malleus [pl]

84
Prolog Zastrzeżona dokumentacja, dostęp wyłącznie dla upoważnionych osób Nazwa pliku 112:67B:AA6:Xad Proszę o podanie kodu dostępu: XXXXXXXXXX Weryfikacja... Dziękuję, inkwizytorze Dokumentacja została udostępniona Klasyfikacja: Najwyższy stopień utajnienia Poziom dostępu: Obsydian System kodujący: Cryptox ver. 2.6 Data: 337.M41 Autor: Inkwizytor Javes Thysser, Ordo Xenos Temat: Sprawa najwyższej wagi Odbiorca: lord inkwizytor Phlebas Alessandro Rorken, Wysoka Rada Inkwizycji, Sektor Scarus, Scarus Major Ślę wyrazy szacunku, mistrzu ! W imieniu Boga-Imperatora, niechaj czczona jest po wsze czasy jego troska o nas, oraz w imieniu Wielkiej Rady Terry polecam się uwadze Waszej czcigodnej osoby i wierzę, iż mogę poruszyć w tym piśmie sprawę niezwykle delikatną. Wpierw pozwolę sobie oświadczyć, że moja misja na Vogel Passionata dobiegła końca, a zaszczytna służba w szeregach Inkwizycji została zwień- czona kolejnym sukcesem. Pełny raport uzupełniony o szereg załączników nadejdzie za kilka dni, kiedy prace nad jego kompilacją ukończą moi savanci i wierzę, iż Wasza Dostojność poczuje zadowolenie z lektury jego zawartości. Skracając ów raport dla potrzeb niniejszego listu z dumą infor- muję, że diaboliczne machinacje dzikich psioników zostały wykorzenione z metropolii Vogel Passionata, a wewnętrzny krąg tego bluźnierczego kultu stracono w płomieniach jedynie słusznej kary. Samozwańczy prorok kultu, Gaethon Richter, zginął z mej własnej ręki. W trakcie tej misji na światło dzienne wyszła pewna niepokojąca sprawa. Jestem nią niezwykle zatroskany i nie wiem, jakie w tej kwestii dalsze kroki powinienem podjąć, dlatego też pozwoliłem sobie napisać do Waszej Do- stojności z prośbą o radę. Zgodnie z oczekiwaniami Richter nie poddał się bez walki. Podczas ostatniego etapu operacji, w krwawej bitwie o fortecę zbudowaną głęboko pod stołeczną metropolią, prorok przyzwał na pomoc istotę o przerażającej mocy. Zamordowała ona dziewiętnastu imperialnych gwardzistów przydzie- lonych do mojej obstawy oraz inkwizytora Bluchasa, śledczych Faruline i Seetmola i kapitana Ellena Ossela, mojego pilota. Ja sam zginąłbym rów- nież, gdyby nie niezwykły przypadek. Istota ta była bluźnierczym tworem, ukształtowanym na podobieństwo człowieka, lecz promieniującym wewnętrznym światłem. Jej głos był mięk- ki, jej dotyk parzył niczym ogień. Jestem pewien, iż stanęliśmy w obliczu spętanego demona o niezwykle brutalnej i nieludzkiej osobowości. Pełny raport będzie zawierał szczegóły perwersyjnych tortur, jakim istota ta pod- dała Seetmola i Ossela przed ich uśmierceniem, tutaj pozwolę sobie pomi- nąć te wstrząsające detale. Zabiwszy Bluchasa, demon zapędził mnie do kąta górnego poziomu fortecy, gdzie próbowałem wcześniej odnaleźć przejście wiodące w serce fortyfikacji i sanktuarium heretyków. Moja broń nie była w stanie skrzyw- dzić tego tworu. Zaśmiał się diabolicznie i jednym ciosem dłoni zrzucił mnie w dół klatki schodowej. Oszołomiony upadkiem, patrzyłem z poziomu podłogi, jak demon nad- chodzi w mym kierunku, bezradny i bezbronny. Jak sądzę, bezwiednie szu- kałem wtedy rękami leżącej gdzieś w pobliżu broni. Widząc me ruchy bestia przemówiła. Pozwalam sobie zacytować dokładnie jej słowa. Powiedziała: Nie martw się, Gregorze. Jesteś zbyt cenny, by cię można było utracić. Nie bój się, to będzie tylko niewielka blizna, by nadać całej sprawie pozory autentyczności. Szpony demona przeorały moją klatkę piersiową i gardło i zerwały z twarzy mój respirator. Medycy są zgodni w stwierdzeniu, iż rany te można uleczyć, są jednak głębokie i niezmiernie bolesne. Stwór przerwał swą krwawą robotę jakby dopiero teraz przyjrzał się po raz pierwszy mej twarzy, odkrytej po zerwaniu maski. W jego oczach pojawił się wyraz przerażającego gniewu. Powiedział – proszę o wybaczenie Waszą Dostojność, lecz to szczera prawda – powiedział Ty nie jesteś Eisenhorn ! Zostałem zwiedziony ! Jestem pewien, że zginąłbym w następnej chwili z ręki tego potwora, gdyby nie nieoczekiwany frontalny atak Marines z zakonu Aurory, którzy uderzyli na cytadelę dokładnie w tym momencie. Pośród bitewnego zamętu bestia zdołała umknąć, chociaż nie wiem, w jaki sposób tego dokonała. Muszę też stwierdzić, iż nawet w porównaniu z potęgą fizyczną Astartes istota ta dysponowała po stokroć większą mocą. Później, klęcząc u mych stóp z bronią przystawioną do głowy, na sekundy przed swą egzekucją, Gaethon Richter błagał Cherubaela, by ten powrócił. Heretyk zawodził rozpaczliwie nie mogąc pojąć, dlaczego ów Cherubael go porzucił. Jestem przekonany, że mówił w ten sposób o spętanym demonie. Wierzę, że Wasza Dostojność dostrzega teraz moje zatroskanie. Myląc mą tożsamość z innym członkiem naszej instytucji, bardzo wpływowym i poważanym członkiem, istota ta darowała mi życie. Odnoszę wrażenie, że uczyniła to w myśl uprzednio zawartego porozumienia. Inkwizytor Gregor Eisenhorn jest szanowanym i postrzeganym za wzór dla nas pracownikiem Ordo, uosabiającym wszystko, co prawe, silne i dogmatyczne w naszej organizacji. Lecz w obliczu tych wydarzeń zaczynam się zastanawiać, zaczynam się lękać... Czuję, iż nie mogę oświadczyć wprost tego, co budzi mą najwyższe obawy, ale jestem pewien, że Wasza Dostojność powinna jak najszybciej otrzymać ten list. Uważam też za wskazane powiadomienie o całym zdarzeniu Ordo Malleus, nawet jeśli miałaby to być tylko procedura profilaktyczna. Mam nadzieję i modlę się o to, by moje podejrzenia okazały się fałszem. Lecz, jak Wasza Dostojność sam mnie uczył, lepiej zawsze z wyprzedzeniem zyskać pewność. Poświadczając własnoręcznym podpisem wiarygodność przedstawionych tu faktów, 276 dnia roku 337.M41 oddany sługa Thysser 1

Upload: skalpelek

Post on 11-Jun-2015

932 views

Category:

Documents


14 download

DESCRIPTION

Second tome of Gregor Eisenhorn adventures by Dan Abnett

TRANSCRIPT

Page 1: Malleus [PL]

Prolog

Zastrzeżona dokumentacja, dostęp wyłącznie dla upoważnionych osóbNazwa pliku 112:67B:AA6:Xad

Proszę o podanie kodu dostępu: XXXXXXXXXXWeryfikacja...

Dziękuję, inkwizytorzeDokumentacja została udostępniona

Klasyfikacja: Najwyższy stopień utajnieniaPoziom dostępu: ObsydianSystem kodujący: Cryptox ver. 2.6Data: 337.M41Autor: Inkwizytor Javes Thysser, Ordo XenosTemat: Sprawa najwyższej wagiOdbiorca: lord inkwizytor Phlebas Alessandro Rorken, Wysoka Rada Inkwizycji, Sektor Scarus, Scarus Major

Ślę wyrazy szacunku, mistrzu ! W imieniu Boga-Imperatora, niechaj czczona jest po wsze czasy jego troska o nas, oraz w imieniu Wielkiej Rady Terry polecam się uwadze Waszej czcigodnej osoby i wierzę, iż mogę poruszyć w tym piśmie sprawę niezwykle delikatną. Wpierw pozwolę sobie oświadczyć, że moja misja na Vogel Passionata dobiegła końca, a zaszczytna służba w szeregach Inkwizycji została zwień-czona kolejnym sukcesem. Pełny raport uzupełniony o szereg załączników nadejdzie za kilka dni, kiedy prace nad jego kompilacją ukończą moi savanci i wierzę, iż Wasza Dostojność poczuje zadowolenie z lektury jego zawartości. Skracając ów raport dla potrzeb niniejszego listu z dumą infor-muję, że diaboliczne machinacje dzikich psioników zostały wykorzenione z metropolii Vogel Passionata, a wewnętrzny krąg tego bluźnierczego kultu stracono w płomieniach jedynie słusznej kary. Samozwańczy prorok kultu, Gaethon Richter, zginął z mej własnej ręki. W trakcie tej misji na światło dzienne wyszła pewna niepokojąca sprawa. Jestem nią niezwykle zatroskany i nie wiem, jakie w tej kwestii dalsze kroki powinienem podjąć, dlatego też pozwoliłem sobie napisać do Waszej Do-stojności z prośbą o radę. Zgodnie z oczekiwaniami Richter nie poddał się bez walki. Podczas ostatniego etapu operacji, w krwawej bitwie o fortecę zbudowaną głęboko pod stołeczną metropolią, prorok przyzwał na pomoc istotę o przerażającej mocy. Zamordowała ona dziewiętnastu imperialnych gwardzistów przydzie-lonych do mojej obstawy oraz inkwizytora Bluchasa, śledczych Faruline i Seetmola i kapitana Ellena Ossela, mojego pilota. Ja sam zginąłbym rów-nież, gdyby nie niezwykły przypadek. Istota ta była bluźnierczym tworem, ukształtowanym na podobieństwo człowieka, lecz promieniującym wewnętrznym światłem. Jej głos był mięk-ki, jej dotyk parzył niczym ogień. Jestem pewien, iż stanęliśmy w obliczu spętanego demona o niezwykle brutalnej i nieludzkiej osobowości. Pełny raport będzie zawierał szczegóły perwersyjnych tortur, jakim istota ta pod-dała Seetmola i Ossela przed ich uśmierceniem, tutaj pozwolę sobie pomi-nąć te wstrząsające detale. Zabiwszy Bluchasa, demon zapędził mnie do kąta górnego poziomu fortecy, gdzie próbowałem wcześniej odnaleźć przejście wiodące w serce fortyfikacji i sanktuarium heretyków. Moja broń nie była w stanie skrzyw-dzić tego tworu. Zaśmiał się diabolicznie i jednym ciosem dłoni zrzucił mnie w dół klatki schodowej. Oszołomiony upadkiem, patrzyłem z poziomu podłogi, jak demon nad-chodzi w mym kierunku, bezradny i bezbronny. Jak sądzę, bezwiednie szu-kałem wtedy rękami leżącej gdzieś w pobliżu broni. Widząc me ruchy bestia przemówiła. Pozwalam sobie zacytować dokładnie jej słowa. Powiedziała: Nie martw się, Gregorze. Jesteś zbyt cenny, by cię można było utracić. Nie bój się, to będzie tylko niewielka blizna, by nadać całej sprawie pozory autentyczności. Szpony demona przeorały moją klatkę piersiową i gardło i zerwały z twarzy mój respirator. Medycy są zgodni w stwierdzeniu, iż rany te można uleczyć, są jednak głębokie i niezmiernie bolesne. Stwór przerwał swą krwawą robotę jakby dopiero teraz przyjrzał się po raz pierwszy mej twarzy, odkrytej po zerwaniu maski. W jego oczach pojawił się wyraz przerażającego gniewu. Powiedział – proszę o wybaczenie Waszą Dostojność, lecz to szczera prawda – powiedział Ty nie jesteś Eisenhorn ! Zostałem zwiedziony !

Jestem pewien, że zginąłbym w następnej chwili z ręki tego potwora, gdyby nie nieoczekiwany frontalny atak Marines z zakonu Aurory, którzy uderzyli na cytadelę dokładnie w tym momencie. Pośród bitewnego zamętu bestia zdołała umknąć, chociaż nie wiem, w jaki sposób tego dokonała. Muszę też stwierdzić, iż nawet w porównaniu z potęgą fizyczną Astartes istota ta dysponowała po stokroć większą mocą. Później, klęcząc u mych stóp z bronią przystawioną do głowy, na sekundy przed swą egzekucją, Gaethon Richter błagał Cherubaela, by ten powrócił. Heretyk zawodził rozpaczliwie nie mogąc pojąć, dlaczego ów Cherubael go porzucił. Jestem przekonany, że mówił w ten sposób o spętanym demonie. Wierzę, że Wasza Dostojność dostrzega teraz moje zatroskanie. Myląc mą tożsamość z innym członkiem naszej instytucji, bardzo wpływowym i poważanym członkiem, istota ta darowała mi życie. Odnoszę wrażenie, że uczyniła to w myśl uprzednio zawartego porozumienia. Inkwizytor Gregor Eisenhorn jest szanowanym i postrzeganym za wzór dla nas pracownikiem Ordo, uosabiającym wszystko, co prawe, silne i dogmatyczne w naszej organizacji. Lecz w obliczu tych wydarzeń zaczynam się zastanawiać, zaczynam się lękać... Czuję, iż nie mogę oświadczyć wprost tego, co budzi mą najwyższe obawy, ale jestem pewien, że Wasza Dostojność powinna jak najszybciej otrzymać ten list. Uważam też za wskazane powiadomienie o całym zdarzeniu Ordo Malleus, nawet jeśli miałaby to być tylko procedura profilaktyczna. Mam nadzieję i modlę się o to, by moje podejrzenia okazały się fałszem. Lecz, jak Wasza Dostojność sam mnie uczył, lepiej zawsze z wyprzedzeniem zyskać pewność. Poświadczając własnoręcznym podpisem wiarygodność przedstawionych tu faktów, 276 dnia roku 337.M41 oddany sługa Thysser

1

Page 2: Malleus [PL]

Rozdział IOdkrywam, że jestem martwy

Pod mrocznym księżycem, w kazamatach SadiiNieprzyjazny Tantalid

Kiedy zacząłem się starzeć, odkryłem, że historia mego życia składa się z ciągu kamieni milowych, epizodów o ogromnym znaczeniu, których nie sposób wymazać z pamięci: przyjęcie w szeregi świętej Inkwizycji, pierw-szy dzień służby w randze neofity u wielkiego Hapshanta, pierwsze zwień-czone sukcesem przesłuchanie, sprawa heretyka Lemete Syre, awans do rangi inkwizytora w wieku dwudziestu czterech lat, długo ciągnące się Do-chodzenie Nassaryjskie, Necroteuch, Konspiracja na P’glao. Kamienie milowe, naznaczone misternymi runami moich wspomnień. Jeden z nich pamiętam ze szczególną dokładnością, nadejście Czasu Mroku pod koniec miesiąca Umbrisu, w roku 338.M41. Wtedy właśnie rozpoczął się mój dramat. Wielki kamień milowy mego życia. Pracowałem na Lethe XI w myśl instrukcji Ordo Xenos, depcząc po pię-tach przeklętej Beldame Sadii. Dziesięć tygodni poszukiwań, dziesięć go-dzin do chwili zatrzaśnięcia pułapki. Od trzech dni nie zmrużyłem oka, od dwóch nic nie jadłem i piłem. Mentalne fantomy powodowane astronomicz-ną naturą Czasu Mroku nękały mój umysł. Umierałem od binarnej trucizny. Wtedy pojawił się Tantalid. Lethe XI to gęsto zaludniony świat na obrzeżu podsektora Helican, specjalizujący się w produkcji kompozytowych konstrukcji i tarcz siłowych. Pod koniec każdego Umbrisu największy księżyc Lethe ustawia się wskutek kosmicznego fenomenu dokładnie pomiędzy planetą, a jej słońcem. Cały świat pogrąża się wtedy na pełne dwa tygodnie w ciemności zwanej Czasem Mroku. Jest to zadziwiające zjawisko. W przeciągu czternastu dni przestworza planety przybierają lodowaty kolor ciemnej czerwieni przywodzący na myśl zakrzepłą krew, a księżyc – Kux – wygląda niczym kruczoczarna tarcza oto-czona bursztynową poświatą promieni zasłoniętego słońca. Czas Mroku oznacza dla lokalnej populacji okres wielkiego święta. Ogniska wszelkiego rodzaju i wielkości rozświetlają ulice metropolii, a ich mieszkańcy czuwają, by nikt nie opuścił świątecznych uroczystości. Fabryki wstrzymują na ten czas produkcję, robotnicy otrzymują urlopy. Niekończące się karnawały i parady przewalają się przez miejskie place. Kwitnie przestępczość, prospe-ruje czarny rynek. Ponad tym wszystkim mroczne promienie ukrytego słońca obramowują czarny księżyc. Wśród miejscowych istnieje nawet tradycja przepowiadania przyszłości i powodzenia w interesach na podstawie natężenia poświaty sło-necznej korony Kuxa. Żywiłem nadzieję, że uda mi się pochwycić Beldane przed nadejściem Czasu Mroku, ale ona zawsze wyprzedzała mnie o jeden krok. Jej przybocz-ny truciciel, Pye, w latach młodości podobno więzień eldarskich renegatów, zdołał umieścić w mojej wodzie pitnej toksynę pozostającą w stanie uśpie-nia do chwili spożycia aktywującego ją katalizatora. Byłem martwym człowiekiem. Beldane zabiła mnie za życia. Mój savant, Aemos, odkrył przez przypadek zażytą truciznę i ostrzegł mnie w porę przed dalszym przyjmowaniem pokarmu oraz płynów. Nękany wizją śmierci głodowej, mogłem się uratować wyłącznie poprzez schwy-tanie Beldane oraz jej wasala Pye i zmuszenie ich do zdradzenia składu antidotum. Na mrocznych ulicach metropolii moi podwładni toczyli desperacki wyś-cig z czasem. Miałem pod rozkazami osiemdziesięciu lojalnych wywiadow-ców. Czekałem w wynajętym mieszkaniu na hipodromie, wyczerpany, nie-spokojny, roztrzęsiony. Ravenor przysłał dobre wieści. Któż inny jak nie Ravenor. Wierzyłem, że dzięki swemu profesjonalizmowi człowiek ten już niedługo zostawi za sobą rangę śledczego i stanie się pełnoprawnym inkwizytorem. Znalazł kryjówkę Beldane Sadii w katakumbach opuszczonego kościoła pod wezwaniem św. Kiodrusa. Zacząłem pośpiesznie szykować się do drogi. - Powinieneś zostać tutaj – oświadczyła Bequin, ale machnąłem przecząco ręką. Alizebeth Bequin miała w tym czasie sto dwadzieścia pięć lat, ale wciąż była równie piękna i żywotna jak w wieku trzydziestu, dbając o regularne zabiegi chirurgiczne i kuracje oparte na łagodzących proces starzenia narko-tykach osobistych. Okolona długimi włosami twarz pochyliła się w mym kierunku, błyszczały w niej ciemne oczy. - To cię zabije, Gregorze – powiedziała. - Będzie to zatem znaczyło, że czas Gregora Eisenhorna dobiegł końca. Bequin spojrzała z wyrzutem na stojącego po drugiej stronie mrocznego pokoju Aemosa, ale ten tylko potrząsnął starczą głową. Wiedział doskonale,

że bywały chwile, kiedy żadne argumenty nie mogły mnie odwieść od przedsięwziętych poczynań. Wyszedłem na ulicę, gdzie płonęły ceremonialne ogniska i tańczyli ludzie o twarzach ukrytych za karnawałowymi maskami. Ubrałem się całko-wicie na czarno, moją postać okrywał sięgający ziemi ciężki płaszcz z czar-nej skóry. Pomimo ciepłego ubrania, pomimo gorejących wokół ogni, było mi zim-no. Zmęczenie i depresja zżerały me ciało do kości. Spojrzałem na księżyc. Nieśmiałe promyczki ciepła wokół chłodnego czarnego serca. Podobny do mnie, pomyślałem, podobny do mnie. Nadjechał przywołany powóz. Sześć nakrapianych kucyków parskało i stukało kopytami w ulicę ciągnąc odkryty pojazd. Kilku członków mojej świty czekało na zewnątrz budynku i pośpieszyło ku mnie widząc, że wy-chodzę. Przesunąłem po nich wzrokiem. Wszyscy byli dobrymi agentami, w przeciwnym razie nie trafiliby tu wraz ze mną. Kilkoma pozbawionymi słów gestami wybrałem czterech z nich i odesłałem resztę do domu. Czwórka przybocznych wsiadła wraz ze mną do powozu. Mescher Qus, ex-gwardzista z Vladislava; Arianrhod Esw Sweydyr, mistrzyni miecza z Carthae oraz Beronice i Ze Zung, dwie dziewczyny z Zespołu AP Bequin. W ostatniej chwili Beronice została wywołana z powozu, a jej miejsce zajęła Alizebeth Bequin. Moja przyjaciółka wycofała się z aktywnej pracy tere-nowej sześćdziesiąt osiem lat temu tworząc i nadzorując Zespół AP, ale cza-sami wciąż okazywała brak zaufania do swoich podwładnych i zajmowała ich miejsce u mego boku. Nagle pojąłem, że Bequin nie sądzi, bym powrócił żywy z tej misji i chce w ostatnich chwilach mego życia stać przy mnie. Mówiąc szczerze, sam też nie żywiłem nadzieję, że dotrwam do świtu. Powóz ruszył z miejsca przy akompaniamencie trzaskającego bata, po-toczył się gwarnymi ulicami mijając płonące kosze z węglem i korowody niosących pochodnie tubylców. Wszyscy milczeli. Qus sprawdził i załadował ręczny karabin maszy-nowy, po czym zapiął klamry swego pancerza osobistego. Arianrhod wycią-gnęła z pochwy szablę i testowała jej ostrze za pomocą własnego włosa. Zu Zeng, urodzona Vitrianka, siedziała ze spuszczoną ku podłodze głową, jej długie zdobione kawałkami szkła szaty szczękały dźwięcznie w rytm pod-skakującego powozu. Bequin świdrowała mnie wzrokiem. - O co chodzi ? – w końcu nie wytrzymałem. Odwróciła głowę i zaczęła kontemplować otoczenie. Kościół św. Kiodrusa wznosił się w dystrykcie wodnych handlarzy, na granicy metropolii i bezkresnych słonych pustyni zamieszkanych przez liczne drapieżne gady. W nocnych ciemnościach uwijały się stada latających insektów. Powóz zatrzymał się na ulicy okolonej poczerniałymi ze starości kamiennymi filarami, jakieś dwieście metrów od majaczącej w mroku zrujnowanej bryły kościoła. Niebo miało kolor bardzo ciemnego bursztynu. Za naszymi plecami miasto tętniło życiem, rozświetlone jaskrawymi ogni-kami. Sąsiedztwo kościoła było wymarłą okolicą, popadającą z wolna w ruinę zagarnianą przez pustynne wydmy. - Szpon życzy sobie Ciernia, gwałtowne bestie wewnątrz – w komuni-katorze rozbrzmiał szept Ravenora. - Cierń, komplikacje różnorakie, ostrza odrazy – odpowiedziałem. Moje gardło było wyschnięte i szorstkie. - Szpon obserwuje ruch. Sugerowana ścieżka Torusa, ebonitowy wzór. - Wzór odrzucony, wzór kluczowy. Różany Cierń życzy sobie hiacynta. - Potwierdzam. Rozmawialiśmy używając Glossii, nieformalnego werbalnego kodu zna-nego wyłącznie mojej świcie. Nawet na otwartym kanale komunikacyjnym nasza rozmowa byłaby całkowicie niezrozumiała dla podsłuchującego ją nieprzyjaciela. Przełączyłem mój komunikator na inny kanał. - Cierń życzy sobie Aegisa, do mnie, wzór kluczowy. - Aegis powstaje – padła odpowiedź Betancore, mojego pilota – Wzór po-twierdzony. Mój wahadłowiec i jego budząca respekt siła ognia były już w powietrzu. Spojrzałem na resztę ukrytego w mroku zespołu i wyjąłem z kabury własną broń. - Przyszedł nasz czas – oświadczyłem.

* * * * *

Wkradliśmy się do porośniętych bluszczem i mchem ruin kościoła. W powietrzu unosił się silny zapach zgnilizny i wilgoci, na ścianach i podłodze skrzyły się malutkie kryształki soli. Stada małych robaków biegały po ka-miennej posadzce uciekając przed snopami światła naszych latarek. Qus szedł przodem, omiatając otoczenie lufą karabinu maszynowego. ciemnościach tańczył wąziutki promień laserowego celownika

2

Page 3: Malleus [PL]

W ciemnościach tańczył wąziutki promień laserowego celownika wbudo-wanego w cybernetyczne lewe oko mężczyzny. Qus był świetnie zbudowa-nym żołnierzem, z trudem wbijającym umięśnione ciało w ceramitowy pan-cerz osobisty. Twarz pomalował w barwy swego dawnego regimentu, Dzie-więćdziesiątego Vladislava. Arianrhod i ja stąpaliśmy tuż za nim. Dziewczyna pokryła ostrze swej szabli pyłem, ale broń wciąż lśniła żywym blaskiem poruszając się w jej dłoniach. Arianhod Esw Sweydyr miała ponad dwa metry wzrostu i była najwyższą kobietą, jaką miałem okazję w życiu zobaczyć, chociaż wzrost taki był czymś powszednim na odległym o wiele lat świetlnych Carthae. Jej wysoka sylwetka okryta była ciasnym skórzanym kombinezonem z mosięż-nymi guzikami oraz długim płaszczem z wyprawionych futer. Srebrzyste włosy zaplotła w warkocze. Szabla zwała się Barbarisater i była w posia-daniu kobiet ze szczepu Esw Sweydyr od dziewiętnastu pokoleń. Od końca zdobionej rękojeści po ostry czubek zakrzywionego, pokrytego runami ostrza mierzyła ponad półtora metra. Długa, wąska, zgrabna – przypominała swym wyglądem właścicielkę. Już zaczynałem wyczuwać mentalne wibra-cje świadczące o psychicznym sprzężeniu jaźni kobiety i broni. Człowiek i metal stawali się jednością. Arianrhod służyła w moim zespole od pięciu lat, a mimo to wciąż jeszcze uczyłem się tajników jej mistrzowskiego kunsztu we władaniu bronią białą. Chociaż zazwyczaj nigdy nie przepuszczałem okazji do przyglądania się metodom działania tej fechtmistrzyni, teraz jednak byłem na to zbyt zmęczony, zbyt zaabsorbowany męką głodu i pragnienia. Bequin i Ze Zung szły za nami, ramię w ramię – Alizabeth w długiej czarnej sukni z wysokim kołnierzem, Ze Zung w matowych szatach wyko-nanych z vitriańskiego szkła. Znajdowały się kilka kroków za nami utrzy-mując dystans dostatecznie odległy, by swą psioniczną pustką nie zakłócać nadnaturalnych zdolności Arianrhod i moich, a jednocześnie odpowiednio blisko, by w krytycznym momencie nas ubezpieczyć. Inkwizycja – oraz wiele innych imperialnych instytucji, jawnych i utajnionych – od dawna świadoma była użyteczności nietkniętych, nie-zwykle rzadkich istot nie posiadających psionicznej sygnatury, a przez to zdolnych do zakłócenia lub całkowitego zanegowania efektów najpotężniej-szych nawet mocy psionicznych. Kiedy spotkaliśmy się na Hubrisie, jakieś sto lat temu, Alizebeth Bequin była pierwszą nietkniętą, z jaką zetknął mnie los. Pomimo jej irytującej aury – nawet ludzie zupełnie pozbawieni talentu mentalnego odczuwają znaczny dyskomfort w obecności któregoś z nie-tkniętych – dołączyłem tę kobietę do swej świty, a ona sama bardzo szybko dowiodła, iż jest dla mnie wręcz bezcenna. Po wielu latach służby wycofała się z operacji terenowych i stworzyła Zespół AP, kadrę nietkniętych werbo-wanych we wszystkich zakątkach Imperium. Zespół AP był moją prywatną własnością, chociaż często użyczałem jego członków moim współpracow-nikom wewnątrz Inkwizycji. Liczył blisko czterdziestu antypsioników, szkolonych i nadzorowanych przez Bequin. W moim osobistym przekona-niu ta właśnie formacja stanowi w obecnej chwili jedną z najpotężniejszych broni przeciwko mentatom w obrębie Imperium.

* * * * *

Otulone mrokiem ruiny pełne były skrystalizowanej soli. Wielkie żuki biegały po mozaikach stanowiących portrety dawno zmarłych notabli, ułożonych misternie w licznych alkowach. Wszędzie wokół dostrzegałem stada insektów. Ustawiczne dźwięki wydawane przez jakiś gatunek zamiesz-kujących pustynię cykad brzmiały niczym grzechot kości potrząsanych wewnątrz metalowego kubka. Kiedy zapuściliśmy się w głąb budowli, weszliśmy pomiędzy wewnętrzne placyki i niewielkie cmentarze, gdzie czas naruszył niektóre nagrobki i odsłonił kości umarłych spoczywające od wielu lat w ilastej ziemi. Gdzieniegdzie dostrzegałem brązowe czaszki wykopane z grobów i ułożone na niewielkich piramidkach. Widok tego wstrętnie sprofanowanego świętego miejsca napawał mnie ogromnym smutkiem. Kiodrus był wielkim człowiekiem, walczył jako prawa ręka świętej Beati Sabbat podczas jej legendarnej krucjaty. Lecz swych czynów dokonał dawno temu, daleko stąd, i jego kult w końcu odszedł w niepamięć. Uważałem, że dopiero kolejna krucjata na odległych Światach Sabbat mogła powtórnie rozkrzewić wiarę w tego świętego. Qus wstrzymał nasz pochód i wskazał wejście na schody wiodące do podziemnej części świątyni. Przywołałem go do siebie zwracając uwagę na niewielki fragment czerwonego materiału przyciśniętego kamieniem do pierwszego ze stopni. Pozostawiony przez Ravenora znacznik informował, że nie wolno nam było skorzystać z tego przejścia. Lustrując wzrokiem wio-dącą w dół klatkę schodową dostrzegłem to samo, co wcześniej zauważył mój agent: częściowo przysypany ziemią detektor ruchu podłączony do przedmiotów przypominających ładunki wybuchowe. Znaleźliśmy jeszcze trzy podobne wejścia, wszystkie oznakowane przez Ravenora w identyczny sposób, co pierwsze. Beldame bardzo dobrze zabez-p

zabezpieczyła swoją kryjówkę. - Tędy, nie sądzi pan, sir ? – wyszeptał Qus wskazując na kolumny pozba-wionej dachu zakrystii. Właśnie miałem potwierdzić jego propozycję, gdy Arianrhod zasyczała: - Barbarisater łaknie... Spojrzałem na nią. Skradała się w lewo, ku podstawie głównej dzwon-nicy. Jej ruchy były bezszelestne, szablę trzymała oburącz, ostrzem ku gó-rze, długi płaszcz unosił się za smukłym ciałem dziewczyny niczym aniels-kie skrzydła. Machnąłem dłonią w kierunku Qusa i kobiet, by wraz ze mną podążyli w ślad Arianrhod. Wyjąłem z kabury mój bezcenny boltowy pistolet, podaro-wany mi przez kronikarza Brytnotha z zakonu Straży Śmierci podczas Oczyszczania Izaru, niemal sto lat temu. Nigdy jeszcze podarunek ten nie zawiódł mnie w potrzebie. Słudzy Beldame wychynęli spośród ciemności nocy. Było ich ośmiu, zaledwie cienie poruszające się na tle głębszej ciemności. Qus zaczął strze-lać, pociski odrzuciły do tyłu skaczący w jego kierunku kształt. Ja też po-ciągnąłem za spust, mierząc w pędzące na nas duchy. Beldame Sadia była heretycką wiedźmą, utrzymywała też zakazane kon-takty z obcymi. Znałem jej fascynację na punkcie wierzeń i obyczajów Mrocznych Eldarów oraz dążenie do zdobycia poprzez tę bluźnierczą obsesję wiedzy i potęgi. Była jedynym znanym mi człowiekiem, który zdo-łał zawrzeć kolaboracyjne pakty z przeklętymi obcymi. Pogłoski mówiły, że całkiem niedawno Beldame stała się członkiem kultu Kaela Mensha Khaine w aspekcie Boga Mordu, tak czczonego przez eldarskich renegatów. Doceniając ten plugawy gest lojalności, Sadia rekrutowała do swej świty wyłącznie najlepszych morderców. Ludzie atakujący nas na mrocznym dziedzińcu katedry byli zawodowymi zabójcami, skrytymi za tarczami kamuflujących pól siłowych, które ich pani otrzymała, pożyczyła lub skradła swym nieludzkim sojusznikom. Jeden z nich rzucił się na mnie z halabardą o podłużnym ostrzu w rękach. Przestrzeliłem mu głowę. W ostatniej chwili. Moje ciało było osłabione, a reakcje tak przeklęcie powolne. Dostrzegłem Arianrhod. Tańczyła niczym baletnica, jej włosy falowały ponad furkoczącym płaszczem. Barbarisater wibrował w jej dłoniach. Ścięła głowę jednego z cieni uderzeniem z półobrotu, wykonała w miejscu błyskawiczny piruet i rozczłonkowała drugiego napastnika na dwie połowy od barku po krocze. Szabla poruszała się tak szybko, że ledwie nadążałem za nią wzrokiem. Dziewczyna zaparła się stopami w ziemię i zmieniła kierunek swego obrotu wprowadzając tym unikiem w błąd trze-ciego przeciwnika. Jego głowa śmignęła w powietrzu, a szabla wystrzeliła do przodu przebijając czwartego zabójcę w jednym płynnym finezyjnym ruchu. Arianrhod postąpiła o krok, Barbarisater uniosła w horyzontalnej pozycji ponad swymi ramionami. Stalowy uchwyt broni piątego mordercy został przecięty wpół błyskawicznym uderzeniem, cień zachwiał się oszoło-miony. Barbarisater zakreślił w powietrzu ósemkę i kolejny zabójca runął na ziemię, rozcięty na kilka części. Ostatni sługa Beldame rzucił się do ucieczki. Strzał z lasera Bequin zatrzymał go w miejscu. Serce waliło mi jak szalone i zrozumiałem, że muszę przynajmniej na chwilę usiąść na dziedzińcu, by ochłonąć. Qus ujął mnie za ramię i pomógł spocząć na dużym kamiennym bloku. - Gregor ? - Wszystko w porządku, Alizebeth... daj mi tylko moment... - Nie powinieneś tu był przychodzić, stary głupcze ! Powinieneś był zostawić tę sprawę swoim pracownikom ! - Zamknij się, Alizebeth. - Nie uciszysz mnie, Gregor. To najwyższy czas, żebyś pojął granice swego organizmu. Spojrzałem w górę na jej twarz. - Mój organizm nie zna granic – oświadczyłem. Qus zaśmiał się w wymuszony sposób. - Wierzę mu, pani Bequin – powiedział Ravenor wyślizgując się z mroku otoczenia. Na Imperatora, jakże on miał skryty chód, nawet Arianrhod nie zdołała go dostrzec na czas. Dziewczyna musiała pchnąć w dół ostrze szabli, aby z zaskoczenia nie uderzyć nią przybysza. Gideon Ravenor był odrobinę niższy ode mnie, ale silny i dobrze zbudowany. Miał zaledwie trzydzieści cztery lata. Długie czarne włosy okalały dumną twarz o silnie zarysowanych kościach policzkowych. Jego ciało okrywał szary kombinezon i długi płaszcz. Zamontowane na lewym ramieniu działko antypsioniczne przesunęło się z cichym warkotem i pisnęło namierzając Arianrhod. - Ostrożnie, fechtmistrzyni – powiedział – Jesteś na celowniku. - I ciągle jeszcze będę, kiedy twoja głowa wyląduje na ziemi – odparła. Oboje roześmiali się cicho. Wiedziałem, że od blisko roku byli kochan-kami, ale w otoczeniu innych osób wciąż utrzymywali stonowane stosunki i a

3

Page 4: Malleus [PL]

ustawicznie się ze sobą droczyli. Ravenor strzelił palcami i jego towarzysz, odpychający mutant imieniem Gonvax, wychynął z kryjówki. Strużka śliny ciekła ze zdeformowanych grubych warg najemnika. Dźwigał miotacz ognia, ciężki zbiornik z paliwem kołysał się na jego garbatym grzbiecie. Wstałem z kamienia. - Co znalazłeś ? – zapytałem Ravenora. - Beldame. I bezpieczną do niej drogę – odparł.

* * * * *

Kryjówka Beldame Sadii znajdowała się w sacrarium głęboko pod głównym ołtarzem kościoła. Ravenor drobiazgowo przeszukał ruiny i odkrył ukryte przejście w jednej ze zrujnowanych krypt – przejście, o którym nawet Sadia zapewne nie miała pojęcia. Mój szacunek dla Ravenora rósł niemal z dnia na dzień. Nigdy wcześniej nie miałem tak niezwykłego ucznia jak on. Był perfekcjonistą w każdej dziedzinie niezbędnej dla przyszłego inkwizytora. Oczekiwałem niecierpli-wie dnia, w którym mógłbym podpisać jako promotor jego petycję o przy-znanie statusu pełnoprawnego inkwizytora. Zasłużył sobie na to. Inkwizycja potrzebowała takich ludzi.

* * * * *

Idąc gęsiego wślizgnęliśmy się do krypty w ślad za Ravenorem. Zwracał naszą uwagę na każdy obsunięty kamień, na każdy ostry kant ściany. Odór soli i starych kości stawał się wręcz nie do zniesienia, a gorące stęchłe powietrze jeszcze bardziej mnie osłabiało. Przedostaliśmy się na kamienną galerię obiegającą wkoło obszerną podziemną komnatę. Przenośne lampy stały w jej kątach rozświetlając ciem-ność. Czułem silny zapach suszonych liści i innych, bardziej odrażających pachnideł. W komnacie odprawiano jakiś rytuał, przy czym rytuał to jedyne adek-watne słowo, jakie przychodzi mi na myśl w tym przypadku. Dwudziestka całkowicie nagich, wysmarowanych krwią ludzkich degeneratów uczestni-czyła w jakiejś ceremonii zapożyczonej od Mrocznych Eldarów, otaczając ciasnym kręgiem stół tortur, na którym leżał zmaltretowany, skuty łańcucha-mi człowiek. Do moich nozdrzy dotarł smród krwi i ekskrementów. Próbowałem powstrzymać się od wymiotów, ale czułem, że to zbyt wielki wysiłek. - Tam, widzisz go ? – wyszeptał mi prosto do ucha Ravenor, kiedy pod-czołgaliśmy się do krawędzi galerii. Pochwyciłem wzrokiem bladoskóry kształt tkwiący w bezruchu pośród mroku komnaty. - Haemonculus, przysłany przez Bractwo Upadłych Wiedźm. Ma czuwać nad praktykami Beldame. Próbowałem dojrzeć jakieś szczegóły wskazanej postaci, ale stała w zbyt ciemnym miejscu. Widziałem tylko wyszczerzone zęby i jakieś najeżone ostrzami urządzenie nałożone na prawą dłoń obcego. - Gdzie Pye ? – wyszeptała Bequin. Ravenor pokręcił głową, po czym chwycił mnie za ramię i ścisnął. Teraz nawet szept nie był już dłużej dozwolony. Do komnaty weszła Beldame. Poruszała się na ośmiu pajęczych nogach, wielkim cybernetycznym implancie w kształcie cielska arachnoida, stukającym zakrzywionymi łapa-mi w kamienną posadzkę. Inkwizytor Atelath, niechaj Imperator ma go w swej opiece, zniszczył normalne nogi wiedźmy dobre sto pięćdziesiąt lat przed moim przyjściem na świat. Była ukryta pod zwiewną czarną woalką, która przywodziła na myśl pajęczynę. Czułem wyraźnie bijącą od tej istoty aurę zła. Przystanęła na moment na skraju stołu tortur, podniosła zgrabiałymi palcami woalkę i splunęła na ofiarę. Ślina zawierała jad, sączący się z gruczołów umieszczonych za jej sztucznymi kłami. Żrący płyn trafił więźnia prosto w twarz. Mężczyzna zaczął miotać się w agonii podczas gdy jad wyżerał mu przednią część czaszki. Sadia zaczęła coś mówić, głosem ściszonym i syczącym. Mówiła w języ-ku Mrocznych Eldarów, a jej nadzy słudzy wili się spazmatycznie i zawo-dzili.- Ujrzałem już dosyć – szepnąłem – Ona jest moja. Ravenor, możesz zająć się haemonculusem ? Skinął w odpowiedzi głową. Na mój sygnał przypuściliśmy atak, skacząc z galerii i strzelając w ruchu. Kilku czcicieli Beldame zostało ściętych seriami z ciężkiej broni Qusa. Arianrhod wykrzyczała przeciągle zawołanie bitewne swego carthańskiego szczepu i rzuciła się na haemonculusa, wyprzedzając biegnącego w tym samym kierunku Ravenora.

Zrozumiałem, że posunąłem się zbyt daleko. Zrozumiałem to w chwili, gdy wylądowałem na posadzce komnaty, a zmęczone nogi załamały się pode mną. Krzesząc metalowymi kończynami iskry Beldame Sadia runęła na mnie zawodząc wysokim przenikliwym głosem. Poderwała w górę woalkę, aby splunąć. I zachwiała się znienacka, cofnęła uderzona aurą Bequin i Zu Zeng skaczących na flanki wiedźmy. Pozbierałem się jakoś z posadzki i wystrzeliłem do heretyczki odrywając pociskiem jedno z jej metalowych odnóży. Splunęła w końcu, ale chybiła. Jad zaczął trawić zimną kamienną podłogę tuż przed moimi stopami. - Imperialna Inkwizycja ! – krzyknąłem – W imię najświętszego Boga-Imperatora, ty i twoi pobratymcy zostajecie oskarżeni o praktykowanie po-gańskich praktyk i jawną herezję ! Podniosłem wyżej lufę broni. Sadia runęła na mnie w tej samej chwili. Zostałem dosłownie przygnieciony do posadzki masą jej wielkiego cielska. Jedna z pajęczych łap przebiła na wylot moje lewe udo. Stalowe kły wiedźmy, przywodzące na myśl zakrzywione igły, zatrzasnęły się tuż nad mą twarzą. Dostrzegłem na ułamek chwili jej oczy, smoliście czarne, bez-denne, całkowicie szalone. Splunęła. Wykrzywiłem z desperacją głowę, by uniknąć strumienia żrącego jadu i wypaliłem z boltowego pistoletu prosto w ciało wiedźmy. Mikroeksplozja cisnęła nią w tył, odrzuciła czterysta kilogramów starego ciała i cybernetycznych wszczepów. Przetoczyłem się po posadzce. Hemonkulus przyjął szarżę Arianrhod, ostrza na jego prawej ręce zawyły wirując w powietrzu. Obcy był niezwykle szczupły, okryty czarnym płasz-czem. Jego nie schodzący z ust przerażający uśmiech okazał się efektem naciągnięcia bezbarwnej skóry na kościach czaszki. Miał na sobie metalową biżuterię wykonaną z broni swych ofiar. Usłyszałem jak Ravenor wykrzykuje imię Arianrhod. Barbarisater śmignął w kierunku obcego, ale eldarski potwór uskoczył przed ostrzem z niewiarygodną wręcz szybkością. Dziewczyna zawirowała w miejscu wyprowadzając dwa perfekcyjne i teoretycznie mordercze cięcia, które w jakiś niezrozumiały sposób nie zdo-łały dosięgnąć obcego. Uderzenie ręki Eldara odrzuciło fechtmistrzynię po-śród chmury krwawej mgiełki. Po raz pierwszy od początku naszej wspólnej znajomości usłyszałem krzyk bólu Arianrhod. Płomienie skąpały część komnaty. Gonvax potoczył się do przodu, do końca fanatycznie lojalny wobec swego pana... i jego wybranki serca. Pró-bował pochwycić w wiązkę ognia hemonkulusa, ten jednak znalazł się znie-nacka za plecami mutanta. Gonvax wrzasnął przeraźliwie, kiedy eldarska broń dosłownie go wypatroszyła. Z przeciągłym skowytem Arianrhod runęła prosto na Mrocznego Eldara. Pochwyciłem ją na moment wzrokiem, zastygłą w skoku, z opadającą w dół szablą. W następnym ułamku sekundy obie sylwetki zderzyły się ze sobą i poleciały w przeciwne strony. Szabla odjęła lewe ramię Eldara na wysokości barka. Lecz jego ostrze... Wiedziałem od razu, że umarła. Nikt nie mógł tego przeżyć, nawet dumna córka fechtmistrzów z odległego Carthae. Bequin ciągnęła mnie w górę za ramię próbując postawić na nogi. - Gregor ! Gregor ! Beldame Sadia uciekała na swych pajęczych odnóżach w kierunku klatki schodowej. Gdzieś za moimi plecami coś wybuchło z hukiem. Ravenor krzyczał przerażająco, głosem pełnym wściekłości i cierpienia. Pobiegłem w ślad za Beldame.

* * * * *

W naziemnej kaplicy wzniesionej ponad sacrarium było chłodno i cicho. Poświata rzucana przez metropolię sączyła się do środka poprzez rzędy szklanych witraży. - Nie zdołasz uciec, Sadia ! – krzyknąłem chrapliwym i słabym głosem. Dostrzegłem ją przemykającą za kolumnadami po mojej lewej stronie. Cień pośród mroku. - Sadia ! Sadia, ty stara wiedźmo ! Skazałaś mnie na śmierć, ale ty sama zginiesz też dzisiaj z mojej ręki ! Po prawej, kolejny cień skradający się w ciemnościach, ledwie widoczny. Ruszyłem w jego kierunku. Zostałem silnie dźgnięty w plecy, prosto pomiędzy łopatki. Odwróciłem się upadając i ujrzałem wykrzywioną szaleńczo twarz przybocznego truci-ciela Beldame, Pye. Trząsł się i chichotał, w dłoni ściskał pustą strzykawkę. - Trup ! Trup, trup, trup, trup ! – wrzeszczał. Wstrzyknął mi drugi element trucizny.

4

Page 5: Malleus [PL]

Runąłem na plecy, mięśnie niemal natychmiast zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. - Jak się czujesz, inkwizytorze ? – zachichotał Pye pochylając się nade mną. - Bądź przeklęty – sapnąłem i strzeliłem mu prosto w twarz. Straciłem przytomność.

* * * * *

Kiedy się ocknąłem, Sadia Beldame trzymała mnie za gardło szarpiąc silnie swymi cybernetycznymi łapami. - Ocknij się ! – syczała, jej woalka była odrzucona w tył, a woreczki jadowe pulsowały pod pomarszczoną skórą policzków – Chcę, żebyś był świadom, gdy poczujesz ból ! Jej głowa eksplodowała pośród chmury krwi, kawałków kości i mózgu. Pająkopodobne cielsko wpadło w konwulsje, pozbawione kontroli ręce cisnęły mną w kąt pomieszczenia. Cybernetyczny korpus wiedźmy dygotał i szarpał się chaotycznie przez dobrą minutę, miotając martwą biologiczną częścią ciała Beldame, ale w końcu runął na posadzkę i znieruchomiał. Leżałem twarzą ku podłodze rozpaczliwie próbując się odwrócić, lecz moje mięśnie wiotczały pod wpływem coraz silniej działającej trucizny. Traciłem siły w zastraszającym tempie. Masywna stopa pojawiła się znienacka w moim polu widzenia, opan-cerzona stopa okryta grubą warstwą ceramitu. Przekręciłem się w końcu nieznacznie i spojrzałem w górę. Łowca czarownic Tantalid stał nade mną chowając do kabury boltowy pistolet, z którego zastrzelił Beldame Sadię. Jego ciało okrywał pozłacany pancerz osobisty, szeroki napierśnik zdobiły liczne pieczęcie Ministorum. - Jesteś przeklętym heretykiem, Eisenhorn. A teraz przyjdzie ci za to zapła-cić życiem. Tylko nie Tantalid, pomyślałem czując, że tracę przytomność. Tylko nie Tantalid. Nie teraz.

Rozdział IIMetody typowe dla Betancore

RekonwalescencjaWezwanie

Od momentu utraty świadomości u stóp łowcy czarownic Tantalida nie pamiętałem już nic aż do chwili ponownego odzyskania przytomności dwadzieścia dziewięć godzin później, na pokładzie mojego wahadłowca. Nie miałem pojęcia o siedmiu próbach elektrycznego pobudzenia mnie do życia, o kardiologicznych masażach, surowicy wstrzykiwanej bezpośrednio w mięśnie serca, o szaleńczym wyścigu mych przyjaciół z siedzącą mi na ramieniu śmiercią. Dowiedziałem się o tym wszystkim dopiero później, w trakcie długich dni rekonwalescencji. Przez pierwsze kilka z nich czułem się słaby i bezbronny niczym nowonarodzone jagnię. Nie wiedziałem też rzecz jasna, w jaki sposób ocalałem przed gniewem Tantalida. Bequin opowiedziała mi o tym dzień czy dwa po pierwszym prze-budzeniu. Całe zajście okazało się klasycznie typowe dla Betancore. Alizebeth przybiegła za mną po schodach prowadzących z sacrarium w tej samej chwili, gdy pojawił się Tantalid. Rozpoznała go od razu, bo zło-wieszcza sława łowcy czarownic sięgała granic podsektora. Zamierzał mnie zabić, a ja leżałem u jego stóp nieprzytomny, pogrążony w śmiertelnej śpiączce wywołanej obecnością krążącej w żyłach toksyny. Bequin wykrzyczała ostrzeżenie próbując jednocześnie sięgnąć desperac-ko po swą broń. Wtedy światło – jaskrawe oślepiające światło – rozpaliło ciemność wpadając do środka pomieszczenia poprzez kolorowe okna. Powietrzem wstrząsnął potworny ryk turbin. Mój wahadłowiec zawisł ponad zrujno-wanym dachem katedry, baterie reflektorów podwieszone pod kokpitem płonęły porażającym blaskiem. Bequin wiedziała już, co zaraz się stanie, to-też bez wahania rzuciła się na podłogę. Głos Betancore został wzmocniony przez głośniki wbudowane w kadłub wahadłowca. - Imperialna Inkwizycja ! Natychmiast odstąp od inkwizytora ! Tantalid odwrócił się w kierunku źródła jaskrawej poświaty, jego przy-pominająca żółwi łeb głowa przechyliła się w kołnierzu masywnego kara-paksu. - Oficer Ministorum ! – wykrzyczał w odpowiedzi, a jego słowa zostały metalicznie zniekształcone przez wzmacniacz dźwiękowy pancerza – Precz stąd ! Precz ! Ten heretyk jest mój ! Bequin uśmiechnęła się przekazując mi odpowiedź Betancore. - Nigdy nie dyskutuj z kanonierką, dupku ! Monozadaniowi serwitorzy siedzący w wieżyczkach artyleryjskich na skrzydłach wahadłowca zasypali świątynię deszczem pocisków. Witraże rozprysły się w drobne kawałki, sakralne rzeźby zostały obrócone w pył, marmurowa posadzka popękała i skruszała. Trafiony co najmniej jednym pociskiem Tantalid zniknął z pola widzenia strzelców, ciśnięty impetem uderzenia pomiędzy szczątki demolowanego pomieszczenia. Nie odnale-ziono później jego ciała, toteż uznałem, że przeklęty bękart zdołał unieść cało swą głową. Okazał się dostatecznie bystry, by natychmiast uciec z miejsca swej porażki. Moje wyprężone ciało nie zostało nawet draśnięte, chociaż cała kaplica wokół została dosłownie obrócona w perzynę. Typowa dla Betancore brawura. Typowa dla Betancore finezja. Była dokładnie taka sama jak jej ojciec.

* * * * *

- Przyślij ją do mnie – powiedziałem do Bequin odpoczywając w swym łóżku, półżywy i obolały. Medea Betancore zjawiła się kilka minut później. Podobnie jak jej ojciec nosiła czarny kombinezon glaviańskich pilotów z czerwonym szamerun-kiem, a na wierzch zakładała z dumą znoszoną pocerowaną kurtkę Midasa. Jej skóra, podobnie jak skóra Midasa, jak skóra wszystkich Glavian, była ciemna. Uśmiechnęła się do mnie wchodząc. - Jestem twoim dłużnikiem – powiedziałem. Medea potrząsnęła głową. - Nie zrobiłam niczego, czego nie zrobiłby mój ojciec – usiadła na skraju łóżka - Chociaż... on zabiłby Tantalida – dodała po chwili namysłu. - Był lepszym strzelcem. Ponownie się uśmiechnęła, śnieżnobiałe zęby błysnęły kontrastując z ebonitową skórą. - Owszem, był. - Lecz ty mu kiedyś dorównasz – powiedziałem miękko. Zasalutowała mi i wyszła.

5

Page 6: Malleus [PL]

Midas Betancore nie żył od dwudziestu sześciu lat, lecz ja wciąż jeszcze za nim tęskniłem. To on był moim najbliższym przyjacielem przez całe do-rosłe życie. Bequin i Aemos stanowili parę zaufanych i wiernych sojuszni-ków i gotów byłem w każdej chwili powierzyć swój los w ich ręce, ale Midas... Niech boski Imperator ukarze przeklętego Fayde Thuringa za to, co uczynił. Niech pozwoli, bym ponownie skrzyżował swe drogi z Fayde Thu-ringiem pewnego dnia - bym razem z Medeą mógł w końcu pomścić jej ojca. Medea nigdy nie poznała Midasa. Przyszła na świat miesiąc po jego śmierci, dorastała wychowywana przez matkę na Glavii, pod moją zaś opiekę trafiła przez przypadek. Byłem jej nieformalnym ojcem chrzestnym, związanym z dzieckiem obietnicą złożoną Midasowi. Wierny słowom przysięgi, przybyłem na Glavię w dniu, kiedy Medea osiągnęła pełnoletność i miałem okazję zobaczyć na własne oczy jak w trakcie ceremonii przyjęcia w poczet dorosłych obywateli Glavii leci swym smukłym grawilotem poprzez szaleńczą plątaninę kanionów Wzgórz Palowych. Ten właśnie widok mnie przekonał.

* * * * *

Arianrhod Esw Sweydyr nie żyła. Nie żyli też Gonvax i Qus. Konfron-tacja w sacrarium okazała się zaciekła i bezlitosna. Ravenor zabił szaleją-cego po pomieszczeniu hemonculusa, ale ten zdążył jeszcze rozpruć brzuch mego podopiecznego i odciąć lewe ucho Zu Zeng. Gideon Ravenor leżał teraz na oddziale intensywnej terapii w głównym szpitalu Lethe. Miał trafić pod naszą prywatną opiekę medyczną dopiero po stabilizacji swego poważnego stanu zdrowia. Zastanawiałem się jak długo potrwa jego rekonwalescencja. I jakim okaże się człowiekiem, gdy wróci ponownie do zdrowia. Kochał Arianrhod, kochał szaleńczo i z całego serca. Bałem się, by ten cios nie złamał go psychicznie. Opłakałem w milczeniu Qusa i fechmistrzynię. Qus był ze mną od dziewiętnastu lat. Mroczna noc w katedrze odebrała mi tak wiele... Qus został pochowany z pełnymi honorami na cmentarzu Imperialnej Gwardii w Lethe Majeure. Arianrhod spłonęła na pogrzebowym stosie wzniesionym na jednym z płaskich wzgórz opodal granic bezdroży. Byłem zbyt osłabiony, by uczestniczyć w którejkolwiek z tych ceremonii.

* * * * *

Aemos przyniósł mi Barbarisatera zaraz po rytualnym spopieleniu fechmistrzyni. Owinąłem szablę w płachtę materiału i przewiązałem jed-wabną szarfą. Wiedziałem, że honor nakazuje mi oddać tę broń jak naj-szybciej starszym szczepu Esw Sweydyr na Carthae. Lecz to oznaczałoby blisko roczną podróż. Nie miałem tyle czasu. Umieściłem zapakowaną szablę w pokładowym sejfie wahadłowca. Z trudem się tam zmieściła.

* * * * *

Powracając do zdrowia rozmyślałem często o Tantalidzie. Arnaut Tantalid otrzymał tytuł kościelnego łowcy czarownic siedemnaście lat temu, wcześniej służył w randze konfesora w formacji Missionaria Galaxia. Podobnie jak wielu innych funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa Eklezjar-chii przestrzegał doktryn Sebastiana Thora z poświęceniem, które przywo-dziło na myśl kliniczną obsesję. Dla większości zwykłych obywateli Imperium nie istnieje żadna różnica pomiędzy inkwizytorem Ordo Xenos takim jak ja i łowcą czarownic Eklezjarchii takim jak Tantalid. Obaj polujemy na ciemność nawiedzającą ustawicznie światy ludzkości, obaj wzbudzamy strach i respekt, obaj też w mniemaniu zwykłych ludzi samodzielnie stanowimy prawo i porządek. Tak bliźniaczo podobni w wielu kwestiach, wciąż skrajnie się od siebie różnimy. W mojej prywatnej opinii Adeptus Ministorum, wszechwładna i wszechobecna instytucja religijna Imperium, powinna poświęcić wszystkie swe zasoby i wysiłki wyłącznie krzewieniu wiary w boskiego Imperatora, zaś eliminację heretyków pozostawić w gestii Inkwizycji. Jurysdykcja na-szych organizacji często się nakłada na siebie rodząc wiele konfliktów. Wiadomo mi przynajmniej o dwóch świętych wojnach mających miejsce w przeciągu ostatnich stu lat, wojnach wywołanych właśnie poprzez zatargi między naszymi organizacjami. Tantalid i ja skrzyżowaliśmy swe ostrza dwukrotnie w przeszłości. Na Świecie Bradella, pięćdziesiąt lat temu, nasza konfrontacja sprowadziła się do zażartej debaty na marmurowej posadzce siedziby lokalnego synodu. Po-wodem kłótni było prawo do ekstradycji psionika Elbone Parsuvala. Wów-czas zwyciężył łowca czarownic, w znacznej mierze dzięki silnie thoriań-skiemu nurtowi w dogmatach Eklezjarchii na Świecie Brandella.

Potem, zaledwie osiem lat temu, spotkaliśmy się ponownie na Kuumie. W czasie tym doskonale była już znana fanatyczna nienawiść Tantalida do ludzi o talencie mentalnym – nienawiść, którą ja osobiście postrzegałem raczej jako skrywany lęk przed czymś, czego łowca nie potrafił zrozumieć. Nigdy nie czyniłem tajemnicy z faktu, iż w swej pracy korzystam z psio-nicznych metod i narzędzi. Zatrudniam pod swą komendą mentatów, a i sam od lat pracuję nad swym osobistym talentem mentalnym. Mam do tego prawo jako oficjalny pracownik imperialnej Inkwizycji. W mojej opinii Tantalid był zaślepionym dewotą o zdeformowanej oso-bowości. On bez wątpienia postrzegał mnie za diabelski pomiot i heretyka. Na Kuumie nie było okazji do debaty w kościelnych wnętrzach, w zamian doszło tam do małej wojny. Trwała prawie całą noc, toczona na ulicach i w budynkach pustynnego miasta Unat Akim. Dwudziestu ośmiu małych psioników, żaden z nich nie starszy niż czter-naście lat, zostało odkrytych podczas rutynowej kontroli społeczności za-mieszkującej stolicę Kuumy. Dzieci natychmiast odizolowano do czasu przybycia Czarnych Statków. Malcy byli rekrutami, bezcennymi być może kandydatami do studiów na uczelniach Adeptus Astropathicus. Niektórzy z nich mieli szansę dostąpić w przyszłości największego dla psionika zaszczytu i dołączyć do chóru Astronomicanu. Byli młodziutcy, przerażeni i zagubieni, ale to właśnie miało ich uratować przed czystką. Lepiej zostać odkrytym wcześnie i podjąć służbę ku chwale Imperium niż przetrwać w ukryciu ulegając postępującej degeneracji i stanowiąc coraz poważniejsze zagrożenie dla ludzkiego mocarstwa. Lecz zanim Czarne Statki zdążyły dotrzeć do systemu, mali mentaci znikli uprowadzeni przez łowców niewolników współpracujących ze skorumpowanymi urzędnikami lokalnych organów Administratum. Na czarnym rynku płacono ogromne sumy za dziewiczych nierejestrowanych psioników. Tropiłem łowców niewolników poprzez pustynne wydmy aż do Unat Akim, zdecydowany uwolnić małych więźniów. Tantalid przybył tam na własną rękę zamierzając unicestwić wszystkie dzieci pod zarzutem prakty-kowania zakazanej magii. Pod koniec bitwy zdołałem wyprzeć łowcę czarownic i jego towarzyszy, w większości szeregowych pracowników służb świeckich Kościoła, poza granice miasta. Dwaj mali psionicy zginęli podczas wymiany ognia, ale reszta trafiła szczęśliwie pod opiekę przedstawicielstwa Astropathicusu. Tantalid uciekł z Kuumy liżąc swe rany i próbując mnie jednocześnie oskarżyć formalnie o herezję. Jego zarzuty zostały z miejsca obalone. W okresie tym Ministorum miało pewne powody, aby unikać jakichkolwiek poważniejszych zatargów z Inkwizycją. Oczekiwałem, w zasadzie zaś byłem niemal pewien, że Tantalid powróci któregoś dnia, by odpłacić mi za swą porażkę. Nasza konfrontacja stała się prywatną sprawą, kwestią honoru, który w mniemaniu łowcy został splamiony. Ostatni raz słyszałem o nim przy okazji wylotu misji Eklezjarchii do podsektora Ophidian. Dowodzony przez Tantalida zespół Kościoła miał wesprzeć trwającą w podsektorze blisko stuletnią kampanię pacyfikacyjną. Zachodziłem w głowę, jakie okoliczności sprowadziły go na Lethe XI w tak dla mnie niefortunnym momencie.

* * * * *

Kiedy dwa tygodnie później wróciłem do w miarę stabilnego stanu i Czas Ciemności dobiegł końca, znałem już odpowiedź na dręczące mnie pytanie, przynajmniej w ogólnym tego słowa znaczeniu. Krzątałem się właśnie po kuchni prywatnej kamienicy, którą wynająłem w Lethe Majeure, gdy Aemos przyniósł mi wieści. Kampania Ophidiańska dobiegła końca. - Niezwykły sukces – oświadczył savant – Ostatnie działania militarne mia-ły miejsce na Dolsene cztery miesiące temu. Marszałek oficjalnie ogłosił całkowite oczyszczenie podsektora. Prawdziwy tryumf, nie sądzisz ? - Tak. A przynajmniej chciałbym tak uważać. Zajęło im to trochę czasu. - Gregor, Gregor... nawet z siłami takimi jak Zgrupowanie Floty Scarus pacyfikacja całego podsektora jest niezwykle skomplikowanym zadaniem. To nic, że kampania trwała dobre sto lat. Oczyszczanie podsektora Extem-pus pochłonęło czterysta lat... Urwał na moment. - Zgrywasz się ze mnie, prawda ? Skinąłem głową. Jakże łatwo można go było wprowadzić w ten charakte-rystyczny stan naukowej fascynacji. Aemos wzruszył ramionami i usiadł na jednym z wygodnych skórzanych foteli. - Jak słyszałem, prawo wojenne wciąż jeszcze obowiązuje, a na kluczowych światach rządy tymczasowe pełnią wyznaczone odgórnie garnizony mili-tarne. Niemniej jednak marszałek wojny powraca wraz z całą flotą opromie- a

6

Page 7: Malleus [PL]

niony glorią i chwałą, stawiając swą stopę w tym podsektorze po raz pierw-szy od wieku. Stałem przy otwartym oknie patrząc z wysokości pierwszego piętra na szare dachy Lethe Majeure, które pokrywały wzgórza Basenu Tito niczym łuski skórę jakiegoś prehistorycznego jaszczura. Niebo miało barwę lazuru, powiewał lekki zefirek. Nie potrafiłem sobie wyobrazić tego miejsca po-nownie jako mrocznej metropolii pogrążonej w mroku Czasu Ciemności. Teraz wiedziałem już, dlaczego Tantalid powrócił. Kampania Ophi-diańska dobiegła końca, a wraz z nią i jego święta misja. - Pamiętam jak stąd odlatywali, ty też ? – zapytałem. Zadałem głupie pytanie. Mój savant był człowiekiem uzależnionym od gromadzenia i przetwarzania informacji, zakażonym w wieku czterdziestu dwóch lat memowirusem. Nie istniała taka możliwość, aby mógł cokolwiek zapomnieć. Podrapał haczykowaty nos w miejscu, gdzie stykały się ze sobą okulary jego optycznych implantów. - Jak którykolwiek z nas mógłby nie pamiętać ? – odparł – Lato roku 240. Polowaliśmy na klan Glawów z Gudrun w trakcie gwardyjskiej Fundacji. Owszem, odegraliśmy niechcący znaczącą rolę w opóźnieniu terminu rozpoczęcia Kampanii Ophidiańskiej. Marszałek wojny, a wówczas właś-ciwie jeszcze Lord Militant zaczynał właśnie rzucać w drogę swój korpus pacyfikacyjny, gdy prowadzone przeze mnie śledztwo związane z Domem Glaw spowodowało masową rewoltę w całym podsektorze, znaną później pod nazwą Schizmy Helicańskiej. Ku swemu ogromnemu zaskoczeniu i niezadowoleniu marszałek wojny został znienacka zmuszony do porzucenia ambitnych planów konkwisty i pośpiesznego pacyfikowania własnego tery-torium. Marszałek wojny Honorius. Honorius Magnus. Nigdy nie miałem okazji go spotkać i nigdy też nie miałem na takie spotkanie ochoty. Był to brutalny i bezwzględny człowiek, podobnie jak wielu innych jego pokroju i statusu. Życie wymagało od takich osobników specjalnego rodzaju charakteru, umysłu dostatecznie wyrachowanego, aby mógł on podejmować decyzje o unicestwianiu całych światów i populacji. - Na Thracian Primaris odbędzie się wielka ceremonia – oświadczył Aemos - Święta Nowenna zwołana przez Synod Eklezjarchii. Plotki głoszą, że lord Helican osobiście weźmie w niej udział, by uroczyście nadać marszałkowi wojny tytuł Feudalnego Protektora. - Nie wątpię, że marszałek bardzo się ucieszy. Kolejny ciężki medalion, którym będzie mógł rzucać w swych adiutantów w chwilach frustracji. - Nie masz ochoty na udział w uroczystościach ? Roześmiałem się. W głębi duszy od dłuższego czasu myślałem o powro-cie na stołeczny świat podsektora Helican. Thracian Primaris - największa, najbardziej zindustrializowana i najgęściej zamieszkana planeta podsektora – odebrała status świata stołecznego starożytnemu Gudrun po niełasce, ja-kim okrył się ten system w trakcie Schizmy Helicańskiej. Thracian Primaris było teraz kluczową planetą w całym podsektorze. Miałem na głowie mnóstwo urzędniczej pracy, sterty raportów do wypeł-nienia i analizy, a najlepszym miejscem dla tego rodzaju zajęć była właśnie moja prywatna posiadłość na Thracian, niedaleko Pałacu Inkwizycji. Lecz jednocześnie nie żywiłem do tej planety ciepłych uczuć. Było to brzydkie miejsce i wybrałem je na swe centrum dowodzenia tylko ze względu na zwyczajowo przyjęte zasady. Sama myśl o pompatycznych ceremoniach i festiwalach budziła we mnie zimne ciarki. Być może zrobiłbym lepiej, gdybym poleciał na Messinę lub też ukrył się w ciszy spokojnego Gudrun, gdzie utrzymywałem niewielką posiadłość na prowincji... - Przedstawicielstwo Inkwizycji zbiera się w wyjątkowo licznym gronie. Sam lord Rorken osobiście... Machnąłem dłonią w kierunku Aemosa. - Czy sam masz taką ochotę ? - Nie. - Nie moglibyśmy lepiej spożytkować naszego czasu ? Jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy ? Postępowania śledcze, które można zamknąć spokojnie z dala od całego tego tryumfalnego zgiełku i hałasu ? - Bez wątpienia – odparł. - Zatem znasz już moją opinię na ten temat. - Znam, Gregorze – odrzekł wstając z fotela i sięgając do jednej z kieszeni swego zielonego ubrania – I jestem też całkowicie przygotowany na przekleństwa pod moim adresem, które posypią się niezawodnie w chwili, gdy to otrzymasz. W dłoni savant trzymał niewielki elektroniczny notes z zakodowanym przekazem mentalnym nagranym przez astropatów. Na ekranie urządzenia widniał emblemat Inkwizycji.

Rozdział IIIŚwiat stołeczny

Dom OceanicznyIntruzi, dawni i obecni

Thracian Primaris, świat stołeczny podsektora Helican, siedziba rządu, podsektor Helican, sektor Scarus, Segmentum Obscurus. Opis ten można przeczytać w każdym ze stu tysięcy przewodników turystycznych, podręczników geograficznych, kronik historycznych, ulotek religijnych, przemysłowych instrukcji, manifestów handlowych i kosmicznych map. Brzmi imponująco, autorytarnie, władczo. W niczym nie oddaje jednak prawdziwego charakteru tego monstrum. Znam śmiertelnie niebezpieczne planety, które z orbity wydają się przepięknym rajem kuszącym podróżników barwami zieleni lasów i błękitu mórz, blaskiem księżyców i pasów asteroidów o cudownym zabarwieniu – wszystkimi naturalnymi cudami, które pod kurtyną piękna skrywają mordercze zagrożenie. Thracian Primaris nie próbowało łudzić przybyszy wizją nieistniejącego uroku. Z głębi kosmosu świat ten wyglądał niczym wielkie pokryte kataraktą oko. Był opasły i odpychający, zasnuty grubą warstwą szarych przemysłowych wyziewów, spod których przebijał się z trudem blask miliardów światełek tworzących monstrualne metropolie. Glob przyciągał w złowieszczy sposób wzrok wszystkich wchodzących do systemu podróżników. A iluż ich wciąż tam wchodziło ! Istne ławice statków głębokiej przestrzeni krążyły ustawicznie w granicach systemu, przyciągane do opasłego świata jego bogactwem i industrialną potęgą. Planeta nie posiadała księżyców, przynajmniej w naturalnym tego słowa znaczeniu. Pięć kosmicznych fortów klasy Ramilies krążyło wokół globu, a ich gotyckie wieżyczki artyleryjskie i skomplikowane skanery śledziły trajektorię lotu każdej jednostki lecącej w obrębie orbity planety. Gildia zrzeszająca czterdzieści tysięcy pilotów systemowych odpowiadała tylko i wyłącznie za obsługę ruchu na orbicie parkingowej. Na powierzchni świata stacjonował silny garnizon Sił Obrony Planetarnej, złożony z ośmiu milionów żołnierzy. Populacja planety liczyła dwadzieścia dwa miliardy mieszkańców, do tego należało doliczyć miliard gości i rezydentów. Siedem dziesiątych powierzchni globu pokrywały metropolie, wzniesione również ponad znaczącymi obszarami oceanów. Stalowe mrowiska pięły się w niebo nad falami mórz, a morska otchłań trwała w mrocznym uśpieniu pod najniższymi poziomami miast. Nie cierpiałem tego świata. Nie cierpiałem pozbawionych słonecznego światła ulic, hałasu, ścisku ludzkich ciał. Nie cierpiałem odoru ustawicznie wentylowanego powietrza. Nie cierpiałem sadzy i brudu przywierających natychmiast do mojej skóry i wierzchnich warstw ubrania. Lecz los i obowiązki wielokrotnie zmuszały mnie do odwiedzania tego miejsca. Zaszyfrowany przekaz z logo Inkwizycji zawierał precyzyjne rozkazy: wraz ze znaczącą grupą innych pracowników mojej organizacji zostałem zobowiązany do wzięcia udziału w Świętej Nowennie i oczekiwania na ewentualne dalsze polecenia Lorda Wielkiego Mistrza Inkwizytora Ubertino Orsiniego. Orsini był najwyższym rangą przedstawicielem Inkwizycji w całym podsektorze Helican, równym wpływami i statusem wobec każdego kardynała palatyna. Takiego wezwania nie mogłem zignorować.

* * * * *

Podróż z Lethe XI trwała cały miesiąc. Zabrałem ze sobą wszystkich współpracowników. Dotarliśmy do celu zaledwie cztery dni przed rozpoczęciem Nowenny. Kiedy niewielki statek pilotujący prowadził moją jednostkę tranzytową poprzez skupiska czekających na orbicie okrętów, ujrzałem ciemne kształty jednostek Zgrupowania Floty Scarus, przywierające do doków kosmicznego fortu niczym prosięta do matki. Była to zaiste chwila chwały dla tej formacji, heroiczny powrót do domu. W powietrzu wyczuwałem namacalny zapach zwycięstwa. Tryumf militarny Imperium na tak wielką skalę wymagał odpowiedniej ceremonialnej oprawy, widowiska mogącego posłużyć Ministorum za narzędzie wzmocnienia wiary i morale społeczeństwa.

* * * * *

- Pański program pobytu został już przygotowany – oświadczył Alain von Baigg, młodszy śledczy służący mi za sekretarza. Znajdowaliśmy się na pokładzie wahadłowca, opadającego ku powierzchni planety.

7

Page 8: Malleus [PL]

- Doprawdy ? Przez kogo ? Mężczyzna umilkł na chwilę. Von Baigg był nieśmiałym i mało błyskot-liwym młodym człowiekiem, który w mej opinii nie miał szans na zdobycie rangi inkwizytora. Dołączyłem go do mojego zespołu mając nadzieję, że współ-praca z Ravenorem będzie stanowiła dla niego inspirację. Zawiodłem się w tej kwestii. - Wydawało mi się, że w ramach przygotowań planu pobytu można by uwzględnić również moje sugestie i pomysły. Von Baigg wymamrotał coś pod nosem. Wyjąłem mu z dłoni trzymany notes. Lista zajęć nie była jego dziełem, od razu to pojąłem. Spoglądałem na oficjalny dokument opracowany przez nuncjaturę Ministorum w porozu-mieniu z centralą Inkwizycji. Dziewięć dni udziału w Świętej Nowennie wypełnione zostało do końca przez audiencje, ceremonie religijne, bankiety, oficjalne prezentacje i wizyty. Pełne dziewięć dni Nowenny plus kilka dni przed jej rozpoczęciem i po zakończeniu. Dobrze, przyleciałem tutaj ! Stawiłem się na oficjalne wezwanie ! Nie zamierzałem jednak marnotrawić swego cennego czasu na wszystkie te pompatyczne pokazówki. Wziąłem do ręki świetlne pióro i podkreśliłem te punkty programu, których realizację uważałem za konieczność: formalne ceremonie religijne, audiencję w siedzibie Inkwizycji oraz Wielką Nomi-nację. - Oto korekta – oświadczyłem oddając notes sekretarzowi – Resztę programu pomijamy. Von Baigg wyglądał na zmartwionego. - Natychmiast po przybyciu jest pan oczekiwany na posiedzeniu Konklawy Post-Apostolicznej. - Natychmiast po przybyciu zamierzam udać się do domu – odparłem ostrym tonem.

