winna bardziej, niż gdyby to ona sama użyła noża.
– Chciałabym móc w to uwierzyć.
– Sądzisz, że matka życzyłaby sobie, byś nosiła żałobę.
– Nie.
– Czego tedy by chciała?
Adisla podniosła wzrok na lśniące spirale nocnego nieba.
– Bym ułożyła sobie życie, spotkała poczciwego człeka i powiła
wspaniałych synów.
Feileg się uśmiechnął.
– Tedy – niech to będzie twoim celem – zaproponował.
Feileg, jak widziała, nie był wilkiem. Szaman nie odebrał mu
człowieczeństwa swymi śpiewami i wywarami. Był mężczyzną,
zwyczajnym i prostym, kimś wychowanym na prymitywnego brutala,
który jednak zaparł się swego dziedzictwa. Byłby z niego dobry mąż,
nie wątpiła, a ona z dumą zostałaby jego żoną, jeśliby tylko Norny
wcześniej ich ze sobą złączyły.
Kiedy przeprawiali się przez górskie przełęcze, dni były krótkie,
jednak gdy księżyc świecił jasno na niebie, Feileg prowadził ich dalej.
– Wiesz, gdzie idziesz? – zapytała.
– Na południe – odparł. – Te góry rozciągają się niby fałda – od
morza aż po Ścianę Trolli. Póki można, trzymajmy się wybrzeża, a
potem, wzdłuż gór, dotrzemy, gdzie trzeba.
Adisli aż zapierało dech na widok północnej zimy, posępnych
wzgórz i oszałamiających równin, choć kraina zdawała jej się jałowa i
groźna w porównaniu z gładką rzeźbą jej nadbrzeżnej ojczyzny. Sanie
podskakiwały na wyboistych ścieżkach, atoli futra miło grzały; bywało,
że dawała radę się zdrzemnąć.
Podróżowali już od wielu tygodni; śnieg ścielił się gęsto, a teren
w oddali zdawał fałdować się w mroczne grzbiety. Gdy się zbliżyli,
ujrzeli je, Szczyty Trolli, karbowane granie – niby olbrzymie grzywacze
morskiego monolitu. Sprawiały wrażenie przytłaczających, choć droga
ku nim nie była trudna – ziemia zmarznięta na kość, rzeki skute lodem.
Czasami napotykali chaty. Widać w nich było ślady życia – lecz raczej
życia minionego. Nikt nie wychodził, by ich przywitać, nie zaszczekał
żaden pies, ani jedno dziecko nie krzyknęło. Odzienie, pozostawione na
słońcu do wyschnięcia, wyblakło i zgniło, a potem zamarzło.
Adisla spojrzała na Feilega i uniosła ramiona w niemym
pytaniu: „Co tu się stało?”.
On zrobił to samo.
– Przez te wzgórza przesiąkają koszmary – stwierdził. – Zawsze
tak było. Może stały się nie do zniesienia.
Zdawało się, że na tyłach Ściany Trolli strumyk okropności
wywołał powódź. Wszystko opuszczone, wszystko w ruinie. W domach
żywego ducha.
Poszli w głąb lądu skrajem wzgórz, okrążając je, nim wspięli się
pod górę, i przez wąską dolinę.
W ciężkim świetle wieczoru ze szczytów wyły niewidoczne
wilki.
Adisla, której rana już nie dokuczała, spojrzała na Feilega z
obawą, atoli wilkolud był spokojny.
– To moi bracia – rzekł. – Witają mnie w domu.
Odpowiedział na ich wołanie, i Adisla zobaczyła zwierzęta.
Wcześniej myślała, że patrzy na pojedyncze głazy, atoli teraz te
kamienie zaczęły schodzić ze zbocza. Wilki. Feileg uśmiechnął się i
odciął spłoszonego renifera od sań.
– Dobrze nam służył – rozczuliła się Adisla, patrząc w ślad za
uciekającym zwierzęciem.
– I tak go dopadną, czy będzie przywiązany do sań, czy nie. Ale
przynajmniej zginie wolny. Tak, jak powinien.
Renifer miał odciętą drogę ucieczki – wilki były i przed nim, i
za nim. Skręcił w jedną stronę, w drugą, gorączkowo podbiegał to w
przód, to w tył. A potem się zatrzymał. Po chwili opadła go wataha.
– Nawet nie próbował uciec – żachnęła się Adisla.
– Wiedział, że nie ma szans. Po co umierać wycieńczonym?
Wystarczy, że trzeba umrzeć, nie trzeba przed śmiercią się starać.
– A my co niby robimy?
– Staramy się.
– Mówisz jak Bragi.
– Och, dziękuję. – Nie powiedział jej, że stary woj nie żyje. I
bez tego miała już dość zmartwień.
Gdy wilki skończyły się posilać, Feileg wziął na ramię namiot i
poszli przed siebie, pod przełęcz. Wataha ruszyła za nimi. Góra przed
nimi, już z oddali wydawała się duża. Z bliska była ogromna, większa
niż wszystko, co Adisla mogła sobie wyobrazić – strzelista naga smuga
szarości i bieli, wyrastająca z dna doliny i niknąca szczytem w chmurze.
– Gdybym ujrzała drzewo świata – odezwała się Adisla,
trzymając Feilega za rękę i wyciągając szyję – chyba właśnie tak by
wyglądało.
– Wejdziemy w jej głąb – powiedział Feileg.
– Jak?
– Musimy znaleźć wilczą pułapkę.
Adisla od razu pomyślała o Walim, przemienionym i
głodującym, pozostawionym w jaskini. Puściła dłoń Feilega i zamilkła.
Feileg poprowadził ich pod górę. U Adisli znów boleśnie
odezwała się stara rana. Zaczęła kuleć.
– Mogę iść dalej sam. Tak może nawet będzie lepiej.
– Zostanę z tobą – upierała się. – Teraz jestem z tobą złączona.
Na dobre i na złe. Bez ciebie umrę w tej dziczy.
Feileg bardzo chciał ją objąć, powiedzieć, co do niej czuje, atoli
dostrzegł determinację, z jaką parła do przodu, jej oddanie księciu, tedy
skupił się na wybieraniu bezpiecznej ścieżki.
Podejście w niższe partie było dość łatwe. Wprawdzie dokoła
zalegał śnieg, ale piekielny ziąb nie dawał się we znaki, o ile się nie
zatrzymywało albo miało ogień na podorędziu. Znaleźli nawet ścieżkę
wijącą się wokół góry. Adisla zawsze wyobrażała sobie szczyty jako
lite ściany pnące się ku niebu, atoli ten często przecinały skalne ustępy.
Wdrapywali się po piargach albo po kamiennych usypiskach, potem
wzdłuż grzbietów; zdawali się poruszać raczej w bok niż w górę.
Ścieżka biegła po zboczu tak stromo, że Adisla musiała wbijać w śnieg
koniec drzewca włóczni, by nie runąć w dół.
Światło było tu blade i wyprane z kolorów. Feileg zatrzymał się
w miejscu, gdzie szlak kończył się na szerokim obszarze nagiego piargu
– występie na grzbiecie, wyżej przechodzącym w lód. Na
niezaśnieżonej ziemi, pod osłoną wielkiej skały, leżało tu kilka
garnuszków, a obok dwie czy trzy butelki.
Feileg chwycił jedno z naczyń i obwąchał.
– Masło – orzekł – choć wylizane do czysta przez mych braci. –
Podniósł jedną z butelek i wyjął drewnianą zatyczkę.
– Miód – stwierdził. – Normalni ludzie nie zapuszczają się dalej,
by nie popaść w obłęd. To tu zostawia się dary, atoli tych nikt nie
zabrał. Patrz!
Wskazał na pobocze ścieżki za ich plecami. Adisla ujrzała na
ziemi ciemną plamę.
– To wilcza jama chroniąca dary – oznajmił Feileg. – Przed
czarownicami drżą ludzie, nie wilki. Połamałem tkwiące w niej ostre
żerdzie.
– Jak wiedźmom w ogóle się udaje zabrać coś stąd przed
wilkami?
– Mają sługi. Oni to szybko wynoszą.
Jeden z wilków bezszelestnie znalazł się przy jego ramieniu.
Nim poszedł dalej, obwąchał ziemię i zerknął na Feilega. Wyglądał,
jakby prosił o wskazówki.
Poszli dalej, w górę i w górę, potem w dół, ku dolinie, znów w
górę i w dół, ku kolejnej. Tu ziemia była naga i kamienista. Opodal, z
boku wzgórza spływał wodospadem strumyk, wpadając z hukiem do
szerokiego stawu, a później opadając po zboczu. Wilk pomknął nad
staw. Tuż przed wodą zwierzę przystanęło i podniosło coś w pysku.
Adisla i Feileg podeszli do niego. Między szczękami wilka tkwiła
ludzka ręka. A właściwie – dziecięca.
Feileg wciągnął powietrze.
– Stąd to już blisko – zawyrokował – bardzo blisko.
Szukali przez dwa dni, ale nie znaleźli niczego. W okolicy mało
było drewna na ogień, zaczynało im braknąć jadła, a Feileg nie miał
czasu, by cokolwiek upolować – przeczesywał górę, kierując wilki w tę
i z powrotem, niby pasterz wierne owczarki. Adisla jeno siedziała w
namiocie i starała się ogrzać, pozwalając odpocząć obolałej nodze.
Feileg powrócił nad staw
– Nic – rzekł. – Wilki znalazły ślady dzieci, chodzących w tę i
we w tę po całej górze, lecz jedne nachodzą na drugie i tak w kółko. Tu
piły, a potem poszły w górę. I znów wróciły. Tak się przynajmniej
wydaje.
Adisla spojrzała na wodę. Kryształowo czysta i, o dziwo,
niezamarznięta. Znajdowali się całkiem wysoko ponad dnem doliny, a
nawet tam rzekę skuwał lód, a każdy staw zlodowaciał na kamień. A tu
wciąż płynęła.
– Tu nie ma lodu – zauważyła.
Feileg podążył za jej wzrokiem. Jakoś wcześniej tego nie
zauważył. Zanurzył rękę. Ciepła nie była, ale też zdecydowanie nie tak
zimna, jak powinna. Do tego przejrzysta, nawet bardzo.
– Zaczarowana? – zapytał.
– Możliwe. Sądzisz, że to wejście?
– Może jedno z nich. Podobno jest ich więcej, atoli ni mnie, ni
wilkom nie udało się ich znaleźć.
– Wejdziesz tam?
– Tak.
Najpierw jednak rozpalił ognisko w namiocie Noaidich. Potem
stal przez kilka chwil nad wodą, ciężko dysząc i sapiąc, rozcierając ręce
i w miejscu przebierając nogami. Adisla zastanawiała się, co też on niby
robi i pomyślała, że wygląda cokolwiek niepewnie. Wszedł do wody po
pas.
– Wcale nie jest zimna – zawołał.
Wszedł głębiej, zrobił parę kroków w przód i w tył i postarał się
zanurkować, atoli natychmiast wynurzył się na powierzchnię, dusząc
się i wykasłując wodę. Spróbował raz jeszcze, ale z takim samym
skutkiem.
– Nic ci nie jest? – zapytała Adisla.
– Nie. – Drżał. Doszedł do siebie i ponownie zanurzył twarz.
Potem rzeczywiście udało mu się zanurkować. Po kilku uderzeniach
serca wypłynął, gorączkowo trzepocząc rękoma i wierzgając nogami,
rozpaczliwie młócąc dłońmi i zachłystując się wodą. Ciężko dysząc,
odnalazł grunt i chwiejnym krokiem podszedł do ogniska, gdzie Adisla
utuliła go w ramionach. Jak niegdyś przytulił ją Noaidi, gdy została
wyłowiona po skoku za burtę.
Po chwili jego oddech się uspokoił.
– Tam w dole coś jest, jakiś otwór w dnie. Można tamtędy
wpłynąć. Spróbuję ponownie.
– Poczekaj chwilę, musisz odpocząć.
Nigdy wcześniej nie widziała go w takim stanie. Po raz
pierwszy, odkąd go poznała, wilkolud miał strach w oczach.
– O co chodzi? – zapytała.
– Muszą być inne sposoby, by dostać się do środka.
– A tamtędy można?
– Jest tam lina, do czegoś przymocowana. Sądzę, że gdzieś
prowadzi. Ale muszą być i inne wejścia. Chłopcy nie mogą wszystkiego
tędy wnosić, bo by zamokło.
– Ale znamy tylko to wejście. Po co szukać kolejnego?
Feileg wzbił wzrok w ziemię.
– Nie lubię wody – przyznał.
– Och, Feilegu – westchnęła Adisla. Przytuliła go do siebie.
Spojrzał jej w oczy, a ona w nagłym porywie przytknęła wargi do jego
ust w lekkim pocałunku. Feileg nie wiedział, co powiedzieć, a tym
bardziej – zrobić, Adisla odsunęła go, wykonała trzy głębokie wdechy i
zanurkowała.
48. SADZAWKA ŁEZ
Przez omyłkę Saitada zrazu poszła na północ, poprzez
opustoszałe gospodarstwa, obok domów, w których teraz jeno szczury
kryły się przed zimnem. Wzięła stamtąd kilka przydatnych rzeczy –
dwa zapleśniale koce, co zapewniały trochę ciepła, dość szmat, by
okryć twarz, przewiązać nogi i zawinąć miecz, oraz kubek do topienia
lodu na wodę.
Minęły trzy dni, nim zobaczyła unoszący się z chaty dym, a gdy
wymówiła imię Authuna i na migi zapytała, czy tu go znajdzie, ludzie
jeno zaśmiali się i wskazali na południe, hen za Ścianę Trolli. Myśleli,
że jest przy głupia, mówili jednak, a ona chętnie nadstawiała ucha.
Podróż na południe nie należała do bezpiecznych. A ziemie wokół gór
były przeklęte. Jakiś czas temu zmory śmierci i cierpienia zstąpiły ze
zboczy i wszyscy mieszkańcy się stamtąd wynieśli. Chodziły słuchy, że
czarownice umierały, a ich magia skaziła tę krainę. Saitada słuchała w
milczeniu. Rozumiała ich, atoli nie pojmowała, jak to możliwe.
Tej nocy jeden z synów gospodarza postanowił sprawdzić, co
też ta stara żebraczka ma w swym tobołku. Atoli gdy podszedł, by
wyciągnąć zawiniątko z palców śpiącej Saitady, kątem oka zauważył
oparzelinę na jej twarzy i w dyrdy wrócił do łóżka. Rankiem,
zawstydzony uczynkiem z poprzedniej nocy, podarował jej ciepły
płaszcz, stare buty i zgrzebną tunikę, która służyła psu za posłanie.
Saitada skłoniła się, by podziękować za gościnę, a potem odwróciła się,
rozpoczynając długą podróż na południe.
Poddani Authuna zachowali go w pamięci. W siołach, pośród
swych trzód mówili jej, gdzie powinna się udać. Na południu śnieg był
lżejszy, choć wiatr bardziej ostry. Ludzie jednak przestrzegali
tradycyjnej gościnności wobec podróżnych, której hołdowano w tych
stronach, udzielali jej noclegu, a rankiem kierowali we właściwą stronę.
Króla znalazła po dwóch dniach marszu w głąb Żelaznego Lasu.
Jakiś myśliwy, kierowany współczuciem z powodu jej twarzy,
doprowadził ją do połowy drogi i pokazał jej kierunek, w którym
musiała się udać. Powinna trzymać się między brzozami, powiedział, i
zejść niżej, kędy las przechodzi w jodłowy bór, mieć zbocze po lewej,
Gwiazdę Polarną po prawej, a co do reszty – zawierzyć szczęściu. Po
tak długim czasie w mroku, noc przyprawiała Saitadę o zawrót głowy, a
jej umysł zdawał się otwarty na niebo. I to jakie! Mieniące się ogniem,
zawijasami zieleni i czerwieni; zupełnie jakby bogowie rozpalili swe
światełka, pokazując, że radują ich jej uczynki. Nie zatrzymała się, by
się przyjrzeć dokładniej. Determinacja i potrzeba ciepła pchały ją do
przodu.
Spotkała go dopiero drugiego wieczora, gdy księżyc był w
pełni. Siedział na skale, wpatrując się w staw, w większości
zamarznięty, atoli tam, gdzie zasilał go mały wodospad, wciąż wolny
od lodu. Jego długie srebrne włosy lśniły w świetle księżyca niby sama
woda lub wieszczba tego, jak będzie wyglądał wodospad, gdy w końcu
skuje go lód. Nie spojrzał na nią, wciąż gapił się w staw. Nie
odwracając głowy, rzekł:
– Nie oczekuj, że stanę do walki, przybyszu. Już dość wdów
wyje w mych snach.
Saitada nie odpowiedziała. Król nie miał ognia ni płaszcza.
Siedział nieruchomo, a buchające mu z ust obłoczki pary przywodziły
na myśl spowity mgłą głaz. W końcu podniósł wzrok.
Żaden włócznik ni berserk nie skłoniłby go do powstania. A
Saitadzie się to udało.
– Pani, byłaś stale obecna w mych myślach.
Skłoniła głowę.
– Te myśli przywiodły mnie tutaj – ciągnął, wskazując na staw.
– On tu jest, ten człek, którego – widziałaś – posłałem na dno oceanu, a
także reszta moich pobratymców, których żem odtrącił. Zdaje mi się, że
to magiczny staw, zasilany nie przez wodę, lecz przez łzy uczynionych
przeze mnie wdów i sierot.
Odwrócił głowę, by spojrzeć na wodospad, a potem ponownie
na Saitadę. Żaden wróg nie zdołałby wprawić go w stan takiego
poruszenia.
– Przepraszam – rzekł. – Przepraszam za to, com ci uczynił.
Twe oblicze nawiedza mnie w snach. Zabrałem ci dzieci i zostawiłem
cię potworom. I w imię czego? By wpłynąć na przeznaczenie, choć
wiadomo, że los każdego ustalany jest przy narodzinach. Twe dziecko
nie przyniesie ludowi Horda wiecznotrwałej sławy, a jeśli tak, to w
żaden wiadomy mi sposób. A nawet jeśli, to cóż z tego?
Saitada wciąż milczała. Nie żywiła do króla nienawiści. Nie
zrobił nic więcej, jeno przerzucił mnie z miejsca na miejsce, pomyślała,
tak jak wcześniej trafiłam od kowala do kmiecia, i dalej, do kapłanów.
Niewola była przeznaczeniem jej życia. On, w odróżnieniu od
czarownic, nie pozbawił jej kontaktu z dziećmi.
Authun widział to inaczej i zapragnął zapaść się pod ziemię ze
wstydu. To uczucie zdążyło go już odciągnąć od królestwa, od rodziny i
bitew, zmuszając do przesiadywania w mroźnych lasach, corocznego
przysłuchiwania się głosom wód i pójścia na wojnę z człowiekiem,
którym był niegdyś. A mimo to, gdy przychodzili rabusie, gdy
niedźwiedzie atakowały lub zima dawała się we znaki, nie potrafił sobie
odpuścić, nie potrafił tak po prostu umrzeć, i zawsze walczył o życie.
Polował, choć wolałby raczej zginąć z głodu, pił dopiero gdy konał z
pragnienia. Saitada nie miała racji. Authun nie potrafił zabić nikogo,
absolutnie nikogo. Nie zdołał się nawet targnąć na własne życie. Nie
mógł przekroczyć progu, przez który przepchnął tylu innych. Ta niemoc
była mu hańbą, wiszącą nad nim niby potężna pięść, władna w każdej
chwili go zgnieść.
– Cóż chcesz, bym uczynił, pani?
Saitada bez słowa wskazała na północ.
– Chcesz bym z tobą poszedł? A czemuż to? Przyniosłaś mi żal i
rozpacz. Co jeszcze zamierzasz mi podarować?
Saitada spojrzała mu w oczy i wymówiła pierwsze słowo,
oprócz jego imienia, jakie kiedykolwiek wypowiedziała w jego języku,
słowo zasłyszane pośród szeptów w jaskiniach czarownic,
artykułowane na drgających wargach chłopców, w zduszonym oddechu
dziewcząt.
– Śmierć – rzekła. Postąpiła w przód i włożyła zawiniątko, które
przyniosła, w jego dłonie. Odchylił tkaninę i w bladym świetle
śródleśnej nocy ujrzał pochwę Księżycowego Ostrza. Wyciągnął miecz
i przyglądał się, jak wzdłuż klingi przebiega zimna iskra księżyca.
– Tedy pójdę za tobą – zdecydował.
Saitada odwróciła się i opuściła las.
49. MANIFESTACJA
Wysiłki czarownicy skupiały się na Lieiabolmmaiu – na
przekazaniu mu wystarczającej ilości mocy, by sam sprowadził na
siebie zgubę. Dała mu pętlę, a on włożył w nią głowę i skoczył. Gdy
zginął w szczękach wilka, jej umysł się uwolnił.
Znajdowała się w paszczy wilka, najniższej jaskini, leżąc nago
na kamiennych zębach i żądając od bogów nagrody za swe cierpienie.
Domagała się objawienia. Chciała otworzyć te drzwi, prowadzące
głębiej w ziemię, ku spętanemu bogowi, jego wężom i misie. Atoli nie
mogła go znaleźć. Korytarze, które zamieszkiwał, wciąż tam były, aliści
nie pozostał w nich ślad po Lokim czy choćby echo jego obecności.
Pogrążona w bólu, frustracji i szaleństwie, nawet nie zauważyła, że
przepadł miecz, który zaklęła.
Śmierć Lieaibolmmaia dosięgła ją niby błyskawica, niby
wrażenie domu z drzwiami otwartymi wiosną po długiej i srogiej zimie.
Z wielkim wysiłkiem podniosła się z ostrych skał i stanęła we
własnej krwi i odchodach. Choć palce królowej doskonale znały drogę
przez tunele, już wcześniej, z myślą o końcu swych katuszy,
przygotowała niewielką lampę, wiedząc, że przyda jej się pociecha
światła po długiej wędrówce do tak mrocznych miejsc. Rozpaliła lampę
i przeniknął ją dreszcz ulgi. Pod jej stopami leżał kawałeczek skóry z
wyciętą na nim runą Wolfsangel. Dotknęła go, a symbol odbił się
rezonansem w jej duchu. Powrócił do niej. O tak, Odyn był martwy,
pożarty przez jedyną rzecz, która mogła go pochłonąć – przez Fenrira
Wilka, który przybył na ziemię. Dała powieszonemu bogu jego runy,
pozwoliła mu poznać jego prawdziwą naturę, a on rzucił czar, który
zabił jego samego.
Chwiejnym krokiem posyła przez tunel tam, kędy strumień bije
z ziemi. Złożyła dłoń w miseczkę, by zaczerpnąć wody, a gdy ją
podnosiła, trochę przeciekło jej między palcami. Woda spłynęła zbyt
szybko, jak jej się zdało. Podniosła kamyk i poturlała go po ręce;
wypadł z jej palców i odbił się od skalistego podłoża. Zbyt daleko? Tak
to wyglądało. Jeno Odyn potrafił zatrwożyć skały i strumienie, jeno
Odyn mógł sprawić, by powietrze się rozstąpiło, a morza cofnęły. A
więc wciąż żył. Nie żałowała wysiłku, a mimo to nie umarł.
Królowa czarownic – choć była teraz jeno panią samej siebie, bo
wszyscy jej poddani leżeli pozabijani – zanurzyła się w mrok,
wstrząsana drgawkami. Po korytarzach hulało powietrze. Wiedziała, co
to jest – oddech boga. On po nią szedł, a ona była sama – bez sióstr
potęgujących jej moc, bez rzeszy czarownic, którą mogłaby wysłać
przeciw niemu, by go osłabić. Czyżby ją zwiedziono? Czyżby jakaś
potężniejsza magia zwróciła jej ręce ku morderstwu?
Poczuta, że jej umysł się wykrzywia. Bóg na nią napierał,
wnikał we wszystko wokoło, przesiąkał przez korytarze i jaskinie, by ją
otoczyć i zdusić. Odyn po nią przybył – Odyn-pan powieszonych,
Odyn-berserk, Odyn-obłęd, wisielec, gwałtownik, zapraszający
włócznie, stary jednooki, Odyn-szalony, poeta, Odyn-deszcz, skała,
mrok i światło. Czaił się za każdym załomem tunelu, ukrywał się w
każdym stawie, atoli ulatywał jej z palców, gdy chwytała mrok,
chlupotał krokami w ciemnościach, gdy go ścigała, chcąc się z nim
zmierzyć.
A skoro Odyn był tu, to gdzie podział się wilk? Myślała, że
czarownik z północy zdoła przyoblec Fenrisulfra w ziemskie ciało i w
efekcie znajdzie własną zgubę. Atoli jeśli ten bębniący szaman nie był
Odynem, to wilk nie mógł się ukazać. Była pewna, że wilk objawi się w
pełnej krasie jeno wtedy, gdy bóg uświadomi sobie samego siebie.
Teraz zdrowe zmysły powracały do królowej wyłącznie w
przebłyskach. Wcześniej zabijała i cierpiała, dążąc do magicznego
zrozumienia tego, co niezrozumiale. Teraz miała wrażenie, jakby robaki
przeżerały się przez labirynt jej myśli. Schematy i połączenia zniknęły z
jej umysłu, wszelkie ich drogi zablokowano, spalono lub rozbito. Przeto
jej myśli znalazły sobie inne ścieżki, drążąc przez sieć pospolitych
założeń, budując chwiejne mosty między obszarami jej mózgu, które
nigdy bezpośrednio się nie komunikowały. Inni nazwaliby to
szaleństwem, atoli dla królowej było to błogosławieństwo, które
wywalczyła w ciągu wielu lat zabijania i bólu.
Zaiskrzyło w niej nagle zrozumienie. Była pierwszą pośród
czarowników wszech płci, mistrzem nad mistrzami. Tak długo
ukrywała swe zamiary, nawet przed samą sobą, w obawie, że
uświadomienie sobie własnych zamysłów odkryje ją przed bogiem.
Gdyby zrozumiał, że działa przeciwko niemu, uderzyłby na nią. Atoli
zwiedziony, nie stanowił zagrożenia. Jeśli jej magiczne wysiłki
skupiały się na fałszywym celu, bóg myślał, że ma czas – mógł się
ociągać, wahać. A tym samym dawał jej sposobność, by przywiodła
wilka do progu istnienia w najlepszy możliwy sposób – przekonując
kogoś innego, by zrobił to za nią. Wizje mówiły jej, że nawet przed
samą sobą skryła prawdziwą naturę tego czaru i to, który chłopiec
posłuży za ziemską powłokę zstępującego boga. Odyn nie był w stanie
silą wyciągnąć z niej tego sekretu, gdyż sama go nie znała. Tedy bóg
nie pomiarkował grożącego mu niebezpieczeństwa, nim jej obrońca nie
był gotów.
Przypomniała sobie pętlę wokół szyi pierwszej zmarłej
dziewczyny – wisior martwego boga, trzy ciasne zwoje – i zrozumiała,
że to było przesłanie – jedna rzecz ukryta w drugiej, a ta – w kolejnej.
To była magia najpotężniejszego sortu, magia, która działa niezależnie
od czarownika – z niej i przez nią, i owszem, atoli nie można rzec, że
jest jej sprawką. To nie było czarowanie; jeno moc przyjęta w
dzieciństwie, która teraz sama czarowała za pośrednictwem królowej.
Myśli czarownicy uwolniły się od rozumu i zbłądziły w
dziedzinę magicznego myślenia, poza logikę i zdrowy rozsądek,
utrzymując jednak najmocniejsze z możliwych powiązanie z
rzeczywistością – powiązanie śmierci.
Przytuliła runę do siebie, tę, którą wycięła na kawałku skóry.
Przyłożyła ją sobie do warg, dotknęła językiem i wciągnęła jej aromat.
Runa pachniała czymś więcej niż jeno zwierzęcą skórą. Smakowała
łzami, stosami pogrzebowymi i gnuśnością oczekiwania. Stratą.
Wilk się zbliżał, atoli potrzebował czegoś, by uczynić ostatni
krok – cierpienia, co pchnie go w ciało, odpędzając człowieka.
Czarownica poczuła na skórze ciepło z powietrza. W wyższych partiach
jaskini coś było. Nie szczur i nie ptak. Spojrzała na runę, a jej znaczenia
wpłynęły do umysłu – burza, wilkołak, wilcza pułapka. Wiedziała już,
że to ta dziewczyna; teraz wyczuła jej ważność. To ona była pułapką
zdolną zwabić braci. Fragmenty magicznej układanki zaczynały się
zazębiać. Dziewczyna już tu jest, a bracia też przyjdą, jeno wilka
brakowało. Runa zdawała się pulsować w jej dłoni. Trzy w jednym,
węzeł nieszczęścia, wyrzeczeń i rzezi. Odyn był już tuż-tuż. Czas
najwyższy przywołać obrońcę, wroga martwego boga. Nie będzie
łatwo. Wilk urósł, czuła to, i był bliski osiągnięcia pełni swej siły.
Stworzenie, mogące stanąć przed mistrzem magii i strącić mu głowę,
nie odpowie na wezwania czarownicy. By wymusić jego obecność,
potrzeba było czegoś więcej. Czarownica, której umysł był tak złączony
z jaskiniami, że czuła w nich każdy ruch, wiedziała, iż dziewczyna
weszła do jaskini skarbów. Przyjdzie do niej. Ponownie przytknęła
język do runy. Tym razem symbol miał smak krwi.
50. SAMOTNA
A jeśli nie będzie powietrza? A jeśli to prowadzi donikąd?
Adisla szarpała za linę z rosnącą desperacją, zupełnie nic nie
widząc. Tunel pod dnem stawu był długi, mroczny i całkowicie zalany
wodą, atoli zanurzyła się weń na tyle głęboko, że nie mogła zawrócić.
Ciągnęła i ciągnęła, ręka za ręką, dławiąc narastający strach. Sklepienie
podwodnego tunelu było gładką skałą. Raz po raz uderzała w nie
głową, co zmuszało ją do zginania szyi, by to ramiona przyjęły na
siebie siłę uderzenia.
Z trudem stłumiła ochotę, by odetchnąć lub się poddać, by walić
głową o sufit i mitrężyć energię. Wtem, nagle i gwałtownie, tunel
skręcił w górę. Powietrze uderzyło ją twarz, a ona połykała je wielkimi
haustami. Otworzyła oczy. Gęsty mrok. Nic nie widziała, atoli
wyczołgała się na chropowate i kamieniste podłoże jaskini.
Podźwignęła się i usiadła. Między palcami coś poczuła, coś zimne niby
jesienna trawa.
– Halo.
Martwe powietrze w jaskini zdawało się przylegać do skóry. No
właśnie, martwe powietrze. To był ten zapach – odór zgnilizny. Adisla
przyszła do siebie i sięgnęła do sakwy u boku po krzemień, krzesiwo i
hubkę, które Feileg zabrał jednemu z Noaidich. Hubka już do niczego
się nie nadawała – czuła, że była przemoczona – atoli krzemień i
krzesiwo wciąż były użyteczne. Wyjęła je, uderzyła o siebie i w tym
momencie osaczyły ją trupy. Z mroku wychynęły przegniłe twarze. W
okropnym, przelotnym przebłysku krzemiennej iskry ujrzała trzech
martwych chłopców. To nie trawy dotykała wcześniej, a włosów.
Adisla zmówiła cichą modlitwę do Freyji. Teraz, niemal rada
panującemu mrokowi, skuliła się plecami do ściany.
Czekała, aż dołączy do niej Feileg, przyciskając do siebie kolana
w złudnej pociesze, którą dawało jej tulenie czegokolwiek. Atoli Feileg
się nie pojawiał. Myślała, że jej odwaga go ośmieli. Czyżby się myliła?
Zmusiła się, by wsłuchać się we własny oddech, upewniając się, że czas
nadal płynie, że odczuwana wieczność jest w rzeczywistości niczym
więcej jak tylko kilkoma uderzeniami serca. Feileg wciąż się nie
wynurzał.
Starała się wymyślić, co począć. Wracam na powierzchnię,
postanowiła. Wymacała linę i przygotowała się do ponownego
zanurzenia. Tym razem będzie łatwiej, pocieszała się w duchu –
wiedziała już, jak długi jest tunel. Chwyciła linę w ręce i pociągnęła.
Tak, wciąż napięta, nadal przymocowana. Zdoła się przeciągnąć z
powrotem. I wtedy pomyślała o Walim, zaklętym i opuszczonym w
tamtej jamie. Feileg nie był w stanie przepłynąć tunelu i nie było
gwarancji, że zdołają znaleźć inne wejście do jaskiń czarownic.
Przyszła jej do głowy okropna myśl. A jeśli Feileg utonął? Czy
jego ciało zagradza drogę? Drżąca i zatrwożona, zmusiła się do
myślenia. To była Ściana Trolli, a czarownice przyniosły już śmierć
niezliczonym bohaterom. Kto wie, czy Feileg nie podzielił ich losu. Dla
dobra Waliego, musiała iść bez wilkoluda.
Adisla przygotowała się i przeszukała ciała chłopców, mając
nadzieję na znalezienie lampy. Wymacała jeno amulety wokół ich szyj.
Wzięła jeden. Temu dziecku nie pomógł, ale ją może poratuje.
Czołgając się obok chłopców, rozcięła sobie kolana o podłoże. Nic to, i
tak będzie musiała przywyknąć. Gdy już była pewna, że dzieci
pozostały za jej plecami, ponownie uderzyła w krzemień. W
chwilowym przebłysku dostrzegła korytarz prowadzący dalej i w dół, i
poszła przed siebie, zanim ponownie skrzesała iskrę, by wybadać drogę.
Nie spodziewała się, że zobaczy wiele, atoli pomyślała, że może
przynajmniej zdoła na czas wypatrzyć spadki terenu, niskie sklepienia
czy przepaści. Jednakowoż szła dalej z rozwagą, wymacując drogę
przed sobą. Posuwała się wolno, kolana strzykały bólem.
Miała nadzieję, że odnajdzie gdzieś Feilega. Powiedział jej, że
pośród wzgórz ukrył wielki skarb. Był naiwny i nie dość szczwany, by
kłamać w takiej kwestii. Skoro mówił, że ma skarb, to miał. Będzie się
mogła nim posłużyć jako kartą przetargową, by przekonać czarownice
do wykorzystania ich magii, aby przywrócić Waliego do ludzkiej
postaci. Teraz jednak mogła im ofiarować jeno słowo, że skarb
dostarczy. Azaliż jaką wagę miało słowo kobiety? Być może Feileg
bardziej by się nadał – wiedźmy chętniej przyjęłyby przysięgę z ust
woja.