* * * * *

Moje mieszkanie w tym miejscu mieściło się w Oceanicznym Domu, prywatnej rezydencji położonej w najbardziej luksusowej dzielnicy Metro-polii 70. Na wielu światach przemysłowych najbogatsi i najbardziej uprzywilejowani obywatele mieszkają w apartamentach na szczytach piramidalnych miast, odcięci od brudu i tłoku średnich i dolnych poziomów metropolii. Na Thracian Primaris nawet na najwyższych piętrach miast kró-lował smog i skażone toksynami powietrze. Tutaj ekskluzywne habitaty budowano głęboko pod miastami, w ich pod-morskiej części. Mroczne oceaniczne głębiny oferowały przynajmniej namiastkę spokoju.

* * * * *

Medea Betancore przeprowadziła wahadłowiec przez zatłoczoną przest-rzeń suborbitalną i wpadła pomiędzy opływowe kopuły habitatów, strzeliste wieże, maszty i anteny włączając się do rzędu pojazdów aerodynamicznych zmierzających ku wlotowi sieci komunikacyjnej wewnątrz metropolii. Niebiesko-białe jarzeniowe lampy wbudowane w ściany wielkiego tunelu migały rytmicznie za oknami kokpitu. Po blisko godzinie podróży dotar-liśmy do komory tranzytowej położonej jakieś trzy kilometry poniżej szczy-tu metropolii. Tam Medea posadziła wahadłowiec na masywnej windzie. Platforma zabrała nasz pojazd oraz kilkanaście innych aerodyn w głąb zie-mi, na dolne poziomy miasta. Tam wahadłowiec został przeładowany do prywatnej sekcji trakcyjnej i poprzez sieć kolejki magnetycznej dotarł w końcu do celu podróży. Miałem serdecznie dosyć Thracian Primaris, zanim jeszcze przekroczy-łem próg Oceanicznego Domu.

* * * * *

Zbudowany z hartowanych plazmą stopów metalu Dom Oceaniczny był jedną z tysiąca rezydencji położonych wzdłuż podmorskiej części Metro-polii 70. Apartamenty znajdowały się dziewięć kilometrów poniżej szczytu miasta i dwa kilometry poniżej poziomu morza. Ten w opinii zwykłych obywateli świata niewielki pałac był dostatecznie duży, by pomieścić bez trudu mieszkania wszystkich moich współpracowników, rozległe biblioteki, zbrojownię i sale treningowe, a także prywatną kaplicę, pokój audiencyjny oraz osobny kompleks mieszkalny dla zespołu Bequin. Był to bezpieczny dom, cichy i gościnny. Jarat, przełożona mej domowej służby, oczekiwała na nas w pomieszcze-niu pełniącym rolę przedpokoju. Jak zawsze miała na sobie jasnoszarą suk-nię i wysoką czarną czapkę owiniętą białą wstążką. Kiedy wielki kompozy-towy właz otworzył się w końcu z sykiem i wciągnąłem w usta haust czyste-go zimnego powietrza, klasnęła w pulchne dłonie nakazując serwitorom odebrać nasze wierzchnie ubrania i roznieść do pokojów podręczne bagaże.

Przystanąłem na chwilę w hallu, przesuwając wzrokiem po kamiennych ścianach i wysoko sklepionym suficie. Nigdzie nie było żadnych obrazów, popiersi i statuetek, żadnych skrzyżowanych ze sobą broni, żadnych draperii i zasłon – tylko skromny emblemat Inkwizycji umieszczony na przeciwnej do wejścia ścianie, ponad wiodącymi na wyższy poziom kompleksu scho-dami. Nie przepadałem za ostentacyjnymi dekoracjami, preferowałem prostotę i funkcjonalność wystroju. Członkowie zespołu przechodzili obok mnie. Bequin i Aemos znikli w bibliotece. Ravenor i von Baigg wydawali precyzyjne dyspozycje serwito-rom mającym zająć się pewnymi cennymi z naukowego punktu widzenia bagażami. Medea przepadła bez śladu w swym prywatnym pokoju. Reszta współpracowników powoli rozchodziła się po całym domu. Jarat przywitała się z nimi wszystkimi, po czym podeszła do mnie. - Witamy w domu, sir – skłoniła głowę – Długo pana tutaj nie było. - Szesnaście miesięcy, Jarat. - Rezydencja jest przygotowana, poczyniliśmy ku temu wszelkie starania natychmiast po otrzymaniu wieści o pańskim powrocie. Wszyscy czujemy żal i smutek z powodu tych, którzy odeszli z tego świata. - Czy w międzyczasie wydarzyło się coś szczególnego ? - Zespół bezpieczeństwa dwukrotnie skontrolował systemy zabezpieczeń Domu przed pana przylotem, nadeszło też kilka wiadomości. - Przejrzę je niebawem. - Jest pan zapewne głodny ? Miała rację, co też natychmiast uświadomił mi nagły skurcz żołądka. - Kuchnia przygotowuje obiad. Pozwoliłam sobie osobiście dobrać menu na dziś i mam nadzieję, że sprosta ono pańskim wymaganiom. - Jak zawsze, Jarat, pokładam niewzruszoną wiarę w twe zdolności kulinar-ne. Chciałbym zjeść na podmorskim tarasie, wraz z wszystkimi mieszkań-cami chcącymi mi towarzyszyć. - Zatroszczę się o to, sir. Witamy w domu.

* * * * *

Wykąpałem się, włożyłem ubranie z szarej wełny i posiedziałem przez chwilę w swoim prywatnym pokoju, sącząc leniwie amasec i przeglądając w jasnym świetle lampy leżące na biurku wiadomości. Było ich wiele, w przeważającej mierze listów od dawnych współpra-cowników – urzędników rządowych, innych inkwizytorów, żołnierzy – informujących mnie o swym przybyciu na planetę i przesyłających kurtu-azyjne pozdrowienia. Dla większości z nich miała wystarczyć oficjalna od-powiedź sporządzona przez mojego sekretarza. W kilku przypadkach napisałem własnoręcznie kilka słów, wyrażając nadzieję, iż zdołam znaleźć dostatecznie sporo czasu, by w trakcie Nowenny spotkać się z adresatem listu. Trzy wiadomości w szczególny sposób przyciągnęły moją uwagę. Pierw-sza była prywatnym, zaszyfrowanym listem nadesłanym przez lorda inkwi-zytora Phlebasa Alessandro Rorkena. Rorken był głową Ordo Xenos w podsektorze Helican, moim bezpośrednim przełożonym i jednym z człon-ków triumwiratu wyższych rangą inkwizytorów odpowiadających przed samym mistrzem Orsinim. Rorken chciał się ze mną spotkać natychmiast po przylocie na Thracian Primaris. Sporządziłem natychmiast odpowiedź, informując mistrza, iż przybędę do Pałacu Inkwizycji następnego dnia o świcie. Druga wiadomość pochodziła od mojego starego przyjaciela Titusa Endora. Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy ostatni raz mieliśmy okazję się spotkać. Treść niekodowanego listu brzmiała: „Gregor. Pozdrowienia. Czy jesteś w domu ?”. Prostota tego przekazu była rozbrajająca. Odesłałem potwierdzenie, równie zwięzłe co list nadawcy. Endor najwyraźniej nie zamierzał bawić się w pisemną korespondencję. Czekałem niecierpliwie na kolejny kontakt z jego strony. Trzecia wiadomość również nie była zakodowana, a przynajmniej nie zaszyfrowano jej za pomocą elektronicznego klucza. Zapisana w Glossii treść brzmiała: „Skalpel tnie szybko, niecierpliwe języki rozwiązane. Na Cadii, w jednej tercji. Ogar życzy sobie Ciernia. Cierń musi być ostrożny”.

* * * * *

Podmorski taras był głównym powodem, dla którego zakupiłem Oceaniczny Dom. Podłużne, wykonane z ceramitu pomieszczenie posiadało panoramiczną ścianę z pancernego szkła oddzielającą kompleks od morskiej otchłani. Industrializacja Thracian Primaris zabiła większość życia w oce-anach planety, ale na tej głębokości wciąż można było natrafić na drapieżne luminescencyjne ryby głębinowe czy stada opalizujących śledzi. Oświetlony za pomocą świec taras wypełniony był ruchliwą szmaragdową poświatą rzucaną przez morską toń.

8

Page 9: Malleus [PL]

Serwitorzy kuchenni przygotowali przy długim stole miejsca dla dziesię-ciu osób i dziewiątka moich towarzyszy znajdowała się już na tarasie, przy-stawiając do blatu krzesła i sącząc orzeźwiające drinki. Podobnie jak reszta biesiadników, ubrałem się bardzo nieformalnie, w prosty czarny strój domo-wy. Kucharze podali smażone grzyby i grilowaną rybę ketel, a następnie pieczone kawałki bardzo rzadkiego mięsa z orkunu, gruszkowe i truskawko-we ciastka z cynamonową posypką. Gudrunicki klaret i słodkie wytrawne wino z piwnic Messiny dopełniały w perfekcyjny sposób cały jadłospis. Zdążyłem już zapomnieć wyśmienite zalety domu, jaki prowadziła dla mnie Jarat, odizolowany od niego na długo z powodu uciążliwej pracy w terenie. Przy stole zasiedli Aemos, Bequin, Ravenor, von Baigg, mój kronikarz i skryba Aldemar Psullus, szef ochrony Domu Jubal Kircher, zaufany agent terenowy Harmon Nayl oraz Thula Surskova, która pełniła rolę zastępczyni Bequin w zespole AP. Medea Betnacore zrezygnowała z udziału w obiedzie, ale zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, jak bardzo musiał ją wyczer-pać lot poprzez strefę orbitalną planety. Ucieszyła mnie obecność Ravenora. Jego rany szybko się goiły, przynaj-mniej te fizyczne, i chociaż sprawiał wrażenie dziwnie cichego i zamyślo-nego, czułem, iż zaczyna się podnosić po ciosie, jakim była dla niego śmierć Arianrhod. Surskova, niska korpulentna kobieta po czterdziestce, rozmawiała pół-głosem z Bequin na temat postępów w szkoleniu najmłodszych kandydatów do Zespołu AP. Aemos opowiadał Psullusowi i Nyalowi o wydarzeniach mających miejsce na Lethe XI, ci zaś słuchali go z głębokim skupieniem. Psullus, wątły mężczyzna wyniszczony przez ciężką chorobę, nigdy nie opuszczał Oceanicznego Domu poświęcając całe swe życie opiece nad moimi zbiorami bibliotecznymi. Gdyby Aemos nie zdał mu przy stole spra-wozdania z przebiegu naszej misji, zrobiłbym to ja. Te opowieści były dla Psullusa jedynym źródłem kontaktu ze światem zewnętrznym i naszą działalnością zawodową, toteż uwielbiał ich słuchać. Nayl, były łowca na-gród z Loki, został ranny w trakcie misji mającej miejsce w ubiegłym roku, toteż nie mógł nam towarzyszyć w wyprawie na Lethe XI. On również chłonął chciwie opowieść Aemosa, wtrącając od czasu do czasu rzeczowe pytanie. Czułem, że wręcz rozsadza go chęć natychmiastowego powrotu do pracy. Von Baigg i Kircher rozmawiali leniwie o przygotowaniach do Nowenny oraz zaostrzeniu rygorów bezpieczeństwa na czas święta. Kircher był zdolnym profesjonalistą w swym fachu, byłym funkcjonariuszem Adeptus Arbites, bardzo kompetentnym, chociaż czasami nieco pozbawionym wyobraźni. Kiedy serwitorzy podali deser, pogawędki przy stole przybrały na sile. - Powiada się, że Nominacja ma być zarazem ceremonią wyniesienia do wyższej rangi naszego marszałka wojny – oświadczył Nyal zatrzymując w drodze do ust pełną łyżeczkę. - Jest już marszałkiem – sprostowałem. - Nyal ma rację, Gregor, też o tym słyszałem – powiedział Ravenor – Feudalny Protektor. W ten sposób Lord Helican czyni z marszałka wojny personę równą mu statusem i władzą. - To zwykła synekura. - Nie do końca. Ta promocja sprawi, że Honorius stanie się głównym faworytem w wyścigu o fotel naczelnego dowódcy w Acrotarze po śmierci marszałka Hijo, a Hijo swego czasu usilnie zabiegał o miejsce w Senatorum Imperialis, być może nawet w samej Wielkiej Radzie Terry. - Honorius może być zwany Magnusem, ale wcale nie stanowi przez to odpowiedniego materiału na członka Wielkiej Rady – odparłem. - Teraz być może już tak – skomentował Nyal – Najwyraźniej lord Helican uważa, że Honorius posiada stosowne zalety, w przeciwnym razie nie zapewniłby mu przecież tak wpływowej pozycji. Polityka budzi we mnie zimne ciarki, a sam osobiście nie przejawiam praktycznie żadnych politycznych ambicji. Interesuję się tą tematyką wyłącznie poprzez konieczność posiadania zawodowej wiedzy. Imperialny lord Helican, znany też jako Jeromya Faurlitz IV, był najwyższym rangą dostojnikiem państwowym w całym podsektorze, dlatego też w swym nazwisku umieścił jego nazwę. Formalnie nawet kardynałowie Ministorum, Wielki Mistrz Inkwizycji, przełożeni Administratum i Lordowie Militanci znajdowali się poniżej niego, w praktyce jednak wyglądało to nieco inaczej, podobnie zresztą jak wiele innych rzeczy w imperialnej polityce społecznej. Kościół, rząd cywilny i armia, scalone w jeden mechanizm uparcie próbują-cy funkcjonować po myśli któregoś z elementów. Faworyzując marszałka wojny Honoriusa poprzez promocję do tytułu Feudalnego Protektora Heli-can stawiał za swym pupilem potęgę militarną podsektora dając wyraźny sygnał pozostałym organom lokalnej władzy i niezawodnie oczekując sto-sownej rekompensaty za przysługę, gdy marszałek wojny wstąpi już na szczeble kariery sięgające daleko poza pojedynczy podsektor. Była to nie-bezpieczna gra, rzadko podejmowana w tak otwarty sposób przez wysokich rangą dostojników Imperium, niemniej jednak zwycięska gloria opromienia-j

jąca marszałka Honoriusa czyniła ten polityczny ruch Helicana całkowicie zrozumiałym. To zaś mogło stać się zarzewiem niebezpiecznych czasów. Podejrze-wałem, że ktoś zechce szybko zachwiać tym układem. Osobiście stawiałem na Eklezjarchię, chociaż być może wyborem tym kierowały osobiste ani-mozje. Niemniej jednak historia wyraźnie dowodzi, że Kościół nie przejawia tolerancji wobec tych osobistości wojskowych lub cywilnych, które próbują mu odebrać część wpływów. - Istnieją również inne elementy w tej układance – chrząknął Aemos przyj-mując z rąk serwitora kieliszek wytrawnego wina – Linia Faurlitzów jest słaba i nie posiada ani poparcia wśród Adeptus Terra ani życzliwego ucha w Senatorum Imperialis i otoczeniu Złotego Tronu. Dwa potężne rody, De Vensii i Fulvatore, znajdują się w stanie konfliktu z Faurlitzami i potraktują tę promocję jako otwarty gest samozachowawczy. Jest też Dom Eirswaldów, który uważa, iż jedynie wywodzący się z tej rodziny Lord Militant Strefon jest godnym następcą marszałka wojny Hijo. I nie należy zapominać o dynastii Augustynów, która próbuje odzyskać władzę po tym, jak Wielki Lord Terry Giann Augustyn zmarł czterdzieści lat temu. Będą usiłowali powrócić na scenę promując swego własnego kandydata, lorda Cosimo, z wyjątkową polityczną zaciekłością. Jeśli Nayl ma rację i wyniesienie Honoriusa do obiecanej mu rangi uczyni z niego pewnego sukcesora Hijo, stanie się on zarazem wraz z Cosimo członkiem wyścigu o fotel w Wielkiej Radzie Terry. Kilka krzeseł dalej Bequin ziewnęła dyskretnie i posłała mi znudzone spojrzenie. - Cosimo nigdy tego wyścigu nie wygra – wtrącił swą uwagę Psullus – Jego ród jest wyjątkowo niepopularny wśród Adeptus Mechanicus, a bez po-parcia tej siły nikt jeszcze, nieważne jak zręczny politycznie i wpływowy, nie zdołał zasiąść w Wielkiej Radzie. Poza tym przeciwko takiej kandy-daturze będzie Eklezjarchia. Giann Augustyn nie zyskał sobie w Kościele przyjaciół po próbach wprowadzenia pewnych istotnych reform religijnych. Chodzą plotki, że to nie zawał zabił starego Gianna, tylko Callidus w służbie Officio Assassinorum, działający na bezpośrednie zlecenie Ministorum. - Uważaj na swoje słowa, przyjacielu, albo ktoś przyśle jednego z nich po ciebie – powiedział Ravenor. Psullus zakrył kościstymi dłońmi oczy pró-bując schować się w demonstracyjny sposób przed rozbrzmiewającym w jadalni śmiechem. - Wszystko to jest wciąż bardzo niepokojące – podjął temat Aemos – Nomi-nacja może doprowadzić do wybuchu wojny Domów. Oprócz oczywistych przeciwników politycznych koalicja lorda Helicana i marszałka Honoriusa może się znienacka znaleźć pod atakiem tych osobistości, które w chwili obecnej deklarują swą neutralność. Istnieje na imperialnej scenie wiele person uważających swoją aktualną pozycję polityczną za satysfakcjonującą i gotowych posunąć się do każdego kroku, byle tylko uniknąć wciągnięcia w otwarty konflikt. Przy stole zapadła cisza. - Psullus – odezwał się pośpiesznie Ravenor zmieniając temat z iście dyplomatyczną zręcznością – Przywiozłem dla ciebie szereg ciekawych ma-teriałów z Lethe, w tym również referaty związane z Fenomenem Analec-tańskim... Psullus wdał się ochoczo w dyskusję z młodym śledczym. Aemos, von Baigg i Nayl kontynuowali debatę poruszającą temat imperialnej polityki wewnętrznej. Bequin i Surskova pożegnały się z resztą gości i opuściły ta-ras. Wziąłem do ręki karafkę amasecu i podszedłem do przeszklonej ściany spoglądając w mrok oceanicznych głębin. Kircher dołączył do mnie po chwili. Zanim się odezwał, zapiął wpierw swą niebieską kurtkę i założył czarne rękawiczki. - Mieliśmy w zeszłym miesiącu nieproszonych gości – powiedział ściszo-nym głosem. Zerknąłem na niego z ukosa. - Kiedy ? - Trzykrotnie – odparł – chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy do trze-ciego razu. Podczas nocnego cyklu sześć tygodni temu system monitoringu zarejestrował sygnał alarmowy układu wentylacyjnego po morskiej stronie rezydencji. Nie wykryłem żadnych niepokojących śladów, toteż serwitorzy wymienili rzekomo szwankujący układ na nowy. Tydzień później sytuacja powtórzyła się przy wejściu służbowym do pomieszczeń kuchennych oraz zewnętrznym wejściu do kompleksu Zespołu AP, tej samej nocy w obu miejscach. Zacząłem podejrzewać trwałe uszkodzenie systemu monitorują-cego i zaplanowałem całkowitą wymianę sieci alarmowej. W zeszłym tygodniu kody zabezpieczające na wszystkich zewnętrznych terminalach wejściowych zostały wyzerowane. Ktoś wszedł do środka, a potem wyszedł. Przeszukałem cały kompleks i znalazłem pluskwy umieszczone w ścianach sześciu pokoi, również w pańskim prywatnym apartamencie, oraz miniatu-rowe kamery pracujące w systemie naszego układu monitoringu. Ktoś próbował też sforsować wejście do pańskiego skarbca, ale ta próba okazała si

9

Page 10: Malleus [PL]

się nieudana, intruz nie zdołał złamać kodów dezaktywujących tarczę pola siłowego. - Nie pozostawił żadnych śladów ? - Żadnych odcisków, włosów, feromonów. Przeskanowałem powietrze za pomocą odpowiednich czytników. System monitoringu wizualnego nie zawiera niczego niepokojącego... z wyjątkiem przepięknie zamaskowanego przeskoku czasowego o długości trzydziestu czterech sekund. Nasi astropaci niczego nie wyczuli. W jednym miejscu intruz pokonał czterometrowy odcinek korytarza bez uruchomienia czujników alarmowych położonych tuż pod płytkami podłogi. Dopiero wtedy pojąłem, że dwa wcześniejsze incydenty nie miały nic wspólnego z defektem sieci alarmowej. To musiały być testy naszych systemów zabezpieczających, próbne podejścia do finalnej akcji. Przy głównym wejściu bez wątpienia użyto elektronicznego łamacza kodów. Po sforsowaniu zewnętrznego zamka intruz bez problemu mógł wyzerować wszystkie kody zabezpieczające, a ja nie miałem o tym najmniejszego pojęcia. - Skontrolowałeś wszystko dwukrotnie ? Żadnych dalszych podsłuchów w ścianach ? Zaprzeczył ruchem głowy. - Mistrzu, mogę tylko wyrazić ubolewanie z powodu... Przerwałem mu podnosząc dłoń. - Nie ma potrzeby składania przeprosin, Kircher. Wykonałeś poprawnie swe obowiązki. Pokaż mi, co zostawili po sobie nasi goście.

* * * * *

Kircher rozwinął płachtę czerwonej materiału złożoną na blacie stołu w zaciszu mojej prywatnej czytelni. Był wyraźnie zdenerwowany, kropelki potu błyszczały na jego skrytym pod grzywą białych włosów czołem. Nie chciałem szerzyć zbędnego niepokoju, toteż zaprosiłem do biblioteki tylko Ravenora i Aemosa. Pokój pachniał książkami i atramentem, w po-wietrzu unosiła się woń ozonu wytwarzanego przez miniaturowe pola siło-we chroniące wyjątkowo cenne manuskrypty. Płachta została rozwinięta do końca. Spoczywało na niej dziewięć malutkich urządzeń – sześć aparatów podsłuchowych i trzy kamery – opako-wanych szczelnie w plastikowe kapsuły. - Po wyjęciu wszystkich zalałem je żelem ekranującym, by uzyskać pew-ność, że przestały działać. Żaden egzemplarz nie posiadał układu zagrażają-cego życiu i zdrowiu. Gideon Ravenor schylił się nad blatem i podniósł w stronę światła jeden z aparatów podsłuchowych. - Imperialny model – oświadczył – Nie oznakowany, ale bez wątpienia im-perialny. Bardzo wysokiej jakości i wyjątkowo zaawansowany technicznie. - Potwierdzam te uwagi – skinął głową Kircher. - Pochodzenie wojskowe ? Ravenor wzruszył ramionami. - Możemy dotrzeć do producenta tych urządzeń, ale to pewne, że zaopatruje on wszystkie stosowne instytucje w Imperium. Optyczne implanty Aemosa zawarczały cichutko skalując ostrość widze-nia savanta, pochylającego się z ciekawością nad stołem. - Kamery też są bardzo nowoczesne. Intruz musiał posiadać wyjątkowe umiejętności, jeśli zdołał podłączyć je do naszego systemu monitoringu wizualnego. - Już samo wejście do tego domu wymagało wyjątkowych umiejętności – zauważyłem. - Nie posiadają tabliczek znamionowych, ale bez wątpienia są to modele pochodzące z serii Amplox. Znacznie bardziej zaawansowane niż ich wojskowe odpowiedniki. Mogę również zauważyć, iż w mej osobistej opinii ograniczony dostęp do tych aparatów wyklucza z kręgu podejrzanych także Ministorum. Kościół zawsze znajdował się daleko w tyle w dziedzinie technologii. - A więc kto ? – zapytałem. - Adeptus Mechanicus ? – zaproponował Aemos. Parsknąłem. Wzruszył ramionami uśmiechając się lekko. - A przynajmniej instytucja posiadająca dostateczne wpływy w Adeptus Mechanicus, by uzyskać dostęp do tak rzadkich i cennych urządzeń. - Na przykład ? - Officio Assassinorum ? - Oni włamują się po to, by zabić, a nie podsłuchiwać. - No dobrze. Zatem jakiś wpływowy Dom, posiadający dojścia w Senato-rum Imperialis. - Możliwe... – skomentowałem. - Albo... - Albo ? - Albo pewna imperialna instytucja regularnie korzystająca z tego rodzaju urządzeń i posiadająca dostatecznie wysoki prestiż, aby zapewnić sobie dos-tęp

tęp do najnowszego wyposażenia w całym mocarstwie. - Co to za instytucja ? – zapytałem. Aemos spojrzał na mnie, jakbym był skończonym głupcem. - Inkwizycja, rzecz jasna.

* * * * *

Spałem bardzo źle tej nocy. Jakieś trzy godziny przed końcem cyklu nocnego usiadłem znienacka na łóżku, całkowicie rozbudzony. Owinięty jedynie w kąpielowy ręcznik zszedłem do hallu ściskając w dłoni matowoszary automatyczny pistolet spoczywający zawsze w futerale za tylnym oparciem mojego łóżka. Słabe niebieskie światło sączyło się po pomieszczeniu rozmazując ostrość widzenia. Stąpałem ostrożnie do przodu. Słuch mnie nie mylił. Ktoś kręcił się na dolnym poziomie rezydencji. Spojrzałem w dół schodów próbując dostosować wzrok do panującego wszędzie głębokiego półmroku. W pierwszej chwili zamierzałem uruchomić alarm, by ściągnąć do pomocy Kirchera i jego ludzi, ale jeśli w środku znajdował się intruz zdolny ponownie sformować moje zabezpieczenia, chciałem złapać go na gorącym uczynku, a nie odstraszyć rykiem syren. W ciągu kilku godzin pobytu w Oceanicznym Domu w mój prywatny świat wkradł się posmak podejrzliwości i zdrady. Być może stawałem się para-noikiem, ale tym bardziej zamierzałem wyjaśnić tę sprawę do końca. Białe światło rozlewało się po podłodze hallu tuż pod niedomkniętymi drzwiami do kuchni. Dobiegały zza nich odgłosy ludzkich kroków. Podkradłem się do futryny drzwi, sprawdziłem raz jeszcze bezpiecznik pistoletu, po czym zacząłem wsuwać się w szczelinę pomiędzy drzwiami i framugą. Główne pomieszczenie kuchenne, kraina śnieżnobiałych płytek i alu-minium, było puste. Rzędy naczyń stały na półkach, garnki i inne utensylia wisiały na haczykach. W ciepłym powietrzu unosił się zapach przypraw. Lampy świeciły w niewielkim pomieszczeniu kuchennym przy chłodni. Dwa kroki, trzy, cztery. Lodowata posadzka ziębiła mnie w nagie stopy. Dotarłem do kolejnych drzwi. Odgłosy ludzkiej obecności jeszcze się nasi-liły. Kopnąłem w drzwi i wskoczyłem do środka, omiatając pomieszczenie lufą broni. Medea Betancore, ubrana jedynie w naciągnięty wojskowy podkoszulek, pisnęła przestraszona i wypuściła z rąk metalową tacę pełną rybnych filetów. Naczynie runęło z łoskotem na posadzkę tuż przy otwartej lodówce. - Na Boga, Eisenhorn ! – wrzasnęła z dziką furią podskakując w miejscu – Nie rób tego nigdy więcej ! Byłem zły. Nie opuściłem od razu broni. - Co tutaj robisz ? - Może jem ? Halo ? – parsknęła ze złością – Czuję się, jakbym spała przez tydzień. Umieram z głodu. Zacząłem zniżać ku podłodze lufę pistoletu. W mój napięty do granic możliwości umysł zaczęło sączyć się przemożne uczucie zakłopotania. - Przepraszam... przepraszam. Może powinnaś... stosowniej się ubrać przed pustoszeniem lodówki – moja uwaga zabrzmiała pewnie jeszcze głupiej niż mi się wydawało. Zrozumiałem to chwilę później, w pierwszym bowiem momencie zbyt pochłonął mą uwagę widok jej długich ciemnoskórych nóg i podkoszulka opinającego ciasno piękny biust. - I ty udzielasz mi takiej rady... Gregor ? – odparła unosząc znacząco jedną brew. Spojrzałem w dół. Upuściłem ręcznik podczas skoku do kuchni, toteż znalazłem się nagle w sytuacji, którą Midas Betancore nazywał „uczuciem całkowitej nagości”. Mogłem się co najwyżej zasłonić odbezpieczonym pistoletem. - Psiakrew. Przepraszam – odwróciłem się w poszukiwaniu ręcznika. - Nie licz na moje pochlebstwa – roześmiała się z odrobiną złośliwości. Zamarłem w bezruchu. Lufa automatu Tronsvasse mierzyła z mroku prosto w moją głowę. Lufa opadła w dół. Harmon Nayl zmierzył mnie wzrokiem od stóp po głowę z wyrazem całkowitego zaskoczenia na twarzy, po czym podniósł do ust palec w geście nakazującym zachować ciszę. Do diabła z nim, był kompletnie ubrany. Owinąłem się w ręcznik. - Co ? – zasyczałem. - Ktoś jest w domu. Czuję to – wyszeptał – Słyszałem hałas, który narobiliście we dwójkę i byłem przekonany, że to intruz. Nie wiedziałem, że jesteś tak dalece zainteresowany Medeą. - Zamknij gębę. Przekradliśmy się obaj z powrotem do zewnętrznej części kuchni. Nayl naciągnął na swą gładko ogoloną czaszkę czarny kaptur elastycznego kom-binezonu. Był wysokim mężczyzną, wyższym ode mnie o dobrą głowę, lecz

10

Page 11: Malleus [PL]

wtopił się w półmrok niczym duch. Czekałem cierpliwie na jego znak. Machnął mi ręką nakazując przejść na lewą stronę kompleksu. Nie wahałem się nawet na chwilę. Nayl tropił przez trzydzieści lat najbardziej wyrachowanych i przebiegłych przestępców w Imperium. Jeśli w moim domu znajdowali się intruzi, właśnie on bez wątpienia mógł ich dopaść. Wślizgnąłem się do głównego hallu Oceanicznego Domu i ujrzałem wejściowe drzwi, uchylone. Na wyświetlaczu zamka kodowego migotał ciąg zer. Obróciłem się w miejscu słysząc przeraźliwy huk wystrzału. Nayl krzyknął w tej samej chwili, gdy wpadałem do sąsiedniego pomieszczenia. Harmon miotał się po podłodze wraz z niezidentyfikowanym człowiekiem. - Poddaj się ! Poddaj się ! Jestem uzbrojony ! – wrzasnąłem. W odpowiedzi na wezwanie intruz uderzył potylicą Nayla o posadzkę pozbawiając go przytomności, po czym cisnął we mnie ciężkim pistoletem Harmona. Pociągnąłem bez wahania za spust, ale pocisk spudłował. Rzucona w mym kierunku broń uderzyła mnie w czoło i zbiła z nóg. Usłyszałem serię trzasków i głuche stęknięcie. - Światło – krzyknęła Medea Betancore. Podniosłem się z posadzki. Dziewczyna stała nad intruzem, z jedną dłonią zaciśniętą w pięść, drugą ciągnącą w dół rąbek podwiniętego pod-koszulka. - Mam go – oświadczyła patrząc w moim kierunku. Ogłuszony napastnik był okryty od stóp po głowę w czerń. Zdarłem jego kaptur. Titus Endor. - Gregor – wyszeptał przez rozbite zakrwawione usta – Mówiłeś, że jesteś w domu.

Rozdział IVPomiędzy przyjaciółmi

Spotkanie z lordem RorkenemKongres Apotropaiczny

- Zbożowa joiliqa, z lodem i odrobiną cytryny. Siedzący w mym prywatnym apartamencie Endor wziął do ręki zaofero-wany mu drink i wyszczerzył w uśmiechu zęby. - Pamiętałeś – powiedział. - A ileż było tych nieprzespanych nocy w starych dobrych czasach ? Titus, mieszałem twój ulubiony drink tyle razy, że nie sposób już tego zliczyć. - Ha ! Wiem. Jak nazywał się ten lokal na ulicy Zansiple ? Tam, gdzie prze-pijaliśmy nasze pensje ? - Spragniony Orzeł – odparłem. Wiedziałem, że pamiętał doskonale tę nazwę. Odniosłem wrażenie, iż próbuje mnie w jakiś sposób testować. - Spragniony Orzeł, właśnie ! Masz rację, spędziliśmy tam wiele nocy. Podniósł w górę szklankę czystego zimnego płynu. - W górę z nim, wychylić i następnego ! Powtórzyłem nasz stary toast i stuknąłem karafką amasecu w jego szklankę. Przez ułamek chwili poczułem ponownie smak tamtych starych czasów, kiedy obaj jako dziewiętnastoletni młodzieńcy, pełni mocnego alkoholu i dumy z awansu na śledczych, gotowi byliśmy wziąć się za bary z całą przeklętą galaktyką. Uczniowie inkwizytora Hapshanta. Pięć lat później, niemalże co do dnia, staliśmy się pełnoprawnymi inkwizytorami i rozpoczę-liśmy swe indywidualne kariery. Mając dziewiętnaście lat i alkohol zamiast krwi w żyłach, przesiady-waliśmy po godzinach pracy w lokalu na ulicy Zansiple, drwiąc sobie i żartując z naszego mentora oraz całego świata i czując tę niezwykłą wiarę we własne siły, jaką potrafią przejawiać tylko bardzo młodzi ludzie. To było zupełnie inne życie, zupełnie inny świat, tak odległy, że niemal całkowicie zapomniany. Nie byłem już tym Gregorem Eisenhornem, a ten siedzący naprzeciwko mnie mężczyzna w pochłaniającym ciepło maskują-cym kombinezonie, o długich przyprószonych siwizną włosach i pokrytej bliznami twarzy, nie był tym samym Titusem Endorem. - Powinieneś był się zapowiedzieć. - Zrobiłem to. Wzruszyłem ramionami. - Mogłeś do nas dołączyć na wieczornej kolacji. Jarat przeszła samą siebie. - Wiem. Lecz wtedy... – urwał na chwilę i zamieszał pływający w drink lód z wyrazem zamyślenia na twarzy – Wtedy szybko stałoby się wiadome, że inkwizytor Endor odwiedził inkwizytora Eisenhorna. - Wszyscy doskonale wiedzą, że ci dwaj to starzy przyjaciele. Jaki kłopot mogłaby sprawić taka wizyta ? Endor odstawił swoją szklankę, rozsznurował zapięcia na brzuchu i odciągnął w tył kaptur kombinezonu, a następnie odpiął go całkowicie. - Za gorąco – stwierdził. Jego podkoszulek był mokry od potu. Na szyi dostrzegłem zawieszony na czarnym łańcuszku zakrzywiony kieł saurapta. Ten kieł. Lata temu wyciągnąłem go z nogi Endora po tym jak Titus odpę-dził bestię. Na Brontotaphu, dwanaście dekad temu albo i więcej. My dwaj i stary Hapshant, zagubieni pośród bagiennych mgieł. - Przyleciałem na Nowennę – powiedział Titus – Otrzymałem wezwanie Orsiniego, pewnie takie same jak i ty. Chciałem porozmawiać możliwie jak najszybciej. - To dlatego włamałeś się do mojego domu ? Westchnął głęboko, dopił swego drinka i wstał z fotela zmierzając w stronę barku. - Masz kłopoty – oświadczył. - Doprawdy ? Niby jakie ? Przeciągnął spojrzeniem po ścianach obierając jednocześnie cytrynę. - Nie wiem. Ale słyszałem pewne pogłoski. - Ustawicznie słyszy się jakieś pogłoski. Odwrócił się raptownie w moim kierunku. Jego wzrok stwardniał, w oczach pojawił się ostrzegawczy błysk. - Potraktuj to poważnie. - Dobrze, potraktuję. - Wiesz dobrze, jaki mechanizm kieruje plotką. Zawsze jest ktoś, kto będzie cię chciał oczernić albo wyrównać stary rachunek. Pojawiły się pewne wieści. Na początku odrzucałem je bez wahania. - Jakie wieści ? Westchnął ponownie i powrócił na fotel z napełnioną szklanką. - Mówi się, że jesteś... niepewny. - Co się mówi ?

11

Page 12: Malleus [PL]

- Cholera, Gregor ! Nie jestem na przesłuchaniu, przyszedłem tu jako przy-jaciel. - Jako przyjaciel włamujący się do cudzego domu w kombinezonie masku-jącym i... - Zamknij się na minutę, dobrze ? - Dobrze. Przejdź do rzeczy. - Kiedy sprawa wyszła na jaw po raz pierwszy, usłyszałem jak ktoś cię obmawia. - Kto taki ? - To bez znaczenia. Wtrąciłem się do rozmowy i powiedziałem, jakie mam zdanie na ten temat. Lecz potem usłyszałem ten tekst ponownie. Eisenhorn jest niepewny. Eisenhorn zaczyna zacierać granice. - Doprawdy ? - Jeszcze później plotki uległy znaczącej zmianie. Nie mówiły już „Eisen-horn jest niepewny”, tylko „Ludzie, którzy dużo znaczą, uważają, że Eisen-horn jest niepewny”. Tak jakby jakieś podejrzenia względem ciebie uzyska-ły w międzyczasie potwierdzenie. - Nic takiego nie słyszałem – odparłem prostując się w fotelu. - Pewnie, że nie słyszałeś. Kto inny powiedziałby ci to jeśli nie przyjaciel... lub śledczy z Wydziału Wewnętrznego ? Uniosłem wysoko brwi. - Ty naprawdę wyglądasz na zaniepokojonego, Titusie. - Pewnie, do diabła. Ktoś próbuje cię uziemić. Ktoś mający posłuch wśród wyższych szarż. Twoja dotychczasowa kariera i bieżąca działalność znaj-dują się obecnie pod drobiazgową kontrolą. - Dowiedziałeś się tego wszystkiego z plotek ? Przestań kręcić. Jest wielu inkwizytorów, którzy chętnie rzuciliby mi coś pod nogi. Orsini to mono-dominanta, a purytańscy idealiści formują potężny blok za jego plecami. Radykałowie też za mną nie przepadają, wiesz o tym. My, Amalathianie, jesteśmy dla nich zbyt konserwatywni. Wspominałem już wcześniej jak bardzo nie cierpię polityki, nic nie jest zaś bardziej bezsensowne i wyczerpujące jak wewnętrzne gry polityczne w strukturach samej Inkwizycji. Moi współpracownicy są członkami rozlicz-nych frakcji ideologicznych, ofiarami swoistego intelektualnego sektarianiz-mu. Endor i ja postrzegamy się za inkwizytorów amalatiańskich, co ozna-cza, iż optymistycznie patrzymy w przyszłość mocarstwa i dokładamy wszelkich starań, by utrzymać jego integralność, ponieważ w naszej opinii funkcjonuje ono zgodnie z wielkim planem boskiego Imperatora. Dążymy do tego, by utrzymać w Imperium status quo. Likwidujemy elementy niebezpieczne dla ładu i porządku – heretyków, obcych i psioników: trzy kluczowe zagrożenia bytu ludzkiej rasy – lecz chociaż to one są naszym głównym celem, nie wahamy się stawić czoła praktycznie każdemu czyn-nikowi mogącym wywołać stan destabilizacji w imperialnym społeczeń-stwie, a zatem również i wojnom sekt politycznych wewnątrz samej Inkwi-zycji. Zawsze budziła we mnie ironiczną gorycz świadomość, że staliśmy się frakcją w wojnie przeciwko frakcjonalizmowi. Uważamy się za purytanów i bez wątpienia nimi jesteśmy, jeśli ktoś porównuje nas z ekstremistycznie radykalnymi frakcjami Inkwizycji takimi jak Istvaanianie czy Rekongrenatorzy. Lecz trzeba wiedzieć, że równie dla nas obce są idee skrajnie prawej strony purytańskich odłamów, Monodo-minantów i Thorian, uważających już samo zatrudnianie wykwalifikowa-nych mentatów za herezję. Jeśli faktycznie znalazłem się w opresji, nie byłby to pierwszy przy-padek, gdy inkwizytor o stonowanych przekonaniach padał ofiarą niechęci ze strony jednej z grup ekstremistycznych. - To wykracza dalece poza zwykłą wojnę frakcji – oświadczył cicho Titus – To nie przypadek, kiedy jakiś twardogłowy chce dać nauczkę zbyt pewnym sobie liberałom. Ta sprawa dotyczy wyłącznie ciebie. Oni coś mają. - Co ? - Coś konkretnego na ciebie. - Skąd o tym wiesz ? - Ponieważ dwadzieścia dni temu na Messinie zostałem zatrzymany i prze-słuchany przez inkwizytora Osmę z Ordo Malleus. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że wstałem bezwolnie z fotela. - Zostałeś zatrzymany ? Endor machnął uspokajająco dłonią. - Kończyłem właśnie pewną sprawę, która okazała się czystą stratą czasu i już pakowałem walizki na lot powrotny na Thracian. Osma skontaktował się ze mną w bardzo grzeczny sposób i poprosił o spotkanie. Zgodziłem się. Wszystko odbyło się w kulturalny sposób. Osma nie okazał żadnego zamia-ru ograniczenia mojej swobody... chociaż nie sądzę, by pozwolił mi odejść przed zakończeniem całego spotkania. Miał obstawę i wyraźnie dawał do zrozumienia, że w przypadku mojej niechęci do kontynuowania rozmowy jego ludzie zatrzymają mnie siłą. - To niedopuszczalne ! - Nie, to Osma. Spotkałeś go już zapewne kiedyś ? Jeden z ludzi Orsiniego,

prawa ręka Beziera. Thorianin do szpiku kości. Zawsze musi dostać to, czego chce. - I co dostał ? - Ode mnie ? – Endor zaśmiał się krótko – Nic z wyjątkiem gorącej wymia-ny argumentów. Pozwolił mi odejść po godzinnej rozmowie. Skurwiel ośmielił się nawet zaproponować, byśmy spotkali się ponownie i zjedli razem obiad w trakcie Nowenny. - Osma to wytrawny gracz. Bardzo zręczny. Zatem... wybacz to niedyskret-ne pytanie, ale czego chciał się od ciebie dowiedzieć ? - Dowiedzieć się wszystkiego o tobie. Interesował się naszą przyjaźnią i kontaktami w przeszłości. Wypytywał mnie o to jakby liczył, że w trakcie rozmowy zdradzę mu jakiś obciążający cię detal. Nie mówił zbyt wiele o swoich motywach, ale widać było, że nie ma względem ciebie przyjaznych uczuć. Ktoś gdzieś napisał jakiś raport, który cię oczernił, pośrednio lub bezpośrednio. Pod koniec tej rozmowy wiedziałem już, że słyszane wcześ-niej plotki były tylko wierzchołkiem góry lodowej. Wiedziałem też, że muszę cię ostrzec... w taki sposób, by nikt inny się o tym nie dowiedział. - To wszystko kłamstwa – odparłem. - Więc o co chodzi ? - Nie wiem. Nie mam pojęcia, o czym oni myślą, czego się boją. Nie zrobiłem niczego, co zasługiwałoby na uwagę Ordo Malleus. - Wierzę ci, Gregorze – oświadczył Endor tonem jawnie zdradzającym jego całkowity brak przekonania.

* * * * *

Zabraliśmy nowe drinki na podmorski taras. Endor śledził wzrokiem migotliwe gry światła fosforyzującego planktonu. - Oni dopiero zaczynają – oświadczył. Skinąłem głową i utkwiłem zamyślone spojrzenie w swym kieliszku. - Na Lethe... Tantalid przybył po moją głowę. Do tej pory sądziłem, że zamierzał wyrównać stare porachunki, ale po twoich wieściach odrzuciłem tę hipotezę. - Bądź ostrożny – mruknął – Słuchaj, Gregor, muszę iść. Żałuję, że dwaj starzy przyjaciele nie mieli możliwości spotkać się w bardziej przyjemnych okolicznościach. - Dziękuję za twoją pomoc. Za wysiłek, jaki podjąłeś, by mnie ostrzec. - Zrobiłbyś to samo dla mnie. - Zrobiłbym. Jeszcze jedna rzecz... jak wszedłeś ? Spojrzał na mnie badawczo. - Słucham ? - Do środka ? Dziś w nocy ? - Użyłem na drzwiach wejściowych łamacza kodów. - Wyłączyłeś system alarmowy. - Nie jestem nowicjuszem, Gregorze. Mój łamacz miał uruchomioną funk-cję zerowania całego systemu. - Warty uwagi sprzęt. Mogę go zobaczyć ? Endor wyjął z kieszonki na pasie niewielki czarny skaner i podał mi go bez słowa. - Model Amplox – zauważyłem – Bardzo nowoczesny. - Zawsze korzystam z najlepszego sprzętu. - Ja też. Posługiwałem się już Amploxami wcześniej. Odniosłem wraże-nie... to moja osobista opinia, że one najlepiej działają po kilku wstępnych testach. - Co masz na myśli ? - Suchy test lub dwa, dla wstępnej neutralizacji systemu, który zamierzasz złamać. Kilka podejść do zabezpieczeń, żeby łamacz zebrał z wyprzedze-niem potrzebne dane. - Owszem, sam też tak robię, jeśli mam dostatecznie dużo czasu. Ten sprzęt uczy się bardzo szybko. Ale mimo wszystko radzi sobie też dobrze z łamaniem zamków w pierwszym podejściu. - Jak dziś w nocy ? – zapytałem oddając mu skaner. - Tak... co ci chodzi po głowie ? - Wszedłeś dziś do środka z biegu ? Żadnych suchych testów ? - Oczywiście. Ta wizyta była efektem nagle podjętej decyzji. I dopóki ta twoja śliczna dziwka nie kopnęła mnie prosto w nos, byłem dumny, że udało mi się wejść tak daleko. - Zatem nie byłeś tutaj wcześniej ? Nie wchodziłeś wcześniej do środka ? - Nie – Endor stężał zauważalnie. Albo go obraziłem albo... - Idź już, jeśli musisz – powiedziałem. - Dobranoc, Gregorze. - Dobranoc, Titusie. Pokazałbym ci drogę do wyjścia, ale jestem pewien, że sam też sobie poradzisz. Wyszczerzył zęby i dopił jednym haustem drinka. - W górę z nim, wychylić i następnego ! - Taką mam nadzieję – odparłem.

12

Page 13: Malleus [PL]

Pałac Inkwizycji na Thracian Primaris wznosi się na obramowanych chmurami szczytach metropolii Czterdzieści Cztery. Będąc budowlą o roz-miarach małego miasta pałac ten pełni rolę centrali Inkwizycji w podsek-torze Helican utrzymując stałą obsadę w liczbie sześćdziesięciu tysięcy pra-cowników. Nie przeszkadzały mi nigdy czarne ściany pałacu, mroczne okna ani opasające mury pasy metalu najeżonego kolcami. Krytycy Inkwizycji mogą postrzegać taką architekturę za wręcz komiczny przykład grania na ludzkich lękach przed naszą instytucją, postrzeganą za mroczne zagrożenie dla zwykłych obywateli. O to właśnie chodziło. Strach trzymał społeczeń-stwo w ryzach, strach przed organizacją gotową wymierzyć przerażającą karę nawet w trybie profilaktycznym. Na początku następnego cyklu dziennego udałem się do Pałacu w otocze-niu Aemosa, von Baigga i Thuli Surskovej. Ze szczyptą autoironii muszę stwierdzić, że czułem się dziwnie bezbronny posiadając u swego boku tylko trójkę towarzyszy. Przyzwyczaiłem się do znacznie liczniejszego zespołu przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Nadszedł chyba czas, by sobie przypomnieć te odległe czasy, gdy za cały mój zespół robiły trzy, cztery osoby. Pałac Inkwizycji nie jest miejscem spotkań towarzyskich ani przypadko-wych wizyt. Jego wnętrze to istny labirynt mrocznych korytarzy, migotli-wych tarcz siłowych i ekranów zagłuszających. Pałacowi urzędnicy i ich goście poruszają się dyskretnie za tarczami pól maskujących, załatwiając sobie tylko znane sprawy w poufny sposób. Przy wejściu do głównego hallu do mojej grupy dołączyła drona w kształcie cybernetycznej czaszki pełniąca rolę ruchomego ekranu dźwiękowego. Zaproponowano nam również usługi astropaty mające dodatkowo zwiększyć stopień dyskrecji wizyty, nie sko-rzystałem jednak z tej propozycji. Surskova i jej antymentalny dar były wszystkim, czego potrzebowałem. Zakapturzeni strażnicy w burgundowych pancerzach osobistych ze złoty-mi ornamentami w formie liści i insygniami Pałacu poprowadzili nas po posadzce z czarnego marmuru, trzymając oburącz przed sobą podłużne ener-getyczne ostrza. Po obu stronach naszej grupy lśniły brązowe pola maskują-ce, formujące solidny szeroki korytarz odgradzający nas od reszty obecnych w pomieszczeniu osób. Alain von Baigg poluzował palcami swój wysoki kołnierz uniformu. Wyglądał na zdenerwowanego. Posępna aura Pałacu budziła lęk nawet wśród jego pracowników.

* * * * *

Lord Rorken oczekiwał nas w swych prywatnych komnatach. Tarcza siłowa znikła z trzaskiem pozwalając przejść przez półokrągłą arkadę, po czym zalśniła ponownie za naszymi plecami. Strażnicy już nam nie towa-rzyszyli w tej części kompleksu. Rozkazałem moim przybocznym za-czekać w westybulu, gdzie dwie żelazne ławki kusiły gości bielą satynowych po-duszek. Wszedłem do apartamentu przez drzwi wejściowe. Miałem na sobie formalne czarne ubranie z narzuconym na wierzch dłu-gim płaszczem z brązowej skóry, inkwizytorską odznakę zawiesiłem na szyi. Moi towarzysze również założyli służbowe stroje. Nikt nie ważyłby się przyjść do mistrza Ordo Xenos Helican w cywilnym ubraniu. Przedpokój okazał się oślepiająco jasny. Ściany pomieszczenia wyłożono lustrami, a posadzkę wykonano z kremowego marmuru. Tysiące świec paliły się wszędzie wokół, na świecznikach, kandelabrach czy też wprost na podłodze. Zwierciadła odbijały ich blask, toteż czułem się jakby mnie żyw-cem zamknięto w pryzmacie skupiającym słoneczne światło. Zamrugałem pośpiesznie i podniosłem dłoń, by osłonić nią oczy. Ujrza-łem setkę mężczyzn powtarzających w tym samym momencie mój gest. Zwielokrotniony Gregor Eisenhorn, obramowany płomykami niezliczonych świec. Zauważyłem, że wyglądam edgy. Nie powinienem tak wyglądać. - Nikt nie zdoła ukryć się przed blaskiem Inkwizycji – powiedział czyjś głos. - Bo dozwolenie na to oznaczałoby - dokończyłem dffdsadsaasfsdaf sentencję. Rorken podszedł do mnie. - Znasz dobrze Catuldynasa, Eisenhorn. - Zawsze podobały mi się jego litanie. Za późniejszymi pracami nie przepadam. - Zbyt suche ? - Zbyt pompatyczne. Zbyt ceremonialne. W mej osobistej opinii Sathescine ma znacznie lepszy język. Mniej... bombastyczny. Rorken uśmiechnął się i uścisnął mą dłoń. - Zatem przedkładasz poetyckie piękno ponad treść dzieła ? - Piękno jest prawdą, a prawda pięknem. Mistrz uniósł nieznacznie brwi. - Czyj to cytat ?

- Preimperialne dzieło, które miałem niegdyś okazję przeczytać. Anonim. A nawiązując do pierwszego pytania waszej dostojności, przedkładam Sat-hescine ponad Catuldynasa z czystej przyjemności i zawsze nalegam, by moi podwładni czytywali dzieła Catuldynasa, dopóki płynnie nie opanują ich zawartości. Rorken pokiwał głową. Był krępym mężczyzną, o gładko ogolonej czaszce, ale noszącym elegancko przystrzyżoną bródkę. Miał na sobie kar-mazynowy płaszcz narzucony na czarne ubranie oraz skórzane rękawiczki. Nie potrafiłem odgadnąć jego wieku, ale musiał mieć za sobą dobre trzysta lat życia, z czego półtora wieku przypadało na piastowanie funkcji mistrza Ordo Xenos. Dzięki nowoczesnym wszczepom i zabiegom odmładzającym wyglądał na mężczyznę w drugiej połowie czterdziestki. - Czy mogę cię czymś poczęstować ? – zapytał. - Dziękuję, sir, ale nie skorzystam z propozycji. Nuncjatura przygotowała dla mnie wyjątkowo pracowity harmonogram zajęć w czasie Nowenny, to-też będę wdzięczny, jeśli od razu przejdziemy do sedna sprawy. - Nuncjusze Ministorum przygotowali pracowite harmonogramy dla nas wszystkich. Lord Helican nakazał im zorganizowanie tak pompatycznego widowiska jak to tylko było możliwe. A Gregor Eisenhorn, którego znam nie przykładałby aż tak wielkiej wagi do rozkładu zajęć wiedząc, że może mi w międzyczasie pomóc. Nic nie odpowiedziałem. To była celna reprymenda Stałem się za to czujniejszy. Współpraca pomiędzy mną i mistrzem opierała się na bardzo dobrych stosunkach i odnosiłem wrażenie, że Rorken od czasu sprawy Necroteuchu dziewięćdziesiąt osiem lat temu darzy mnie znaczącym zaufaniem. Często doradzał mi, udzielał wskazówek i osobiście nadzorował moje śledztwa. Lecz nigdy nie mógłbym powiedzieć, że byłem przyjacielem mistrza Ordo Xenos Helican. - Zajmij miejsce. Wierzę, iż możesz mi poświęcić chwilę czasu. Usiedliśmy na wysokich krzesłach ustawionych po obu stronach niskie-go stolika. Rorken podał mi karafkę pełną zimnej wody importowanej z mineralizowanych źródeł Gidmosu. - Odświeżający tonik. Jak rozumiem, Beldame ciężko cię doświadczyła na Lethe XI ? Wyjąłem z kieszeni elektroniczny notes. - Konspekt mojego pełnego raportu – oświadczyłem podając notes mistrzo-wi. Odłożył go na blat stołu nie poświęcając zapiskom żadnej uwagi. - Czy wiesz, dlaczego poprosiłem o twoje przybycie ? Milczałem przez chwilę, potem podjąłem wyzwanie. - Ze względu na historie o moim rzekomym braku lojalności. Rorken przechylił z zainteresowaniem głowę. - Słyszałeś je ? - Zwrócono mi na nie uwagę. Całkiem niedawno. - Twoja reakcja ? - Szczerze ? Zmieszanie. Nie wiem, co jest źródłem tych pomówień. Podej-rzewam, iż to czyjaś uraza. - Do ciebie ? - Do mnie osobiście. Lord upił nieco wody ze swojej karafki. - Zanim przejdziemy do dalszej części, muszę cię o coś zapytać... Czy istnieje jakiś powód, jakikolwiek uzasadniony powód, by takie pomówienie mogło powstać ? - Jak już powiedziałem, personalna uraza... - Nie – przerwał mi stanowczo – Wiesz dobrze, o co pytam. - Niczego nie zrobiłem – odparłem. - Przyjmuję twoje słowa za prawdę. Jeśli w przyszłości odkryję, że skłama-łeś albo nawet tylko zataiłeś coś przede mną, będę... niezadowolony. - Niczego nie zrobiłem – powtórzyłem raz jeszcze. Rorken splótł palce dłoni i powiódł spojrzeniem po płomykach świec. - Zatem do sedna sprawy. Pewien inkwizytor, którego tożsamość nie jest tu istotna, zgłosił się do mnie w tajemnicy, by poruszyć kwestię niezwykłego wydarzenia. Spętany demon dokonał pozorowanej sceny ataku na człowie-ka, któremu następnie darował życie będąc przekonanym, iż ma do czynie-nia z tobą. Słysząc te słowa poczułem fascynację i grozę zarazem. - Nie potrafię całkowicie tego potwierdzić, ale demon ten został rzekomo zidentyfikowany jako Cherubael. Teraz dla odmiany wieści zmroziły mi krew w żyłach. Cherubael. - Nie miałeś żadnego kontaktu z tą istotą od czasu 56-Izar ? Pokręciłem przecząco głową. - Nie, sir. Minęło od tamtego czasu prawie sto lat. - Ale ustawicznie poszukiwałeś jego śladu ? - Nigdy nie czyniłem z tego faktu tajemnicy, sir. Cherubael jest sługą wro-giej agendy, której bluźniercze machinacje skorumpowały nawet członka naszego Ordo. - Molitora.

13

Page 14: Malleus [PL]

- Tak, Konrada Molitora. Poświęciłem wiele czasu i wysiłku na odkrycie prawdy o Cherubaelu i jego nieznanym władcy, ale wszystkie próby spełzły na niczym. Dziesięć dekad poszukiwań i zaledwie kilka wątłych tropów. - Zaangażowanie Cherubaela w sprawę Necroteuchu stało się podstawą od-rębnego postępowania wszczętego przez Ordo Malleus, co jest ci zapewne wiadome. Oni również nie zdołali rozwikłać tej zagadki. - Gdzie doszło do tego wydarzenia ? Rorken milczał przez chwilę. - Na Vogel Passionata. - I myślał, że oszczędza mnie ? - Źródłem komplikacji okazał się fakt, że demon najwyraźniej miał wobec ciebie jakieś plany. Pojawiła się z jego strony silna sugestia, jakoby... mię-dzy wami istniała jakaś więź. - Nonsens ! - Chcę w to wierzyć... - To całkowity nonsens, sir ! - Chciałbym w to wierzyć, Eisenhorn. Wielki mistrz Orsini nie widzi w Inkwizycji miejsca dla radykałów. A nawet jeśli on nie byłby dostatecznie konserwatywny w tej kwestii, wystarczy moje zdanie. W Ordo Xenos Heli-can nie ma miejsca dla tych, którzy zawierają przymierze z Chaosem. - Rozumiem. - Taką mam nadzieję – twarz Rorkena sposępniała, jej rysy wyraźnie stęża-ły – Twój pościg za tą istotą wciąż trwa ? - Nawet w tej chwili moi agenci terenowi wciąż ją tropią. - Jakiekolwiek sygnały o potencjalnym sukcesie ? Pomyślałem o zakodowanej w Glossii wiadomości, którą niedawno otrzymałem. - Nie – skłamałem, pierwszy i ostatni raz w trakcie tej rozmowy. - Inkwizytor będący autorem raportu doradził mi, bym całą sprawę przeka-zał Ordo Malleus. Nie zamierzam rzucać jednego z moich najlepszych ludzi na łaskę psów Beziera, dlatego zdecydowałem o zatrzymaniu całej sprawy na poziomie naszego departamentu. - Skąd zatem te pogłoski ? - To właśnie budzi moje obawy. Informacje o całym incydencie przeciekły na zewnątrz. Uważam za słuszne poinformować cię, że Ordo Malleus może w stosunku do ciebie wszcząć postępowanie wyjaśniające. Drugie ostrzeżenie w ciągu ostatnich dwunastu godzin. - Najchętniej zaproponowałbym ci opuszczenie Thracian Primaris i udanie się w jakieś spokojniejsze miejsce do czasu wyjaśnienia całej tej afery, ale zostałeś zobowiązany do uczestnictwa w Kongresie Apotropaicznym.

* * * * *

Fragmenty układanki zaczęły do siebie pasować. Ogromna skala ceremo-nii, waga państwowa Nowenny, były niezmiernie istotne, ale spora część starszych rangą inkwizytorów bez wątpienia najchętniej zignorowałaby całe to wydarzenie. Wojskowi i kościelni notable zazwyczaj bez oporów uczest-niczyli w takich świętach, lecz inkwizytorzy byli innym rodzajem ludzkiego gatunku, bardziej niepokornym, bardziej... niezależnym. Praktycznie nie spotykało się sytuacji, w których zbieralibyśmy się w większym gronie, tym bardziej ścigani tak kategorycznymi wezwaniami. Początkowo byłem prze-konany, że to prywatna inicjatywa mistrza Orsiniego zamierzającego ukazać lordowi Helicanowi potęgę swej instytucji. Lecz nie o to chodziło. Zwoływano Kongres Apotropaiczny. To dlatego wezwano mnie na świat stołeczny. Studia apotropaiczne odbywają się na bieżąco i zazwyczaj uczestniczy w nich dwóch, trzech inkwizytorów. W większej skali zwano je seminariami, wymagającymi obecności przynajmniej jedenastu inkwizytorów. Jeszcze liczniejsze stawały się kongresem. Takie służbowe spotkania należały do ogromnej rzadkości. W ostatnim kongresie mającym miejsce w tym podsek-torze uczestniczył jeszcze mój dawny mentor Hapshant, dwieście siedem-dziesiąt dziewięć lat temu. Celem studiów apotropaicznych, nawet na najniższym poziomie, jest wnikliwe przesłuchanie, analiza zeznań i ocena szczególnie ważnych z na-szego punktu widzenia więźniów Inkwizycji. Trafiając do kazamat naszej instytucji dziki psionik, charyzmatyczny heretyk, wpływowy przedstawiciel obcej rasy... ktokolwiek, poddawany jest odrębnym badaniom nie mającym wiele wspólnego ze stawianymi mu zarzutami. Często osobnik taki jest już osądzony i oczekuje tylko na wykonanie wyroku. W przypadkach takich Inkwizycja korzysta z okazji do poszerzenia wiedzy na temat wrogów ludz-kiego mocarstwa. Więźniowie poddawani są sekcji, zazwyczaj psychicznej, czasami też fizycznej, w celu odkrycia charakterystycznych dla nich słabych i silnych stron, wierzeń, przekonań i motywów działania. W trakcie takich studiów odkryto szereg istotnych wiadomości, które później bardzo pomog-ły sługom Imperium. Dla przykładu, sławne zwycięstwo Imperialnej Gwar-dii nad rasą Ezzel okazało się możliwe wyłącznie dzięki opracowaniu metod

wykrywania tych obcych opracowanych podczas studiów nad schwytaną formą zwiadowczą Ezzel, w trakcie Kongresu Apotropaicznego na Adiemus Ultima w roku 883.M40. Skala zgromadzenia uzależniona była od liczebności bądź też znaczenia przedmiotu badań. - Trzydziestu trzech heretyckich psioników klasy alfa i wyższej zostało schwytanych przez marszałka wojny na Dolsene, podczas finałowej bitwy Kampanii Ophidiańskiej – oświadczył Rorken pokazując mi notes z rapor-tem. Poziom tajności sprawozdania widniejący na ekranie urządzenia wprawił mnie w głębokie zdumienie – Wyszkoleni w jakiś sposób do kon-trolowania diabolicznej mocy generowanej przez ich umysły stanowili rdzeń struktury dowódczej nieprzyjaciela, jego żywe serce. - W jaki sposób ich schwytano ? Pozwolili wziąć się żywcem ? – nie pot-rafiłem wyjść ze zdumienia. Pozbawieni treningu psionicy byli sami w so-bie zjawiskiem przerażającym, ponieważ ich kruche umysły stanowiły po-tencjalną bramę umożliwiającą wejście do materialnego wymiaru istotom demonicznym, lecz ci... te diabły nauczyły się w jakiś sposób panować nad swoim wypaczonym talentem, by kontrolować wchodzące w ich jaźń demo-ny i korzystać z ich budzącej grozę mocy. Pojmowałem doskonale poziom zagrożenia, jakie niosło ze sobą istnienie tych ludzi – niosło wciąż pomimo faktu, że byli naszymi jeńcami. Rorken postukał palcem w podany mi notes. - Wyjaśnienie tego fenomenu znajdziesz w streszczeniu poniżej głównej listy zawartości. Mówiąc pokrótce, był to niezwykły łut szczęścia... szczęś-cie i niewiarygodna brawura Astartes działających we współpracy z inkwi-zytorami Heldane, Lyko i Voke. - Voke... Commodus Voke. - Zapomniałem, jesteście starymi przyjaciółmi, nieprawdaż ? On też był zaangażowany w sprawę rodu Glawów, tuż przed wybuchem Schizmy. - Termin starzy przyjaciele uznałbym za przesadzony. Pracowaliśmy ra-zem. Żywimy względem siebie szacunek i respekt. Od czasu śledztwa na Gudrun praktycznie się nie widywaliśmy. Jestem szczerze zaskoczony, że ten stary ogar wciąż jeszcze żyje. - Żyje, pomimo negatywnych diagnoz stawianych przez kilka generacji medyków. I wciąż jest potężny. Takie osiągnięcie, u schyłku swego życia... Skinąłem potakująco głową. Nawet pobieżne zapoznanie się z treścią sprawozdania mówiło o wyczynie iście mitycznej wagi. Oddanie Commo-dusa dla służby Imperium jak zwykle przekraczało wszelkie zwyczajowe granice. - Znam też Heldane. Pupil Voke. Więc otrzymał w końcu awans do rangi inkwizytora ? - Sześćdziesiąt lat temu... Eisenhorn, wydajesz się prowadzić samotniczy tryb życia, nieprawdaż ? - Jeśli pod pojęciem życia samotniczego uważa pan brak zainteresowania promocjami i przebiegiem karier innych inkwizytorów, można tak powie-dzieć, sir. Jestem samotnikiem. Skupiam się na swojej pracy i potrzebach swojego zespołu. Rorken uśmiechnął się do mnie z nutką pobłażliwości. Mówiąc szczerze, preferowany przez mnie tryb życia nie był bynajmniej czymś niespotyka-nym. Jak już wcześniej wspominałem, my inkwizytorzy jesteśmy grupą społeczną bardzo skrytą i dyskretną, niespecjalnie interesującą się życiem. Dojrzałem znienacka pewną istotną różnicę pomiędzy sobą i mistrzem. Bez względu na swą rangę wciąż pozostawałem agentem polowym, śledczym, archiwistą, człowiekiem gotowym przepaść na całe miesiące czy lata na po-graniczu Imperium. Pozycja i status mistrza przykuwały go do Pałacu, zmu-szały do aktywnego uczestnictwa w intrygach i politycznych machinacjach imperialnej machiny rządowej, w szczególności zaś samej Inkwizycji. Pamiętałem Commodusa Voke jako starego złośliwego węża, ale i wia-rygodnego sojusznika. Podczas śledztwa w sprawie Necroteuchu, leżąc w swym mniemaniu na łożu śmierci, Voke prosił mnie, bym po jego odejściu roztoczył opiekę nad Heldane. Przyrzekłem mu to wtedy, lecz jak się później okazało, moje wsparcie nie było potrzebne. Voke miał okazję na własne oczy ujrzeć, jak Heldane odbiera swą inkwizytorską rozetę. Heldane... Jego nigdy nie polubiłem. Nigdy nie miałem okazji spotkać Lyko, ostatniego z chwalebnej trójki, ale słyszałem o nim wiele pochlebnych opinii, stwierdzających wprost, iż stoi on właśnie u progu olśniewającej kariery. Błyskotliwy sukces na Dolse-ne tylko utwierdził obserwatorów w tym mniemaniu. Przesunąłem wzrokiem po liście inkwizytorów zaproszonych do udziału w Kongresie, listy zawierającej również moje nazwisko. Było na niej w sumie sześćdziesiąt osób, pośród nich Titus Endor. Byli też Osma i Bezier. Niektóre nazwiska – Schongarda, Handa czy Reikera – budziły mą niechęć, ponieważ nie byli to inkwizytorzy, z którymi zgodziłbym się przebywać dobrowolnie w jednym pomieszczeniu. Inni – Endor dla przykładu, Shilo, Defay czy Cuvier – byli postaciami, których obecność budziła moją nie-skrywaną radość i przyjemność.

14

Page 15: Malleus [PL]

O pewnych gościach zaledwie słyszałem, innych nie znałem wcale. Lista zawierała cały szereg nazwisk inkwizytorów, sławnych i niesławnych, zna-nych mi wyłącznie z ich reputacji. Zaprawdę było to niespotykane zgroma-dzenie, złożone z pracowników naszej instytucji ściągniętych z całego sek-tora. - Moje zaproszenie do uczestnictwa w kongresie ? – zacząłem. - Nie powinno to być dla ciebie zaskoczeniem. Jesteś powszechnie znanym i szanowanym inkwizytorem. - Dziękuję za te słowa, sir. Lecz chciałbym się dowiedzieć, czy Voke oso-biście zaproponował moją kandydaturę ? - Zamierzał to zrobić – odparł Rorken – lecz ktoś go zdążył ubiec składając wcześniej stosowny wniosek. - Kto taki ? - Inkwizytor Osma.

Rozdział VTryumf

Pod Bramą SpatianaPękająca linia

Pomimo całej swej niechęci do tak wystawnego i pompatycznego przed-sięwzięcia jakim miała być Nowenna, muszę przyznać, że Wielki Tryumf mający miejsce pierwszego dnia świątecznych obchodów napełnił me serce uczuciem dumy i ekscytacji. W obrębie metropolii Primaris, największego i najbogatszego miasta Thracian, świt przyniósł przeciągły ryk klaksonów i kakofonię dzwonów. Msza odprawiana przez dostojników Ministorum, transmitowana na żywo z wnętrza Monumentu Eklezjarchów, pojawiła się na każdym publicznym ekranie filmowym, w każdym radioodbiorniku. Chrapliwa liturgia wygłasza-na przez kardynała palatyna Anderuciasa płynęła wielopoziomowymi ulica-mi metropolii nakładając się na siebie i tworząc wrażenie wszechobecnego dźwiękowego chaosu. Mieszkańcy metropolii i pielgrzymi tłoczyli się na ulicach całymi milio-nami, wypełniając szczelnie arterie komunikacyjne, deptaki i pasaże, zakry-wając przestworza nad miastem czernią pojazdów latających. Wielu chęt-nych do uczestnictwa w obchodach Nowenny powróciło do sąsiednich met-ropolii, by oglądać przebieg uroczystości na gigantycznych telebimach usta-wionych na stadionach i w amfiteatrach. Arbitratorzy ustawicznie walczyli z naporem tłumu pilnując, by trasa przemarszu Tryumfu pozostała wolna. Cykl dzienny rozpoczął się przepięknym świtem. Przez całą noc pracow-nicy Officium Meteorologicus wypuszczali w powietrze balony mające na-sycić wiszące ponad planetą pasmo smogu oraz dolne partie chmur związ-kami karbonu i innymi składnikami chemicznymi. Tuż przed świtem szeroki na tysiąc sześćset kilometrów sztucznie wywołany front burzowy runął na metropolie spłukując ich brud i kurz. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat pokazało się czyste niebo. Nie do końca błękitne, ale przynajmniej wolne od charakterystycznej żółtawej barwy skażeń przemysłowych. Promienie słoń-ca padały bezpośrednio na szczyty miast sprawiając, że ich szpice lśniły nie-zwykłym blaskiem. Usłyszałem z pewnych nieoficjalnych źródeł, że ten nie mający precedensu akt manipulacji stanem pogodowym miał mieć zgubny wpływ na klimat całej planety przez długie dekady. W południowej części globu spodziewano się do końca tygodnia żywiołowych huraganów, a syste-my odpływowe stołecznej największych metropolii dosłownie zatykały się nadmiarem wody pochodzącej ze sztucznej burzy. Mówiono też, że życie w morzach wyginie w zastraszającym tempie, uśmiercone potężną dawką środków chemicznych spadających z niebios ra-zem z deszczem. Lord Helican nie zważał na głosy krytyki żądając, by słońce opromieniło jego paradę.

* * * * *

Przybyłem nieco wcześniej na wyznaczone mi miejsce, obawiając się za-blokowania dróg dojazdowych przez tłumy niecierpliwych gapiów. Zabra-łem ze sobą Ravenora. Obaj mieliśmy na sobie reprezentacyjne stroje, z dumnie przypiętymi insygniami i ceremonialną bronią u boku. Medea Betancore podrzuciła nas w pobliże parady lądując na zarezerwo-wanym uprzednio lądowisku marynarki na południe od jednej z wojskowych zbrojowni. W chwili, gdy siadała na płycie parkingowej, w powietrzu utwo-rzył się już tak potworny korek, że wahadłowiec został uwięziony na lądo-wisku praktycznie do końca dnia. Objął nas formalny zakaz lotów. Medea pożegnała się pośpiesznie i powędrowała w kierunku ludzi z obsługi tech-nicznej marynarki grzebiących w silnikach Maraudera. Służbowy samochód podstawiony przez nuncjaturę zabrał mnie i Rave-nora z lądowiska i zawiózł na dawne miejsce fundacji metropolii, zwane obecnie Aleją Lempenora. To tam mieli zebrać się przedstawiciele Inkwi-zycji zaproszeni do udziału w pochodzie. Za oknami pędzącej luksusowej limuzyny dostrzegałem kłęby pary unoszącej się znad spłukanych niedawno deszczem ulic. Pomimo wysiłków całej armii techników lord Helican miał już po południu spoglądać ponownie na zachmurzone niebo. Pochyliłem się w siedzeniu pasażera i poprawiłem przypiętą do ubrania Ravenora rozetę śledczego. Wyglądał na zdenerwowanego, co wcześniej ra-czej mu się nie zdarzało. Ale wyglądał też na pierwszorzędnego inkwizyto-ra. W przebłysku myśli pojąłem, że on nie tyle sprawia wrażenie nerwowe-go, co niezwykle młodego. Przywodził mi na myśl młodzieńca śpieszącego na spotkanie z przyjaciółmi pod „Spragnionym Orłem” na ulicy Zansiple.- O co chodzi ? – zapytał uśmiechając się nieznacznie.

15

Page 16: Malleus [PL]

Pokiwałem głową. - To będzie wielki dzień, Gideonie. Jesteś na niego gotowy ? - Całkowicie – odparł. Zauważyłem, że dopiął do piersi klanową odznakę Esw Sweydyr. - To piękny gest – powiedziałem wskazując palcem emblemat. - Też tak myślę.

* * * * *

Tryumf rozpoczął się o dziesiątej. Ogłuszający ryk syren i klaksonów przetoczył się przez miasto ścigany wrzaskiem nieprzeliczonych ludzkich mas dosłownie odejmując obserwatorom mowę. W czasie tym na ulicach metropolii znajdowały się dwa miliardy świętujących Nowennę mieszkań-ców. Dwa miliardy ludzkich głosów krzyczących unisono. Nie jesteście w stanie sobie tego wyobrazić.