Adisla próbowała stłumić głębsze przemyślenia. Odkąd
pamiętała, kochała wyłącznie Waliego. Teraz się go bała, a Feileg, ze
swoją szczerością i życzliwością, dawał jej szansę na proste życie z dala
od spraw królów i czarowników. Miłość Adisli do Waliego pochłonęła
ją, Feilega, matkę – wszystko, z czym się zetknęła. Gdyby nie to
uczucie, Danowie w ogóle by po nią nie przybyli, a jej matka wciąż by
żyła, tak jak i mały Manni. Nie mogła atoli porzucić księcia na pastwę
losu. Bez względu na wszystko.
Sprawy sercowe były właściwe słońcu i świeżemu powietrzu. –
W tunelach Ściany Trolli miała bardziej żywotne zmartwienia. Adisla
nigdy dotąd nie zaznała takiej ciemnicy. Zdawała się duszącą ją bestią,
a krzemień – kolcem, którym dźgała ją w brzuch, zmuszając
dziewczynę do chwilowego odwrotu, przed ponownym przytłoczeniem
jej swym ogromem.
Jak zwracać się do czarownicy? Co jej powiedzieć? Nie miała
pojęcia. Wpierw, pomyślała, potrzebuję światła. Wzdłuż ścian tunelu
było pełno gruzu. Wszak w końcu musi się natknąć na lampę, prawda?
Niemożliwością było, że martwe dzieci, które znalazła, przez całe życie
tkwiły w mroku.
Brnęła do przodu, bez ustanku; palce zdrętwiały jej od uderzania
w krzemień. Na końcu jednego z ciasnych tuneli sklepienie i podłoże
schodziły się w wąską szczelinę. Wczołgała się w nią, przecisnęła
głowę i ramiona. Potem skrzesała iskrę. Zaskoczona niemal upuściła
krzemień.
Nie zwróciła uwagi na pieczarę, na opadające ze sklepienia białe
groty nacieków ni na skalne bruzdy, spośród których zdawały się
błyskać ślepia martwych wiedźm. Jej oczy skupiły się na sięgającej aż
po sufit stercie połyskliwego złota, okazałej niby ogniowy stos.
Uderzała w krzemień raz po raz, i znowu, a pośród mieczy, kolczug,
czar i platerów, klejnotów i monet składanych jako danina przez
udręczonych koszmarami królów przez dwadzieścia pokoleń, zobaczyła
coś o wiele cenniejszego – lampę olejową.
Od szczeliny tunelu do dna groty było całkiem wysoko. Adisla
wiedziała, że gdy znajdzie się na dole, nie będzie mogła zawrócić.
Wycofała się więc i tym razem przecisnęła się przez otwór nogami do
przodu. Opadła w mrok. Gdy wylądowała, przeszył ją dotkliwy ból;
ciemności przeszył jej wrzask, który powrócił echem. Skręciła sobie
kostkę – u tej samej nogi, której niegdyś dosięgła strzała. Już teraz
poczuła, że noga zaczyna puchnąć. Cóż, bywa. O wiele bardziej
potrzebowała światła. Skrzesała iskrę i podeszła w stronę lampy. Ujęła
ją w dłoń i potrząsnęła. Prawie pełna. Ponownie uderzyła w krzemień. I
kolejne pięć, może sześć razy, zanim odnalazła wzrokiem to, czego
szukała – coś, co by się zatliło – płaszcz z przedniego materiału,
którego nigdy wcześniej nie miała okazji dotykać. Wymacała brzeg
szaty, wyplotła kilka nitek i skrzesała iskrę. W ten sposób, w domu,
rozpalała ogień wielokrotnie, atoli teraz zdawało się jej, że dokonała
niesamowicie trudnej sztuki. Nim się podpałka zajęła, Adisla zdążyła
już zedrzeć sobie palce do krwi o brzeg krzesiwa. W końcu jednak
rozpaliła lampę i objęła wzrokiem świetność skarbu królowej
czarownic.
Gdy mrok ustąpił, strach Adisli nie przeminął, lecz zmienił swą
istotę. Wcześniej tunele zdawały się pełne niewidocznych ślepi,
niewidzialnych i głodnych paszcz. Teraz, w ciszy ogromnej pieczary,
dziewczyna bała się osamotnienia. Pomiarkowała, że może umrzeć w
tych jaskiniach, z pomocą czarownic czy bez niej. W pewnym sensie
samotność była najgorszym z możliwych upiorów. Złoto jest wspaniałe,
lecz bezużyteczne, pomiarkowała. Nie sposób go wypić czy zjeść.
Niemalże czuła, jak z niej kpi.
Ból w kostce przybierał na sile. Skręcona, czy może raczej
złamana?
Dało się słyszeć odległy dźwięk, drgnienie powietrza, niby
oddech, choć znacznie głośniejsze. Uspokajała się w duchu, że to jeno
wiatr, atoli powietrze trwało w bezruchu. Chciała zgasić światło i się
schować, pamiętała jednak, że z własnej woli postanowiła zmierzyć się
z tym, co czyhało w tunelach. Znów doszedł ją ten dźwięk. Cóż to
było? Adisla czuła suchość w gardle. Musiała zwalczyć w sobie chęć
zdmuchnięcia lampy.
Chłód zjeżył jej włosy na skórze i wywołał dreszcze. Płomień
zamigotał. A może tylko jej się zdawało? Ogarnęła ją panika. Podniosła
się na nogi, atoli zapomniała o kostce. Z krzykiem opadła na kolana,
niemal upuszczając lampę. Płomień zatrzepotał, prawie zgasł. Zmusiła
ręce, by uniosły lampę wysoko do góry. Rozejrzała się dokoła.
Omal nie zamarło jej serce. Nad nią stało upiorne dziecko,
kościste, brudne, o twarzy dorosłej kobiety i oczach topielicy.
A potem opanował ją spokój. Pomiarkowała, że to mrok
wykrzywił wizerunek kobiety. Nie była to zwykła jaskiniowa wiedźma,
tylko królowa. Wyciągnęła rękę, a jej serdeczny uśmiech powiedział
Adisli, by zapomniała o cierpieniu, o udręce z powodu Waliego, chęci
znalezienia Feilega, nawet o dotkliwym bólu w kostce. Wszystko
będzie dobrze, pomyślała. Wiedziała, że ta kobieta cierpi
niewyobrażalne katusze, lecz może ukoić te, które stały się jej
udziałem. Niewiasta przyodziana była w przednią szatę wyszywaną
złotymi nićmi; na jej szyi jaśniała piękna kolia, a jej głowę wieńczyła
korona ze szmaragdami, lśniąca niby lód w promieniach słońca. Nawet
mrok zdawał się odstępować, przepędzony pięknem tej kobiety.
– Chciałabym, byś pomogła memu Waliemu – ozwała się
Adisla. Pani uśmiechnęła się, a Adisla pomiarkowała, że ona o tym wie
i już stara się go uwolnić. Jej postawa zdawała się wyrażać pewność, że
Wali już teraz wychodzi Adisli na spotkanie i że niebawem koszmar się
skończy. Ta kobieta władała potężna mocą i mogła przełamać każdą
klątwę, która dosięgła Waliego.
O tak, wszystko będzie w porządku. Pani wniknęła w jej umysł i
zesłała wizję, by przynieść jej spokój. Adisla zobaczyła siebie w
skąpanym w słońcu gospodarstwie – wokół biegały rozchichotane
dzieci, umykające przed starym Bragim, który człapał, udając
niedźwiedzia. Obok niej był ktoś jeszcze, Feileg lub Wali, nie miała
pewności, który. Czuła się jednak bezpieczna, kochająca i kochana,
wśród ludzi, których ceniła ponad wszystko na świecie. Pani ukazała jej
przyszłość, a ona była jej za to wdzięczna.
Adisla chwyciła rękę czarownicy i Gullweig poprowadziła ją ku
niższym jaskiniom.
51. NAGRODA
Na północy, choć wiatr zacinał niby nóż, a niebo zasnuwały
ciemne chmury śniegu, Welesowi Liborowi nie było zimno. A nawet
się pocił. Pod ziemią nie mogło go dosięgnąć ostrze wiatru ni śniegu. W
rozedrganym świetle pochodni odrzucał kamienie. Miał zamiar
pracować w znoju ramię w ramię z wikingami. Znał ich bowiem na tyle
dobrze, by wiedzieć, iż gdyby im nie pomógł, niektórzy z nich mogliby
sobie pomyśleć, że niegodnym jest nagrody za swe wysiłki.
Wiedział, że najtrudniejsza chwila nadejdzie, jeśli znajdą
jakikolwiek skarb. Bodwar Bjarki nie był mu nic winien, załoga także, a
nie byli wszak ludźmi jego króla. Pozostało mu przeto polegać na
dwóch rzeczach – własnej wiedzy i ich ciemnocie. Z tego powodu bez
ustanku prawił o złodziejskich postępkach południowych kupców i o
tym, jak to jednego z mężnych wojów podstępem przekonali do
oddania połowy smoczego skarbu w zamian za tandetny pas, który –
podług słów handlarza – miał należeć do Thora i obdarzać aktualnego
właściciela siłą olbrzyma. Tak po prawdzie to nie bardzo wierzył w
istnienie jakiegokolwiek skarbu i brakowało mu już pomysłów, jak
zapłacić Hemmingowi okup za księcia. Jednakże nic nie szkodziło
spróbować. Ten przekrzywiony symbol skarbu i ta wielka pryzma
kamieni wyglądały zaiste obiecująco. Tedy musiał udowodnić
kompanom swą wartość.
– By dostać najlepszą cenę za łupy, trzeba mieć
doświadczonego kupca u boku – przekonywał. – Gdy myślę o tych
wszystkich dumnych wojach, co sprzedali swe wielkie bogactwa za
bezcen, aż boli mnie serce. Wierzcie mi, gdyby to mnie przyszło
spieniężyć smoczy skarb, dostałbym za niego dwa razy tyle, ile jest
wart. No, ale w końcu ja wiem, gdzie znaleźć kupców.
Niektórzy z załogantów byli naiwnymi wieśniakami bez
większego doświadczenia, więc niemalże spijali słowa z ust Welesa.
Bjarki jednak to co innego. Berserk musiał pomiarkować, że jeśli Weles
wróci do Heithabyr z ich łupami, to nie zobaczy choćby korca owsa z
nagrody. Weles sądził jednak, iż zdoła go przekonać, że umiejętność
targowania może się okazać pożyteczna w neutralnym porcie, gdzie
Bjarki nie będzie się musiał obawiać koneksji kupca. Poza tym Bodwar
Bjarki miał dług do spłacenia. Gdyby powrócił do Widłobrodego z
czymś innym niż monety, król dokonałby własnej wyceny i mogłoby
się okazać, że berserk wciąż jest mu coś winien. Kupiec pomyślał, że
posłuży się wszystkimi tymi argumentami we właściwym czasie.
W końcu odrzucili ostatni kamień ze sterty i ich oczom ukazał
się wielki plaski głaz. Na nim znajdowała się taka sama runa jak na
pierwszym, który usunęli – przecięty linią zygzak.
– Co to znaczy? – zapytał Bjarki.
– To klątwa – wytłumaczył Weles. – Z tak ukrytym skarbem
trzeba się obchodzić bardzo ostrożnie, jeśli ludzie, którzy go posiądą,
pragną uniknąć śmierci. W Bizancjum tym znakiem posłużono się do
zabicia samego cesarza.
– A gdzie jest to Bizancjum? – zapytał jeden z wieśniaków.
– Jemu chodzi o Miklagard – wyjaśnił Bjarki.
– A Miklagard to gdzie? – dopytywał się ciekawski.
– Na zachód stąd i trochę w dół – objaśnił Weles. – Wielkie
miasto, wielu czarowników nawykłych do zdejmowania klątw. A tej nie
dali rady.
Bjarki prychnął.
– Ja mam własny sposób na klątwy – rzekł i poklepał miecz. –
W życiu nie spotkałem czarownika, co pozbawiony głowy, zdołałby
sobie ją nasadzić z powrotem.
– Od razu widać, żeś nie spotkał czarownika Ptolemeusza, mego
przyjaciela. Ten nie takie sztuczki robił ku uciesze gawiedzi.
Wieśniacy aż schylili głowy z wrażenia.
– Chciałbym wypróbować tę jego sztuczkę – stwierdził Bjarki. –
Może zabiorę cię do niego w dwóch kawałkach i zobaczymy, czy cię
poskłada?
Weles zamilkł. Dość dobrze wyznawał się na meandrach
ludzkiej natury, by pomiarkować, że Bjarki jest zdolny spełnić swe
groźby. Nie raczył wspomnieć, że berserk, jak sam przyznał, już kiedyś
został zaklęty przez czarownika. Może ośmieliła go śmierć ludzi, którzy
rzucili na niego urok. Czy to raczej ta idiotyczna wilcza maska dodała
mu odwagi?
– A może byśmy tak przeszli do rzeczy? – odezwał się jeden z
ludzi. – Nie podoba mi się to miejsce. Rośnie tu żer dla kruków, a ja nie
mam ochoty stać się ich kolejnym kąskiem.
Bjarki przytaknął i podszedł do głazu. Był postawnym człekiem,
atoli nie miał dość długich rąk, by go objąć. Próbował wsadzić palce od
tyłu, lecz głaz ściśle opierał się o pochyłą ścianę korytarza. Potem
przykucnął i naparł na kamień od przodu. Nie znalazł wystarczającego
oparcia dla rąk, by go przesunąć.
– Pozwól, że spróbuję – zaoferował się Weles. Podniósł z ziemi
jeden z drewnianych klinów i wbił go kamieniem w szparę między
głazem a ścianą korytarza. Potem posłał umyślnego na plażę, by ten
przyniósł wodę. Gdy załogant powrócił, Weles zwilżył drewno.
– Chcesz go zmyć, czy jak? – zadrwił jeden z wieśniaków.
– Nie inaczej, mój ty niedowiarku – ironizował Weles.
Po kilku chwilach drewno zaczęło pęcznieć, a luka między
ścianą a głazem się poszerzyła. Bodwar Bjarki aż pokiwał głową z
wrażenia, zaś Weles umieścił w szparze kolejne kliny.
– Jak widać, sam jestem niezgorszym magikiem – rzekł z
uśmiechem.
W końcu luka powiększyła się wystarczająco, a Bjarki
przystąpił do dzieła. Wcisnął rękę w szczelinę i pociągnął. Płyta ani
drgnęła. Berserka dopadła wściekłość. Jął pluć i przeklinać, mamrocząc
pod nosem:
– Odyn, wielbiciel wojny, pan śmierci. Odyn, niszczyciel,
burzyciel, mocarny gnębiciel. Odyn to szał. Odyn to wojna. Odyn,
Odyn, szalony, półślepy. Odyn! Odyn! Aaaaaaaaa!
Płyta się uniosła. Bjarki podźwignął ją do pionu. Chwiała się
przez chwilę i wyglądało na to, że upadnie z powrotem, lecz nagle
przechyliła się ku niemu. Bjarki odskoczył, a głaz z hukiem runął do
tyłu. Z otworu w podłożu jaskini uniosło się śmierdzące powietrze i
nawet Welesowi, co miał żelazny żołądek, zebrało się na wymioty.
Dwóch załogantów musiało się odwrócić i wyrzygać śniadanie. Nawet
Bjarki się wzdrygnął, choć dość szybko się opanował i postąpił
naprzód.
– To grobowiec – orzekł – i to całkiem świeży – czuć zgnilizną.
Chodźcie, chłopcy, to dobry znak. Nikt tu nie był przed nami. Oto ma
wolność od przysięgi złożonej Widłobrodemu!
Przyklęknął i przymocował linę do skalnego występu nad
otworem, który zdawał się specjalnie przygotowany na takie właśnie
okazje.
– Dobra nasza – rzekł. – Trochę nam tu pomogli, chłopcy. –
Wyszczerzył się. – Kto ostatni na dole, ten golec. – Potem opuścił się w
mrok.
Co znajdowało się w jamie? Wali. Nie, nie Wali. W tym czymś
ciągle tkwiły myśli Waliego, atoli nie wyrażały one już jego
osobowości. Były luźne i nieuporządkowane, ulotne niby spadające
gwiazdy. Wspomnienia i przeżycia księcia przypominały miazgę,
nachodząc na siebie, a przyjaźń i miłość nie wydawała mu się choć
trochę ważniejsza niż dotyk skał pod nogami czy chłód jaskini.
Zrazu pogodził się z uwięzieniem w jamie z powodu miłości do
Adisli. Wiedział, jak mało brakowało, by ją zabić, i choć łoskot
zamykanej płyty przejął go żalem, to jednocześnie przyjął go z
radością. Uwięziony nie mógł wyrządzić więcej krzywd. Gdy zobaczył
cierpiącego Noaidiego, zawładnęła nim zwierzęca natura i poddał się
swemu przeznaczeniu z całkiem innych powodów. Miał co jeść, a jama
dawała osłonę – czemuż miałby nie chcieć tu być? Potem żarła
zabrakło, a on gniewnie walił w ściany, podskakiwał ku więżącej go
pokrywie, próbował wykopać się na wolność, lecz w końcu, jak każde
zwierzę, pogodził się z losem i usiadł.
Już prawie nie pamiętał, kim jest. Jego człowieczeństwo
zdawało się niby ławica srebrzystych ryb, zawracająca i pływająca w
wodzie, nagle przybierająca kształt i formę, by po chwili pójść w
rozsypkę pod olbrzymimi szczękami.
Weles wszedł tuż za Bodwarem Bjarkim. Podczas zsuwania się
po linie pokaleczył sobie ręce i zaklął siarczyście, opadając na
zagruzowane dno.
Ktoś zrzucił im płonącą pochodnię. Weles podniósł ją i rozejrzał
się wokoło. Dotknął ściany – na palcach zostało mu coś lepkiego.
Polizał, a potem wytarł język o rękaw. Poznał smak krwi.
Naprzeciw niego Bjarki ostrożnie posuwał się do przodu z
obnażonym mieczem.
– Tu są szmaragdy – wyszeptał berserk. – Spójrz, jakie duże.
– Najpewniej tanie agaty – wycedził Weles. – Będę musiał
stosownie je wycenić.
Atoli nie były to szmaragdy ni agaty. Jeno ślepia.
52. KRÓL I KRÓLOWA
Ciemność nie jest taka sama jak ostatnim razem, pomyślał
Authun. Po drodze spod tylnej strony góry do jaskiń kobieta wyjęła
krzemień, krzesiwo, hubkę i dużą garść ogarków z dziury pod skałą.
Kiedy schodzili, odpalała świece, jedną od drugiej. Atoli gdy któraś się
kończyła, ciemność nie zdawała się ich oblepiać, ni kipieć wrogością i
krzywdą.
Nim zeszli w dół, kobieta przygotowała go – na swój własny
sposób. Zdjęła otoczak w kształcie wilczej głowy, wiszący na rzemieniu
na jej piersiach, i jęła mu go zawiązywać wokół szyi.
– To na szczęście? – zapytał.
– Śmierć – odparła.
Nie protestował. Gdy już go miał, nie poczuł się inaczej – z
tego, co widział, był to jeno zwykły kawałek kamienia.
Król jakoś nie mógł uwierzyć, że tak łatwo przyszło im znaleźć
wejście do jaskiń czarownic. Było pomysłowo oznakowane – wąski
przełaz prowadzący w głąb górskiego zbocza, wyróżniający się
pozostawionymi u wylotu darami. Tunel miał kształt łyżki o długim
uchwycie, rozszerzającym się w wysoką komnatę na końcu. Dostęp do
właściwych jaskiń prowadził przez sklepienie tunelu, które osiągnęli,
ustawiając na sobie kilka płaskich kamieni i zarzucając na górę linę z
przywiązanym kijem. Żadna sztuka, każdemu by się udało. Szczelina w
sklepieniu była niewidoczna na pierwszy rzut oka, atoli gdyby te
jaskinie stanowiły jego schronienie, Authun nie spodziewałby się, że
wejście pozostanie niezauważone. Wystarczyło, by jakiś ciekawski woj
wykazał się intuicją, a wróg bez trudu dostałby się do środka. Czemu
tedy wcześniej zawsze wspinał się na Ścianę Trolli, skoro po jej drugiej
stronie było coś takiego?
To kazało mu się zastanowić, czy czasem nie zmierza wprost w
pułapkę. Upomniał się, że przecież nikt przychodzący do jaskiń nie
widzi tego, czego czarownice nie chcą mu pokazać. Czy, wobec tego,
one celowo pozwalały mu wejść? Nim zagłębili się w przełaz, przyjrzał
się niezabranym darom przy wejściu – butelkom i garncom,
wszystkiemu, czego nie mogły zagarnąć zwierzęta. Czy czarownice w
ogóle tu były?
Mimo wszystko nie bał się. Był pewien śmierci i przyjmował ją
z radością, więc w jego życiu nie było miejsca na trwogę. Tedy trupy
chłopców, pogryzione przez szczury zwłoki dziewcząt, nabrzmiałe ciała
kobiet utopionych w stawach i gnijące poczerniałe twarze tych, co
zwisały na sznurach ze skalnych występów, sprawiały mu przykrość, o
ile przypominały, jak wielu ludzi za jego sprawą spotkał podobny los.
Ciasnota tunelu to jednak kwestia osobna. Authun nie lękał się
śmierci, atoli nie miał ochoty się udusić. W kiszkowatych skalnych
gardzielach usta i nos zatykały mu jego własne ramiona. Niektóre
korytarze były niewiele szersze niż jego głowa, musiał przeto wiercić
się i okręcać, by się przecisnąć na drugą stronę. Zaczął rozumieć,
czemu to wejście nie było tak dobrze strzeżone jak te w jaskiniach od
strony Ściany Trolli. Przedostający się tędy wróg miał bardzo mocno
ograniczone możliwości obrony. Nie sposób walczyć rękami
uwięzionymi nad głową. Przeto ta trasa pod pewnym względami była
łatwa, acz zarazem nastręczała wielu trudności, i to nawet bez
grasujących w tunelach koszmarów, posyłanych przez czarownice.
Schodząc, Authun coraz bardziej upewniał się w tym, że one nie
żyją. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że tak długo trwa przy zdrowych
zmysłach? Co też je zabiło? Spoczęli w świetle świecy przy
podziemnym stawie. W tafli odbijało się oświetlone sklepienie
komnaty, przemieniając ją w migotliwą złotą tarczę. Spojrzał na
Saitadę. Czy ta kobieta stała się czarownicą? A może on już stał się ich
sługą, przywiedzionym tu, by zabić to, co spowodowało tyle zgonów w
tunelach? Odsunął od siebie te myśli. Nic mu po nich. Miał zamiar
skupić się jeno na rozmyślaniu o tym, co począć. Działać, jak zawsze,
czynić i zabijać, póki sam nie padnie. Nie chciał już więcej śmierci na
sumieniu, atoli zmuszony do walki, nie zamierzał się przed nią uchylać.
Po prostu inaczej nie potrafił.
Po, jak mu się wydawało, całym dniu wędrówki po jaskiniach,
uprzytomnił sobie delikatną poświatę z dołu tunelu, wtórującą światłu
ich świecy. Spojrzał na kobietę i położył dłoń na mieczu. Pokręciła
głową, co uznał za zapewnienie, że nic im nie grozi.
Ostrożnie posuwając się bliżej, pomiarkował, że światło było
odbiciem ich świecy na stercie złota.
Stos oręża, pancerzy, pierścieni i klejnotów – niby marzenie
skąpca – sięgał aż pod sklepienie. Niby mówiono, że czarownice
zbierały daninę i łupy od tysiąca lat, atoli zdawało się to zbyt krótkim
czasem, by zebrać aż taki skarb.
– Ilu musiało zginąć, próbując się tu dostać? – rzekł, tyleż do
siebie, co i do kobiety, a potem niemal się roześmiał. Drzewiej
uradowałby się, zabrał, ile tylko się dało i powrócił do domu w chwale.
Ale nie dziś. Prawie już nie pojmował znaczenia bogactwa. Klejnoty
zwano łzami Freyji – na cześć bogini, która rzekomo miała je wypłakać.
Dotychczas uważał to za zimowe bajania. Teraz atoli zrozumiał, że łzy i
kosztowności są ściśle powiązane z ich losem.
Dotknął kolczugi i tarczy. Obie rzeczy nadgryzł już ząb czasu,
acz jakość wykonania sprawiała, że były w dobrym stanie. Kobieta
pokręciła głową. Dawała mu do zrozumienia, jak myślał, że nie będzie
ich potrzebował w bitwie, którą niebawem ma stoczyć. Jednak coś się
w nim odezwało – intuicja czy po prostu ochota – by zginąć tak, jak żył,
w bojowym rynsztunku. Pomimo wszystkich samotnych medytacji i
dręczących go koszmarów żalu, niektóre proste wojskowe nawyki
okazały się niewzruszone. Tak jak kiedyś, w niepewnej sytuacji zawsze
korzystał z wszelkiej pomocy, jaką miał na podorędziu. Wdział
kolczugę, znalazł pasujący na głowę pozłacany żelazny hełm i podniósł
wspaniałą tarczę, noszącą znak nie wilka, a kruka. Znak Odyna.
Saitada postawiła ogarek świecy na podłodze, usiadła na
najbardziej wygodnym kamieniu, jaki mogła znaleźć, i przyglądała się,
jak król się sposobi. Pod nosem znów wypowiedziała to słowo.
„Śmierć”.
Nagle u wylotu tunelu coś się poruszyło. Miecz Authuna
wyśliznął się z pochwy; zdawał się lśnić w blasku świecy jak płynne
żelazo. I znów coś się poruszyło, tym razem w tunelu po lewej. Wtem
stanęła przed nim, niecałe trzy kroki dalej. Dziewczynka, wycieńczone i
wymizerowane dziecko, przyodziane w długą i pokrwawioną białą
luźną suknię. W ręku trzymała złamane drzewce włóczni, której koniec
spalono w ogniu, aż ostał się jeno złowrogi zaostrzony grot, poczerniała
igła.
Przedtem Authun widział jej twarz tylko dwukrotnie, a i wtedy
jeno w przelocie. Atoli nie była mu obca – choć chudsza, zagłodzona,
bardziej szalona i biała, i tak ją poznał. Kolia u jej szyi płonęła
wszystkimi barwami wojny. To była królowa czarownic.
– Pani? – ozwał się Authun.
– Śmierć – wymamrotała Saitada, wskazując na dziecko.
Świeca zgasła. Gdzieś z dołu jaskiń dobył się głos. Przemówił
raczej do ciała Authuna niż do jego umysłu, powodując cierpnięcie
skóry na jego ramionach i szyi, wysuszając mu usta i przyspieszając
tętno. To był zaklęty w dźwięku strach – wycie wilka.
Czarownica przemówiła. Glos miała ledwie słyszalny, łamiący
się i słaby.
– Odyn?
Saitada potarła krzemień, a w świetle iskry Authun zobaczył, że
wiedźma zniknęła. Kobieta ponownie skrzesała iskrę, ale nie udało jej
się zatlić hubki.
– Odyn?
Saitada potarła krzemień po raz trzeci, a wiedźma rzuciła się na
Authuna, celując kawałkiem włóczni w jego głowę. Złapał go dłonią.
Czarownica nie miała dość siły w swych dziecięcych rękach. Authun
szarpnął się i wraził koniec włóczni w jej oko. Zapiszczała i znowu
zrobiło się ciemno.
Authun nie mógł zrozumieć, czemu zamyśliła sobie zaatakować
go w ten sposób. Potrafiła wszak ugotować mózg człowieka
oddalonego o pięć dni wędrówki. Czemu więc walczyła z nim w
zwarciu? Nagle pomyślał o amulecie na szyi. Było nie było, służył do
ochrony przed magią.
– Daj mi światła, kobieto! Potrzyjże ten krzemień!
Wtem uderzyła na niego lawina.
53. POJEDYNEK W JASKINI SKARBÓW
Feileg przeklinał się za niemożność zanurkowania w tunelu. Nie
była to kwestia odwagi; po prostu nie umiał tego zrobić, tak jak nie
potrafił latać. Członki nie chciały słuchać jego poleceń – wysiłki, by się
zanurzyć, doprowadzały go jeno do duszącej frustracji.
Adisla zniknęła, a on pozostał ze straszliwym mętlikiem w
głowie. Wszystko, czego chciał, było mu dane w tej krótkiej, ulotnej
chwili jej pocałunku. Żałował, że po prostu nie zeszła z nim z tej góry i
nie udała się do jego domu na wzgórzach, miast nurkować w stawie.
Zrobiła to, by spotkać się z czarownicami, by uratować księcia. Nie
miał innego wyjścia. Musiał jej pomóc.
Czekał, aż powróci. Zrobiło się ciemno. Gdy wstał nowy dzień,
spróbował ponownie zanurzyć się w stawie. Bez skutku. Ciało wciąż
odmawiało współpracy.
Coraz bardziej zdesperowany, jął przetrząsać górę w
poszukiwaniu wejścia. W skalnej niecce, ponad zawrotnym urwiskiem,
znajdowała się jaskinia, która wyglądała obiecująco – długa i wąska, ze
złożonymi u wylotu darami. Atoli, gdy wszedł do środka, poczuł jeno
ludzki zapach, ale nie znalazł śladu wejścia. Ponadto sklepienie groty
zdawało się niebezpiecznie popękane. Pomyślał, że może w każdej
chwili runąć, tedy wyszedł na zewnątrz. Biegał po całej górze, w tę i we
w tę, szukając czegoś, co mogłoby przypominać drogę do jej środka. W
końcu pomiarkował, że nie ma wyboru – musi spróbować znaleźć ją na
Ścianie. Wiedział, że tamtejsze wejścia łatwiej będzie zauważyć, choć
dostanie się do nich graniczy z niemożliwością.
Wspiął się na szczyt ogromnego klifu i wyżej, na spiczastą grań,
gdzie osobliwe i wysokie skalne wychodnie wisiały nad nim niby palce
monstrualnej ręki wyciągające się ku niebu. To były trolle, którym
Ściana zawdzięczała swą nazwę – ponoć zamienione w kamień podczas
przyglądania się pięknu jutrzenki. Spojrzał na krainę w dole. Jestem tak
wysoko, pomyślał, że gdybym spadł, minęłoby dwadzieścia uderzeń
serca, nim uderzyłbym w ziemię. Pod jego stopami sunęły chmury.
Ścieżka, którą obrał, by dotrzeć w to miejsce, była już wystarczająco
karkołomna; nawis poniżej zdawał się niemal niemożliwy do
pokonania. Atoli musiał spróbować. Opuścił się, kopiąc nogami w
przepastną pustkę pod sobą, stopami szukając jakiejś półki, jakiegoś
oparcia. Jednak, podobnie jak w stawie, ciało przejęło władzę nad jego
umysłem. Podciągnął się. Przez kilka chwil siedział na krawędzi
Ściany, owiewany lodowatym wiatrem, nienawidząc się za swe
tchórzostwo. Raptem zobaczył coś na równinie.
Dwaj wędrowcy, het w dole. Nie zwróciłby na nich uwagi, atoli
nagle jego ucho złowiło coś, czego nigdy wcześniej nie słyszał. Wycie
bólu, wąskie ostrze dźwięku, które zdawało się drgać. Nie w powietrzu,
a w jego głowie. Wiedział, kto to jest – Adisla, wzywająca go na
ratunek. Przed oczami stanęła mu przekrzywiona runa na kamieniu
czarowników i poczuł szarpnięcie, jakby porywała go fala przyboju.
Feileg, dla którego język wilków był tak jasny, jak ludzka mowa,
wiedział, co oznaczało owo wycie. Straszliwe cierpienie.
Musi się do niej dostać. Może ci wędrowcy w dole będą znali
wejście do jaskiń. Był to jednak zamysł zrodzony bardziej z desperacji
niż ze zdrowego rozsądku.
Obserwował, jak okrążają Ścianę, a gdy upewnił się co do ich
trasy wzdłuż wąwozu, wyruszył im na spotkanie. Wtem osaczyły go
wątpliwości. Jak długo nękał te ziemie jako wilk, rozbijając, rwąc i
zabierając, co mu się żywnie podobało? Jego przeżycia od chwili
pojmania przez księcia sprawiły, że zapomniał, kim jest. Ci ludzie
wezmą go za dzikiego zwierza i uciekną. Postanowił, że będzie ich
śledzić z oddali i wpierw dokładnie się im przyjrzy, zanim się zbliży.
Tak czy owak, musi się śpieszyć. Schodził z góry szybkimi cichymi
susami.
Szedł ich śladem, od grzbietu wąwozu aż na tyły masywu. Zrazu
uznał ich za nędzarzy. Kobieta była przyodziana w łachmany, a
mężczyzna wcale nie lepiej. Lśniący miecz w rękach mężczyzny
świadczył jednak, że różnili się statusem społecznym. Feileg, choć nie
miał zbytniego uważania dla złota czy klejnotów, nie mógł wyjść z
podziwu dla przepychu pochwy, roziskrzonej białymi refleksami
zimowego słońca.
Postanowił zaczekać do nocy, zabrać śpiącemu mężczyźnie
miecz, a potem oddać mu go w zamian za informacje. Atoli tamci nie
rozbili obozowiska, wędrując dalej, mimo że słońce spłowiało w
przydymiony zmrok. Ostatecznie podeszli pod jaskinię, którą Feileg już
oglądał. Podążył za nimi do środka, pożytkując całą swą myśliwską
biegłość, by zbliżyć się bezszelestnie. Przyglądał się, jak kobieta
ustawiała płaskie głazy jeden na drugim. Potem sięgnęła kijem w górę i
wyłowiła coś z pęknięcia w sklepieniu. Linę z węzłami. Jęła się po niej
wspinać.
Feileg bardzo chciał podbiec, ściągnąć ją stamtąd i samemu
wspiąć się po linie w mrok, lecz na dole zauważył sylwetkę
białowłosego mężczyzny. Był stary, ale jary. Wciąż silny. Wilkolud nie
wątpił, że zdoła go pokonać w walce, atoli nie widział w tym sensu. A
kobieta? Feileg wiedział, że siostry nigdy nie opuszczały swej
ciemnicy, przeto nie mogła być czarownicą. Zdawała się jednak znać te
jaskinie i mogła go doprowadzić do celu.
Tedy jeno obserwował. Podczas gdy kobieta się wspinała,
mężczyzna trzymał świecę w wyciągniętej ręce. Potem ona zapaliła
drugą, już na górze, i on, za jej przykładem, wspiął się także. Wciągnęli
linę, a światło przygasło. Feileg dał im trochę czasu, możliwie
najmniej; jak tylko się odważył, chwycił kij i wskoczył na stertę
głazów. Poszperał drągiem nad sobą, aż zahaczył o linę i szarpnięciem
spuścił ją na dół. Potem się podciągnął. W mroku jego ręka czegoś
dotknęła. Drewniana tyczka. Domyślił się, że miała posłużyć do
przewrócenia sterty kamieni i zatarcia śladów po osobie wchodzącej do
jaskini. Zostawił ją na miejscu.