* * * * *

Pośród rozświetlonego słonecznymi promieniami powietrza wibrującego pod wpływem okrzyków kolosalnego tłumu Wielki Tryumf wyruszył w swą drogę, rozpoczynając paradę pod imperialnym arsenałem. Pochód miał pokonać osiemnastokilometrową trasę wiodącą szeroką na kilometr Aleją Victora Belluma, prosto do serca metropolii i wznoszącego się tam Monu-mentu Eklezjarchów. Miliony ludzi oblegały z obu stron aleję krzycząc, śpiewając, powiewając flagami Imperium Na przedzie parady toczyło się osiemdziesiąt czołgów Thraciańskiego Piątego, sztandary furkotały na ich antenach radiowych. Za czołgami ma-szerowała orkiestra wojskowa Pięćdziesiątego Regimentu Strzelców Gudru-nickich grając Marsz Patriarchów. Następne pojawiły się poczty sztandarowe: pięciuset chorążych niosą-cych flagi i emblematy regimentów uczestniczących w Kampanii Ophidiań-skiej. Już samo ich przejście zajęło godzinę. Za chorążymi dostrzegłem Wielki Sztandar Imperatora: emblemat w kształcie stylizowanego orła wielki niczym maszt pełnomorskiego klipra, tak ciężki i nieporęczny, że zaszczyt jego poniesienia przypadł niebywale staremu Dreadnoughtowi Białych Konsulów. Czcigodna machina krocząca eskortowana była przez pięć superciężkich czołgów Baneblade. Potem nadjechali polegli. Wszystkie szczątki imperialnych żołnierzy ze-brane na frontach podsektora zostały złożone w przedziałach desantowych tysiąca pięciuset przemalowanych na czarno transporterów Rhino. Setka dumnych Marines z zakonu Aurory maszerowała po bokach żałobnej ko-lumny niosąc ozdobione czarnymi szarfami płyty, na których wypisano zło-tymi czcionkami nazwiska poległych. Dochodziło już południe, gdy przed moimi oczami przemaszerowała reszta Marines Aurory, w wypolerowanych lśniących pancerzach siłowych klasy Imperator. Ryk rozentuzjazmowanego tłumu wciąż nie słabł. Po żoł-nierzach zakonnych pojawiło się sześćdziesiąt tysięcy gwardzistów z Thra-cian, trzydzieści tysięcy z Gudrun, osiem tysięcy z Messiny, cztery tysiące z Samateru. Błyszczące pancerze i paradne ostrza lśniły w słońcu. Potem przemaszerowali oficerowie marynarki ze Zgrupowania Floty Scarus, idący w równych defiladowych rzędach. Potem Biali Konsulowie, budzący po-dziw i grozę zarazem. Ujrzałem niekończące się szeregi pracowników Munitorium i Admini-stratum oraz jadące za nimi powoli platformy Astropathicusu. Wyczuwalne mentalne wibracje trzeszczały nad pojazdami i głowami psioników, pozo-stawiając w powietrzu charakterystyczny metaliczny posmak. Następne nadeszły Tytany Adeptus Mechanicus. Cztery machiny klasy Warlord, przysłaniające swymi korpusami słońce, osiem zwrotnych War-houndów, oraz masywny Super-Tytan o nazwie Imperius Volcanus. Można było odnieść wrażenie, że to fragmenty samej metropolii oderwały się od podłoża i ruszyły przed siebie w paradzie. Gigantyczne tłumy wzdychały w nabożnym podziwie śledząc wzrokiem potężne konstrukty, stworzone na kształt humanoida pojazdy wielkie niczym drapacze chmur, w przypadku zaś Volcanusa jeszcze wyższe. Masywne nogi Tytanów podnosiły się i opa-dały w perfekcyjnym unisono. Ziemia drżała zauważalnie. Nie okazując na-wet cienia lęku sześciuset techkapłanów maszerowało spokojnie pomiędzy kończynami Tytanów. Pancerne brygady Narmenianu i Scuteranu toczyły się tuż za Tytanami. Pięć tysięcy pojazdów pancernych jechało pod chmurą spalin, z lufami unie-sionymi wysoko w geście salutu. Ciągniki siodłowe ciągnęły haubice typu Earthshaker, po trzy w rzędzie, potem zaś pojawił się pozornie nieskończo-ny potok samobieżnych baterii przeciwlotniczych Hydra, obracających swe wielolufowe wieżyczki na prawo i lewo w trakcie przejazdu. Jako kolejni szli przedstawiciele Eklezjarchii prowadzeni przez kardyna-ła Rouchefora: dwa tysiące dostojników kościelnych paradujących na no-gach.

gach. Kardynał palatine Anderucias oczekiwał na nas w Monumencie Ek-lezjarchów, gdzie miała się odbyć ceremonia błogosławieństwa. Z punktu zbornego na dawnych Polach Fundacji, w ślad za klerykami do pochodu włączyła się delegacja Inkwizycji, licząca dobre sześćset osób. Stanowiliśmy jedyną grupę w Tryumfie, która zignorowała zwyczaj ma-szerowania w zwartych szeregach – szliśmy tuż za dostojnikami Eklezjar-chii w luźnej gromadzie. Nie mieliśmy też jednolitych uniformów. Całe spektrum mężczyzn i kobiet otaczało mnie z wszystkich stron, rzesza ludzi o różnym wyglądzie i zachowaniu. Niektórzy inkwizytorzy szli przed siebie w ciemnych prostych płaszczach, za innymi całe świty przyboczne dźwi-gały treny paradnych strojów, niektórych niesiono w lektykach, inni stąpali samotnie, byli nawet tacy, którzy ukrywali się za maskującymi tarczami osobistych pól siłowych. Ravenor i ja szliśmy pośród tej gromady masze-rując tuż za ekstrawagancko odzianą grupą współpracowników inkwizytor Eudory. Prowadził nas lord Orsini, wielki mistrz, jego długie purpurowe szaty podtrzymywało z tyłu trzydziestu serwitorów. Po bokach mojego przełożo-nego szli lord Rorken z Ordo Xenos, lord Bezier z Ordo Malleus i lord Sakarof z Ordo Hereticus – triumwirat Orsiniego. Poprzez metropolię przebiegła soniczna fala uderzeniowa wieszcząca przelot eskorty honorowej w postaci Thunderhawków. Sztuczne ognie eks-plodowały na niebie zalewając je morzem barw. Za naszymi plecami nadciągała procesja samego marszałka wojny. Ho-norius jechał razem z lordem Helicanem, stojąc wspólnie ze swym mento-rem na platformie przymocowanej do grzbietu najstarszego i największego aurochothera. Dziesięć tysięcy żołnierzy z elitarnej straży przybocznej dyg-nitarzy maszerowało ramię w ramię obok siebie. W ślad za nimi podążało dwieście parskających i porykujących behemotów z ciężkiej jazdy auro-chotherańskiej. Następnie osiemset czołgów Conqueror. Antygrawitacyjne pojazdy śmigały po obu flankach pochodu. Oszalały z radości i podniecenia tłum ciskał na powierzchnię Alei tysiące kwiatów. Potem nadeszli jeńcy. Podobnie jak uczczeni w niezwykły sposób polegli gwardziści wiezieni w pogrzebowych Rhino, więźniowie wojenni stanowili jaskrawy symbol imperialnego heroizmu, w szczególności zaś heroizmu samego marszałka. Honorius niewątpliwie czerpał ogromną przyjemność z ukazania cierpień jeńców metropolitalnej społeczności. Ten widok był swoistego rodzaju manifestem jego potęgi. Kilkuset żołnierzy, skutych ze sobą na wysokości nadgarstków i kostek, szło w dwóch chwiejnych szeregach. Weterani thraciańskiej Gwardii pilno-wali jeńców smagając ich elektrycznymi pałkami i neuralnymi biczami. Tłumy gapiów gwizdały i pohukiwały, na bezradnych więźniów sypał się grad kamieni i butelek. Sześć ciągników siodłowych Trojan, pomalowanych w barwy marszałka i połączonych ze sobą w pojedynczą sekcję napędową, ciągnęło w ślad za jeńcami wielką kołową platformę przeznaczoną do przewozu superciężkich czołgów. Na platformie, skutych adamitem i uwięzionych w indywidual-nych kokonach pól siłowych, tkwiło trzydziestu trzech psioników – naj-większa zdobycz marszałka wojny. Były to rozmazane, niewyraźne kształ-ty, z trudem przypominające ludzkie sylwetki, otoczone zielonymi bąblami energii. Obok strzegących ciągników Białych Konsulów po obu stronach platformy maszerowało dwustu astrotelepatów, mentalnie wzmacniając tar-cze siłowe ekranujące furię uwięzionych psioników. Metalową powierz-chnię platformy pokrywała gruba warstwa lodu. W powietrzu jeszcze się nasiliła charakterystyczna aura psionicznych wyładowań. Dwadzieścia tysięcy żołnierzy i pięć tysięcy pojazdów pancernych z thraciańskiej Gwardii Planetarnej zamykało Tryumf paradując pod wspól-nym podwójnym sztandarem Thracii i marszałka wojny. Po zaledwie piętnastu minutach marszu byłem całkowicie odrętwiały. Już sam ryk tłumów przenikał moje ciało aż do szpiku kości. Mój diagram podskakiwał za każdym razem, gdy gdzieś w górze przelatywał kolejny sa-molot albo miejskie syreny alarmowe wybuchały ogłuszającym dźwiękiem wiwatów. Skala tego całego przedsięwzięcia dosłownie przekraczała zdol-ności pojmowania. Rzadko zdarzało mi się odczuwać równie wielką dumę z potęgi swego mocarstwa. Rzadko równie dogłębnie przypominano mi, że jestem tylko malutkim trybikiem w gigantycznej machinie aparatu władzy Imperium.

* * * * *

Przemieszczając się wzdłuż Alei Victora Belluma Tryumf zaczął prze-chodzić pod Bramą Spatiana, monolityczną budowlą z błyszczącego białego atrancytu. Będąca pomnikiem brama miała tak cyklopie rozmiary, że nawet Tytany przedefilowały pod nią bez najmniejszego trudu. Budowlę tę wzniesiono dla uczczenia pamięci admirała Lorpala Spatia-na, który zginął we wczesnych latach Kampanii Ophidiańskiej podczas wy-b

16

Page 17: Malleus [PL]

bitnej akcji marynarki kosmicznej zakończonej zdobyciem Uritule IV. Wewnętrzna część bramy została pokryta majestatycznymi freskami uwiecz-niającymi to wydarzenie, zaś kopuła budowli wznosiła się tak wysoko w górę, iż pod jej sklepieniem regularnie tworzyły się chmury. Miałem sposobność poznać osobiście Spatiana i podobnie jak kilka in-nych uczestniczących w pochodzie osób zatrzymałem się na chwilę pod gi-gantyczną bramą chcąc oddać hołd płonącemu tam wiecznemu ogniu. Nie, nie była to do końca prawda. Poznałem Spatiana podczas Schizmy Helicańskiej, ale nie zawarliśmy żadnej bliższej znajomości. Z powodów, które dla mnie samego były niezrozumiałe, poczułem przemożną chęć za-trzymania się w tym miejscu. Z pewnością nie miałem ochoty na demonstra-cyjne oddawanie hołdu poległemu admirałowi. - Sir ? – Ravenor spojrzał w moją stronę, gdy odchodziłem w bok bramy. - Idź dalej, szybko cię dogonię – uspokoiłem go. Ravenor poszedł razem z resztą Tryumfu, ja zaś zapaliłem wotywną świeczkę i umieściłem ją pośród tysięcy innych świec palących się wokół grobowca Spatiana. Pochód przesuwał się obok mnie powolnym rytmem, niektórzy jego uczestnicy odłączali na chwilę od reszty procesji, by pomod-lić się w milczeniu za duszę admirała. - Eisenhorn ? Rozejrzałem się wokół wyrwany czyimś głosem z zamyślenia. Starszy wiekiem, ale wciąż krzepki oficer marynarki kosmicznej stał przede mną w eleganckim białym uniformie galowym floty. - Madorthene – odpowiedziałem poznając go od razu. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Minęło dobrych parę lat od kiedy ostatni raz widziałem Olma Madorthene – obecnie lorda prokuratora Madorthene. Po-znaliśmy się na Gudrun podczas śledztwa w sprawie Necroteuchu, gdy Olm był jeszcze średniej rangi oficerem w Wydziale Dyscyplinarnym marynarki. Teraz osobiście dowodził Wydziałem. Przez wszystkie te lata stanowił dla mnie lojalnego i zaufanego sojusznika. - Wspaniałe święto – oświadczył uśmiechając się lekko. Na zewnątrz Bra-my klaksony Tytanów ryknęły ponownie, odpowiedział im pomruk podeks-cytowanego tłumu. - Przyznaję, że czuję się nim ogromnie przytłoczony – odparłem – Marsza-łek wojny musi być zachwycony. Olm pokiwał głową. - Taka impreza ma wyjątkowe znaczenie dla morale społeczności. W zasadzie należało się z tym stwierdzeniem zgodzić, ale w głębi serca czułem pewien dyskomfort, którego źródłem raczej nie była wszechobecna kakofonia hałasów ani moja osobista niechęć do uczestnictwa w całej tej ceremonii. Od kiedy wraz z Ravenorem zająłem miejsce w Tryumfie, nie opuszczało mnie nawet na chwilę złe przeczucie, które zdawało się narastać z każdą upływającą minutą. Czy to właśnie te emocje nakazały mi przy-stanąć na chwilę w cieniu wielkiej Bramy ? - Masz nieszczególną minę – zauważył Madorthene – Nie lubisz takich pompatycznych obchodów, prawda ? - Owszem, nie lubię. - Dobrze się czujesz, stary druhu ? Milczałem przez chwilę. Coś... Zawróciłem w kierunku południowego krańca Bramy Spatiana i spojrza-łem w głąb Alei na rzekę ludzi maszerujących w pochodzie. Madorthene stanął tuż obok. Straż przyboczna marszałka zaczynała właśnie wchodzić pod łuk budowli. Trąby i rogi wstrząsały powietrzem, odpowiadał im nie-słabnący krzyk wiwatujących ludzkich mas. Nad głowami żołnierzy unosiły się płatki. Pamiętam ten widok do dziś. Istna burza płatków oderwanych z rzucanych na Aleję kwiatów. Eskadra dwunastu Lightningów nadlatywała na niskim pułapie nad ulicę, przesuwając się nad Tryumfem. Leciały w kierunku Bramy, w idealnym szeregu, niemalże stykając się końcówkami skrzydeł. Perfekcyjny szyk w wykonaniu najlepszych pilotów marynarki. Słońce odbijało się od kabin myśliwców i ich podwójnych tylnych stateczników. Odczuwane dotąd złe przeczucie raptownie wzrosło, jakby ciężkie chmu-ry przysłoniły znienacka słoneczną tarczę. - Olm, ja... - Na litość Imperatora ! On ma kłopoty, patrz ! – krzyknął Olm. Myśliwce były pół kilometra od Bramy, zbliżając się z dużą prędkością. Maszyna na lewym krańcu szyku nagle zakołysała się, zachwiała... i odbiła w bok. Pilot sąsiedniego myśliwca skręcił lekko chcąc uniknąć kolizji i uderzył końcem skrzydła w skrzydło następnego Lightninga w szyku. W powietrzu zamigotały sypiące się kawałki rozerwanego metalu. Jeden po drugim, niczym perły spadające z rozerwanego naszyjnika, ma-szyny wypadały z perfekcyjnej dotąd formacji. Przed chwilą jeszcze budzą-ca podziw równa linia myśliwców teraz stała się znienacka obrazem skraj-nego chaosu.

Madorthene rzucił się na mnie i przewrócił na ziemię w tej samej chwili, gdy ponad naszymi głowami zawyły przeraźliwie dopalacze myśliwców. Dwa Lightningi, które zderzyły się na moich oczach spadały teraz w dół wirując w powietrzu niczym uszkodzone zabawki ciśnięte przez dziecko, pozostawiając za sobą potok błyszczących szczątków spadających w ślad za samolotami. Osłupiały i zdjęty grozą, odniosłem wrażenie, że również kilka innych myśliwców wpadło na siebie podczas desperackiej próby rozluźnie-nia szyku. Jeden Lightning, dziesięć ton lecącego z prawie naddźwiękową prędkoś-cią metalu, runął w tłum po zachodniej stronie Alei. Odbił się od ziemi przynajmniej jeden raz siejąc na wszystkie strony ludzkimi szczątkami. W miejscu jego finalnego upadku wystrzeliła w niebo gigantyczna kula ognia sięgająca stu metrów wysokości. Przerażenie i zwierzęca panika zawładnę-ły tłumami gapiów. W nozdrza wdarł mi się odór płonącego metalu i pa-liwa. Dostrzegłem jaskrawy rozbłysk i poczułem drgnięcie ziemi, kiedy drugi spadający myśliwiec roztrzaskał się gdzieś w głębi Bramy. I wtedy, niemal jednocześnie z wybuchem drugiego samolotu, z góry dobiegł mnie jeszcze głośniejszy huk detonacji. Trzeci Lightning, mknący przed siebie bez kon-troli pilota, zahaczył skrzydłem o krawędź Bramy Spatiana i oderwał je wpadając w korkociąg. W obliczu tak przerażającego wypadku żołnierze maszerujący w Tryum-fie zaczęli uciekać panicznie we wszystkich kierunkach. Wciągnąłem Madorthene z powrotem w głąb Bramy, z góry sypały się na nas szczątki roztrzaskanego skrzydła. Katastrofa. Potworna, straszliwa katastrofa. A był to zaledwie początek.

17

Page 18: Malleus [PL]

Rozdział VIZagłada na Thracian

Uwolniony ChaosStrzał w głowę

Nawet w tym momencie, zesztywniały pod wpływem przerażenia i szo-ku, czułem z głębi swego serca, że to nie mógł być zwykły wypadek. Wszędzie wokół widziałem płomienie i wybuchy, masową panikę tłu-mów. I wtedy usłyszałem pewien dźwięk. Niezwykle niski pomruk, szybko narastający. Dopiero po chwili pojąłem, że słyszę odgłos wydawany przez dwa miliardy ludzkich gardeł ściśniętych przemożnym strachem o swoje życie. Tłum wlał się natychmiast na Aleję, przełamując w ułamku chwili kor-don arbitratorów, umykając z ogarniętych płomieniami miejsc samolotowej kraksy w przekonaniu, że pozostanie w bezruchu przyciągnie w jakiś sposób kolejne spadające z nieba myśliwce. Ludzie poruszali się w płynny sposób, niczym jedna żywa istota, niczym woda. Nikt nie podejmował decyzji, nikt nie przewodził tej masie. Ludzkimi umysłami zawładnął instynkt stadny nakazujący im przeć prosto przed siebie, w łamiące się szeregi Tryumfu pogrążone w równie skrajnej panice. Nie było już słychać dźwięku wojskowych orkiestr, okrzyków radości, klak-sonów i rogów. Zapanowało całkowite szaleństwo, świat został w jakiś sposób postawiony na głowie. Widziałem ludzi ginących całymi setkami, deptanych przez tłum lub miażdżonych potwornym ściskiem ciał. W wielu przypadkach martwi cy-wile byli niesieni bezwolnie przez swych sąsiadów po kilkadziesiąt metrów, zanim w końcu osuwali się na ziemię. Widziałem żołnierzy ze straży przybocznej marszałka i funkcjonariuszy Arbites strzelających do ludzkiej lawiny w ślepym przerażeniu na sekundy przed swym stratowaniem na śmierć. Trzaskały przewracane barierki, dum-ne chorągwie upadały na ziemię. Pomosty przerzucone nad kanałami od-pływowymi biegnącymi po obu stronach Alei nie wytrzymywały ciężaru i pękały, setki ludzi spadały z dzikim krzykiem na ich kompozytowe dna. Zgubiłem w tym szaleńczym pandemonium Madorthene. Próbowałem wydostać się z wnęki grobowca na odkrytą przestrzeń, ale uciekające w głąb Bramy ciała odrzucały mnie w tył. Cały dojazd do grobowca Spatiana zasła-ny był szczątkami pogiętego wraku myśliwca, w kilku miejscach w niebo strzelały płomienie. Wokół sterty metalu leżało kilkadziesiąt trupów żołnie-rzy zabitych odłamkami stali i kamieni, ich mundury pokryte były grubą warstwą sproszkowanego antracytu albo tliły się od ognia. Ponad morzem krzyczących przeraźliwie ludzi dostrzegłem kilka potęż-nych aurochotherów stających na tylnych łapach, zrzucających z grzbietów swych jeźdźców lub pędzących bezmyślnie przed siebie. Martwe ciała wyla-tywały w powietrze uderzane ich masywnymi ogonami. W jakiś sposób przecisnąłem się wzdłuż ściany Bramy ku jej północne-mu krańcowi i spojrzałem w kierunku Monumentu Eklezjarchów. Wzdłuż szerokiej Alei powtarzała się znana mi już scena. Szeregi Tryumfu zostały zalane ludzką masą przerażonych widzów. Tutaj też płonęły słupy ognia, wznoszące się z trzech miejsc w obrębie zajmowanym przez gapiów oraz w jednym miejscu na samej Alei Victora Belluma, jakieś siedemset metrów ode mnie. Widziałem również kłęby dymu strzelające w niebo za następną arkadą, gdzieś w dzielnicy artystów. Oszacowałem, że przynajmniej pięć dalszych Lightningów runęło na ziemię niosąc śmierć uciekającym w ślepej panice Thraciańczykom. Płatki sadzy i popiołu spadały niczym śnieg. W oddali, ponad głowami kłębiących się w dzikim szale ludzi dostrzegałem masywne kształty Tyta-nów, obracających się na swych metalowych nogach, wykonujących niesko-ordynowane chaotyczne ruchy. Wątpię, abym to ja pierwszy zauważył pozostałe Lightningi, lecz chyba tylko mnie widok ten dosłownie wrył w ziemię. Nie dostrzegałem niczego innego prócz ich sylwetek. Cztery samoloty, jedyne maszyny ocalałe z ka-tastrofalnej w skutkach kolizji. Zawróciły w powietrzu i nadlatywały po-nownie nad Aleję. Ich szyk w niczym nie przypominał już precyzyjnej i cie-szącej oko formacji sprzed wypadku. Leciały teraz znacznie niżej. I znacznie szybciej. Pojąłem, co oznacza ten szyk, ponieważ miałem okazję widywać go już wcześniej. Atak. Na miłosierdzie Imperatora, serce dosłownie przestało mi bić, kiedy ten zbrodniczy zamiar zaczął nabierać realnych kształtów. Wrzasnąłem coś z desperacją, ale był to bezsensowny gest skazany z góry na całkowitą porażkę. Jeden ludzki głos przeciwko niecałym dwóm miliardom.

Strumienie pocisków smugowych wystrzeliły z luf ciężkich działek automatycznych zamontowanych w nosach myśliwców, skrzydłowe działka laserowe rozbłyskiwały bezgłośnie. Dwa Lightningi mknęły nad tłumami po bokach ulicy zabijając na miejs-cu tysiące cywilów. Dwa pozostałe obrały za cel samą Aleję, rażąc ogniem broni pokładowej Wielki Tryumf. Scena zniszczenia odbierała mowę. Miałem wrażenie, że jakieś niewi-dzialne, rozpalone do białości nożyce wycinają w ludzkiej masie proste dłu-gie linie. Albo jakaś błyskawicznie przemieszczająca się siła wyrzuca w gó-rę ich zakrwawione ciała. Ściegi eksplozji wykwitały pośród tłumów stęb-nując ludzkie ciała i stal mechanicznych pojazdów. Ponad głowami morza widzów unosiła się mgiełka powstała z rozpryśniętych płynów organi-cznych i rozerwanych na drobne kawałki tkanek. Widziałem wylatujące w powietrze czołgi, siejące na wszystkie strony ostrymi kawałkami metalu. Setki gwardzistów i Kosmicznych Marines wciąż znajdujących się na trasie pochodu otworzyło ogień do myśliwców, tworząc na niebie szaleńczą sia-teczkę przecinających się linii smugowych pocisków i wiązek laserów. Jeden Lightning pędził wprost na mnie, skręcając lekko w lewo, by ominąć z boku Bramę Spatiana. Jego pokładowe działka dosłownie unicest-wiały setki ludzi niebezpiecznie blisko mojej kryjówki. Ubranie miałem zbryzgane grubą warstwą krwi, ściekającej wartkimi strumieniami po bia-łym murze Bramy. Setki baterii przeciwlotniczych biorących udział w paradzie dołączyło do kanonady, Hydry wypełniły przestrzeń ponad Aleją morzem stali. Nawet czołgi strzelały z dział w wieżyczkach, co było jedynie dowodem przeraża-jącej frustracji ich załóg, ponieważ nie istniała najmniejsza szansa, by jakiś czołgowy pocisk zdołał strącić tak szybko lecący samolot. Ktoś w końcu zdołał trafić. Drugi w szyku Lightning właśnie przelaty-wał nad Bramą, gdy jego lewe skrzydło i tylne stateczniki zostały rozerwa-ne na strzępy serią malutkich eksplozji. Runął prosto na Aleję, w miejsce stanowiącym prawdopodobnie serce osobistego pochodu marszałka wojny. Eksplozja poraziła falą uderzeniową tłumy miotające się po obu stronach Alei, zabijając samym podmuchem drugie tyle osób, ile zginęło w kraksie. Pozostałe trzy Lightningi zawróciły na dalekim krańcu Alei i zaczęły podchodzić do trzeciego przelotu nad Tryumfem. Zaskoczył mnie fakt, że ich piloci nie działali w skoordynowany sposób, tylko lecieli wedle swego indywidualnego pomysłu. Czy ci ludzie zostali opętani, popadli w szaleń-stwo ? Dwa myśliwce omal się ze sobą nie zderzyły. Jeden nawet nie drgnął trzymając się pierwotnego kursu, jego pilot zbyt był owładnięty morderczą żądzą krwi. Drugi odbił w bok, skręcając lekko skorygował kurs i popędził w stronę krzyczących tłumów na zachodnim skraju Alei. Trzeci śmignął mi nad głową i przepadł gdzieś bez śladu. Zauważyłem go dopiero po chwili nad rzeką, gdy wykonywał pionową pętlę, skrzydła lśniły w promieniach słońca. Podobnie jak pozostałe dwie maszyny, ten Lightning również runął bez wahania prosto w kratownicę ognia zaporo-wego ponad Aleją. Kilkaset osób zginęło w tym ostatnim podejściu myśliwców. Lojalni wobec władzy cywile, dla których fascynujący dzień przemienił się w istne piekło; szczęśliwi gwardziści powracający z długiej wojny i chłonący chci-wie przeznaczony dla nich ceremoniał pochwalny; legendarni Kosmiczni Marines uczestniczący w pochodzie tylko ze względu na wagę otrzymanego zaproszenia. Imperialni dostojnicy i dygnitarze umierali całymi dziesiąt-kami. Kilka wpływowych thraciańskich rodów już nigdy nie podniosło się ze strat odniesionych podczas Wielkiego Tryumfu. Wszystkie trzy myśliwce zostały w trzecim podejściu zestrzelone. Jeden, przemykający ponad Bramą Spatiana, został dosłownie rozerwa-ny w powietrzu salwami Hydr. Drugi wpadł w morze ognia przeciwlotniczego bez śladu jakiegokolwiek wahania ze strony pilota i jakiś pocisk sięgnął go dopiero w chwili, gdy już umykał znad pochodu. Przewalił się przez skrzydło opadając łukiem w dół i ciągnąc za sobą warkocz dymu uderzył w Monument Eklezjarchów, prze-stając istnieć w rozbłysku eksplozji. Trzeci myśliwiec nadleciał pośród terkotu działek wpadając prosto w gardziel Bramy Spatiana. W czasie tym do walki włączyły się również Ty-tany i dźwiękowe fale towarzyszące wystrzałom z ich broni dosłownie wy-wracały mi wnętrzności. Widziałem wyraźnie kształty potężnych machin, odległe o jakieś trzy kilometry, górujące ponad tłumami. Excelcis Gaude, jeden z Tytanów klasy Warlord, trafił bezpośrednio w Lightninga, ale nie zdołał go unicestwić w powietrzu. Wirując niczym bąk płonący myśliwiec uderzył prosto w zagradzającego mu drogę kolosa i wy-buchł dekapitując eksplozją mostek Tytana. Byłem osłupiały. Byłem skamieniały z grozy. Brakowało mi słów. Czułem, że powinienem rzucić się na kolana pośród przerażonych tłu-mów ludzi i błagać Boga-Imperatora o ocalenie. Lecz mój udział w tej przerażającej tragedii miał się dopiero teraz rozpo-cząć.

18

Page 19: Malleus [PL]

Jadowicie niebieskie płomienie przywodzące na myśl falę kwasu omiot-ły znienacka ludzką masę przewalającą się za Bramą. Pochwyceni w ten nieziemski ogień nieszczęśnicy – mężczyźni, kobiety i dzieci, żołnierze i cywile – dosłownie topili się przemieniając w szkielety, które chwilę póź-niej rozsypały się w proch. Poczułem nagły ból mięśni, paraliż kręgosłupa. Wiedziałem, co takiego przyszło mi zobaczyć. Mentalne zło. Czysta moc Chaosu uwolniona w materialnym świecie. Więźniowie odzyskali wolność. Pojmani żołnierze nie mieli dla mnie znaczenia. Zaciekłe walki wybuch-ły już na całej długości Alei za uszkodzoną Bramą Spatiana. Thraciańscy gwardziści, Marines Aurory i arbitratorzy rzucili się do pacyfikacji jeńców, korzystających z okazji do pochwycenia walającej się po ulicy broni. Dzika bezlitosna konfrontacja sięgnęła swego apogeum. Moje przerażenie budzili psionicy. Schwytani żywcem heretycy. Trzy-dziestu trzech. Oni też uwolnili się ze swych okowów. Ścisnąłem mocniej energetyczny miecz i boltowy pistolet skacząc po-między oszalałych ze strachu ludzi, krusząc pod butami resztki spalonych ciał istot uśmierconych psionicznym ogniem. Rebeliancki jeniec skoczył na mnie znienacka, pozbawiłem go głowy jednym szybkim cięciem miecza. Przesadziłem ciało martwego Marine, krew rozlewała się szeroką kałużą pod jego popękanym pancerzem siło-wym. Wpadłem pomiędzy spanikowanych cywilów. Czterej thraciańscy gwardziści walczyli tuż przede mną, chowając się za truchłem zabitego aurochothera, posyłając jaskrawe wiązki energii w tłum. Byłem zaledwie kilka kroków od nich, kiedy gigantyczne martwe zwie-rzę ożyło sterowane mentalną mocą i uśmierciło wszystkich czterech. Moja broń była w takim przypadku bezużyteczna. Skoncentrowałem swój umysł i powaliłem bestię silnym psionicznym uderzeniem. Marine Aurory przeleciał w powietrzu pod moją głową, dobre dziesięć metrów nad powierzchnią Alei. Nie miał nóg. Rzuciłem się przed siebie, ścinając energetycznym ostrzem próbujących mnie zatrzymać zbuntowanych więźniów. Ulica zasłana była martwymi cia-łami. Jacyś ludzie, spowici od stóp po głowy płomieniami, przebiegli tuż obok mnie, ale po chwili runęli w konwulsjach na ziemię. Trojański zespół trakcyjny stał w ogniu, elementy potężnych ciągników poniewierały się wszędzie wokół. Trzech nieprzyjacielskich psioników le-żało martwych na platformie, czterech dalszych wciąż pozostawało uwięzio-nych wewnątrz kokonów pól siłowych. Lecz pozostali... Dwudziestu sześciu heretyckich psioników klasy alfa i wyższej zdołało się uwolnić i uciec z platformy. Pierwszego z nich, przygarbioną zdeformowaną karykaturę człowieka, dostrzegłem opodal końca platformy. Wyładowania energetyczne migotały wokół jego głowy, kiedy próbował pożreć żywcem krzyczącego przeraźli-wie nowicjusza Astropathicusu. Mój boltowy pistolet przerwał tę kanibali-styczną ucztę. Osunąłem się na kolana dysząc ciężko i krzycząc, kiedy drugi zbiegły mentat odnalazł mnie. Była to niezwykle chuda kobieta, spowita w białe zwiewne szaty, o długich paznokciach przywodzących na myśl szpony. Przykucnęła za tylnym zderzakiem platformy, smagając mnie swą psionicz-ną mocą. Nie miała oczu. Nie jestem mentatem klasy alfa. Mój mózg dosłownie się gotował. Thraciański gwardzista pojawił się po lewej stronie wiedźmy, wbiegając w moje pole widzenia. Działając w instynktowny sposób przeniosła swą uwagę na nieoczekiwanego intruza. Głowa żołnierza eksplodowała niczym zgnieciony pomidor. Strzeliłem jej prosto w serce przewracając heretyczkę na plecy. Drgające bezwolnie ręce drapały powierzchnię Alei jeszcze przez dobrą minutę. Gdzieś opodal w tłumie pojawił się charakterystyczny trzask energetycz-nych wyładowań. Ogarnięci płomieniami ludzie uciekali z dzikim wrzas-kiem przed mężczyzną pędzącym z pochyloną głową w kierunku mieszkal-nych dzielnic. Był karłem, o króciutkich kończynach i powiększonej czasz-ce. Wokół jego pulchnych palców migotały ogniki energii. Dźgnąłem go mentalną wiązką po to tylko, by zwrócić na siebie uwagę, a kiedy spojrzał w moją stronę, rozerwałem mu twarz boltowym pociskiem. Miłosierny Imperatorze, on wciąż biegł. Oślepiony, z przednią częścią głowy obróconą w krwawą ruinę. Pędził prosto na mnie, jego wciąż pra-cujący mózg wczepił się w moją jaźń. Pociągnąłem ponownie za spust ogarnięty skrajną paniką, mikroeks-plozja oderwała jedno z ramion mężczyzny. Lecz on wciąż biegł. Moja kurtka, włosy i brwi zaczęły się żarzyć, mózg pulsował tak potwornie, jakby zaraz miał eksplodować. Kosmiczny Marine w barwach zakonu Aurory wyrósł znienacka za ple-cami karła i rozniósł go na strzępy serią boltów.- Inkwizytorze ? – zapytał Astartes, jego głos zatrzeszczał w nahełmowym wz

wzmacniaczu – Czy wszystko w porządku ? Pomógł mi podnieść się z kolan. - Cóż to za szaleństwo ? – sapnął. - Masz sprawny komunikator, Marine ? Musimy zaalarmować lorda Orsiniego ! - Już to zrobiono, inkwizytorze – odpowiedział. Za naszymi plecami wyleciały w powietrze siodłowe ciągniki, siejąc na wszystkie strony płonącymi odłamkami. Przestraszone dziecko prześlizgnęło się tuż obok mnie, piszcząc przeraźliwie. Marine pochwycił je w potężne opancerzone ramiona. - W tę stronę, w tę stronę, tam jest bezpieczniej... - Nie – powiedziałem powoli – Nie rób... nie rób... Ukryta pod hełmem twarz odwróciła się w moją stronę z wyczuwalnym zmieszaniem, trzymane w ramionach zakonnego żołnierza dziecko skuliło się jeszcze bardziej. - Czego nie robić ? – zapytał Marine. - Popatrz na znak ! Na piętno ! – krzyknąłem wskazując palcem na runiczny symbol Malleus wypalony w skórze dziecięcej rączki. Młot czarownic. Symbol używany do znakowania dzikich psioników. Dziecko Chaosu spojrzało na mnie szczerząc ząbki. - Jaki znak ? – zapytał nie rozumiejący niczego Marine – O jakim znaku mówisz ? - Ja... ja... Próbowałem z tym walczyć, musicie mi uwierzyć. Próbowałem powstrzymać bluźniercze macki psionicznej energii wdzierające się do mego umysłu. Lecz ta istota, to „dziecko”, dalece przerastało swą potęgą moje zdolności defensywne. Zabij go, powiedziało. Ręka drżała mi konwulsyjnie, ale podniosłem w górę pistolet i strzeliłem Marine prosto w głowę. Biała fala agonalnego bólu rozlała się po całej czaszce. A teraz zabij siebie, zażądało dziecko. Przystawiłem dymiącą lufę pistoletu do swojego czoła. Nie widziałem nic więcej oprócz roześmianej twarzyczki dziecka, kucającego na kolanie leżącego nieruchomo bezgłowego Marine. Zrób to... No, dalej... - N-nie... nie... Tak, ty przeklęty głupcze... tak... Strużka krwi trysnęła mi z nosa. Próbowałem upaść na kolana, ale ten potwór mi na to nie pozwolił. Chciał ode mnie zrobienia jednej rzeczy, tylko tej jednej. Naciskał z niewiarygodną siłą, rozrywając moją świadomość w drobne strzępy. Mój los został przesądzony, nieunikniony. Pociągnąłem za spust.

19

Page 20: Malleus [PL]

Rozdział VIIVoke i jego spekulacje

EsarhaddonPoprzez tarczę

Lecz nie umarłem. Boltowy pistolet, bezcenny dar brata-kronikarza Brytnotha, który nie za-wiódł mnie ani razu przez te wszystkie dziesiątki lat, teraz nie wystrzelił. Istota ukryta w ciele dziecka zapiszczała i uciekła pomiędzy kłęby dymu pozostawiając za sobą trupa Marine. Powietrze stężało od psionicznych wy-ładowań i trzy sylwetki przemknęły tuż obok mnie w pościgu za malutką bestią. Inkwizytorzy. Wszyscy byli inkwizytorami albo co najmniej śledczy-mi. Byłem pewien, że dostrzegłem pośród nich Lyko. Opuściłem wciąż dygoczącą rękę. Zarówno moja skóra jak i obudowa pistoletu pokryte były grubą warstwą mentalnego lodu, mechanizm spusto-wy broni zablokował się zapchany twardą substancją. Odwróciłem się w miejscu napotykając wzrokiem spojrzenie stojącego kilka kroków dalej Commodusa Voke. Wiekowa twarz inkwizytora wykrzy-wiona była w potwornym grymasie nadludzkiego wysiłku. Na długich czarnych szatach lśniły kryształki psionicznego lodu. - Odsuń... ją... w bok... – powiedział urwanymi słowami – Już... dłużej... nie... wytrzymam... Szybko podniosłem broń celując w niebo. Voke zadrżał z chrapliwym jękiem i pistolet wypalił raptownie. Pocisk poszybował nieszkodliwie gdzieś w górę. Voke dyszał ciężko, żyrostabilizatory wbudowane w jego podskórny egzoszkielet z trudem utrzymywały w równowadze kruche ciało starego ink-wizytora. Ująłem go pośpiesznie pod ramię. - Dziękuję, Commodusie. - Nie trzeba – odparł zdławionym szeptem. Jego osłabienie zaczęło mijać. Spojrzał na mnie tym swoim badawczym ptasim wzrokiem – Tylko czło-wiek niezwykle odważny albo bezgranicznie głupi wdaje się w pojedynki z psionikiem klasy alfa. - Zatem jestem jednym z nich albo też oboma zarazem. Byłem najbliżej, nie mogłem uciec.

* * * * *

Nasze zmysły atakował potworna kakofonia towarzysząca szaleństwo Tryumfu. Huk wystrzałów, detonacje granatów, krzyki ludzi i niskie basowe dźwięki wieszczące mentalne rozdzieranie materialnej powłoki, kompresję struktury przedmiotów, rozgrzewanie powietrza. Widziałem jakiegoś czło-wieka w powłóczystych szatach, inkwizytora albo astropatę, unoszącego się w powietrzu na słupie zielonego ognia, płonącego, dosłownie rozpadającego się na kawałki. Widziałem gejzery wody tryskające pośród tłumów niczym fontanny, widziałem bombardujący Aleję grad i padające z nieba krople kwaśnego deszczu – efekty anomalii meteorologicznych będących skutkami ubocznymi rozpętanej na ulicy wojny mentalnej. Do bezlitosnej konfrontacji na Alei dołączały kolejne postacie: inkwizy-torzy w otoczeniu swych osobistych ochroniarzy i dziesiątki Adeptus Astar-tes. Ziemia zadrżała pod moimi nogami i ujrzałem jednego z Warhoundów przesuwającego się po drugiej stronie Bramy Spatiana, strzelającego z pokładowych turbolaserów do niewidocznych z mojego miejsca celów na ziemi. Seria nadnaturalnych eksplozji wstrząsnęła habitatami po wschodniej stronie szerokiej i obecnie już niesławnej Alei Victora Belluma. Imperialne Maraudery przeleciały powoli nad naszymi głowami. Prze-stworza ponad miastem zasnute były gęstymi kłębami dymu, broniącymi dostępu słonecznym promieniom. Płatki popiołu sypały się z nieba niczym szary śnieg. - To... potworna zbrodnia – powiedział do mnie Voke – To czarny dzień w historii Imperium. Zdążyłem już zapomnieć jak wielką wagę Commodus przywiązywał do unikania niedopowiedzeń.

* * * * *

Większa część Hive Primaris pozostawała w stanie bezprawia i poza jakąkolwiek kontrolą przez pięć dni. Panika, rozruchy, grabieże i cywilne zamieszki przetaczały się po ulicach i poziomach zranionej metropolii pod-czas gdy arbitratorzy i pracownicy całej rzeszy organów rządowych despe-racko próbowali zaprowadzić porządek. Było to wyjątkowo ciężkie zadanie. Już sama populacja metropolii two-rzyła ogromną grupę ludzi, a należało do niej jeszcze doliczyć ogromną rze- s

szy pielgrzymów i turystów przybyłych na Thracian na czas obchodów No-wenny. Podobne zamieszki wybuchły również w sąsiednich metropoliach. Przez dzień czy dwa wydawało się wręcz, że cała planeta utonie bezpowrot-nie w krwi i ogniu. Małe sekcje Hive Primaris pozostałe nietknięte: najwyższe poziomy luk-susowych wieżowców, siedziby arystokratycznych Domów budowane na wzór miejskich fortec, placówki Inkwizycji, Imperialnej Gwardii, Astro-pathicusu, arsenały Mnunitorium oraz Królewski Pałac lorda Helicana. Wszędzie indziej, szczególnie zaś w dzielnicach biedoty, powstały prawdzi-we strefy wojny. Ministorum odczuwało tę tragedię szczególnie boleśnie. Widząc płonący Monument Eklezjrachów tłumy pospólstwa uznały pożar za znak boskiego przekleństwa i obróciły swój gniew w stronę Kościoła niszcząc wszystkie świątynie, do których zdołały się wedrzeć. Już po kilku pierwszych godzi-nach dramatu wiedzieliśmy, że kardynał palatine Anderucias zginął w pło-mieniach Monumentu. Jak się później okazało, nie był on jedynym wysokim rangą hierarchą, któremu przyszło umrzeć w tej przerażającej orgii znisz-czenia.

* * * * *

Powtórne schwytanie lub eksterminacja zbiegłych psioników stały się najbardziej fundamentalnym zadaniem próbujących opanować chaos władz. Dziesięciu z nich zdołało uciec z Alei Victora Belluma i przedostało się do dzielnic mieszkalnych, pozostawiając za sobą pas zniszczeń i śmierci. Po piętach deptały im grupy pościgowe Inkwizycji i wszystkie formacje mogą-ce w tym polowaniu Inkwizycję wesprzeć. Dwaj psionicy zdołali oddalić się od platformy na kilometr, może dwa, zanim o zmierzchu pierwszego przerażającego dnia zneutralizowali ich im-perialni agenci. Trzeci zaszył się w kompleksie produkcji żywności we wschodniej dzielnicy mieszkalnej. Oblężenie trwało trzy dni i kosztowało życie ośmiuset imperialnych gwardzistów, sześćdziesięciu dwóch astropa-tów, dwóch Kosmicznych Marines i sześciu inkwizytorów. Kompleks oraz habitaty mieszkalne w obrębie trzech kilometrów kwadratowych wokół kryjówki dzikiego psionika zostały zrównane z ziemią.

* * * * *

Nie istniała żadna forma centralnej koordynacji działań sił rządowych. Admirał Oetron, który w czasie parady pozostawał na orbicie jako dowódca tymczasowy Zgrupowania Floty Scarus, próbował wprowadzić na orbitę geosynchroniczną Hive Primaris cztery okręty przekaźnikowe i na czas kilku godzin zdołał zapewnić nam stosunkowo sprawny system łączności radiowej i astropatycznej. Lecz o zmierzchu pierwszego dnia psioniczne sztormy rozszalały się ponad metropolią i cały zmontowany z takim trudem system przekaźnikowy przestał działać.

* * * * *

Był to mroczny i budzący lęk okres. Przemykając w niewielkich grupach płonącymi ulicami działaliśmy w sposób całkowicie autonomiczny. Trafia-jąc z czystego przypadku w towarzystwo Voke stałem się członkiem grupy rezydującej na posterunku Arbites na ulicy Blammerside, w dzielnicy hand-lowej. Zdesperowane bandy cywilów ustawicznie dobijały się do drzwi po-sterunku prosząc o pomoc i schronienie, a większe gangi atakowały budynek od czasu do czasu dając upust swemu strachowi, wściekłości do imperial-nego aparatu prawa bądź też po prostu w odwecie za to, że wpuszczaliśmy ich do środka. Nie mogliśmy tego zrobić. Posterunek zatłoczony był rannymi i trupami, zbyt licznymi, by chirurdzy Arbites i patolodzy nadążali ze swoją bieżącą pracą. Zapasy żywności, leków i amunicji szybko się kończyły, musieliśmy też racjonować wodę. Dopływ prądu z zewnątrz został odcięty, ale posteru-nek posiadał swój własny generator energii. Przez całą noc butelki, kawałki metalu i bomby zapalające odbijały się od zamkniętych opancerzonych okien, a czyjeś pięści bębniły rozpaczliwie w drzwi.

* * * * *

Przez wzgląd na swój wiek komendę nad grupą objął Voke. Oprócz mnie na posterunku znajdowali się jeszcze inkwizytor Roban, inkwizytor Yelena, inkwizytor Essidari, dwudziestu śledczych i młodszych pracowników Inkwi-zycji, sześćdziesięciu żołnierzy Gwardii Planetarnej, kilkudziesięciu astro-patów i czterech Marines z zakonu Białych Konsulów. Sami arbitratorzy li-czyli stu pięćdziesięciu funkcjonariuszy, a budynek służył jednocześnie za schronienie dla trzystu arystokratów, dostojników kościelnych i dygnitarzy aa

20

Page 21: Malleus [PL]

mających nieszczęście uczestniczyć w Wielkim Tryumfie oraz kilkuset przedstawicieli pospólstwa. Pamiętam jak stałem tuż po północy w zdemolowanym gabinecie ko-mendanta posterunku, patrząc przez pancerne szyby na płonące ulice i błys-kawice psionicznej energii przeszywające czarne burzowe niebo. Nie otrzy-małem dotąd żadnego znaku życia od Ravenora. Pamiętam do dziś jak bar-dzo trzęsły mi się wtedy ręce. Mówiąc szczerze, cały czas znajdowałem się w szoku, po części wywoła-nym tragicznymi wydarzeniami, po części będącym efektem mentalnych po-jedynków, które stoczyłem. Jestem dumny ze swego bystrego umysłu, ale wtedy nie czułem nawet cienia bystrości, wyłącznie otępienie. Przygnębiony i zszokowany, ustawicznie przekonywałem sam siebie, że cała ta tragedia została z góry zaplanowana. - Nie ma w tym względzie najmniejszych wątpliwości – powiedział zza moich pleców Voke, najwyraźniej czytając mi bez pozwolenia w myślach. Wybrał sobie jedno ze stojących w pokoju krzeseł i usiadł na nim wygodnie. - Wypadki się zdarzają, samoloty ulegają awariom ! – powiedział podnie-sionym głosem – Ale te maszyny zawróciły i zaatakowały tłum. To był za-mierzony akt agresji ! Pokiwałem głową. Co najmniej jeden Lightning rozbił się pośród orszaku marszałka wojny, inny runął na szeregi przedstawicieli Inkwizycji. Nikt nie znał jeszcze dokładnych strat wśród moich współpracowników, ale Voke ujrzał dostatecznie dużo, by oszacować wstępnie, że śmierć poniosło ponad dwustu agentów Inkwizycji. Przypomniała mi się rozmowa toczona podczas ostatniego obiadu, pełna spekulacji na temat ugrupowań politycznych niechętnych nominacji Hono-riusa. - Czy to pierwszy akt w wojnie Domów ? – zapytałem – Eklezjarchia albo jedna z wpływowych dynastii, próbująca powstrzymać protekcję lorda Heli-cana względem marszałka ? Jego awans do rangi Feudalnego Protektora z pewnością spotkał się z niechęcią wielu potężnych frakcji. - Nie. Chociaż wiem, że wielu tak właśnie będzie sądzić. Że podejrzenia wielu zostaną skierowane na ten tor. Voke spojrzał na mnie uważnie. - Celem ataku było uwolnienie psioników – powiedział – Nie ma żadnego innego wytłumaczenia. Arcynieprzyjaciel rozpętał piekło stwarzając więź-niom okazję do ucieczki oraz poczynił zniszczenia w tej części parady, która najlepiej nadawała się do zapobieżenia tej ucieczce. - W zasadzie nie zamierzam podważać tej tezy. Lecz czy naprawdę celem zamachu było uwolnienie psioników czy też użycie ich jako narzędzi ? - Czyli ? - Czy była to zaplanowana próba przywrócenia im wolności czy też tylko zbrodniczy akt przemocy wobec Imperium, którego głównym elementem miało być wypuszczenie na wolność grupy wyjątkowo niebezpiecznych mentatów ? - Dopóki nie dowiemy się, kto stał za zamachem, nie poznamy odpowiedzi na twoje pytanie. - A czy oni sami nie mogli tego dokonać ? Przejąć kontrolę nad umysłami pilotów ? Voke wzruszył ramionami. - Tego też nie wiemy. Jeszcze nie teraz. Marszałek może być oskarżany o głupotę za demonstracyjne ukazanie społeczeństwo swych więźniów, ale z pewnością przedsięwziął środki bezpieczeństwa dostatecznie rygorystyczne, by czemuś takiemu zapobiec. Podejrzewam tu raczej działanie siły z zew-nątrz. Umilkliśmy na chwilę. Honorius Magnus ledwie przeżył eksplozję myś-liwca i przechodził teraz skomplikowane zabiegi chirurgiczne na pokładzie medycznej fregaty stacjonującej w orbitalnych dokach. Nikt nie wiedział nic o losie lorda Helicana. Jeśli zginął bądź też marszałek wojny skonałby na stole operacyjnym, Chaos odniósłby tego dnia ogromne zwycięstwo. - Ja też sądzę, że to sprawka kogoś z zewnątrz – odezwałem się pierwszy – Być może inny psionik lub większa ich grupa, śledząca swych uwięzionych kamratów aż do tego miejsca. Voke wydął wąskie usta. - Największy tryumf mojego życia, Gregorze, pojmanie tych potworów w imię Imperatora... i popatrz, co z tego wynikło. - Nie możesz się obarczać winą za to wszystko, Commodusie. - Nie mogę ? – spojrzał na mnie z ukosa – A ty, co czułbyś znajdując się na moim miejscu ? Wzruszyłem ramionami. - Naprawię to, co tylko można – powiedział - Nie spocznę, dopóki ostatni z tych bluźnierców nie zostanie odnaleziony, a porządek na ulicach ponownie przywrócony. A wówczas nie spocznę, póki nie odnajdę siły, która stała za tym zamachem. Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę. - O co chodzi ? – zapytałem, chociaż domyślałem się już, co takiego powie.

- Ty... ty byłeś bardzo blisko krytycznego punktu ataku, sam to stwierdziłeś. Bardzo blisko, ale osłonięty przed niebezpieczeństwem fragmentem Bramy Spatiana. - I ? - Wiesz dobrze, o co chcę zapytać. - Wydaje ci się, że swoje śledztwo zaczniesz ode mnie. Byłem zmęczony, Voke. Przystanąłem przy grobowcu, żeby oddać honory admirałowi. Uniósł jedną brew jakby domyślał się w jakiś sposób, że sam nie wierzę w te wyjaśnienia, niemniej jednak zachował się wobec mnie uprzejmie i nie próbował użyć swych potężnych sond mentalnych do brutalnej wiwisekcji mojego umysłu. Przez wszystkie te lata powstała między nami nić zrozu-mienia, a nawet zawdzięczaliśmy sobie wzajemnie życia. Znał mnie dostatecznie dobrze, by nie drążyć dłużej tego tematu. Przynajmniej nie w tej chwili. Jakaś kobieta w randze śledczego Inkwizycji wpadła pośpiesznie do po-koju. - Panowie – oświadczyła – Inkwizytor Roban pragnie was poinformować, że nawiązaliśmy kontakt z jednym z heretyków.

* * * * *

Ze strzępków otrzymanych informacji dowiedzieliśmy się, że zbieg był psionikiem klasy alfa plus o imieniu Esarhaddon, jednym z przywódców grupy dzikich mentatów. Zostawiając za sobą tumult i destrukcję uciekł w głąb metropolii z grupą pościgową na karku, dowodzoną przez Lyko i Heldane. Heldane zdołał skontaktować się z astropatą należącym do świty Voke i przekazał mu skąpą w detalach prośbę o wsparcie. Wyszliśmy na ulicę – ja, Voke i Roban, prowadząc grupę sześćdziesięciu ludzi, w tym czterech Białych Konsulów. Zakonnymi żołnierzami dowodził wyjątkowo potężny fizycznie brat-sierżant Kurvel. Przemierzaliśmy metro-polię na piechotę, biegnąc pośród chmur dymu, stert gruzu i śmieci. Bandy cywilów wyzywały nas i miotały z daleka butelkami, ale widok czterech budzących grozę Astartes zniechęcał ich skutecznie do bardziej agresyw-nego zachowania. Voke uprzedził mnie, że Esarhaddon był istotą o ponadprzeciętnej inteli-gencji i stanowił przeciwnika, którego nie wolno było lekceważyć. Kiedy ujrzeliśmy miejsce, które ten potwór wybrał na swą kryjówkę, pojąłem całą wagę ostrzeżenia Voke.

* * * * *

Czcigodny Dom Lange był jedną z najbardziej wpływowych arystokra-tycznych rodzin na Thracian Primaris, utrzymującą letni pałac we wschod-niej części metropolii, niedaleko dzielnic handlowych stanowiących główne źródło dochodów rodu. Pałac wznosił się dumnie ponad dachy otaczających go habitatów, ukryty za kopułą własnej tarczy siłowej. Było to jedno z nielicznych miejsc w metropolii, które uważaliśmy za całkowicie bezpieczne. Dysponując potężnym arsenałem i rozlicznymi inny-mi zasobami członkowie Domu mogli przetrwać bez szwanku cały okres rozruchów. Ale nie potrafili obronić się przed Esarhaddonem. Dziki psionik znalazł się w środku fortecy, mając do swej dyspozycji cały jej potencjał obronny. Spotkaliśmy Heldane na zachodniej drodze dojazdowej do pałacu. Daw-ny pupil Voke miał pod swoją komendą zespół dwudziestu ludzi. Ulica za-słana była trupami, w większości mającymi na sobie cywilne ubrania. - Kontroluje tłumy jakby to były jego marionetki – wyjaśnił posępnie Hel-dane bez jakiegokolwiek słowa powitania – Rzuca na nas całe ich gromady, nie pozwalając dostać się do murów ogrodu i wejścia kuchennego. Jak już wspominałem, nie lubiłem zbytnio inkwizytora Heldane. Był to bardzo wysoki, wiecznie ponury mężczyzna o twarzy pokrytej siatką starych blizn: pamiątką po spotkaniu z głodnym carnodonem dawno temu na Gud-run. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, był jeszcze uczniem Voke, teraz jednak posiadał już status pełnoprawnego inkwizytora o talencie mentalnym, który w opinii osób trzecich dalece przewyższał swą mocą umiejętności mentora. Kiedy go ujrzałem pod pałacem, nie mogłem powstrzymać dresz-czu odrazy. Przeszedł zaawansowane zabiegi chirurgiczne, nie po to jednak, by ukryć swe stare rany, lecz by jeszcze bardziej zdeformować budzącą lęk twarz. Jego kości czaszki sprawiały wrażenie przebudowanych w sposób nadający jej niemal kwadratowy kształt, usta pełne były ostrych zębów, a oczy mroczne i niebezpieczne. Miał na sobie kompozytowy pancerz oso-bisty w kolorze zakrzepłej krwi, w ręku trzymał segmentowane energetycz-ne ostrze. - Eisenhorn – kiwnął głową w moim kierunku jakby dopiero teraz zauważył mą obecność. Gest ten przypominał mi ruch głowy konia kiwającego ku mnie łbem.

21

Page 22: Malleus [PL]

- Znowu nadchodzą ! – krzyknął jeden z ludzi Heldane. W dole ulicy, za płomieniami licznych ognisk, dostrzegłem zbliżające się w naszym kierunku sylwetki. Przygotować broń ! Stan gotowości ! Heldane wydał krótką komendę nie uciekając się do użycia głosu. Jego mentalny rozkaz rozbrzmiał jednocześ-nie we wszystkich umysłach. Na twarzach niektórych żołnierzy dostrzegłem grymas zdezorientowania i odrazy. Grad kamieni i butelek posypał się w naszą stronę, żołnierze Gwardii Planetarnej podnieśli swe tarcze. Zaraz potem padły też strzały z broni krótkiej i jeden ze stojących obok mnie funkcjonariuszy Arbites upadł ze strzaskanym kulą kolanem. Atakujący nas ludzie, grupa licząca około stu osób, mieli na sobie ubra-nia mieszkańców metropolii. Na beznamiętnych pustych twarzach nie ryso-wały się żadne emocje, ruchy napastników przywodziły na myśl sztywne podrygi marionetek. Heldane nie kłamał, jakaś potężna siła mentalna ste-rowała nimi niczym żywymi lalkami. Gęste od dymu nocne powietrze prze-sycone było psioniczną energią. Nigdy nie sprawiały mi przyjemności akcje takie jak ta, która miała miejsce chwilę później. Esarhaddon wykorzystał cywilów w charakterze żywej tarczy chcąc uniemożliwić nam dostęp do pałacu. Być może sądził, że zrezygnujemy na widok tłumu i pozostawimy go w spokoju. My jednak byliśmy pracownikami Inkwizycji. Kurvel ustawił swoich Konsulów na przedzie naszej grupy. Widziałem jak Marines uderzają swą bronią w pancerne napierśniki i słyszałem ich bi-tewne zawołanie. Jakaś bomba zapalająca przeleciała łukiem w powietrzu i rozbiła się na pancerzu siłowym jednego z Astartes. Płomienie ogarnęły go błyskawicznie, ale Marine nawet nie zwrócił na to uwagi. Zaczęliśmy strzelać ponad głowami tłumu próbując zastraszyć napastni-ków, ale oni nie posiadali już własnych emocji i lęków. Obniżyliśmy lufy i w ciągu dziesięciu minut z żalem powiększyliśmy wciąż rosnący bilans ofiar zamieszek. Pozwoliło nam to dotrzeć do krańca ulicy i wysokich murów pałacowego ogrodu widocznych za migotliwą tarczą pola siłowego. W moim umyśle rozległ się niski chichot. Esarhaddon. Gdzie jest Lyko ? usłyszałem mentalne pytanie Voke skierowane do Hel-dane. Z grupą ludzi przed frontem pałacu, próbuje wyłączyć pole siłowe. - Ty głupcze ! – powiedziałem na głos patrząc ostro na Heldane – Ten pot-wór potrafi kontrolować bez problemu tłum takiej wielkości, a ty rozma-wiasz mentalnie tuż pod jego nosem ? - Ten potwór – odparł Heldane – potrafi czytać w umyśle każdego człowie-ka w tej metropolii i pewnie jeszcze dalej. Wie doskonale, co wszyscy w tej chwili robimy. Nic przed nim nie ukryjemy. Pozostaje działać. Czy to cię aby nie przerasta ? - Ile mamy czasu do następnego ataku ? – zapytał Kurvel zmieniając maga-zynek w swojej broni. - Częstotliwość szturmów cały czas maleje – powiedział Heldane – Czasu mamy tyle, ile go będzie potrzebował Esarhaddon na przeskanowanie oko-licy i przejęcie kontroli nad następną grupą ofiar. Za każdym razem musi bardziej rozciągać swoją mentalną sieć. - Jak on dostał się do środka ? – zapytał Roban. Heldane tylko pokręcił głową i wzruszył ramionami. Roban, krzepki inkwizytor w średnim wieku noszący brązowożółte szaty był poważanym pracownikiem Inkwizycji, ale nie znałem go zbyt dobrze osobiście. Wiedziałem za to, że był Xanthanitanem i ultrapurytaninem, a to znaczyło, że bardzo nie lubili się wzajemnie z Heldane. Voke i Heldane zaczęli dyskutować z Kurvelem na temat potencjalnych sposobów wejścia do pałacu podczas gdy żołnierze uformowali wokół nas defensywny kordon. - To jest cholernie niewdzięczne zadanie – powiedział do mnie Roban – Nie wiem nawet, co my tutaj robimy ! - Jesteśmy mięsem armatnim – odparł krótko jego młodziutki śledczy, Inshabel. Wybuchliśmy obaj śmiechem. - Musi być jakieś rozwiązanie... – oświadczyłem sięgając po kieszeni po lornetkę. Zacząłem oglądać tarczę pola próbując odczytać zmienne wzory energetycznych wyładowań i ich spektra. - Hej, ty ! – zawołałem do jednego z arbitratorów towarzyszących naszej grupie, posępnego oficera w pełnym ekwipunku do tłumienia miejskich za-mieszek. - Inkwizytorze ? - Jak się nazywasz ? - Luclus, sir. - Dobry Boże-Imperatorze ! – westchnąłem, Roban roześmiał się krótko. - W porządku, Luckless, ten pałac musi znajdować się w obrębie strefy patrolowej waszej prefektury.- Tak jest, sir.

- Zatem do waszych obowiązków należy zapewnienie bezpieczeństwa na ulicach wokół pałacu. - Tak, sir. - Skoro tak... zgodnie z typowymi procedurami prefektura powinna posia-dać informacje na temat typu tarczy pałacowej i trybu jej pracy, na wypadek nagłych sytuacji alarmowych - z własnego doświadczenia wiedziałem, że była to standardowa procedura stosowana w prefekturach Arbites, pozwa-lająca zbierać informacje o kluczowych budowlach w obrębie strefy działa-nia posterunku. - To zastrzeżone informacje, sir. - Oczywiście – westchnąłem ponownie – Lecz teraz byłby chyba odpo-wiedni czas... Włączył swój komunikator i po dłuższej chwili zdołał otworzyć połą-czenie radiowe z prefekturą. - Chodzi ci coś po głowie ? – zapytał Roban. - Być może. - Przebiegły inkwizytor Eisenhorn... - Jaki ? - Bez urazy. Twoja reputacja znacznie cię wyprzedza. - W jakim sensie ? Pozytywnie ? Roban uśmiechnął się i potrząsnął głową gestem człowieka, który być może coś kiedyś usłyszał, ale wolał zachować to dla siebie samego.

* * * * *

- To tarcza starego typu X o stożkowatej formie – poinformował nas oficer Arbites Luclus – Tangent osiem-siedem-osiem, fala harmoniczna. Nie posiadamy kodów deaktywacji. Pani Lange nie udzieliła zgody na ich udostępnienie. - Idę w zakład, że teraz bardzo tego żałuje – stwierdził krótko i trafnie śledczy Inshabel. Coraz bardziej lubiłem tego chłopaka. - Dziękuję za pomoc, Luckless – powiedziałem do arbitratora. - Hmm... Luclus, sir. - Wiem. Desperacko próbowałem sobie przypomnieć wszystko, co kiedyś opo-wiadał mi o tarczach siłowych Aemos. Żałowałem, że nieuważnie go wów-czas słuchałem. Jeszcze bardziej żałowałem, że nie było go teraz u mego boku. - Możemy ją zgasić – powiedziałem w końcu z pewną dozą pewności siebie. - Zgasić aktywną tarczę pola siłowego ? – zapytał Roban. - To pole powierzchniowe... aktywnie działające ponad poziomem ziemi. I starego typu. Tarcza powstrzyma niemal wszystko pracując na pełnym zasilaniu, ale wystarczy wyłączyć z akcji jeden lub więcej generatorów, żeby zgasła. Widzisz tamto zagięcie muru obiegające małą basztę ? To musi być generator energii tarczy, schowany kilka metrów pod powierzchnią zie-mi. Roban pokiwał głową, w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. - Rozumiem zagadnienia teoretyczne, ale co z praktyką ? Podszedłem do brata-sierżanta Kurvela i bez zbędnych ceregieli przerwa-łem jego rozmowę z Heldane, po czym wyłożyłem naprędce swój plan. Heldane parsknął z dezaprobatą. - Lyko już próbuje to zrobić ! - Jak ? - Znalazł zewnętrzny panel kontrolny przy głównej bramie i łamie teraz kod dostępu... - Łamie zamki kodowe, które zostały całkowicie zablokowane przez Esar-haddona. Traci tylko czas. Nie możemy otworzyć ręcznie bramy, nie zdo-łamy odebrać Esarhaddonowi kontroli nad pałacowym systemem bez-pieczeństwa. Ale możemy dokonać dywersji w samym systemie. Heldane zamierzał coś powiedzieć, ale Voke uciął jego opinię jednym ruchem ręki. - Sądzę, że Gregor ma dobry pomysł. - Skąd taki wniosek ? Voke pokazał palcem za nasze plecy. Blisko pięciuset cywilów otaczało nas z wszystkich stron nadciągając pośpiesznie płonącymi ulicami. - Jak sam wspomniałeś, Heldane, ten potwór doskonale nas słyszy i cały ten plan bardzo mu się musiał nie spodobać.

* * * * *

Na rozerwanie za pomocą energetycznych szponów powierzchni chod-nika oraz fragmentu podziemnej części ogrodowego muru brat-sierżant Kur-vel potrzebował dziesięciu minut. Przez cały ten czas odpieraliśmy coraz zacieklejsze ataki rosnącego w siłę tłumu marionetek. - Tunel ! – krzyknął Kurvel.

22

Page 23: Malleus [PL]

Odwróciłem się do pozostałych inkwizytorów, w powietrzu gęsto było od kul i improwizowanych pocisków. - Commodusie, musicie ich przytrzymać jeszcze przez jakiś czas. - Możesz na nas liczyć. - Roban, weź paru ludzi i chodź ze mną. Heldane nie wyglądał na uszczęśliwionego. Przestał wzywać pod-komendnych do prowadzenia ciągłego ostrzału i sam chwycił broń rozła-dowując wściekłość na gromadzie zniewolonych Thraciańczyków.

* * * * *

Skoczyłem w ciemny otwór tunelu serwisowego wraz z Kurvelem, Ro-banem, Inshabelem i trzema żołnierzami Gwardii Planetarnej. Krytyczna sytuacja na ulicy nie pozwalała ściągnąć z pozycji obronnych ani jednego człowieka więcej. Brudny tunel biegł prosto pod murem wzdłuż linii fortyfikacji, potem skręcał raptownie w głąb posiadłości. Fundamenty baszty wyłożone były kamiennymi bloczkami, ciepłymi w dotyku i porośniętymi grubą warstwą pasożytniczych grzybów. Inshabel poświecił mi latarką, bym mógł lepiej przyjrzeć się ścianie baszty. Kurvel doskonale widział w ciemnościach. Wyjął z zasobnika na pasie dwa ostatnie granaty przeciwpancerne i przymocował je do ciepłych kamie-ni za pomocą wyciśniętej z jakiejś tuby pasty klejącej. - Chciałbym mieć ich więcej – powiedział – Tak czy owak, możemy wysadzić tę ścianę bez specjalnego problemu. - Możemy, bracie-sierżancie, i co więcej, możemy uzyskać dzięki temu znacznie lepszy efekt, niż zakładałem. - Dlaczego ? - Jeślibyśmy zwyczajnie wyłączyli generator, tarcza pola zgasłaby po krótkim czasie. Jeśli wysadzimy go w powietrze, powstanie silny impuls elektromagnetyczny wewnątrz pola. A sądzę, że impuls taki jest ostatnią rzeczą, jakiej życzyłby sobie teraz Esarhaddon. Potwierdzając moje podejrzenia, niewiarygodnie silna wiązka mentalnej energii uderzyła prosto w nasze umysły. Esarhaddon uświadomił sobie, jak wrażliwy punkt obrony posiada i zwrócił całą swą uwagę w naszą stronę. Sterowane z wnętrza pałacu marionetki były dla niego zabawkami, lecz stracił nimi dalsze zainteresowanie przymierzając się do przejęcia kontroli nad nieoczekiwanymi intruzami w tunelu albo spopielenia ich mózgów. Potwór pojął, że jego zabaweczki lada moment mogą przerodzić się w realne zagrożenie. Psioniczny atak okazał się katastrofalny w skutkach. Dwaj żołnierze Gwardii Planetarnej zginęli na miejscu, trzeci oszalał i zaczął strzelać trafia-jąc dwa razy w pancerz Kurvela i raniąc Inshabela. Roban zastrzelił go z wyrazem ogromnego żalu na twarzy. Nasze umysły były odporniejsze na mentalny atak, zwłaszcza w połączeniu z grubą warstwą ziemi ponad naszymi głowami oraz pracującą nad tunelem tarczą pola siłowego, wytwarzającą swoistego rodzaju zasłonę. Lecz i tak w ciągu najbliższych sekund mieliśmy wszyscy umrzeć: ja, Roban, Inshabel i Kurvel. Tak bardzo pragnąłem w tym momencie towarzystwa Alizebeth lub jakiegokolwiek innego członka Zespołu AP. - Odpalaj ! Odpalaj ! – wrzasnąłem czując jak po raz kolejny tej doby z mojego nosa zaczyna tryskać gorąca krew. - Jesteśmy za blisko... - Zrób to, bracie-sierżancie ! Na Boga-Imperatora !

* * * * *

Wybuch rozerwał generator tarczy na strzępy wypełniając tunel serwi-sowy morzem ognia. Powinniśmy byli zginąć tam wszyscy, ale brat-sierżant Kurvel zasłonił nas swoim potężnym opancerzonym ciałem. Zapłacił za to życiem. Przyrzekłem sobie dopilnować, by jego imię na zawsze otaczano pośród Białych Konsulów czcią i szacunkiem.

* * * * *

Natychmiast po eksplozji generatora tarcza pola siłowego znikła ekra-nując całkowicie pracę wszystkich systemów elektronicznych pałacu potęż-nym impulsem elektromagnetycznym. Ekranując równocześnie umysł samego Esarhaddona. Moje badania nad nietkniętymi, początkowo samą Alizebeth, później również członkami jej zespołu, pozwoliły mi wysnuć teorię, że talent mentalny bez względu na swój poziom mocy uzależniony był w każdym przypadku od aktywności elektrycznej samego mózgu: iskierek impulsów prz

przeskakujących pomiędzy komórkami nerwowymi. Nietknięci w specyficz-ny dla siebie sposób zakłócają ten proces chemiczny wpływając w bardzo silny sposób na fundamentalny system pracy ludzkiego mózgu. To dlatego, jak już wcześniej wspomniałem, psionicy nie cierpią współpracy z nie-tkniętymi... i dlaczego tak przykra dla zwykłego śmiertelnika jest bliska obecność jednego z pustych psionicznie osobników. Złe emocje budzące się w przeciętnym człowieku ulegają jeszcze podwojeniu w sytuacji, gdy nie-tknięty spotyka się z ludźmi posiadającymi talent mentalny. Zamieniłem starą tarczę siłową w niezwykle silną falę elektromagnetycz-ną o potencjale nietkniętego. I teraz po stokroć przez Imperatora przeklęty heretyk Esarhaddon był mój: ślepy, głuchy i całkowicie zdezorientowany.

23

Page 24: Malleus [PL]

Rozdział VIIIKryjówka Esarhaddona

Lyko zwycięzcaSzczątki

Dostaliśmy się na teren pałacu Lange skacząc przez ogrodowy mur. W powietrzu unosił się silny zapach ozonu, a pokrzywione drzewa owocowe sterczały koślawo dymiąc okopconymi konarami. W asyście Robana i Inshabela ruszyłem przed siebie wyłożoną płytkami ścieżką, wiodącą do skrzydła zajmowanego przez służbę i wschodniego portyku. Ręczne latarki i reflektory podwieszane pod lufy broni omiatały snopami światła część ogrodu za naszymi plecami wskazując miejsce, w którym Heldane prowadził główną grupę pościgową. Pałac był cichy i ciemny, wszystkie jego obwody energetyczne zostały zniszczone potężną wiązką elektromagnetycznej energii. Szerokie drzwi w ścianie wschodniego portyku leżały roztrzaskane na mozaikowej posadzce, wyrwane z zawiasów falą uderzeniową powietrza powstałą w chwili zgaś-nięcia pola siłowego. Wszystkie okna pałacu rozprysły się w tym samym momencie w drobny mak. Fotokomórki i panel klimatyzacji wewnątrz wyłożonego niebieskim drewnem portyku stopiły się pod wpływem zwarcia instalacji. Z głębi pała-cu buchały kłęby dymu, dostrzegałem też poświatę rzucaną przez płomienie. Wkradliśmy się do środka posesji napotykając na porozrzucane ciała służby pałacowej i domowych serwitorów. Cały rząd pokojów gościnnych na pierwszym piętrze płonął zajmując się ogniem od ornamentowanych lamp naftowych przewróconych na podłogi wstrząsem wybuchu tarczy. Kontrolowaliśmy starannie każde mijane pomieszczenie. Roban szedł przodem, omiatając korytarz lufą swojego laserowego pistoletu. - Jak długo jeszcze ? – zapytał mnie Inshabel. - Do czego ? - Do chwili, w której ocknie się z wstrząsu ? - Nie mam pojęcia. Nie sposób stwierdzić, jak bardzo go zraniliśmy ani jak silny posiada umysł. Tak czy owak, nie mamy wiele czasu. Weszliśmy na drugie piętro po szerokich białych schodach z antracytu, wiodących wprost do wielkiej sali bankietowej. Dach pomieszczenia, wielka kopuła wykonana z wzmocnionego szkła, rozpadł się i zasypał salę grubą warstwą odłamków. W górze dostrzegłem nocne niebo rozświetlone liniami psionicznych błyskawic. Pod butami zgrzytały kawałki szkła i gruzu. W sali leżało mnóstwo ciał, zarówno arystokratycznych członków rodu jak i zwykłych służących. Usłyszałem odgłosy ruchu i ciche pochlipywanie dobiegające zza drzwi sąsiedniego pokoiku. Przerażeni ludzie chowający się w ciemnych kątach pomieszczenia za-częli krzyczeć, gdy omietliśmy ich snopami światła latarek. Grupka pracow-ników pałacowych schroniła się w ciemnościach pokoju, wielu z nich zdra-dzało oznaki poparzeń mentalnych. - Imperialna Inkwizycja – powiedziałem cichym twardym głosem – Gdzie jest Esarhaddon ? Niektórzy zaczęli dygotać na dźwięk tego imienia, inni jęczeć rozpaczli-wie. Jakaś kobieta w podartej perłowej sukni skuliła się w kącie, po jej twarzy pociekły strugi łez. - Szybko... nie mamy czasu ! Gdzie on jest ? – przez moment rozważałem możliwość mentalnego wysondowania ich umysłów, ale zaraz porzuciłem ten pomysł. Wycierpieli już zbyt dużo tej przerażającej nocy i każda próba naruszenia ich jaźni mogła się dla tych ludzi zakończyć śmiercią. - Kie... kiedy światła zgasły, on pobiegł... pobiegł w stronę zachodniego wyjścia – wychrypiał zakrwawiony mężczyzna mający na sobie uniform zdradzający przynależność do ochrony Domu Lange. - Możesz pokazać nam drogę ? - Moja noga jest złamana... - Zatem ktoś inny ! Proszę ! - Frewa, ty pójdziesz. Frewa ! – żołnierz ochrony wskazał dłonią skrajnie przerażonego chłopca chowającego się za jedną z kolumn pokoju. - Chodź, chłopcze, pokażesz nam drogę – uśmiechnął się do niego zachęca-jąco Roban. Młodzieniec podniósł się na nogi przewracając okrągłymi ze strachu oczami. Nie byłem pewien, czy bardziej lęka się Esarhaddona czy też góru-jących ponad nim inkwizytorów.

* * * * *

Szeroki korytarz wiódł z tylnej części sali bankietowej do położonego w zachodniej części pałacu prywatnego lądowiska. Krople krwi i drobiny szkła znaczyły wyłożoną płytkami posadzkę.