Po mozolnej wspinaczce, dotarł tam, gdzie przymocowano linę.
W tym miejscu szczelina opadała ku poziomemu tunelowi. Zrazu nie
było światła, atoli wilki to stworzenia widzące zapachami. Ludzki pot i
rybi odór świecy prowadziły go, aż w końcu dostrzegł bladą poświatę.
Zawierzając powonieniu, poszedł tropem w dół, przez tunele i
wyłomy, gdzie nie widział światła. Feileg zdawał sobie sprawę z tego,
że szanse na odnalezienie Adisli przedstawiały się nadzwyczaj
mizernie, atoli tych dwoje było jego jedyną nadzieją. Nie wiedział,
gdzie zmierzają, atoli wszelako gdzieś szli i mieli światło. Wszystko
było lepsze niż błąkanie się po omacku w ciemnościach.
Posuwając się w dół, zaczął odczuwać, że w mroku czai się coś
jeszcze, coś o nieprzyjaznych intencjach. Nie miał wilczego kamienia
do ochrony, żadnego podarku od boga, co by go strzegł ode złego.
Ciemność zdawała się sama być niby zwierz, co ociera się o niego, liże
jego ciało, a nawet go zna. Feileg czuł przez skórę, że coś pełznie po
jego umyśle, obwąchując myśli i znacząc je własnymi zapachami. Coś
mu mówiło, że czarownica wie, że on tu jest.
Wiedziony instynktem, starał się zatracić, odciąć od swej
ludzkiej strony, stać się jeno polującym w ciemnościach wilkiem, tak
jak nauczał go Kveld Ulf. Poczuł, że ucisk w głowie zelżał i odstąpił.
Wiedźma zniknęła, atoli wiedział, że by spełnić pragnienie Adisli –
przywrócić księcia – będzie musiał stanąć z czarownicą twarzą w twarz.
Nawet z oddali jej obecność zdawała się niby pająk pełznący po jego
mózgu.
Feileg jął się pocić. Światło świecy przestało poruszać się
naprzód. Gdy się doń zbliżał, natężało się, a poświata coraz bardziej się
złociła. Ostrożnie przemknął wzdłuż ściany do załomu i wyjrzał.
Starzec stał przed czymś, co zdawało się górą złota. Skarb
piętrzył się od podłogi aż po sufit jaskini, a ta nie była niska.
Mężczyzna miał na sobie kolczugę i hełm, a w ręku tarczę, zdawało się,
przeznaczoną bardziej na pokaz niż na wojnę. Feileg patrzył na postawę
mężczyzny w rynsztunku, na pewność siebie, którą ten wydawał się
emanować. Zrozumiał, że nie jest to łatwy przeciwnik, żaden tam
kupiecki pomagier, którego można by stłuc i patrzeć, czy równo
puchnie.
Naprzeciwko starego woja stało dziecko, wymizerowana
dziewczynka w brudnej pokrwawionej sukni, dzierżąca ułamane
drzewce włóczni.
Raptem zgasło światło. W blasku krzesanego krzemienia Feileg
dostrzegł mężczyznę i jego towarzyszkę, atoli dziewczynka gdzieś
przepadła. Kolejna iskra. I jeszcze jedna; dziecko pojawiło się
ponownie, zamierzając się na woja resztką włóczni. Feileg zobaczył,
jak ten upada i znowu nastały ciemności.
Nagle zrozumiał. Ta obdarta dziewczynka była czarownicą i
jedyną nadzieją dla księcia, ukochanego Adisli. A skoro woj ją
atakował, to stawał się przez to jego wrogiem. Panował
nieprzenikniony mrok, atoli Feileg złowił uchem oddech mężczyzny.
Czuł jego pot, słyszał brzęk kolczugi.
Cicho, niby wilk na śniegu, popędził ku niemu i uderzył.
Każdy dotychczasowy przeciwnik Feilega przewracał się na
ziemię po pierwszym ataku, a Authun nie stanowił pod tym względem
wyjątku. Król zwalił się z nóg z rozpostartymi rękami, mając Feilega na
piersi. Atoli już wtedy, gdy się zderzyli, Feileg wiedział, że czeka go
walka. Król nie wydal z siebie ostatniego zszokowanego oddechu, ni
chwili nie stracił na analizę sytuacji i podjęcie właściwego
przeciwdziałania. Bez chwili wahania unieruchomił rękę, którą Feileg
trzymał go za gardło, uderzył nasadą dłoni w staw łokciowy napastnika
i zrzucił go z siebie, jednocześnie przekręcając się, by wstać. A
wszystko bez pomocy oczu.
Gdyby Feileg był mniej zwinny, Authun miałby go teraz jak na
talerzu, wykorzystując jego rękę, by przygwoździć go barkiem do
podłogi. A tak Feileg odturlał się i uwolnił się z uścisku Authuna, atoli
okoliczności walki były już inne niż na jej początku. Authun się
podnosił, a Feileg, niby beczka, odtaczał się byle dalej od niego.
Król nie odpuścił i chwilę potem Feileg poczuł z boku uderzenie
golenią. Woj utrzymywał go w zasięgu, by nie stracić z nim kontaktu.
Feileg zrobił przewrót w tył i usłyszał świst miecza przecinającego
powietrze.
Skoczył na równe nogi. Gdy Authun się poruszył, kolczuga
zabrzęczała niczym dzwoneczki u sań, dając Feilegowi dokładne
pojęcie, gdzie znajduje się jego przeciwnik. Wilkolud skoczył
ponownie. Król nie mógł go zobaczyć, aliści usłyszał wydech przy
wybiciu. Przykucnął za tarczą, by stać się mniejszym celem, a napastnik
przeleciał nad jego głową, niefortunnie upadając na nierówne podłoże.
Z oddali ozwał się posępny dźwięk, niby górski wiatr, choć
znajdowali się zbyt głęboko pod ziemią, by go słyszeć.
Upadek wybił Feilegowi powietrze z płuc, a Authun postąpił ku
niemu, przyciągnięty ciężkim oddechem wilkoluda.
I znów ten dźwięk. To nie mógł być wiatr, nie tutaj. Do tego
brzmiał bardziej jak głos zwierzęcia. Authun uderzył w mrok, atoli jego
miecz zaiskrzył na ziemi. I kolejny błysk. Saitada rozpaczliwie
próbowała zapalić świecę. W przelotnym świetle król dostrzegł
wilkoluda gotującego się do skoku.
Feileg ponownie zwalił się na przeciwnika, lecz Authun
zastawił się tarczą i odbił go w bok. Czuł, że jego wróg opada z sił.
Żałował, że nie ma z sobą krótszej broni niż Księżycowe Ostrze. Gdyby
dopuścił wilkoluda na zasięg ramion, mógłby go z bliska wykończyć
nożem.
Krzemień po raz kolejny uderzył w krzesiwo, a Authun
przelotnie ujrzał swego przeciwnika. To wystarczyło. Księżycowe
Ostrze cięło z ukosa, trafiając nacierającego Feilega w udo. Wilkolud
krzyknął i z impetem rąbnął w króla. Ten obalił go tarczą na ziemię.
Feileg wył, atoli Authuna zmroził głębszy dźwięk – dudniące
warknięcie, niczym odgłos kamiennej lawiny. Wydobywało się
zapewne z paszczy bardzo dużego zwierzęcia, najpewniej niedźwiedzia,
i to blisko. Odgłos zdekoncentrował króla, a wilkolud zdołał się
odtoczyć.
Feileg nie mógł stać – tyle było jasne dla Authuna, który słyszał,
jak jego przeciwnik wlecze się po ziemi w ciemnościach. Mając tak
blisko innego wroga, król nie mógł ryzykować przetrząsania mroku, by
wykończyć wilkoluda, atoli wiedział, że w walce ludzie podnoszą się i
po poważniejszych ranach. Feilega zdradzały stęknięcia. Jednak ranny
mógł się przydać królowi. Jeśli w jaskiniach rzeczywiście przebywa
niedźwiedź, zwabią go pokasływania i jęki człowieka na ziemi. A
wtedy Authun dowie się, gdzie są obaj jego przeciwnicy.
Wreszcie Saitadzie udało się zapalić świecę.
Gdy wilkolud próbował się podnieść, za nim zamigotały dwa
punkciki zielonego blasku. Oczy Authuna przywykły do światła i król
poczuł dreszcz.
To był wilk, atoli większy od jakiegokolwiek widzianego
przezeń wcześniej. Większy od człowieka, o połowę większy od
każdego białego niedźwiedzia. Jakim cudem dostał się do jaskiń?
Tunele z pewnością były zbyt wąskie. Stwór kłapnął paszczą i spojrzał
na niego, rzężąc i chrypiąc.
– Oj... Ojcz... – Authun mógłby przysiąc, że stwór stara się
przemówić. Mógłby, gdyby uwierzył własnym uszom.
Rozluźnił uchwyt na Księżycowym Ostrzu, strząsnął napięcie z
członków, wypuścił powietrze i przystąpił do wilka. Po prawej
dostrzegł odczołgującego się wilkoluda. A niech mu tam, pomyślał. I
tak umrze niebawem z upływu krwi, a nawet jeśli przeżyje, to jeszcze
długo nie będzie w stanie zaatakować. Szał pozwalający ludziom
zapominać o śmiertelnych ranach, szybko przemija. Authun to wiedział.
Zatrzymał się pięć kroków od stwora. Uderzyło go, że przednia
kończyna zwierza była bardziej podobna do ludzkiej ręki niż przedniej
łapy wilka, atoli nade wszystko zauważył jego zęby – każdy wielki niby
żelazny nit łączący klepki okrętu.
Król się uśmiechnął. Setna śmierć, pomyślał, godna opowieści
skaldów, atoli jej jedynym świadkiem będzie li tylko ta oszpecona
kobieta. Niemal żałował, że śmiertelnie ranił swego poprzedniego
przeciwnika. Pomyślał, że jego stary druh Varrin bardzo by się
uradował, mogąc umrzeć w walce z takim potworem. Przed oczami
ponownie stanęła mu twarz topielca. Skazał go na śmierć, i czemuż to?
Cóż przyniosła jego ambicja, jaką przyszłość zabezpieczyła, jakież
zdobyła skarby?
Stwór znowu jął rzęzić i chrypieć. Próbował przemówić?
Wszystko jedno. Authun pragnął śmierci, a tu miał wroga idealnego –
przeciwnika, którego nie sposób żałować, wstrętnego potwora, demona,
którego można zabić bez skrupułów.
Authun wzniósł Księżycowe Ostrze. Mogło się wydawać, że
zwierz pomiarkował jego zamiar w tej samej chwili, gdy zrodził się w
głowie króla. Z warknięciem natarł na niego, szybki niby błyskawica,
obalając na ziemię. Authun upadł plecami na ostry kamień, i choć
kolczuga uchroniła go od śmierci, to zupełnie stracił dech.
Nie miał jednak zamiaru się tym frasować.
Feileg zdusił ból i przyglądał się w migoczącym blasku świecy,
jak król odtacza się spod szczęk stwora, wykręcając się pod spodem, by
ciąć mieczem w górę. Cios sięgnął celu, a twarz Authuna zbryzgała
wilcza krew.
Stwór zawył i odskoczył, atoli szybko się otrząsnął i
zaszarżował ponownie, tym razem zamachując się niby-ludzkim
ramieniem na rękę z mieczem. Authun przygotował się na unik, atoli
atak na broń go zaskoczył. Spodziewałby się tego po człowieku, ale nie
po zwierzu. Księżycowe Ostrze z brzękiem pofrunęło przez jaskinię.
Przedtem żaden przeciwnik nie zdołał wytrącić mu oręża w walce.
Teraz bitwa rozgorzała na dobre. Wilk zamierzał się na króla
zębami i pazurami, a ten obracał się, uginał, uchylał i uskakiwał, a –
gdy manewry zawiodły – przyjmował ciosy na tarczę.
Nawet targany bólem, Feileg nie mógł nie podziwiać starego
woja. Choć bez broni i walczący z takim wrogiem, nie tracił zimnej
krwi. Przez cały czas, wymykając się ciosom stwora czy odtaczając się i
odkręcając, zmierzał w stronę miecza. Feileg nie mógł się nadziwić, że
towarzyszka króla w ogóle mu nie pomaga. Kobieta jeno siedziała bez
ruchu w blasku świecy, spokojna, jakby przysłuchiwała się opowieści
przy ognisku.
Król nieuchronnie zbliżał się do miecza. Nie był ranny, choć
wilk powyrywał dziury w jego kolczudze i roztrzaskał mu tarczę w
drzazgi. Feileg zebrał siły i poczołgał się naprzód. Walka toczyła się
niemal tuż nad nim. Stary woj przyklęknął, by wymacać miecz. Feileg
położył jednak dłoń na Księżycowym Ostrzu, pochwycił je i odpełzł w
cień.
Authun nie zatrzymał się ani na chwilę. Zwyczajnie zmienił
kierunek odwrotu, z każdym atakiem wilka wycofując się coraz
bardziej w stronę stosu złota i leżącego tam oręża.
Feileg podźwignął się na nogi i pokuśtykał ku najbliższemu
tunelowi. Posuwając się, za pomocą rąk, po ścianie korytarza, zagłębiał
się w mrok, słysząc coraz bardziej przytłumione odgłosy bitwy.
Wymacywał drogę; w dół i w dół. Tunel zdawał się nie kończyć, ale
Feileg nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek. Wlókł się przed siebie,
byle dalej od starego wojownika, byle dalej od zębów wilka. Po jakimś
czasie wyczuł, że znajduje się w większej pieczarze.
Wtem coś usłyszał. Skomlenie. Dochodziło z oddali, a on przez
chwilę ośmielił się pomyśleć, że to Adisla. Przesunął dłonią po ścianie
jaskini i pokuśtykał dalej, jedną ręką ściskając ranne udo, a pod drugą
trzymając Księżycowe Ostrze. Ściana przeszła w kolejny korytarz.
Wąski i, cale szczęście, ledwie mieszczący człowieka. Zwierz się tędy
nie przeciśnie. Z dołu ponownie doszedł go ten głos.
– Pomóż mi. – Aż go ścisnęło w żołądku. To naprawdę była
Adisla.
Powlókł się przed siebie, z wielkim trudem posuwając się po
nierównym podłożu.
– Pomóż mi! – głos rozbrzmiał głośniej. Tak, bez wątpienia, to
ona.
Za załomem tunelu Feileg zobaczył światło.
54. TROPEM BÓLU
Stwór był głodny. Apetyt, zgoła wilczy, dopadł go, gdy
pierwsze światło pojawiło się – jakby nimb słońca – zza deszczowej
chmury, na krawędzi wielkiego głazu, co go tu zamykał. Atoli nie
wyzbył się swej zwierzęcej ostrożności i przyczaił się w ciemnościach,
by zobaczyć, co też go uwolniło. Wilki nie atakowały, póki nie
rozeznały się w sytuacji, przeto stwór, mający jeno nikłe pojęcie o swej
nieprzeciętnej wytrzymałości, chciał zobaczyć swych przeciwników.
Atoli gdy zeszli oni do jamy, opanowały go zwierzęce uczucia.
Każdy zwierz pozostający gdzieś przez dłuższy czas uznaje to miejsce
za swoją norę. Stwór poczuł zagrożenie.
Posłyszał słowa, które nie bardzo rozumiał.
– Puść mnie przodem. Ten skarb może być kruchy, a ja
powinienem ocenić, jak najlepiej go przenieść.
– Zabieramy wszystko z tego grobowca, kupczyku. Nie zmuszaj
mnie, bym w zamian zostawił w nim twe ciało.
Gdy spadała głowa Bodwara Bjarkiego, w umyśle wilka nie
było myśli o zemście. Jeno głód.
I tylko głód nim powodował, gdy zobaczył, jak Weles na próżno
stara się wspiąć po linie na górę. Doskoczył do niego i jednym
kłapnięciem rozerwał mu plecy. Połknął kawał mięsa, łapą obalił na
ziemię i rozorał mu brzuch, pożerając jego słodkie wnętrzności przy
wtórze rozdzierających wrzasków kupca.
Może i Wali ucieszyłby się, widząc, że Weles cierpi za to, co
mu kiedyś zrobił, tudzież uznałby to za zbyt ciężką karę za jego
przewiny, atoli w ciele wilka nie pozostało dość jego człowieczeństwa,
by czuć cokolwiek. Nie był już jednością. Był mnogością, hurmą
jednostek, z których każda z krzykiem domagała się uwagi. Czarownik,
Wielorybacy, rodzina łowców reniferów, duńscy piraci – oni wszyscy
byli w nim, a raczej on był nimi. Jego świadomość przypominała
chaotyczną mieszaninę strawionych myśli i osobowości. Umysł był
niczym targowisko rozbrzmiewające nieustannym trajkotem oferentów,
starających się zakrzyczeć konkurencję. Jednak ponad nimi wszystkimi
rozlegał się dojmujący zew wilka, udzielający wskazówek, dopingujący
ciało do działania.
Z góry do jamy spłynęła fala paniki. Ludzie skoczyli do skalnej
płyty, by ją na powrót osadzić, atoli żaden nie zdołał jej ruszyć.