Poczułem podmuch powietrza owiewający mi twarz. Przeciąg od strony otwartego wyjścia pałacowego ? Ciężkie rozsuwane drzwi stały szeroko otwarte ukazując przejście do mrocznego hangaru załadunkowego. Po jego drugiej stronie, za ciemnymi sylwetkami kilku potężnych nieruchomych serwitorów, znajdowało się główne wyjście na lądowisko. Przez otwarte wrota do wnętrza hangaru wpadała blada poświata psionicznej burzy. Trzymając podniesioną broń skinąłem dłonią na Robana i Inshabela, nakazując im skręcić pod prawą ścianę hangaru. Młody służący przykucnął w progu drzwi wejściowych. Powietrze w pomieszczeniu zmieniało się wy-raźnie, jakby raptownie gęstniało. Jakby jakaś potężna istota nabierała odde-chu. Esarhaddon przychodził do siebie, byłem już tego pewien. Upiorne szmaragdowe światło skąpało znienacka cały hangar. Była to psychometryczna flara towarzysząca wybuchowi dzikiej mentalnej energii. Roban i ja zachwialiśmy się na nogach czując miażdżone płuca i lepkie pal-ce wdzierające się do naszych umysłów. Inshabel krzyknął, kiedy chłopiec wylądował mu na plecach. Frewa miał puste bezmyślne oczy, z ust ciekła mu gęsta ślina. W ułamku chwili przerażony chłopiec zmienił się w bezwol-ną marionetkę. Inshabel walczył zaciekle próbując zrzucić z siebie napastni-ka, ale Frewa wpadł w istny szał i śledczy został przygwożdżony ciężarem jego ciała do podłogi hangaru. Głowa niemal pękała mi z bólu, ale wiedziałem, że Esarhaddon wcale nie odzyskał pełnej kontroli nad swoim talentem. Zabezpieczyłem umysł naj-silniejszymi znanymi mi blokadami i chwiejnie pobiegłem do przodu. W hangarze rozległ się donośny zgrzyt serwomotorów. Wielka stalowa belka runęła na moją głowę, uskoczyłem przed nią w ostatniej chwili. Serwitor załadunkowy, olbrzym w metalowym korpusie poznaczonym licznymi szramami, wyprostował się na pełne swoje trzy metry wzrostu i ruszył w moim kierunku na krótkich hydraulicznych nogach. Kłęby pary buchały z siłowników w jego górnych kończynach, jaskrawożółte lampki płonęły w cybernetycznych oczodołach. Pomimo swego mechanicznego wyglądu machina ta podobnie jak wszyscy inni serwitorzy posiadała ludzkie komponenty organiczne: mózg, rdzeń kręgowy, sieć nerwową – Esarhaddon mógł zatem przejąć nad nią kontrolę w taki sam sposób jak nad zwykłym człowiekiem. Serwitor zamachnął się ponownie metalowymi łapami, ale chybił. Ostre kończyny przecięły powietrze z głośnym świstem. Mechanoid skonstruowany został na podobieństwo wielkiego małpoluda: miał krótkie nogi, beczkowaty korpus, szerokie barki i długie ramiona. Idealny sprzęt do załadunku ciężkich skrzyń do ładowni frachtowców. Idealny sprzęt do rozsmarowania ludzkiego ciała po podłodze. Roban krzyknął ostrzegawczo. Drugi serwitor towarowy, znacznie więk-szy od pierwszego kolos o czterech dolnych kończynach również zaczął się poruszać. Miał korpus z powgniatanego brązowego metalu i łopaty wózka widłowego w miejscu głowy, nadające mu wygląd mechanicznego byka. Ostrza podnośnika runęły w stronę Robana. Inkwizytor oddał sześć lub się-dem strzałów, wiązki energii nadtopiły pancerny korpus serwitora. Uskoczyłem przed dwoma następnymi ciosami mojego przeciwnika. Tra-ciliśmy coraz więcej bezcennego czasu, z każdym tyknięciem zegara Esar-haddon odzyskiwał coraz więcej energii i samokontroli. Wpakowałem boltowy pistolet w centralną część korpusu atakującego mnie serwitora i odrzuciłem go impetem mikroeksplozji w tył, siłowniki dolnych kończyn zawyły przeciążone próbując utrzymać machinę w równo-wadze. W powietrzu zalśnił mój energetyczny miecz, ostrze płonęło jaskrawo. Pobłogosławiony dla mnie przez Provosta z Inxu, miecz ten był moją ulu-bioną bronią. Postrzegałem się za dobrego fechtmistrza, ale Arianrhod przed swą śmiercią zdążyła mnie jeszcze wprowadzić w tajniki carthaeńskiej Ewl Wyla Scryi. Termin ten można przetłumaczyć jako „geniusz ostrości” i jest on zbiorem wiedzy na temat carthaeńskiej sztuki władania mieczem. Nakreśliłem w powietrzu figurę ósemki, ghan fasl, po czym wyprowadzi-łem cięcie z bekhendu, zwane uin lub odwróconą formą tahn wyla. Uderzenie okazało się udane. Energetyczne ostrze przeszło na wylot przez mechaniczne lewe ramię serwitora, masywny manipulator runął z łos-kotem na podłogę hangaru. Serwitor naparł na mnie ze zdwojoną szybkością, jakby rozgniewany uszkodzeniem, próbując mnie ścisnąć drugim manipulatorem i machając dy-miącym kikutem odciętej kończyny. Zasłoniłem się ostrzem wykonując horyzontalną blokadę na wysokości głowy zwaną uwe sar, po czym złożyłem dwa dalsze bloki, lewy i prawy, ulsar i uin ulsar. Snopy iskier sypały się z miejsc, gdzie energetyczna klinga zderzała się z pancerzem serwitora. Przykucnąłem przed zamaszystą kontrą machinoida i wyprowadziłem z półprzysiadu ura wyla bei, niszczycielskie cięcie po przekątnej. Czubek ostrza rozpruł metalową płytę korpusu serwito-ra pośród syku iskier i trzasku pękających przewodów.

24

Page 25: Malleus [PL]

Wymiana ciosów dała mi dostatecznie dużo czasu na mentalne zlokali-zowanie ośrodka sterowania serwitora, świecącego zauważalnym blaskiem dla osoby posiadającej talent psioniczny. Mózg mechanoida umieszczony został w korpusie, głęboko pod kołnierzem metalowego torsu. Jeszcze jedno uwe sar, a następnie ewl caer, morderczy sztych. Ostrze miecza przeszło bez trudu przez okablowanie korpusu i utkwiło w orga-nicznym komponencie serwitora. Nie wyciągałem go, dopóki światło w żół-tych ślepiach machiny nie zgasło w końcu. Wtedy wyszarpnąłem miecz z metalowej obudowy i uskoczyłem w bok przed upadającym z łoskotem cielskiem. - Roban ! – krzyknąłem przesadzając jednym skokiem trupa serwitora. Roban nie żył. Podnośniki drugiego serwitora przebiły jego ciało na wysokości brzucha i uniosły w górę potrząsając zwłokami. Inshabel stał opodal z oczami pełnymi łez, strzelając długimi seriami z automatycznego karabinka prosto w korpus zabójcy swego mistrza. Rzuciłem się przed siebie z przekleństwem na ustach, chwytając miecz oburącz i spuszczając energetyczne ostrze na grzbiet serwitora. Wątpię, by Carthaeńczycy posiadali w swej Ewl Wyla Scryi termin odpowiadający wściekłemu cięciu, które rozcięło mechanoida od podstawy karku po dolną część korpusu. Inshabel skoczył w stronę swego martwego pana, próbując ściągnąć jego ciało z wideł załadunkowych przewróconego serwitora. - Później ! Później ! – wdarłem się do umysłu śledczego silną mentalną komendą. Inshabel tracił zdrowy rozsądek przytłoczony ogromną falą żalu i rozpaczy, a ja wciąż potrzebowałem jego pomocy. Podniósł z podłogi automat i podbiegł do mnie. - Co z chłopcem ? – zapytałem. - Musiałem go uderzyć. Mam nadzieję, że tylko stracił przytomność.

* * * * *

Wpadliśmy na platformę lądowiska, nocne niebo ponad naszymi gło-wami kotłowało się rozdzierane psioniczną burzą. Wielkie błyskawice pło-nęły w przestworzach, wiatr szarpał naszymi ubraniami. Na samym lądo-wisku nie było żywej duszy, ale jakaś walka toczyła się na trawniku po drugiej stronie platformy. Dostrzegłem osiem postaci, niektórych w długich płaszczach z kapturami, niektórych w pancerzach Gwardii Planetarnej, próbujących otoczyć mężczyznę skąpanego ognikami nienaturalnych pło-mieni. Na moich oczach wiązki ognia wystrzeliły z osaczonej ofiary i po-waliły na trawnik jednego z gwardzistów. Esarhaddon. Otoczyli Esarhaddona. Zeskoczyliśmy w biegu z krawędzi lądowiska, trzy metry w dół, lądując na mokrym grząskim trawniku. Widziałem teraz wyraźnie dzikiego psionika pomimo padającego ulew-nego deszczu. Był wysokim, niemal całkowicie nagim mężczyzną o zmierz-wionych czarnych włosach i chudym ciele. Po skórze jego rąk skakały mi-gotliwe płomyki mentalnej energii. Byliśmy obaj zaledwie dziesięć metrów od kordonu otaczającego Esarhaddona, gdy jedna z zakapturzonych postaci podniosła pękatą broń i wystrzeliła do psionika. Karabin plazmowy. Błękitna wiązka światła, zbyt jaskrawa, by można było na nią patrzeć, uderzyła w ciało Esarhaddona. Wciąż jeszcze osłabiony, nie miał szans, by się przed nią obronić. Spłonął niczym flara pośrodku smaganego deszczem trawnika.

* * * * *

Opuszczając ku ziemi lufy broni podeszliśmy z Inshabelem do ludzkiego kordonu otaczającego żarzący się stos popiołów. Stojący pośród wznoszą-cych dziękczynne modły akolitów inkwizytor Lyko wyłączył swój plazmo-wy karabin. - Niech łaska Imperatora spłynie na ciebie, Lyko – powiedziałem. Odwrócił się ku mnie, dopiero teraz świadom naszej obecności. - Eisenhorn – skinął głową w geście powitania. Jego twarz była szczupła i pociągła, niebieskie oczy ukryte pod wystającymi łukami brwiowymi. Miał zaledwie pięćdziesiąt lat, co wedle standardów Inkwizycji oznaczało bardzo młody wiek. Był wystarczająco młody, aby tragedia przyćmiewająca już tryumf na Dolsene nie zdołała znacząco zaważyć na jego przyszłej karierze. - Nie służę Imperatorowi dla jego łask, czynię to ku chwale Imperium. - Dobrze powiedziane – odparłem i spojrzałem na stertę gorących popiołów będących jeszcze przed chwilą naszym zbiegiem. Nie przejmowałem się faktem, że to Lyko dopadł psionika. Mógł zebrać glorię zwycięstwa, nie dbałem o to. Ucieczka więźniów tak zaciążyła na tym wielkim dla niego dniu. Pościg za nimi był dla Lyko jedynym sposobem na naprawienie choć cząstki wielkiej tragedii.

Anarchistyczne zamieszki zmalały zauważalnie po publicznym komuni-kacie o polepszającym się stanie zdrowia marszałka Honoriusa i cudownym ujściu z życiem lorda Helicana, nawet nie draśniętego odłamkami eksplodu-jącego myśliwca. Obwieszczenie wydano szóstego dnia rozruchów, w chwi-li, gdy imperialne organy władzy w kończyły zaprowadzać porządek w sto-łecznym Thracian Primaris. Komunikat wydatnie w tym pomógł. Zwykli obywatele zagubieni pośród przerażającego chaosu ostatnich kilku dni po-jęli, że władza znów trafiła w ręce prawowitych panów tego świata. Panika ustąpiła. Oddziały Arbites likwidowały ostatnie grupy zatwardziałych kry-minalistów grabiących dolne poziomy metropolii. Mój nastrój nie uległ bynajmniej żadnej poprawie. Od samego początku byłem świadom faktu, że lord Helican zginął na Alei Victora Belluma, pod spadającym kadłubem imperialnego Lightninga. Eklezjarchia i Senatorum Helican podstawiły na jego miejsce sobowtóra, który pełnił rolę rzekomego władcy podsektora przez kilka następnych lat. Kiedy w końcu zmarł – z ja-koby przyczyn naturalnych – miejsce jego zajął sukcesor wybrany w bar-dziej spokojnych okolicznościach. Mogę już bez obaw opowiedzieć o tym politycznym fałszerstwie w swym prywatnym pamiętniku, lecz wówczas sekret ten był strzeżony pod groźbą kary śmierci i nawet najwyższe autorytety władzy mocarstwa nie ważyły się go złamać. Ja sam również nie miałem takiego zamiaru. Byłem inkwizytorem i doskonale zdawałem sobie sprawę z fundamentalnego zna-czenia zabiegów mających zaprowadzić społeczny porządek.

* * * * *

Pomijając już potworne zmęczenie i ból odniesionych obrażeń, me troski pogłębiły jeszcze wieści o Gideonie Ravenorze. Teraz wiemy już oczywiś-cie, jak bezcennym i błyskotliwym okazał się nabytkiem dla grona badaczy Imperium i świadomi jesteśmy faktu, że nigdy by nie stał się takim człowie-kiem, jaki jest teraz, gdyby nie tragiczne wydarzenia skazujące go na życie ograniczone do mentalnych rozpraw i przemyśleń. Lecz wówczas, w przesyconych szpitalnym zapachem salach hospicjum na ulicy Nakazów, widziałem przed sobą jedynie młodego człowieka, spa-lonego, połamanego i fizycznie sparaliżowanego – genialnego inkwizytora zniszczonego przed pełnym rozwinięciem swego talentu. Ravenor w oczach wielu okazał się szczęśliwcem. Nie znalazł się pośród stu dziewięćdziesięciu ośmiu pracowników Inkwizycji zabitych w kraksie myśliwca rozbitego na Alei za Bramą Spatiana. Podobnie jak pięćdziesiąt innych osób znalazł się na obrzeżach eksplozji maszyny i przeżył. Mój wychowanek zmienił się nie do poznania. Był mokrym od krwi stosem poszarpanej tkanki. Sto procent powierzchni ciała uległo poparzeniu. Ślepy, głuchy, niemy, o twarzy tak upiornie stopionej żarem, że chirurdzy musieli wyciąć otwór w miejscu, gdzie wcześniej znajdowały się jego usta, by się nie udusił. Jego los dotknął mnie ogromnie boleśnie. Gideon Ravenor był najlep-szym, najbardziej obiecującym z grona moich podopiecznych. Stałem przy jego łóżku słuchając szumu wentylatorów, syku pomp sterujących obiegiem płynów organicznych rannego, dźwięku medycznej aparatury. Wspomnia-łem słowa, które wypowiedział Commodus Voke podczas naszej rozmowy w siedzibie Arbites na ulicy Blammerside. - Naprawię to, co tylko można. Nie spocznę, dopóki ostatni z tych bluźnier-ców nie zostanie odnaleziony, a porządek na ulicach ponownie przywróco-ny. A wówczas nie spocznę, póki nie odnajdę siły, która stała za tym zama-chem. Stojąc przy łóżku mego pupila złożyłem sam identyczną przysięgę. Wówczas nie miałem jeszcze pojęcia, co to dla nie będzie oznaczało i gdzie mnie ostatecznie zaprowadzi.

* * * * *

Powróciłem do Oceanicznego Domu dziewiątego dnia niechlubnej Świę-tej Nowenny. Nikt mnie nie przywitał w drzwiach, cała posiadłość sprawiała wrażenie wymarłej i porzuconej. Poszedłem do swojego gabinetu, nalałem sobie kieliszek amasecu i usiadłem w skórzanym fotelu o wysokich oparciach. Odniosłem wrażenie, że całe wieki minęły od chwili, gdy rozmawiałem w tym pokoju z Titusem Endorem roztrząsając sprawy dziwnie teraz nieistotne i nieważne. Drzwi wejściowe gabinetu otworzyły się raptownie. Nagła zmiana men-talnej temperatury w pokoju zdradziła mi tożsamość gościa. Bequin. - Nie wiedzieliśmy, że wróciłeś, Gregor – powiedziała. - Wróciłem, Alizebeth. - Widzę. Jak się czujesz ? Wzruszyłem ramionami. - Gdzie są wszyscy ? – zapytałem.

25

Page 26: Malleus [PL]

- Kiedy... – urwała na moment dobierając starannie słowa – kiedy wydarzy-ła się ta tragedia, wybuchło tutaj spore zamieszanie. Jarat i Kircher zabrali cały personel do schronów, a ja zamknęłam się razem z Zespołem w za-chodnim skrzydle pałacu. Liczyłam na to, że się odezwiesz. - Kanały komunikacyjne wysiadły. - Oczywiście. Przez osiem dni. - Ale wszyscy są bezpieczni ? - Tak. Wychyliłem z fotela spoglądając uważnie w jej twarz. Była blada, pod-krążone oczy świadczyły o wielu nieprzespanych nocach. - Gdzie jest teraz Aemos ? - Na zewnątrz, z Betancore, Kircherem i Naylem. Von Baigg kręcił się gdzieś w pobliżu. Czy... czy to prawda, co słyszeliśmy o Gideonie ? - Alizebeth... to... Przykucnęła i objęła mnie ramionami. To bardzo trudne dla psionika być przytulonym przez nietkniętą, bez względu na charakter ich osobistych kon-taktów i okres znajomości. Lecz wiedziałem, że miała dobre intencje i tole-rowałem ten bezpośredni kontakt tak długo jak tylko nie sprawiał mi zna-czącego cierpienia. W końcu odsunąłem ją delikatnie od siebie. - Przyślij ich tutaj. Przyjdźcie do mnie wszyscy. - Wszyscy się tutaj nie zmieścimy, Gregorze. - Dobrze, zatem zbierz ich na podmorskim tarasie. Ten ostatni raz.

* * * * *

Siedząc lub stojąc w czterech ścianach podmorskiego tarasu, członkowie mojej świty spoglądali z wyczekiwaniem w mym kierunku. Komnata była do pełna zatłoczona. Jarat krążyła wokół roznosząc napoje i przekąski do-póki nie wcisnąłem w jej pomarszczone dłonie kieliszka amasecu i nie zmu-siłem do zajęcia miejsca w jednym z foteli. - Zamierzam zamknąć Oceaniczny Dom – oświadczyłem. Przez pomieszczenie przebiegł zduszony pomruk zaskoczenia. - Wciąż pozostanie moją własnością, ale nie mam już ochoty tutaj miesz-kać. Nie mam ochoty pozostać ani dnia dłużej na Thracian. Nie po tej... Świętej Nowennie. Nie ma sensu utrzymywać tu dłużej obsady. - Lecz co stanie się z biblioteką, sir ? – zapytał z tylnych rzędów Psullus. Uniosłem ku górze palec. - Podpiszę kontrakt z firmą zajmującą się obsługą nieruchomości, by cały pałac był stale pod nadzorem serwitorów. Kto wie, być może kiedyś jeszcze tu powrócę. Napełniłem swój kieliszek przed podjęciem dalszej przemowy. - Chcę przenieść swoje centrum operacyjne. To już postanowione. Słysząc te słowa Jubal Kircher zajrzał niespokojnie do swej karafki. - Zamierzam przenieść całą świtę do wiejskiej posiadłości na Gudrun. Jes-tem pewien, że tamtejsze otoczenie znacznie lepiej wpłynie na mój nastrój i zdrowie niż to... metropolitalne piekło. Jarat, razem z Kircherem zajmiecie się nadzorem nad pakowaniem sprzętów i przewozem wyposażenia. Chciał-bym, żebyś objęła funkcje gospodyni domu na Gudrun, jeśli wyrazisz na to zgodę. Jestem świadom faktu, że nigdy wcześniej nie opuszczałaś Thracian. Pochyliła się w fotelu ze zmarszczonym czołem, rozważając pośpiesznie w myślach konsekwencje tej nagłej zmiany w swym życiu. - Ja... jestem zaszczycona pańską propozycją, sir – odpowiedziała. - Bardzo mnie to cieszy. Wiejskie powietrze przypadnie ci do gustu. Rezy-dencja jest doglądana przez szkieletową obsadę, toteż będę potrzebował tam dobrej nadzorczyni. I dobrego szefa ochrony. Jubal... chciałbym, żebyś objął to stanowisko. - Dziękuję, sir – odparł Kircher. - Psullus... biblioteka zostaje na stałe przeniesiona na Gudrun. To twoje zadanie, podobnie jak funkcja naczelnego bibliotekarza w nowej centrali. Czy mogę na ciebie liczyć w tej kwestii ? - Ależ tak... pojawią się rzecz jasna pewne kłopoty, zwłaszcza z tymi dziełami, które wymagają przechowywania w polach czasowych... - Lecz mogę ci powierzyć tę misję ? Psullus pomachał mi kruchymi dłońmi w geście dziecięcej ekscytacji wywołując powszechne rozbawienie. - Zdaję sobie doskonale sprawę z faktu, że cała przeprowadzka zajmie parę miesięcy. Alain... czy obejmiesz całościowym nadzorem przebieg tej ope-racji ? Von Baigg poczuł się jakby niezręcznie. - Oczywiście... oczywiście, inkwizytorze. - To odpowiedzialne zadanie, śledczy. Czy sobie z nim poradzisz ? - Tak, sir. - Przylecę do posiadłości na Gudrun nie dalej jak za dziesięć miesięcy. Mam nadzieję zastać tam wówczas taki dom, jaki sobie teraz wyobrażam. Złożyłem właśnie obietnicę, której miałem nie dotrzymać. - Co z Zespołem AntyPsionicznym, sir ? – zapytała Surskova.

- Chcę podzielić grupę – odparłem – Sześciu najlepszych członków Zespołu poleci na Gudrun, by pełnić tam funkcję mojej osobistej asysty. Sam Zespół od obecnej chwili będzie całkowicie niezależnie ode mnie działającą jed-nostką. Posiadam pewną rezydencję na najwyższych poziomach metropolii na Messinie. To właśnie będzie nowa oficjalna baza Zespołu. Surskova, obejmiesz nadzór nad przeniesieniem swoich podopiecznych w to miejsce oraz zajmiesz się tam rozbudową szkoły dla nietkniętych. Pokiwała tylko głową, wyraźnie zaskoczona. Bequin zesztywniała za-uważalnie. Przesunąłem spojrzeniem po blisko setce żołnierzy, służących i asysten-tów stłoczonych na podmorskim tarasie. - To wszystko. Dopóki nie ujrzymy się ponownie, niechaj Bóg-Imperator was strzeże.

* * * * *

Gdy członkowie świty wyszli, na tarasie pozostali tylko Aemos, Bequin, Medea i Nayl. - Nie dla nas rozgardiasz przeprowadzki – oświadczyłem. - Takie tez miałam przeczucie – burknęła Medea. - Przed nami dwie misje. - Przed nami ? – zapytała Bequin. - Owszem... chyba, że uważasz nas oboje za zbyt starych na powrót do pra-cy w terenie ? - Nie, ja... ja... - Zbyt długo siedziałem na tyłku. Zbyt długo polegałem wyłącznie na moim profesjonalnym zespole. Tęsknię za robotą operacyjną. - Twoja ostatnia robota operacyjna omal cię nie zabiła – zauważyła posęp-nie Bequin. - Nie, ona tylko ujawniła mój spadek formy. - Co za wstyd – mruknął z uśmieszkiem na ustach Nyal. - Czeka na nas zatem pewna wyprawa. Tylko nas kilkorga. Pamiętasz jesz-cze te stare czasy, Aemos ? - Mówiąc szczerze niespecjalnie za nimi tęsknię, ale tak, pamiętam. - Alizebeth ? Bequin skrzyżowała ręce na piersiach patrząc na mnie złowieszczo. - Oczywiście, bardzo chętnie pójdę z tobą, by popatrzeć jak się komuś da-jesz zabić. - A więc wszyscy się zgadzają ? – zapytałem. Nie mogłem nic poradzić na swój beznamiętny wyraz twarzy, Gorgone Locke dobrze o to zadbał. Lecz sam sens pytania wystarczył, by Nyal i Medea roześmiali się głośno, a Aemos zachichotał pod nosem. Alizebeth Bequin wyszczerzyła zęby pomimo złego humoru. - Jak już powiedziałem, mamy dwie misje. Zaraz po tej odprawie wybierze-cie kilka osób z personelu w charakterze naszej asysty. Nyal, jednego lub dwóch żołnierzy, na których można polegać. Aemos, sprawdzonego astro-patę. Alizebeth, jedną lub dwie osoby z Zespołu AP. Maksymalnie dziesięć osób w grupie, rozumiecie ? Ani jednej więcej. Kwestie personalne ustalcie pomiędzy sobą, nie zawracajcie mi tym głowy. Wyjeżdżamy za dwa dni i nie życzę sobie żadnych kłótni ani opóźnień. - Co z tymi misjami ? – zapytała Medea sadowiąc się wygodniej w fotelu i wyciągając swe długie nogi. Upiła nieco wina z kieliszka – Mówiłeś o dwóch zadaniach. - O dwóch. Nacisnąłem niewielki przycisk na trzymanym w dłoni pilocie i ponad stołem rozbłysnął natychmiast holograficzny ekran. Na jego migotliwej powierzchni pojawiły się słowa wiadomości otrzymanej tuż przed tragedią na Thracian. Skalpel tnie szybko, niecierpliwe języki rozwiązane. Na Cadii, w jednej tercji. Ogar życzy sobie Ciernia. Cierń musi być ostrożny - O kurwa ! – wyrwało się zaskoczonemu Naylowi. - Czy to autentyczny przekaz ? – spytała Medea patrząc na mnie badawczo. - Tak. - Boski Imperatorze, on ma kłopoty... potrzebuje nas... – szepnęła Bequin. - Zapewne masz rację. Medea, załatw nam jak najszybciej transfer na Ca-dię. To nasz pierwszy punkt podróży. - A co z drugą ? – odezwał się Aemos. - Z drugą ? - Z drugą misją. Spojrzałem na nich wszystkich. - Doskonale wiemy jak istotna jest dla nas sprawa cadiańska. Lecz ja przy-rzekłem coś Gideonowi. Zamierzam odnaleźć prawdziwego sprawcę tej zbrodni. Odkryć, wytropić i ukarać. Zabawne jakie los potrafi człowiekowi płatać figle.

* * * * *

26

Page 27: Malleus [PL]

Była już późna pora, kiedy zasiedliśmy do przygotowanej przez Jarat kolacji. Nyal opowiadał jakieś potwornie prymitywne dowcipy Aemosowi podczas gdy ja wraz z Medeą i Bequin dyskutowaliśmy nad założeniami naszych misji i transferami personalnymi w obrębie Zespołu AP. Domyślałem się, że Alizebeth jest ogromnie podekscytowana. Podobnie jak ja, zbyt długo siedziała w centrali. Kircher wszedł na taras, szmaragdowa poświata skąpała jego postać. - Sir, ma pan gościa. - O tej porze ? - Przedstawił się jako Inshabel, sir. Śledczy Nathun Inshabel. Inshabel czekał na mnie w bibliotece. - Śledczy – powitałem go – Czy moja służba zaoferowała panu drinka ? - Owszem, dziękuję, sir. - Dobrze. Czemu zatem zawdzięczam tę wizytę ? Inshabel, młodzieniec na oko nie starszy niż dwadzieścia pięć lat, prze-czesał palcami swoją jasnowłosą grzywkę i spojrzał na mnie z błyskiem w oczach. - Jestem... jestem pozbawiony mentora. Mistrz Roban nie żyje... - Niech spoczywa w świetle Boga-Imperatora. Będzie nam go brakowało. - Sir, czy myślał pan kiedykolwiek o tym, co stanie się, jeśli pan umrze ? Zaskoczył mnie tym pytaniem. Nigdy wcześniej nawet nie pomyślałem o takiej ewentualności, co dopiero zaś o jej konsekwencjach. - Nie, Inshabel, nie myślałem. - To przerażające, sir. Jako najstarszy akolita Robana stanąłem w obliczu obowiązku rozwiązania jego świty, majątku, zbiorów. Muszę zwolnić ludzi, upłynnić aktywa. - Jestem przekonany, że poradzisz sobie z tym zadaniem, śledczy. Uśmiechnął się niepewnie. - Dziękuję, inkwizytorze. Pomyślałem o tym, by przyjść tutaj i poprosić pana o przyjęcie mnie na służbę. Bardzo pragnę zostać inkwizytorem. Mój nauczyciel nie żyje, a pański... pański śledczy... - To prawda, zwykłem jednak sam sobie dobierać współpracowników... - Inkwizytorze Eisenhornie. Nie przybyłem tutaj w celu błagania pana o przyjęcie do świty. Jak już wspomniałem, zajmuję się likwidacją majątku mistrza Robana. Oznacza to również konieczność sporządzenia raportu opisującego okoliczności zgonu mojego mentora. Inkwizytor Roban został zabity przez serwitora towarowego będącego pod kontrolą dzikiego psio-nika. - Tak ? - Dla zamknięcia raportu niezbędny był załącznik w postaci aktu zgonu sa-mego Esarhaddona. - Owszem, taka jest standardowa procedura – potwierdziłem. - Raport patologa okazał się bardzo zwięzły. Ciało Esarhaddona spłonęło od kostek w górę ulegając całkowitemu spopieleniu. Podobnie jak w przy-padkach udokumentowanego ludzkiego samospalenia, pozostałości ofiary po trafieniu z broni plazmowej ograniczają się zazwyczaj do nadgarstków i stóp. Niemal całkowity brak szczątków. - I ? - Na kostkach nie było wypalonego piętna Ordo Malleus. - A... co ?! - Nie mam pojęcia, kogo inkwizytor Lyko spalił na trawniku pałacu Lange, ale na pewno nie był to heretyk Esarhaddon.

Rozdział IXEechan, sześć tygodni później

Rozmowa z PhantemNoże w ciemnościach

Masywny ochroniarz rozpierający się w kanciastych drzwiach baru dla twistów pochylił w naszą stronę jedną z pokrytych liszajem głów, druga spoglądała beznamiętnie gdzieś w dal paląc fajeczkę obscury. - Nie wasze miejsce, nie wasi kumple. Spadajcie. Krople gęstego deszczu kapały mi na głowę przeciekając przez gnijące dziurawe zadaszenie ponad wejściem do lokalu. Kiwnąłem w stronę mego towarzysza, ten zaś zdjął z głowy kaptur ukazując ochroniarzowi rząd ma-łych źrenic pokrywających jego policzek i biegnących w dół bladego gardła. Odchyliłem połę swojego przeciwdeszczowego płaszcza i pokazałem czubek karłowatej macki wystającej przez mały otwór w ubraniu tuż pod prawą pachą. Ochroniarz rozluźnił się nieco, jedna z jego głów pokiwała ze zrozumie-niem. Był wielki i zbudowany równie masywnie jak ogryn, skórę pokry-wały mu liczne tatuaże. - Hmm... – burknął szacując nas uważnie wzrokiem – No, może. Nie czuć was twistami. Ale dobrze. Weszliśmy do środka, do mrocznego klubu zasnutego kłębami obscury i pulsującego odmianą twardej nierytmicznej muzyki zwanej potocznie „łoskotem”. Klosze z czerwonego szkła nałożone na żarówki nadawały temu miejscu diabelskiego wyglądu. Niemal natychmiast przyszły mi na myśl olejne obrazy szalonego geniusza Omarmettii. Mutanci, hybrydy i mieszańcy wszelkiej maści drzemali przy stolikach, grali w karty, pili alkohol lub tańczyli. Na niewielkim podwyższeniu naga niewidoma dziewczyna o obfitym biuście i drugich ustach w miejscu pępka wyginała swe ciało w rytm muzyki. Podeszliśmy do baru, solidnego kontuaru z polerowanego drewna oświet-lonego rzędem zawierzonych nad blatem jarzeniówek. Barman okazał się tłustym mutantem o przekrwionych oczach i czarnym rozwidlonym języku ocierającym się nieustannie o jego zepsute zęby. - Hej, twisty. Co podać ? - Dwa razy to – odpowiedziałem wskazując palcem szklanki z wódką zbo-żową niesione na metalowej tacy przez jedną z kelnerek. Byłaby śliczną dziewczyną, gdyby nie żółte plamy szpecące jej skórę. Twisty. Wszyscy ludzie w barze byli twistami. Mutant wydaje się bardzo nieprzyjemnym słowem, jeśli jesteś mutantem. Klienci tego lokalu lubili zwracać się do siebie najbardziej prymitywnym i plebejskim slangiem Imperium. Używanie dialektu było powszechnie akceptowaną zasadą, istną kwestią honoru. Każda kasta społeczna mocarstwa posiada swoją specy-ficzną nazwę. Osoby pozbawione talentu mentalnego bywają nazywane przez siebie samych „ślepcami”; znani z wysokiego wzrostu mieszkańcy Sylvanu często używają miana „tyczek”. Obraźliwy przydomek często przestaje budzić złe emocje, kiedy człowiek sam go wobec siebie używa. Prawo na Eechanie zezwalało mutantom podejmować pracę w charak-terze robotników na farmach rolnych i w destylarniach roślinnego soku, pozwalało im także osiedlać się w ściśle wydzielonych strefach slumsów na obrzeżach głównej metropolii Eechanu. Barman postawił na blacie dwie ciężkie szklanki i napełnił je po brzegi zbożową wódką. Rzuciłem na kontuar garść monet i sięgnąłem po szklankę. Przekrwione oczy wbiły się w moją twarz. - Co to jest ? Imperialny bilon ? Nie pogrywaj, twiście, wiesz, że nie wolno nam w tym płacić. Zesztywniałem na moment. Rzut oka na kontuar pozwolił mi stwierdzić, że wszyscy inni klienci baru płacili za alkohol kuponami robotniczymi lub bryłkami czystego metalu. Wszyscy też gapili się teraz na mnie ze złowiesz-czą natrętną ciekawością. Popełniłem podstawowy błąd. Mój towarzysz oparł się wygodniej o kontuar i pociągnął łyk wódki. - Czego żeś się przyssał do dwóch dobrych twistów, którym trafił się nie-dawno świetny interesik ? Barman uśmiechnął się półgębkiem i oblizał spierzchnięte usta. - Wyluzuj, stary. Ostrzegłem was, to już wiecie, a kasę zabieram. Po prostu nie błyskajcie tak tą forsą, dobrze ? Zabraliśmy nasze drinki szukając jakiegoś wolnego stolika. Straciłem sześć tygodni na dotarcie do Eechanu i niecierpliwość prawie mnie rozsa-dzała od wnętrza. Rytm muzyki nieco się zmienił. Przez podwieszone pod sufitem głośniki zaczął wylewać się łoskot kolejnego utworu, chociaż dla mojego niewpraw-nego ucha była to co najwyżej wariacja na temat poprzedniego kawałka. Zna-

27

Page 28: Malleus [PL]

Znający się lepiej na tej odmianie muzyki tłum klientów wzniósł okrzyki aplauzu i pogwizdywania aprobaty. Naga dziewczyna ze szczerzącym zęby pępkiem zaczęła wyginać swe biodra w drugą stronę. - Mam wrażenie, że powinienem całą robotę zostawić tobie – szepnąłem do swego towarzysza. - Nieźle sobie radzisz. - Nie przysysaj się, twiście... na Boga-Imperatora, gdzieś się nauczył takich zwrotów ? - Nigdy nie miałeś do czynienia z twistami ? - Nie z taką menażerią jak ta tutaj... - To kumam, że cię niespecjalnie rajcuje ten muzyczny kawałek, twiście ? - Wyłącz to albo cię zastrzelę. Harmon Nyal wyszczerzył w uśmiechu zęby i mrugnął do mnie drwiąco wszystkimi szesnastoma oczyma. - Rozluźnij się, twiście. Jeśli to nie jest Phant Mastik, to sobie osobiście wydłubię ślepia. - Chętnie ci pomogę – burknąłem i wlałem do gardła zawartość szklanki – W górę z nim i do dna i dawać następnego ! – wymamrotałem pod nosem czując jak paląca ciecz spływa mi w dół przełyku. Natychmiast porwałem dwie następne szklanki z tacy niesionej przez mijającą nas kelnerkę. Phant Mastik siedział z swymi kompanami w bocznej alkowie baru. Dziesiątki lat wystawiania organizmu na słoneczną radiację poczyniły w je-go ciele potwornych spustoszeń. Był istotą o pomarszczonej groteskowo skórze, powiększonej twarzy, ogromnych mięsistych uszach i nosie w kształcie ociekającej śluzem trąby. Gęsta grzywa ogniście czerwonych wło-sów spadała mu na czoło. Głęboko osadzone w twarzy oczy były czarne. I niebezpieczne. Bardzo niebezpieczne. Pił wódkę z wielkiego kufla za pomocą zanurzonego w naczyniu nosa. Usta, zdeformowane rzędami zwierzęcych kłów, były dla swego właściciela bezużyteczne. Siedząca u boku Phanta dziwka o nadmiarowej liczbie rąk piła swojego drinka, paliła fajeczkę obscury, poprawiała makijaż i robiła pod blatem stołu jakieś czynności manualne, które najwyraźniej sprawiały Mastikowi ogromną przyjemność. Podeszliśmy do alkowy. Ochroniarze Phanta wyrośli niemal natychmiast na naszej drodze blo-kując ciałami przejście. Jeden miał rogatą głowę, pozbawiona owłosienia czaszka drugiego przywodziła na myśl skórzany kaptur naciągnięty na nie-naturalnie wielkie oczy. Obaj wsadzili prawe ręce za poły swych płaszczy. - Dobrze się dzisiaj bawicie, twisty ? – zapytał ten rogaty. - Spoko. Wyluzuj, stary, chcieliśmy pogadać z Phantem – powiedział Nayl. - Nic z tego – odparł Wielkie Oczy zduszonym głosem. Imperator jeden raczył wiedzieć, gdzie ten stwór miał usta. - A ja myślę inaczej, bo mamy dla niego świetny interesik – Nayl nawet nie drgnął. - Puść ich – powiedział metalicznym głosem Phant. Implant dźwiękowy. Niewielu twistów stać było na takie wszczepy. Phant bez wątpienia nie narzekał na brak pieniędzy. Ochroniarze cofnęli się na boki pozwalając nam przejść. Usiedliśmy na skórzanej sofie przy stoliku. - Gadajcie. - Żeśmy słyszeli, że można u kogoś dostać za gotówkę mózgowców klasy alfa. Podobno wiesz coś na ten temat ? - A kto coś takiego powiedział ? - Słyszało się co nieco tu i ówdzie – odparł Nayl. - Uh huh. A wy coście za jedni ? - Dwa twisty chcące ubić interes – powiedziałem wtrącając się do rozmo-wy. - Doprawdy ? Posiedzieliśmy przez chwilę w milczeniu pozwalając Phantowi zamówić następne drinki. Jego panienka poprawiała sobie z ożywieniem włosy i malowała usta. Jedna z jej wolnych dłoni spoczywała pod blatem, dokładnie na moim kolanie. Mrugnęła do mnie dyskretnie. Okiem tkwiącym na czubku jej długiego języka. - Mam pewien towar, twisty, ale to nie klasa alfa. Mam alfę plus. - Takiego właśnie towaru szukamy, Phant. Zapłacimy każdą cenę. - A jak będziecie płacić ? Nayl położył na blacie stolika złoty samorodek. - Czysty kruszec. I mamy też sztabki. No to jak będzie ? Kiedy, kiedy ? - Muszę pogadać z pewnymi ludźmi. - Spoko. - Gdzie was znajdę ? - „Pod Śpiącym Twistem”. - Nie śpijcie głęboko, może kogoś do was poślę.

Audiencja dobiegła końca. Zabraliśmy swoje szklanki wracając do puste-go stolika, gdzie posiedzieliśmy jeszcze jakiś czas udając zainteresowanie wygibasami ślepej tancerki. Po niecałej godzinie Phant wyniósł się razem z kompanami z lokalu korzystając dyskretnie z bocznych drzwi. - Spadamy – szepnąłem. Dopiliśmy drinki wstając od stolika. Nyal podał jednej z kelnerek garść monet klepiąc ją jednocześnie po pośladkach. Uśmiechnęła się w pozbawiony ciepła zawodowy sposób. Stojący przed lokalem bramkarz nie poświęcił nam nawet szczypty uwagi. Za rogiem baru, w małym ciemnym zaułku, podałem Nyalowi jedną z dwóch chowanych w kieszeni metalowych strzykawek z detoksem. Wbi-liśmy sobie igły w żyły przeprowadzając polowy zabieg neutralizacji krążą-cego w naszych krwioobiegach alkoholu. Był środek nocy, ale na zewnątrz nie dostrzegało się specjalnie gęstych ciemności. Przecinający niebo wielki łuk pierścienia asteroid obiegającego Eechan lśnił w promieniach niewidocznego słońca niczym łańcuch dia-mentów. Główna ulica miasteczka biedoty była grząskim deptakiem pełnym sta-rych śmieci, ogrodzonym po obu stronach blaszanymi barierkami. Światło rachitycznych neonów i kilku działających jeszcze lamp ulicznych odbijało się w kałużach błota. Poza granicami slumsów, na zachodzie, gigantyczna bryła metropolii wystrzeliwała w nocne niebo niczym górski masyw migoczący milionami miniaturowych światełek. Na wschodzie dostrzegałem szpecące krajobraz żółtobrązowe grzyby dymów unoszących się nad farmami i przetwórniami. Na południu, pośród rozległych zielonych pól uprawnych można było dojrzeć światła pozycyjnie kilku ogromnych kombajnów. Były to masywne machiny rolnicze o rozmiarach małych statków kosmicznych, tnące rośliny za pomocą gigantycznych obrotowych kos i mielące zebrane plony w pokładowych komorach przetwórczych. Wystające z ich tylnych części obudowy rury wyrzucały wysoko w niebo odwirowaną z roślin wilgoć i drobiny łodyg. Resztki te unosiły się w atmosferze spadając po jakimś czasie ponownie na ziemię w postaci zielonego deszczu o gęstych jak syrop kroplach. Odpływy w ulicznych studzienkach były zapchane, woda wyle-wała się z nich na deptak. Wszędzie unosił się zapach gnijącej roślinności i celulozy. - Myślisz, że chwycił przynętę ? – zapytałem. Nayl kiwnął głową. - Sam widziałeś, że był zainteresowany. Złoto jest rzadkie na Eechanie. Śle-pia aż mu się zaświeciły jak rzuciłem grudkę na stół. - Niemniej jednak będzie nas chciał sprawdzić. - Oczywiście. To rasowy człowiek interesu. Szliśmy niespiesznie wzdłuż ulicy naciągając na głowy kaptury, by uchronić się przed padającym cały czas deszczem. Wokół kręciły się grupki mutantów ubranych w jakieś poszarpane brudne szmaty. Niektórzy cisnęli się do ustawionych pod ścianami budynków koksowników, inni oparci o futryny uchylonych drzwi palili obojętnie fajeczki z obscurą. Dźwięk ostrzegawczych syren przetoczył się wzdłuż ulicy, Nayl szarpnął mnie za rękaw i wciągnął w boczną uliczkę. Czarny opancerzony ślizgacz z baterią reflektorów zamontowaną za metalową kratownicą na masce prze-leciał tuż obok nas. Dostrzegłem emblemat metropolitalnych Arbites na bur-cie pojazdu i funkcjonariusza policji siedzącego w górnym włazie ślizgacza, przy obrotowym szperaczu. Snop światła omiótł nasze postacie i pobiegł dalej. Syreny zawyły po-nownie, po czym nocną ciszę przerwał wzmocniony pokładowym nagłoś-nieniem anonimowy rozkaz: - Identyfikatory i papiery, was pięciu ! Natychmiast ! Pokrzykująca coś niechętnie grupka twistów wyszła na środek ulicy, oświetlona promieniem reflektora. Arbitratorzy wysiedli ze ślizgacza sku-wając ich i wlokąc do maszyny w celu pobrania odcisków palców. Nie mogliśmy dopuścić, by i nas coś takiego spotkało. Nie w sytuacji, kiedy za wszelką cenę musieliśmy zachować status anonimowych mutan-tów. Jedno machnięcie mojego identyfikatora natychmiast odebrałoby rezon arbitratorom, ale zarazem mogłoby zaalarmować Lyko. Bardzo zabiegałem o całkowite utajnienie tej misji. Nikt nie miał pojęcia, że mój zespół znajduje się na Eechanie. Aemos poczynił bardzo ostrożne rozpoznanie i nie znalazł żadnego śladu po Lyko, ale tego też właśnie się spodziewałem. Nie miałem pojęcia jak wielu metropolitalnych dygnitarzy zdołał przekonać do tego, by natychmiast donieśli mu o obecności innego agenta Inkwizycji na powierzchni planety. Na następnym skrzyżowaniu skręciliśmy na zachód zapuszczając się w labirynt błotnistych uliczek i mrocznych zaułków otaczających kwatery robotników. Chcieliśmy dostać się do gospody „Pod Śpiącym Twistem” okrężną drogą biegnącą z dala od tras patrolowanych przez Arbites. Jak się rychło okazało, droga ta wiodła prosto w kłopoty.

28

Page 29: Malleus [PL]

W pierwszej chwili wcale nie wyglądało to na kłopoty. Jakiś niewysoki włóczęga w podartym ubraniu zaszedł nam drogę szczerząc zęby niczym obwoźny handlarz. Puste dłonie trzymał przed sobą w przyjaznym geście. - Twisty, moje twisty, moi przyjaciele... odpalcie trochę imperialnych krąż-ków biednemu kolesiowi, któremu ostatnio się nie wiedzie. - Nie dzisiaj, twiście – usłyszałem odpowiedź Nayla – Nie dzisiaj. Zjeżdżaj z drogi. Poczułem alarmujący niepokój. Skąd ten obdartus wiedziałby, że może poprosić o imperialny bilon, jeśliby nie widział zakazanej waluty w barze ? Musiał nas zatem śledzić. Towarzysze włóczęgi wychynęli z deszczowego półmroku. Wbiłem w umysł Nayla mentalną komendę Uskocz ! i ugiąłem nogi w kolanach. Masywna, najeżona kolcami broń śmignęła w powietrzu przecina-jąc miejsce, w którym jeszcze przed chwilą znajdowały się nasze głowy. Sprawiający wrażenie przyjaznego żebraka mężczyzna zaczął nas wyzywać w wyjątkowo plugawy i odrażający sposób, po czym skoczył wprost na mnie. W ręce ściskał ciężki sztylet. Pochwyciłem go za podniesiony do ciosu nadgarstek, złamałem rękę w łokciu i jednym kopniakiem posłałem wyjącego z bólu napastnika za bieg-nące wzdłuż ulicy drewniane ogrodzenie. - Uważaj ! – krzyknął Nayl. Rzuciłem się przed siebie, twarzą w błoto słysząc za sobą dźwięk prutego ciężkim przedmiotem powietrza. Przedmiot okazał się kawałem twardego drewna w kształcie maczugi o głowicy nabitej ostrzami noży i gwoździami. Jej koniec spoczywał w zadziwiająco wielkich dłoniach należących do istnego potwora o wadze dwustu kilogramów, pokrytego matowymi rybimi łuskami i kościanymi na-roślami. Mutant miał na sobie jedynie parę niebieskich spodni, w komiczny sposób utrzymujących się na jego cielsku dzięki czerwonym szelkom. Machnął w moim kierunku maczugą, toteż ponownie uskoczyłem prze-wracając się przez ramię w tył. Nayl uwikłał się w walkę z dwoma innymi przeciwnikami: parskającą wściekle kobietą w czarnej kurtce, której usta i nos tworzyły jeden ruchliwy wilgotny organ, oraz wysokim szczupłym mężczyzną o twarzy naznaczonej deformacjami kości czaszkowych. Kobieta trzymała w każdej dłoni sierp, mężczyzna zaś wymachiwał pałką najeżoną ząbkami wbitych w drewno dwóch brzeszczotów. Wywijając swym krótkim zębatym mieczem i nożem Nayl parował zwin-nie ciosy obu antagonistów. Miecz energetyczny, bolter, laser... każda z tych broni natychmiast za-kończyłaby to niepożądane spotkanie, lecz na czas misji musieliśmy zrezygnować z wszystkich tych elementów ekwipunku, które zdradzałyby naszą prawdziwą tożsamość w społeczności twistów. Poziom technologicz-ny slumsów był żenująco niski. Może plazmowy karabin załatwiłby sprawę od ręki, ale pospólstwo opowiadałoby potem przez długi czas niezwykłe historie o tej potyczce. Łuskowaty gigant sunął wprost na mnie i uciekając przed wymachem jego broni potknąłem się o niszczejące ogrodzenie wpadając prosto pod ścianę jednego z budynków. Wylądowałem na plecach, leżąc pośród stert śmieci. W jednym z okien nad moją głową zapaliło się znienacka światło i jakiś wyrwany ze snu mieszkaniec posłał prosto na mnie zawartość nocnika oraz garście kamieni. Gigant przesadził ogrodzenie, wymachiwał maczugą z jednej strony na drugą. Gwoździe i ostrza noży były ciemne od pokrywającej je zakrzepłej krwi. Przycisnął mnie do ściany domu i podniósł broń do uderzenia. Nie, krzyknąłem używając mentalnego talentu. Mutant zamarł w miejscu, przestał też na mnie padać grad kamieni i ekskrementów sypiący się dotąd obficie z góry. Olbrzym stracił kilka sekund na odzyskanie pełnej świadomości. Rzu-ciłem się wprost na niego i uderzyłem dłonią w miejsce, gdzie powinien był znajdować się jego nos. Rozległ się suchy trzask pękającej kości, trysnęła krew. Mutant runął z łomotem na plecy, kawałki jego kości nosowej utkwiły głęboko w mózgu olbrzyma. Nayl wydawał się czerpać prawdziwą przyjemność z nieoczekiwanego pojedynku. Skakał wokół napastników parując ciosy sierpów ostrzem swego miecza i odbijając wymierzane pałką uderzenia za pomocą noża. Ujrzałem jak wygina się i z wyskoku kopie mężczyznę w brzuch posyłając go na ziemię, po czym odwraca się w stronę kobiety. Lecz z mroku nocy wynurzyły się kolejne postacie. Odstręczający, brudni opryszkowie. Trzech... czterech. Uprzedziłem Nayla głośnym okrzykiem i wyszarpnąłem zza pasa kró-cicę. Był to antyczny pistolet prochowy kupiony przeze mnie podczas posto-ju na Świecie Fronta i dodatkowo przerobiony pod kątem poziomu techno-logicznego Eechanu na bardziej prymitywną wersję pozbawioną ornamento-wanych nakładek na rękojeść.

Mechanizm spustowy działał bez zastrzeżeń. Zamek szczęknął głośno, ujrzałem rozbłysk ognia, siła odrzutu szarpnęła mą ręką, a ołowiana kula przebiła czoło najbliższego rzezimieszka wychodząc tyłem jego czaszki po-śród wilgotnych rozbryzgów tkanki. Niestety, pistolet był jednostrzałową bronią, a ja nie miałem czasu na jego powtórne załadowanie. Dwaj pozostali napastnicy rzucili się na mnie, trzeci zaczął zachodzić od boku Nayla. Wybiłem zęby pierwszemu z bandytów za pomocą ciężkiej rękojeści pistoletu, po czym uchyliłem się przed niewprawnie wykonanym pchnię-ciem rapiera drugiego opryszka. Cofając się o krok wyciągnąłem własne ostrze, również rapier. Krótszy o dobre dziesięć centymetrów od ostrza mo-jego przeciwnika, ale dobrze wyważony i wyposażony w zbudowaną z me-talowej siatki gardę. Zderzyliśmy swe ostrza. Twist był całkiem niezły, wprawiony w sztuce zabijania przez lata przestępczego życia w slumsach. Lecz ja miałem po swej stronie swe doświadczenie i wiedzę. Zdezorientowałem go wykonując ulsar i uin ulsar, odepchnąłem w tył poczwórną kombinacją pel ighan i uin pel ihnarr i wytrąciłem ze sztywnych palców rapier za pomocą szybkiego tahn asaf wyla. Następnie ewl caer. Moja klinga przebiła jego tors. Spojrzał na mnie z niemym zdumieniem w gasnących oczach i osunął się na ziemię. Towarzysz zabitego rzucił się na mnie brocząc krwią tryskającą z roz-bitych ust. Uderzyłem go z półobrotu ścinając płynnym ruchem głowę. Carthaeńscy fechtmistrze uważają, że ciosy zadawane za pomocą boku ostrzy świadczą o lenistwie i braku profesjonalizmu wojownika, w zamian kładąc ogromny nacisk na klasyczne pchnięcia. Do diabła z ich teorią. Nayl zabił trzeciego napastnika przeszywając mieczem jego korpus, po czym pochwycił oba sierpy kobiety ostrzem noża i przeciągnął mieczem po jej brzuchu i klatce piersiowej. Spojrzał na mnie i podniósł skrwawiony miecz na wysokość nosa odda-jąc mi salut. Odpowiedziałem mu rapierem. Gdzieś w dole alei narastał ryk policyjnych syren. - Czas się stąd wynosić – powiedziałem.

* * * * *

- Myślałam, żeście zginęli ! – warknęła ze złością Bequin chwilę po tym jak wpadliśmy z Naylem do wynajętego pokoju w gospodzie. - Mieliśmy trochę zabawy w drodze powrotnej – odpowiedział Nyal – Nie martw się, Lizzie, przyprowadziłem szefa całego i zdrowego. Uśmiechnąłem się pod nosem odkręcając nakrętkę z buteleczki amasecu. Bequin nienawidziła zdrobnienia swego imienia i tylko Nayl miał dostate-cznie dużo odwagi, by się w ten sposób do niej zwracać. Aemos stał przy oknie. Zauważyłem, że okrywające go szmaty doskona-le kamuflują prawdziwą tożsamość savanta. - To bardzo niepokojące... arbitratorzy biegną w tę stronę. - Co ? Nayl doskoczył do parapetu. - Aemos ma rację. Podjechały trzy samochody Arbites. Cholera, już tu wchodzą. - Kryć się, natychmiast ! – rozkazałem. Aemos wpadł do sąsiedniego pokoju i wślizgnął się pośpiesznie pod sto-jące tam łóżko. Nayl zatrzasnął za sobą drzwi łazienki i odkręcił kurki chla-piąc wodą pod prysznicem. Alizebeth spojrzała na mnie z desperacją. - Do łóżka ! Już ! – syknąłem. Kopnięte drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem, snopy światła latarek zaczęły skakać po pokoju. - Miejscy arbitratorzy ! Kto jest w środku ? - Co się stało ? – zapytałem owijając się szczelniej kołdrą. - Szukamy ulicznych morderców... świadek powiedział, że uciekali w tę stronę – warknął sierżant arbitratorów zmierzając w kierunku łóżka. - Byłem całą noc w domu, razem z przyjaciółmi. - I mogą za ciebie poręczyć, twiście ? – zapytał sierżant podnosząc wyżej broń. - Co się dzieje ? Skąd to światło ? – wymamrotała Bequin wyglądając spod zmierzwionej pościeli. Zdołała w jakiś sposób zrzucić z siebie wierzchnie ubranie. Okryta tylko skąpym podkoszulkiem oparła się na moim ramieniu. - Co pan robi, funkcjonariuszu ? Przeszkadza uczciwej dziewczynie w jej pracy ? Wstyd ! – burknęła kładąc znacząco swe dłonie na moim torsie. Sierżant przesunął po jej gibkim ciele promieniem latarki. Uśmiechnąłem się lubieżnie w jego stronę. Zgasił w końcu latarkę. - Przepraszam za kłopot, panienko – powiedział z sarkazmem i wyszedł za-mykając za sobą drzwi. Tupot butów Arbites oddalił się, by po chwili uci-ccc

29

Page 30: Malleus [PL]

całkowicie. Spojrzałem na Bequin i mrugnąłem znacząco. - Niezła improwizacja – pochwaliłem ją. Odskoczyła ode mnie jak oparzona szukając swego ubrania. - Tylko sobie czegoś nie wyobrażaj, Gregor !

* * * * *

Prawdę mówiąc, snułem na jej temat pewne fantazje od długich lat. Była niezwykle piękną kobietą, pełną uroku osobistego i erotyzmu. Lecz była też nietkniętą. Już sama jej obecność w mym pobliżu sprawiała mi ból, czysty fizyczny ból. Nienawidziłem tak okrutnego zrządzenia losu. Żywiłem w stosunku do tej kobiety silne uczucia, wzmocnione długim okresem czasu jaki wspólnie spędziliśmy, lecz nigdy nie miało między nami do niczego dojść. Nigdy, przenigdy. Była to jedna z moich największych osobistych tragedii w życiu. Jej również, jak się czasami pocieszałem w chwilach przypływu męskiej dumy. Leżałem w łóżku patrząc jak ubiera się pośpiesznie i kolejny raz po-czułem nagły przypływ fizycznego pożądania. Lecz nie istniał żaden sposób na jego zaspokojenie. Żaden. Ona była nietkniętą, ja psionikiem. Seksualny kontakt oznaczałby dla mnie szaleństwo i niewyobrażalnie cierpienie.

Rozdział XRozważania o Lyko

ŚcierniskoNajwyższa oferta

Przed świtem na miasteczko twistów lunął kolejny deszcz, ciężkie krople zabębniły w dachówki i zaciągnięte drewniane okiennice. Nad dachami przetoczył się grzmot gromu. Kiedy ulewa w końcu ustała, całą okolicę spowiła gęsta zielona mgła, a poranną ciszę wypełnił bulgot wody ściekają-cej do przepełnionych studzienek odpływowych i bzyczenie skrzydeł chmar natrętnych owadów. Nayl wyszedł wcześnie rano razem z Aemosem po ciepłe śniadanie do jadłodajni dla twistów na końcu ulicy, obsługującej czekających na zmianę fabrycznych robotników. Zanim obaj powrócili z jedzeniem, do naszego towarzystwa dołączyli Inshabel i Husmaan, śpiący tej nerwowej nocy w pokoju po drugiej stronie gospody. Nie zdążyłem jeszcze oficjalnie powiadomić Ordo, że Inshabel dołączył do mego zespołu, ale młody śledczy zdążył już stać się jego integralną częścią. Czułem w głębi serca, że miał niezbywalne prawo do uczestnictwa w tej misji, dla sprawy Robana i dla siebie samego. Przyniósł wieści o Esar-haddonie wprost do mnie, szczerze i bezinteresownie. Niewielu członków mojej świty zwracało się do niego stosując należny tytuł, ponieważ bolesne wspomnienia związane ze śledczym Ravenorem wciąż dręczyły wszystkich mych współpracowników, niemniej jednak Inshabel został przyjęty ciepło w nasze szeregi. Doceniliśmy natychmiast bystry umysł i trzeźwy rozsądek. Służąc pod mą komendą przez tak krótki okres czasu już zdążył zrobić wię-cej niż Alain von Baigg przez całe lata. Duj Husmaan był łowcą skór na swym macierzystym świecie Wind-hover, kiedy Harmon Nayl spotkał go po raz pierwszy w życiu. Poznali się jeszcze w czasach poprzedniej profesji Nayla, przed jego zaciągiem w sze-regi mej świty. Przyjąłem Husmaana na etat osiem lat temu po stosownej rekomendacji wystawionej mu przez Nayla. Okazał się bardzo praktycznym, choć nieco przesądnym współpracownikiem, specjalizującym się w pracy terenowej. Harmon przydzielił go na czas bieżącej misji do naszego zespołu i nie dostrzegałem żadnych ku temu wyborowi przeciwwskazań. Husmaan był szczupłym mężczyzną w średnim wieku, o miedzianej skórze oraz śnieżnobiałych włosach i krótkiej bródce. Podobnie jak my wszyscy na Eechanie ukrywał się pod czarnymi zniszczonymi szmatami twista. Zignorował stertę drewnianych łyżek przyniesionych przez Aemosa i zaczął jeść gorący posiłek za pomocą palców. Zająłem się własną porcją przeżuwając jedzenie z całkowitym brakiem apetytu. Zastanawiałem się jak blisko dotarliśmy do Lyko.

* * * * *

Lyko okazał się głupcem i sam na siebie ściągnął przekleństwo Impe-ratora. Nieoczekiwane wieści o fałszywej tożsamości osobnika spalonego przy lądowisku Domu Lange mogły nie zaważyć na jego pozycji, gdyby zachował spokój. Wystarczyłoby, gdyby zwalił wszystko na karb pomyłki lub kolejnego dowodu mentalnej ingerencji z zewnątrz. Lecz Lyko uciekł. Umknął porażony strachem lub próbując zyskać na czasie, tego nie wiedziałem. Niemniej jednak zbiegł i samym tym faktem pogrążył się w moich oczach. Udałem się do jego rezydencji, posiadłości wynajmowanej wysoko na górnych poziomach metropolii, natychmiast po wysłuchaniu śledczego Inshabela. Lyko zniknął zabierając ze sobą wszystkich współpracowników. Jego rezydencja była całkowicie pusta, w ogołoconych pokojach pozostały zaledwie nieliczne śmieci. Przestawiłem cały zespół w tryb pracy śledczej poszukując jakiegokol-wiek śladu zbiega, wydając polecenia swym agentom pośród chaosu komu-nikacyjnego wciąż trawiącego całą planetę. Od razu zadecydowałem, że w pościg ruszę na własną rękę, nie informując Inkwizycji. Może uznać tę decyzję za niewskazaną, ja jednak miałem ku temu stosowne powody. Lyko był inkwizytorem o nieposzlakowanej reputacji, posiadającym wielu przyja-ciół i sojuszników. Istniało poważne ryzyko, że moja informacja o pościgu za potencjalnym porywaczem szczególnie niebezpiecznego psionika, adre-sowana do wyższych rangą przedstawicieli Ordo, mogła przedostać się do samego zainteresowanego, jego przyjaciele mogli też czynić mi pewne kło-poty. Do przyjaciół tych zaliczałem oczywiście Heldane i Commodusa Voke, dwóch pozostałych członków tria odpowiedzialnego za ujęcie trzydziestu trzech dzikich psioników na Dolsene. Jakże bezwartościowa wydawała mi się obecnie cała ta akcja. Pamiętałem doskonale jaki podziw wzbudził we mm

30

Page 31: Malleus [PL]

mnie raport przedstawiony przez lorda Rorkena. Być może pojmanie here-tyków okazało się tak łatwe, bo w rzeczywistości mieliśmy do czynienia z wielką mistyfikacją autorstwa Lyko i Esarhaddona. Być może wielka akcja na Dolsene była zaledwie elementem sekretnego planu zwieńczonego zbrod-niczym zamachem na Thracian Primaris. Dręczyły mnie nieustannie posępne, pozbawione jasnych odpowiedzi spekulacje. Nie miałem żadnego dowodu na zamierzoną zdradę Lyko, nawet w obecnej chwili, pomimo mych oczywistych podejrzeń. Mógł być jedynie nieświadomą marionetką na Dolsene lub w pałacu Domu Lange, ale mógł też uczestniczył w spisku z całkowitą premedytacją. Istniała też możliwość, że jego ucieczka z Thracian była powodowana innymi motywami, które ja opacznie zinterpretowałem. Nie byłby to pierwszy przypadek, kiedy inkwi-zytor schodził do podziemia rozpoczynając prywatne prace śledcze. Być może nawet Lyko złapał jakiś gorący trop natychmiast po zamachu i musiał bez namysłu podjąć pościg za organizatorami zbrodni. Albo też uciekł ogarnięty zwykłym ludzkim wstydem... Istniało tak wiele możliwości, nie wiedziałem, którą z nich obrać za pew-nik. Przyjąłem, że Lyko był tak czy owak winny w pewnym stopniu za całą tragedię, toteż postanowiłem pójść jego śladem. Nawet jeśli sam ścigał tylko w dobrych intencjach Esarhaddona, mógł naprowadzić mnie prosto na cel. Nie mogłem przekazać żadnych informacji Inkwizycji, nie mogłem po-rozumieć się z Voke i Heldane. Moje zdezorientowanie i niepewność były tak wielkie, że chwilami nawet ich byłem gotów uznać za współautorów zbrodniczej operacji.

* * * * *

Na właściwy trop skierowała mnie cała rzesza pozornie niepowiązanych ze sobą śladów. Oszczędzę tutaj nużących szczegółów ciężkiej pracy anali-tycznej będącej sporym fragmentem codziennego życia każdego inkwizyto-ra. Wystarczy wspomnieć, że monitorowaliśmy wszystkie dostępne kanały komunikacyjne, ze skanowaniem astropatycznych przekazów, lokalnych i wychodzących poza planetę, włącznie. Obserwowaliśmy transfery statków kosmicznych, ruch orbitalny, listy załadunkowe i manifesty, wykazy pasa-żerów. Miałem licznych agentów na ulicach miast, pilnujących kluczowych lokacji, zadających dyskretne pytania w barach, korzystających z przysług i zobowiązań starych znajomych. Wynająłem miejskich tropicieli i ludzi szkolących psy gończe, by podjęli każdy trop pozostawiony przez zbiegów w porzuconej rezydencji. Posiadałem kod feromonów Lyko zaprogramo-wany w pamięciach serwoczaszek, które dyskretnie przeczesywały porty na górnych poziomach metropolii oraz orbitalne stacje. Nad całą sprawą pracowało ponad stu moich bezpośrednich podwład-nych, ale mógłbym przysiąc, że ogrom napływających z wszystkich stron in-formacji rychło wypali nam wszystkim mózgi. Nie podołalibyśmy temu zadaniu, gdyby nie Aemos. Mój stary savant z ochotą podjął nadludzkie wyzwanie, nigdy się nie poddając, nie okazując śladu zmęczenia, korelując i analizując w myślach tysiące danych na godzi-nę – osiągając mentalną wydajność, której ja nie zdołałbym przebić pracu-jąc przez cały dzień z maszyną obliczeniową. Mógłbym przysiąc, że czerpał ze swej pracy autentyczną przyjemność. Ślady pojawiały się jeden po drugim, stopniowo. Okrętowy ładunek zdeponowany w jednej z firm magazynowych w Metropolii Osiem za opłatą dokonaną przez dobrego znajomego Lyko. Dwusekundowa rejestracja pas-ma feromonów w komercjalnym porcie kosmicznym na wybrzeżu, przy metropolii Far Hive Beta. Ledwie czytelny zapis video utrwalony przez kamerę strażniczą Munitorium na ulicach Thracian. Pasażer widniejący na wykazie lotów lokalnych, serii połączeń pomiędzy różnymi portami naziemnymi przed kursem na orbitę planety, sprawiający wrażenia człowieka usiłującego zgubić za sobą potencjalny pościg. Potem znaleźliśmy bardziej namacalne dowody. Rutynowa kontrola lis-tów załadunkowych wykazała obecność w ładunku przeznaczonym do wy-ekspediowania na orbitę ekwipunku do ekranowania energii psionicznej. Doszły mnie wieści o serii pośpiesznych i niestarannie ukrytych prób prze-kupienia kilku znanych przewoźników w głównym porcie kosmicznym Pri-maris. Statek Wolnej Floty Princeps Amalgum pozostał na wysokiej orbicie planety dzień dłużej niż pierwotnie zgłosił, po czym jego kapitan dokonał raptownej zmiany planu lotu. Zamiast długiej podróży do Ursoridae Reef skierował się poprzez Świat Fronta prosto tutaj, na Eechan.

* * * * *

Krótko po wschodzie słońca rozległo się pukanie do drzwi. Odesłałem wszystkich prócz Nayla do bocznych pomieszczeń. Bequin i Inshabel mieli dość oleju w głowie, by zebrać ze stołu wszystkie tacki z jedzeniem prócz dwóch. Stanąłem przy oknie, Nayl usiadł na krześle z prawą ręką założoną aa

nonszalancko za oparcie mebla, w sposób uniemożliwiający gościowi do-strzeżenie trzymanego w dłoni automatu. Skoncentrowałem na moment swój umysł aktywując nasz iluzyjny ka-muflaż w postaci rzekomych mutacji. - Wejść – powiedziałem. Drzwi otworzyły się natychmiast i do środka weszła porcupine dziewczyna z baru twistów. Miała na sobie błyszczący plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy. Zdjęła z głowy kaptur spoglądając na nas czujnie. - Uśmiechnęło się do was szczęście, twisty – oświadczyła. - Masz do nas konkretną sprawę, słoneczko, czy też chcesz wypróbować niezły towarek, który puściłaś kantem wczoraj w nocy ? – uśmiechnął się do niej obleśnie Nayl. Parsknęła ze złością, a pokrywający jej czaszkę kościany grzebień zjeżył się w geście zdenerwowania. - Mam wiadomość. Wiecie, od kogo. - Phanta ? - Ja niczego nie powiem, słodziutki. Ja ją tylko przynoszę. - No to dalej. Sięgnęła pod płaszcz i wyjęła stary prymitywny lokalizator, poobijany i brudny. Trzymając urządzenie oburącz przed sobą włączyła je i pokazała nam palącą się zieloną kontrolkę na obudowie, po czym wyłączyła lokaliza-tor i rzuciła go z metalicznym trzaskiem na blat stołu. - Będzie aukcja. Ostra licytacja, więc zabierzcie dużo żółtego, tak powie-dział. Bardzo dużo. - Gdzie ? Kiedy ? - Dziś o drugiej zmianie. Na ściernisku. To wam pokaże drogę. - To wszystko ? – zapytałem. - Wszystko, co miałam przekazać i przynieść – zawahała się na moment przy drzwiach – Moglibyście okazać troszkę wdzięczności. Wsadziłem dłoń do kieszeni kurtki i wyjąłem ciężką zdenominowaną imperialną monetę. - Bierzesz takie ? Jej oczy rozbłysnęły. - Biorę wszystko. Cisnąłem monetą w powietrze, a dziewczyna pochwyciła ją w locie jed-ną dłonią. - Dzięki – powiedziała wychodząc za próg, zaraz jednak odwróciła się do nas spoglądając z namysłem, jakby mój ostatni gest zmienił jej zdanie na nasz temat. Co, zważywszy na panującą w tym miejscu powszechną nędzę, najpew-niej było prawdą. - Nie ufajcie mu – powiedziała, zamknęła drzwi i odeszła.

* * * * *

Ściernisko było potoczną nazwą nadawaną wielkim połaciom upraw ścinanym przez pracujące ustawicznie żniwiarki. Pasy skoszonej roślinności odnawiały się w przeciągu kilku dni, tak bujna i żywiołowa była flora na Eechanie. W każdej godzinie dnia pracy wokół stołecznej metropolii znaj-dowało się kilka tysięcy kilometrów kwadratowych wyciętych upraw. Udaliśmy się na południe, w stronę rejonu ostatnich pokosów, kierując się wskazaniami przenośnego lokalizatora.

* * * * *

Południe. To właśnie miała na myśli dziewczyna mówiąc o drugiej zmianie. Pora drugiej zmiany roboczej w przeciągu dnia. Pozostawały nam w zapasie jeszcze dwie godziny na dotarcie do celu.

* * * * *

Zawiła układanka z postacią Lyko pośrodku uparcie nie pozwalała się dopasować do końca. Nayl bez większych problemów zidentyfikował Phan-ta Mastika jako lokalnego handlarza żywym towarem specjalizującego się w obrocie psionikami. Lecz dlaczego Lyko korzystał z jego pomocy ? Dla-czego chciał sprzedać Esarhaddona ? Aemos sugerował, że sprzedaż Esarhaddona świadczyła o końcu jego udziału w planie zamachowców, to jednak oznaczałoby, że Lyko sprawował nad całą zbrodnią kontrolę, a w taką hipotezę wątpiłem. Jeśli zaś zamierzał uwolnić heretyka w ramach zawartego porozumienia, nie sprzedawałby go przecież ? I po co uciekał tak daleko ? Inshabel uważał, że być może Lyko zaczął obawiać się Esarhaddona i postanowił pozbyć się go jak najszybciej. Ja miałem swą własną teorię. Lyko sprowadził Esarhaddona na Eechan w zupełnie innym celu. Zaaranżowana przez Phanta rzekoma licytacja mia-ła zapewne sprowokować potencjalny pościg do ujawnienia się i wejścia wprost w przemyślnie przygotowaną pułapkę.

31

Page 32: Malleus [PL]

Kiedy cała sprawa dotarła do kulminacyjnego momentu, moje podejrze-nia zyskały potwierdzenie. Nie poczułem bynajmniej zaskoczenia. Ja sam na miejscu Lyko zrobiłbym dokładnie to samo.

* * * * *

Ściernisko było miazmatycznym ugorem. Jak daleko sięgałem wzrokiem, a niezbyt daleko pozwalała unosząca się wszędzie wokół wilgotna zielona mgła, dostrzegałem płaską krainę złożoną z posiekanych łodyg, zgniecio-nych liści, wyrwanych korzeni, grząskich kałuż roślinnego soku oraz zgnie-cionej ziemi. Masywne gąsienice żniwiarek wyryły w powierzchni pola bruzdy sięgające człowiekowi po pas. Na ich dnie gruba warstwa sprasowa-nych roślinnych odpadków tworzyła szkliste jednolite pasy. Gęste powietrze było wilgotne od kropel padającego zielonego deszczu i pełne latających wszędzie chmar owadów. Motyle i żuki kłębiły się całymi stadami wokół naszych postaci, czuliśmy je nawet pod ubraniami. Chociaż nasze sylwetki chronił wciąż stosowny kamuflaż, wszyscy by-liśmy dobrze uzbrojeni i opancerzeni. Nie zamierzałem wchodzić w zasadz-kę z pistoletem prochowym w jednej ręce i zaostrzonym kołkiem w drugiej. Miałem na sobie lekki pancerz osobisty, niosłem energetyczny miecz i bol-towy pistolet. Reszta grupy również solidnie się wyekwipowała. Jeśli mieliśmy zostać zaatakowani, fałszywa tożsamość twistów byłaby naszym najmniejszym zmartwieniem.

* * * * *

Jakieś dziesięć kilometrów dalej na południu, za zasłoną zielonej mgły, słyszeliśmy dźwięk sunących poprzez pola żniwiarek. Co kilka metrów dostrzegałem pośród szczątków roślin krwawą miazgę, resztki polnego gry-zonia pochwyconego w wirujące szaleńczo kosy kombajnów. - Można by sądzić – odezwał się Inshabel przystając na chwilę, by otrzeć z potu czoło – że lokalna fauna powinna już dawno nauczyć się omijać szero-kim łukiem farmy. - Niektóre stworzenia nigdy niczego się nie nauczą – mruknął Husmaan – Pewne stworzenia zawsze wracają do źródła. - Ma na myśli karmę. On zawsze myśli o jedzeniu – roześmiał się cicho Nayl – Dla Duja wszystko sprowadza się do żarcia. - W nawiązaniu do statystyk firm rolniczych – powiedział Aemos – można oszacować populację gryzoni w obrębie jednego hektara na cztery miliardy osobników. Istne rzeki tych stworzeń uciekają przed żniwiarkami. Średnio widzimy jedne truchło na każde dwadzieścia dwa metry, co oznacza, że tylko dwa koma dwa procenta populacji pada ofiarą kombajnów. To zatem świadczy o fakcie, że ogromna część gryzoni uchodzi z życiem. Są mądrzej-sze niż wam się wydaje. Savant umilkł zmieszany. Wszyscy pozostali członkowie zespołu stanęli w miejscu gapiąc się na niego niemo. - Co ? – wydusił z siebie – No co ? Mówiłem tylko... - Ten stary zrzęda fantazjuje na temat matematyki i statystyki częściej niż ja na temat kobiet – powiedział do Bequin Nayl, kiedy już ruszyliśmy w dalszą drogę. - Nie jestem pewna, którego z was mam bardziej żałować – odparowała.