Zrezygnowani, rzucili się do ucieczki.
Wilk jednym susem wyskoczył z jamy. Na jego drodze stanęły
jakieś rzeczy, które krzyczały i waliły go, on jednak odtrącał je na boki,
miażdżył w szczękach, pozwalając, by ich soki i nektary ukoiły głód po
długiej niewoli.
Gdy wszystkie już umarły, położył się, ociężały po posiłku,
mózg mu odrętwiał, a ciało urosło, robiąc użytek z żarła pod
zamarzniętym księżycem i zielonoognistym niebem nieustępliwego
zimowego mroku.
To nie był Wali. Jego ciało było niby pokrzywiony instrument
muzyczny, a sam książę – niby melodia, którą mógł zagrać. Atoli nie
zrobił tego ani wtedy, ani przez jakiś czas potem, póki nie usłyszał jej
pełnego cierpienia wrzasku, który przebudził go wewnątrz zwierza.
W najniższej jaskini w głębi Ściany Trolli Adisli zdawało się, że
leży na cudownym posłaniu ze słomy, okryta drogocennymi futrami.
Była w swoim domu. A obok niej matka, Barth Duńczyk, Manni i
wszyscy jej bracia. Spokój, który na nią spłynął wraz z pojawieniem się
pani, wydawał się niby przytulne ciepło jej łóżka w zimowy poranek.
Adisla wiedziała, że królowa czarownic oczekuje od niej
wezwania Waliego. Pani spojrzała jej w oczy i pogłaskała po włosach.
Chciała, by Adisla powtórzyła jego imię, dziewczyna to czuła.
Wdzięczna za okazaną życzliwość, zrobiła to z ochotą.
Królowa spuściła wzrok na Adislę i skinęła do siebie głową.
Starała się działać za pośrednictwem dziewczyny, ukierunkować jej
czułe myśli, by wysłać je ku wilkowi i go przywołać. Ale wyraźnie nie
mogła osiągnąć upragnionego rezultatu.
Gullweig pozwoliła haczykowatej runie wynurzyć się z otchłani
swego umysłu. Na jej widok aż zadrżała. Obecność symbolu zdawała
się niemal toksyczna, jakby za długo trzymany mógł ją poparzyć, może
nawet zniszczyć. Potem wysłała ją do umysłu dziewczyny.
Adisla wrzasnęła, gdy złudzenie prysnęło. Wcale nie
spoczywała w swoim łóżku, nie było domu ni kochającej rodziny
wokoło. Leżała związana na wąskim klinie ostrych kamieni, na krańcu
lejkowatej pieczary. Kamienie raniły ją, a dziwne światło olejowych
lamp rzucało cienie w kształcie długich okrutnych palców,
wyciągających się ku niej, by poszarpać ciało. Cierpiała straszliwie.
Gdy runa wychynęła z umysłu czarownicy, Adisla pojęła,
czemu to wszystko miało służyć. Ujrzała wizje śmierci – swojej i
Waliego, Feilega i Bragiego, w tym życiu i w kolejnych, rozciągające
się na przestrzeni lat. I spostrzegła to, czego nie widziała nawet sama
czarownica. Prawdziwe imię Gullweig. A wiedza ta była bardziej
przerażająca niż krępujące ją pęta, bardziej niż raniące ją ostre skały,
nawet bardziej niż Wali, przemieniony i krwiożerczy. Adisla wiedziała,
iż pani oczekuje od niej, że zawoła Waliego. I teraz rozumiała dlaczego.
– Nie zrobię tego – rzekła.
Zamiast pani, stało teraz przed Adislą blade i przerażające
dziecko z postarzałą twarzą. Królowa czarownic otworzyła swój umysł
i zdało się, jakby wszystkie duchy i upiory, które Adisla nosiła w sobie,
wzniosły się, by ją osaczyć i pociągnąć na dno. Zobaczyła umierającą
matkę, martwego Manniego na podłodze, a także Waliego, śliniącego
się i mruczącego w tamtej jamie. Rozpaczliwie pragnąc odgonić
pochłaniające ją koszmary, Adisla potrzebowała się czegoś uchwycić,
czegoś, co rozproszyłoby okropne widziadła. Runa, migocząca i
kręcąca się przed nią, jest moim wybawieniem, pomyślała, choć nie
miała pojęcia, skąd wzięła się ta myśl. Wpatrzyła się w symbol, skupiła
się na nim i w lot zrozumiała, że popełniła straszny błąd. Jej oczy
poraziła fala oślepiającego białego światła, a runa – niby rozpalone
żelazo – odcisnęła swe piętno w jej umyśle.
Dobyła z siebie przenikliwe wycie, tak spośród warg, jak i z
głębi duszy. Więcej niż dźwięk, magiczną emanację. Wali, śpiący jako
wilk na skale, zgodnie z oczekiwaniami czarownicy posłyszał ją i
zrozumiał, co oznacza ten odgłos. Otrząsnął się z wywołanego
trawieniem odrętwienia. Stanął wyprostowany na tylnych łapach i
spojrzał na południowy wschód.
Feileg, obserwujący Authuna i Saitadę ze szczytu Ściany Trolli,
również to poczuł. Dokładnie w chwili, gdy postanowił podążyć za
wędrowcami naokoło góry.
Czarownica była zadowolona. Jej magia nie mogła już
przywołać wilka, był zbyt potężny, atoli ta, którą sam utkał z nitek
łączących go z tą dziewczyną, okazała się wystarczająca. Przybędzie,
pomyślała, by stać się moim narzędziem.
Setki kilometrów dalej, na wyspie, Adisla i wszystko, co dla
niego znaczyła, wysunęło się na czoło myśli Waliego. Dziewczyna
znalazła się w niebezpieczeństwie, wiedział to, a on musi pospieszyć jej
na ratunek! Przesmyk między wyspą a lądem nie stanowił dlań żadnego
wyzwania, tak samo jak rozległe równiny i górskie przełęcze, ani fiordy
i bagna, doliny czy klify. Pochłaniał je zachłannymi susami, połykając
dystans między sobą a dziewczyną, pędząc do źródła jej krzyku z
szybkością, jakiej żaden człowiek – ni koń, a nawet ptak – nie mógł
dorównać.
Przewodnikiem, strumieniem, wzdłuż którego mógł podążyć
wprost do krynicy cierpienia, było mu echo jej bólu. Lodowata noc
dalekiej północy stopniała w blady świt, niewyraźne zarysy
gospodarstw i łańcuchów sań przemykały obok, śmigał przez lasy,
rozganiał stada reniferów na rozległych równinach, zeskakiwał z
górskich grani niby spadająca gwiazda i leciał do celu jak promień po
świetlnej osnowie.
Spowolniły go dopiero jaskinie. Jeno siłą woli przepychał swe
cielsko w dół, przez tunele. Popędzany krzykiem Adisli, nawet nie
myślał o tym, dokąd zmierza. Zagłębiając się pod ziemię, przeciskając
się i przedzierając, Wali doszedł nieco do siebie, choć teraz już nie
wydawało mu się dziwne, że ma postać olbrzymiego wilka, ni to, że
jaskinie skrzyły się niezliczonymi zapachami. Wróciły do niego
wspomnienia, atoli jeno przydały mu bólu. Kobieta, którą kochał,
straszliwie cierpiała, a jedynym sensem jego życia było odnalezienie jej
i ukrócenie mąk.
Wtem, ni stąd, ni zowąd, stanął przed swym ojcem, Authunem,
w jaskini pełnej złota. Król wyglądał straszliwie w swym bojowym
rynsztunku. Wali próbował mu powiedzieć, że Adisli grozi
niebezpieczeństwo. Wiedział, że ojciec nie zrozumie jego troski o byle
wieśniaczkę, atoli chciał go przebłagać, poprosić o pomoc. Lecz raptem
Authun uderzył na niego, a Wali stał się jakby mimowolnym gościem
we własnym ciele, na próżno opierając się wilkowi, który przystąpił już
do ataku.
I znowu otoczył go tłum głosów, i znów, niby echo, rozbrzmiało
mu w głowie potworne wycie wilka, dźwięk, który, jak wiedział, był
tak samo częścią jego samego, jak miłość do Adisli. Zaczął się gubić,
poddając się szałowi zwierzęcia, którym się stał. Authun legł na ziemi z
roztrzaskaną tarczą, bez oręża; nad nim stał wilk, Wali, słabnący niby
senny jeździec w gorący dzień, co miast sam trzymać wodze, daje się
prowadzić koniowi.
– Pomóż mi. – To był jej głos.
Authun czymś w niego uderzał. Nie czuł niczego.
– Pomóż mi.
Wali wyciągał rękę, starając się zmusić wilcze ciało do reakcji
na jej wołanie.
– Pomóż mi!
Wilk wstrzymał atak i stał, dysząc, nad starym wojem. Authun
jednak nie znieruchomiał. Wytoczył się spod zwierza i podbiegł do
sterty złota. Wyciągnął stamtąd zdobiony klejnotami miecz, odwrócił
się i uderzył w plecy przeciwnika, oburącz zamachnąwszy się orężem
sponad głowy.
Miecz zagłębił się w kręgosłupie wilka i pękł na dwoje. Wali nie
poczuł niczego. Obalił Authuna na ziemię zamaszystym ciosem
przedniej lewej łapy.
– Pomóż mi! – Nareszcie Wali odzyskał władzę nad ciałem.
Odstąpił od walki i pognał w dół korytarza, w ślad za wołaniem Adisli.
55. FENRISULFR
Feilegowi robiło się niedobrze z bólu i musiał się zatrzymać.
Cztery oddechy później ruszył dalej. Doszedł go zapach tranu. Ktoś tam
miał lampę. Tak, to stąd ten blask. Wlókł się w kierunku światła; tunel
zawężał się w szczelinę. Odetchnął i bokiem przecisnął się na drugą
stronę.
Pieczara była nie większa niż wnętrze długiego domu. Po jednej
jej stronie sklepienie opadało ku ziemi, tworząc klin wyszczerbionych
kamieni na kształt zwierzęcych szczęk. Właśnie tam była Adisla,
skrępowana na ostrych skałach, mokra od krwi. Serce zabiło mu
mocniej.
Czarownica, z zakrwawioną twarzą i miazgą w miejscu jednego
oka, stała, beznamiętnie wpatrując się przed siebie i trzymając w ręku
ułamane drzewce włóczni. Wokół szyi miała zamotany kawałek liny,
związany na przedzie w skomplikowany węzeł. Feileg rozpoznał w nim
wisielczą pętlę, symbol Odyna. Wilkolud panicznie bał się magicznego
dziecka, był przerażony tym, co spotkało Adislę, atoli zmusił się do
mówienia.
– Pani – odezwał się, mówiąc do wiedźmy i równocześnie
kuśtykając ku Adisli – szukamy u ciebie audiencji w sprawie wielkiej
wagi. Na naszego przyjaciela rzucono urok i przemienił się w wilka. On
tu jest, gdzieś w tunelach. Chcielibyśmy prosić, byś użyła swej sztuki,
by go ozdrowić. Mam złoto i mogę zapłacić.
Adisla drżała, a Feileg zorientował się, że straciła dużo krwi.
Krępowały ją skórzane pasy, przymocowane do skały zardzewiałymi
nitami. Feileg przeciął je Księżycowym Ostrzem. Potem przygarnął
Adislę do siebie i pocałował w czoło. Była słaba, niemal niezdolna się
poruszyć, atoli coś mówiła. Feileg nachylił ucho ku jej ustom.
– Widziałam jej umysł – rzekła. – Widziałam jej umysł.
Uciekaj. Feilegu, uciekaj.
Pokręcił głową.
– Nie mógłbym uciec, nawet gdybym chciał. A nie chcę –
odparł. – Zostanę tu z tobą. Wszystko będzie dobrze. Ona zrobi to, o co
prosimy. Prawda, pani?
Czarownica wciąż milczała. Z góry tunelu doszedł ich grzmot.
– To ona mnie umieściła na tych skałach, Feilegu. Wiele przez
nią wycierpiałam.
– Tedy albo cię pomszczę, albo zginie. Ona go ozdrowi.
– Nie, nie rozumiesz.
– Jeno ona nam pozostała. Musimy ją przekonać, żeby spełniła
naszą prośbę.
– Nie, Feilegu, nie. – Adisla trzęsła się i łkała.
Wilk, jak czuła dziewczyna, był uzewnętrznieniem jakiejś
potężnej i straszliwej magii. Gullweig mniemała, że włada tą mocą,
atoli Adisla, mając wgląd w sieć umysłu królowej czarownic, patrzyła
na to rozsądniej.
Coś, co było wsobną częścią Gullweig, lecz zarazem czymś
wobec niej zewnętrznym i o wiele potężniejszym, naginało ją do swej
woli. To coś, czymkolwiek było, zdawało się zimne i głodne.
Spodziewało się śmierci w paszczy wilka, a ten zgon łączył się z jej
własnym, a także Feilega i Waliego – raz po raz, w nieskończonym
cyklu odrodzenia i rzezi. A całą tę żądzę mordu wyrażało pulsowanie
runy.
– On ją zabija, a potem znowu i znowu. I nas również. Byłam w
jej umyśle; widziałam, że to się wydarzy. Musisz ją zabić, nim on ją
dopadnie. On wypełni proroctwo, a nas spotka zguba.
– Nie pozwolę mu jej zabić – rzekł Feileg stanowczo.
– Jak możesz go powstrzymać?
– Ten miecz go razi. Przepędzę go. Żaden wilk nie chce
krwawić.
Starał się, by brzmiało to zdecydowanie, atoli większą nadzieję
pokładał w mocy czarownicy niż we własnych umiejętnościach
szermierza.
Dało się słyszeć kolejny grzmot, tym razem bliższy, a potem
przeraźliwe wycie. Czarownica odwróciła głowę w jego stronę. Feileg
nie wątpił, że tunel jest zbyt wąski, by wilk zdołał się przecisnąć. A to
pozwoli wiedźmie odprawić czary w bezpiecznej odległości od jego
szczęk.
Feileg spojrzał w dół, na Adislę.
– Odzyskasz swego księcia – pocieszał.
– Nie – odparła. – Nie. Widziałam. Widziałam. Zabij ją,
Feilegu, zabij ją, póki nie jest za późno. Możemy walczyć z potworem,
ale bogowi nie damy rady.
– Ona jest naszym wybawieniem.
– Ona jest naszą śmiercią, teraz i na wieki, twoją i moją,
Bragiego i wielu innych. Udręką i zgrozą bez końca. Po wsze czasy
szukać będzie śmierci w paszczy wilka. Zabij ją. Zabiją ją, nim on ją
zabije.
– Adislo, ma kochana, wilk już tu jest. Przybył i może nas tu
trzymać na zawsze. Żaden ze mnie fechtmistrz, a i mocarny woj, człek
od kołyski przysposabiany do walki, nie dał rady mu sprostać.
Czarownica musi mu pomóc. Możesz znów do niego przemówić?
Możesz go udobruchać i dać jej czas na odprawienie nad nim czarów?
– On jest śmiercią, wieczną śmiercią. O mały włos, a zabiłby
mnie tam, na północy. Nie wpuszczaj go tu, Feilegu, nie wpuszczaj!
– On już tu jest.
Adisla poddała się grozie i jeno drżała w jego ramionach.
Dźwięk rozległ się jeszcze bliżej, głęboki i gniewny pomruk;
atoli brzmiało w nim coś jeszcze. Feileg, co jadł tysiące razy pospołu z
wilczymi braćmi, poznał go od razu. Był to odgłos rozszarpywanego
ciała, wyłamywanych stawów, miażdżonych kości. A potem usłyszeli
trzeci dźwięk, krótki żałosny skowyt, niby wilka złapanego w sidła.
Potwór był ranny.
– Ona nas ocali albo umrze.
– Jeśli zginie od jego zębów, to jesteśmy zgubieni. Ona tego
właśnie chce. Zabij ją, Feilegu, zabij ją! – Adisla chwyciła go za
ramiona. Bredzi w delirium, uznał Feileg, wpędzona w obłęd
cierpieniem.
Czarownica wciąż patrzyła się przed siebie, wciąż dzierżąc
złamaną włócznię. Feileg zastanawiał się, czy aby nie zamierza ugodzić
nim Adisli, lecz nie może zdobyć się na odwagę. Kolejny grzmot,
zdecydowanie bliższy, a wraz z nim ta przenikliwa nuta bólu. Feileg tak
szybko, jak mógł, pokuśtykał do tunelu.
Fala oddechu, ciepłego i cuchnącego, poraziła go niby pięść,
spychając z powrotem do pieczary. Kłapiąca paszcza zwierza była
niecałe trzy sążnie od niego. Próbował się wedrzeć, tak zdesperowany,
że kaleczył podczas kolejnych prób własne ciało.
A Feileg zyskał szansę, by go zabić. Chwilowo wilk utknął,
tylnym łapami drapiąc ziemię, ramionami krusząc i rozbijając wąską
szczelinę, próbując przecisnąć przez nią wykręconą głowę. Wilkolud
uniósł Księżycowe Ostrze, atoli jakoś nie mógł uderzyć. Powrócił
myślą do ucieczki z plaży, do wody. Wali ocalił mu życie. Ale nie tylko
to wspomnienie go powstrzymywało. Książę był jego sobowtórem,
osobą, którą sam mógłby zostać, gdyby nitka Norn plotła się inaczej.
Teraz czuł się z nim związany.
Wycofał się.
– Użyj swej magii, czarownico – rzekł, wskazując na tunel. –
Zrób to, albo zabiję was oboje.
Mimo to wiedźma nic nie powiedziała, nic nie zrobiła. Feileg
wzniósł Księżycowe Ostrze nad głowę, markując cios. Atoli wiedźma
nawet wtedy się nie poruszyła. Stała jeno, trzymając tę resztkę włóczni,
jakby miała nią żgnąć niewidocznego wroga.
Feileg zatoczył się ku Adisli.
– Gdy wilk wedrze się do jaskini, ja go zajmę. A ty okrąż
pieczarę i wydostań się do tunelu. Utknie tu na jakiś czas. Jeśli możesz
do niego przemówić, zrób to. Potem ona go ozdrowi albo sama umrze.
– Zabij ją, zabij ją.
Nie było już czasu. Wilk przebił się przez szczelinę i z
plaśnięciem zwalił się na ziemię, niby ryba na pokład rybackiej łodzi.
Jakby nie miał kości. Nie było to dalekie od prawdy – poruszał jeno
tylnymi łapami, a i to jedna z nich zdawała się zwichnięta i odstawała
pod nienaturalnym kątem.
– Idź! – zakrzyknął Feileg. – Idź! – Podźwignął Adislę na nogi.
Zachwiała się i by upadła, atoli Feileg, nie wiedzieć skąd,
wykrzesał z siebie siłę, by ją podtrzymać. Zarzucił jej rękę na swą szyję
i pociągnął w stronę tunelu. Uszli zaledwie kilka sążni i upadli.
Wilk wił się na podłodze niby węgorz na haczyku, a wiedźma
wciąż stała bez ruchu z odłamanym drzewcem w dłoni.
– Śmierć i cierpienie, teraz i na wieki – wystękała Adisla.
Feileg pokręcił głową.
– To jest na wieki – odparł i przycisnął ją do siebie. – Miłość,
którą mi posłałaś, gdy rozstaliśmy się nad stawem, miłość, którą teraz
dzielimy. Idź, Adislo, i niech ta miłość cię prowadzi.
Spojrzał na wilka. Jego ciało się regenerowało. Feileg usłyszał
dźwięk jak przy skręcaniu łba baranowi, a ramiona stwora przybrały
właściwy kształt. Zwierz wyciągnął nogi i stawy również wskoczyły na
właściwe miejsca.
– Zginiesz.
– Nie lękam się śmierci. Bardziej lękam się żyć, jeśli nie zdołam
cię ocalić. Idź. Już! Niegdyś zaryzykowałaś życiem, by mnie uwolnić, a
teraz robię to samo dla ciebie. Idź!
Wilk głośno odetchnął. Płuca wydały odgłos, jakby miały się
rozerwać, rozepchnęły żebra i klatka piersiowa stwora odzyskała
kształt.
Adisla ścisnęła dłoń Feilega i pocałowała ją.
– Ty też chodź – zaproponowała.
– Powrócę do ciebie. Obiecuję. – Pchnął ją w stronę tunelu.
– Feileg! – Ręka Adisli wyciągnęła się za nim, atoli dziewczyna
nie miała siły, by się poruszyć. Zawrócił do pieczary.
Wilk podniósł się na nogi, kompletny i żwawy. W małej
pieczarze Feileg pomiarkował, jak duże było to zwierzę. Miało zielone
oczy rozmiaru umba u tarczy, a zęby długie na rozpiętość dłoni.
Znacznie przerastał zarówno Feilega, jak i kościstą czarownicę. Stwór
spojrzał na Adislę, leżącą u wylotu tunelu, potem na skały tortur, w
końcu na Gullweig. Potem wbił w nią gniewne spojrzenie i obnażył
zęby. A ta ani drgnęła, wciąż wpatrując się przed siebie i trzymając
uniesione resztki drzewca.
Feileg pomiarkował, co musi zrobić. Nienawidził Waliego, nie
znosił go za to, że go spętał i że Adisla go kocha. Jednak czy nie wyszło
mu to wszystko na dobre? Gdyby nie Wali, nigdy nie dowiedziałby się,
jak to jest być kochanym, nie poczułby odwzajemnionego pocałunku i
nie zobaczyłby czułego spojrzenia kobiecych oczu. Jego los związano z
przeznaczeniem księcia i, choć byłoby łatwiej po prostu go ciąć
mieczem na miejscu, walka niczego nie rozwiązywała. Miał już jej
dość.
Złożył Księżycowe Ostrze u stóp potwora.
– Książę – rzekł – stań się na powrót sobą.
Wilk zarzęził i zachrypiał. Zaczęły się kształtować słowa.
– Jestem tutaj... Jestem tutaj... Jestem ci znany... Jestem...
Wyrażanie myśli w mowie przychodziło mu z widoczną
trudnością.
Feileg przemówił.
– Ta pani, to dziecko, jest twym lekarstwem. Pokłoń się jej i
zrób, jak ci zaleci. Jej magia słynie jak świat długi i szeroki. Pozwól jej
sobie pomóc, Wali. Przez wzgląd na miłość, której zaznałeś. Przez
wzgląd na Adislę. Ukorz się.
Wilk zniżył głowę i pokłonił się królowej czarownic.
Po raz pierwszy Feileg zobaczył, jak to przerażające dziecko się
porusza. Odwróciła ku niemu głowę i spojrzała mu w oczy. Feileg
znów poczuł pajęcze odnóża przemykające po jego mózgu w napływie
myśli i odczuć. Zrozumiał, jakim jest głupcem. Wszak jeno wilk
odgradzał go od tego, czego pragnął. Bez Waliego, Adisla była jego, jej
przeszłość zostanie odcięta a przyszłość wolna. Pomyślał o tym, jaką
czuł odrazę, gdy widział księcia szarpiącego ciała na okręcie,
zabijającego dzielnego Bragiego, mordującego łowców. Czemu
właściwie mieliby go ozdrowić? Już dawno stracił prawo do
człowieczeństwa przez swe niecne uczynki.
Feileg wzniósł Księżycowe Ostrze i uderzył.
Gdy jasny łuk miecza przeciął powietrze i utkwił w boku wroga,
Adisla wrzasnęła. Atoli cios wyprowadzono nieumiejętnie i zbyt lekko.
Wilk odwrócił się w stronę Feilega, zatapiając w nim zęby, wyszarpując
mięso z boku i obalając go na ziemię. Zwierzę zadarło głowę, rozwarło
szczęki i przełknęło kąsek. Adisla była zbyt słaba, by się poruszyć.
Czarownica się uśmiechnęła. Kolejny etap był oczywisty. Był
jednak czymś więcej niż czarem, był uzewnętrznieniem czegoś
wiecznego, potężnego i niezaprzeczalnego – niby runa, pomyślała. Tak,
runa. Kciukiem jednej ręki przejechała po kawałku skóry, podczas gdy
druga wciąż trzymała fragment włóczni.
Wilk warknął. Jego mięśnie wydęły się niby pęcherzyki, z warg
ściekała mu krew brata. Wiedźma czuła, że zwierz się przeobraża, tym
razem nie tyle fizycznie, co pod wpływem magii. Tędy droga, jak
ukazała jej runa podarowana przez Lokiego – dwóch braci stających się
jednością. Wszystko znalazło się na miejscu, gotowe do ostatniego
etapu.
Wiedźma odwróciła w dłoni połamane drzewce, wepchnęła je
tępym końcem w ziemię i skoczyła do przodu, nabijając się na nie tak,
że szpic wyszedł jej plecami.
Adisli zdało się, że rzeczywistość się rozpada.
56. MARTWI
Czarownica znów była małą dziewczynką, pogrążoną w swych
pierwszych wspomnieniach. Co pamiętała? Mrok i chłód, twarze kobiet
wysmarowane widmowymi barwnikami, przyćmione światło pochodni
i wilgotny zapach jaskiń.
Powiadają, iż czarami w tunelach ciemnych,
Jako ta czarownica urokami się parałeś
I w tej postaci pomiędzy ludźmi chodziłeś.
Zniewieściała twa dusza, coś mi się zdaje. 39
Głos. Królowa czarownic znała ten głos. To był on. Kto? On.
Prześmiewca. Zachichotała. Tak, ten prześmiewca, który wcale nie był
taki sprytny, jak mu się wydawało. Loki, ten łgarz, co mniemał, że
może 39 Odautorska parafraza drwin Lokiego względem Odyna, zaczerpnięta ze
staroeddaicznej Kłótni Lokiego (Lokasenna), przeł. A. Załuska-Strömberg: A o tobie
mówią, żeś zamawiania mruczał w Samsö, żeś uprawiał czary wieszczkom właściwe,
jak czarownica latałeś między ludźmi, a moim zdaniem to natura chłopa-nierządnicy!.
trzymać się z dala od spraw bogów i śmiać się do woli.
Bynajmniej. Ona go w to wplątała i zmusiła, by on także odegrał swą
rolę. Azali mniemał, iż pęta unieruchamiają jeno jego ciało, pozwalając
umysłowi swobodnie błąkać się po świecie w człowieczej postaci? Nie.
Był usidlony, uwięziony, przyparty do muru i skrępowany, spętany i
stłamszony w każdym drgnieniu swych myśli. Już ona go urządziła,
tego ryżego chłopa, tego nocnego gościa, tego złośliwca, żartownisia i
nieprzyjaciela śmierci.
Czy kobiety ze Ściany Trolli wiedziały, kim była? Obrały ją
swoją królową, gdy miała sześć lat. Miała wszystkie runy, ale to
wszystkie; jak żaden śmiertelnik przed nią. Azali wiedziały?
Prawda była ukryta przed czarownicą, atoli gdy włócznia
rozprzestrzeniła energię bólu po jej ciele, mgła tajemnicy całkowicie się
przerzedziła. Zabiła ich, wszystkich razem i każdego z osobna,
dziewczęta, chłopców i siostry. Nocą wkradała się do ich umysłów z
podszeptem samobójstwa, dusiła, topiła i paliła je w transach. Nie
zrobiła tego, by się osłabić, nie był to skrajny środek mający ocalić
magiczne zdobycze ich rzemiosła. Zrobiła to, bo była straszliwym i
zawistnym bogiem, nienawidzącym czarownic za moc, którą posiadły.
Przez długi czas ukrywała swoje zamiary przed sobą samą, w obawie, iż
jej ziemska postać mogłaby się zbuntować i próbować uniknąć swego
losu. Dotknęła potrójnego wisielczego węzła u szyi. Jedna rzecz ukryta
w drugiej, a ta – w kolejnej. Wcześniej myślała, że ukryła wilka przed
nim samym, by ukryć go przed bogiem. A tak naprawdę ukryła go
przed sobą. Teraz ten podstęp wyszedł na jaw, a ona zrozumiała, po
kogo przyszedł wilk. Po nią.
Włócznia zdawała się idealną, podobnie jak pozycja, którą
przybrała na podłodze, egzemplifikacją kierującej nią runy. Ułożyła
Wolfsangel z własnego ciała.
Była wszędzie, nadzorując; czuła każdy umysł na ziemi, mogąc
nań wpływać i go dotykać. Chwila największego bólu zrodziła
najpotężniejszą magię.
Wypowiedziała własne imię. „Odyn”. Jej głos załamywał się z
racji wielu lat milczenia, atoli siła bożej woli wypchnęła dźwięk przez
oporne gardło.
Ciało czarownicy broczyło, a po podłodze rozlewała się kałuża
krwi. Wilk pochylił łeb i zaczął ją chłeptać. Adisla nie mogła odwrócić
wzroku od wydarzeń w jaskini.
Czarownica wstała. Wyciągnęła włócznię z brzucha i spojrzała
na wilka, a ten odwzajemnił jej spojrzenie.
– Zawezwałam cię, byś to zrobił – odezwała się.
Wilk ściągnął wargi, obnażając zęby.
– Tak było i będzie na wieki – ciągnęła – choć dla ciebie nigdy
nie będzie to łatwe, Fenrisulfrze.
Adisli zdawało się, że jaskinie przestały istnieć. Nagle bowiem
znalazła się pośród rozleglej poczerniałej równiny, gdzie przemykały
nad nią cienie kruków, gdzie dym przenikał powietrze i dawało się
słyszeć wrzawę zamierającej bitwy.
Także i wiedźma się odmieniła. Nie nosiła już tej poplamionej
krwią sukni, lecz męski pancerz. W rękach dzierżyła tarczę i straszliwą
włócznię.
– Jam jest Odyn – rzekła czarownica – wszechnienawidzący,
wszechwidzący, pan wisielców, pan poległych, pan obłędu.
Najmądrzejszy w magii i śmiały w boju.
Wilk zaczął skomleć.
– Chodź, Fenrisulfrze. Jesteś zwierzem rzezi, mym wrogiem i
poplecznikiem.
Gdy czarownica wysunęła włócznię przed siebie i dźgnęła, wilk
skoczył. Chwycił ją zębami za gardło, potrząsając jej ciałem niczym
pies szmacianą lalką, aż jej nogi oderwały się od ziemi. Adisla
zobaczyła wysypujące się z czarownicy dziwne jasne kształty, niektóre
z sykiem opadły na ziemię, inne stopniały niby płatki śniegu, jeszcze
inne w nią uderzyły. Miała wrażenie, że faluje. Potem dopadło ją
lodowate uczucie, zimne niby północny wiatr, a jeszcze później w jej
głowie znalazło się coś, co tupało, srożyło się i oddychało. W końcu
doszedł ją zapach niby-świeżej trawy i odczucie ciepła, niby w
wiosenny dzień. To były runy, wiedziała, każda ze swą oddzielną mocą.
Tak jej powiedziały. Bowiem mówiły.
Czarownica upuściła włócznię i jęła bezradnie walić wilka po
pysku. Ten nie rozluźnił uścisku, lecz jeszcze mocniej zacisnął szczęki.
Adisla zobaczyła ulewę, słońce, olbrzymie drzewo, co zdawało się
sięgać niebios, konie, palenisko. Zwierz paszczą wytrząsał z
czarownicy całą jej magię.
Nagle scena się rozpłynęła; ściany jaskini powróciły. Wilk stał
nad czarownicą, pożerając jej mięso.
Gdy nimb tajemnicy zaczął się łuszczyć, Adisla poczuła moc
run i wróciły jej siły. Teraz, wiedziała, magia się dopełniła. Czarownica
była Odynem. Bóg osiągnął to, czego chciał – śmierć, swą własną i
królowej; byli wszak jednością. Żądny mądrości bóg pogłębił swą
wiedzę o śmierci, doświadczając jej. Runy, które ronił, gdy jego
ziemskie wcielenie umarło, zdawały się płonąć wewnątrz Adisli,
przynosząc jej i zrozumienie, i nieszczęście.
Wilk się posilał zachłannie, wielkimi kęsami pochłaniając ciało
czarownicy. Potem zadrgał i zarzęził, zatrząsł się i w końcu położył na
ziemi.
Adisla podniosła Księżycowe Ostrze.
Wilk spojrzał na nią i rzekł:
– Nie rób tego. Inaczej nie będę w stanie się opanować.
Adisla uniosła oręż nad głowę. Zdawał się niewyważony i
nieporęczny. Wcześniej Feileg uderzył stwora z całej siły i, choć go
zranił, nie dał rady zabić. Wiedziała tedy, że i ona nie ma najmniejszych
szans.
– Jestem gotowa na śmierć – stwierdziła.
– Nie na śmierć – odparł stwór głosem niskim i zachrypniętym.
Ludzka mowa siłą dobyta z wilczego gardła.
– Tyś to, Wali?
– Śmierć wiedźmy uwolniła mnie z krwawych odmętów. To ja.
– Różne dziwy na tym świecie, ale tyś z nich najgorszym.
– Byłem dotknięty urokiem, lecz to już się skończyło.
Znajdziemy czarowników. Oni nam pomogą. Wciąż mogę odzyskać
samego siebie.
– Jakim kosztem? Jak wielu już zabiłeś, mój kochany?
– Już nie chcę zabijać.
– Rzeczą wilka jest zabijać, Wali.
– Nie, Adislo, nie.
– Ujrzałam prawdę. Feileg był twoim bratem, a ty go zabiłeś.
Wielki zwierz skłonił głowę.
– To wilk go zabił.
– Tyś wrogiem bogów. Widziałam to. Takie jest twoje
przeznaczenie.
– Na powrót stanę się sobą, Adislo.
Pokręciła głową, a po twarzy pociekły jej łzy, znacząc brudne
policzki jasnymi smugami.
– Ale ja już nie jestem sobą. Kochaliśmy ponad stan, czym
uraziliśmy bogów. Chcę od ciebie odejść, Wali. Chcę umrzeć.
– Jeśli umrzesz, siła mojej miłości przywoła cię do życia z
komnat umarłych.
– Ożyję ponownie, Wali. Gdy bóg umarł, wstąpiła we mnie
gwałtowna magia, i jestem pewna, że oznacza ona odrodzenie. Atoli
żyć będę bez ciebie. Tyś znienawidzony przez martwego boga.
– Jestem częścią jego zamysłu, ujrzałem to na polach poległych.
On mnie potrzebuje, bym wypełnił jego przeznaczenie. Jestem zarazem
jego wrogiem i pomocnikiem.
– Nie chcę brać w tym udziału, Wali.
Z tyłu doszedł ją jakiś dźwięk, atoli nie odwróciła się, by
sprawdzić, co to jest.
Wilk pochylił głowę ku Adisli.
– Kocham cię – rzekł.