* * * * *

Husmaan podniósł w górę otrzymany od kelnerki lokalizator i potrząsnął nim silnie. Kiedy zabieg ten najwyraźniej nie pomógł, uderzył urządzenie kilka razy dłonią. Zrównaliśmy się z nim mijając ostrożnie bardziej grząskie podłoże i ster-ty odpadów. - Jakiś problem ? – zapytałem. - Przeklęty rzęch... zbyt stary. - Pokaż mi go. Husmaan podał mi lokalizator. Faktycznie był to kawał złomu. Niemal całkowicie zużyty, z ledwie działającą baterią. Niezły pomysł, pochwaliłem w myślach starannie dopracowany plan Lyko. Zdezelowany lokalizator czy-nił całą mistyfikację bardziej wiarygodną. Nowiutkie urządzenie albo pełna bateria oznaczałaby tyle samo, co wielki transparent z napisem Drodzy intruzi depczący mi po piętach, przyjdźcie do mnie i dajcie się zabić... Potrząsnąłem namiernikiem i pudełko powróciło posłusznie do pracy. Bateria miała już tylko tyle mocy, by doprowadzić nas do miejsca kaźni. - Tędy – powiedziałem.

* * * * *

Dochodziło południe. Słońce wisiało wysoko na niebie, ale mgliste opary wcale nie znikły. Byliśmy skąpani w gęstej, żółtawej, lepkiej pajęczynie. ZZZ

Zgodnie z wskazaniami lokalizatora do miejsca aukcji mieliśmy jeszcze jakieś pół kilometra marszu. - Oczekują mnie i Nayla, ale zabierzemy ze sobą Bequin – chciałem mieć nietkniętą blisko siebie – Inshabel, odbij na wschód z Aemosem. Husmaan, na zachód. Stanowicie standardowe ubezpieczenie. Nie podejmujecie żad-nych działań, dopóki nie usłyszycie mojego wyraźnego rozkazu. Jasne ? Wszyscy trzej skinęli głowami. - Jeśli odkryjecie cokolwiek, przekażcie mi to w Glossi i przekażcie to szybko. Ruszajcie. Nathun Inshabel odbezpieczył swój laserowy karabin i poszedł wraz z Aemosem w lewo, dnem bruzdy wyrytej w ziemi przez gąsienicę żniwiarki. Ich buty pozostawiły w szklistej warstwie odpadków głębokie odciski stóp. Snajperski laser Husmaana, owinięty w grubą warstwę materiału, szczęknął cicho. Tropiciel pobiegł w prawo, znikając pośród mgieł. - Możemy iść ? – zapytałem Bequin i Nayla. - Zawsze jeden krok za tobą – wyszczerzył zęby Harmon. Szepnąłem do komunikatora ostatnią komendę kodując ją w Glossii, po czym weszliśmy na będące miejscem aukcji ściernisko.

* * * * *

Ludzie Phanta oczyścili spory fragment ścierniska za pomocą miotaczy ognia. Czułem ciężki odór spalonych liści i łodyg. Mgła wciąż pozostawała gęsta, ale dostrzegałem w niej kształty kilku ciężarówek i ślizgaczy zaparkowanych na spopielonym ugorze. Wokół po-jazdów kręciły się ludzkie sylwetki.

* * * * *

- Co widzisz ? – zapytałem Nayla. Przyłożył ponownie do oczu magnokulary. - Phant... i jego obstawa. Rogaty goryl, jest też wyłupiastooki. Chyba jakiś tuzin ochroniarzy, część z nich na pewno kryje się na obrzeżach ścierniska. Są też inni klienci. Trzech... czterech, typy metropolitalne, razem z ochroną. W sumie szesnaście osób. Naciągnąłem na głowę kaptur. - Idziemy – powiedziałem. - Tutaj jest rozciągnięta linka alarmowa. - To ją nadepniemy. Po to tutaj przecież jest.

* * * * *

System alarmowy otaczający miejsce aukcji wykonany został z metalo-wych linek rozciągniętych na wysokości łydki, przemyślnie zamaskowa-nych wśród korzeni roślin. Na linkach wisiały w metrowych odstępach wyschnięte odwłoki wielkich polnych żuków tworzące niewielkie grzechot-liwe dzwonki. Zaczęły stukać głośno, kiedy pociągnąłem za linkę. Zaraz potem spośród krzaków wychynęli obdarci mutanci mierzący do nas z broni palnej i wymachujący groźnie ostrzami. - Myśmy tu na aukcję – powiedziałem im pokazując lokalizator – Zapro-szeni. - Imię ? – wymamrotał mający kłopoty z wymową twist o głowie żaby, uzbrojony w naciągniętą kuszę. - Okogor, zza świata. I jego twisty. Żabiogłowy przepuścił nas w stronę miejsca licytacji. Pozostali uczest-nicy spotkania zebrali się przed niewielkim podwyższeniem, na którym stał Phant, spoglądając na nas badawczo. - Okogor ! Obcoświatowy twist i dwaj inni – zapowiedział mnie głośno mutant o głowie żaby. Phant skinął potakująco i pilnujący nas mutanci odeszli z powrotem na swe posterunki. - Miło, żeście tu trafili, twisty ? - Ty jesteś Phant, twist z towarem. Słyszałem już głośno moje imię, ale nie znam pozostałych. - Niech się inni przedstawią i zaczynajmy licytację. Phant spojrzał z podwyższenia na innych kupców. Bardzo atrakcyjna wysoka kobieta w ciasnym drogim kombinezonie skłoniła się lekko. - Frovys Vassik – przedstawiła się poprzez lewitującą tuż nad jej ramie-niem serwoczaszkę lingwistyczną. Mówiła w jakimś niezrozumiałym dla mnie arystokratycznym dialekcie, który serwoczaszka przekładała w locie na slang twistów. Oszacowałem w myślach ją i jej dwóch ochroniarzy: za-możni mieszkańcy metropolii, być może kultyści, dobrze uzbrojeni i wy-ekwipowani w najlepszy sprzęt dostępny w mieście. - Merdok – powiedział następny kupiec, noszący się na biało kruchy sta-rzec, który przysiadł na niewielkiej skrzynce i ocierał pot z czoła chustką wykonaną z japanagarskiej koronki, droższą zapewne od całego eleganckie-go

32

Page 33: Malleus [PL]

go stroju Phanta. Miał ze sobą czteroosobową obstawę złożoną z kobiet w gumowych kombinezonach. Na szyi każdej z nich wisiała elektroniczna obroża niewolnicza. - Tanselman Fybes – powiedział mężczyzna o beznamiętnej twarzy stojący na lewo od Merdoka. Ukłonił się grzecznie. Miał na sobie jaskrawopoma-rańczowy kombinezon chłodzący z wielkimi wymiennikami powietrza ster-czącymi ponad ramionami człowieka. Oddech mężczyzny tworzył niewiel-kie obłoczki pary unoszące się wewnątrz otulającego go kokonu zimna. Był sam, co z miejsca czyniło go znacznie bardziej niebezpiecznym osobnikiem od pozostałych. - Możesz do mnie mówić Erotik – oświadczyła ostatnia uczestniczka aukcji, stara kobieta o zniszczonej życiem twarzy, która wepchnęła swe pomarsz-czone ciało w czarny skórzany kombinezon pełen kolców, symbol jakiegoś kultu śmierci. Lub pseudokultu, pomyślałem. Miała ze sobą piątkę zamaskowanych niewolników pocących się obficie w gorącym powietrzu. Poznałem się na nich od razu. Ci ludzie bawili się w kult śmierci w bezpiecznych rezyden-cjach metropolii, być może nacinając sobie skórę i upijając krew. Lecz z prawdziwym kultem mogły ich co najwyżej łączyć nielegalne holograficzne filmy oglądane wraz z przyjaciółmi po wieczornych bankietach. - Witam was wszystkich. Jestem Okogor, zza świata, jak i moi przyjaciele. Ukłoniłem się. Vassik i Fybes odpowiedzieli mi tym samym gestem. Merdok wydął usta, a Erotik nakreśliła w powietrzu tak prostacki symbol Prawdziwej Śmierci, że Nayl ledwie zdołał powstrzymać wybuch śmiechu. - Czy możemy zaczynać, mój przyjacielu ? – zapytał Phanta Merdok wy-cierając ponownie mokre od potu czoło – Minęło już południe, a tutaj jest okropnie gorąco. - A ja mam morderstwa do poczynienia i krew do wypicia ! – wrzasnęła Erotik. Jej zamaskowani towarzysze wydali z siebie szereg zachwyconych okrzyków próbując jednocześnie poluzować wpijające się w ich ciała ciasne skórzane uprzęże. - Na Boga-Imperatora... oni nigdy nie wyjdą stąd z życiem – wyszeptała Bequin. - Skończeni głupcy – odparłem jej szeptem.

* * * * *

Ludzie Phanta za pomocą pałek elektrycznych i biczów wypędzili przed-miot aukcji z paki zaparkowanej obok podwyższenia ciężarówki. Był to mężczyzna, solidnie związany i skuty, z ciężkim antypsionicznym hełmem nałożonym na głowę. - Alfa plus. Tylko jeden. Kto ile da ? - Dziesięć sztabek ! – wrzasnęła natychmiast Erotik. - Dwadzieścia – powiedziała Vassik. - Dwadzieścia pięć – przebił ja Merdok. Fybes chrząknął znacząco, przed jego ustami pojawił się gęsty obłok skondensowanej pary powstałej z ciepłego oddechu trafiającego w zimne powietrze generowane przez kombinezon. - Myślę, że należy ustalić pewien minimalny poziom tej aukcji. Nienawidzę mieszania się z pospólstwem. Tysiąc sztabek. Erotik i jej towarzysze jęknęli głośno. Merdok pobladł z wrażenia. Vassik spojrzała na Fybesa z błyskiem zainteresowania w oku. - Ach, nareszcie ktoś docenił prawdziwą wartość przedmiotu sprzedaży. Możemy zatem zacząć konkretną licytację – chrząknęła, a serwoczaszka powtórzyła posłusznie ten dźwięk – Tysiąc dwieście sztabek. - Tysiąc trzysta – krzyknęła z desperacją w głosie Erotik. - Tysiąc pięćset – powiedział Merdok – To moja najwyższa oferta. Nie miałem pojęcia, że ta licytacja okaże się tak zaciekła... a jej uczestnicy tak bogaci. - Dwa tysiące – oświadczyła poprzez serwoczaszkę Vassik. - Trzy – odezwał się Fybes. Merdok zaczął kręcić przecząco głową. Erotik odwróciła się i poszła w kierunku granicy ścierniska, pokrzykując z bezsilną wściekłością na swoje seksualne zabawki. - Trzy i pół tysiąca – podwyższyła ofertę Vassik. - Cztery – nie ustępował Fybes. - Masz coś – wyszeptałem do ucha Bequin. - Nawet najmniejszego mentalnego śladu. Ale ten hełm może faktycznie go ekranować. - A wiec to może być Esarhaddon ? - Tak. Osobiście w to wątpię, ale może być. - Nayl ? Harmon spojrzał na mnie z ukosa. - Nic. Ochroniarzom Phanta trochę puszczają nerwy, bo ta stara suka i jej popychadła chcą opuścić aukcję przed jej zakończeniem. Nic więcej...

- Pięć i pół tysiąca – wyrzuciła z siebie serwoczaszka Vassik. - Sześć tysięcy – powiedział Fybes. Merdok odsunął się na ubocze i zaczął palić fajeczkę obscury podaną mu przez jedną z niewolnic. Erotik i jej konkubenci dyskutowali z ożywieniem z rogatym ochroniarzem Phanta, który wraz z parą innych mutantów bloko-wał im przejście. - Osiem i pół tysiąca – zaproponowała Vassik. - Dziewięć – nie ustępował Fybes. - Pięćdziesiąt tysięcy – powiedziałem cicho rzucając na ziemię pełną garść złotych samorodków. Zapadła cisza. Długa, ciągnąca się niebywale chwila całkowitej ciszy. - Pięćdziesiąt tysięcy po raz pierwszy – oświadczył Phant. Handlarz żywym towarem spojrzał na nas wszystkich z góry, pytającym wzrokiem. Merdok, Erotik i ich towarzysze po prostu stali z otwartymi ustami, nie mogąc wykrztusić słowa. Vassik odwróciła się z przeraźliwym krzykiem frustracji, a jej ochroniarze pochwycili kobietę za ramiona próbując opano-wać jej nagły wybuch wściekłości. Fybes spojrzał na mnie, jego regularny krótki oddech przemieniał się w niewielkie obłoczki pary. - Pięćdziesiąt ? - Pięć dych, przeliczone. Masz lepszą ofertę ? - A co, jeśli mam, Okogorze ? I proszę cię... przestań posługiwać się tym śmiesznym mutanckim żargonem. Działa mi na nerwy. Fybes ruszył w moją stronę. Podniósł w górę dłonie, chwycił za skórę twarzy i zdarł ją jednym ruchem. Tkanka znikała pod wpływem dotyku jego palców ukazując przenikliwe świdrujące oczy. - Gregorze, ty zawsze lubiłeś efektowne wejścia, nieprawdaż ? – zapytał Cherubael.

33

Page 34: Malleus [PL]

Rozdział XITwarzą w twarz

Żadnych świadkówLinia śmierci

Jego twarz była ostatnią rzeczą, jakiej spodziewałem się w tym miejscu, chociaż nawiedzała mnie w nocnych koszmarach od blisko stu lat. - Minęło sporo czasu, prawda, Gregorze ? – spytał spokojnym, wręcz przy-jaznym tonem demon – Często o tobie myślałem, naprawdę. Pokonałeś mnie na 56-Izarze... i miałem do ciebie za to uraz, muszę przyznać. Lecz kiedy się dowiedziałem, że przeżyłeś mimo wszystko, poczułem zadowolenie. Ozna-czało to, że kiedyś być może spotkamy się ponownie. Pomarańczowy kombinezon ochronny zaczął się palić i rozpadać na ka-wałki odsłaniające nagie ciało demona. Istota wzniosła się w górę z rękami rozrzuconymi na boki, niczym tancerz, lewitując w powietrzu kilka metrów nad powierzchnią ziemi. Wciąż była wysoka i silnie zbudowana, chociaż otaczająca ją aura miała teraz barwę chorobliwej zieleni, a nie złota, które pamiętałem z naszego poprzedniego spotkania. Masywne pulsujące niezdrowo żyły biegły tuż pod skórą demona, a jego niewielkie kiedyś narośle na czole przerodziły się w zakręcone rogi. - Tak więc spotkaliśmy się ponownie. Nie zamierzasz nic powiedzieć z tej okazji ? Czułem jak Bequin dygocze z grozy tuż za mymi plecami. - Bądź spokojna i nie ruszaj się – poinstruowałem ją. Demon spojrzał na nią i jego uśmiech jeszcze się poszerzył. - Nietknięta ! Jak cudownie ! To niemal dokładna powtórka z naszego ostatniego spotkania. Co u ciebie słychać, moja droga ? - Czego chcesz ? – zapytałem. - Słucham ? - Ty zawsze czegoś chcesz. Na 56-Izarze to był Necroteuch. O, przepra-szam... przecież ty nie chciałeś go dla siebie, prawda ? Jesteś zaledwie nie-wolnikiem, spełniającym rozkazy kogoś innego. Cherubael zmarszczył nieco czoło. - Nie zachowuj się prostacko, Gregorze. Powinieneś docenić fakt, że tak się tobą interesuję. Wiele przeszkód na mej drodze zostało zniszczonych od ręki. Mogłem cię dopaść już wiele lat temu. Lecz... wiedziałem, że istnieje pomiędzy nam więź. - Stek bredni. Stek kłamstw. Powiedz mi coś innego, coś konkretnego. Opo-wiedz o Vogel Passionata. Zaśmiał się, a był to brzydki, złowieszczy dźwięk. - Słyszałeś o tym wypadku, prawda ? - Raport związany z tym incydentem oszkalował mnie w oczach moich przełożonych. - Wiem. I uwierz mi, nie takie były moje intencje. Popełniłem drobny błąd. Przykro mi, że pociągnął za sobą tak poważne dla ciebie konsekwencje. - Nie chcę być postrzegany za człowieka utrzymującego kontakty z demo-nami ! - Jestem pewien, że nie chcesz. Tak się jednak stało, czy tego sobie życzysz czy nie. To przeznaczenie, Gregorze. Nasze ścieżki losu są za sobą powiąza-ne w sposób, którego ty nie dostrzegasz. Dlaczego tak często śnisz o mnie ? - Ponieważ największym celem mojego życia jest pokonanie cię i ukaranie. - Och, to trochę więcej niż tylko zwykła zawodowa obsesja. Pomyśl, dla-czego tak naprawdę o mnie śnisz ? Dlaczego szukasz mnie tak uparcie, tak desperacko, ukrywając szczegóły polowania nawet przed swymi mistrzami ? - Ja... – kręciło mi się w głowie. Ten stwór wiedział tak wiele. - I dlaczego ja cię oszczędziłem ? Gdybyś to ty pojawił się na Vogel Passio-nata, też uszedłbyś z życiem. Pozwoliłem ci żyć na Thracian. - Co ?! - Zatrzymałeś się przy grobowcu Spatiana i konstrukcja Bramy osłoniła cię przed odłamkami. Dlaczego się zatrzymałeś ? Sam tego nie wiesz, nie po-trafisz tego faktu wytłumaczyć, prawda ? To byłem ja. Czuwałem nad tobą. Tworzyłem sugestie w twoim umyśle. Zmusiłem cię do wstrzymania kroku bez specjalnego ku temu powodu. Przez cały czas pracowaliśmy wspólnie. - Nie ! - Wiesz, że to prawda, Gregorze. Po prostu nie wiedziałeś tego wcześniej.

* * * * *

Cherubael uniósł się nieco wyżej i rozejrzał wokół. Miejsce licytacji trwało w całkowitym bezruchu. Wszyscy gapili się oniemiali na demona, nikt nie próbował poczynić najmniejszego ruchu, nawet najbardziej tępe twisty z obstawy Phanta. Również ci uczestnicy spotkania, którzy nie roz-poznali od razu prawdziwej natury lewitującej istoty, czuli wyraźnie bijącą od

od niej aurę niewiarygodnego zła i fizycznej potęgi. - Na co czekasz ? – zapytał czyjś głos. Kilku uzbrojonych mężczyzn wy-szło z kryjówek w gąszczu otaczającym ściernisko i ruszyło w naszą stronę. Lyko i sześciu ponurych najemników. - Popatrz, kogo znalazłem, Lyko. Zastawiłem pułapkę zgodnie z twymi su-gestiami, by sprawdzić, czy ktoś za nami nie idzie i popatrz tylko, kto w nią wpadł. - Eisenhorn... – wycedził Lyko, a jego twarz wykrzywił na ułamek sekundy grymas strachu. Spojrzał na demona. - Pytałem, na co czekasz ? Zabij ich i będziemy mogli stąd odejść. W ułamku chwili stało się dla mnie jasne, że Lyko nie był wcale panem demona. Podobnie jak Konrad Molitor wiele lat temu, zdrajca okazał się kolejnym pionkiem, skorumpowanym agentem kogoś... czegoś... innego. - Muszę ? – zapytała lewitująca postać. - Zrób to ! Żadnych świadków ! - Błagam ! – krzyknął rozpaczliwie Merdok – Ja tylko chciałem... Lyko obrócił się w miejscu i unicestwił starszego człowieka strzałem ze swego plazmowego karabinu. Impas został przełamany. Ochroniarze Phanta i kupcy rozpierzchli się w panice, krzycząc i wyciągając broń. Wybuchła chaotyczna kanonada. Przy-boczni Lyko, bez wątpienia byli wojskowi wyposażeni w broń maszynową, zaczęli likwidować krótkimi seriami uciekinierów. Ujrzałem trafionego kil-koma pociskami Phanta Mastika, przewracającego się na ziemię za pod-wyższeniem. Rogaty ochroniarz handlarza rzucił się na Cherubaela strzelając ze stare-go pękatego pistoletu laserowego. Demon nie poruszał się spoglądając spokojnie na dokonywaną wokół rzeź. Kiedy laserowe wiązki nadpaliły jego skórę, opuścił wzrok na twista niczym wyrwany z głębokiego namyślenia. Pomiot Osnowy nawet nie podniósł ręki, nawet palca. Skinął tylko lekko głową w kierunku szarżującego mutanta i rogaty twist został w jakiś niezro-zumiały sposób wypatroszony w biegu, fale niewidzialnej energii odarły jego kości z żywej tkanki pozostawiając wyprostowany szkielet. Poczułem moc Osnowy przesycającą ściernisko w momencie, gdy de-mon zabrał się do swej roboty. Raz wyrwany z letargu, wpadł w niekontro-lowaną furię. Niewolnice Merdoka znikły w miniaturowej czarnej dziurze umierając stopione ze sobą w jedność. Grząska ziemia pod nogami Vassik zaczęła gotować się i kipieć. Krzycząca przeraźliwie, wymachująca rękami kobieta zapadła się w głąb bulgoczącej mazi wraz ze swymi ochroniarzami. Stałem niczym skamieniały w miejscu, czując przyciskającą się do mnie Bequin. Pociski gwizdnęły mi koło głowy. Odwróciłem się i ujrzałem dwóch najemników Lyko biegnących w moją stronę. Jeden z nich runął znienacka na ziemię z przestrzeloną głową. Wiedziałem, że ta wiązka laserowej ener-gii mogła pochodzić wyłącznie z karabinu ukrytego w polu Husmaana. Nayl przebiegł obok mnie zabijając strzałami z Tronsvasse drugiego na-pastnika. - Ruszaj się ! Musimy stąd uciekać ! – krzyknął. W powietrzu wirowały drobiny krwi, grudki błota, połamane badyle. Nad ścierniskiem rozpętała się psioniczna burza, tak silna i mroczna, że z trudem dostrzegałem w niej pulsującą nadnaturalnym blaskiem postać Che-rubaela. Włączyłem energetyczny miecz i rzuciłem się w jego kierunku. - Gregor ! Nie ! – krzyknęła Bequin. Nie miałem wyboru. Czekałem na to spotkanie dobre sto lat. Nie mog-łem teraz pozwolić mu uciec. Opadł nieco w dół uśmiechając się do mnie. - Daj spokój, Gregorze. Nie bój się, nie zabiję cię, Lyko nie ma nade mną władzy. Potem się rozliczę z jego zarzutami i... - Kto ma nad tobą władzę ? Kto jest twoim panem ? Powiedz mi ! To ty sterowałeś zbrodnią na Thracian, prawda ? Dlaczego ? Na czyje rozkazy ? - Po prostu odejdź, Gregorze. To nie jest w tej chwili twoja sprawa. Idź stąd natychmiast. Jestem pewien, że poczuł autentyczne zaskoczenie, kiedy mój energe-tyczny miecz wbił się w jego klatkę piersiową. Do dziś nie wiem jak mogłem sobie wyobrażać, że zdołam mu cokol-wiek zrobić. Błogosławione ostrze prawie rozpołowiło demona nim bateria zasilająca broń eksplodowała odrzucając mnie na plecy. Cherubael spojrzał z niedowierzaniem na przecinającą jego tors ranę. Światło Osnowy, jaskrawe i chorobliwe, sączyło się z wnętrza demona. W ułamku chwili krawędzie rany zetknęły się ze sobą zamykając ją całkowi-cie. - Ty mały głupcze – syknął Cherubael. Poczułem, że lecę w powietrzu gdzieś w tył, z ustami pełnymi krwi. Impet lądowania wstrząsnął moim obolałym ciałem, straciłem oddech. GG

34

Page 35: Malleus [PL]

Głowa pulsowała mi jakby zaraz miała pęknąć. Moc demona cisnęła mną dobre trzydzieści metrów ponad ścierniskiem, prosto w gęste zarośla po drugiej jego stronie. Szaleńcze mentalne detonacje wstrząsały powietrzem. Zawodzące prze-raźliwie, po części posiadające własną świadomość wiatry z otchłani Osno-wy omiatały miejsce licytacji dopadając i unicestwiając ostatnich twistów oraz kupców. Spróbowałem się podnieść z ziemi i wtedy właśnie straciłem przytom-ność.

* * * * *

Kiedy odzyskałem świadomość, uprawy wokół ścierniska stały w ogniu. Nigdzie nie dostrzegałem śladu Cherubaela. Inshabel i Aemos podnosili mnie na nogi. - Bequin ! Nayl ! – wykrztusiłem z trudem. - Zaraz ich znajdę – obiecał Inshabel. - Gdzie jest Lyko ? – zapytałem Aemosa, kiedy młody śledczy odbiegł z wyciągniętą bronią. - Uciekł razem ze swymi ludźmi, w dwóch ślizgaczach. - A demon ? - Nie wiem. Po prostu zniknął. Może miał przy sobie jakiś generator pola maskującego. Pobiegłem z powrotem w kierunku podwyższenia, chociaż moje ciało płonęło żywym ogniem bólu. Aemos krzyczał coś do mnie niezrozumiale.

* * * * *

Większość pojazdów paliła się albo leżała przewrócona na burty, ale kilka wciąż nadawało się do użytku. Wskoczyłem do niewielkiego czarnego ślizgacza: eleganckiej sportowej maszyny należącej zapewne do Vassik. Uruchomiłem napęd podrywając się z ziemi. Nawet nie zdążyłem zapiąć pasów bezpieczeństwa. Ślizgacz miał potężną moc i wręcz przesadnie czułe stery. Straciłem chwilę na zaznajomienie się z regulacją przepustnicy tak, by przyśpieszenia prędkości nie rzucały maszyny w ciąg skoków. Pochyliłem nieco tor lotu, ponieważ zbyt szybko nabierałem wysokości. Daleko w dole pochwyciłem wzrokiem Nayla, brudnego i zakrwawionego, krzyczącego, bym po niego zawrócił. Wylatując na pułapie stu metrów ponad płaszcz dymów rozejrzałem się uważnie wokół. Wszędzie dostrzegałem odrastające połacie ścierniska prze-chodzące w zielone łany upraw. Daleko w oddali majaczyła we mgle bryła stołecznej metropolii. Gdzie oni byli ? Gdzie oni byli ? Dostrzegłem w powietrzu dwa czarne punkty, lecące jakieś trzy kilo-metry na zachód ode mnie. Popędziłem w ślad za nimi. Ciężkie antygrawi-tacyjne ślizgacze zmierzały w stronę najbliższej gigantycznej żniwiarki. Przesunąłem przepustnicę do końca i pomknąłem tuż przy powierzchni ziemi za mniej zwrotnymi pojazdami uciekinierów. Zaraz też uświadomi-łem sobie, że mnie dostrzegli: w powietrzu zaczęły gwizdać wystrzeliwane chaotycznie pociski z broni maszynowej. Zacząłem rzucać maszynę w uniki w sposób, którego nauczył mnie Mi-das, uniemożliwiając strzelcom odłożenie poprawki. Przez chwilę zastana-wiałem się, czy nie odpowiedzieć ogniem, ale sportowy ślizgacz wymagał użycia obu rąk w trakcie pilotażu, toteż zarzuciłem ten pomysł. Pędziliśmy ponad obszarem dojrzałych upraw, szmaragdowym morzem przemykającym pod brzuchem ślizgaczy w alarmującym pędzie. Powietrze przecięły kolejne smugowe pociski. Wielki cień przysłonił słoneczne światło. - Mam ich zdjąć ? – zatrzeszczał komunikator. Sypiąc płomieniami z wylotów silników korekcyjnych wahadłowiec znalazł się znienacka tuż za moim ślizgaczem, zrównując nasze prędkości. Wyglądał niczym monstrum w porównaniu z moją maszyną – sto pięćdzie-siąt ton, osiemdziesiąt metrów od smukłego nosa po ogon. Wypuszczone podwozie przywodziło na myśl łapy metalowego insekta. Za szybą kokpitu dostrzegłem uśmiechającą się do mnie Medeę. Nie mogłem oderwać rąk od drążka sterowniczego, by włączyć nadajnik. Zamiast tego otworzyłem swój umysł. Tylko wtedy, kiedy będziesz musiała. Spróbuj zmusić ich do lądowania. - Och ! – padła zaskoczona odpowiedź – Uprzedź mnie następnym razem, kiedy będziesz chciał coś takiego zrobić. Wielka sylweta wahadłowca skoczyła raptownie do przodu ciągnąc za sobą warkocze ognia tryskające z dopalaczy, znikło natychmiast wciągane podwozie. Statek odbił w prawo, a turbulencje wywołane tym manewrem wprawiły we wstrząsy mój ślizgacz. Kątem oka widziałem jak wahadłowiec mknie szerokim łukiem tuż nad polami, kładąc rośliny na ziemię podmu-chem powietrza. Przypominał wielkiego drapieżnego ptaka zbliżającego się a

do ofiary. Posiadając znacznie potężniejsze silniki wahadłowiec wyprzedził bez trudu dwa uciekające ślizgacze i zawrócił lecąc im na spotkanie. Wyczułem wiązkę mentalnej energii. Moi wrogowie prócz psioniki nie posiadali żadnej skutecznej broni w obliczu nadlatującej kanonierki. Wahadłowiec zakołysał się gwałtownie, przechylił na lewo, natychmiast wyrównał jednak lot. Dostali Medeę, przynajmniej na moment. Była wściekła, dostrzegałem to w sposobie, jakim prowadziła kanonier-kę. Sypiąc ogniem silników hamujących wprowadziła wahadłowiec w stan zawisu obracając go w miejscu w chwili, gdy oba ślizgacze przemknęły tuż obok. Wieżyczka na nosie statku ożyła i wielkokalibrowe pociski rozerwały lecący w tyle ślizgacz przemieniając go w jaskrawą kulę ognia. Szarpiąc sterami prześlizgnąłem się tuż obok wiszącego w miejscu wa-hadłowca goniąc drugi ślizgacz. Wstrzymaj ogień, rozkazałem Medei, chcę dostać ich żywcem, jeśli to tylko możliwe. Umykająca maszyna była tuż przede mną. Wyczuwałem obecność Lyko na jej pokładzie. Ślizgacz dolatywał do pancernego grzbietu żniwiarki, wznoszącego się wysoko ponad zieloną powierzchnią ziemi. Kombajn był prawdziwym ko-losem, długim na sześćset metrów i sięgającym w najwyższym punkcie swego przypominającego owadzi odwłok kadłuba dziewięćdziesiąt metrów wysokości. Z kominów w jego tylnej części buchały kłęby pary i dymu. Szczęk gigantycznych kos niósł się ponad rykiem turbin mojego ślizgacza. Mój zbieg obniżył pułap i pomknął wzdłuż grzbietu żniwiarki w kierun-ku otwartych wrót pokładowego hangaru. Ostrzegawcze sygnały rozbrzmie-wały ustawicznie w moim komunikatorze, nadawane przez system napro-wadzania kombajnu. Ciężki ślizgacz siadł niezgrabnie, z rozpędu, na platformie tuż przed wrotami hangaru. Pędząc w jego kierunku ujrzałem wyskakujące z maszyny postacie. Wszystkie znikły w hangarze żniwiarki, wszystkie z wyjątkiem jednej: mężczyzny, który przyklęknął na platformie startowej i zaczął do mnie strzelać z broni maszynowej. Serie pocisków śmignęły wpierw po obu stronach sportowego ślizgacza, ale zaraz potem kilka z nich przestębnowało bok karoserii rozrzucając na wszystkie strony kawałki metalu oraz snopy iskier. Alarmowe kontrolki zapłonęły na panelu sterowniczym. Opadłem dziesięć metrów w dół, rozpaczliwie podnosząc ku górze nos ślizgacza. I wyskoczyłem.

* * * * *

Pod wpływem uderzenia w kadłub żniwiarki złamałem lewy nadgarstek i cztery żebra. Wspominając teraz ten wypadek mogę stwierdzić szczerze, że miałem wówczas niewiarygodne szczęście, iż nie zabiłem się na miejscu ani też nie spadłem na pole. Wykonałem skok z naprawdę dużej wysokości. Osuwając się po pochyłym kadłubie kombajnu zdołałem pochwycić prawą dłonią kabel antenowy. Mój ślizgacz uderzył w grzbiet żniwiarki i odbił się od niego sypiąc na wszystkie strony kawałkami karoserii. Rozpadająca się maszyna przeko-ziołkowała, zmiażdżyła strzelca na platformie, uderzyła w zaparkowany przed hangarem ślizgacz Lyko i dosłownie wepchnęła drugi pojazd do po-mieszczenia, które sekundę później eksplodowało ogniem i szrapnelami. Przebiegłem przez platformę omijając ostrożnie palące się kawałki roz-bitego ślizgacza i przepchnąłem ciało obok dymiących wraków w przedniej części hangaru. Klaksony alarmowe zawodziły głośno, a automatyczne zra-szacze zalewały hangar kroplami chemikaliów. W tylnej części pomieszczenia dojrzałem na wpół otwarty właz, umiesz-czony w ścianie tuż obok skrzyń z częściami zamiennymi i klatkach wind. Przeskoczyłem na drugą stronę włazu. Metalowa klatka schodowa wiod-ła w dół mobilnej fabryki, u swej podstawy przechodziła zaś w szeroki korytarz biegnący wzdłuż osi żniwiarki. Zaskoczeni robotnicy, w większoś-ci mutanci w poplamionych roślinnym sokiem kombinezonach, gapili się na mnie niemo. Pokazałem im swoją rozetę. - Imperialna Inkwizycja. Gdzie oni uciekli ? - Kto ? - Gdzie oni uciekli ? – warknąłem niecierpliwie wzmacniając pytanie men-talną sondą. Efekt psionicznego uderzenia był tak silny, że żaden z robotni-ków nie zdołał wykrztusić słowa, a kilku straciło przytomność. Wszyscy wciąż stojący na nogach zgodnie wskazali palcami korytarz biegnący w stronę przedniej części kombajnu. Kolejny właz, kolejna klatka schodowa. Przeraźliwy dźwięk pracujących ostrzy górował ponad innymi hałasami. Wbiegłem do wielkiej hali będącej linią przetwórczą. Ogromne pomieszczenie pełne było celulozowych opa-rów.

35

Page 36: Malleus [PL]

rów. Masywny taśmociąg transportował skoszone rośliny wprost spod kos, w tempie kilku ton na sekundę. Noszący maski i fartuchy mutanci pracowa-li wzdłuż taśmociągu za pomocą łańcuchowych noży i laserowych palników podłączonych grubymi kablami do przewodów zasilających biegnących pod sufitem hali. Sortowali pokos oddzielając od łodyg korzenie i uschnięte ba-dyle, a taśma przesuwała ich przerobiony surowiec dalej, do położonych w głębi żniwiarki urządzeń prasujących. W chwili uruchomienia alarmów linia produkcyjna zatrzymała się i zas-koczeni robotnicy rozglądali się wokół wciąż trzymając w rękach bezuży-teczne narzędzia. Płynna celuloza kapała z ich grubych rękawic. Wpadłem pomiędzy ludzkie ciała, jacyś nadzorcy zaczęli na mnie krzy-czeć z położonych ponad taśmociągiem platform. Dostrzegłem Lyko, jakieś trzydzieści metrów z przodu, biegnącego wraz z ostatnim najemnikiem i spętanym mężczyzną, który mógł być tylko Esarhaddonem. Najemnik odwrócił się i zaczął do mnie strzelać poprzez halę. Trzej robotnicy runęli ugodzeni pociskami, jeden z nich przewrócił się na taśmo-ciąg. Pociski krzesały iskry na obudowach maszyn. Kiedy robotnicy pierzchali wszędzie wokół w poszukiwaniu kryjówki, przypadłem na kolano sięgając po swój boltowy pistolet. Lecz go nie zna-lazłem. Cała kabura została oderwana od pasa. Nie wiedziałem nawet, kiedy go zgubiłem: podczas walki z Esarhaddonem czy po lądowaniu na żniwiar-ce, tak czy owak straciłem go. A mój ukochany energetyczny miecz uległ dezintegracji w kontakcie z demonem. Kolejne pociski gwizdnęły w powietrzu wgniatając bok taśmociągu. Schowałem się za obudową sprężarki służącej do mycia narzędzi. Wyjąłem z miniaturowej kabury w bucie zapasową broń. Był to nie-wielki pistolet automatyczny, z muszką ledwie wystającą poza osłonę spus-tu. Prawdę mówiąc, sam magazynek był dłuższy od lufy pistoletu i skrywał w swym wnętrzu dwadzieścia pocisków małego kalibru. Przestawiając broń w tryb ognia pojedynczego oddałem kilka strzałów na oślep. Prędkość wylotowa pocisków była kiepska, a poręczność fatalna. Czekało mnie starcie na naprawdę bliskim dystansie. Stojący wciąż w dole linii produkcyjnej strzelec nie okazał żadnego lęku przed moją żałosną demonstracją siły i przestawił broń w tryb seryjny zasy-pując halę kulami. Przyciśnięci do podłogi robotnicy zaczęli krzyczeć. Kanonada ustała. Wyjrzałem ostrożnie zza obudowy sprężarki. Rozległ się metaliczny trzask i taśmociąg ruszył ponownie. Strzelec biegł w ślad za swoim zleceniodawcą. Lyko znikał już z mojego pola widzenia, pchając brutalnie więźnia. Dlaczego Esarhaddon był więźniem ? Nie potrafiłem tego wyjaśnić. Wciąż gubiłem się w próbach zdefiniowania stosunków pomiędzy Lyko, dzikim psionikiem i Cherubaelem.

* * * * *

Rzuciłem się biegiem w ślad za uciekinierami. Strzelec, Lyko i jego wię-zień znikli za masywnymi drzwiami. Posuwając się ich drogą ucieczki ryzy-kowałem życie. Na miejscu Lyko wykorzystałbym drzwi jako punkt zwrot-ny i przygotował za nimi zasadzkę. Mój instynkt i tym razem mnie nie zawiódł. Ignorując krzyki robotników wskoczyłem na szeroki taśmociąg i prze-toczyłem się po nim brudząc ubranie wilgotną warstwą odpadów. Kałuże roślinnego soku i szybki przesuw samej taśmy uniemożliwiały utrzymanie się na niej w pozycji stojącej. Przez chwilę bałem się, że nie zdążę prze-turlać się przez taśmociąg i wjadę prosto pod jedną z hydraulicznych pras. Zeskoczyłem na podłogę po drugiej stronie taśmy, ociekając zielonym płynem, pobiegłem wzdłuż linii produkcyjnej równolegle do drogi ucieczki Lyko. Z tej strony też dostrzegłem drzwi. Wskoczyłem w nie skulony. Najemnik czekał za drugimi drzwiami, po przeciwnej stronie taśmocią-gu. Dostrzegł mnie kątem oka, zaklął i zaczął obracać lufę broni. W tym samym czasie ja już pociągałem za spust. Nawet na tak krótkim dystansie patetyczna siła rażenia mej broni stała się boleśnie oczywista. Uniosłem broń oburącz, przesunąłem przełącznik w tryb auto i wystrze-liłem cały magazynek. Nie posiadając dostatecznej siły rażenia dokonałem swego za pomocą ilości wystrzelonych pocisków. Trafiłem przeciwnika sześć lub siedem ra-zy, w lewe ramię i bark, przebijając lekki pancerz osobisty. Ciężki automat wypadł z jego rąk i wylądował na taśmociągu. Poniesiony w głąb żniwiarki zniknął nam niemal natychmiast z oczu. Najemnik daleki był od śmierci, chociaż broczył obficie krwią cieknącą z licznych przestrzelin w pancerzu. Byłem pewien, że przed akcją zażył ja-kiś stymulant zwiększający odporność na fizyczne obrażenia. Wykrzykując necromundiańskie bluźnierstwa wyszarpnął z kabury na pasie laserowy pistolet i wskoczył na podwyższenie po swojej stronie taśmychcąc uzyskać lepsze pole rażenia. Jego pierwszy strzał ledwie minął moje a

ramię. Próbowałem pchnąć go krajarką do korzeni, łańcuchowe ostrze na-rzędzia zaszczękało głośno wibrując ponad taśmą. Nie potrafiłem sięgnąć ciała przeciwnika mając do dyspozycji tylko jedną sprawną rękę. Cisnąłem podłużnym narzędziem przed siebie niczym harpunem. Łańcuchowe ostrze przebiło korpus najemnika. Skonał krzycząc przeraź-liwie, szarpiąc rękami tkwiący w piersi wibrujący szpic krajarki. Naprężony pod wpływem rzutu przewód łączący narzędzie z gniazdem zasilania po-ciągnął trupa prosto na taśmę. Przesuwający się taśmociąg powiózł zwłoki tak daleko w głąb hali jak na to pozwalała długość kabla, po czym ciało za-trzymało się na uwięzi. Sterty mokrych łodyg zaczęły piętrzyć się przed trupem, spadać całymi kupami po obu stronach zablokowanego taśmociągu. Eisenhorn, w moim umyśle rozległ się czyjś głos. Odwróciłem się w miejscu i ujrzałem Lyko stojącego na metalowym po-moście biegnącym ponad taśmociągiem. Plazmowy karabin użyty niegdyś do spopielenia fałszywego Esarhaddona mierzył wprost we mnie. Dostrzeg-łem też skulonego psionika, wciąż zasłoniętego przyłbicą ekranującego heł-mu, przywiązanego do jednej z biegnących wzdłuż ściany hali rur. Powinieneś był zostawić mnie w spokoju, Eisenhorn. Powinieneś był zrezygnować z pościgu. Spełniam swój obowiązek, ty sukinsynu. Co ty robisz ? To, co muszę zrobić. To, co zrobić należy. Zszedł schodkami z pomostu i podszedł do mnie. W jego oczach dostrzegłem wyraz przerażenia, wzrok zaszczutego zwierzęcia. A co należy zrobić ? Cisza. Dlaczego, Lyko ? Zbrodnia na Thracian... jak mogłeś na to pozwolić ? Jak mogłeś w tym uczestniczyć ? Ja... ja nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia, co oni zamierzają. Kto ? Dotknął mego policzka lufą swej broni. - Dosyć tego – powiedział używając po raz pierwszy głosu. - Jeśli zamierzasz mnie zabić, zrób to. I tak jestem zaskoczony, że jeszcze trzymasz mnie przy życiu. - Musisz coś wpierw powiedzieć. Kto jeszcze wie ? Kto wie to, co ty ? - O tobie i twoim pakcie z demonem ? O zaplanowanej kradzieży mentata klasy alfa plus ? O twojej bezczynności w obliczu rzezi na Thracian ? Ha ! Wszyscy wiedzą. Wszyscy. Osobiście poinformowałem o tym Rorkena i Orsiniego zanim wyruszyłem w pościg. - Nie ! Wtedy nie tylko ty jeden przybyłbyś tutaj... - Bo jest nas tu więcej. - Kłamiesz ! Jesteś sam ! Jesteś zgubiony. Desperacko wbił swą jaźń w mój umysł próbując dotrzeć do prawdy. Są-dzę, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak daleko posunął się na ścieżce przeklętych. Zablokowałem jego chaotyczny mentalny atak i sam zacząłem sondować umysł renegata. Tam znajdowała się odpowiedź, byłem tego pewien. Tożsa-mość jego pana. Twarz, imię... Pojął, co zamierzam zrobić, pojął, że góruję nad nim mocą talentu psio-nicznego. Próbował strzelić do mnie z plazmowego karabinu, ale zdążyłem sparaliżować jego układ nerwowy i zablokować wszystkie autonomiczne funkcje mózgu. Skanowałem jego umysł. Stał skamieniały, bezradny, nie mogąc powstrzymać grabieży czynionej w swej jaźni pomimo licznych mentalnych blokad. Blokad jego autorstwa lub też założonych przez kogoś innego. Tutaj. Tutaj. Odpowiedź. Wydał z siebie agonalny, charkotliwy skowyt. I odleciał ode mnie. Cherubael lewitował nad nami, wysoko pod sufitem hali, roztaczając wokół siebie słabą aurę światła Osnowy. Krztusząc się i dygocząc, z opuszczonymi w dół rękami, Lyko uniósł się w powietrze lecąc w stronę demona. Z jego ust i nosa buchały kłęby dymu. - No, no, Gregorze – powiedział Cherubael – Niezła próba, ale pewne tajemnice muszą tajemnicami pozostać. Skinięciem głowy odrzucił od siebie Lyko. Zdrajca wypadł przez otwór we frontowej ścianie żniwiarki, odbił się od metalowych płyt kadłuba i runął prosto w wirujące szaleńczo ostrza kos. Jego ciało zostało dosłownie zdezintegrowane. Cherubael opadł nieco niżej i pochwycił nieruchome ciało dzikiego psio-nika niczym dziecko podnoszące lalkę. - Nie puszczę w niepamięć tego, co zrobiłeś – oświadczył demon – Kiedyś przyjdzie czas spłaty twoich zobowiązań. Zniknął, a Esarhaddon przepadł wraz z nim.

36

Page 37: Malleus [PL]

Rozdział XIINa Cadii, w jednej tercji

PylonyRozmowa z Neve

Przenikliwy jesienny wiatr dął od strony wrzosowisk. W powietrzu uno-siły się zeschłe liście toporośli, opadały wokół mnie niczym czarne skrawki materiału i gromadziły się na szeleszczących stertach pod ścianami nagrob-ków i niskim kamiennym murkiem. Niebo pełne było ciemnych burzowych chmur. Przeszedłem wzdłuż starej, zarastającej powoli ścieżki biegnącej w dół wzniesienia, przystanąłem na chwilę samotny przyglądając się w milczeniu rozległemu cmentarzowi i strzegącej go niewielkiej świątynnej wieży. Nigdzie nie dostrzegałem śladu życia i – z wyjątkiem podrzucanych wiatrem liści – żadnego ruchu. Nawet przewoźnik, który dostarczył mnie tutaj z lądowiska w Kasr Tyrok, dawno już odjechał. Niemal brakowało mi jego marudzenia o tak dalekim od miasta celu podróży. Daleko na horyzoncie, niemal poza zasięgiem wzroku, ponad mokradła-mi dojrzałem najbliższy z osławionych tajemniczych pylonów, obłą wielką sylwetę. Pomimo tak ogromnej odległości dobiegał mnie ledwie słyszalny zawodzący dźwięk tworzony przez wiatr przenikający przez otwory w pylo-nie: plątaninę tunelików, której przez tysiące lat ludzcy uczeni nie zdołali zbadać. Po raz pierwszy w życiu postawiłem nogę na świecie zwanym Bramą Imperium i jak dotąd, wizyta ta nie wprawiła mnie w oszołomienie. - Zatem, Cierniu... nie byłeś dość ostrożny, prawda ? Odwróciłem się powoli. Stał za mną, bezszelestny niczym sama kos-miczna pustka. - I ? – zapytał – W jaki sposób skomentujesz swą karygodną beztroskę ? - Uważam się za dostatecznie ukaranego twoją krytyką – odparłem. Stał przez chwilę niewzruszony, a później blizna pod jego mlecznobia-łym okiem drgnęła pod wpływem uśmiechu. - Witaj na Cadii, Eisenhorn – powiedział Fischig.

* * * * *

Godwyn Fischig był drugim po Aemosie członkiem mego zespołu o najdłuższym stażu służby, chociaż często spierał się na ten temat z Bequin. Spotkałem ich oboje na Hubrisie podczas polowania na agenta Chaosu Eyclone; polowania będącego wstępem do sprawy Necroteuchu. Mówiąc szczerze, jako pierwszego z tej dwójki poznałem Fischiga. Był oficerem śledczym w lokalnej delegaturze Arbites, przydzielonym mi w charakterze opiekuna. W późniejszym okresie został moim sojusznikiem. Na Bequin wpadłem, o ile pamięć mnie nie myli, dzień później, lecz ją wcieliłem do zespołu niemal natychmiast, natomiast Fischig z technicznego punktu widzenia przez długi czas towarzyszył mi z zachowaniem statusu funkcjonariusza Adeptus Arbites. To dlatego Bequin upierała się, że posiadała dłuższy staż pracy dla mnie od Fischiga i oboje wielokrotnie dyskutowali na ten temat późnymi nocami, gdy senność nas omijała, a butelki amasecu nie znikały ze stołu. Fischig był wielkim mężczyzną, moim rówieśnikiem, o jasnym niegdyś włosach, które teraz przybrały barwę srebra. Lecz mimo swego wieku był żwawy jak zawsze. Miał na sobie czarny futrzany płaszcz, grube ubranie i podkute metalem buty. Uścisnął mą dłoń. - Zaczynałem już myśleć, że nie zdołasz tu dotrzeć. - Zaczynałem już myśleć, że faktycznie nie dam rady. Przechylił lekko głowę. - Kłopoty ? - I to z rodzaju tych, w które ledwie można uwierzyć. Przejdźmy się, wszystko ci opowiem.

* * * * *

Ruszyliśmy razem w dół ocienionej drzewami ścieżki. Fischig słyszał ogólnikowe wieści o thraciańskiej zbrodni, która miała miejsce dobre się-dem miesięcy temu, ale nie miał najmniejszego pojęcia, że ja również by-łem uczestnikiem tamtych tragicznych wydarzeń. Kiedy opowiedziałem mu o szczegółach, zwłaszcza zaś losie Ravenora, jego twarz stężała wyraźnie, spochmurniała. Bardzo lubił Gideona – mówiąc szczerze, trudno było Gideona nie po-lubić – i czasami odnosiłem wrażenie, że Ravenor był takim właśnie typem człowieka, jakim chętnie stałby się Fischig, gdyby tylko mógł.

Wielką zaletą Fischiga była jego znajomość własnych możliwości. Wie-dział doskonale o swych granicach. Mógł się pochlubić lojalnością, siłą fi-zyczną, umiejętnościami bitewnymi, bystrym analitycznym umysłem. Brak cierpliwości i wręcz przesadny wstręt do pracy papierkowej uniemożliwiały mu jednak awans chociażby do rangi śledczego Inkwizycji. Wiedziałem jak wiele znaczyłaby dla niego kariera po szczeblach mojej organizacji, ale ni-gdy nawet nie podjął takiej próby, zadowalając się rolą jednego z funda-mentów zespołu. Wiedział bowiem, że próba taka skończyłaby się porażką, a Godwyn Fischig nienawidził przegrywać.

* * * * *

Na cmentarz weszliśmy przez niewielką furtkę w murze. Opowiedziałem Fischigowi o Lyko i Esarhaddonie. O ostrzeżeniach otrzymanych od En-dora i Rorkena. O krwawej rzezi na Eechanie. O Cherubaelu. - Chciałem przylecieć tak szybko jak to tylko było możliwe, ale Rorken praktycznie mnie uziemił. A potem sprawy wymknęły się spod kontroli. Pokiwał głową. - Nie martw się, jestem cierpliwym człowiekiem. Przystanęliśmy na chwilę pośrodku rozległego cmentarza. Kilku klery-ków w grubych czarnych szatach krążyło wzdłuż rzędów nagrobków za-trzymując się przy każdym na moment. - Co oni robią ? - Odczytują nazwiska. - Po co ? - Sprawdzają, czy są czytelne. - No, dobrze... ale po co ? - Zapewne potrafisz sobie wyobrazić, iż taki militarny świat jak Cadia posiada wielki globalny bilans ofiar. Dawno temu gubernator wydał edykt ograniczający ściśle miejsca pochówku zmarłych. Przestrzeń wyznaczona pod cmentarze jest bardzo cenna. Tak powstało Prawo Czytelności. - Co takiego stanowi ? - Przepisy mówią, że kiedy upływ czasu i erozja naturalna zatrą ostatnie inskrypcje na nagrobkach, anonimowi zmarli mogą być ekshumowani i spa-leni w krematorium, a cały cmentarz oczyszcza się pod nowe pochówki. - Zatem spoczywają w grobach, dopóki ich nazwiska można odczytać ? Fischig wzruszył ramionami. - Taki panuje tu zwyczaj. Kiedy nazwiska znikają, znika też pamięć o po-ległych, a wówczas nie ma już potrzeby dalszego oddawania im hołdu. Kres nadciąga i dla tego cmentarza. Słyszałem, że do ekshumacji pozostał tu jeszcze rok, może dwa. Informacja ta wprawiła mnie w melancholijny nastrój. Cadia była mili-tarnym światem, strzegącym jedynej umożliwiającej nawigację trasy wiodą-cej do niesławnego Oka Grozy. Region ten, znany pod nazwą Bramy Ca-diańskiej, był najczęstszym celem inwazji Chaosu, a sama Cadia przez wielu mieszkańców Imperium postrzegana była za pierwszą linię obrony przed heretykami. Słynęła z elitarnych formacji wojskowych, a miliardy synów i córek tego surowego globu oddały bohatersko swe życie broniąc naszej ludzkiej rasy. Oddały życie, a potem zostały skazane na powolne zapomnienie na po-lach swego ojczystego świata. Było to dziwnie smutne, ale perfekcyjnie współgrało ze sławnym stoic-kim charakterem Cadian.

* * * * *

Fischig pchnął ciężkie drewniane drzwi wejściowe świątynnej wieży i razem weszliśmy do jej środka uciekając przed chłodnym wiatrem. Wieża miała tylko jedno okrągłe pomieszczenie, przywodzące na myśl kamienną studnię, z niewielkimi prostokątnymi okienkami tuż pod sufitem. Rzędy prostych drewnianych ławek otaczały położony w środku ołtarz, po-nad którym wisiał na ciężkich łańcuchach masywny żelazny kandelabr w postaci dwugłowego orła. W ten mroczny jesienny dzień jedynym źródłem światła w wieży były wotywne świece palące się w metalowych uchwytach na skrzydłach orła. Tworzyły nikłą sferę złotego światła, pozornie delikatną i kruchą. W powietrzu unosił się zapach starego drewna.

* * * * *

Usiedliśmy razem na jednej z ławek, oddając hołd emblematowi orła po-przez przyłożenie do serc splecionych dłoni. - To dziwne – westchnął po dłuższej chwili milczenia Fischig – Wysłałeś mnie ponad rok temu na poszukiwania jakichkolwiek śladów tego diabel-skiego bękarta Cherubaela i właśnie teraz, kiedy znalazłem takie ślady, ty ww

37

Page 38: Malleus [PL]

sam wpadłeś wprost na niego po przeciwnej stronie sektora. - Dziwne nie jest słowem, jakiego bym tutaj użył. - Ale ten zbieg okoliczności... czy mamy do czynienia ze zbiegiem okolicz-ności ? - Nie wiem. Takie odnoszę wrażenie. Ale... ta istota... Cherubael... nie mam pojęcia, co o nim myśleć. - To zrozumiałe, stary druhu. Pokręciłem głową. - Nie mam na myśli jego mocy, nie o to chodzi. - A o co ? - O sposób, w jaki do mnie mówi. O sposób, w jaki mnie rzekomo wyko-rzystuje. - Kłamstwa demona ! - Być może. Lecz on wie tak wiele. On wie... ech, do diabła z tym ! Wypowiada się jakby był pewien, że nasze przeznaczenia są ze sobą powią-zane. Jakby wiele dla mnie znaczył i vice versa. - Faktycznie wiele dla ciebie znaczy. - Wiem, wiem. Jest moim celem. Moją zwierzyną łowną. Moją nemezis. Lecz on zachowuje się tak, jakby chodziło o coś więcej. Jakby znał przysz-łość, potrafił w nią spojrzeć albo już tam był. Mówi do mnie jakby... wie-dział doskonale, co kiedyś zrobię. Fischig zesztywniał lekko. - A co takiego twoim zdaniem możesz zrobić ? Podniosłem się z ławki i podszedłem do ołtarza. - Nie mam pojęcia ! Nie przypominam sobie, bym zrobił cokolwiek, co mogłoby przynieść przyjemność lub korzyść demonowi ! Nawet nie potra-fię sobie wyobrazić czynu tak szalonego ! - Wierz mi, Eisenhorn, gdyby mnie kiedyś choć przez chwilę naszła myśl, że zrobiłeś coś takiego, zastrzeliłbym cię na miejscu. Spojrzałem na niego przez ramię. - To miłe z twojej strony. Przystanąłem przy ołtarzu śledząc wzrokiem migotliwe płomyki świec, patrząc na moje liczne cienie przesuwające się w ich blasku po kamiennej podłodze. Przywodziły na myśl mrowie alternatywnych wersji przyszłości. Starałem się omijać wzrokiem bardziej mroczne cienie. - Ten pomiot Osnowy po prostu się tobą bawił – powiedział Fischig – To wszystko. Chciał cię zbić z tropu i odwrócić uwagę od ważniejszych spraw. - Jeśli tak, dlaczego ustawicznie ratuje mi życie ?

* * * * *

Wyszliśmy z powrotem na lodowaty jesienny wiatr. Zawodzenie odleg-łego pylonu zdawało się nabierać siły. - Kto z tobą przyleciał ? – zapytał Fischig. - Aemos, Bequin, Nayl, Medea, Husmaan... i chłopak, którego nie znasz, Inshabel. Przybyliśmy tu wprost z Eechanu. - Długa podróż ? - Prawie sześć miesięcy. Do Mordii dotarliśmy na pokładzie statku Wolnej Floty Best of Eagles, a resztę drogi byliśmy gośćmi Adeptus Mechanicus. Zabrał nas superciężki liniowiec Mont Olympus, wiozący nowe Tytany dla garnizonów w obrębie Bramy Cadiańskiej. - To prawdziwy zaszczyt. - Inkwizytorska rozeta gwarantuje pewne przywileje. Lecz powiem ci szczerze, że marsjańscy techkapłani są bardzo kiepskim towarzystwem na dwumiesięczną podróż. Chybabym oszalał, gdyby nie regularne turnieje regicide organizowane przez Bequin. - Nayl poprawił formę ? - Nie. Sądzę, że w chwili obecnej jest mi winien... jak to było ? Hmm. Swego pierworodnego i swoją duszę. Fischig roześmiał się szczerze. - Chociaż nie było aż tak tragicznie. Leciał z nami pewien weteran, prin-ceps z Legionów Tytanów. Stary żołnierz, miał kilkaset lat życia za sobą. Wycofany z liniowej służby, o ile ci ludzie w ogóle znają takie pojęcie. Nadzorował transfer nowych maszyn. Nazywał się Hekate. Spędziliśmy nad kieliszkami kilka nocy. Przypomnij mi kiedyś, żebym ci opowiedział o jego wojennych wyczynach. - Na pewno przypomnę. Chodźmy. Pod rozłożystymi gałęziami toporośli stał zaparkowany ślizgacz. Strzą-snęliśmy opadłe liście z naciągniętego na karoserię pokrowca i wsiedliśmy do maszyny. - Pozwól mi pokazać, co znalazłem. Potem odprawimy wspólną ceremonię powitalną w bezpiecznym miejscu. - Jak bezpiecznym ? - Najbezpieczniejszym z wszystkich.

* * * * *

Polecieliśmy nad mokradłami i wrzosowiskami, w strumieniach kąśliwe-go zimnego wiatru, unosząc się nad powierzchnią ziemi. Zmierzch zapadał coraz szybciej. Wszędzie wokół dostrzegałem posępny majestat Cadii. To tu znajdowały się bezlitosne, omiatane wichrami pustkowia rodzące najlep-szych regularnych żołnierzy Imperium. Tu, na skalistych wyspekach morza Caducades porzucano nagich młodych ludzi poddając ich rytuałowi prze-trwania. Tu wznosiły się górskie forty, gdzie nastoletni obywatele tego świata uczestniczyli w paramilitarnych obozach i toczyli bezkrwawe wojny ze swymi rówieśnikami należącymi do konkurencyjnych fortów. Tutaj roz-ciągały się górskie łańcuchy, pokryte warstwą lodu jeziora i wiecznie zielo-ne lasy toporośli, gdzie Cadianie poznawali tajniki polowego kamuflażu. Tutaj miałem sposobność ujrzeć rozległe równiny, na których Cadianie odbywali manewry z użyciem ostrej amunicji. Istnieje takie powiedzenie: „Jeśli nie ma ostrej amunicji, nie są to ca-diańskie ćwiczenia”. Od chwili otrzymania pierwszej osobistej broni – co ma zazwyczaj miejsce w tym samym czasie, kiedy dzieci dostają do rąk swój elementarz – mali Cadianie posługują się ostrą amunicją. Większość z nich potrafi strzelać, zabijać na rozkaz i wykonywać podstawowe komendy polowe w chwili osiągnięcia dziesiątego roku życia. Nic dziwnego, że cadiańskie oddziały Gwardii postrzegane są za elitę regularnych wojsk Imperium. Lecz my nie odbywaliśmy przejażdżki mającej na celu kontemplację surowego cadiańskiego krajobrazu. Lecieliśmy obejrzeć pylony.

* * * * *

- Cherubael był tutaj – oświadczył Fischig korygując trajektorię lotu lekkimi ruchami drążka sterowniczego – O ile mi wiadomo, dziewięć razy w przeciągu ostatnich czterdziestu lat. - Jesteś pewien ? - Za to mi płacisz. Twój demon i jego tajemniczy zleceniodawca są zafas-cynowani Cadią. - Dlaczego Inkwizycja nigdy nie wpadła na ślad tych wizyt ? - Daj spokój, Gregorze. Galaktyka jest ogromna. Aemos powiedział kiedyś, że rozmiary zbiorów informacji generowanych przez Imperium wypaliłyby w ułamku chwili obwody wszystkich terminali i maszyn logicznych Terry, gdyby napłynęły tam w tej samej chwili. To kwestia korelacji danych, szu-kania powiązań. Inkwizycja, również ty sam, tropiliście Cherubaela. Nie zawsze można odnaleźć bezpośrednio taki trop. Miałem sporo szczęścia. - Jak ci się udało ? - W trakcie standardowej pracy. Pomógł mi stary przyjaciel, Isac Actte, znajomy z czasów służby w Arbites. Prawdę mówiąc, to mój były przełożo-ny. Awansował z biegiem czasu, został ranny na Hydraphurze będąc w ran-dze generała arbitratorów, potem został przeniesiony tutaj jako koordynator służb porządkowych w Gwardii Planetarnej. Odnowiłem z nim kontakty kilka lat temu, a niedawno otrzymałem wiadomość, którą musiałem spraw-dzić. - Zaciekawiłeś mnie. Ślizgacz obniżył pułap lotu, jego mały cień ścigał nas po błyszczącej po-wierzchni jakiegoś jeziora. - Actte przekazał mi informację, że arbitratorzy zlikwidowali dziesięć lat temu działającą na Cadii komórkę Chaosu. Kult zwał się Synami Baela. Nie stwarzali żadnego zagrożenia, byli praktycznie nieszkodliwi, lecz podczas przesłuchań przyznali się do przyjmowania poleceń od demonicznej istoty, którą nazywali Baelem. Lokalny inkwizytor-generał spędził z nimi nieco czasu, a później nakazał spalić wszystkich na stosie. - Jak się nazywa ? - Gorfal. Ale on już nie żyje, od trzech lat. Jego następca to kobieta. Inkwi-zytor-generał Neve. Wracając do tematu, sekta jeszcze kilkakrotnie oży-wała na nowo. Nie stanowiła problemu, z którym nie poradziłby sobie od-dział Arbites, bo jak już wspomniałem, jej członkowie byli praktycznie nie-szkodliwi. Interesowała ich tylko jedna rzecz. - Co takiego ? - Wymiary pylonów.

* * * * *

Pylon majaczył w mroku po naszej zawietrznej. Fischig rzucił maszynę w bok zataczając wokół konstruktu ciasny krąg, niemalże dotykając kadłu-bem czarnej skały. Zawodzenie wiatru przepływającego poprzez sieć tunelików w głębi pylonu było tak głośne, że przytłumiało nawet ryk napędu ślizgacza. Pylon okazał się ogromny: wysoki na pół kilometra i na ćwierć szeroki. Górna część czarnej kamiennej bryły pełna była wyrytych pieczołowicie okrągłych otworów, nie większych od ludzkiej głowy. To właśnie poprzez te

38

Page 39: Malleus [PL]

te wąskie, długie na dwieście pięćdziesiąt metrów tunele biegnące przez bryłę pylonu przelatywał wiatr. A nie były one bynajmniej proste, tworzyły bowiem szaleńczą plątaninę przywodzącą na myśl korytarze korników ukryte pod korą drzew. Techkap-łani próbowali za pomocą miniaturowych sond sporządzić mapy tej sieci tunelików, ale zdecydowana większość sond nigdy nie powróciła z wnętrza pylonów. Kiedy nabraliśmy wysokości zataczając łuk w celu kolejnego podejścia do konstruktu, ponad pustkowiem dostrzegłem ciemny kształt sąsiedniego pylonu, położonego jakieś sześćdziesiąt kilometrów dalej. Powierzchnię Cadii znaczyło pięć tysięcy osiemset dziesięć znanych pylonów, nie wspo-minając o dwóch tysiącach obelisków częściowo zrujnowanych lub zagrze-banych pod ziemią. Żaden z nich nie był identyczny z innym w kształcie. Wszystkie wznosi-ły się dokładnie na pięćset metrów w górę, ich podziemna część mierzyła dwieście pięćdziesiąt metrów. Stały już w tym systemie w chwili, gdy poja-wiła się tutaj ludzka rasa, nie mamy też pojęcia na temat metod wykorzysta-nych do ich budowy. Ekranowały całkowicie pracę wszelkich skanerów i czytników, ale wielu imperialnych badaczy uważa, że to właśnie ich obec-ność wyjaśnia zadziwiający spokój sztormów podprzestrzennych w obrębie Bramy Cadiańskiej i istnienie jedynego stabilnego przejścia w galaktyce wiodącego do Ocularis Terribus. - Próbowali to zmierzyć ? - Aha – Fischig z trudem przekrzyczał hałas wpadającego w następny zakręt ślizgacza – Ten pylon i kilka innych. Mieli ze sobą skanery, lokali-zatory geotermiczne i magnetyczne. Wykonanie dokładnych pomiarów, a mam na myśli absolutną precyzję, było jedynym celem istnienia Synów Baela. - W jaki sposób powiązałeś ich z Cherubaelem ? Poza tym Baelem ? - W raportach z przesłuchań doszukałem się pełnego imienia istoty, której służyli. Nazywali ją Cherubem z Baela, przybyłym pośród nich z żądaniem wykonania pomiarów pylonów i obiecującym w zamian ogromną wiedzę i bogactwo. - A inkwizytor-generał... ten Gorfal, zignorował całą sprawę ? - Nie do końca. Myślę, że po prostu był przeciążony obowiązkami. - Chcę porozmawiać z obecnym inkwizytorem-generałem... wspominałeś, że nazywa się Neve, tak ? - Tak. Podejrzewałem, że będziesz chciał się z nią spotkać.

* * * * *

Ścigając ostatnie promienie zachodzącego szybko słońca polecieliśmy na zachód do Kasr Derth, największego castellum w tym regionie i siedziby władz prowincji Caducades. Fischig włączył radiowy identyfikator ślizga-cza i przesłał obowiązujące tego dnia kody autoryzacji do centrum kontroli zewnętrznego pierścienia fortyfikacji miasta. Pomimo poprawnej identyfi-kacji baterie Hydr i Manticor zaczęły obracać się na swych platformach celując w nas, kiedy przelatywaliśmy nad fortyfikacjami. Radar ślizgacza popiskiwał rytmicznie sygnalizując namierzanie maszy-ny przez liczne naziemne systemy kierowania ogniem. - Nie martw się – powiedział Fischig widząc moje zaniepokojone spojrze-nie – Jesteśmy bezpieczni. Cadianie nie przepuszczą żadnej okazji do po-ćwiczenia standardowych procedur. Przemknęliśmy nad jadącym powoli konwojem złożonym z wielkich dwunastokołowych transporterów opancerzonych ubezpieczanych przez ruchliwe Sentinele, i lecąc ponad wiodącą do miasta autostradą zbliżyliśmy się do pierwszego pasa ziemnych wałów. Za tymi umocnieniami oraz bliź-niaczymi dwoma pasami fortyfikacji w głębi wznosiły się w ciemnościach zapadającej nocy szare mury Kasr Derth. Potężne reflektory płonęły na metalowych wieżach wieńczących blanki murów, linie obrony najeżone były wieżami artyleryjskimi i ciężko opance-rzonymi bunkrami. Radar ślizgacza ponownie zaczął piszczeć. Fischig zmniejszył szybkość i wysokość lotu kierując maszynę w kierun-ku wschodniego barbakanu, istnej miniaturowej fortecy błyszczącej od luf ciężkich dział. Wielki stylizowany emblemat imperialnego orła wieńczył górną część masywnych murów barbakanu. Przelecieliśmy przez bramę fortecy i hydraulicznie opuszczany most nad wewnętrzną fosą, po czym znaleźliśmy się na krętych wąskich ulicach sa-mego castellum. Najstarsze cadiańskie kasry budowane były w oparciu o styl terrański, z szerokimi ulicami o regularnym kształcie. Na początku trzydziestego dru-giego tysiąclecia inwazja wojsk Chaosu w przerażająco krótkim czasie zrównała z ziemią trzy takie metropolie. Szerokie proste aleje okazały się niemożliwe do obrony. Od tego czasu kolejne kasry wznoszono na bazie zawiłych geometrycz-nych wzorców, o ulicach w kształcie zębów klucza. Widziane z powietrza, K

Kasr Derth wyglądało niczym skomplikowane kanciaste puzzle. Wziąwszy pod uwagę specyficzny talent i znajomość miejskich sztuk walki Cadian kasr mógł być skutecznie broniony, ulica po ulicy i metr po metrze, przez długie miesiące, jeśli nawet nie lata. Lecieliśmy zatłoczonymi arteriami komunikacyjnymi, pośród zapalają-cych się ulicznych lamp i zamykanych na noc sklepów. Zamierzałem zwró-cić Fischigowi uwagę, że cały ten świat wygląda niczym gigantyczny obóz wojskowy, kiedy pojąłem znienacka, że nawet ubrania cywilów mają barwy kamuflujące. Szybko nauczyłem się odróżniać miejscowych od gości. Bia-łoszare mundury żołnierzy stacjonujących w tundrze lub zielonobeżowe tych z garnizonów na wrzosowiskach pozwalały rozpoznać w tłumie ludzi korzystających z przepustek. Mieszkańcy Kasr Derth nosili szarobrązowe uniformy maskujące przeznaczone do stref walk miejskich. Przelecieliśmy obok kominów Imperialnego Cadiańskiego Spichlerza, potem wzdłuż rezydencji bogatszych i bardziej wpływowych obywateli miasta. Nawet mansardowe dachy posesji zamożnych Cadian były silnie opancerzone. Po lewej stronie dostrzegłem jaskrawo oświetlone kasyno, gdzie tłum gromadził się już gotów sprzeniewierzyć w hazardowych grach swe zarob-ki. Po prawej stronie wznosiło się senaculum w kształcie lśniącej piramidy wyłożonej ceramitowymi płytami. Przed nosem ślizgacza pojawiło się przedstawicielstwo Inkwizycji. Komunikator wyrzucił z siebie sekwencję identyfikacyjną w tej samej chwili, gdy lufy wieżyczek strzeleckich na mu-rach przedstawicielstwa spoczęły na naszej maszynie. Fischig posadził ślizgacz na lądowisku w obrębie murów placówki, po-środku krzyża tworzonego przez migające mętnie światła naprowadzające. Żołnierze ochrony Inkwizycji w ornamentowanych złotem burgundowych pancerzach podeszli do nas, kiedy wysiadaliśmy z maszyny. Pokazałem najbliższemu z nich swoją rozetę. Wyprężył się w salucie strzelając obcasami. - Mój panie. - Chcę się zobaczyć z inkwizytor-generał. - Natychmiast poinformuję jej świtę – oświadczył skwapliwie i szybko oddalił się idąc po szklistej białej nawierzchni lądowiska, ściągając palcami przewieszony przez pierś pas tak, by pokrowiec energetycznego miecza nie przeszkadzał mu w marszu. - Nie polubisz jej – powiedział Fischig obchodząc wkoło ślizgacz, by do mnie dołączyć. - Dlaczego ? - Uwierz mi. Po prostu nie polubisz.

* * * * *

- Jest już późno. Skończyłam pracę na dzisiaj – oświadczyła inkwizytor-generał Neve wstawiając swe świetlne pióro do stojącej na biurku ładowar-ki. - Proszę o wybaczenie, madam. - Bez obaw. Nie zamierzam zatrzaskiwać drzwi przed nosem osławionego inkwizytora Eisenhorna. Do podsektora Helican daleka droga, ale twoja re-putacja dalece cię wyprzedza. - Mam nadzieję, że w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Inkwizytor-generał wstała zza swego biurka i wygładziła rękami przód zielonego służbowego ubrania. Była niską krępą kobietą około setki, jeśli mnie oko nie myliło, ze srebrzystymi włosami upiętymi w kok. Miała typową dla Cadian bladą skórę i błękitne oczy. - Być może – odparła. Staliśmy w jej prywatnym gabinecie, oktagonalnej komnacie o podłodze wyłożonej białoczarnymi płytkami i ścianach z antracytu ozdobionych mo-tywem wodnych roślin. Gabinet rozświetlały lampy podkreślające swym blaskiem urok płaskorzeźb w kształcie lotosów. Inkwizytor-generał Neve obeszła biurko, by się do nas zbliżyć. Wspiera-ła się na srebrnej, bogato zdobionej lasce. - Chcesz przejrzeć protokoły sprawy Baela, jak mniemam ? - Jak pani zgadła ? Przeniosła ciężar ciała na zdrową nogę i wycelowała czubek laski w postać Fischiga. - Znam go. Był tutaj wcześniej. Jak sądzę, to jeden z twoich pracowników, inkwizytorze ? - Jeden z najlepszych. Uniosła znacząco brwi. - Hmm. Dużo to o tobie mówi. Chodźcie za mną. Musimy przejść do archiwum.

* * * * *

39

Page 40: Malleus [PL]

Kiepsko oświetlone schody zawiodły nas do położonego w podziemiach przedstawicielstwa archiwum. Stroma kręta klatka schodowa bez wątpienia przysparzała trudu idącej nią starszej kobiecie, ale Neve sarknęła na mnie natychmiast, gdy tylko uprzejmie zaproponowałem jej pomoc. - Nie chciałem pani urazić, inkwizytor-generał – oświadczyłem. - Wy nigdy nie macie nic złego na myśli – odburknęła. Uznałem, że nie jest to najlepszy moment, by zapytać ją, kogo właściwie miała na myśli mówiąc „wy”. Archiwum okazało się długą komnatą oświetloną jedynie podwójnym rzędem lamp stojących na umieszczonych pośrodku pokoju stołach do czytania. - Drona świetlna ! – warknęła Neve i spod kopulastego sufitu sfrunęła serwoczaszka. Ustawiając się w powietrzu nad prawym ramieniem kobiety urządzenie włączyło swe wbudowane w oczodoły halogeny. - Bael, Synowie. Odnaleźć – rozkazała Neve i serwoczaszka oddaliła się natychmiast krążąc wokół księgozbiorów, przesuwając po rzędach tomów snopami rzucanego przez siebie światła. Serwitor zatrzymał się osiem regałów dalej i zaczął lewitować nad półką pełną zakurzonych elektronicznych notesów, tub z manuskryptami i starych papierowych rejestrów. Wraz z Fischigiem udaliśmy się za idącą śladem serwitora Neve. - Synowie... Synowie... Synowie Teutha, Synowie Machariusa, sukinsyno-wie... – zerknęła na mnie z ukosa – To był żart, Eisenhorn. - Bez wątpienia, madam. Jej palce przesuwały się po grzbietach ksiąg i panelach notesów, idąc za strumieniem światła serwoczaszki. - Synowie Barabusa... Synowie Balkaru... Tutaj ! Tutaj jest. Synowie Baela. Zdjęła z półki zakurzone pudło, zdmuchnęła z niego warstwę brudu pro-sto na moją twarz, po czym mi je wręczyła. - Odstaw je z powrotem na miejsce, kiedy skończysz – poleciła surowo i odwróciła się, by odejść. - Proszę o jeszcze chwilę uwagi – zatrzymałem ją w pół kroku. Dwa stuknięcia srebrnej laski później stała ze mną twarzą w twarz. - Pani poprzednik... uhm... - Gorfal – wyszeptał Fischig. - Gorfal. Nakazał stracić członków tego kultu bez dokładnego śledztwa. Nigdy nie otworzyła pani ponownie sprawy ? Uśmiechnęła się do mnie, ale nie był to przyjazny uśmiech. - Wiesz, Eisenhorn... zawsze uważałam, że tacy niezależni inkwizytorzy jak ty muszą wieść fascynujące życie. Wręcz przesycone heroizmem, sławą i chwałą. Czasami marzyłam, by stać się taką jak wy. Nigdy byś o tym nie pomyślał, prawda ? - Z całym szacunkiem, inkwizytor-generał... o czym ? Wskazała skrzynkę, którą ściskałem w rękach. - Że to śmieci. Nonsens. Synowie Baela ? A po cóż do diabła miałabym otwierać ponownie tę sprawę ? Jest zamknięta, zamknięta raz na zawsze. To była banda głupców łażąca pośrodku nocy wokół pylonu w Westmoorland ze skanerami w rękach. Och ! Jestem autentycznie przerażona ! Wyobraź sobie tylko, oni nas próbowali zmierzyć ! Masz pojęcie, jak ogromne to dla nas zagrożenie ?! - Inkwizytor-generał, ja... - Nie rozumiesz ? To jest Cadia, głupcze ! Cadia ! Drzwi do dominiów Chaosu. Najkrótsza droga do serca piekieł. Aura zła jest tutaj tak ogromna, że każdego miesiąca muszę likwidować setkę aktywnych kultów. Setkę ! To miejsce płodzi recydywistów niczym staw drobiny mułu. Jeśli mam szczęś-cie, sypiam po trzy, cztery godziny dziennie. Telefon dzwoni i już jestem na nogach lecąc do następnego gniazda trucizny odkrytego przez Arbites. Toczymy otwarte wojny na ulicach, Eisenhorn ! Walczymy z regularnymi żołnierzami Nieprzyjaciela. Ledwie nadążam z codziennymi egzorcyzma-mi, nie mam czasu na przeglądanie starych spraw. To jest Cadia ! Brama Oka ! Tutaj właśnie Inkwizycja odwala swą czarną robotę ! Nie zawracaj mi głowy historiami o jakimś klubie miłośników inżynierii ! - Proszę o wybaczenie, madam. - Przeprosiny przyjęte. Proszę się obsłużyć – ruszyła w stronę schodów. - Neve ? Odwróciła się raz jeszcze. Położyłem skrzynkę na blat stołu. - Może to i byli idioci, ale właśnie oni stanowią mój jedyny solidny łącznik ze spętanym demonem, który może zniszczyć nas wszystkich... - Spętanym demonem ? – zapytała. - Tak. I bestią, która go kontroluje. Bestią, która w mej opinii... jest jednym z nas. Zawróciła z powrotem w naszą stronę. - Zapoznaj mnie ze szczegółami.

Rozdział XIIISpotkanie starych przyjaciół

Wojenne dzwonyPoczątek długiej uciążliwej pracy

Nie wiem, czy zdołałem przekonać inkwizytor-generał. Nie wiem, czy byłem w stanie przedstawić jej dostatecznie wiarygodne argumenty. Lecz wysłuchała mnie do końca i pozostała z nami jeszcze dwie godziny, poma-gając w poszukiwaniach powiązanych ze sprawą materiałów. Po dziewiątej została wezwana do asysty w sprawie zamieszek na jednej z wysp Caduca-des. Przed wyjściem zaoferowała mi i mej świcie kwatery w przedstawiciel-stwie Inkwizycji, za co grzecznie odmówiłem, wyraziła też zgodę na moje dalsze śledztwo w Kasr Derth pod warunkiem regularnego jej informo-wania o postępach. - Słyszałam opowieści o twoich... przygodach, Eisenhorn. Nie życzę sobie niczego takiego na terenie objętym moją jurysdykcją. Czy dobrze się zrozu-mieliśmy ? - Tak. - Zatem dobrej nocy. I udanego polowania. Zostaliśmy z Fischigiem sami w archiwum. - Pomyliłeś się – powiedziałem mu. - W czym ? - Polubiłem ją. - Co ? Tę wredną sukę ? - Owszem. Właśnie za to, że jest taką wredną suką. Czerpałem niezmiennie ogromną przyjemność z towarzystwa inkwizyto-rów traktujących poważnie i uczciwie swe obowiązki, nawet jeśli ich me-tody dalece różniły się od moich. Neve była radykalną purytanką i nie nale-żała do osób obdarzonych szczególną cierpliwością. Była szczera do bólu. Była wyjątkowo przepracowana. Lecz mimo to z odwagą nazywała sprawy po imieniu i poważnie podchodziła do wszystkich zagrożeń dla ładu spo-łecznego i bezpieczeństwa Imperium. Uosabiała w moich oczach etos prawdziwego inkwizytora.

* * * * *

Pracowaliśmy w archiwum do północy, przeglądając zawartość setek akt i protokołów. Około dwunastej w nocy wezwany przez komunikator wa-hadłowiec przyleciał po nas z lądowiska w Kasr Tyrok. Fischig odnalazł jednego z asystentów Neve i polecił mu przygotować elektroniczne kopie najbardziej obiecujących materiałów źródłowych do rana następnego dnia, kiedy to zapowiedzieliśmy swój powrót. Potem wsiedliśmy do ślizgacza i polecieliśmy krętymi uliczkami castellum na podmiejskie lądowisko. Gwiazdy lśniły na nocnym niebie, powietrze było chłodne. Chmary ciem uwijały się wokół włączonych reflektorów wahadłowca. Daleko, tuż nad linią wschodniego horyzontu, można było dostrzec jasnofioletową smugę znaczącą nocne niebo. Mgławica Oka Grozy. Nawet z tak ogromnej odległości, będąc zaledwie rozmazanym punktem w prze-stworzach, widok ten napawał mnie lękiem. Jeśli dwugłowy orzeł repre-zentował wszystko, co prawe, dumne i godne szacunku w naszej rasie, Oko uosabiało najbardziej diaboliczne cechy naszego odwiecznego wroga.

* * * * *

Na pokładzie wahadłowca powitały Fischiga śmiechy i radosne głosy. Aemos długo potrząsał jego dłonią, Bequin pocałowała zaś śledczego w po-liczek wywołując wyraźne zawstydzenie Godwyna. Hubrisjanin wymienił kilka przyjacielskich docinków z Naylem i Medeą, po czym zapytał Husma-ana, czy ten nie jest przypadkiem głodny. - Dlaczego ? – odparł pytaniem myśliwy, a jego oczy rozszerzyły się z oży-wieniem. - Bo to najwyższy czas na kolację – odpowiedział Fischig – Betancore, po-derwij twoje pudło z ziemi. Lecieliśmy w bezpieczne miejsce, o którym wcześniej wspominał.

* * * * *

Nie odwiedziłem pokładu kupieckiego statku Essene od dobrych pięciu lat. Klasyczny kliper typu Isolde przypominał swym kształtem kosmiczną katedrę, długą na trzy kilometry, wyglądającą równie majestatycznie na nis-kiej orbicie Cadii jak wtedy, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, sto lat temu nad mroźnym globem Hubrisu. Medea skierowała wahadłowiec w kierunku jednej z ładowni klipra.

40

Page 41: Malleus [PL]

- Kupiec Wolnej Floty ? – zapytał podejrzliwie Inshabel spoglądając ponad moim ramieniem na zbliżający się za oknem kokpitu kształt statku. - Stary przyjaciel – odparłem uspokajająco.

* * * * *

Kapitan Tobias Maxilla był bez wątpienia mym najbardziej nietypowym sojusznikiem. Spędził większość swego życia wożąc legalne oraz mniej le-galne dobra luksusowe pomiędzy światami całego podsektora Helican. Na-dal to zresztą robił. Był kupcem i taką właśnie profesją szczycił się przed każdym rozmówcą, który o to pytał. Lecz miał też romantyczną duszę awanturnika i korsarza, tak podobną do dusz dawno zapomnianych prekursorów ludzkiej ekspansji w kosmos. Wynająłem jego statek podczas śledztwa związanego z Necroteuchem, nie mając na myśli niczego więcej prócz tymczasowego środka transportu, on jednak zaangażował się w całą tę sprawę z autentyczną przyjemnością i tak już pozostał zaangażowany w moją pracę do dnia dzisiejszego. Co kilka lat w ciągu ostatniego wieku wynajmowałem go w celu krótkich tranzytów dla mnie lub członków mego zespołu, albo też on sam zgłaszał się z zapyta-niem, czy aby nie potrzebuję właśnie jego pomocy. Tylko dlatego, że był akurat znudzony. Albo przebywał właśnie „w sąsiedztwie”. Maxilla był wykształconym erudytą z subtelnym poczuciem humoru i słabością do najdroższych rzeczy w galaktyce. Był również czarującym gospodarzem i wyśmienitym kompanem i ogromnie go lubiłem. W żadnym przypadku nie stanowił formalnie członka mojego zespołu, ale przez wszystkie te lata, w trakcie wszystkich przeżytych razem przygód, stał się żywotną częścią naszej grupy. Rok temu, kiedy zdecydowałem o wysłaniu Fischiga na długie żmudne śledztwo na Cadii, poprosiłem Maxillę, by ten zapewnił Godwynowi środek transportu na tak długi okres, jaki miałby się okazać niezbędny. Kapitan zgodził się bez wahania i nie zrobił tego bynajmniej ze względu na sowite wynagrodzenie, jakie mu zaproponowałem. Dla niego zlecenie to sprawiało wrażenie kolejnej awanturniczej misji i obiecywało zarazem rzucenie starej Essene w nieco dłuższy rejs, wiodący daleko poza uczęszczane zazwyczaj szlaki w obrębie podsektora Helican. Prawdziwa podróż. Odyseja. Tym właśnie żył Tobias Maxilla.

* * * * *

Chcąc nas powitać wpadł do ładowni, zanim jeszcze wentylatory oczyś-ciły powietrze z gryzących kłębów dymu buchających z turbin wahadłowca. Ubrał się odświętnie na tę okazję, w zwyczajowy dla siebie sposób: miał na sobie niebieską bluzę z szerokimi rękawami i żabotowym kołnierzem, peascot doublet z japanagarskiego jedwabiu, obcisłe skórzane spodnie ze złotymi guzikami oraz ekstrawagancki długi płaszcz, który ciągnął się za nim po podłodze. Jego twarz była śnieżnobiała od pudru i przyozdobiona szmaragdowymi kolczykami. Roztaczał wokół siebie woń wody kolońskiej silniejszą od oparów paliwa. - Mój drogi, drogi Gregorze ! – krzyknął ujmując w swe ręce moją dłoń i potrząsając nią z uniesieniem –To prawdziwy zaszczyt móc cię ponownie gościć na pokładzie tej nędznej łajby. - Tobiasie. Ogromna to dla mnie przyjemność, jak zawsze. - I kochana Alizebeth ! Jeszcze piękniejsza i młodziej wyglądająca niż zwykle – ujął dłoń Bequin i pocałował ją w policzek. - Ostrożnie, mój drogi... rozmażesz sobie makijaż. - Czcigodny Aemos ! Witaj, savancie ! Aemos zachichotał tylko podając Maxilli rękę. Myślę, że mój stary sa-vant nigdy tak do końca nie zdecydował, jak właściwie powinien traktować ekscentrycznego kapitana. - Pan Nayl ! - Maxilla. - I Medea ! Olśniewająca ! Doprawdy olśniewająca ! - Pan z pewnością też – odparła zalotnie Medea podając Maxilii do poca-łowania jedną ze swych pokrytych układami elektronicznymi dłoni. - Wiedziałeś, że przylecimy, Maxilla. Mogłeś troszeczkę zmądrzeć – rzekł żartobliwym tonem Fischig. Pośród śmiechu uścisnęli sobie wzajemnie rę-ce. Pojąłem znienacka, że stosunki pomiędzy tymi dwoma uległy pewnej zmianie. Spędzili razem rok. Wcześniej Fischig nigdy nie okazywał sym-patii wobec Maxilli, ich życiorysy i poglądy znacząco się bowiem od siebie różniły. Lecz teraz widziałem, że wspólnie spędzony rok wytworzył w koń-cu między nimi przyjacielskie więzi. Bardzo mnie to ucieszyło. Zespół inkwizytorski działa znacznie spraw-niej, kiedy jego członków łączą koleżeńskie uczucia. Maxilla odwrócił się w stronę Husmaana i Inshabela. - Was dwóch jeszcze nie znam, ale poznam niezawodnie, gdyż ku temu właśnie służą bankiety. Witajcie na Essene.

Eleganccy pozłacani serwitorzy Maxilli, będący w zasadzie indywidual-nymi dziełami sztuki, przygotowali późny posiłek w wielkiej sali bankieto-wej. Podano pieczone kraby, złowione tego samego dnia w Caducades, kwiaty ontol zasmażane w ich własnych łodygach, filety z cadiańskich dzi-ków oraz owocowe lody ze śmietaną i intiańskim syropem. Jeden ze służą-cych serwował samatański likier, ciężki cadiański klaret, słodki tokaj z również Hydraphuru oraz kieliszki mocnej mordiańskiej wódki. Dobre humory dopisywały wszystkim, a wyśmienita kolacja przerodziła się w luźne przyjacielskie rozmowy. Nikt nie wspominał o bieżącej sprawie oraz jej potencjalnym rozwoju. Wypoczynek ma zbawienny wpływ na trzeźwość umysłu. Bardzo potrzebowałem trzeźwego umysłu.

* * * * *

Powróciliśmy do Kasr Derth wahadłowcem, następnego dnia o świcie. Stalowoszare niebo nad archipelagiem Caducadesu rozświetliła czerwona tarcza wschodzącego słońca. Kiedy wlecieliśmy nad dzikie pustkowia, górskie szczyty i rozległe wrzosowiska miały połyskliwą różową barwę. Pomimo wysłania prawidłowych kodów identyfikacyjnych w ciągu pół-godzinnego lotu sześciokrotnie poddano nas kontroli. W pewnym momen-cie para cadiańskich Marauderów towarzyszyła nam przez jakiś czas po obu flankach, weryfikując otrzymane kody. Kwestie bezpieczeństwa wojskowego całkowicie zdominowały życie co-dzienne na Cadii. Każdy cywilny samolot, prom i statek kosmiczny był pie-czołowicie obserwowany, w szczególności wówczas, gdy zachowywał się w podejrzany sposób albo zbaczał z autoryzowanych korytarzy powietrz-nych. Aemos powiedział mi, że sześć miesięcy temu nad morzem Kansk został zestrzelony prom diakona z Arnushu przebywającego na Cadii z za-miarem wygłoszenia religijnego seminarium – tylko dlatego, że załoga pro-mu pomyliła się podając kontrolerom swój identyfikator. Nie potrafiłem po-jąć, jak nasz tajemniczy nieprzyjaciel przemieszczał na powierzchnię globu swych agentów, a później ich stąd odbierał. O ile nie posiadał podobnej jak my tożsamości i rangi pozwalającej mu na obejście bez trudu standardowych kontroli.

* * * * *

Nadłożyliśmy ponad sześćdziesiąt kilometrów drogi na zachód od Kasr Derth, ponieważ na naszej pierwotnej trasie przelotu toczyła się wojna. Blask poranka pulsował świetlnymi rozbłyskami i ognistymi krechami zna-czącymi zmasowany ostrzał rakietowy. Osiem regimentów cadiańskiej piechoty, mających jeszcze tylko kilka dni do odlotu na jeden z granicznych światów garnizonowych przy Bramie Cadiańskiej, odbywało właśnie manewry z użyciem ostrej amunicji. Dotarliśmy na lądowisko przedstawicielstwa Inkwizycji godzinę później niż wstępnie zakładałem. Dzwony alarmowe na każdej wieży Kasr Derth biły głośno obwieszczając mieszkańcom, że kanonada dobiegająca z poblis-kich wrzosowisk to tylko odgłosy ćwiczeń. Rozdzieliliśmy pomiędzy siebie zadania. Fischig zabrał Aemosa do ar-chiwum przedstawicielstwa, aby przestudiować tam skopiowane na nasze polecenie materiały i przeszukać resztę zbiorów. Eskortowana przez Hus-maana Bequin udała się do kancelarii Eklezjarchii. Inshabel i Nayl zajęli się rejestrami przechowywanymi w siedzibie Administratum. Ja zaś zabrałem Medeę do Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

* * * * *

Na Cadii nie istniały klasyczne struktury Adeptus Arbites spotykane na innych planetach. Permanentny stan wojenny regulował wszelkie sprawy codzienne tego świata, a w rezultacie tego faktu wszystkie cywilne sprawy kryminalne kontrolowane były odgórnie przez Gwardię Planetarną, departa-ment militarny cadiańskiej Imperialnej Gwardii. W Kasr Derth, administra-cyjnej stolicy regionu, siedzibą wojskowych służb policyjnych było Mini-sterstwo Bezpieczeństwa Wewnętrznego, wzniesiona z szarego kamienia forteca stojąca w samym centrum miasta, tuż obok biura miejscowego rezy-denta gubernatora. Członkowie Gwardii Planetarnej dobierani byli metodą losową. We wszystkich prowincjach Cadii jeden żołnierz z każdej dziesiątki zwerbowa-nej do służby zawodowej był po ukończeniu szkolenia podstawowego prze-noszony do tej formacji, bez względu na jego osiągnięcia i szanse na awans w jednostkach gwardyjskich. W ten sposób wielu wybitnych żołnierzy zro-dzonych na tym militarnym świecie nie opuściło nigdy swej ojczystej pla-nety i dlatego też Cadia utrzymywała na swoim terytorium jedne z najlep-szych i najbardziej efektywnych formacji obrony planetarnej w całym Im-perium.

41

Page 42: Malleus [PL]

Przyjął nas pułkownik Ibbet, dobrze zbudowany, szczupły mężczyzna około czterdziestki, sprawiający wrażenie oficera gotowego bez wahania poprowadzić szarżę w głąb Oka Grozy. Był niezwykle uprzejmy, ale nie okazywał specjalnej ochoty do współpracy. - Nie posiadamy żadnych dokumentów potwierdzających istnienie niele-galnej imigracji. - Dlaczego, pułkowniku ? - Bo nigdy się to nie wydarzyło. System na to nie pozwala. - Z pewnością istnieją jakieś niefortunne wyjątki od tej zasady ? Ibbet, mający na sobie szarobiały mundur polowy o tak zaprasowanych kantach, że można na nich było pociąć sobie skórę, splótł w wymownym geście palce dłoni. - No dobrze – powiedziałem zmieniając przynętę – A co, jeśli ktoś chciał-by dostać się na powierzchnię planety w sposób anonimowy ? Jak można coś takiego zrobić ? - Nie można – odparł. Uparty człowiek, nie zamierzał się poddać – Każda tożsamość gościa oraz cel jego podróży są rejestrowane i wielokrotnie kon-trolowane, a wszelkie nieprawidłowości szybko wychwytujemy. - W takim razie rozpocznę swoją pracę od zapoznania się z aktami zawie-rającymi informacje o takich nieprawidłowościach.

* * * * *

Godząc się z moim uporem zrezygnowany Ibbet zaprowadził nas do jed-nego z gabinetów i przysłał wojskowego urzędnika do pomocy. Sortowaliś-my raporty przez trzy godziny, mozolnie i z rosnącym zmęczeniem brnąc przez niekończące się wykazy orbitalnych akcji abordażowych, operacji przechwytywania nieautoryzowanych obiektów powietrznych i rajdów na-ziemnych. Zyskałem przerażającą pewność, że samo pobieżne przejrzenie wszystkich tych raportów będzie wymagało tygodni pracy.

* * * * *

I tak się też stało. Spędziliśmy prawie jedenaście tygodni przeszukując archiwa i biblioteki Kasr Derth, pracując na zmiany i sypiając na pokładzie wahadłowca. Co kilka dni wracaliśmy na noc na Essene, by zrelaksować się odrobinę. Był środek miejscowej zimy, kiedy praca dobiegła wreszcie końca.

Rozdział XIVZimowy przełom

Nieprzyjaciel zyskuje imięPylon w Kasr Gesh

Pora zimowa na Cadii. W stalowoszarych wodach morza Caducades unosiły się tego poranka błyszczące bryły lodu, a na wrzosowiskach padał lekki śnieg. O tej porze ro-ku odrażający owal Oka Grozy widoczny był na niebie nawet podczas nie-licznych godzin dziennego światła. Jasnofioletowa plama widoczna w nocy w dzień przeistaczała się w niebieskawy kształt przywodzący na myśl wielki kleks brudzący białą kartkę papieru. Wszyscy odnosiliśmy wrażenie jakby ktoś nas ustawicznie obserwował. Oko, przekrwione i głodne, gapiło się na nas prosto z góry. Najgorsze były jednak wiatry znad wrzosowisk, lodowate i ostre niczym cadiański bagnet, nadciągające z arktycznej północy. Okoliczne jeziora daw-no już zamarzły, a na skalistych płaskowyżach szalały niebezpieczne zamie-cie. Wędrując przez Kasr Derth można było odnieść wrażenie, że tutejsi mieszkańcy żywią zabobonny lęk przed ciepłymi kaloryferami i uszczelnia-niem okien. W korytarzach Ministerstwa i gmachu Administratum panował ziąb. Nie-jednokrotnie woda zamarzała w kranach. Pomimo tak mroźnej aury ostrzegawcze dzwony rozbrzmiewały co kilka dni, a wiatr przynosił znad okolicznych wrzosowisk odgłosy zimowych ma-newrów. Zacząłem w końcu podejrzewać, że Cadianie strzelali do siebie wzajemnie po to tylko, by się choć trochę rozgrzać. Od blisko jedenastu długich, coraz zimniejszych tygodni prowadziliśmy systematyczne poszukiwania w Kasr Derth. Tego poranka odbyłem swój zwyczajowy codzienny spacer z przedstawicielstwa Inkwizycji do gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Miałem na sobie grubą futrzaną narzutę i podkute metalowymi kolcami buty, by się przypadkiem nie poślizgnąć na pokrytych grubą warstwą lodu ulicach. Byłem zmęczony. Bezskuteczne poszukiwania wyczerpały nas wszystkich, nasza skóra po-bladła zauważalnie skazana na długie godziny pobytu w ciemnych pomiesz-czeniach. A tyle było obiecujących śladów. Powiązań z Synami Baela, nieautory-zowanych lotów, podejrzanych manifestów towarowych. Wszystkie okazały się fałszywe. Nasze śledztwo dowiodło, że żaden czciciel Baela, ani też żaden członek ich rodzin nie pozostał już przy życiu. Nie natrafiliśmy na żadne aktualne dowody zainteresowania pylonami, na-wet rządowych ekspedycji archeologicznych. Odbyłem spotkania z kilkoma profesorami miejscowego uniwersytetu specjalizującymi się w tematyce py-lonów jak również techkapłanami Adeptus Mechanicus postrzegającymi się za ekspertów w tej dziedzinie. Wszystko na nic. Razem z Inshabelem, Naylem i Fischigiem zwiedziłem cały region od Kasr Tyrok po Kasr Bellan. Robotnik pracujący w zakładach zbrojeniowych Kasr Bellan, zidentyfikowany jako członek Synów Baela, okazał się niewin-nym człowiekiem, którego z kultystą łączyło jedynie takie samo nazwisko. Zmarnowane dziesięć godzin lotu ślizgaczem. Aemos opracował maszynę logiczną analizującą odnotowane przez nas nieścisłości w rejestrach pod kątem udokumentowanej działalności kultu w przeszłości. Maszyna nie potrafiła wykazać żadnych powiązań między tymi danymi.

* * * * *

Wspiąłem się po schodach Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego i podszedłem do punktu kontrolnego przy wejściu do gmachu. Powinno to już w zasadzie być zwykłą formalnością. Przychodziłem tu o tej samej go-dzinie niemal codziennie przez siedemdziesiąt pięć minionych dni. Już na-wet rozpoznawałem z widzenia niektórych gwardzistów. Lecz kontrola wciąż wyglądała tak samo jak za pierwszym razem. Doku-menty były nie tylko otwierane, lecz skrupulatnie czytane i skanowane. Mo-ja rozeta poddawana była drobiazgowej kontroli. Oficer dyżurny zgłaszał przez komunikator moje dane, by uzyskać pozwolenie na otwarcie wejścia. - Czy was to nigdy nie męczy ? – zapytałem jednego z oficerów znajdują-cych się w punkcie kontrolnym, kiedy chowałem swoje dokumenty do kie-szeni płaszcza. - Co ma nas męczyć, sir ? – odparł pytaniem.

* * * * *

42

Page 43: Malleus [PL]

Po pierwszym tygodniu nie spotkałem już więcej pułkownika Ibbeta. Opiekowali się mną stale ulegający zmianom żołnierze. Jeden z nich oświadczył, że rotacje te spowodowane były grafikami dyżurów, ale ja wie-działem swoje: żaden z nich nie chciał utrzymywać dłuższych kontaktów z inkwizytorem. Zwłaszcza tak ciekawskim inkwizytorem jak ja. Tego poranka rolę mej eskorty pełnił major Revll. Revll, posępny młody mężczyzna, pracował ze mną po raz pierwszy. - Jak mogę panu pomóc, sir ? – zapytał sucho. Westchnąłem. Otwarte rejestry i elektroniczne notesy walały się na blacie stołu tak jak je pozostawiłem poprzedniego dnia wieczorem. Zanim zdążyłem wyjaśnić, że to ja zrobiłem cały ten bałagan, Revll wzywał już podniesionym tonem jakiegoś urzędnika, by ten posprzątał gabinet. Spojrzał na mnie podejrzliwie słysząc wyjaśnienia. - Był pan już tutaj wcześniej ? Westchnąłem ponownie.

* * * * *

Miałem dwie godziny czasu. O jedenastej umówiłem się z Inshabelem i Bequin na lot do jednej z rybackich osad na wyspach Caducades, gdzie rze-komo można było znaleźć człowieka wiedzącego coś o przemycie. Byłem przekonany, że czekało nas kolejne rozczarowanie. Zacząłem od wykazu lotów atmosferycznych i transferów orbitalnych obejmującego porę letnią dwadzieścia cztery miesiące temu. W połowie wykazu natrafiłem na zapis rejestrujący tranzyt promu z orbity planety na lądowisko w Kasr Gesh. Gesh znajdowało się niedaleko jednego z pylonów będących źródłem zainteresowania Synów Baela. Co więcej, przeglądając szczegóły rejestru zauważyłem, że tranzyt odbył się trzy dni przed ostatnim incydentem z udziałem kultystów. Włączyłem roboczy terminal i zażądałem dalszych informacji. Moje żą-dania zostały natychmiast odrzucone. Posłużyłem się wyższym kodem do-stępu i otrzymałem raport, w którym utajniono zarówno tożsamość osoby objętej tranzytem jak i nazwę czekającego na orbicie statku. Poczułem falę podekscytowania. Nawet cel wizyty w Kasr Gesh był utajniony. Wsunąłem do terminala mój najwyższy klucz kodowy. Urządzenie chro-botało i rzęziło, przetwarzając w pamięci zbiory danych i kody dostępu. Na ekranie pojawiło się nazwisko. Moja ekscytacja natychmiast uleciała, zastępiona uczuciem zrezygnowania. Neve. Utajniony wpis do rejestru był zastrzeżoną misją inkwizytor-gene-rał Neve. Powróciłem z powrotem do punktu wyjścia.

* * * * *

Na wyspie było lodowato i pustawo. Mała rybacka osada przycupnęła na skraju zatoki po zachodniej stronie lądu. Inshabel posadził ślizgacz na zbudowanym z kamieni placyku obok wiszących na palach sieci. - Jak długo jeszcze, Gregorze ? – zapytała mnie Bequin zawiązując wokół szyi szal. - Jak długo do czego ? - Do chwili, kiedy się poddamy i odlecimy stąd. Czuję się chora od pobytu na tym przeklętym świecie. Wzruszyłem ramionami. - Jeszcze tydzień. Do Mszy Świec. Jeżeli do tego czssu nic nie znajdzie-my, obiecuję pożegnać się z Cadią.

* * * * *

W trójkę poszliśmy do ponurej tawerny zbudowanej opodal falochronu. Złowione niedawno ryby, długie na prawie dwa metry, wisiały na sznurach susząc się w zimowym słońcu. Barman nie chciał z nami w ogóle rozmawiać, ale jeden z jego pomocni-ków zaprowadził nas do mniejszej przybudówki. Przyznał się, że to on wy-słał mi wiadomość o przemytniku. Powiedział też, że szmugler czeka w po-koiku na spotkanie z nami. Weszliśmy do przybudówki. Oczekujący nas mężczyzna siedział przy kominku grzejąc swe upierścienione dłonie. Poczułem silny zapach wody kolońskiej. - Dzień dobry, Gregorze – powiedział Tobias Maxilla. Nie bacząc na dobiegające z pokoiku podniesione głosy pomagier bar-mana przyniósł omlety i miski rybnej zupy oraz butelkę wina. - Może byś tak się wytłumaczył ? – zażądał ze złością Inshabel. - Oczywiście, drogi Nathunie, oczywiście – odparł Maxilla ostrożnie rozle-wając wino do przyniesionych na tacy kieliszków – Cierpliwości. - Natychmiast, Tobiasie ! – sarknąłem. - Och ! – spoważniał widząc mój wyraz twarzy. Usiadł na krześle.

- Przyznaję, że przez ostatnie kilka tygodni czułem się odstawiony na bocz-ny tor. Wiedziałem, że dręczy cię obsesyjne pragnienie poznania sposobu podróży na tę planetę z obejściem kordonu bezpieczeństwa. Anonimowo. Powiedziałem sobie: Tobiasie, to jest coś, co potrafisz zrobić, nawet jeśli Gregor nie będzie zadowolony. Przemyt, Tobiasie, to twoja specjalność. Tak więc postanowiłem spróbować przeszmuglować siebie tutaj. I zgadnij-cie, jak mi poszło ? Upił nieco wina z kieliszka patrząc na nas z wyrazem ogromnej dumy. - Przeszmuglowałeś siebie na powierzchnię planety po to, by udowodnić, że jest to możliwe ? – zapytała wolno Bequin. Skinął potakująco głową. - Mój prom stoi ukryty w lasku za osadą. To zadziwiające jak wiele ust i oczu można zamknąć odpowiednią ilością gotówki. - Nie mam pojęcia, co ci odpowiedzieć – oświadczyłem. Maxilla rozłożył ręce. - Kilka tygodni temu powiedziałeś mi, że Gwardia Planetarna nie posiada żadnych dowodów na istnienie nielegalnej imigracji. Niemniej jednak jes-tem teraz tutaj, by udowodnić, że to błędne założenie. Cadia to twardy orzech do zgryzienia, muszę to przyznać, jeden z najtwardszych w mojej karierze. Ale nie jest to niemożliwe, jak zresztą sam widzisz. Pochłonęłem jednym łykiem zawartość swego kieliszka. - Za coś takiego powinienem zerwać z tobą wszelką współpracę, Tobiasie. Dobrze o tym wiesz. - Daj spokój, Gregorze ! Tylko dlatego, że udowodniłem, iż cadiańska Pla-netarna Gwardia to gromada głupców ? - Ponieważ złamałeś prawo ! - Nie, nie złamałem. Być może nagiąłem nieco, ale nie złamałem. Moja obecność tutaj jest całkowicie legalna, zarówno według lokalnego prawa cadiańskiego jak i uniwersalnego imperialnego. - Jakim sposobem ? - Pomyśl, mój stary druhu. Jak sądzisz, dlaczego mój prom nie został roz-rzucony w kawałkach po niebie dzisiejszego poranka przez tych napalonych cadiańskich pilocików ? To pytanie retoryczne. Odpowiedź brzmi... ponie-waż w chwili przechwycenia przez myśliwce podałem drogą radiową właś-ciwe kody autoryzujące i to ich zadowoliło. - Ale kody dzienne są zastrzeżone ! Zabezpieczone potrójną procedurą we-ryfikacyjną ! Podaje się je wyłącznie wysokim rangą osobnikom. Na kogo mogłeś się powołać, by uzyskać do nich dostęp ? - Ależ na ciebie, Gregorze, na ciebie.

* * * * *

Rozwiązanie zagadki przez cały ten czas leżało w zasięgu moich rąk, ale dopiero Maxilla zdołał mnie oświecić, w dodatku w najbardziej denerwują-cy z jego sposobów. Gwardia Planetarna nie posiadała żadnych danych o nielegalnej imigracji, ponieważ imigracja o charakterze nielegalnym fak-tycznie nie istniała. Ci przybysze, którzy próbowali przebić się przez kor-don kontrolny Cadii i zostali na tym przyłapani, ginęli. Ci, którzy zdołali się przemknąć, nigdy nie byli odnotowywani. Ponieważ używali wysoce utajnionych kodów autoryzacyjnych, podszy-wając się pod pracowników Imperium omijających rutynowe kontrole. Ludzi takich jak ja. Takich jak Neve.

* * * * *

- Nigdy nie wykonałam takiego kursu – oświadczyła Neve patrząc na ekran mojego elektronicznego notesu – Tego też. - Oczywiście. Lecz ktoś pożyczył sobie pani kod autoryzacyjny i użył go do uzyskania pozwolenia na tranzyt orbitalny. W ten właśnie sposób się tu-taj dostawali. Proszę spojrzeć, pani kod, tu i tu. A wcześniej kody pani po-przednika, Gonfala. Fałszerstwa ciągną się czterdzieści lat wstecz. Każdy przejaw aktywności Synów Baela... oraz innych zakazanych kultów... jest ściśle powiązany z tranzytami orbita-ziemia zarejestrowanymi jako ruty-nowe loty pracowników Inkwizycji. - Niech mnie Imperator strzeże ! – Neve podniosła wzrok znad notesu. Odłożyła urządzenie i ochrypłym głosem zażądała od serwitora, by ten na-tychmiast doniósł więcej lamp do jej gabinetu. - Lecz mój kod autoryzacyjny jest zastrzeżony. W jaki sposób go ukradzio-no ? Eisenhorn, twój kod użyto do udowodnienia tych przypadków. Jak ktoś tego dokonał ? Milczałem przez chwilę. - Niezupełnie go skradziono. Jeden z moich współpracowników wypoży-czył go, by mi udowodnić zasadność swoich racji. - Dlaczego nie czuję się zbytnio zaskoczona ? Zresztą, to bez znaczenia ! Eisenhorn, istnieje pewna różnica pomiędzy tobą i mną. Ty możesz sobie pozwolić na zatrudnianie niepokornych pomocników, którzy za twoimi ple-x

43

Page 44: Malleus [PL]

cami stosują rażąco nieortodoksyjne metody. Ja nie. Nikt w taki sposób nie mógł ukraść mojego kodu. - Zgadzam się, ale tak się właśnie stało. Kto ma dostęp do tego kodu ? - Nikt ! Nikt poza mną ! - A ponad panią ? - Ponad ? - Wspominałem już, że przeciwnik może należeć do naszego grona. Starszy rangą inkwizytor, może nawet jakiś mistrz. Z pewnością doświadczony we-teran posiadający dość wiedzy i wpływów, by pociągnąć za odpowiednie sznurki. - To wymagałoby bezpośredniego dostępu do moich danych na najwyż-szym poziomie utajnienia. - Dokładnie. Sprawdźmy to.

* * * * *

Tak właśnie odkryłem słaby punkt mego tajemniczego przeciwnika. Ta przelana dotąd krew, wściekłość, gniew i cierpienia były niczym wobec tak prostego sposobu odkrycia jego tożsamości. By przywłaszczyć sobie iden-tyfikator Neve oraz kody autoryzacyjne jej poprzednika, mój nieprzyjaciel zmuszony został do pozostawienia śladu własnej tożsamości w pamięci ter-minali. Rejestr tej operacji był rzecz jasna zaszyfrowany. Siedząc wspólnie przed monitorem w gabinecie Neve, szybko odnaleźliśmy stosowny zapis. Nawet nie był ukryty. Wróg nigdy nie pomyślał, że ktoś wpadnie na pomysł odszukania tego pliku. Lecz wciąż pozostawała kwestia szyfru. Poziom programu kodującego wykraczał poza możliwości moje i Neve. Podpisując się wspólnie pod odpowiednim żądaniem za pomocą Astropathi-cusu poprosiliśmy naszych przełożonych o udostępnienie odpowiedniego klucza dekodującego. Na odpowiedź przyszło nam czekać pięć godzin.

* * * * *

Tuż po północy skryba Officio Astopathicus przyniósł elektroniczny notes z wiadomością. Silny zimowy wicher zawodził za ścianami wprawia-jąc w drżenie grube mury przedstawicielstwa. Siedzieliśmy z Neve w jej gabinecie, sami. Uznaliśmy, że powaga spra-wy nakazuje ograniczyć do minimum obecność świadków. Stanęliśmy wo-bec odpowiedzi na krytycznie ważne pytanie. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, tak dla zabicia czasu, chociaż oboje byliśmy zmęczeni i śpiący. Neve miała ze sobą butelkę cadiańskiej wódki, która przynajmniej trochę nas rozgrzewała. Jej asystnent zapowiedział przybycie skryby. Mężczyzna wszedł do ga-binetu kłaniajac się nisko, ukryte pod jego szatami cybernetyczne implanty zgrzytały metalicznie. Notes ściskał w pęku ruchliwych wtyczek interfejso-wych, które służyły mu za dłoń. Neve odebrała notes i odesłała skrybę na zewnątrz gabinetu. Wstałem z krzesła odstawiając na blat stołu ledwie napoczęty kieliszek wódki. Neve odwróciła się w moją stronę, wsparta na swej srebrnej lasce. Pokazała mi trzymany w dłoni notes. - Możemy zaczynać ? – zapytała.

* * * * *

Przeszliśmy do małego pokoiku roboczego. Neve włożyła notes do stacji czytnika danych w obudowie starego terminala. Na zielonym ekranie urzą-dzenia pojawiły się rzędy migoczących runów. Inkwizytor-generał otworzy-ła plik, którego nie potrafiliśmy rozszyfrować, po czym włączyła program dekodujący. Złamanie szyfru zajęło kilka sekund. I wtedy na małym zielonym wyświetlaczu terminala pojawiła się tożsa-mość człowieka, który skradł kod autoryzacyjny Neve, by posłużyć się nim dla własnych celów. Przeklęty nareszcie odkrył swe imię. Tożsamość ta zaszokowała nawet mnie. - Na chwałę niebios ! – wyszeptała inkwizytor-generał Neve – Quixos.

* * * * * Aemos kłócił się z Cutchem, głównym savantem Neve. - Quixos nie żyje, nie żyje od dawna – utrzymywał Cutch – To bez wątpie-nia sprawka kogoś, kto posłużył się jego nazwiskiem... - W rejestrach Inkwizycji wciąż figuruje jako żyjący agent. - Z braku lepszych wyjaśnień. Nie odnaleziono ciała ani dowodu zgonu...

- Dokładnie rzecz ujmując... - Zniknął. Nie otrzymano żadnego śladu życia ani słowa od Quixosa od po-nad stu lat. - Żadnego nie zauważyliśmy – wtrąciłem swoją opinię. - Eisenhorn ma rację – poparła mnie Neve – Inkwizytor Utlen był uważany za zmarłego przez siedemdziesiąt lat. Pojawił się w przeciągu jednej nocy, obalając tyranię na Esquestorze II. - To wszystko jest bardzo niepokojące – wymruczał Aemos. Quixos. Quixos Wielki. Quixos Światły. Jeden z najczcigodniejszych in-kwizytorów służących kiedykolwiek sprawie Imperium. Jego opracowania były naszymi lekturami obowiązkowymi w latach szkolenia. Stanowił żywą legendę. Mając zaledwie dwadzieścia jeden lat wypędził demony z Artum. Potem oczyścił podsektor Endorian z jego fałszywych bożków. Przełożył na gothic Księgę Eibonu. Zniszczył sekretny kult Nurgla mający swą kryjówkę w jednym z pałaców samej Terry. Wytropił i zabił heretyckiego Marine Baneglosa. Zlikwidował Szepczących z Domactoni. Ukrzyżował Wiedź-miego Króla z Sarpethu na blankach jego płonącej metropolii. Lecz przez cały ten czas otaczały go niejasne pogłoski. Twierdzono, ja-koby zbytnio zbliżał się do zła, które niszczył. Bez wątpienia był radyka-łem. Niektórzy członkowie Ordo twierdzili, że był oszczepieńcem. Inni, w bardziej prywatnych rozmowach, uważali go za kogoś znacznie gorszego. Dla mnie był zawsze wybitnym człowiekiem, który być może posunął się za daleko w swej pracy. Z ogromnym szacunkiem traktowałem jego imię i zawodowe osiągnięcia. Ponieważ byłem pewien, że dawno już nie żyje.

* * * * *

- A zatem, czy on może nadal żyć ? – zapytała Neve. - Madam, nie należy... – zaczął Cutch. - Nie mam pojęcia, dlaczego go pani zatrudnia – przerwałem słowa cadiań-skiego savanta patrząc na niego z politowaniem – Opinie tego człowieka nie mają odniesienia do rzeczywistości. - Doprawdy ?! – obruszył się Cutch. - Zamilcz i wyjdź ! – poleciła mu Neve. Podeszła bliżej i wyjęła mi z dłoni pusty kieliszek. - No dobrze. Przedstaw swoją opinię. - Na pewno chce ją pani usłyszeć ? Od takiego awanturnika jak ja ? Jest pani pewna, inkwizytor-generał ? Wcisnęła mi napełniony wódką kileiszek w dłoń tak gwatłownie, że omal nie rozlała trunku. - Po prostu przedstaw swoją cholerną opinię ! Upiłem łyczek alkoholu. Aemos zerkał na mnie nerwowo z krzesła tuż przy drzwiach gabinetu. - Quixos nadal może żyć. Miałby obecnie... ile lat, Aemos ? - Trzysta czterdzieści dwa, sir. - Właśnie. Nie jest to przecież aż tak ekstremalny wiek, prawda ? Nie, je-żeli weźmiemy pod uwagę cybernetyczne implanty, zabiegi odmładzające czy... czarną magię. - Psiakrew ! – warknęła Neve. - Jest niebywale utalentowanym indywidualistą, dobitnie tego dowodzi je-go biografia. Ma też reputację, nie potwierdzoną do końca, zdecydowanego radykała. Lubił... igrać z Osnową. I tyle możemy o nim powiedzieć. Fakt, że od stu lat niczego o nim nie słyszeliśmy nie oznacza bynajmniej, jakoby nie jest już aktywny. - A co z tą jego aktywnością ? – Neve dwukrotnie stuknęła szpicem laski w podłogę – Co ? Co ? Wykorzystywanie spętancyh demonów ? Przeciąganie na swą stronę inkwizytorów ? Poszukiwania zakazanych tekstów, jak cho-ciażby ten twój Necroteuch ? Zaplanowanie przerażającej zbrodni na Thra-cian ? - Być może. Dlaczego nie ? - Bo to uczyniłoby z niego potwora. Dokładne przeciwieństwo wszystkiego tego, co stanowi sedno naszej organizacji ! - Owszem, to prawda. I zdarzało się to już w przeszłości. Potężny człowiek zbliżający się zbytnio do źródła zła, które poprzysiągł niszczyć i ulegający jego podszeptom. Przykładem może być inkwizytor Ruberu. - Dobrze ! Ruberu, znam tę sprawę... - Wielki mistrz Derkon ? - Zgadza się, pamiętam... - Kardynał Palfro z Mimigi ? Święty Bonifacy, zwany również Deathshead Tysiąca Łez ? – wtrącił się do rozmowy Aemos. - Na litość boską ! - Wielki Lord Vandire ? – zasugerowałem. - W porządku, w porządku. - Horus ? – Aemos zniżył głos do szeptu. Zapadła długa chwila milczenia.

44

Page 45: Malleus [PL]

- Wielki Quixos – wymruczała Neve spoglądając mi w oczy – Czy jego również musimy dodać do tej bluźnierczej listy ? Czy musimy przeklnąć imię jednego z naszych największych braci ? - Tak, jeśli to prawda – odparłem. - Co zatem zrobimy ? – zapytała. - Znajdziemy go. Sprawdzimy, czy poprzednie dekady faktycznie prze-istoczyły go w człowieka, jakiego się słusznie obawiamy. A jeśli to okaże się prawdą, niech Imperator mi wybaczy, ogłosimy go mianem heretyka i Extremis Diabolus i zniszczymy za wszystkie te zbrodnie.

* * * * * Neve usiadła ciężko na krześle gapiąc się do wnętrza swego kieliszka. Usłyszeliśmy stukanie do drzwi. Aemos otworzył. Przyszedł Fischig. - Sir... madam... – powiedział wykonując ukłon w stronę Neve. - Słucham, Fischig ? - W zwiazku z waszymi odkryciami dziś w nocy przystąpiliśmy do monito-ringu tranzytów orbitalnych. Dwie godziny temu w Kasr Gesh wylądował prom. Wszedł w cadiańską przestrzeń powietrzną posługując się kodem autoryzacyjnym inkwizytor-generał. Gesh było ostatnim znanym nam miejscem aktywności Synów Baela. Chwyciłem pośpiesznie swój płaszcz. - Za pani pozwoleniem, inkwizytor-generał ? Neve wstała ze swojego miejsca z zaciętą twarzą. - Za twoim pozwoleniem, Eisenhorn. Mam zamiar ci towarzyszyć.

* * * * * Kasr Gesh dzieliły trzy godziny lotu od Kasr Derth. Silne zimowe wiatry dęły od strony górskich wyżyn i wahadłowiec wibrował ustawicznie pod wpływem uderzeń śnieżnej burzy. Moja grupa znajdowała się w komplecie na pokładzie statku, szykując swój sprzęt i broń. Identyczne przygotowania czyniła inkwizytor-generał Neve i towarzysząca jej drużyna sześciu cadiańskich żołnierzy. Mężczyźni w zimowych pancerzach osobistych sprawdzali swoje matowobiałe lasery i ręczne karabiny maszynowe. - Na boski Tron, to dopiero są prawdziwi dranie – mruknął do mnie Nayl, kiedy mijałem go idąc wzdłuż przedziału pasażerskiego. - Jesteś pod wrażeniem ? - Raczej przestraszony. Regularny Cadianin jest dla mnie wystarczającym przeciwnikiem. Ci tutaj to elita. Elita elit. Kasrkini. - Kto taki ? – zapytałem zdziwiony nieco zachowaniem Nayla, doświad-czonego w końcu wojownika. - Kasrkini. Najlepsi cadiańscy żołnierze, a potrafisz sobie chyba wyobrazić, co takie określenie oznacza. To urodzeni zabójcy. - Skąd wiesz ? - Daj spokój... spójrz na ich karki. Tatuaże w postacie morskiego orła z Caducades. A zresztą odpuść sobie tatuaż. Popatrz na same karki. Widywa-łem już bardziej wątłe pnie drzew. - Dobrze, że są po naszej stronie – odparłem. - Mam nadzieję, że są – burknął Nayl. Ruszyłem w swoją drogę. Pokład wahadłowca zakołysał się pod naszymi nogami. Stąpając ostroż-nie i łapiąc za wiszące pod sufitem skórzane pętle podszedłem do Neve. Miała na sobie lekki wojskowy pancerz i zimowy płaszcz z kapturem. Swoją srebrną biurową laskę wymieniła na jej wspomagany hydraulicznie odpowiednik z wbudowanym cylindrycznym granatnikiem. Mając na sobie futrzany płaszcz i pancerz osobisty czułem się dziwnie odsłonięty. - Czy to pani standardowe wyposażenie ? – zagadnąłem. - Niezbędny strój wyjściowy. Powinieneś kiedyś wyskoczyć ze mną na noc na jedną z tutejszych wysp, zapolowalibyśmy na jakiś kult. - Moi ludzie są nieco... zakłopotani. Czy pani eskorta to kasrkini ? - Tak. - Ich reputacja dalece ich wyprzedza. - Podobnie jak twoja ciebie. - Dziękuję za komplement. Niemniej jednak... Neve odwróciła głowę w kierunku Cadian. - Kapitanie Echbar ! – krzyknęła ponad rykiem silników wahadłowca. - Inkwizytor-generał ma’am ! – odkrzyknął stojący w tyle grupy żołnierz. - Inkwizytor Eisenhorn pragnie zapewniania, iż jesteście najlepszymi z naj-lepszych i będziecie dostatecznie ostrożni, by przez przypadek nie postrze-lić jego lub któregoś z jego towarzyszy. Sześć ukrytych pod białymi hełmami twarzy spojrzało jednocześnie w moim kierunku. - Wprowadziliśmy sygnatury optyczne pana i pańskich współpracowników do

do naszych układów celowniczych, sir – poinformował mnie Echbar – Nie będziemy mogli nikogo z was postrzelić, nawet jeśli byśmy tego chcieli. - Wolałem się upewnić. To moi ludzie poprowadzą grupę. Być może nie dojdzie do konieczności użycia siły, jeśliby jednak tak się stało, hasłem radiowym lub komendą mentalną będzie „Różany Cierń”. Kanał łączności to gamma dziewięć osiem. Jesteście przygotowani na psioniczne manife-stacje ? - Jesteśmy przygotowani na wszystko – odparł krótko Echbar. Wahadłowiec przestał się trząść. - Opuściliśmy strefę burzową – ogłosiła przez komunikator Medea. Chwilę później odezwała się ponownie. - Widzę światła naprowadzające. Lądowisko w Kasr Gesh za dwie minuty.

* * * * * Pylon wznosił się trzy kilometry od zewnętrznych umocnień Kasr Gesh. Noc była czysta, niebo skrzyło się blaskiem gwiazd. Oko Grozy pulsowało mętną aurą nad naszymi głowami i odnosiłem wrażenie, że tej nocy świeciło mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiedziałem, że gdzieś w górze statki systemowe cadiańskiej Gwardii Planetarnej ścigały tajemniczy okręt, na którego pokładzie przylecieli do Kasr Gesh intruzi. Neve połączyła się z centralą Gwardii wydając ścisłe rozkazy dotyczące tego polowania, chcąc zyskać pewność, iż nikt nie roz-pocznie pościgu, zanim nie znajdziemy się przy pylonie. Nie chcieliśmy spłoszyć naszych gości. Mój zespół przemieszczał się po zamarzniętym zboczu rozległego wrzo-sowiska. Pylon był czarną plamą rysującą się na tle nieba, zasłaniającą blask gwiazd. Słyszałem wyraźnie jego zawodzenie. Wyjąłem z pokrowca moją główną broń: stormbolter pomalowany prze-ze mnie na zielono w geście pamięci po zgubionej na Eechanie bezcennej broni będącej podarunkiem kronikarza Brytnotha. Stormbolter był większy i posiadał znaczniejszą siłę rażenia, ale daleko mu było do świetnego wywa-żenia i niezawodności boltowego pistoletu. Przy pasie powiesiłem krótką zakrzywioną cadiańską szablę o obosiecz-nej klindze, mającą zastąpić mój ukochany energetyczny miecz. Był to tylko kawałek ostrej stali, ale uprosiłem kapłanów Ministorium w Kasr Derth, by nieco go wzmocnili. Lecz cały czas odnosiłem wrażenie dziwnej bezbronności. Nayl szedł po mojej lewej stronie, dźwigając automatyczny karabin. Husmaan po prawej, ze swym wiernym snajperskim laserem. Inshabel za myśliwym, ściskając dwa antyczne laserowe pistolety, które należały nie-gdyś do inkwizytora Robana. Fischig, uzbrojony w policyjny automat śru-towy, szedł daleko na lewej flance grupy. Bequin, trzymająca w okrytej rękawiczką dłoni długolufy automatyczny pistolet, stąpała ostrożnie tuż przy moim boku. W tyle skradali się Neve i jej karskini, czekający na mój sygnał. Aemos pozostał na pokładzie wahadłowca razem z Medeą, unosząc się w pobliżu lądowiska z wyłączonymi światłami pozycyjnymi. To oni raczej, a nie Neve i jej wojskowa elita byli moim ubezpieczeniem w tej misji.

* * * * * - Co widzicie ? – wyszeptałem do komunikatora. - Nic – odpowiedzieli Husmaan i Nayl. - Widzę podstawę pylonu – zgłosił się Inshabel – Światła. - Potwierdzam – dodał ukryty po lewej Fischig – Są tam ludzie. Widzę ośmiu, dziesięciu... dwunastu. Mają przenośne reflektory. Mają też maszy-ny. - Maszyny ? - Przenośne skanery. - Znowu mierzą – wyszeptała do komunikatora Neve. - Wiem – odparłem i dodałem w Glossii – Cierń widzi ciało, gwałtowne bestie w ręce. Aegis w gotowości, wzór kluczowy. Wszystkie punkty cowled. Ścieżka torusa, wzór ebonitowy.

* * * * * Stormbolter szczęknął, kiedy odciągnąłem bezpiecznik. Zakapturzeni ludzie pracujący w świetle rozstawionych u podstawy py-lonu reflektorów zamarli zaskoczeni, po czym odwrócili się powoli w moją stronę. Zszedłem w dół wzniesienia dzielącego pylon od wrzosowiska, przez inkrustowane kryształkami lodu rośliny, z bronią trzymaną tak, by w razie konieczności mogłem zabić któregokolwiek z nich. Bequin szła kilka kroków za mną, z pistoletem opuszczonym wzdłuż uda, ale gotowym do natychmiastowego użycia.

45

Page 46: Malleus [PL]

Wiedziałem, że w ciemnościach ubezpieczają nas Husmaan, Inshabel, Nayl i Fischig. - Kto tu jest przywódcą ? – zapytałem omiatając grupę lufą broni. - Ja – odpowiedziała jedna z zakapturzonych postaci. - Podejdź bliżej i przedstaw swoją tożsamość – zażądałem. - Komu ? Podniosłem lewą rękę pokazując trzymaną w niej rozetę. - Imperialnej Inkwizycji. Niektórzy z zamaskowanych ludzi jęknęli z przerażenia. Przywódca nie okazał śladu lęku. Postąpił kilka kroków do przodu. Po-czułem znienacka chłodny metaliczny zapach, który nie był mi bynajmniej obcy. Ostrzeżenie przyszło zbyt późno. Przywódca grupy powoli ściągnął z głowy swój kaptur. Jego kanciasta, grubo ciosana czaszka była pozbawiona jakiegokolwiek zarostu, a spod skóry zdawała się emanować zimna niebieska poświata.Zaostrzone, okryte stalowymi nakładkami rogi sterczały z wysokiego czoła. Oczy istoty były krechami jaskrawego światła. Spętany demon ! - Cherubael ? – zapytalem ogłupiony, wytrącony z równowagi. - Twojego upartego protektora tutaj nie ma, Eisenhorn – odparla istota szczerząc zęby i promieniując bluźnierczym światłem. - Jam jest Prophaniti.

Rozdział XVRóżany Cierń

Do czego stworzeni są CadianieOstatnia rzecz, jakiej mógłbym się spodziewać

Istniały dwa wyjścia z sytuacji. Mogłem dalej prowadzić tę konwersację i gadać sobie do chwili, w której demon zabiłby mnie, a potem cisnął dymią-ce ciało na stos trupów moich towarzyszy. Mogłem też krzyknąć do radia „Różany Cierń” i położyć całkowite zaufanie w umiejętności bitewne swych towarzyszy oraz protekcję wiecznie czujnego Boga-Imperatora. - Różany Cierń ! – krzyknąłem. Demoniczna istota, Prophaniti, postąpiła w moją stronę. Otworzyłem do niej ogień ze stormboltera i z rosnącym przerażeniem patrzyłem jak bestia wyłapuje w powietrzu rozpalone do białości pociski swymi długimi palcami. Bolty przybrały w jej szponach barwę ciemnej czerwieni, a wówczas odrzuciła je na ziemię. Demon skupił całą swą uwagę na mnie. To był jego błąd. Pierwszy strzał z ustawionego na pełną moc laseru Husmaana trafił istotę w bok czaszki i wyrwał jej spory fragment. Kiedy materialna postać demona zachwiała się na nogach, jej szaty zaczęły się rozpadać trawione wiązkami energii wystrzeliwanej z pistoletów Inshabela. Śrutowy automat Fischiga ryknął i powalił bestię na kolana gradem miniaturych pocisków. Były oficer Arbites spędził sporo wolnego czasu ręcznie wykonując amunicję do swej broni. Wszystkie śruciny odlane zostały ze srebra, na każdej z nich widniał wyryty pieczołowicie run ochronny, którego formę przekazałem kiedyś Fis-chigowi. Prophaniti zawył przeciągle, błogosławione pociski paliły jego ciało ży-wym ogniem. Zaczął podnosić się z kolan, rozwścieczony i oszalały z furii, lecz wtedy po mojej lewej stronie rozległ się donośny warkot przywodzący na myśl uruchamianą piłę tartaczną. Zasilany bębnowymi magazynkami karabin maszynowy Nayla zasypał demona gradem kul raniąc go straszliwie, kalecząc metarialne ciało bestii. Kule urwały jedną z nóg potwora na wysokości kolana, pozbawiły go pal-ców lewej dłoni. Diabelska energia, biała i zimna niczym lód, tryskała z ran na podobieństwo lawy, a ziemia dymiła w miejscach, gdzie jej krople kapały na wrzosowisko. Kultyści opamiętali się w końcu sięgając po broń i strzelając chaotycznie. Noc wypełniła się hukiem dzikiej kanonady. Gdzieś z tyłu rozległ się szczęk laserów i wiązki światła syknęły niebez-piecznie blisko naszych ciał, tnąc powietrze ponad głowami i barkami moich ludzi. Dwaj kultyści runęli na ziemię, jeden z nich zahaczył o przenośny reflektor i przewrócił go na siebie. Echbar i jego karskini przemknęli tuż obok nas rzucając się w wir walki. Mówiąc szczerze, teraz mogę przyznać, że w pewien sposób wydawali mi się bardziej przerażający od demona. Prophaniti był istotą nadnaturalną i można było po nim oczekiwać czegoś koszmarnego. Karskini byli tylko ludźmi i to właśnie czyniło ich działania tak niezwyk-łymi. Sześć białych rozmazanych plam wpadło pomiędzy kultystów, lasery szczękały rytmicznie. Żołnierze nie marnowali amunicji. Jeden strzał, jeden trup. Jakiś heretyk przebiegł obok mnie i karskin podniósł w jego kierunku broń. Układ celowniczy karabinu pisnął blokując mechanizm spustowy, po-nieważ znalazłem się w polu rażenia lasera. Sekundę później kultysta oddalił się dostatecznie od mojej postaci. Broń wypaliła. Uciekający heretyk przewrócił się i potoczył bezwładnie po ziemi. Większa grupa czcicieli Chaosu wychynęła zza drugiej strony pylonu, usłyszałem dobiegające z tamtej strony dźwięki strzelaniny. Karabin Nayla terkotał metalicznie, wystrzały laserowych pistoletów Inshabela nakładały się na siebie w charakterystyczny sposób. - Fischig ! – wrzasnąłem – Obejdź pylon wkoło ! Zobacz, co jest po drugiej stronie ! Spróbuj wziąć jakiegoś cholernego jeńca, zanim karskini wszyst-kich pozabijają ! Odwróciłem się z powrotem w stronę okaleczonego demona. Zraniliśmy go poważnie, ale nie miałem złudzeń w kwestii jego fizycznej odporności. Lub raczej... sądziłem, że nie mam. Prophaniti zniknął bez śladu, ziemia wciąż jeszcze dymiła i syczała w miejscu, gdzie przed chwilą stał. - Cholera ! Cholera ! Neve zbiegła po zboczu wzniesieniu w moim kierunku. - Eisenhorn ! - Demon ! Widziałaś go gdzieś ?! Pokręciła przecząco głową. Donośna eksplozja wstrząsnęła powietrzem gdzieś po drugiej stronie pylonu.

46

Page 47: Malleus [PL]

- Zabiłeś go, prawda ? - Nie, nawet po części – odparłem. - Gregor ! – pisnęła Bequin. Prophaniti znajdował się za mną, lewitując w powietrzu pulsując pluga-wą energią. Był nagi, jego ciało szpeciły potworne rany, które mu zadaliś-my. Prawa noga, urwana na wysokości kolana, lśniła białą posoką. Otwarte przestrzeliny i poparzenia dymiły na szerokiej klatce piersiowej, głowa zwisała z karku złamanego laserową wiązką Husmaana. Demon rozłożył swe ręce i z pozbawionej palców dłoni wystrzeliła błyskawica trawiąca pło-mieniami zmarzniętą trawę. - Niezła... próba... – wymamrotała przekrzywiona groteskowo głowa. Ponieważ nie okrywało go już żadne odzienie, widziałem wyraźnie licz-ne łańcuchy, kłódki i pieczęcie opasające jego ciało. Pękate strzykawki i metalowe ogniwa wisiały wbite w skórę, na oczkach łańcuchów i kolczastej obroży zaciśniętej na szyi kołysały się rozliczne amulety. - Uciekajcie – powiedziałem do Neve i Bequin – Uciekajcie ! Neve podniosła swoją laskę i wypaliła z granatnika. Pocisk trafił demona w podbrzusze, rozerwał je sypiąc na wszystkie stro-ny kawałkami korpusu. Stwór odleciał w tył na kilka metrów, ale natych-miast zawrócił zbliżając się do nas z bełkotliwym zawodzeniem. Bequin ujęła pod ramiona zarówno mnie jak i Neve. Jej antymentalny talent był jedyną skuteczną bronią w przypadku tego pomiotu Osnowy i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Prophaniti zatrzymał się jakiś metr przed nami, unosząc się w powietrzu, lśniąc jaskrawo niczym gwiazda. Wyczuwałem odór śmierci unoszący się wokół jego postaci. Złamany kark wydał z siebie serię trzasków, kiedy przekrzywiona głowa obróciła się mierząc nas wzrokiem. Z oczodołów i ust demona buchało lodowate światło martwych słońc. Zaciśnięte kurczowo palce Bequin wbiły mi się głęboko w mięśnie. Cała nasza trójka gapiła się na demona niczym zaczarowana, z włosami targa-nymi powiewem nienaturalnego wiatru. - Tenacious – oświadczyła istota – Nic dziwnego, że Cherubael cię lubi. Mówił, że zatrudniasz nietkniętych. Mądre posunięcie. Wy nie możecie mi nic zrobić waszą bronią, ale ja w obliczu tej kobiety nic wam nie zrobię mo-cą swego umysłu. - Na szczęście nie muszę ubiegać się do psioniki – dodała. Zdeformowana łapa przecięła znienacka powietrze. Neve krzyknęła przeraźliwie odrzucona w bok. Na szponach Prophaniti pojawiła się krew. Mentalna pustka Alizebeth chroniła nas przed psionicznym atakiem de-mona, nie miała jednak żadnego wpływu na jego agresję fizyczną. Bestia ponownie machnęła szponami, uskoczyłem jednak przed nimi ciągnąc za sobą Bequin. Prophaniti zaśmiał się chrapliwie. - Alizebeth ! – krzyknąłem chwytając ją mocniej za ramię – Trzymaj się mnie ! Wyciągnąłem z pochwy swoją szablę. Krótkie zakrzywione ostrze lśniło w blasku demonicznego światła, runy nakreślone na klindze przez klery-ków Ministorum jarzyły się zauważalnie. Ciąłem niewprawnie ostrzem, desperacko i bez elegancji, przeciągając klingą po piersi demona. Stwór zawył i cofnął się nieco, z szerokiej rany zaczął buchać gęsty dym. Okrążałem bestię ściskając kurczowo rękojeść szabli, Bequin trzymała się tuż za moimi plecami. - Dobrze odrobiłeś swoją lekcję. Runiczne pentagramy na ostrzu. Świetny pomysł. Zabolało mnie. Demon rzucił się znienacka wprost na mnie. - Lecz ty zasmakujesz o wiele gorszego bólu ! Alizebeth krzyknęła rozpaczliwie. Potknęła się i upadła, a ja omal nie wypuściłem z uścisku jej dłoni. Gdybyśmy zerwali ze sobą kontakt fizycz-ny, w ułamku sekundy poznałbym na własnej skórze potencjał psioniczny demona. Ciąłem szablą odrąbując fragment tkanki po lewej części klatki piersio-wej Prophaniti, odsłaniając żebra. Szpony bestii wbiły się głęboko w moje lewe ramię i bok, drąc na strzę-py gruby pancerz osobisty. Czułem gorącą krew cieknącą wartkim strumieniem po skórze torsu. Zamachnąłem się ponownie szablą próbując wykonać uin ulsar. Demon pochwycił ostrze broni w swą zdrową prawą dłoń. Dym buchnął z pięści zaciśniętej kurczowo na klindze szabli. Prophaniti wyszczerzył w grymasie cierpienia zęby. - Runy... bolą... ale nie są... silniejsze... niż broń... powinieneś się nau-czyć... dokonywać lepszego doboru broni... następnym razem... - Chociaż... następnego razu... już nie będzie – szabla stała się tak gorąca, że musiałem wypuścić ją z ręki krzycząc z bólu. Prophaniti odrzucił wygię-ty nadtopiony kawałek metalu gdzieś w bok. Jego prawą rękę pokrywały aaa

potworne oparzeliny, ale demon wydawał się w ogóle ich nie zauważać. - Nadeszła pora, by umrzeć – powiedział i wyciągnął po mnie swe szpo-niaste łapy.

* * * * * Następne kilka sekund już na zawsze wryło mi się w pamięć i jestem całkowicie pewien, że nigdy nie spotkałem się z równie ogromnym aktem herozimu. Kapitan Echbar i dwaj jego karskini zaatakowali Prophaniti od tyłu. Ich lasery były zablokowane, ponieważ w celownikach broni znajdo-wały się sylwetki mnie i Bequin. Echbar staranował swym ciałem demona odrzucając go w bok. Propha-niti uderzył oficera wyrzucając go w powietrze, po czym spopielił drugiego karskina swym spojrzeniem, gdy ten właśnie skakał na demona. Trzeci Ca-dianin wbił bagnet po lufę lasera w klatkę piersiową bestii. Z rany wystrze-liły diabelskie płomienie, ogarnęły ręce żołnierza i zmieniły go w żywą kulę ognia. Kiedy płonący karskin runął na ziemię krzycząc przeraźliwie, przy de-monie pojawił się ponownie Echbar. Krew tryskała z ran na szyi i policzku kapitana. Ściskając oburącz ciężki wojskowy nóż cadiański oficer rozpruł brzuch Prophaniti aż do kości kręgosłupa, a wtedy potworna eksplozja men-talnej energii rozerwała Echbara na strzępy. Wyjąc potępieńczo Prophaniti zwijał się i dygotał w powietrzu. Wiedziałem, że bestia nie kona. Wiedziałem, że tak naprawdę nie mogła umrzeć. Lecz cadiańska elita poświęcając swe życie dała mi szansę na zdo-bycie przewagi w tym pojedynku. Karskini polegli w imię Boga-Imperatora czyniąc to, do czego każdy Cadianin został zrodzony. - Aegis ! Szkarłatne piekło ! Ciernisty redux ! Wykrzyczałem te słowa do komunikatora schylając się jednocześnie, by podnieść z ziemi Bequin. Prophaniti znów zaczął się do mnie zbliżać. Rozświetlając reflektorami czerń nocy wahadłowiec wystrzelił znad grzbietu wzniesienia, lecąc tuż przy powierzchni ziemi. Podmuch powietrza kładł zmarzniętą trawę. Medea leciała tak nisko, tak niewiarygodnie nisko... Serwitorzy strzeleccy skierowali swe wieżyczki na postać demona. Kiedy pokładowe działka wahadłowca zaczęły strzelać, siła ich ognia okazała się tak monumentalna, że materialna forma Prophaniti dosłownie wyparowała. Światła statku znikły. Przycisnąłem do siebie Bequin czując jak z zimnego nieba spadają na nas kropelki będące płynną pozostałością po esencji demona. Usłyszałem wykrzykującego me imię Fischiga. - Pomóż jej – powiedziałem do Hubrisjanina, gdy tylko do mnie podbiegł. Objął Alizebeth ramieniem. Rozejrzałem się wokół. Podstawa pylonu usłana była ciałami zabitych, w większości zwłokami kultystów. Inshabel znalazł Neve, pokaleczoną, ale żywą, leżącą dwadzieścia metrów w górze zbocza. Zaczął wzywać przez radio pomoc medyczną. Dopalacze wahadłowca zapłonęły białym blaskiem na tle nocnego nieba. Medea rzuciła maszynę w szeroki łuk zawracając w naszym kierunku. Krwawiący z rany na ramieniu Nayl oparł się plecami o podstawę py-lonu i wyłączył obracające się wciąż lufy swego karabinu. - Musimy... musimy się przegrupować – powiedziałem. - Popieram – skinął głową Fischig. - Nie macie pojęcia, przeciwko czemu walczycie, prawda ? – zapytał Hus-maan. Odwróciliśmy się wszyscy w jego kierunku. Stary łowca skór z Windho-ver schodził z wrzoskowiska, swój snajperski karabin trzymał w zagięciu jednej z rąk. Z zachmurzonego nieba zaczął padać grad. - Wiecie ? – syknął ponownie. Poczułem jak Bequin sztywnieje raptownie. To nie był Husmaan. Myśliwy spojrzał wprost na mnie, białe światło wypełniło jego źrenice. Mówił głosem Prophaniti. - Nie macie najmniejszego pojęcia – demon skwitował swe wcześniejsze pytanie – Możecie zniszczyć moją materialną manifestację, ale nigdy nie zdołacie zerwać więzi z mym panem. - Husmaan ! – krzyknął z rozpaczą Nayl. - Już go tutaj nie ma. Miał najbardziej otwarty umysł z was wszystkich, więc go sobie wziąłem. Jego ciało posłuży mi przez jakiś czas. Postąpiłem krok do przodu. Husmaan uniósł dłoń. - Nie lękaj się, Eisenhorn – oświadczył Prophaniti – Mógłbym cię bez tru-du zabić, tu i teraz... lecz to, co ma się rychło wydarzyć jest znacznie bar-dziej interesujące. Husmaan rozłożył szeroko ręce i odrzucił w tył głowę, po czym zaczął wznosić się w powietrze, porzucając swą bezcenną broń. Leciał coraz wyżej i

47

Page 48: Malleus [PL]

i wyżej, aż w końcu zniknął ponad wrzoskowiskami, wtapiając się w rozpa-lającą stopniowo niebo poświatę świtu. - Co on miał na myśli ? – zapytała Bequin. - Nie mam... Ponad grzbietem wzniesienia pojawiły się znienacka snopy świateł rzu-canych przez silne reflektory, usłyszałem metaliczny zgrzyt gąsienic. Dwadzieścia cadiańskich transporterów opancerzonych zatrzymało się na zboczu ponad niecką pylonu, ich pokładowe szperacze skąpały nas w morzu jaskrawego światła. Cadiańscy żołnierze zbiegali w dół wzgórza mierząc do nas z odbezpieczonych karabinów. - Co to jest, do diabła ?! – wrzasnął zdezorientowany Nayl. Nie wiedziałem, co mam mu odrzec. Czegoś takiego najmniej się spo-dziewałem. - Inkwizytorze Eisenhorn ! – zatrzeszczał głośnik umieszczony na jednym z najbliższych transporterów – Za zbrodnie przeciwko Imperium, za ludo-bójstwo na Thracian, za paktowanie z demonami zostajesz niniejszym aresztowany i wstępnie skazany na karę śmierci. Rozpoznałem ten głos. Osma.

Rozdział XVIMłot Czarownic

Trzy miesiące w CarnificinieOdlot z Cadii

Inkwizytor Leonid Osma schodził ku mnie po zboczu wrzosowiska, po jego bokach kroczyło sześciu zakapturzonych śledczych czytających głośno wybrane ustępy Ksiąg Cierpienia i Wersetów Kary. Bladoróżowe światło poranka rozlewało się po chłostanych zimnym i wiatrem pustkowiach, szron inkrustował łodygi traw. Gdzieś daleko, ponad wybrzeżem, morskie ptaki pokrzykiwały witając wschodzące słońce. Osmas był silnie zbudowanym mężczyną o szerokich ramionach, około pięćdziesiątki. Miał na sobie pokryty warstwą brązu pancerz siłowy, który lśnił w pierwszych promieniach słońca pomarańczowym blaskiem. Bogato ornamentowane insygnia Malleus zdobiły jego naramienniki i napierśnik, podobnie jak sześć wielkich pieczęci czystości wiszących przy pasie. Dłu-gie białe futro opadało z jego barków aż do ziemi muskając wierzchołki zmarzniętych wrzosów. Miał blunt i pungacious twarz. Oczy błyszczały ponad pulchnymi po-liczkami, przykryte masywnymi łukami brwiowymi. Krótko przycięte wło-sy miały barwę metalu. Kilka lat temu Osma stracił dolną szczękę walcząc z oszalałym berserkerem Khorna. Zastępujący ją cybernetyczny wszczep wy-konany został z metalu pokrytego chromem, z resztą czaszki łączyły go mi-niaturowe siłowniki. Emblemat Inkwizycji wznosił się ponad głową Osmy, umieszczony na metalowym pręcie wbudowanym w opancerzony akumula-tor pancerza. W jednej ręce trzymał energetyczny młot, symbol swego Ordo. W drugiej ściskał zamkniętą ebonitową tubę na pergaminy. Rozpozna-łem ją od razu. Carta extremis. - To jakieś szaleństwo ! – warknął Fischig. Otaczający go Cadianie pod-nieśli wyżej swe karabiny. - Zamilcz ! – ostrzegłem Hubrisjanina. Spojrzałem na moich towarzyszy. Wydawali się tacy zagubieni, zalęknieni, pełni niepewności. - Nie będziemy walczyć z naszymi braćmi – oświadczyłem – Złóżcie broń. Wyjaśnię to nieporozumienie tak szybko jak tylko będzie to możliwe. Bequin i Inshabel podali swą broń otaczającym nas cadiańskim żołnie-rzom. Fischig niechętnie pozwolił gwardzistom zabrać strzelbę. Nayl otwo-rzył zamek karabinu mszynowego, odpiął bębny i oddał je najbliższemu strażnikowi. Pozbawiona amunicji ciężka broń zawisła na opasującej ciało agenta uprzęży. Skinąłem głową z zadowoleniem. - Cierń do Aegisa, zimna woda, miękko – wyszeptałem do komunikatora, po czym stanąłem przed Osmą. Inkwizytor podniósł na moment swój energetyczny młot i towarzyszący mu śledczy umilkli zamykając swe księgi. - Gregorze Eisenhorn – powiedział posługując się formalnym Wysokim Gothicem – W imieniu Boga-Imperatora, naszego nieśmiertelnego pana oraz w obliczu chwały Złotego Tronu, w imieniu Ordo Malleus i Inkwizycji obwieszczam, iż jesteś diabolusem i w obliczu twych zbrodni przedstawiam tę oto kartę. Niech imperialna sprawiedliwość zatryumfuje. Chwała Impera-torowi. Wyjąłem z pokrowca swój stormbolter, wyciągnąłem z niego magazynki i podałem broń Osmie ujmując ją za lufę. - Przyjąłem do wiadomości twe zarzuty i twe słowa i poddaję się formalnej procedurze – wypowiedziałem starożytną formułkę - Niech imperialna spra-wiedliwość zatryumfuje. Chwała Imperatorowi. - Czy przyjmiesz z mej ręki tę kartę ? - Przyjmuję ją, gdyż mogę udowodnić, iż jest po trzykroć fałszywa. - Czy chcesz oświadczyć, iż jesteś niewinny, tu i teraz ? - Oświadczam to w pełni świadomie. Niech tak zostanie zapisane. Audiodrony lewitujące ponad ramionami śledczych rejestrowały cały przebieg naszej rozmowy, ale najmłodszy asystent Osmy zapisywał jej treść świetlnym piórem w elektronicznym notesie unoszącym się przed nim na antygrawitacyjnej podstawce. Poczułem pewne zadowolenie na ten widok. Bez względu na groteskowość i bezzasadność stawianych mi zarzutów Osma postępował z absolutną dbałością o zachowanie formalnej procedury. - Proszę cię o oddanie twej odznaki. - Odmawiam. Zgodnie z przysługującym mi prawem domagam się jej zachowania do chwili zakończenia procesu. Osma skinął głową na znak zgody. - Tego oczekiwałem – przeszedł płynnie z ceremonialnego Wysokiego Gothicu na jego potoczną odmianę – Dziękuję, iż zdecydowałeś się na unik-nięcie nieprzyjemności.