– Tedy o mnie zapomnij. – Uniosła miecz i postąpiła naprzód,
by go ugodzić.
Wali poczuł, że drży. Wiedział, że wilk nie powstrzyma się od
reakcji na groźbę, atoli on wysilił całą człowieczą wolę, by nie
zaatakować dziewczyny. Teraz już rozumiał, kim się stał – zabójcą
boga, co odradzać się będzie po tysiąckroć, by ścigać i zabijać Odyna
we wszech jego wcieleniach. I gdzież tu miejsce na miłość? A choćby i
w nim samym, na przekór potężnym magicznym siłom, które roszczą
sobie do niego prawo. Pragnął Adisli, ale zabije ją, jeśli podniesie na
niego rękę. Tak jak już wiele razy w życiu, nie miał wyboru – wilk
zawsze na przemoc odpowiada przemocą, zwielokrotnioną po
tysiąckroć.
Miecz zalśnił jasno w jej ręce, a z jego gardła dobył się gniewny
pomruk. Starał się sformułować słowa: „To nie koniec. Będziemy znów
żyć, a ja nie spocznę, póki cię nie odnajdę i nie poczuję, że mnie
kochasz tak, jak kiedyś mnie kochałaś”. Atoli, miast słów, rozbrzmiało
jeno krwiożercze wilcze warknięcie.
Adisla zamknęła oczy i uderzyła. Lecz cios nie opadł. Za
plecami dziewczyny pojawił się Authun, odbierając jej miecz,
postępując naprzód i jednocześnie odpychając ją w bok.
Wali przysiadł na tylnych łapach. Spojrzał na Adislę i
zrozumiał, że jego marzenia właśnie obracają się wniwecz, miażdżone
w paszczy wilka. Odwrócili się od siebie; Wali stracił chęć do życia.
Był po wsze czasy uwięziony w nieśmiertelnym ciele, w towarzystwie
jeno swej wiekuistej boleści, zespolony raczej z żądzą śmierci
obłąkanego boga niż z tak bardzo umiłowaną niewiastą.
Zobaczył straszliwy miecz w rękach swego ojca, poczuł cięcie;
wciąż krwawił z boku, choć pozostałe rany już się zagoiły. Norny,
pomyślał, przestały pleść nić mego żywota i to do mnie należy wybór,
czy mają zacząć ponownie.
Chciał, by to wszystko się rozpłynęło, by stał się tym, kim był
kiedyś. Wciąż pamiętał Adislę, dziewczynę znad fiordu, leżącą obok
niego na trawie pod cudownym słońcem. Atoli teraz wspomnienie było
jeno mrzonką, bo zawędrował za daleko, by kiedykolwiek miało się
ziścić.
Zwrócił ślepia ku wojowi. Authun odwzajemnił spojrzenie.
W końcu, wreszcie, Wali wydusił z siebie słowo. „Śmierć?”.
– Śmierć – potwierdził Authun.
Księżycowe Ostrze zamigotało w świetle lampy; wilcze ślepia i
zęby błysnęły w mroku.
Gdy się dokonało, miecz upadł na ziemię. Wilk leżał bez życia.
Adisla, otępiała i przeszywana dreszczami, postąpiła naprzód,
by spojrzeć na ciała. Nad Feilegiem nachylała się nieznajoma kobieta z
oszpeconą twarzą, głaszcząc go po włosach. Adisla podeszła ku niej i
spojrzała. Jego niebieskie oczy były otwarte, nieruchomo wbite w
sklepienie. W boku miał straszliwą ranę; wilk rozorał mu brzuch.
Jeszcze nie ostygł, atoli oddech się w nim nie ostał. Adisla była pewna,
że nie żyje.
Wzięła go w ramiona i pocałowała. W umyśle czuła drżącą
obecność runy, co zdawała się tryskać zapachami wiosny, bębnić i
szemrać niby deszcz na tafli strumienia. Odrodzenie. Próbowała
przesłać je do niego, by znów stał się pełnią, atoli taka sztuka wymagała
długich lat nauki okupionych szaleństwem.
Kobieta z oszpeconą twarzą spojrzała na nią, a Adisla
zrozumiała, co mówią jej oczy. „Jest sposób”.
Nieznajoma wzięła lampę i wyszła z pieczary. Adisla uniosła
Feilega w ramionach. Gdy to robiła, runa zdawała się jaśnieć w jej
wnętrzu. Podźwignęła go bez trudu, bez trudu pokonała też wyjście z
jaskini. Poszła za światłem w górę, przez pogrążone w mroku i ciszy
tunele, aż poczuła świeże powietrze na twarzy. Na końcu szerokiej
pieczary, kędy jasna smużka światła rozszczepiała mrok, kobieta
przystanęła i położyła dłoń na ramieniu Adisli. Potem ucałowała
Feilega w czoło i musnęła jej policzek.
Adisla postąpiła dalej, czując zapach wiatru, deszczu i
zaciągającego od morza chłodu.
Smużka światła powiększyła się. Dziewczyna szła przed siebie.
U wylotu jaskini spojrzała w dal, z półki niemal na samym szczycie
stromej Ściany Trolli, mając przed sobą jeno niemal bezdenne urwisko.
Przed jej oczami rozciągały się przepastne połacie lądu i morza,
zjawiskowe w zieleniach i błękitach.
Pocałowała Feilega i przygarnęła go do siebie.
– Za nadzieję – rzekła i wkroczyła w światło.
Saitada też wstąpiła na półkę. Skądś dochodziło wycie wilka.
Rozumiała, co mówi. „Jestem tu. A ty gdzie?”.
Nasłuchiwała przez chwilę. Potem odwróciła się i weszła z
powrotem do jaskiń.
57. OPOWIEŚĆ WĘDROWCA
Myśliwi już od trzech dni przeczesywali las w poszukiwaniu
wilków. W okolicy pojawiła się nowa wataha, byli tego pewni.
Zagryzła kilka owiec, a nawet starą szkapę. Chwycili tedy łuki oraz
przynętę i zanurzyli się w puszczę, próbując wpaść na trop zwierząt.
Niczego nie znaleźli i zaczęli już myśleć, że jeno mitrężyli czas.
Nagle, gdy długi zmierzch lata zaległ nad drzewami, a księżyc
wisiał w pełni na niebie, jakiś wędrowiec przyszedł na ich polanę, chcąc
ogrzać się przy ognisku. Dziwnie wyglądał, wysoki i blady, z burzą
włosów, które zdawały się niemal nienaturalnie rude. Miał z sobą
bukłak miodu, przeto podzielili się z nim jadłem w zamian za kilka
kubków.
Nieznajomy był dobrym kompanem, nadto zabawnym, atoli z
nastaniem krótkiej nocy rozmowa zeszła na temat religii.
– Widzę, żeście ludźmi nowego wyznania – stwierdził
wędrowiec, wskazując na krzyż u szyi jednego z łowców.
– Ajuści, w Chrystusa wierzym – odparł myśliwy. – A ty, jak
widzę, starym zwyczajom hołdujesz.
– Za swą krwawicę wolę pozyskać jak najwięcej bogów –
odparł nieznajomy. – Tak mi się zdaje, że wszyscy władcy Asgardu
oferują lepszy interes w zamian za me ofiary niż jeden bóg ze wschodu.
Mężczyźni się zaśmiali.
– Są takie miejsca na tych ziemiach, gdzie wyrwaliby ci język
za takie słowa – rzekł jeden.
– O tak, ten potulny i miłościw bóg wpada w nielichy szał, gdy
się go zezłości, czyż nie?
– Nie grzech bronić bożych przykazań – dodał kolejny.
– Nawet jeśli one mówią, że taka obrona to grzech? –
retorycznie zapytał wędrowiec. – Dawnoście się nawrócili? Czy może
już was takich matka zrodziła?
– Pięć lat temu o tej porze płaszczyłem się przed fałszywymi
bożkami, a potem objawiono mi bożą łaskę – odparł pierwszy.
– Skąd ta zmiana?
– Byłem niewolnikiem, a kościół opłacił mą wolność.
Chrześcijanie nie powinni służyć poganom, jak mawia ojciec w
niebiesiech.
– A ty?
– Tak samo – przyznał drugi łowca.
– Ze mną było inaczej – rzekł trzeci, mniej rozmowny niż
pozostała dwójka, i bystrzejszy.
– A jak?
– Czułem, że starzy bogowie są okrutni – tłumaczył – a ten
nowy proponował łagodniejszą wersję. Tak ukochał sobie ludzi, że
nawet zesłał syna swego, by umarł za nasze grzechy. Piękna to
opowieść, zdaje się, jak to bóg stał się człowiekiem.
– Thor jakoś tego nie robił, co nie? – dopowiedział jego
towarzysz.
– Thor może i nie – rzekł wędrowiec – lecz rzeczą wiadomą jest,
że starzy bogowie często przybierali ludzką postać.
– Jak to?
– Nie słyszeliście legend? O tym, jak to bogowie potrafią
rozszczepić włos i wyhodować z niego człeka, jak ich wcielenia
zapominają o swej boskiej proweniencji i żyją jako zwykli śmiertelnicy.
To chyba większe wyzwanie być bogiem i o tym nie wiedzieć, niż
stąpać po ziemi, będąc pewnym swej boskości. Jak to czynił Jezus.
– Opowiedz nam jedną z tych legend – poprosił pierwszy łowca.
– Naszła mnie chętka, a księża są dość daleko, bym nie miał nic
przeciwko.
Tedy nieznajomy jął snuć opowieść o tym, jak to staremu
szalonemu bogu Odynowi przyśniło się, że jest czarownicą na
ziemskim padole. Atoli sny bogów nie są podobne ludzkim – zmieniają
się w ciało. Czarownica zyskała magiczną potęgę, a bóg stał się
zazdrosny o swoje ziemskie wcielenie. Przeto obsypał ją wieszczymi
wizjami niby pole nasionami. Potem potężnemu bogu Lokiemu też się
coś przyśniło, piękna niewolnica, co przypaliła sobie twarz rozgrzanym
żelazem na pohybel swemu właścicielowi. A Loki zakochał się w tym
śnie i zstąpił na ziemię, by spłodzić z nią dwóch synów. Jednym był
Fenrir Wilk, co miał pożreć bogów, gdy nastanie zmierzch czasu. Drugi
był zwykłym człekiem. Oddał ich w darze, jednego królowi, drugiego
czarownicy. Atoli każdy dar od Lokiego jest raczej klątwą, przeto wilk
pożarł swego brata i czarownicę, nim król zabił go przedśmiertnym
ciosem, tak jak wilk uśmierci Odyna u kresu dni, nim sam zginie. I tym
sposobem, jak powiadają, Loki i jego dzieci są zarazem wrogami
Odyna i jego sprzymierzeńcami – torują drogę jego przeznaczeniu, choć
jest nim śmierć.
– Bogowie się cieszą – ciągnął nieznajomy – widząc legendy o
ich przeznaczeniu rozgrywające się na ziemskim padole. Wilk i Odyn
walczą od wielu wieków i walczyć będą po wsze czasy. Łatwo dostrzec
gdzie, o ile wie się, jak szukać.
– Tedy Judasz był sprzymierzeńcem Jezusa podług twej miary,
czy tak?
– Judasz pomógł Jezusowi umrzeć za ludzkie grzechy, jak głosi
legenda – zauważył wędrowiec. – Cóż, gdyby to było wbrew woli
waszego boga, to by do tego nie doszło, prawda?
– To wola diabła kierowała rękami Judasza – zaoponował
pierwszy łowca.
– Wolą diabła jest to, by odpuszczono wszystkie grzechy? – nie
dowierzał nieznajomy. – Jeśli tak, to zaiste dziwny to diabeł.
Mężczyźni znów wybuchnęli śmiechem.
– Tedy mamy więcej szczęścia niż ty, panie – odezwał się jeden.
– Musim jeno słuchać tego, co mówią nam księża, a nie o tym myśleć.
– Wystarczy nam, jak bóg ześle nam te wilki – stwierdził
pierwszy łowca.
– Powinniście poprosić Lokiego – podpowiedział nieznajomy. –
To on zsyła wilki.
– My nie modlimy się do fałszywych bożków, panie – odparł
drugi.
– Ano, racja. To może powinniście modlić się do własnego
boga, by Loki jednak nie zsyłał tych wilków, jeśli los króla i
czarownicy może o czymś, zaświadczyć.
– Bez takiego wilka to my się obejdziem – przyznał pierwszy.
Mężczyźni siedzieli przy ognisku, pijąc i rozmawiając do późna.
Nieznajomy dobrze znał tutejsze lasy i powiedział im o pieczarze o
dzień drogi na zachód wzdłuż brzegu rzeki.
– To znane wilcze leże – oznajmił – i ciągle się tam panoszą,
choć łowcy trzebią je bez ustanku.
– Będziemy jej wypatrywać, panie.
Następnego dnia, gdy łowcy się przebudzili, wędrowca już nie
było. Nie mając lepszego pomysłu, poszli za jego radą. Nim dotarli do
jaskiń wydrążonych siłami natury w niewielkim klifie, sto sążni od
rzeki, pięć wysokości człowieka nad ziemią, zapadł już zmrok.
Łowcy rozejrzeli się wokoło i, ku własnemu zadowoleniu,
spostrzegli wilcze odchody i trochę niewyraźnych pozostałości po
zdobyczach. Zatrzymali się na noc opodal, pewni, że wilki udały się na
polowanie i nie wrócą, póki w okolicy znajdują się ludzie. Mimo to,
następnego dnia postanowili sprawdzić wnętrze jaskiń. Pogoda była
piękna, bezchmurna, a na niebie wciąż jaśniał widoczny księżyc.
Wspięli się do wylotu największej pieczary. Pierwszy łowca
podniósł z ziemi kamień i wrzucił go do środka, a dwóch kolejnych w
napięciu czekało z lukami. Ze środka doszedł ich dźwięk, atoli żaden
nie wypuścił strzały w mrok. Wcale niewykluczone, że odpoczywa tam
jakiś wędrowiec, a oni, jako przykładni chrześcijanie, nie chcieli mieć
na sumieniu zabójstwa. Łowca cisnął do wnętrza kolejny kamień.
Posłyszeli jakieś szuranie i coś mignęło im przed oczami. Coś
bledszego od wilka. Może świnia?
– Panie wilku, wychodź, wychodź, pókim dobry.
Nic się nie poruszyło. Łowca podszedł bliżej, a jego oczy jęły
się przyzwyczajać do mroku. Aż się zachłysnął, gdy zobaczył, co było
wewnątrz. Żadna tam świnia czy wilk, jeno chłopiec, z grubsza
sześcioletni, z czupryną ciemnych włosów. Wyglądał mizernie, chudy i
brudny; jego oczy zdawały się za duże w stosunku do głowy.
– To dziecko! – zakrzyknął łowca przez ramię.
Wyjął jabłko z saka. Chłopiec cofnął się w głąb pieczary.
– Weź, to dla ciebie.
Chłopak ani drgnął.
– To ja sobie zjem. Patrz.
Łowca wgryzł się w jabłko. Dziecko postąpiło w tył.
Myśliwym może i brakowało rozumu, lecz nie wrażliwości.
Pojęli, że nieprędko zdobędą zaufanie chłopca. Jako chrześcijanie
uważali, że mają obowiązek mu pomóc – wszak niecałe dwie niedziele
temu słyszeli z ust księdza przypowieść o dobrym samarytaninie – i
postanowili zaczekać, póki do nich nie nawyknie. Wspólnie uznali, że
do małego trzeba podchodzić jak do nerwowego zwierza. Przeto zostali
nieopodal, choć nie tak znowu blisko, polowali na ptaki i drobną
zwierzynę, piekli mięso nad ogniskiem i zostawiali jadło z wodą u
wylotu jaskini. Żaden z nich nie mógł zrozumieć, jakim cudem to
dziecko się uchowało. Poganie mieli zwyczaj zostawiania swych
chorowitych dziatek w lesie, atoli ten chłopiec wcale nie był
cherlakiem.
Dziecko stopniowo oswajało się z ich obecnością, a łowcom
udawało się podchodzić doń coraz bliżej. Księżyc był już wąskim
lukiem na niebie, nim w końcu chłopiec chwycił zaoferowaną mu dłoń.
Myśliwi postanowili, że najlepszym wyjściem będzie zabranie go do
wioski i oddanie księżom na wychowanie.
Wyjście z lasu miało im zabrać cztery dni. Nocami chłopak
strasznie wiercił się na posłaniu, zrzucając koc, który dali mu łowcy,
drapiąc paznokciami ziemię i wyjąc przez sen. Bystremu łowcy zrobiło
się go szkoda i wyciągnął rękę, by pogładzić małego po włosach. Nagle
dziecko ją chwyciło. Śniło, jak widział mężczyzna, atoli oczy miało
szeroko otwarte, uniesione wprost ku sierpowi księżyca.
– Adisla – wymamrotał chłopak przez sen. – Odnajdę cię.
PODZIĘKOWANIA
Dziękuję mojej żonie Claire za wsparcie podczas pisania
niniejszej książki i trafne przewidywania co do jej ostatecznego
kształtu. A także Emily Turner za, jak zwykle, przenikliwe i
inteligentne komentarze o tekście. Dzięki również składam Tobie,
Anno, za podjęcie się monumentalnego zadania, jakim było
przeczytanie olbrzymiego pierwotnego maszynopisu. W końcu dziękuję
memu ojcu za, między innymi, wczesne wprowadzenie mnie w świat
science fiction i fantasy.