48

Page 49: Malleus [PL]

- Nie sądzę, aby udało nam się uniknąć jakichkolwiek nieprzyjemności, Osma. Nie doszło wyłącznie do rozlewu krwi. Twoje działania są oburza-jące. - Wszyscy mówią tak samo – sarknął cicho i odwrócił się, by odejść. - Nie – zaprzeczyłem, a on zatrzymał się słysząc me słowa – Winni i sko-rumpowani walczą. Odmawiają współpracy. Stawiają opór. W moim życiu schwytałem dziewięciu formalnie oskarżonych diabolusów. Żaden z nich nie poddał się bez walki. Zapisz to w swoich notatkach – powiedziałem do śledczego-skryby – Jeśli byłbym winny, nigdy nie oddałbym się w wasze ręce w taki sposób. - Niech to zostanie zapisane – Osma warknął na wahającego się skrybę. Spojrzał na mnie ponownie. - Przeczytaj kartę, Eisenhorn. Jesteś żywym ucieleśnieniem grzechu. Ta-kiego właśnie pokazu dobrej woli i chęci do współpracy można było się spodziewać po człowieku o ogromnej inteligencji i sprycie. - Czy to forma komplementu, Osma ? Inkwizytor splunął na ziemię. - Byłeś jednym z najlepszych, Eisenhorn. Mówiąc prawdę, lord Rorken błagał o łaskę dla ciebie. Podziwiam twoje poprzednie dokonania, ale ty przeszedłeś na drugą stronę. Jesteś Malleus. Jesteś renegatem. I za to przyj-dzie ci zapłacić. - To bezsensowne... – zaczęła mówić obolałym głosem Neve idąc powoli w naszą stronę. - To nie jest pani sprawa, inkwizytor-generał – odpowiedział Osma. Neve spojrzała na niego gniewnie, jej rozdarty pancerz pokryty był warstwą krwi. - To moja prowincja, inkwizytorze. Eisenhorn znajduje się pod moim zwierzchnictwem. Cała ta operacja łamie obowiązujące tu procedury. - Proszę przeczytać kartę, inkwizytor-generał – powiedział Osma – I proszę się zamknąć ! Eisenhorn jest przebiegły i bystry. Oszukał panią. Niech się pani cieszy, iż nie jest współoskarżoną w tej sprawie.

* * * * * Moi towarzysze zostali przeniesieni do Kasr Derth, gdzie objęła ich swą opieką Neve. Dla mnie nie przewidziano takich luksusów. O świcie zosta-łem zabrany na pokład wojskowego promu. Maszyna poleciała na południe, na najdalej położony skrawek archipelagu Caducades, do niesławnego ca-diańskiego więzienia. Carnificiny. Skuto mi ręce i nogi. Siedziałem na ciasnym fotelu wbudowanym w ścianę opancerzonej ładowni, otoczony przez cadiańskich strażników, czy-tając w świetle wpadającym przez małe okienka treść karty. Niedowierzałem swoim oczom. - I jak ? – zapytał Fischig siedzący na swoim fotelu, wciśniętym w róg kabiny. Miałem prawo do zabrania ze sobą jednego rzecznika i wybrałem do tej roli właśnie Godwyna, mając na względzie jego doświadczenie w kwestiach prawnych imperialnego wymiaru sprawiedliwości. - Przeczytaj sam – odpowiedziałem wyciągając w jego stronę kartę. Jeden ze stoicko spokojnych Cadian zabrał mi rulon i przekazał go mruczącemu coś ze złością Fischigowi. Po kilku minutach niezbędnych na przestudiowanie dokumentu Godwyn zaczął bluźnić w wyjątkowo obsce-niczny sposób. - To samo pomyślałem – skomentowałem jego przekleństwa.

* * * * * Carnificina wznosiła się pośród wzburzonego morza niczym pniak wiel-kiego drzewa, odartego z kory. Nie tyle ją zbudowano, co wykuto w skal-nym masywie wyspy. W całym więzieniu nie można było znaleźć ściany, która miałaby mniej niż pięć metrów grubości. Fale roztrzaskiwały się z sykiem piany na granitowej podstawie fortecy, a jej zachodnie skrzydła smagał przenikliwy wicher nadciągający znad ot-wartego oceanu. Góry lodowe pochodzące z Cadu Sound i odległych lo-dowców w Caducades Isthmus unosiły się w lodowatych wodach pomiędzy wyspą więzienną i skalistymi atolami dzielącymi ją od oceanicznych pust-kowi. Powykręcane karłowate toporośle kurczowo trzymały się korzeniami niższych części fortecy. Prom zwisł nad wschodnią częścią więzienia, wylądował na wyciętym z kamiennego bloku pasie. Wojskowa eskorta poprowadziła mnie przez oświetlony chłodnymi promieniami zimowego słońca dziedziniec, powiodła w mroczne korytarze. Pomalowane na biało ściany ociekały wilgocią, w powietrzu unosił się słony zapach morza. Zardzewiałe łańcuchy opadały spod sufitu w stronę dawno już nie otwieranych studzienek kanalizacyj-nych. Do moich uszu docierały krzyki i zawodzenia więźniów. W Carnificinie a

przetrzymywano głównie tych Cadian, którzy postradali rozum, w więk-szości byłych żołnierzy oszalałych podczas przerażających wojen toczo-nych wokół Oka Grozy. Cadiańscy gwardziści przekazali mnie w ręce grupy strażników więzien-nych noszących czerwone uniformy, cuchnące starym potem i brudem. Przy ich pasach wisiały pałki wstrząsowe i skórzane bicze. Moi nadzorcy otworzyli gruby na pięćdziesiąt centymetrów właz tkwią-cy w jednej ze ścian i wepchnęli mnie do środka celi. Pomieszczenie było niewielkie, cztery na cztery kroki, wycięte w skale, pozbawione okien. W powietrzu unosił się dziwny odór. Mój poprzednik zmarł tutaj... i nigdy nie opuścił swej celi. Odsunąłem na bok jego pożółkłe kości i usiadłem na drewnianej ławce. Nie miałem najmniejszego pojęcia o bieżącej sytuacji. Nikt nie powiedział mi, czy Cadianie zdołali przechwycić tajemniczy statek ścigany po orbicie planety lub czy ktokolwiek śledził trajektorię lotu istoty będącej niedawno nieszczęsnym Husmaanem. Trop wiodący do Quixosa, trop dopiero podjęty dzięki szczęśliwemu tra-fowi, stygnął z każdą sekundą zmarnowaną na proceduralne gierki. A ja nie mogłem uczynić nic, by temu zapobiec.

* * * * * - Kiedy po raz pierwszy zdecydowałeś się zbratać z demonami ? – zapy-tał śledczy Riggre. - Nigdy tego nie uczyniłem ani nie zamierzałem uczynić. - Lecz spętany demon Cherubael znał cię osobiście – stwierdził śledczy Palfir. - Czy to pytanie ? - To... – Palfir zawahał się na chwilę - Jakie są twoje powiązania z demonem Cherubaelem ? – podjął przesłu-chanie śledczy Moyag. - Nie utrzymuję kontaktów z żadnym demonem – odparłem. Siedziałem skuty na drewnianym krześle ustawionym pośrodku główne-go hallu Carnificiny, rozświetlonego słonecznymi promieniami wpadający-mi do środka sali przez wysokie okna. Trzej śledczy Osmy krążyli wokół mnie niczym żądne łupu drapieżniki, ich szaty powiewały w powietrzu. - Zna twoje imię – stwierdził Moyag. - A ja znam twoje, Moyag. Czy daje mi to nad tobą jakąkolwiek władzę ? - W jaki sposób zorganizowałeś akt ludobójstwa w stolicy Thracian Prima-ry ? – zapytał Palfir. - Nie ja to uczyniłem. Następne pytanie. - Czy wiesz, kto jest autorem tej zbrodni ? – pytanie zadał Riggre. - Nie do końca. Lecz jestem przekonany, iż to dzieło istoty, którą nazywa-cie Cherubaelem. - Pojawiła się ona już wcześniej w twym życiu. - Zmierzyliśmy się ze sobą wcześniej. Sto lat temu, na 56-Izar. Musicie posiadać stosowne raporty na ten temat. Riggre zerknął na swych towarzyszy, zanim odpowiedział. - Posiadamy. Lecz wiemy, że poszukiwałeś tego demona aż do chwili obecnej. - Tak. W ramach obowiązków służbowych. Cherubael jest wyjątkowym bluźnierstwem. Czy tak was dziwi fakt, iż go ścigałem ? - Nie wszystkie twoje kontakty z tą istotą zostały zarejestrowane. - Doprawdy ? - Posiadamy zeznania Alaina von Baigga. Twierdzi on, iż wysłałeś agenta operacyjnego o pseudonimie Ogar w celu nawiązania kontaktu z Cheruba-elem. Nie powiadomiłeś o tym swych przełożonych. - Nie chciałem zajmować uwagi lorda Rorkena tak błahym tematem. - Zatem nie zaprzeczasz ? - Czemu mam zaprzeczać ? Że polowałem na Chaos ? Nie, nie wypieram się tego. - Również tego, że działałeś w tajemnicy ? - A który inkwizytor nie działa w tajemnicy ? - Kim jest Ogar ? – spytał Palfir. Nie zamierzałem utrudniać jeszcze bardziej życia biednemu Fischigowi. - Nie znam jego tożsamości – odparłem – Pracuje anonimowo. Sądziłem, że będą mnie naciskać w omawianej kwestii, ale Moyag na-tychmiast zmienił temat przesłuchania. - Jak udało ci się ocalić życie podczas zajść na Thracian ? - Miałem szczęście. Palfir obszedł mnie wkoło, jego wypastowane buty piszczały na gładkiej kamiennej posadzce. - Pozwól mi jasno wyłożyć sprawę. Obecne przesłuchanie to dla ciebie za-ledwie wstęp. W geście poszanowania dla twojej rangi i dotychczasowych osiągnięć rozpoczęliśmy od Pierwszej Akcji. Pierwsza Akcja jest... Przerwałem mu natychmiast ruchem ręki.

49

Page 50: Malleus [PL]

- Służę w randze inkwizytora od wielu lat, Palfir. Wiem, czym jest Pierw-sza Akcja. Werbalne przesłuchanie bez ubiegania się do przemocy. - Zatem znasz też Trzecią i Piątą Akcję ? – sarknął Riggre. - Lekkie tortury fizyczne i skanowanie mentalne. Przez samo pytanie już ubiegłeś się do Drugiej Akcji, gróźb werbalnych połączonych z opisem pro-cedur śledczych wyższego stopnia. - Czy byłeś kiedykolwiek torturowany, Eisenhorn ? – spytał Moyag. - Tak, przez bardziej bezwzględnych ludzi od ciebie. Sam również stoso-wałem te metody. Druga Akcja nie ma na mnie żadnego wpływu. - Inkwizytor Osma upoważnił nas do zastosowania wszystkich Akcji z Dziewiątą włącznie – oświadczył Palfir. - I znowu groźba. Druga Akcja. To na mnie nie działa, już wam mówiłem. Staram się współpracować. - Kim jest Ogar ? – zapytał Riggre. A więc przyjęli schemat arytmiki zada-wanych pytań mającej osłabić moją czujność. Przez chwilę poczułem cień uznania dla ich technik śledczych. - Nie znam jego prawdziwej tożsamości, pracuje anonimowo. - Czy to aby nie Godwyn Fischig ? Człowiek wybrany przez ciebie na swego rzecznika ? Człowiek czekający teraz w sąsiednim pomieszczeniu ? Bywały takie chwile, kiedy cierpienia zadane mi przez Gorgone Locke na Gudrun przynosiły nieoczekiwane korzyści. Moja twarz nie potrafiła okazać emocji, które śledczy spodziewali się ujrzeć. Lecz w głębi umysłu czułem chaos. Ich wiedza była naprawdę rozległa, dostatecznie wysoka, by nawet złamać Glossię, chociażby częściowo. Wiedziałem, z jakiego źródła czerpali informacje. Już wcześniej wspomnieli o tym psie von Baiggu. Kilka miesięcy temu, jeszcze przed zbrodnią na Thracian, zacząłem żywić pewne podejrzenia wobec von Baigga. Wówczas sądziłem, iż to obserwator podstawiony przez lorda Rorkena. Teraz pojąłem, że Alain był szczęśliwy mogąc opowiadać o mnie każdemu chętnemu. Odkryłem niegdyś słabości von Baigga i zablokowałem jego karierę, on zaś postanowił zaskarbić sobie wpływy innych inkwizytorów sprzedając mnie w zamian. - Jeśli chcesz mi powiedzieć, że Fischig jest agentem o pseudonimie Ogar, poczuję się zaskoczony – oświadczyłem powoli, starannie dobierając słowa. - Rozmówimy się z nim w stosownym czasie – oświadczył Palfir. - Nie zrobicie tego, dopóki pełni rolę mojego rzecznika. To złamie przysłu-gujące mi prawa. Jeśli chcecie go przesłuchać, wpierw musiałbym wyzna-czyć drugiego rzecznika. Wedle własnego uznania. - Dojdziemy do tego tematu później – odparł Riggre. - W jaki sposób przeżyłeś na Thracian ? – zapytał Moyag. - Miałem szczęście. - Sprecyzuj pojęcie szczęścia. - Zatrzymałem się przy grobowcu admirała. Brama Spatiańska ochroniła mnie przed lotniczym atakiem – po kłamstwach usłyszanych od Cherubaela na Eechanie bałem się powtórzenia tego właśnie pytania w trakcie śledztwa psionicznego. Kłamstwa demona lub przynajmniej próby zatajenia ich z pewnością zostałyby odkryte przez moich oprawców. - Masakra była tylko zasłoną dymną mającą pozwolić ci na uwolnienie i wyprowadzenie z Thracian heretyckiego psionika Esarhaddona. - W normalnych okolicznościach potraktowałbym taką teorię z politowa-niem. Jeśli całe wydarzenie zostałoby faktycznie zainicjowane w celu prze-jęcia psionika, byłoby niezwykłym marnotrawstwem środków. Niemniej jednak po części podzielam wasze podejrzenia dotyczące celów tej zbrodni. Chodziło o uwolnienie Esarhaddona. Ale nie przeze mnie. Moyag oblizał niecierpliwie swoje żółtawe zęby. - Utrzymujesz, iż w rzeczywistości przebiegiem zbrodni kierował inkwi-zytor Lyko ? - W porozumieniu z demonem. - Lecz Lyko nie może odpowiedzieć na twoje zarzuty, prawda ? Ponieważ zabiłeś go na Eechanie. - Lyko zginął jako zdrajca Imperium. - Podejrzewamy, że zabiłeś go, ponieważ deptał ci po piętach. Postanowi-łeś go zlikwidować. - Po co ja tu właściwie siedzę ? Widzę, że doskonale radzicie sobie sami z odpowiadaniem na własne pytania. - Gdzie jest Esarhaddon ? - Tam, gdzie go zabrał Cherubael. - A zatem gdzie ? – spytał Palfir. Wzruszyłem ramionami. - Do swego pana. Do Quixosa. Wszyscy trzej śledczy wybuchnęli śmiechem. - Quixos nie żyje. Zmarł dawno temu ! – parsknął Moyag. - Dlaczego więc razem z generał-inkwizytor odkryliśmy, że przejął jej ko-dy dostępu dla uzyskania dostępu do cadiańskiej przestrzeni powietrznej ? - Ponieważ tak to upozorowałeś. Twierdzisz, że Quixos użył swych wpły-wów do zdobycia kodów Neve. Jeśli to prawda, przestępstwa takiego mógł się dopuścić każdy inkwizytor o dostatecznie wysokiej reputacji i doświad-czeniu.

czeniu. Ty sam mogłeś tego dokonać. A wykorzystanie przykrywki pod po-stacią martwego człowieka pozwalało oddalić od siebie wszelkie podejrze-nia. - Quixos nie umarł – chrząknąłem próbując oczyścić gardło – Quixos to he-retyk i Extremis Diabolus. Przeciąga na swoją stronę takich inkwizytorów jak Lyko i Molitor. Korzysta ze spętanych demonów. Dokonuje masowych rzezi w celu ukrycia kradzieży psioników klasy alfa. Trzej śledczy umilkli na moment. - Tracimy tutaj czas – dodałem – Nie jestem człowiekiem, którego szuka-cie.

* * * * * Lecz marnotrawstwo czasu nadal trwało. Minął tydzień, potem drugi. Każdego dnia byłem zabierany do głównego hallu i poddawany trwającym od dwóch do sześciu godzin przesłuchaniom na poziomie Pierwszej Akcji. Stawiane mi pytania powtarzane były tyle razy, że czułem już szczere obrzydzenie na ich dźwięk. Żaden ze śledczych nie sprawiał wrażenia zainteresowanego moimi sugestiami. Domyślałem się, że nawet nie próbo-wano zweryfikować zeznań. Niemniej jednak śledczy starali się nie przechodzić do technik przemocy fizycznej lub mentalnej. Ponieważ posiadałem talent psioniczny, mogłem w znaczącym stopniu utrudnić im sondowanie mentalne i doskonale o tym wiedzieli. Osma najwyraźniej kazał mnie wykończyć psychicznie za pomo-cą niekończącego się potoku tych samych pytań. Każdego wieczoru przysługiwało mi prawo do piętnastu minut rozmowy z Fischigiem. Nasze konwersacje były niezwykle jałowe. Wiedziałem, że cele nafaszerowano aparaturą podsłuchową, a należało przyjąć za pewnik, iż moi przeciwnicy złamali też Glossię. Fischig niewiele mi powiedział, z jego słów wywnioskowałem jednak, że Medea, Aemos i wahadłowiec nie wpadli w ręce Osmy, podobnie jak Essene. Nie odnaleziono żadnych śladów Prophaniti-Husmaana, Fischig był też pewien, że tajemniczy statek kosmiczny odpowiedzialny za dostarczenie demona na Cadię nie został tamtej pamiętnej nocy zatrzymany. Za pośrednictwem Fischiga wysłałem petycje adresowane do Osmy, Rorkena i Neve, kwestionując zasadność mego uwięzienia i domagając się podjęcia dalszego śledztwa w sprawie Quixosa. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Msza Świec dawno już minęła. Straciłem kolejne trzy tygodnie, nim pojąłem, że nastał już nowy rok. Za grubymi wilgotnymi murami Carni-ficiny imperialny kalendarz wskazywał datę 340.M41.

* * * * * Pod koniec trzeciego miesiąca pobytu w więzieniu wszedłem do hallu na codzienne przesłuchanie i ujrzałem Osmę. - Usiądź – powiedział wskazując mi ręką krzesło ustawione pośrodku sali. W hallu było ciemno i zimno. Lodowate zimowe wichry nadciągały od wschodu i chociaż na zewnątrz panował dzień, słoneczne światło nie potra-fiło przebić się przez okna oblepione szczelnie warstwą śniegu. Mój oddech przemieniał się w obłoczki pary, ustawicznie drżałem z zimna. Chcąc roz-proszyć mrok Osma rozstawił wokół ścian pomieszczenia sześć przenoś-nych lamp. Usiadłem wciskając zziębnięte dłonie do kieszeni kurtki. Nie chciałem, by Osma dostrzegł mój dyskomfort. Stał opodal, ogrzewany ciepłym po-wietrzem krążącym wewnątrz wypolerowanego siłowego pancerza. Prze-glądał zawartość elektronicznego notesu. Dostrzegałem swe odbicie w jego napierśniku. Miałem na sobie podarte i brudne ubranie, moja skóra pobladła. Straciłem dobre siedem kilogramów, w zamian zaś mogłem pochlubić się gęstą brodą, równie kędzierzawą jak i moja grzywa. Jedynym prywatnym przedmiotem jaki pozwolono mi zatrzy-mać była inkwizytorska rozeta wsunięta do kieszeni kurtki. Dodawała mi przez cały czas otuchy. Osma odwrócił się i spojrzał mi w twarz. - W ciągu trzech miesięcy twoja historia nie zmieniła się nawet na jotę. - Powinno ci to coś mówić. - Mówi mi to wiele o twej sile woli i przebiegłym intelekcie. - A może o mojej prawdomówności ? Odłożył notes na blat jednego ze stolików służących za podstawki pod lampy. - Pozwól mi wyjaśnić, co cię czeka. Lord Rorken uprosił wielkiego mistrza Orsiniego o twoją ekstradycję na Thracian Primaris. Tam staniesz przed Trybunałem Ordo Malleus oraz śledczymi Wydziału Wewnętrznego. Ror-ken nie jest szczęśliwy z kompromisu, ale Orsini nie pozwoliłby mu wywal-czyć nic więcej. Twój mistrz, jak słyszałem, uważa, iż Trybunał będzie mógł

50

Page 51: Malleus [PL]

mógł ostatecznie potwierdzić twą winą lub cię oczyścić z zarzutów. - Efekt pracy Trybunału może pogrążyć ciebie i twego mistrza, lorda Be-ziera. Osma roześmiał się krótko. - Mówiąc szczerze, przyjąłbym z przyjemnością taki dyskomfort, jeśli tyl-ko oznaczałoby to oczyszczenie z zarzutów tak cennego i wartościowego inkwizytora jak ty, Eisenhorn. Lecz nie sądzę, by tak się stało. Na Thracian trafisz na stos za wszystkie zbrodnie jakich się dopuściłeś. - Wykorzystam wszystkie możliwości obrony, Osma. Skinął twierdząco głową. - Ja skorzystam z wszystkich moich możliwości. Czarne Statki przybędą za trzy dni, by zabrać cię na Thracian Primaris. To daje mi całe trzy dni na złamanie cię, zanim sprawa wymknie mi się z rąk. - Lepiej uważaj, Osma. - Zawsze uważam. Jutro mój zespół rozpocznie przesłuchania z użyciem technik Dziewiątej Akcji. Będzie ono trwało nieprzerwanie do chwili przy-bycia Czarnych Statków lub wyznania przez ciebie tego, co chcę usłyszeć. - Dwa dni tortur Dziewiątej Akcji wystarczą, abym nie dożył do chwili przybycia Czarnych Statków. - Prawdopodobnie. Cóż za wstyd. I padnie wiele pytań. Niemniej jednak to bardzo dyskretne więzienie, a ja sprawuję nad nim władzę. To dlatego dzisiaj tylko sobie rozmawiamy. Tylko ty i ja. To twoja ostatnia szansa. Wyznaj mi teraz całą prawdę, Eisenhorn, jak przyjaciel przyjacielowi. Ułatw nam obu życie. Ujawnij grzechy nim rozpocznie się jutrzejsze prze-słuchanie, a oszczędzisz sobie rozprawy na Thracian, ja zaś dołożę wszel-kich starań, byś umarł szybko i bezboleśnie. - Chętnie wyznam ci prawdę. Jego oczy błysnęły na dźwięk moich słów. - Wszystko jest już tutaj, w notesie, który studiowałeś. Prawdą jest to, co powtarzałem tu nieustannie od trzech miesięcy.

* * * * * Kiedy strażnicy poprowadzili mnie z powrotem do celi, wiodąc kamien-nymi korytarzami, pośród których rozbrzmiewał szum oceanu, Fischig cze-kał już w celi. Nasz codzienny kwadrans. Przyniósł ze sobą lampę oraz tacę z moją kolacją: miskę rzadkiej zupy rybnej, kawałki stęchłego chleba i kubek rozcieńczonego wodą rumu. - Zostanę deportowany przed Trybunał – oświadczyłem. Fischig skinął głową. - Jak słyszałem, jutro mają się rozpocząć tortury. Napisałem już protest, ale jestem pewien, że przez czysty przypadek wyląduje w śmietniku. - Też tak uważam. - Powinieneś zjeść kolację. - Nie jestem głodny. - Po prostu jedz. Będziesz potrzebował siły, a po twoim wyglądzie widać, że nie masz jej w nadmiarze. Pokręciłem przecząco głową. - Gregor – Fischig zniżył ton – Muszę ci zadać pytanie. Nie spodoba ci się, ale jest bardzo ważne. - Ważne ? - Dla mnie. I dla twoich przyjaciół. - Pytaj. - Czy pamiętasz... na Boga-Imperatora, jakże to dawno temu było ! ubiegły rok, kiedy spotkaliśmy się ponownie, na cmentarzu przy Kasr Tyrok ? - Oczywiście. - W świątyni powiedziałeś mi, że nigdy nie uczyniłeś niczego, co mogłoby przynieść korzyść demonowi. Stwierdziłeś nawet nie potrafię sobie wy-obrazić czynu tak szalonego. - Pamiętam dobrze tę rozmowę. Odparłeś, że gdybyś mnie o coś takiego podejrzewał, zastrzeliłbyś mnie na miejscu. Pokiwał głową z pozbawionym wesołości uśmiechem. Zapadła chwila ciszy przerywanej jedynie trzaskiem płomienia lampy i szumem fal uderza-jących w klify więziennej wyspy. - Chcesz zyskać pewność, prawda, Godwynie ? – spytałem. Spojrzał na mnie przepraszającym wzrokiem. - Potrafię to zrozumieć. Oczekuję całkowitej lojalności wobec moich współpracowników. Wy macie prawo oczekiwać tego samego ode mnie. - Zatem znasz już moje pytanie. Spojrzałem mu prosto w oczy. - Chcesz mnie spytać, czy kłamałem. Czy w postawionych mi zarzutach nie kryje się cień prawdy. Czy pracowałeś dla człowieka, który bratał się z demonami. - To głupie pytanie, wiem. Jeśli byłbyś winien, nie zawahałbyś się przed kolejnym kłamstwem. - Jestem zbyt zmęczony, by próbować jakichkolwiek sztyczek, Godwynie. a

Przysięgam na Złoty Tron, iż nie jestem człowiekiem, za jakiego postrzega mnie Osma. Jestem sługą Imperatora i Inkwizycji. Znajdź mi jakiegoś orła, a przysięgnę na niego. Nie wiem, co jeszcze mogę uczynić, by cię przeko-nać. Wstał ze swojego miejsca. - To mi wystarcza. Chciałem tylko się upewnić. Twoje słowo zawsze wy-starczało, a po tych wszystkich latach, które spędziliśmy razem byłem pe-wien, że powiesz mi prawdę nawet jeśli... nawet... - Masz rację, stary druhu. Zrobiłbym to. Nawet będąc tym, za kogo ma mnie Osma, nawet ukrywając ten fakt przed nim... nie mógłbym skłamać wobec bezpośredniego pytania z twojej strony. Ciebie bym nie okłamał, ofi-cerze śledczy Fischig. Więzienny strażnik załomotał pięścią w drzwi. - Jeszcze minutę ! – krzyknął Fischig – Zjedz swoją zupę. - Osma cię nakłonił do tej rozmowy ? – spytałem. - Nie, do diabła – zmarszczył gniewnie czoło. - W porządku, też tak myślałem. Strażnik ponownie walnął w drzwi. - Cholera, już idę ! warknął Fischig. - Zobaczymy się jutro – powiedziałem. - Tak – odparł – Zrób dla mnie jedną rzecz. - Jaką ? - Zjedz swoją zupę.

* * * * * Skurcze zaczęły się krótko po północy, wyrywając mnie z płytkiego snu. Fale bólu targały moim ciałem, nie potrafiłem zebrać myśli. Nie czułem się tak źle od czasu spotkania z Pye na Lethe XI, ponad dwa lata temu. Spróbowałem wstać z łóżka, ale zaraz upadłem na nie z powrotem. Szar-pały mnie spazmy, wymiotowałem wpół przetrawioną zupą. Czułem na przemian żar gorączki i lodowate zimno. Nie wiem, ile czasu zajęło mi doczołganie się do drzwi celi, nie miałem też pojęcia, jak długo uderzałem w nie zaciśniętymi pięściami, zanim ktoś otworzył. Mogło to trwać całe godziny. Traciłem przytomność i odzyskiwałem ją z powrotem w rytm fal agonii przeszywających obolałe ciało. - Święty Imperatorze ! – jęknął strażnik, kiedy ujrzał mnie w świetle swej latarki. Zaczął coś krzyczeć, do moich uszu dobiegł zbliżający się tupot butów. - Jest chory – powiedział strażnik. - Zostawmy go do rana – odparł ktoś niepewnie. - Proszę... – wycharczałem próbując wyciągnąć przed siebie dłoń. Była wy-krzywiona i sparaliżowana, przypominała swym kształtem szponiastą łapę. Przy celi pojawili się następni ludzie, usłyszałem głos Fischiga. - On potrzebuje doktora. Wykwalifikowanego medyka – powiedział głośno Hubrisjanin. - Nie wolno – odparł strażnik. - Popatrz na niego, człowieku ! On umiera ! To jakiś atak ! - Przepuśćcie mnie – ktoś zażądał stanowczo. Był to więzienny lekarz. Towarzyszył mu śledczy Riggre, zdradzający swą aparycją fakt wyrwania z głębokiego snu. - On udaje, zostawcie go – warknął lekceważąco Riggre. - Zamknij się ! – wrzasnął Fischig – Patrz na niego ! To nie oszustwo ! - To mistrz pozorów – upierał się Riggre – Może zlizał ołów z drzwi, żeby uwiarygodnić tę sztuczkę, tym gorzej dla niego. To podstęp. Zostawić go. - On umiera – powtórzył Fischig. - Wygląda cholernie źle – dodał jeden ze strażników. Poczułem serię kolejnych konwulsji. Lekarz uklęknął przy mnie, słyszałem ciche piśnięcia jego medycznego skanera wyjętego z przybornika. - To nie sztuczka – mruknął – Jest w stanie zapaści. Zawartość powietrza we krwi spadła do trzydziestu procent, serce ulega defibrylacji. Umrze w przeciągu godziny. - Daj mu zastrzyk ! Zrób coś ! – krzyknął rozpaczliwie Riggre. - Nie mogę, sir. Nie tutaj. Więzienie nie ma odpowiedniego zaplecza tech-nicznego. Ahh ! Na Imperatora ! Zaczął krwawić z oczu i nosa ! - Zrób cokolwiek – wrzasnął jeszcze głośniej Riggre. - Musimy go zabrać do szpitala. Najbliższy jest w Kasr Derth. Musimy go tam dostarczyć jak najszybciej albo umrze. - To wykluczone, doktorze – odpowiedział Riggre – Musisz zrobić coś... - Nie tutaj. - Ściągnij prom, Riggre – zażądał Fischig. - To więzień Inkwizycji pierwszego stopnia ! Nie możemy ot tak sobie go stąd zabrać ! - Więc dawaj tu Osmę !

51

Page 52: Malleus [PL]

- Osma poleciał na noc na kontynent. - Chcesz być człowiekiem, który poinformuje Osmę, że jego bezcenny wię-zień skonał na podłodze swojej celi ? – zapytał zniżonym tonem Fischig. - N-nie... - Dobrze, ja mu powiem. Powiem Osmie, że jego asystent Riggre pozbawił go największego tryumfu w życiu, ponieważ nie potrafił załatwić autory-zacji dla środka transportu i tym samym pozwolił, by inkwizytor Eisenhorn zmarł w tym cholernym więzieniu ! - Wezwijcie prom ! – krzyknął do strażników Riggre – Natychmiast !

* * * * * Strażnicy wynieśli mnie na noszach na lądowisko, ludzkie krzyki pró-bowały przebić się ponad ryk śnieżycy. Lekarz podpiął mi kroplówkę i zdołał nieco złagodzić przerażające objawy choroby za pomocą sączącej się do moich żył mieszanki narkotyków. Światła lądowiska migotały zimnym białym blaskiem, zmieniając barwę wirujących w powietrzu płatków śniegu na czerń. Cadiański prom usiadł na płycie startowej, podmuch gorącego powietrza buchającego z silników topił śnieżne chmury. Wniesiono mnie do zalanego zieloną poświatą przedziału pasażerskiego, chłód zimowej nocy zniknął natychmiast, gdy tylko zatrzasnął się właz. Po-czułem raptowny ruch, gdy maszyna poderwała się z lądowiska i zawróciła w miejscu kierując się w stronę wybrzeża. Fischig siedział przy mnie, poprawiając pasy, którymi przywiązano mnie do noszy. Ponad rykiem sil-ników docierał do mnie podniesiony głos Riggre, krzyczącego coś do pilo-tów. Skrytym ruchem Fischig wyjął z kieszeni niewielką strzykawkę i wbił mi jej igłę w skórę odpinając jednocześnie kroplówkę więziennego lekarza. Niemal natychmiast poczułem się lepiej. - Nie ruszaj się i oddychaj powoli – wyszeptał mi do ucha Fischig – Zaraz zaczną się... niespodzianki. - Kontakt ! Trzy kilometry i szybko się zbliża ! – usłyszałem okrzyk dru-giego pilota. - Co do diabła ? – wrzasnął Riggre. W kabinie promu rozległo się donośne piśnięcie. - Tronie Terry ! Zablokowali na nas systemy strzeleckie ! - Uwaga, załoga promu – metaliczny głos zatrzeszczał na głównym kanale komunikacyjnym – Lądujcie na wysepce po waszej zachodniej stronie, koordynaty pięć dwa na trzy sześć. Zróbcie to albo zostaniecie zestrzeleni ! Odzyskałem prawie całkowicie kontrolę nad wzrokiem. Rozglądając się po przedziale dostrzegłem Riggre wyciągającego laserowy pistolet. - Co to za zdrada ? – zapytał spoglądając na Fischiga. - Myślę, że powinieneś zrobić to, o co cię poproszono i lądować – odpał chłodnym tonem Godwyn. Riggre próbował pociągnąć za spust, ale półmrok kabiny rozświelił na-tychmiast jaskrawy snop światła. Fischig spalił śledczego wiązką lasera wbudowanego w wykonany przez jokaero pierścień, noszony na prawym palcu wskazującym Godwyna. Jeden z elementów kolekcji Maxilli, pojąłem znienacka. Druga wiązka światła zniszczyła komunikator w kabinie pilotów. - Lądować ! – rozkazał Fischig celując pierścieniem w członka załogi.

* * * * * Prom wylądował pośród śnieżycy na skalistej powierzchni małej bezlud-nej wysepki. - Ręce na głowy ! – warknął do pilotów Fischig wypychając mnie poprzez otwarty właz na zewnątrz maszyny. Z trudem stawiałem kroki, więc musiał mnie wesprzeć ramieniem. - Otruliście mnie – wydyszałem. - Ja tylko pomagałem. Aemos przygotował miksturę pozwalającą reakty-wować binarną truciznę pozostającą w twym organizmie. Truciznę Pye. - Sukinsyny ! - Ha ! Człowiek mający dość siły, by przeklinać nie jest umierający. Powlókł mnie w stronę brzegu wysepki. Na naszych twarzach osiadały śnieżne płatki. Światła reflektorów skąpały wybrzeże w chwili, gdy wahad-łowiec wylądował w stylu charakterystycznym dla Betancore tuż przy linii oceanu. Fischig wciągnął mnie po rampie wprost w ramiona Bequin i Inshabela. - Dobry Panie, wyście to obmyślili ? – jęknąłem wyczerpany. - Oczywiście – parsknęła Bequin – Nathun ! Podaj mi szybko jedną dawkę antiveninu !

* * * * *

Po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch lat byłem martwy. Wpierw kona-łem od trucizny w rękach Beldame Sadii na Lethe, teraz zaś zginąłem w ka-tastrofie promu, rozbitego podczas śnieżycy gdzieś nad Caducadesem. Wahadłowiec uniósł się nad plażą, przeleciał spory jej fragment, po czym zawrócił gwałtownie kierując się z powrotem w stronę stojącego na wysepce promu. Niech mi Imperator wybaczy śmierć Rigrre i obu pilotów. Tylko kosz-tem ich życia mogłem utrzymać w tajemnicy swą ucieczkę. - Strzelaj – powiedział do Medei Nayl. Serie z pokładowych działek wahadłowca rozerwały na strzępy cadiań-ską maszynę. O świcie tylko osmalone kawałki blachy rozrzucone wzdłuż brzegu wyspy miały znaczyć miejsce tragicznej kraksy spowodowanej fatalną pogodą.

* * * * * Wykorzystując w formie osłony śnieżne burze przedostaliśmy się na or-bitę Cadii. Chociaż nikt mi nic nie powiedział na ten temat, byłem pewien, że ktoś musiał autoryzować nasz lot. Stawiałem na Neve. Najpewniej to ona udzieliła pozwolenia na wyko-rzystanie swoich kodów. Essene już na nas czekała. - Co teraz ? – zapytałem chrapliwym głosem Fischiga. - Cholera, zaryzykowałem wszystkim, co dla mnie drogie, żeby cię tu za-ciągnąć – odparł – Liczyłem, że to ty powiesz, co dalej robić. - Cinchare – oświadczyłem – Powiedz Maxilli, że lecimy na Cinchare.

* * * * * Były tam pewne tajemnice warte pieczołowitego ich strzeżenia. - Co takiego jest na Cinchare ? – zapytała Bequin. - Stary przyjaciel – wyjaśniłem. - Nie tak do końca przyjaciel – sprostował Aemos. - Owszem, Aemos ma rację. Stary współpracownik. - Precyzyjnie mówiąc, dwaj starzy współpracownicy – dodał savant. Bequin wykrzywiła twarz w gniewnym grymasie. - Wy dwaj i wasze pokrętne półsłówka. Nigdy nie potraficie udzielić pros-tej odpowiedzi ? - Im mniej wiesz, tym mnie cię Inkwizycja skrzywdzi, jeśli zostaniemy schwytani – odpowiedziałem.

* * * * * - Zmieniłeś się znacząco – oświadczył Maxilla, kiedy wszedłem na mos-tek Essene. Zgoliłem swoją brodę, przyciąłem długie włosy, na wychudzone ciało wciągnąłem czarne ubranie. Czułem się wciąż potwornie wyczerpany i nie miałem nastroju do wysłuchiwania żarcików Maxilli. - Kierujemy się na Cinchare – powiedział kapitan bezbłędnie wyczuwając mój podły nastrój. Jego noszący złote maski serwitorzy skłonili się w geście potwierdzenia. Zakapturzony nawigator, najwyraźniej pogrążony w zupeł-nie innym świecie, nic nie odpowiedział. - Mam pytanie – odezwał się Inshabel, siedzący w drugim fotelu nawiga-cyjnym i przeglądający gwiezdne mapy – Dlaczego Cinchare ? To górniczy świat na krańcu Segmentum, prawie przy pasie Halo. Myślałem, że będzie-my szukać Quixosa. - To bez sensu. - Dlaczego ? – zapytali unisono Maxilla i Inshabel. Usiadłem na jednym z wygodnych skórzanych foteli. - Po co mamy ścigać Quixosa, jeśli ten zabije nas przy pierwszym spotka-niu ? Ledwie przetrwaliśmy indywidualne spotkania z dwoma jego demo-nami. Nie mamy dość siły, by z nim walczyć. - Więc ? – spytał Inshabel. - Więc najpierw znajdziemy tę siłę. Przygotujemy się. Uzbroimy. Staniemy się gotowi do upolowania jednej z najbardziej diabolicznych istot zagraża-jących Imperium. - I po to lecimy na Cinchare ? – wyszeptał Inshabel. - Cinchare to tylko początek, Nathunie – odparłem – Zaufaj mi.

52

Page 53: Malleus [PL]

Rozdział XVIIDzika gwiazda

Doktor Savine, Cora i pan HornW techkaplicy

Lecąc z pełną prędkością poprzez Osnowę Essene potrzebowała aż trzy-dziestu tygodni na dotarcie do Cinchare. Mówiąc prawdę, nadłożyliśmy znacząco drogi wybierając okrężne trasy tranzytowe, unikając wszelkiego kontaktu z siłami Imperium. Nienawidzi-łem tej konieczności. Po raz pierwszy w życiu nienawidziłem skrytego dzia-łania. Po kilku tygodniach podróży dowiedzieliśmy się pośrednio o odkryciu mej ucieczki z Cadii. Inkwizycja oraz inne instytucje państwowe rozpoczę-ły nas nas polowanie. Ciążył na mnie formalny termin heretyka i Extremis Diabolusa. Lord Rorken parafował w końcu akt oskarżenia Osmy. Byłem teraz kimś, kim nigdy nie spodziewałem się zostać. Zbiegiem. Renegatem. A udzielając mi pomocy, grono mych przyjaciół również zostało wyjętych spod prawa. Mieliśmy trochę kłopotów. Uzupełniając zapas paliwa na Mallidzie zos-taliśmy odkryci, a następnie ścigani przez niezidentyfikowany okręt wojen-ny, który zgubiliśmy w Osnowie. Na Avignorze eskadra statków patrolo-wych Eklezjarchii strzegąca granic diecezji próbowała nas zmusić do lądo-wania na powierzchni planety. Uciekliśmy im wyłącznie dzięki doświad-czeniu Maxilli i umiejętnościom myśliwskim Medei. Na Trexii Beta Nayl i Fischig zostali zidentyfikowani przez grupę funk-cjonariuszy Arbites podczas próby zwerbowania astropaty. Nigdy nie po-wiedzieli mi, ilu z nich musieli zabić w trakcie ucieczki, ale widziałem wyraźnie przygnębienie, które nie opuszczało ich przez długie tygodnie. Na Anemae Gulfward Bequin zdołała wynająć astropatkę, chorowitą ko-bietę o nazwisku Tasaera Ungish. Kiedy Ungish poznała mą prawdziwą tożsamość, błagała o wysadzenie jej z powrotem na zacofaną planetę, z któ-rej ją zabraliśmy. Straciłem dużo czasu przekonując ją, że nie jestem dla niej zagrożeniem i w końcu zmuszony zostałem do otwarcia przed nią swój umysł. Na Gwieździe Oeta podczas uzupełniania zapasów odkrył nas inkwizytor Frontalle. Podobnie jak w przypadku Riggre i cadiańskich pilotów, zawsze będzie mnie prześladowało wspomnienie tych niepotrzebnych ofiar. Próbo-wałem negocjować z Frontalle, bardzo usilnie próbowałem. Będąc młodym człowiekiem mój prześladowca uważał, że dokonana na mej osobie egze-kucja będzie dla niego wstępem do błyskotliwej kariery. Eisenhorn Heretyk, tak mnie nazywał. To były jego ostatnie słowa, gdy zrzucałem go w wylot komina geotermicznej elektrowni. Od Trexii Beta docierały do mnie ustawiczne pogłoski, jakoby naszym śladem podążał cały czas zespół Szarych Rycerzy Ordo Malleus. Straż Śmierci Ordo Xenos także. Modliłem się do Boga-Imperatora, bym zdążył ukończyć swą misję, zanim siły prawości dostaną mnie w swe ręce. Modliłem się też o to, by moi przyjaciele zostali wówczas oszczędzeni.

* * * * * Incydenty te rozdzielały od siebie długie nużące tygodnie tranzytu w Osnowie. Wypełniałem swój wolny czas badaniami naukowymi oraz ćwi-czeniami praktycznymi z udziałem Nayla, Fischiga i Medei. Usilnie starałem się odzyskać formę. Carnificina wyniszczyła mnie, zarówno fizycz-nie jak i duchowo. Utracone kilogramy nie powracały pomimo wystawnych bankietów Maxilli. Czułem się potwornie powolny. Powolny z ostrzem, osowiały i apatycz-ny. Niezdarnie posługiwałem się bronią palną. Nawet mój umysł utracił swą rzutkość. Zacząłem się lękać, że Osma faktycznie mnie złamał.

* * * * * Tasaera Ungish była częściowo sparaliżowaną kobietą w wieku pięćdzie-sięciu lat. Niszczycielskie rytuały odcisnęły na niej swe piętno i wypaliły talent mentatki skazując ją na spędzenie reszty życia w charakterze młodszej astropatki na Anemae Gulfward. Jej wychudzone ciało wspomagał zewnęt-rzny egzoszkielet. Zgadywałem, iż kiedyś była piękną kobietą, teraz jednak skóra opinała w groteskowy sposób pociągłe kości jej twarzy, a włosy nie potrafiły zasłonić miejsc, w które wszczepiono jej neuralne implanty. - Znowu czegoś chcesz, heretyku ? - zapytała, kiedy wszedłem do jej kabi-ny. Mijał dwudziesty tydzień naszej podróży.

- Wolałbym, żebyś tak do mnie nie mówiła - burknąłem. - To czysta złośliwość - odparła - Twoja kobieta Bequin wyrwała mnie z bezpiecznego życia na Anemae Gulfward i zmusiła do udziału w prywatnej heretyckiej krucjacie. - Bezpiecznego życia, Ungish ? Czekał cię marny koniec. Umarłabyś w ciągu następnych sześciu miesięcy wskutek astropatycznego zgiełku, jaki za nami podąża. Odwróciła się, jej serwomotory zawarczały cicho, kiedy nalewała do dwóch kieliszków amasec. Do swojego naczynia wrzuciła jakieś pastylki, w pokoju wyczuwałem wyraźny zapach liści lho. Wiedziałem, że rygor astro-patycznego życia pozostawił jej mękę ustawicznych cierpień fizycznych, które zwalczała każdym dostępnym sobie środkiem. - Zmarła i pochowana na Anemae Gulfward za sześć miesięcy... lub konają-ca w męczarniach w twej służbie. - To nie tak - oświadczyłem dziękując jej skinieniem głowy za podany kie-liszek. - Nie tak ? - Nie. Pozwoliłem ci zajrzeć do mojego umysłu. Znasz jego czystość. Zesztywniała nieznacznie. - Być może - miała kłopoty z uniesieniem własnego kieliszka. Zastępujące jej prawą dłoń mechaniczne uchwyty były stare i nieporęczne. Odpędziła mnie ruchem drugiej ręki, kiedy próbowałem jej pomóc. - Widziałam twój umysł, heretyku. Nie jest tak czysty jak byś to sobie wy-obrażał. Usiadłem na jednym z foteli. - Nie jest ? - zapytałem. Ungish zapaliła skręta z liści lho. Kiedy westchnęła, wypuściła z płuc chmurkę narkotycznego dymu. - Dajmy temu spokój. Jestem wyniszczoną mentatką, która za dużo gada. - To mnie ciekawi. Co takiego widziałaś ? Jej egzoszkielet wydawał z siebie ciche pomruki, kiedy podchodziła do drugiego fotela, hydrauliczne podnośniki syknęły sadowiąc kobietę na wy-godnym meblu. Zaciągnęła się głęboko używką. - Przepraszam - powiedziała - Chcesz jednego ? Pokręciłem przecząco głową. - Służyłam Astropathicusowi przez całe życie, jako pracownik Gildii oraz wolny strzelec. Kiedy twoja kobieta przybyła do mnie oferując pracę i praw-dziwe pieniądze, zgodziłam się. Ale... ale... - Od astropatów oczekuje się zachowania neutralności - zauważyłem. - Od astropatów oczekuje się lojalności wobec Imperatora, heretyku – odparła. - Co widziałaś w moim umyśle ? - zapytałem z uporem. - Zbyt dużo - odpowiedziała wymijająco wydmuchując z ust wielkie kółko dymu. - Opowiedz mi. Pokręciła głową, a przynajmniej tak zinterpretowałem ruch jej ukrytej w hydraulicznej klatce czaszki. - Zakładam, iż powinnam ci być wdzięczna. Wyrwałeś mnie z życia pełne-go stagnacji, by zaoferować udział w tej... przygodzie. - Nie oczekuję od ciebie wdzięczności. - Zmarła i pochowana na Anemae Gulfward za sześć miesięcy... lub konają-ca w męczarniach w twej służbie - powtórzyła wcześniejsze stwierdzenie. - Tak się nie stanie. Wypuściła w powietrze kolejne kółko narkotycznego dymu. - Oj, stanie się, widziałam to. Widziałam wyraźnie. - Widziałaś ? - Wiele razy. Przyjdzie mi umrzeć z twego powodu, heretyku.

* * * * * Ungish była upartą defetystką. Wiedziałem, że widziała rzeczy, o których nie chciała rozmawiać, toteż po jakimś czasie przestałem ją o nie wypyty-wać. Spotykaliśmy się co kilka dni, by mogła psychometrycznie zdejmować z mego umysłu zachowane w nim obrazy. Cadiańskie pylony. Cherubaela. Prophaniti oraz runiczne znaki, które na sobie nosił. Kiedy dotarliśmy do Cinchare, miałem już album pełen psychometrycz-nych zdjęć oraz - dzięki zgryźliwości starej astropatki - bardzo niepokojącą wizję swej przyszłości.

* * * * * Cinchare. Pełna minerałów bryła orbitująca wokół dzikiej gwiazdy. Dewastowany grawitacyjnymi burzami, system Cinchare wędrował po-woli przez obrzeża strefy Halo, na samym krańcu terytorium ludzkiego mo-carstwa. Dziesięć tysięcy lat temu sąsiadował z systemem 3458 Dornal i liczył dziewięć planet oraz pas asteroidów. Kiedy w końcu dotarliśmy do cel

53

Page 54: Malleus [PL]

celu, Cinchare wpychało się właśnie pomiędzy systemy Pymbyle, Duży i Mały, niosąc na sobie ślady przynajmniej dwóch poważnych kosmicznych kolizji. Cinchare liczyło teraz zaledwie sześć planet, zwiększyła się za to ilość jego silnie radioaktywnych pasów asteroidów. Gwiazda stanowiąca serce systemu tańczyła ze słońcem Pymbyle Minor, uwięziona w grawita-cyjnym flircie, którego los miał się rozstrzygnąć za jakiś milion lat. Samo Cinchare, a raczej czwarta planeta systemu oznakowana kodem X181B, była niebieską bryłą skały krążącą pomiędzy dwoma słońcami po orbicie przypominającej niemal idealną ósemkę. Bogaty w ultrarzadkie surowce mineralne, w tym ancylitum i phoryd-num, świat ten był prawdziwym niebem dla imperialnych górników od chwili jego odkrycia. - Żadnych statków patrolowych. Szczątkowa liczba boi naprowadzających - oświadczył Maxilla prowadząc Essene w głąb systemu - Zlokalizowałem kompleksy pochodzenia sztucznego. Zakładam, że to górnicza kolonia. - Zaparkuj na niskiej orbicie - poleciłem - Medea, przygotuj wahadłowiec. Aemos, lecisz ze mną.

* * * * * - Whooo ! - syknęła Medea wzmacniając nacisk swych pokrytych mikro-obwodami palców na panel sterujący wahadłowca. Maszyna znów konwul-syjnie zadygotała. - Wszędzie wokół występują silne anomalie grawitacyjne. Zauważyłam nakładające się na siebie pola i punkty antytrojańskie. - Małe cudo - wymamrotał Aemos poprawiając się w siedzeniu i luzując nieco pasy bezpieczeństwa - Dzika gwiazda i jej planeta bardzo negatywnie wpływają na poziom bezpieczeństwa całego systemu... - Hmmm... - mruknęła Medea nie okazując śladu niepokoju na widok omi-janego pośpiesznie czarnego asteroidu. Podejście do Cinchare okazało się wyjątkowo uciążliwe ze względu na mrowie kosmicznego gruzu krążącego wokół planety po dziwacznych i wyjątkowo egzotycznych orbitach. Część pola asteroidów przyjęła formę skoncentrowanego pasa, ale jego obrzeża cały czas podlegały wpływom sił grawitacyjnych pozostałych ciał niebies-kich. Przestrzeń wokół wahadłowca mieniła się złotą poświatą tworzoną przez promienie słoneczne rozszczepiane miriadami malutkich kryształków. Pole siłowe wahadłowca radziło sobie całkiem dobrze z miniaturowymi asteroidami, ale natrafiliśmy po drodze na kilka kolosów, które wymusiły na nas wykonanie uników. Poprzez złoty blask zaczęliśmy dostrzegać Cinchare: błyszczący niebies-ki obiekt o nieregularnym kształcie, wirujący szybko wokół zmieniającej się osi. Połowa planety znajdowała się w mroku nocy, a jej pełne minerałów górskie masywy skrzyły się blaskiem pierwszych padających na nie pro-mieni kolejnego dnia. - Im bliżej planety, tym poważniejsze będą anomalie - oświadczył głośno Aemos. Dla Medei uwaga ta była całkowicie zbędna. Nawet ja wiedziałem, że ciało niebieskie o tak nieregularnym kształcie i zbudowane z surowców o różnym stopniu gęstości będzie obfitować w grawitacyjne wybryki. Uzna-łem, że Aemos mówił sam do siebie próbując opanować w ten sposób tra-wiące jego umysł napięcie. Medea przemknęła między trzema lecącymi na siebie bolidami i wpadła w coś, co zidentyfikowałem jako szczyt grawitacyjnej studni. Powierzchnia Cinchare, postrzępiona lodowata skała, wystrzeliła w naszym kierunku wy-pełniając okna kokpitu. Alarm dźwiękowy wysokościomierza zlał się w jed-no z klaksonem sygnalizującym rosnące ryzyko kolizji. Medea uciszyła oba systemy niecierpliwym uderzeniem palców w klawiaturę. Szybkość opada-nia zmalała. - Systemy naprowadzające kolonii właśnie się włączyły - oświadczyła – Odbieram wstępny sygnał telemetryczny. Żądają identyfikacji obiektu. - Zrób to. Medea uruchomiła nadajnik wahadłowca i wysłała w eter impuls zawierający nasz identyfikator. Był to jeden z fałszywych wzorców przecho-wywanych w bankach pamięci na potrzeby sekretnych misji, przykrywka pieczołowicie skonstruowana przez Medeę i Aemosa. Zgodnie z nadawaną sygnaturą byliśmy zespołem naukowym Królewskiej Akademii Geologicz-nej na Mendalinie. - Identyfikacja przyjęta - Medea skorygowała kurs maszyny uderzonej ko-lejną grawitacyjną anomalią - Promień naprowadzający właśnie zaczął dzia-łać. - Jakikolwiek kontakt radiowy ? Pokręciła przecząco głową. - Cała procedura może być całkowicie zautomatyzowana. - Lądujmy.

* * * * *

Kopalnia Cinchare była skupiskiem starych industrialnych budowli wzniesionych na dnie rozległego krateru. Platforma lądowiska została wybu-dowana na zboczu depresji. W pierwszym momencie ujrzane budynki spra-wiały wrażenie prymitywnych i niedokończonych, wyciętych wprost z niebieskiej skały. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że widzę standar-dowe imperialne habitaty modułowe przysypane grubą warstwą skalistego pyłu. Według znajdujących się w mym posiadaniu informacji kolonia górni-cza wznosiła się w tym miejscu od dziewięciu wieków. Wahadłowiec wylądował na platformie oznakowanej pasem pulsujących rytmicznie świateł ostrzegawczych. Podmuchy silników korekcyjnych cisnę-ły w pozbawione tlenu powietrze kłęby niebieskawego pyłu. Po krótkiej chwili z mroku hangaru wyjechali w naszym kierunku dwa monozadaniowi serwitorzy - ciężkie jednostki poruszające się na gąsienicach. Po założeniu magnetycznych zatrzasków na kadłub maszyny pociągnęli nas do wnętrza hangaru. Było to posępne miejsce pełne brudnego metalu i zardzewiałych siłowni-ków. Dwa poobijane ślizgacze górnicze wisiały na zaczepach parkingo-wych, w kącie po drugiej stronie hali majaczył w półmroku kształt promu towarowego, którego dni świetności należały już do przeszłości. Zewnętrzne wrota hangaru zamknęły się za nami, a migoczące wściekle lampy na suficie zmieniły swój kolor z bursztynowego na zielony, sygnali-zując przywrócenie normalnego składu powietrza w zdehermetyzowanym na czas lądowania pomieszczeniu. Poza serwitorami nie dostrzegaliśmy wo-kół żadnego śladu życia. - Czujniki kadłubowe nie wykryły żadnych niebezpieczeństw w otoczeniu zewnętrznym - oświadczyła Medea wstając ze swego fotela. - Jesteście gotowi ? - zapytałem. - Oczywiście - odparła. Wymieniła swój zwyczajowy glaviański kombine-zon z charakterystycznymi zdobieniami kurtki na znacznie bardziej anoni-mowy standardowy strój pilota. Uniform ten, ciężki i niewygodny, przypo-minał swym kształtem opancerzony skafander. Powierzchnia kombinezonu pełna była gniazdek, paneli kontrolnych i wtyczek pozwalających podłączyć pilota do elektronicznych obwodów maszyny. Medea nie założyła hełmu wyglądając na świat zza krawędzi ciężkiego wysokiego kołnierza. Miała na sobie robocze rękawice i buty ze stalowymi czubkami, włosy spięła i scho-wała pod czapką z daszkiem zwieńczonym emblematem imperialnego orła. Aemos ustawił siłowniki swego egzoszkieletu tak, by utrzymywały jego postać w możliwie jak najbardziej wyprostowanej pozycji. W długim płasz-czu z czarnej wełny i białej czapce, dzierżąc w dłoni grawerowaną laskę z wbudowanym przenośnym terminalem, w każdym calu przywodził na myśl dostojnego akademika. Ja sam w najmniejszym stopniu nie przypominałem inkwizytora. Miałem na sobie skórzane spodnie i wysokie buty, starą kamizelkę kuloodporną z brudnymi płytkami ceramitu wszytymi w jej materiał oraz pełnotwarzowy pochłaniacz powietrza o wąskich wizjerach, który kojarzył się niezmiennie z wyszczerzoną czaszką. Pożyczony od Nayla skaner ruchu przewiesiłem przez prawe ramię, w kaburze pod kamizelką chowałem ciężki laserowy pistolet. Na plecach między łopatkami powiesiłem sobie automatyczną strzelbę, schowaną w pokrowcu, przez moją pierś biegł pas pełen naboi. Wyglądałem i czułem się jak najemny zbir... i takie też miałem sprawiać wrażenie. Medea otworzyła właz i wszyscy wyszliśmy na podłogę hangaru. W hali było zimno, a powietrze miało charakterystyczny posmak ze względu na wielokrotnie powtarzany proces jego filtrowania w zamkniętym obiegu. Dziwne mechaniczne dźwięki dobiegały nas sporadycznie z oddali. Mali kanciaści serwitorzy kręcili się przy otwartych turbinach towarowego promu. Wspięliśmy się po wykonanych z siatki schodach do wewnętrznego włazu hangaru. Na powierzchni drzwi widniał symbol Adeptus Mechanicus, a umieszczony pod nim napis głosił, że bractwo techkapłanów sprawuje naj-wyższą władzę nad kompleksem górniczym Cinchare. Właz wsunął się z warkotem w ścianę ukazując kiepsko oświetlony kory-tarz. Po obu stronach przejścia wisiały na hakach puste skafandry próżnio-we. W głębi korytarza znajdował się pusty pokój kontrolny, jakieś nieczyn-ne biuro o wejściu zablokowanym elektronicznym zamkiem oraz równie opustoszała poczekalnia z wyłączonymi hologramami. - Gdzie się wszyscy podziali ? - zapytała Medea.

* * * * * Szliśmy pustymi korytarzami powtarzającymi echo naszych kroków. Ni-szczejący górniczy ekwipunek walał się na stertach pod ścianach i w kątach mijanych pomieszczeń. Mała stacja medyczna służąca dla celów pierwszej pomocy została pozbawiona wszelkich środków opatrunkowych, zastawio-no ją natomiast skrzynkami rozkładających się ryb. W bocznym pokoiku nie było niczego prócz setek rozbitych butelek po piwie. Z ustawionej na jed-

54

Page 55: Malleus [PL]

nym z korytarzy lodówki buchał przez uchylone drzwi fetor psującego się mięsa. Gdzieniegdzie z sufitów kapały krople wody, łańcuchy kołysały się zgrzytliwie pod wpływem przeciągów. Kiedy wiszące na ścianach głośniki ożyły raptownie, wszyscy podsko-czyliśmy na nogach. - Robotnicy Imperialnego Sojuszu ! Rotacja zmian za piętnaście minut ! Głos pochodził z automatycznego nagrania. Kiedy umilkł, żaden dźwięk nie zdradzał śladu odpowiedzi na jego wezwanie. - To bardzo niepokojące - mruknął Aemos - Zgodnie z ostatnimi danymi kopalnia Cinchare pracowała jako w pełni sprawny obiekt. Imperialny So-jusz utrzymuje tu obsadę górniczą w sile tysiąca dziewięciuset ludzi pracują-cych w odkrywkach głębinowych, Ortog Promethium ma dalszych siedmiu-set robotników w kamieniołomach. Do tego należy jeszcze doliczyć górni-ków niezależnych, służby pomocnicze, służby bezpieczeństwa i personel Adeptus. Powinno tu mieszkać około trzech tysięcy osób. Dotarliśmy do głównej promenady, skąpo oświetlonej uszkodzonymi ulicznymi lampami. Puste sklepy i bary ciągnęły się po obu stronach szero-kiego deptaku. - Rozejrzyjmy się wokół - poleciłem. Rozeszliśmy się w różnych kierun-kach. Pomaszerowałem na północny kraniec zasłanej startami śmieci prome-nady, gdzie szerokie niskie schody spacerowe zawiodły mnie w dół na rozległy plac, straszący pustymi witrynami jeszcze większej liczby sklepów i biur. Usłyszałem gdzieś z lewej strony dźwięk elektrycznego silnika i udałem się w jego kierunku. Za rogiem zamkniętej kantyny stał na chodniku samo-chód terenowy o szerokich oponach, zaparkowany przed wejściem do jakiegoś biura. Wślizgnąłem się do środka budynku. Na podłodze dostrzeg-łem sterty pożółkłych dokumentów i szczątki połamanych elektronicznych notesów. Tu i ówdzie poniewierały się rozprute kartonowe pudła po racjach żywnościowych. Skaner ruchu Nayla pisnął i zawarczał cichutko. Urządzenie przesłało impuls informacyjny na powierzchnię prawego wizjera pochłaniacza. Poru-szający się obiekt, tył biura, odległość osiem metrów. Podkradłem się do drzwi pomieszczenia i stanąłem bezszelestnie w pro-gu, prawą dłoń kładąc na rękojeści pistoletu. Długoręki mężczyzna w brudnym kombinezonie klęczał na podłodze ple-cami do mnie, plądrując otwartą szeroko lodówkę. - Halo ? – odezwałem się głośno. Skoczył na równe nogi, wstając i odwracając się tym samym ruchem. Widząc mnie odskoczył do tyłu uderzając grzbietem w szereg metalowych półek. Szczupła podłużna twarz pobladła ze strachu. Mężczyzna uniósł przed sobą dłonie w obronnym geście. - O kurwa ! Mój Boski Imperatorze ! Proszę... proszę... - Uspokój się. - Coś ty za jeden ?! Kurwa ! Tylko mi nic nie rób ! - Nic ci nie zrobię. Nazywam się Horn. Kim jesteś ? - Bandelbi... Fyn Bandelbi... górniczy superintendent drugiej klasy, Ortog Promethium... nie próbuj mi nie robić ! - Nic ci nie zrobię – powtórzyłem spokojnie. Jego naszywka na ubraniu potwierdzała tożsamość człowieka: „Bandelbi F. Super II kl. O.P.”. - Możesz opuścić ręce – oświadczyłem - Dlaczego myślisz, że mógłbym ci coś zrobić ? Przestał się zasłaniać dłońmi. Słysząc moje pytanie wzruszył ramionami. - Nie wiem... coś takiego... nie wiem... Najwyraźniej odzyskał nieco pewności siebie, bo spojrzał na mnie z ba-dawczym wyrazem twarzy. - Skąd się tu wziąłeś ? – zapytał. Był brzydkim facetem o nieuczesanych włosach. Na skórze jego szyi dostrzegłem różowe znamię. - Spadłem z nieba. Tak po prostu. I zastanawiam się, gdzie są wszyscy po-zostali. - Wszyscy odeszli. - Odeszli ? - Tak. Odlecieli stąd. Zwiali. Z powodu Grawów. - Grawów ? Nie dowiedziałem się, czy w ogóle miał zamiar odpowiedzieć. Skaner ru-chu zapalił ostrzegawczą ikonę na wizjerze pochłaniacza. Kiedy obróciłem się na piętach, dostrzegłem stojącego za moimi plecami mężczyznę. Był potężnym człowiekiem o ciemnej skórze oraz białych włosach i brodzie. Trzymany przez niego automatyczny pistolet mierzył prosto w moją twarz. - Grzecznie i powoli – oświadczył – Połóż na podłodze broń. I zdejmij mas-kę. - Co się dzieje ? Kto tutaj dowodzi ? – na zewnątrz rozległ się znienacka władczy głos. Aemos. Mężczyzna z pistoletem obejrzał się przez ramię, a potem gestem dłoni kazał mi wyjść z pokoju. Aemos, wyprostowany niczym deska i pełen do-stojeństwa, stał na ulicy tuż przy samochodzie.

- Oczekuję jasnej odpowiedzi. Jestem doktor Savine z Królewskiej Akade-mii Geologicznej na Mendalinie. Czy to w taki sposób kopalnia Cinchare wita swoich gości ? – byłem zdumiony. W głosie savanta pobrzmiewała nu-ta władczej wyższości i niekwestionowanego autorytetu. Aemos ujawnił nie-oczekiwanie talenty, o których istnienie nigdy go nie podejrzewałem. - Masz jakieś dokumenty ? – spytał mężczyzna z pistoletem wciąż nie spuszczając ze mnie wzroku. Bandelbi stanął w progu śledząc wzrokiem przebieg konfrontacji. - Oczywiście ! – warknął Aemos – I okażę je komuś z kierownictwa tego obiektu ! Człowiek z bronią wsunął swą pustą dłoń za kołnierz bluzy i wyjął spod ubrania zawieszoną na łańcuszku odznakę. - Funkcjonariusz Kaleil, służby bezpieczeństwa kopalni Cinchare. Oba-wiam się, że nikogo innego z kierownictwa tutaj nie znajdziecie. Aemos stuknął swą laską w chodnik. Gałka przedmiotu szczęknęła głoś-no, po czym wyemitowała w powietrzu niewielki trójwymiarowy hologram: tożsamość doktora Savine, pieczęć Królewskiej Akademii oraz obracający się wolno skan głowy savanta. - W porządku, doktorze – skinął głową Kaleil i wskazał lufą broni moją postać – A co to za typek ? - Sądzisz, że przyleciałbym na tę skałę bez stosownej ochrony ? Ten typek to pan Horn. - Przed chwilą próbował niegrzecznie molestować mojego przyjaciela Ban-delbi. Aemos spojrzał na mnie z potępieniem w oczach. - Rozmawialiśmy już o tym wcześniej, Horn, do diabła ! To nie są mordiań-skie wojny gangów ! Doktor przeniósł wzrok z powrotem na Kaleila. - Czasami zdradza nadmierny entuzjazm do pracy. O jeden stymulator pod-wyższający poziom testosteronu za dużo. Niemniej jednak potrzebne mi były mięśnie, a nie mózg, ten tam zaś okazał się znacznie tańszy od cyber-mastiffa. Ciesz się, że nie możesz dojrzeć moich oczu za tą maską, stary przyja-cielu. - W porządku, ale trzymaj go na smyczy – powiedział Kaleil chowając pistolet do kabury – Chodźmy na posterunek kontrolny, tam opowiecie mi, co tu właściwie robicie. - A ty nam powiesz, gdzie się podziali wszyscy miejscowi – dodał Aemos. Kaleil skinął ponownie głową i poprosił nas ruchem dłoni, byśmy się wraz z nim udali chodnikiem w dół ulicy. - Więc nie ma potrzeby przestrzelenia nikomu czaszki, doktorze Savine ? – zapytał dziewczęcy głos. Kaleil i Bandelbi zamarli w bezruchu. Medea wyślizgnęła się z kryjówki w otwartych drzwiach sklepu po drugiej stronie ulicy. Trzymany oburącz glaviański pistolet igłowy mierzył prosto w głowę Kaleila. - Psiakrew ! – sapnął Bandelbi. - Mój pilot – przedstawił dziewczynę Aemos, po czym pomachał jej dłonią – Nie, Cora, to przyjaciele. Medea uśmiechnęła się i mrugnęła znacząco do Kaleila chowając swą broń z powrotem pod lotniczy kombinezon. - Miał pan dobry dzień, funkcjonariuszu Kaleil. Ciemnoskóry mężczyzna posłał jej mordercze spojrzenie, po czym poprowadził nas do posterunku służb bezpieczeństwa.

* * * * * Posterunek mieścił się na drugim piętrze okrągłego budynku w rogu opustoszałego placu. Sięgająca pasa barierka obiegała całe pomieszczenie, a znajdujące się tuż za nią wielkie okna ukazywały panoramiczny obraz całe-go placu. Kaleil nacisnął jakiś guzik na ściennym panelu kontrolnym i szyby przechyliły się nieco w futrynach wpuszczając do pokoju więcej światła. Rząd foteli otaczał położoną na środku pomieszczenia stację roboczą z holograficznym ekranem. Puste opakowania po jedzeniu oraz butelki walały się na terminalach stacji, obklejonej ręcznie pisanymi karteczkami i strona-mi wydruków. W kątach posterunku dostrzegłem rozkładane krzesła i jakieś sterty złomu. Para drzwi w tylnej ścianie pomieszczenia wiodła do zbrojow-ni oraz przebieralni. Powietrze było duszne i stęchłe, unosił się w nim za-pach potu oraz brudnych ubrań. Kaleil zdjął swoją kurtkę i rzucił ją na oparcie jednego z krzeseł. Pod spodem nosił lekką kamizelkę kuloodporną odsłaniającą umięśnione ręce i tors oraz liczne tatuaże będące ewidentną pozostałością po służbie w Impe-rialnej Gwardii. Odznaka wisiała na jego szyi niczym medal atlety. - Przynieś coś do picia – polecił Bandelbiemu. Górnik zaczął przeglądać poniewierające się na obudowach terminali butelki w poszukiwaniu resztek napoju.

55

Page 56: Malleus [PL]

- Przynieś coś świeżego – dodał Kaleil – Jestem pewien, że doktor wolałby coś lżejszego... lub mocniejszego. - Poproszę amasec, jeśli można – odparł Aemos. - Piwo wystarczy – uśmiechnęła się Medea siadając na fotelu i krzyżując długie nogi. - Dla mnie nic – pokręciłem przecząco głową. Bandelbi wyszedł z pokoju. Kaleil usiadł na fotelu przy jednym z terminali w taki sposób, by mógł się wygodnie oprzeć rękami o jego obudową. - Dobrze, doktorze, proszę mi opowiedzieć swoją historię. - Jestem dziekanem wydziału metalurgii w Królewskiej Akademii. Zna pan Mendalin ? Kaleil zaprzeczył ruchem głowy. - Nigdy tam nie byłem. - Piękny świat, dostojny świat. Sławny ze swej uczelni – Aemos usiadł w dystyngowany sposób na miejscu obok Medei. Ja stanąłem przy oknach, oparty o barierkę. Mógłbym przysiąc, że Kaleil obserwował mnie cały czas jednym okiem. - Wydział zaangażowany jest w dwudziestoletni program badawczy, zleco-ny przez samego arcydiuka Frederika, mający przebadać właściwości pew-nych niezwykle rzadkich surowców mineralnych pod kątem... cóż, cele ba-dań są niestety okryte tajemnicą. Rezultaty badań mają szansę znacząco wpłynąć na potencjał produkcyjny Mendalinu. Arcydiuk jest gorliwym me-talurgiem-amatorem. A także wybitnym patronem Akademii. - Do rzeczy – burknął Kaleil. - Phorydnum jest jednym z minerałów objętych naszym programem, a ta planetoida to najbliższe Akademii źródło rudy. Administratum chętnie wy-dało mi wizę pozwalającą zwiedzić Cinchare i pobrać stosowne próbki, mam też pismo przewodnie sygnowane przez naczelnego dyrektora Impe-rialnego Sojuszu zezwalające na obejrzenie kopalni phorydnum. Czy życzy pan sobie je przejrzeć ? Kaleil machnął przecząco dłonią. - Żywię również nadzieję, iż będę mógł się spotkać z techkapłanami za-mieszkującymi to miejsce, by przedyskutować z nimi zagadnienia związane z tyk cennym minerałem. - Zatem to wizyta akademicka ? - Misja badawcza – skorygował rozmówcę Aemos. Bandelbi powrócił do pokoju niosąc trzy butelki piwa i emaliowany kubek. Dźwigał to wszystko na porysowanych drzwiczkach do kuchennej szafki, wykorzystanych w roli tacy. - Nie jest to najlepszy rocznik – powiedział do Aemosa podając mu kubek – Butelka ze służbowego przydziału. Aemos pociągnął łyk trunku nie okazując śladu niezadowolenia. - Mocne, ale ma odpowiedni smak – stwierdził. Kaleil wziął swoją butelkę piwa i zerwał z niej kapsel. - Obawiam się, że odbyliście niepotrzebną podróż – oświadczył posępnie – Imperator jeden wie, co Imperialny Sojusz kombinował wydając wam poz-wolenie na wizytę. Musieli przecież wiedzieć, że ich ludzi już tutaj nie ma. - Co to znaczy ? – wtrąciłem się do rozmowy. Kaleil spojrzał na mnie z ukosa. - Ta skała była ostro wiercona przez ostatnie dziewięćset lat. Ciężka robota, ale zapłata była tego warta. Jak sami wiecie, Cinchare jest źródłem mine-rałów, które gdzie indziej niezwykle trudno znaleźć. Pociągnął łyk piwa z butelki. - W ciągu ostatnich dwudziestu lat tutejsze kierownictwo zaczęło martwić się warunkami wydobycia. Chodziło o anomalie grawitacyjne. Cinchare pcha się cały czas na słońce Pymbyle, w jego pole grawitacyjne. Analiza sytuacji dowiodła, że za jakieś osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat to miejsce okaże się całkowicie niezdatne do eksploatacji. Imperialny Sojusz i Ortog przyśpieszyli prace wydobywcze chcąc wywieźć stąd tyle surowców ile tyl-ko się da, zanim planeta wpadnie na kilka tysięcy lat w studnię grawitacyjną pozbawiającą nas szans na robotę. Wolni kopacze też wpadli w szał wier-cenia... napływali tu szerokim strumieniem. Taka staroświecka dzika go-rączka rudy, istne piekło w ostatnich kilku latach. - I co się stało ? – zapytała Medea. - Grawy – odparł Bandelbi. Superintendent czyścił z kurzu jeden z niskich stolików służących do składowania wydruków. Podnosząc wzrok ujrzał podniesione pytająco brwi Medei. - Choroba grawitacyjna – wyjaśnił odpowiadając na pytanie, które nie zdą-żyło paść i podrapał się nerwowo po znamieniu na szyi. Cały czas gapił się na Glaviankę, widziałem to wyraźnie. Musiała być pierwszą od długiego czasu.kobietą w tym miejscu. Kaleil bardziej kontrolował swe emocje. - Choroba grawitacyjna – powtórzył – Utrata wagi, zaburzenia wzroku, no, grawy... rozumiecie... - Chronic Gravitisthesia, znana również pod nazwą Syndromu Mazbura. Progresywne zaburzenia pracy organizmu powodowane nietypowym dzia-aaa

łaniem pola grawitacyjnego. Na symptomy składa się paranoja, utrata koor-dynacji ruchów, okresowa nadpobudliwość lub brak emocjonalnej aktyw-ności, utrata pamięci, halucynacje oraz w skrajnych przypadkach zaburzenia patologiczne. Schorzenia towarzyszące to zazwyczaj osteoporoza, skolioza i białaczka – wyjaśnił Aemos. Kaleil rozszerzył oczy. - Myślałem, że jest pan doktorem metalurgii, a nie medycyny. - Bo jestem. Lecz grawitacja, ta niewidzialna siła, stanowi fundamentalną część składową wszystkich elementów życia. Interesuję się tymi zagadnie-niami jako osoba prywatna. - W porządku... tak więc analizy ujawniły, że Cinchare stanie się niezdatne do eksploatacji za jakieś dziewięćdziesiąt lat, właśnie z powodu rosnących zaburzeń grawitacyjnych. Ale ludzkie ciało jest mniej odporne od kawałka skały. Pierwsze objawy grawów pokazały się jakieś dwa lata temu. Górnicy zaczęli chorować. Mieliśmy kilka brutalnych incydentów związanych z utra-tą rozumu. Wtedy zorientowaliśmy się, o co chodzi. Imperialny Sojusz wy-niósł się stąd dziewięć miesięcy temu. Ortog siedem. - Co za ironia losu – stwierdził Aemos – Cinchare obfituje w złoża mine-rałów tylko i wyłącznie z powodu unikalnych sił grawitacyjnych, które od-działywały na nią przez miliardy lat. Pierwiastki ulegały transmutacji w unikalny sposób. Cinchare to bezcenny kamień filozoficzny, moi przyjacie-le, prawdziwe marzenie alchemika ! A teraz ludzkość nie może skorzystać z tych bogactw z tego samego powodu, który warunkował ich powstanie. - No, faktycznie, doktorze, to istna ironia – zgodził się Bandelbi popijając swoje piwo. - Lecz to nie wyjaśnia waszej obecności w tym miejscu – powiedziałem. - Obsada szkieletowa – wyjaśnił Kaleil tonem sugerującym mi, bym się nie wtrącał w cudze sprawy – Adeptus Mechanicus też stąd odlecieli, trzy mie-siące temu, ale jeden z nich został. Miał podobno jakieś ważne badania do skończenia. Otrzymaliśmy polecenie pozostania tutaj i utrzymania kopalni w stanie używalności do chwili skończenia jego prac. Odwróciłem się i powiodłem wzrokiem po zasłanym śmieciami placu. - A ilu was pozostało, funkcjonariuszu ? - Dwudziestu. Ja tu dowodzę. Cała grupa składa się z ochotników. - Techkapłani obiecali nam potrójną stawkę – oświadczył Medei Bandelbi, najwyraźniej próbując ją oszołomić tą nowiną. - Obrotny chłopak – uśmiechnęła się do intendenta. - A gdzie teraz jest reszta ? Tych osiemnastu ? – naciskałem. Kaleil wstał ze swojego fotela i rzucił pustą butelką w kąt pokoju. Szkło rozprysnęło się po podłodze. - Łażą tu i ówdzie. To duże miejsce. To, co widzieliście, jest zaledwie... jak się mówi na te zamarznięte kawałki wody, które pływają w morzach na nie-których planetach ? - Góry lodowe – podpowiedziała Medea. - Właśnie, to wierzchołek góry lodowej. Dziewięćdziesiąt procent komplek-su Cinchare znajduje się pod ziemią. Sporo kilometrów do spatrolowania, przejrzenia i naprawienia w razie potrzeby. - Utrzymujecie kontakt radiowy z resztą obsady ? - Spotykamy się od czasu do czasu. Niektórych z nich nie widziałem od ty-godni. - A ten techkapłan, który pozostał ? – spytał Aemos – Gdzie teraz jest ? Kaleil wzruszył ramionami. - Zszedł pod ziemię. W sztolnie. Nie widziałem go od dwóch miesięcy. - Kiedy spodziewacie się jego powrotu ? – drążył temat Aemos nie okazu-jąc śladu zdziwienia tak długą nieobecnością techkapłana. Kaleil ponownie wzruszył ramionami. - Nigdy. - Jak się nazywa ? – zapytałem odwracając się od okna i spoglądając prosto w ciemne oczy funkcjonariusza. - Bure – odparł – Dlaczego pytasz ? - Cóż, to wszystko jest bardzo niepokojące – wtrącił się do rozmowy Ae-mos wstając ze swego miejsca – Arcydiuk będzie rozczarowany. Wyprawa pochłonęła wiele środków finansowych i czasu. Panie Kaleil... skoro już do-tarłem tak daleko, chciałbym zrobić chociaż tyle dla sprawy, ile pozostaje w mej mocy. - Czyli co, doktorze ? - Pobrać próbki, zajrzeć do kopalni phorydnum, przestudiować dokumenta-cję, którą tu pozostawiono. - Nie wiem... kompleks Cinchare jest już zamknięty. Oficjalnie. - Czy to naprawdę tak wielka prośba ? Jestem pewien, że dyrektor naczelny Imperialnego Sojuszu okaże swe zadowolenie, jeśli dojdzie tu do owocnej współpracy pomiędzy mną i panem. Zadowolenie dostatecznie duże, by za-oferować panu stosowną premię do wynagrodzenia, co nie omieszkam zasu-gerować w odpowiednim raporcie. Kaleil zasztywniał nieco. - Hmm... o jakiej właściwie współpracy rozmawiamy ?

56

Page 57: Malleus [PL]

- Dzień na przejrzenie dzienników i bazy danych mineralogicznych, być może drugi na pobranie próbek z kamieniołomów. Oraz... ile czasu może pochłonąć wizyta na odkrywce phorydnum ? Tej ostatniej ? - Skonsultuję to z ekipą, ale sądzę, że jakieś dwa dni. - Zatem świetnie ! Cztery dni i już nas tu nie ma. - Myślę, że... – zaczął Bandelbi - Nie będzie wam chyba przeszkadzać jak się tu przez parę dni pokręcę ? – zapytała intendenta Medea, odczytując jego mowę ciała niczym wytrawny inkwizytor i ujawniając talenty aktorskie równe Aemosowi. - Nie powinienem na to pozwolić – oświadczył Kaleil – Kompleks jest zamknięty. Rozkazy kompanii. Wcale was tu nie powinno być. - Wy jakoś tu żyjecie – zauważyłem. - My pobieramy dodatki za pracę w niebezpiecznych warunkach. - A możecie zarobić jeszcze więcej – oświadczył Aemos – Obiecuję wam, że bardzo pozytywnie ocenię naszą współpracę w rozmowach z dyrektorem naczelnym Imperialnego Sojuszu... oraz moimi starymi znajomymi w Adep-tus Mechanicus. Nie omieszkają wynagrodzić godziwie każdego, kto udzieli pomocy słudze arcydiuka. - Przynieś mi jeszcze jedno piwo – polecił swemu kompanowi Kaleil i spoj-rzał na nas drapiąc się po policzku – Muszę porozmawiać na ten temat z resztą zespołu, zobaczę, co inni myślą. - Dobrze, dobrze – zgodził się Aemos – Jestem pewien, że znajdziemy jakiś kompromis. W międzyczasie, potrzebujemy kwater. Znajdą się tutaj jakieś wolne łóżka ? - Cinchare jest pełne pustych łóżek, od kiedy wszyscy się wynieśli – powiedział Medei Bandelbi uśmiechając się znacząco. - Znajdź im jakiś habitat – rozkazał Kaleil – Idę pogadać z resztą obsady.

* * * * * - Coś tu nie gra – oświadczyłem ściągając maskę i rzucając ją na podło-gę. - Łóżka faktycznie nie spełniają wygórowanych standardów – skwitował Aemos zmieniając ustawienia swojego egzoszkieletu i kładąc się wygodnie na materacu. Znajdowaliśmy się w niewielkim pokoju nad górniczą jadłodajną. Sztuczne światło wpadające z zewnątrz sączyło się do pomieszczenia przez uchylone żaluzje. Bandelbi załatwił nam trzy rozkładane metalowe łóżka z materacami oraz koce, które śmierdziały tak jakby służyły wcześniej do wy-cierania maszynowego oleju. - Zawsze się zamartwiasz – oświadczyła Medea zdejmując z siebie bezceremonialnie kombinezon. Pod spodem miała tylko stanik i majtki oraz schowaną pod pachą kaburę, którą natychmiast zaczęła odpinać. Aemos zerknął na nią z ukosa i odwrócił głowę w inną stronę. - Takie już moje zadanie, żeby się zamartwiać. I przestań się rozbierać, jeszcze nie skończyliśmy roboty. Spojrzała na mnie i założyła kaburę z powrotem nie ukrywając gniew-nego grymasu. - Dobrze, mój panie i władco... co ? Co jest nie tak ? - Nie potrafię tego określić... – zacząłem. Medea usiadła na swoim łóżku. - Owszem, Gregorze, potrafisz – powiedział Aemos. - Może. - Spróbuj. - Cała ta historia o Grawach... nawet jeśli korporacje nie rozpoznały na czas rozwoju wypadków, nie wierzę, aby Adeptus Mechanicus popełnili błąd w ocenie. Każdy kosmolog wie, że wchodząc w tak niestabilne otoczenie Cin-chare zaczyna stwarzać zagrożenie dla przebywających na planecie ludzi. Techkapłani powinni wiedzieć o czymś takim z wieloletnim wyprzedze-niem. Na Imperatora, przecież obiekty kosmiczne przemieszczają się nie-zwykle wolno i znacznie łatwiej przewidzieć ich ruch niż posunięcia ludz-kich umysłów ! - Trafna uwaga – stwierdził Aemos. - Sam też już pewnie o tym myślałeś ? – ni to zapytałem, ni stwierdziłem. - Owszem – potwierdził – Kaleil nas okłamał. - Więc też podejrzewasz, że coś jest nie tak ? - Oczywiście – mruknął – Ale jestem zmęczony. - Wstawaj ! – skrzyczałem go natychmiast. Usiadł na materacu. - Przynajmniej wiem, że Bure wciąż tu jest – powiedziałem. - To ten człowiek, którego szukamy ? – zapytała Medea. Skinąłem twierdząco głową. - Tak. Magos Bure. - Skąd go obaj znacie ? Magosa techkapłanów ? - To stara historia, moja droga. - Mam sporo czasu.

- Był lojalnym sojusznikiem mojego mistrza, inkwizytora Hapshanta, byłe-go przełożonego Aemosa – wyjaśniłem szybko nie dopuszczając do głosu lubiącego rozwlekłe opowieści savanta. - Postać z odległej przeszłości, co ? – wyszczerzyła zęby. - Coś w tym stylu. - Przebyliśmy dłuuugą drogę po to, by się spotkać ze zwykłym starym znajomym – dodała. - Dosyć tego, Medea ! – uciąłem temat – Nie ma jeszcze takiej potrzeby, byś poznała szczegóły. Być może byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś ich nigdy nie poznała. Plunęła w moim kierunku owocową pestką i zaczęła zakładać z powro-tem kombinezon. - Próbowałaś złapać kontakt z Essene ? – spytałem. - Mój nadajnik nie ma dostatecznego zasięgu – oświadczyła wyginając ciało w trakcie zakładania pasa – Anomalie grawitacyjne są zbyt silne. Spodzie-wałam się czegoś takiego. Mogę pójść do wahadłowca i spróbować z głów-nym komunikatorem. - Potrzebuję cię tutaj. Musimy szybko znaleźć kilka odpowiedzi na moje pytania. Pójdziesz z Aemosem do archiwum Administratum i zobaczysz, czy da się wyciągnąć cokolwiek z tamtejszych banków pamięci. O ile jesz-cze działają... - A ty ? - Zajrzę do techkaplicy Adeptus Mechanicus. Spotkamy się tutaj za trzy godziny. Pamiętajcie, szukamy wszelkich śladów, ale w pierwszej kolejnoś-ci śladów Bure. Aemos pokiwał głową. - A co, jeśli zostaniemy nakryci ? - Nie mogliście zasnąć, poszliście się przejść i zgubiliście drogę powrotną. - A jeśli mi nie uwierzą ? - Po to właśnie wysyłam z tobą Medeę.

* * * * * Kaplica Adeptus Mechanicus znajdowała się w zachodniej części komp-leksu mieszkalnego Cinchare, jakieś dwa kilometry od placu. Nie znałem wiodącej do niej drogi, ale wszystkie korytarze i tunele tranzytowe były oznakowane cyfrowymi kodami i po dłuższej chwili wszedłem w posiadanie dużej metalowej mapy zdjętej z filara za rzędem zakurzonych publicznych kranów z wodą pitną. Pokręciłem jednym z kurków, ale zamiast strumienia płynu powitał mnie jedynie syk powietrza. Sąsiadujące z techkaplicą korytarze miały na białych ścianach szerokie ciemnoczerwone pasy i napisy ostrzegające, że wejście do budowli bez od-powiednich dokumentów i zezwoleń grozi śmiercią. Cała okolica była opustoszała i cicha, pełna kurzu i śmieci. Na końcu pomalowanego w czerwone pasy tunelu znajdowały się sze-roko otwarte wrota z adamandytu. Przenikliwa cisza wręcz dzwoniła mi w uszach. Techkaplica była ogromną wieżą wyciętą w skale i obłożoną od środka czerwoną stalą. Wzniesiono ją w kominie skalnym biegnącym obok kra-wędzi krateru będącego siedzibą kolonistów. Kopuła z grubego szkła two-rzyła wypukły dach pomiędzy wrotami i główną częścią kaplicy, ale ściany wieży biegły jeszcze wyżej, aż do brzegów komina. Z swojego miejsca wi-działem wyraźnie niebieskie krawędzie krateru i kosmiczną pustkę rozświet-loną blaskiem gwiazd. Nieboskłon przecinały smugi meteorytów. Wejście do kaplicy było wielkim portalem, trzykrotnie wyższym od do-rosłego człowieka, obramowanym grubymi kolumnami z czarnego lucullitu. Nad przejściem widniała wykuta w skale płaskorzeźba przedstawiająca twarz Boskiej Maszyny. Oczy bóstwa techkapłanów wykonano w taki spo-sób, by w ich głębi płonął nieustannie żar gazowych wyziewów pompowa-nych ze sztolni. Teraz były zimne i mroczne, puste. Wypolerowane metalowe drzwi wiodące do świątyni były szeroko otwar-te. Wszedłem do środka. Gruba warstwa kurzu pokrywała posadzkę okrąg-łego pomieszczenia, jego drobiny unosiły się w księżycowym blasku wpa-dającym do wnętrza kaplicy przez szklany dach. Ściany były całkowicie za-pełnione wiszącymi na nich terminalami i stacjami roboczymi, rzędami ma-szyn logicznych i analizatorów matematycznych. Wszystkie urządzenia tkwiły w uśpieniu, pozbawione zasilania. Kurz piętrzył się na klawiaturach i przełącznikach. Pojąłem od razu, iż widok ten oznacza bardzo niepokojące wieści. Tech-kapłani cenili swe maszyny znacznie wyżej od własnego życia. Jeśli odle-cieliby z Cinchare w sposób opisany przez Kaleila, nigdy nie porzuciliby tak bezceremonialnie swych bezcennych technologii... tym bardziej, że każdy terminal można było bez trudu wyjąć z uchwytów wbudowanych w ściany wieży.

57

Page 58: Malleus [PL]

Komnata za pomieszczeniem roboczym okazała się katedrą wzniesioną ku chwale Boskiej Maszyny, Uber-Tytana, pana i władcy Marsa. Posadzkę sali wykonano z gładkich bloków mlecznobiałego kamienia, dopasowanych do siebie tak ściśle, że nie sposób byłoby wcisnąć w szczeliny między nimi kartkę papieru. Pomieszczenie zbudowano na bazie trapezu, jego ściany lśniły czernią lucullitu, dach znajdował się jakieś trzydzieści metrów nad moją głową. Wokół centralnie położonego podwyższenia biegło sześć pierś-cieni stacji roboczych i terminali, zbudowanych z ornamentowanego brązu. Wszystkie urządzenia milczały wyłączone. Przeszedłem przez komnatę idąc w kierunku podwyższenia, boleśnie świadomy echa swych własnych kroków odbijającego się od ścian pomiesz-czenia. Zimne światło gwiazd wpadało do środka przez cylindryczny otwór w sklepieniu, wycięty dokładnie nad masywnym podwyższeniem z grandio-ritu. Olbrzymia głowa starożytnego Tytana klasy Warlord wisiała w powiet-rzu ponad cokołem, skąpana gwiezdną poświatą. Pojąłem znienacka, że nic jej nie utrzymuje w tym położeniu – nie dostrzegałem żadnych kabli, wspor-ników, lin. Bryła metalu po prostu lewitowała. Kiedy zbliżyłem się do podwyższenia, patrząc w niemym zdumieniu na głowę Tytana, poczułem nagle unoszące się na mej głowie włosy. Elektro-statyczne wyładowania lub jakieś im podobne zjawisko przesycało powiet-rze wokół cokołu. Niewidzialna, ujarzmiona potęgą nauki siła, być może pole grawitacyjne lub magnetyczne, w każdym bądź razie technologia dale-ce przekraczająca moje zdolności pojmowania, utrzymywała w powietrzu dziesiątki ton metalu. Był to imponujący pomnik, tak charakterystyczny dla marsjańskiego kultu. Nawet po wyłączeniu zasilania cuda techkapłanów wciąż trwały. Na obudowie jednej ze stacji roboczych, odlanej z brązu konstrukcji peł-nej odkrytych kół zębatych, przekładni, posrebrzanych przewodów i okrąg-łych wskaźników, ujrzałem poskręcany kawał kabla neurotransmisyjnego. Jedna wtyczka tkwiła wciąż w gnieździe stacji, druga była urwana. Ktoś musiał się bardzo szybko odłączyć od urządzenia. W ciągu ubiegłych lat miałem tylko kilka kontaktów z Adeptus Mechani-cus. Organizacja ta stanowiła prawo sama dla siebie, podobnie jak Astartes, i jedynie głupiec poważyłby się na zatarg z techkapłanami. Magos Geard Bure był moim najbliższym łącznikiem z tą wpływową formacją. Bez po-mocy marsjańskiego kultu Imperium przestałoby istnieć w dotychczasowej formie, a tylko dzięki ustawicznym wysiłkom techkapłanów do kolekcji cudów mocarstwa trafiały wciąż nowe zdumiewające artefakty. A teraz stałem sobie, sam i przez nikogo nie niepokojony, w samym ser-cu jednego z ich sanktuariów. Mój komunikator pisnął ostrzegawczo. Usłyszałem głos Medei, silnie zniekształcony radiowymi zakłóceniami. - Aegis do Ciernia, w półblasku d... Połączenie zostało zerwane. - Cierń wzywa Aegisa – powiedziałem do mikrofonu. Cisza. - Cierń wzywa Aegisa, bezszelestna pustka. Wciąż nic. Usłyszany fragment przekazu Medei bardzo mnie zatroskał. Termin „w półblasku” był słowem kodowym Glosii wstawianym do fraz mówiących o ważnym odkryciu lub nagłym zagrożeniu. Jeszcze bardziej niepokoił mnie fakt przerwania komunikatu. Moja odpowiedź, o ile w ogóle dotarła do dziewczyny, informowała ją, że adresowana do mnie wiadomość okazała się niekompletna. Odczekałem pełną minutę, potem drugą. Komunikator pisnął trzy razy, w krótkich odstępach czasu. Medea prze-sunęła kilkakrotnie włącznikiem swego nadajnika przesyłając mi niewerbal-ną informację o niemożności podjęcia normalnej rozmowy i polecenie oczekiwania na kolejny kontakt. Starłem rękawem warstwę kurzu pokrywającą jeden z terminali, prze-sunąłem wzrokiem po runicznej klawiaturze i małych zegarach ukrytych za okienkami z grubego szkła. Zastanawiałem się, jakie tajemnice mógłbym wydrzeć tej maszynie. Najpewniej żadne. Aemos, który dysponował znacznie szerszą wiedzą, niż powinien był, mógł próbować swych szans w konfrontacji z terminalem. Lata temu współpracował bardzo ściśle z Bure i czasami podejrzewałem, że wiedział znacznie więcej na temat techkapłanów niż był skłonny przyznać. Mój skaner ruchu kliknął znienacka. Zesztywniałem i chwyciłem palcami za rękojeść pistoletu. Wyświetlacz urządzenia palący się na prawym wizje-rze maski sygnalizował kontakt lub ruch niezidentyfikowanego obiektu się-demnaście kroków po mojej lewej, kiedy jednak odwróciłem się w tamtą stronę, skaner zapiszczał ponownie. Niezliczone sygnatury pojawiające się wszędzie wokół z zawrotną szyb-kością ogłupiły całkowicie czujniki urządzenia i przeciążyły jego pamięć. Wyświetlacz na wizjerze maski migotał przez chwilę ukazując ustawienia startowe i liczbę „00:00:00”. Czujniki podjęły próbę weryfikacji odbiera-nych informacji, po czym na wyświetlaczu zapłonęły równe rzędy koordy-natów.

Lecz wtedy wiedziałem już, co takiego namierzył skaner. Sanktuarium budziło się do życia. W krótkich odstępach czasu, jedna za drugą, stacje robocze uruchamiały się z głośnym pomrukiem, koła zębate zaczynały się obracać, rozbłyskiwały monitory, siłowniki przesuwały się z sykiem pary. Gazowe pompy stęknęły donośnie, w szklanych tubach łączących terminale zapaliły się światła sy-gnalizujące przepływ danych. Nad kilkoma stacjami pojawiły się holo-gramy: trójwymiarowe mapy, wykresy, odczyty sonarów i projekcje fal dźwiękowych. Potężne reflektory wbudowane w cokół zapłonęły podświet-lając wiszącą w powietrzu głowę Tytana. Osunąłem się na kolana za jedną ze stacji, jej metalowa obudowa wibro-wała uderzając mnie w plecy. Ta nieoczekiwana, całkowicie zaskakująca aktywność urządzeń wprawiła mnie w ogromny lęk i zakłopotanie. Gdzieś w pobliżu jakaś wyjątkowo hałaśliwa maszyna terkotała niczym stary karabin maszynowy ustawiony na ogień ciągły. Równie nieoczekiwanie jak się obudziło, sanktuarium zapadło ponownie w stan uśpienia. Terminale cichły, ich światła gasły jedno za drugim. Pod-świetlenie Tytana znikło bez śladu, hologramy rozmyły się w powietrzu. Koła zębate i przekładnie stukotały jeszcze przez moment, potem zatrzy-mały się w bezruchu. Ostatnim dźwiękiem jaki usłyszałem przed ponownym zapadnięciem ci-szy był właśnie ów mechaniczny terkot. Niósł się po pomieszczeniu przez dalszych kilka sekund, lecz potem i on urwał się nieoczekiwanie. Świątynia znów stała się cicha i pozbawiona śladów życia. Podniosłem się z podłogi. W techkaplicy nie było żadnego pracującego źródła zasilania, żadnego aktywnego generatora mocy. Co takiego urucho-miło maszyny ? Podejrzewałem, że odpowiadał za to jakiś sygnał nadany z zewnątrz. Metodą prób i błędów przeszukałem położony najbliżej mnie krąg stacji roboczych próbując zlokalizować urządzenie, które tak donośnie hałaso-wało. Najbardziej prawdopodobnym kandydatem okazał się masywny termi-nal sprawiający wrażenie połączenia radiowego odbiornika z przekaźnikiem danych. Lecz klawiatura stacji była martwa. Powodowany impulsem upadłem na kolana i zajrzałem za obudowę terminala. Na jej powierzchni znajdowały się zaczepy przytrzymujące w miejscu chwytak na wydruki. Uchwytu nie było, wstęgi papieru walały się w kurzu na podłodze. Wyciągnąłem wydruki zza obudowy. Mierzyły w sumie jakieś dziewięć metrów długości, automatyczna gilotynka pocięła je na mniejsze odcinki. Najwyraźniej drukarka wypluwała wstęgi papieru od dłuższego czasu, lecz nikt ich nie zbierał. Kartki na spodzie sterty zdążyły już przybrać żółtawy kolor. Przejrzałem wydruki, ale nic z nich nie zrozumiałem. Zawierały uszere-gowane regularnie kolumny maszynowego kodu. Ostrożnie rozłożyłem kartki na obudowie terminala, po czym zwinąłem je w ciasny rulon. Kończyłem pakowanie wydruków, kiedy mój komunikator odezwał się ponownie. - Aegis do Ciernia. W półblasku rozczarowania, w Administratum na sercu. Łuski spadają z oczu. Wielorakość, uścisk zmienności. Zalecany wzór na-parstka. - Potwierdzam wzór naparstka. Ciernie powstaje na sercu. Słowa Medei powiedziały mi wszystko. Odkryli coś w siedzibie Admini-stratum i potrzebowali mojej natychmiastowej asysty. Wszędzie wokół cza-iło się zagrożenie ze strony Chaosu. Nie wolno mi było wierzyć nikomu. Zapiąłem kaburę pistoletu i wsunąłem rulon z wydrukami za klamrę skó-rzanego pasa. Kiedy wybiegłem z techkaplicy i rzuciłem się w głąb naznaczonego czerwonymi pasami tunelu, ściągnąłem z pleców strzelbę. Odciągany bez-piecznik szczęknął głośno.

58

Page 59: Malleus [PL]

Rozdział XVIIIWzór naparstkaW głąb sztolni

Translithoped Gearda Bure

Glossia nie jest trudnym do zrozumienia językiem kodowym, bazuje na zbiorze symboli i kluczowych słów. Nie należy się w niej doszukiwać jakie-goś tajemniczego dna, ponieważ ono nie istnieje. To dlatego ta forma komu-nikacji służyła nam dotąd tak dobrze. Nie występuje w niej konieczność dekodowania – przynajmniej matematycznego – szyfrów. Glossia jest zbio-rem idiomów i metafor, jest werbalnym impresjonizmem. Korzysta z lite-rackich wzorów poetyckich. Bywały w przeszłości takie przypadki, gdy mój współpracownik lub sojusznik wysyłał mi zakodowany Glossią komunikat, który zawierał całkowicie dla mnie obce zwroty. Lecz mimo to wiadomość taka była dla mnie czytelna. Na tym polegała sztuczka. Trzeba było posiąść wiedzę konstruowania fraz tego języka. Istniały rzecz jasna pewne podstawowe zasady i zestawy metafor, ale prawdziwa siła Glossi leżała w jej elastycznym rozwoju. Przywodziła mi czasami na myśl slang Ermenoesów, którzy zastąpili mowę werbalną formą komunikacji za pomocą subtelnych zmian zabarwienia swej skóry. Przykładem idiomu mógł być wzór naparstka. Termin „wzór” określał rodzaj akcji lub zachowania. „Naparstek” był kwalifikatorem, wyrażeniem sugerującym podjęcie specyficznego działania. Naparstek to mała metalowa nakładka na palec chroniącą go przed zra-nieniem igłą w trakcie cerowania. Nie ochroni człowieka przed wybuchem jądrowej głowicy ani atakiem hordy genokradów, ale zabezpieczy przed nagłym skrytym uderzeniem. Działa bezszelestnie i nie rzuca się w oczy. Tak też przemieszczałem się korytarzami górniczego kompleksu, bez-szelestnie i nie rzucając się w oczy. Kierowałem się w stronę budynku Administratum. Działałem skrycie, a strzelba i skaner ruchu były moimi na-parstkami. Wzór naparstka. Tę konkretną frazę stworzył dla glossiańskiego słownika Gideon Ravenor. Pomyślałem o Ravenorze, osamotnionym w medycznej izolatce na Thra-cian. Mój gniew przygasł nieco przez ostatnie miesiące, ale teraz poczułem go ponownie.

* * * * * Piśnięcie skanera ruchu zmusiło mnie do szukania osłony na skrzy-żowaniu tuneli tranzytowych jakieś pół kilometra od głównego placu komp-leksu. Ukryty za rzędem pustych beczek po paliwie śledziłem wzrokiem dwa przejeżdżające przez skrzyżowanie elektryczne samochody. Pierwszy z nich prowadził Bandelbi. W jego wozie siedziało dwóch górników, trzech dalszych jechało w drugim pojeździe. Wszyscy mieli posępne zacięte miny.

* * * * * Na placu stało więcej samochodów, w większości zaparkowanych tuż pod ścianą stacji kontrolnej. Ujrzałem grupę mężczyzn w fartuchach labo-rantów, stojących przy drzwiach budynku i palących skręty z liści lho. Wślizgnąłem się tylnym wejściem do górniczej jadłodajni. Medea i Ae-mos czekali na mnie w udostępnionym nam pokoju. - I jak ? - Powęszyliśmy w Administratum – odpowiedział Aemos – Archiwum na-wet nie było zamknięte. - Potem pojawiło się tam pełno ludzi Kaleila i musieliśmy się wycofać – oświadczyła Medea. Oboje wyglądali na zaniepokojonych i spiętych. - Zauważyli was ? Pokręciła przecząco głową. - Nie, ale jest ich na pewno więcej niż dwudziestu. Naliczyłam trzydziestkę, może trzydziestu pięciu. - Co znaleźliście ? - Bieżące archiwa nie istnieją albo je wykasowano – oświadczył Aemos – Brak zapisków z okresu ostatnich dwóch i pół miesiąca. Nie ma nawet re-jestru systemu monitoringu, a to rodzaj dokumentacji, jaką Kaleil jest zobo-wiązany przechowywać. - Może prowadzi rejestr w biurze stacji kontrolnej ? - Jeśli przestrzegałby formalnej procedury, dane byłyby automatycznie ko-piowane do głównego archiwum. Wiesz dobrze jaką wagę do biurokracji przykłada Administratum. - Co jeszcze ?

- Pamiętaj, że sprawdzaliśmy zbiory wyrywkowo, nie było zbyt wiele cza-su. Kaleil powiedział, że Imperialny Sojusz wycofał stąd swych robotników dziewięć miesięcy temu, a Ortog Promethium poszło w ich ślady dwa miesiące później. Zgodnie z zapisami w archiwum obie korporacje były w pełni aktywne i utrzymywały tutaj kompletną obsadę jeszcze trzy miesiące temu. Nie ma żadnych zapisków na temat grawów, żadnych raportów me-dycznych ani zgłoszeń mówiących o takim problemie. - Kaleil kłamał ? - W każdym względzie. - Więc gdzie się wszyscy podziali ? Aemos wzruszył ramionami. - Wynosimy się stąd ? – zapytała Medea. - Jestem zdecydowany odnaleźć Bure – odparłem – Oprócz tego coś tutaj wymaga naprawdę... - Gregorze – przerwał mi savant – Bardzo mi przykro, że muszę z tobą polemizować w tej kwestii, ale to nie jest nasza sprawa. Wiem doskonale jak lojalny jesteś wobec Złotego Tronu nawet w tej chwili, lecz nie jesteś już dłużej inkwizytorem. Twój autorytet nie posiada wsparcia Imperium. Jesteś renegatem... renegatem posiadającym dość własnych problemów, by anga-żować się jeszcze w tę sprawę. Sądzę, iż oczekiwał wybuchu mego gniewu. Pomylił się, nie byłem zły. - Masz rację... ale ja nie potrafię tak nagle przestać służyć Imperatorowi, nie w taki sposób, bez względu na to, co o mnie myśli reszta ludzkości. Jeśli mogę tutaj zrobić cokolwiek dobrego, zrobię to. Nie dbam o oficjalne popar-cie ani ewentualne sankcje. - Mówiłam ci, że tak powie – syknęła do Aemosa Medea. - Mówiłaś – skinął głową savant i spojrzał mi w oczy – Tak powiedziała. - Przykro mi, że jestem tak przewidywalny. - Postawa moralna nie wymaga składania przeprosin – mruknął Aemos. Wziąłem do ręki rulon wydruków znaleziony w techkaplicy i podałem go savantowi. - Co o tym myślisz ? – opowiedziałem im pokrótce o wydarzeniach w sanktuarium Boskiej Maszyny. Aemos studiował zawartość kartek przez kilka minut, przesuwając palcem w górę i w dół wydruków. - Widzę tu elementy kodu maszynowego, których nie potrafię odczytać. Szyfry Adeptus. Lecz... dobrze, spójrzmy na bloki tekstowe. Są to uporząd-kowane zapisy regularnych transmisji nadawanych spoza górniczego komp-leksu. Nadawanych... co sześć godzin, co do sekundy. - To znaczy, że uśpione systemy sanktuarium uruchamiały się w chwili na-dejścia przekazu ? - Tak, w celu jego zapisania. Jak długo pracowały te terminale ? Potrząsnąłem niepewnie głową. - Dwie, może dwie i pół minuty. - Dwie minuty czterdzieści osiem sekund ? - Może być Savant przesunął palcem po nagłówku ostatniego w kolejności bloku tekstowego. - Tyle właśnie trwała ostatnia transmisja. - A wiec ktoś jest na zewnątrz ? Gdzieś na zewnątrz kopani Cinchare, przy-syłając do techkaplicy regularne transmisje radiowe ? - Nie tylko ktoś... to Bure. Tutaj widnieje kodowa forma jego imienia – Aemos przerzucił kartki wyciągając ze sterty tę najstarszą, najbardziej po-żółkłą – Nadaje te komunikaty od... jedenastu tygodni. - O czym mówią ? - Nie mam pojęcia. Główna część tekstu jest zbyt głęboko zakodowana. To Mechanilingua-A lub C albo jakaś nowsza odmiana jednego z heksa-decymalnych skryptów. Być może Impuls Analogowy wersja dziewiąta. Nie potrafię... - Nie potrafisz tego odczytać. To mi wystarczy. - Tak. Ale wiem, gdzie on jest. - Wiesz ? – wykrztusiłem zaskoczony. Aemos uśmiechnął się i przesunął nieznacznie pokrętła swych cyberne-tycznych oczu. - Cóż, nie do końca. Nie wiem, gdzie jest w tej chwili, ale mogę go znaleźć. - Jak ? Wskazał palcem szereg poziomych kolorowych pasków biegnących po boku każdej transmisji. - Do każdego przekazu automatycznie dołączono spektograficzny raport o lokacji nadajnika. Te kolorowe pasy zawierają informacje o rodzaju i gęstoś-ci skał otaczających źródło transmisji. To taki odcisk linii papilarnych. Ma-jąc dobrą mapę geologiczną Cinchare oraz skaner mineralogiczny mogę go odszukać. Uśmiechnąłem się w duchu. - Wiedziałem, że musi być jakiś powód, dla którego wciąż trzymam cię przy sobie.

59

Page 60: Malleus [PL]

- Więc będziemy go szukać ? – spytała Medea. - Tak, będziemy. Potrzebujemy środka transportu. Myślałem o ślizgaczu górniczym. Umiesz coś takiego poprowadzić ? - Ciastko z kremem. Gdzie można je znaleźć ? - Imperialny Sojusz ma hangar naprawczy pełen ślizgaczy – wtrącił szybko Aemos – Widziałem schematyczną mapę kompleksu na jednej ze ścian – sam miałem okazję obejrzeć identyczną mapę, co savant, ale za nic nie potrafiłem sobie przypomnieć takich szczegółów. Czasami zdarzało mi się zapominać o nadludzkiej pamięci wzrokowej Aemosa. - A co z mapą geologiczną i skanerem ? – zapytała Medea. - Każdy ślizgacz górniczy ma pokładowy skaner – odpowiedział Aemos – To nam wystarczy. Profesjonalna mapa to inna sprawa. Jeśli nie chcemy zabłądzić, musimy mieć pewność, że posiadamy dobry egzemplarz. Usiadł na swoim łóżku i zaczął stukać palcami po klawiaturze swego przymocowanego do przedramienia notesu. - Co robisz ? – spytałem siadając tuż obok savanta. - Zgrywam mapę z terminala stacji kontrolnej – odparł. - Możesz coś takiego zrobić ? – zdziwiła się Medea. - To proste. Pomimo zaburzeń grawitacyjnych nadajnik radiowy w moim notesie ma dostatecznie dużą moc, by połączyć się z terminalem stacji. Mo-gę podpiąć się do banków pamięci i ściągnąć odpowiednie pliki. - Dobrze, ale czy potrafisz to zrobić nie znając hasła dostępu administratora systemu ? – nie ustępowała Medea. - Teoretycznie nie – powiedział Aemos – Na szczęście znam hasło. - Skąd ? - Widniało na kartce przyklejonej do obudowy głównego terminala stacji. Nie zauważyliście ? Spojrzeliśmy z Medeą na siebie kręcąc głowami z niedowierzaniem. Siedząc sobie z Kaleilem, konwersując i popijając amasec piątej klasy Ae-mos przestudiował wzrokiem każdy detal swego otoczenia. - Jeszcze jedno pytanie – odezwała się Medea – Nie wiemy, co tu się dzieje, ale można przyjąć, że wasz przyjaciel nie jest przyjacielem Kaleila i jego lu-dzi. Skoro my możemy go wytropić w taki sposób, dlaczego oni nie zrobili tego wcześniej ? - Wątpię, by nawet doświadczony górnik potrafił odczytać te spektograficz-ne wykresy. Są zapisane w języku Adeptus – odparł wyniosłym tonem Aemos. - Wyjaśnienie jest jeszcze prostsze – dodałem – Oni nie znaleźli wydruków. Sanktuarium było pełne kurzu, nietkniętego ludzką stopą. Sądzę, że ani Kaleil ani jego ludzie nigdy nie weszli do świątyni. Powstrzymywał ich lęk przed Adeptus Mechanicus. Nie mają pojęcia o tym, o czym wiemy my.

* * * * * Zabójcy przyszli po nas w nocy. Kiedy Aemos zgrał do swego notesu mapy oraz kilka innych użytecz-nych plików, położyliśmy się spać chcąc odpocząć nieco przed wyrusze-niem w męczącą podróż. Przedrzemałem może godzinę, kiedy obudziła mnie Medea, pocierająca swym palcem o mój policzek. Gdy tylko otworzyłem oczy, zamknęła mi dłonią usta. - Klepsydry, aktywne, spiralna winorośl – wyszeptała mi do ucha. Mój wzrok przywykł szybko do półmroku pomieszczenia. Aemos spał chrapiąc głośno. Zerwałem się z łóżka i wtedy usłyszałem dźwięk, który obudził Medeę: wiodące na piętro schody skrzypiały cichutko. Glavianka wciągała na siebie lotniczy kombinezon, ale lufą igłowego pistoletu mierzyła cały czas w drzwi naszego pokoju. Wyjąłem z leżącej na podłodze kabury pistolet i podkradłem się do Ae-mosa, kładąc dłoń na jego ustach. Zamrugał zaspanymi oczami. - Chrap dalej, ale bądź gotów do ucieczki – wyszeptałem. Podniósł się z materaca wydając z siebie fałszywe chrapnięcia, sięgnął po swoje szaty i laskę. Byłem obnażony do pasa. Moja kurtka i skaner ruchu leżały na podłodze przy nogach łóżka. Nie zdążyłem ich już podnieść. Ktoś kopnął w drzwi wyłamując zamek. Jaskrawe niebieskie wiązki dwóch laserowych celowników przecięły mrok pomieszczenia, krótkie serie z broni maszynowej wyrwały wielkie dziury w moim opuszczonym łóżku. Zerwane sprężyny jęknęły donośnie wystając z podziurawionego materaca. Odpowiedzieliśmy ogniem posyłając w obręb futryny tuzin pocisków. Dwa ciemne kształty odskoczyły w głąb korytarza, jeden z nich krzyczał z bólu. Na zewnątrz budynku wybuchła dzika kanonada, kule roztrzaskały okna pokoju siejąc na wszystkie strony kawałkami szkła. Przestrzelone wielokrot-nie żaluzje kiwały się na zawiasach wstrząsane uderzeniami pocisków.

- Do tylnego wyjścia ! – krzyknąłem strzelając dwukrotnie za wyglądającej zza futryny drzwi postaci. Trzy wiązki laserowego światła syknęły mi w od-powiedzi tuż obok głowy. Drzwi prowadzące do tylnego wyjścia z budynku otworzyły się z trzas-kiem. Medea odwróciła się w ich kierunku, zwinna i szybka, jednym ude-rzeniem nogi zmiażdżyła twarz pierwszego napastnika wyrzucając go za próg pokoju. Mordercy wtargnęli do pomieszczenia przez przednie i tylne wejście. Zastrzeliłem dwóch z nich, lecz zaraz potem zostałem przewrócony na pod-łogę przez dwóch innych, desperacko próbujących wyrwać mi z dłoni pisto-let. Uderzyłem jednego z nich kolanem w brzuch, a kiedy odtaczał się w bok, zabiłem go strzałem w kark. Jego towarzysz zacisnął mi na gardle ręce. Dźgnąłem go potężną mentalną wiązką wywołując katastrofalny wzrost ciśnienia w obrębie czaszki. Gałki oczne mężczyzny wyskoczyły z oczodo-łów. Odrzuciłem jego drgające konwulsyjnie zwłoki. Odór krwi, kordytu i niemytych ciał powalał na kolana. Medea znokauto-wała ciosem przedramienia następnego przeciwnika. Zgiął się wpół jęcząc z bólu. Dziewczyna zmieniła pozycję i uderzyła napastnika nogą tak silnie, że wyleciał za drzwi pokoju. Inny zamachowiec znalazł się tuż za jej plecami, w półmroku pokoju błysnęło ostrze noża. Aemos, stateczny i powolny savant, złamał kark nożownika jednym pchnięciem dłoni. Kolejną jakże często niedocenianą zaletą starca była nadludzka siła drzemiąca w siłownikach jego egzoszkieletu. Przy tylnych drzwiach huknęły kolejne strzały, zasyczały igły wystrze-lone z broni Glavianki. Zerwałem się z podłogi na czas, by zastrzelić mężczyznę trzymającego w ręce strzelbę, wskakującego na próg głównego wejścia. Zapadła cisza, powietrze pełne było gęstego dymu. Na placu rozległy się głośne krzyki. - Bierzcie swoje rzeczy ! – poleciłem – Uciekamy stąd !

* * * * * Na wpół nadzy i objuczeni resztą zebranego chaotycznie ekwipunku zbiegliśmy w dół schodów prowadzących do tylnego wyjścia. Trup jednego z zastrzelonych przez Medeę górników leżał na pierwszym stopniu, przednia część kombinezonu z naszywkami Ortog Promethium przesiąkła krwią. Na przekrzywionym groteskowo karku zabitego widniało charakterys-tyczne znamię. - Wygląda znajomo ? – zapytał Aemos. Wyglądało znajomo. - Czy ten psi syn Bandelbi nie miał takiego samego ? – syknęła Medea.- Całkiem możliwe – odparłem.

* * * * * Przebiegliśmy ciągiem magazynów kuchennych wypadając na wąską alejkę za sklepami sąsiadującymi z jadłodajnią. Kudłaty górnik pełniący rolę tylnej straży zamachowców wytrzeszczył na nasz widok oczy i zaczął szar-pać rozpaczliwie pasek powieszonej na ramieniu strzelby. Rzuć to i chodź tutaj, poleciłem mu w myślach. Cisnął strzelbę na ziemię i podreptał w naszym kierunku. Jego oczy były szkliste i zamglone. Pokaż mi swój kark, rozkazałem. Jedną ręką odgarnął na bok długie włosy, drugą odciągnął kołnierz robo-czego kombinezonu. Na jego szyi dostrzegłem znamię. - Nie mamy na to czasu ! – oświadczył nerwowo Aemos. Z głębi budynku dobiegał mnie zbliżający się tupot butów, podniesione głosy i pełne złości przekleństwa. - Skąd masz to znamię ? – zapytałem kudłacza. - Kaleil mi je dał – odpowiedział niepewnym bełkotliwym głosem. Co to znaczy, że ci je dał ? Będąc w uścisku mej jaźni próbował powiedzieć coś, czego zabraniała mu reszta umysłu. Słowo zabrzmiało niczym Lith, ale nie mogłem uzyskać potwierdzenia, bo włożony w jego wymówienie wysiłek pozbawił górnika życia. - Do diabła, Gregor ! Musimy zwiewać ! – wrzasnął Aemos. W tej samej chwili dwaj mężczyźni wypadli z drzwi magazynu, którym przed momentem uciekaliśmy i podniosło w naszym kierunku lufy automa-tycznych karabinków. Obróciłem się razem z Medeą w miejscu niczym two-rzący jedność mechanizm i zastrzeliliśmy ich obu jednocześnie.

* * * * *

60

Page 61: Malleus [PL]

Pamięć wzrokowa Aemosa wiodła nas poprzez labirynt podziemnych ko-rytarzy Cinchare do części kompleksu zarządzanej przez Imperialny Sojusz. Z tyłu dobiegały nas odgłosy pościgu, ludzkie krzyki i warkot elektrycznych samochodów. Wpadliśmy biegiem w szeroko otwarte wrota do parku maszynowego korporacji, pokonując po drodze metalowy pomost i punkt kontrolny zabez-pieczony drutem kolczastym. Tupot ludzkich nóg ścigał nas uparcie przez cały ten czas.

* * * * * Hangar był półokrągła budowlą o skorodowanych stalowych ścianach, sąsiadującą z wejściem do sztolni. Sześć ślizgaczy górniczych wisiało na ubrudzonych smarem zaczepach pod sufitem hangaru. Były to opływowe pojazdy w kształcie metalowych cygar, pomalowane na srebrnozielone bar-wy Imperialnego Sojuszu. Każdy z nich posiadał baterię silnych reflektorów zamontowaną nad kokpitem oraz teleskopowe chwytaki i talerze skanerów wiszące pod kadłubem. - Bierzemy ten ! – krzyknęła Medea pędząc w stronę trzeciej w szeregu ma-szyny. Cały czas próbowała dopiąć zamki swego kombinezonu. Ja trzyma-łem kurtkę i skaner ruchu w jednej z rąk. Nie mieliśmy nawet chwili czasu na porządne ubranie się. - Dlaczego ten ? – odkrzyknąłem biegnąc jej śladem. - Ładowarki są podłączone do napędu, na burcie świeci panel gotowości do pracy ! Odczep ładowarki ! Cisnąłem swój bagaż w ręce Aemosa, wsiadającego właśnie na pokład ślizgacza przez mały właz w jego burcie, po czym pobiegłem do miejsca, w którym trzy grube kable dochodziły do gniazda ładowarek w kadłubie pojazdu. Jak już wspomniała Medea, lampki sygnalizujące poziom nałado-wania baterii ślizgacza paliły się zielonym światłem. Przekręciłem zaczepy i wyciągnąłem po kolei z gniazda każdy z kabli. Ostatni zablokował się, toteż musiałem ubiec się w jego przypadku do bru-talnego szarpnięcia. Laserowe wiązki uderzyły z sykiem w kadłub ślizgacza tuż za moimi plecami. Odrzucając ostatni przewód zasilający odwróciłem się w miejscu i zaczą-łem strzelać poprzez całą długość hangaru. Sekcja napędowa ślizgacza za-częła krztusić się i charczeć odpowiadając na wysiłki próbującej uruchomić pojazd Medei. Kule i wiązki światła cięły powietrze. Wskoczyłem przez właz do środka ślizgacza. Medea siedziała w ciasnym kokpicie. - Ruszaj ! – wrzasnąłem zatrzaskując pokrywę włazu. - No, dalej ! Dalej ! – krzyczała w stronę panelu sterowniczego Glavianka. Pracujące na wysokich obrotach silniki ryczały przeraźliwie. - Zaczep parkingowy ! – wyrzucił z siebie zdenerwowanym głosem Aemos. Pojmując swą pomyłkę Medea zaklęła w wyjątkowo plugawy sposób i szarpnęła za krótką żółtą dźwignię po prawej stronie fotela. Rozległ się metaliczny szczęk i uchwyty przytrzymujące spod pojazdu w jego boksie parkingowym odsunęły się na boki uwalniając maszynę. - Przepraszam – wysyczała przez zaciśnięte zęby Medea. Ślizgacz podniósł się w powietrze, obrócił w zawisie na prawo, po czym przyśpieszył ścigany ogniem napastników, lecąc prosto w pozbawiony oświetlenia wylot kopalnianych sztolni.

* * * * * Górne poziomy kopalni Imperialnego Sojuszu były plątaniną szerokich korytarzy o ścianach wzmocnionych kompozytowymi płytami. Posadzki tu-neli zagracały liczne porzucone maszyny górnicze. Medea włączyła pokła-dowe reflektory ślizgacza omiatając białymi snopami światła trasę przelotu. Na dalekim krańcu jednego z obudowanych korytarzy dostrzegliśmy łagod-ne pochylenie tunelu znaczące zejście do niższych partii kopalni. Lecąc w dół chodnika przemieszczaliśmy się obok taśmociągu transportującego do góry urobek oraz linii kolejki wąskotorowej służącej do przewozu na dolne poziomy robotników. Aemos siedział w tyle małej kabiny przeglądając mapy wykradzione z terminala stacji kontrolnej. - Kontynuuj schodzenie w dół – tak brzmiały jego jedyne słowa. Stromy korytarz opadał w dół przez dobre półtora kilometra, tylko oka-zyjnie wyrównując poziom na platformach roboczych, od których odcho-dziły na boki mniejsze korytarzyki. Widziany przez okna kokpitu obraz wydawał się czarnobiały: ostre światło reflektorów rozpraszało nieprzenik-nioną czerń sztolni odsłaniając litą skałę lub okazyjne sterty gruzu. Medea zmniejszyła nieco prędkość pojazdu przelatując bardziej nadwerę-żonym i ledwie trzymającym się na stemplach fragmentem korytarza, po czym zgodnie z instrukcjami Aemosa ustawiła ślizgacz w wylocie niemal

idealnie pionowego komina skalnego. Komin ten miał naturalne pocho-dzenie, a powstał zapewne wskutek zamierzchłej erupcji wulkanicznej stając się kanałem lawy. Obracając się leniwie wokół swej osi opadaliśmy z nie-wielką prędkością w głąb szczeliny. Ściany komina błyszczały kremowym blaskiem w miejscach, gdzie światło reflektorów odbijało się od stopionych wulkanicznym żarem skał. Nawet dysponując tak niewielkim ślizgaczem nie mieliśmy zbyt wiele wolnego miejsca na manewrowanie. Co jakiś czas Medea musiała korygować za pomocą delikatnych ruchów przepustnicą trajektorię opadania, a skruszone podmuchami gorącego powietrza drobiny wulkanicznego szkła spadały bezszelestnie w mroczną czeluść niczym mi-gotliwe klejnoty. Dwa tysiące metrów poniżej swego wylotu komin przechodził w skomplikowany labirynt łączących się ze sobą korytarzy, pieczar i zapadlisk. Otaczające nas skały przybrały bardziej zróżnicowane barwy: dostrzegałem stalowoniebieski kolor kalcytu, jakieś czerwone odbarwienia. Bryły czar-nych kamieni zalegały na dnie pieczar. Medea zwróciła mą uwagę na mały ekranik skanera znajdujący się tuż pod głównym czytnikiem petrograficznym. Niewielki monitor wyświetlał całkowicie dla mnie nieczytelną projekcję układu lokalnych złóż mineral-nych oraz stopień gęstości skalnej skorupy. W górnej części ekranu na tle tych widmowych obrazów pulsowały trzy jaskrawożółte kursory. - Ścigają nas – wyjaśniła dziewczyna. - Poruszają się w taki sposób jakby wiedzieli doskonale, gdzie jesteśmy. Mogą nas namierzać ? - Widzą nas na ekranie w dokładnie taki sam sposób jak my ich. - Lokalizatory w tej maszynie są naprawdę tak silne ? Medea pokręciła z powątpiewaniem głową. - Wystarczają do poszukiwań na krótkim dystansie, ale nie ma szans przechwycenia ich sygnału przez tak grubą warstwę skał. - Więc ? - Myślę, że wszystkie tutejsze ślizgacze mają pokładowy nadajnik ratunko-wy, być może wbudowany w tachograf. W praktyce może być wyko-rzystywany do misji poszukiwawczych w przypadku katastrof i zaginięć maszyn. - Poszukam go. Wstałem z fotela w kokpicie i przeszedłem na tył pojazdu, stawiając sze-roko stopy i łapiąc się cały czas wiszących pod sufitem uchwytów. Aemos wciąż ślęczał nad notesem. Uruchomił ręcznie pokładowy skaner mine-ralogiczny ślizgacza szukając charakterystycznych geologicznych „linii papilarnych”. Nawet nie zaglądał do zabranych z techkaplicy wydruków, ich wielobarwne wykresy tkwiły już w jego niewiarygodnie chłonnej pamięci. Co kilka minut konsultował wskazania czytnika z główną mapą i poda-wał Medei bieżące koordynaty lotu. W tyle ślizgacza, pomiędzy dwoma rzędami wieszaków na stare skorodo-wane maski tlenowe z porysowanymi wizjerami, znalazłem niewielki kory-tarzyk serwisowy prowadzący do sekcji napędowej maszyny. Wepchnąłem do środka głowę i barki, po czym oświetliłem ciasny zaka-marek snopem światła padającym z latarki odpiętej z najbliższej maski tlenowej. Metodą dedukcji wytypowałem na obiekt swych poszukiwań nie-wielką metalową skrzynkę przyspawaną do podstawy generatora antygrawi-tacyjnego. Na wieku skrzynki widniały pieczęcie Adeptus Mechanicus. Powróciłem do kabiny, by otworzyć szafkę narzędziową i wyjąć z niej miniaturowy plazmowy palnik. Jaskrawoniebieski język ognia stopił wierzch skrzynki oraz ukryte w jej wnętrzu elektroniczne układy. Siadając na fotelu w kokpicie wyjrzałem na zewnątrz. Opadaliśmy właśnie w głąb rozległej pieczary o ścianach naznaczonych żyłami mine-rałów. Dostrzegłem charakterystyczne barwy rud księżycowego mleka i anielskich włosów. - Już nas zgubili – oświadczyła Medea kiwając głową w stronę skanera. Miała rację, żółte kursory zaczęły poruszać się w chaotyczny i nieskoordy-nowany sposób. Zataczały kręgi bezradnie próbując namierzyć nasz nie-istniejący sygnał.

* * * * * Podróżowaliśmy przez dalsze dwie godziny, lecąc jaskiniami przy-wodzącymi na myśl butelki o perłowych ścianach, pomiędzy masywnymi stalaktytami wbitymi w tunele na podobieństwo gigantycznych kłów prehistorycznych bestii. Jamy i zagłębienia dna wypełniała mętna woda, a unoszące się w powietrzu kłęby gazów zdradzały obecność nieprzyjaznych składników w atmosferze: metanu, siarkowodoru, radonu. Wyziewy gazowe rodzące się w gorącym sercu Cinchare ulatywały powoli ku powierzchni świata, wypełniając lotną trucizną pieczary i tunele. Temperatura kadłuba wzrastała. Byliśmy teraz dobre piętnaście kilometrów pod ziemią i zaczy-naliśmy odczuwać tego konsekwencje. - Hej ! – odezwała się znienacka Medea.

61

Page 62: Malleus [PL]

Zatrzymała ślizgacz w miejscu, a potem obróciła go omiatając reflekto-rami otoczenie. Znajdowaliśmy się w podłużnej jaskini o podłodze wyżło-bionej jakimiś ciekami wodnymi sączącymi się tędy tysiące lat temu. Pie-czara miała kilka bocznych odnóg, ale okazały się one zbyt dla nas ciasne lub też kończyły się ślepą ścianą po najdalej dwudziestu metrach. - Co zauważyłaś ? – spytałem. - Tam ! Snopy światła wyłoniły z ciemności jakiś kształt, który w pierwszej chwili wziąłem za zwykłą stertę skalnych brył. Lecz Medea nie dała się zmylić. Był to górniczy ślizgacz, podobny do naszego, ale noszący na burtach symbole Ortog Promethium. Maszyna była roztrzaskana i powyginana na wszystkie strony, wsporniki kadłuba sterczały spomiędzy płyt poszycia ni-czym metalowe żebra. - Cholera... – mruknęła Glavianka. - Górnictwo to ryzykowna profesja – burknąłem. - To świeży wrak – oświadczył Aemos przechylając się nad naszymi gło-wami – Popatrzcie tylko na teprę. - Na co ? – zapytała niepewnie Medea. - Określenie techniczne. Spójrzcie na warstwę kurzu i skalnych odłamków, na której spoczywa wrak. Przesuń trochę światła. W tamtą stronę. Wszędzie wokół widać żółtawobiałą teprę, ale pod wrakiem podłoże jest czarne i wypalone. Dymy z niedawno mijanych gazowych kominów docierają rów-nież w to miejsce pokrywając wszystko jasnym osadem. Mogę iść w zakład, że gdyby wrak ten leżał tu dłużej niż miesiąc, to nie widać byłoby śladu spa-lenizny, a sam grat pokryłaby warstwa nalotu. - Odblokuj właz – poleciłem.

* * * * * Podziemna atmosfera była niezwykle gorąca i zacząłem obficie się pocić natychmiast po wyskoczeniu z luku ślizgacza. Nie słyszałem niczego prócz swego ciężkiego oddechu rozbrzmiewającego wewnątrz ciasnej maski tleno-wej. Obszedłem ślizgacz z boku przechodząc na jego przód, w strumień światła rzucanego przez reflektory. Ponad lampami pojazdu, na tle oświet-lonego kokpitu, dostrzegłem głowy Aemosa i Medei, obie ukryte za włas-nymi maskami tlenowymi. Pomachałem im ręką i przykucnąłem obok wraku, trącając przy tym butem jakiś kawałek skały. Nie sposób było pomylić z czymkolwiek okrągłych osmalonych dziur znaczących burty ślizgacza. Długa seria z multilasera dosłownie rozpruła lekko opancerzoną maszynę. Wsuwając trzymaną w dłoni latarkę przez jedną ze szpar w kadłubie oświetliłem nią wnętrze spalonego pojazdu. Trzej członkowie załogi wciąż siedzieli na swych miejscach, zredu-kowani do postaci szczerzących zęby mumii przez działanie kwaśnego powietrza oraz setek błyszczących białych larw, które kłębiły się szaleńczo w świetle latarki. Pojąłem, że wilgotne gorące serce Cinchare nie jest bynaj-mniej martwym środowiskiem. Więcej prymitywnych stworów kręciło się przy moich butach. Były to podłużne lśniące metalicznie żuki i tłuste szkaradne gąsienice, ściągnięte do tego miejsca zapasem bogatej w białko biomasy. Coś poruszyło się z tyłu uderzając mnie w prawe biodro. Upadłem prosto na potrzaskany kadłub wraku, wściekły na samego siebie za to, że nie zabrałem skanera ruchu. Po kolejnym uderzeniu poczułem ostry ból w le-wym udzie. Wierzgnąłem nogą kopiąc za siebie z okrzykiem bólu stłumio-nym gumową maską. Stwór miał rozmiary sporego psa, ale jego korpus był znacznie dłuższy i niższy od psiego, tkwiący na silnie umięśnionych łapach. Skóra zwierzęcia miała barwę czystego srebra, a pozbawiony oczu łeb składał się w głównej mierze ze szczęki o setkach ostrych kłów. Wokół rozwartego pyska drgały dziesiątki długich giętkich wibrysów. Skoczył ponownie do przodu, jego krótki masywny ogon uniósł się do góry w charakterze przeciwwagi. Drapieżnik ten był w mej opinii najwyż-szym ogniwem łańcucha pokarmowego w mrocznych jaskiniach Cinchare. Zbyt duży na wdarcie się do wnętrza wraku i pożarcie trupów, czatował na zewnątrz żerując na padlinożernych insektach gromadzących się przy szczątkach ślizgacza. Złapał mnie szczękami za nogę, poczułem zęby przebijające się przez grubą skórę buta. Zdołałem wyciągnąć z pokrowca na plecach strzelbę. Wypaliłem z niej prosto w korpus drapieżnika przykładając wylot lufy do jego cielska. Gęste płyny organiczne i strzępy mięśni chlusnęły na wszystkie strony. Stwór runął na dno pieczary. W czasie potrzebnym mi na otwarcie zaciśniętej paszczy ostrzem noża i uwolnienie stopy ciało drapieżnika pokrył już dywan mniejszych padlinożerców.

Ruszyliśmy w dalszą drogę, lecąc w dół skalnego uskoku, a następnie wnętrzem innej jaskini, której ściany były inkrustowane w oszałamiający sposób mrowiem lśniących kryształów. - Stoczono tam małą walkę – wyjaśniłem Medei i Aemosowi podnosząc głos na tyle, by przekrzyczeć pracujące pełną parą wentylatory, które usu-wały z kabiny pozostałości gazów wypełniających korytarze jaskiń. - Kto z kim walczył ? Wzruszyłem bezradnie ramionami i zacząłem wydłubywać z buta tkwiący w podeszwie ułamany kieł drapieżnika. - Cóż – odezwał się Aemos – Pewnie zainteresuje cię fakt, że tamta pie-czara posiada odbicie na spektograficznym wykazie z transmisji Mechani-cus. - Jak starych ? - Sprzed dwóch tygodni. - Zatem... Bure mógł być uczestnikiem tej strzelaniny. - Bure... lub ktokolwiek inny dokonujący tych transmisji. - Ale dlaczego zniszczył górniczy ślizgacz ? – zastanawiałem się na głos. - To pewnie związane jest z tym, co ten ślizgacz próbował mu zrobić – oświadczyła Medea. Aemos uniósł wysoko brwi. - To bardzo niepokojące.

* * * * * Dalsze trzy godziny lotu, dalsze dwa tysiące metrów w dół. Było nam potwornie gorąco, na zewnątrz pojazdu kurtyna gazowych wyziewów zgęstniała mocno. Z licznych kraterów buchały kłęby gęstego czarnego dymu. W kilku zapadliskach dostrzegliśmy rozlewiska żrących cieczy pod-grzewanych aktywnym wulkanicznie sercem Cinchare. Pęknięcia w dnie jaskiń lub otwory skalnych studni pulsowały ciemnoczerwonym blaskiem lawy. Nie musieliśmy już dłużej korzystać z pokładowych reflektorów. Ciąg pieczar rozświetlała łuna magmowych rzek, płonących chmur gazu oraz fluorescencyjnych pleśni żyjących jakimś cudem w tych potwornie nieprzyjaznych warunkach. Wentylatory ślizgacza nie nadążały już z filtrowaniem odoru siarki, a termostat poddał się przegrzany w krytycznym stopniu. Wszyscy troje ociekaliśmy potem, wilgoć skraplała się też na ścia-nach kokpitu. - Zatrzymaj się, proszę – powiedział Aemos. Medea przyciągnęła do siebie przepustnicę i maszyna zawisła w bez-ruchu ponad jeziorem lawy pokrytym cienką skorupą czarnej zastygłej ska-ły, spod której sączyła się oślepiająca poświata płynnego ognia. Aemos porównywał mapę z obrazem wyświetlanym przez spektroskop podłączony do skanera mineralogicznego. - To tutaj. Lokalizacja ostatniej transmisji. - Jesteś pewien ? – spytałem. - Oczywiście – odparł z cieniem wyrzutu w głosie. - Obróć nas w miejscu, powoli – poleciłem Medei. Ślizgacz zaczął się obracać. Wyjrzałem za szyby kokpitu próbując przeniknąć wzrokiem mrocz-ne zakamarki pieczary. - Co to takiego ? Te tunele ? - Skaner wskazuje, że mają długość kilkuset metrów. Na Boga-Imperatora, to miejsce wygląda bardzo prehistorycznie – sapnęła Medea ocierając zro-szone kroplami potu czoło. - A od czego odbiły się przed chwilą światła ? Savant zerknął we wskazanym przeze mnie kierunku. - Amygdul – wyjaśnił – Mieszanka kwarcu i innych minerałów. - W porządku – Medea zaczęła odkręcać korek manierki – Skoro wszystko wiesz... a co to jest ? - To... bardzo niepokojące. Była to dziura, perfekcyjnie okrągła, o średnicy trzydziestu metrów, wy-cięta w skalnej ścianie. - Podleć bliżej – rozkazałem – To nie jest twór naturalnego pochodzenia. Jest na to zbyt... precyzyjny. - Co u diabła może wykonać taką dziurę ? – wymamrotała pod nosem Medea. - Mógłby to zrobić przemysłowy świder... - Tak głęboko ? Tak daleko od infrastruktury kopalnianej ? – przerwał mi Aemos – Rozejrzyj się wokół. Tylko hermetyczne jednostki takie jak ten ślizgacz mogą tutaj funkcjonować. - I to ledwie, ledwie – dodała znacząco Medea przesuwając załzawionym wzrokiem po odczytach integralności kadłuba. Większość kontrolek migała czerwienią.- Jest głęboka – oświadczyłem spoglądając na ekran skanera – Podleć jeszcze bliżej, zobaczymy, czy zdołamy oszacować jej kształt i rozmiary.- Ale ten tunel biegnie przez litą skałę... przez czterdzieści kilometrów

62

Page 63: Malleus [PL]

kwadratowych batolitu ! To solidny antragat ! – w kruchym starczym głosie Aemosa dźwięczała nuta niedowierzania. - Odbieram wstrząsy – powiedziała znienacka Medea. Igły pracującego sejsmografu poruszały się od dobrej godziny rejestrując echa tektonicznej aktywności rdzenia planety, ale teraz zaczęły kreślić linie w iście szaleń-czym tempie. - Wydruk jest schematyczny – orzekł Aemos – To nie ruchy sejsmiczne. Zapis jest zbyt regularny... niemalże mechaniczny. Milczałem przez chwilę rozważając wszystkie nasze możliwości. - Wleć do tunelu – powiedziałem. Medea spojrzała na mnie z nadzieją, że być może się przesłyszała. - Ruszaj do środka.

* * * * * Tunel okazał się tak perfekcyjnie okrągły w przekroju, iż budziło to wręcz zgrozę. Lecąc jego wnętrzem dostrzegliśmy dziwne pasy odciśnięte w szklistej powierzchni dolnej części tunelu. - Plazmowe palniki – oświadczył Aemos – Cokolwiek ich użyło, pozo-stawiło w skale swój odcisk zanim stopiony batolit zdołał ponownie stward-nieć. Tunel skręcał czasami nieznacznie na boki zachowując cały czas swą pierwotną formę. Zakręty były szerokie i łagodne, ale Medea wchodziła w nie z niezwykłą ostrożnością. Sejsmograf wciąż wariował. Wziąłem marker i nakreśliłem pewną frazę na odwrocie mapnika. - Potrafisz to przełożyć na kod maszynowy ? – spytałem Aemosa. Savant spojrzał na zapis. - Hmm... Vade elquum alatoratha semptus... masz dobrą pamięć. - Potrafisz ? - Pewnie. - Co to takiego ? – odezwała się Medea – Jakieś zaklęcie ? - Nie – uśmiechnąłem się, gdy Aemos pochylił się na swym notesem – To odpowiednik Glossii. Prywatny język, od dawna nie używany. - Gotowe – oświadczył savant. - Wprowadź zapis do radionadajnika i emituj w pętli. - Mam nadzieję, że to zadziała – burknął Aemos – Mam nadzieję, że się nie mylisz. - Zrób to – ponagliłem starca. Pokładowe instrumenty ślizgacza zaczęły piszczeć. - Zbliżamy się do końca tunelu – poinformowała nas Medea – Jeszcze kilometr i znajdziemy się w następnej pieczarze. - Zacznij nadawanie sygnału !

* * * * * Wpadliśmy na źródło wstrząsów niemal przedwcześnie. Była to gigan-tyczna metalowa tuba, długa na siedemdziesiąt metrów i na trzydzieści sze-roka, z wielką baterią plazmowych miotaczy z przodu oraz licznymi zęba-tymi sekcjami trakcyjnymi przywodzącymi na myśl olbrzymie ostrza łań-cuchowych mieczy. Wyciąwszy sobie przejście przez pokład batolitu, ma-china sunęła dnem pieczary oddalając się od nas i wyrzucając w powietrze gęste chmury skalnych odłamków. - Niech mnie Imperator strzeże ! Jakiż to potwór ! – krzyknął Aemos. - Co to jest, na Złoty Tron ? – wydyszała Medea. - Zwolnij ! Zwolnij ! – wrzasnąłem do niej, ale sama już instynktownie zmniejszała prędkość, byśmy nie zderzyli się z metalowym lewiatanem. - O kurwa ! – jęknęła Glavianka na widok kompozytowych płyt wsuwają-cych się w boki ruchomego walca i odsłaniających baterie multilaserów. Ich lufy odwróciły się w naszym kierunku. Ścisnąłem w dłoni mikrofon radionadajnika. - Vade elquum alatoratha semptus ! – krzyknąłem - Vade elquum alatoratha semptus ! Baterie mogące rozbić nas na atomy jedną salwą nie wypaliły, lecz wciąż śledziły nasz pojazd. Krótko potem na tylnej ścianie walca otworzyły się masywne wrota odsłaniając niewielkie wnętrze dobrze oświetlonego han-garu. - Nie dostaniemy drugiego zaproszenia – uświadomiłem Medei powagę sytuacji. Wzruszyła niepewnie ramionami i skierowała ślizgacz w kierunku lądo-wiska.

* * * * * Wyszliśmy wszyscy razem z kabiny ślizgacza stając na podłodze hangaru. Hermetyczne wrota zatrzasnęły się za naszymi plecami, a potężne wentylatory zaczęły wypompowywać z pomieszczenia opary siarczanów.

Hangar był utrzymany w doskonałym stanie, wszędzie dostrzegałem błysk brązu i chromu. Nowiutki ślizgacz górniczy o czerwonym kadłubie stał na zaczepie parkingowym tuż obok zajętego przez nas stanowiska. Trzy inne zaczepy dokujące, błyszczące świeżym olejem i smarami, były puste. Oświetlenie hali pochodziło z kulistych gazowych lamp rozmieszczonych pod sufitem, emitujących równomierną poświatę. Metalowe schody z pokry-tymi skórą poręczami wiodły ku położonym ponad podłogą hangaru drzwiom wyjściowym. - Dobry znak – szepnąłem dostrzegając okrągły emblemat Adeptus Mecha-nicus wymalowany nad zamkiem drzwi. Wszyscy drgnęliśmy jednocześnie, gdy z ukrytych schowków w ścianach hangaru wysunęły się znienacka długie serworamiona. W ułamku sekundy otoczyły naszą grupkę. Dwa skanowały nas za pomocą wbudowanych czyt-ników, cztery inne mierzyły z automatycznej broni. - Proponuję się nie ruszać – szepnąłem ponownie. Drzwi nad schodami zaszczękały i otworzyły się szeroko. Zakapturzona postać w długich pomarańczowych szatach wydawała się unosiła nad plat-formą tworzącą szczyt schodów. Ujmując rękami obie poręcze spojrzała na nas z góry. - Vade smeritus valsara esm – powiedziała. - Vade elquum alatoratha semptus – powtórzyłem – Valsarum esoque quon-da tasabae. Postać zdjęła kaptur ukazując metaliczną czaszkę pokrytą warstwą uma-zanego smarem chromu. Okrągłe okulary mechanicznych oczu płonęły zielonym blaskiem. Grube czarne kable wiszące pod szczęką czaszki za-kołysały się i wbudowany w gardło konstruktu głośnik przemówił. - Gregor... Uber... tyle czasu minęło.

63

Page 64: Malleus [PL]

Rozdział XIXWędrówka poprzez litą skałę

LithWięzień

- To Medea Betancore – przedstawiłem Glaviankę, kiedy Bure wypuścił już moją dłoń ze swego mechanicznego uścisku. - Panno Betancore – Bure skłonił się lekko – Adeptus Mechanicus Marsa, słudzy Boskiej Maszyny, proszą, byś zechciała przyjąć gościnę w tym Jej czcigodnym urządzeniu. Już zamierzałem syknąć przez zęby na Medeę i uświadomić jej formalny wydźwięk tego powitania, ona jednak w typowy dla siebie sposób wybrnęła i z tej niecodziennej sytuacji. Nakreśliła w powietrzu pięścią znak Mechanicus i ukłoniła się lekko. - Niech wasze maszyny i wasze pragnienia służą boskiemu Imperatorowi, póki czas płynie właściwym rytmem, magosie. Bure roześmiał się – a był to dziwaczny dźwięk, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że generował go syntetyzator – i skierował swe zielone oczy w moim kierunku. - Dobrze ją wyedukowałeś, Eisenhorn. - Ja... - Tak też uczynił, magosie – odezwała się szybko Medea – Lecz odpowiedź na pozdrowienie poznałam studiując Divine Primer. - Czytałaś Primer ? – zapytał Bure. - Był podstawowym podręcznikiem w szkole pilotów na moim ojczystym świecie – odpowiedziała dziewczyna. - Medea posiada... nadzwyczajny talent w obchodzeniu się z maszynami – wyjaśnił Aemos – Jest naszym pilotem. - Rozumiem – Bure podszedł do niej i bez zbędnych słów zaczął przesuwać po ciele kobiety swymi metalowymi kończynami. Medea czekała cierpliwie na koniec jego zabiegów. - Ma talent do maszyn, a nie posiada żadnych wszczepów ? – zapytał mnie najwyraźniej zdziwiony Bure. Medea zdjęła swoję rękawice i pokazała techkapłanowi wszczepione pod skórę swych dłoni elektroniczne obwody. - Oto i one, magosie. Ujął jej ręce i zaczął studiować dłonie z żądną wiedzy ciekawością. Kropelki czystego oleju ściekały zza jego chromowanych zębów niczym ludzka ślina. - Glavianka ! Twoje implanty są takie... takie... cudowne. - Dziękuję za te słowa, sir. - Naprawdę nigdy nie pomyślałaś o dalszych zabiegach ? Sztucznych koń-czynach ? Organach wewnętrznych ? To wyzwalające przeżycie. - Ja... radzę sobie za pomocą tego, co już posiadam – uśmiechnęła się Me-dea. - Jestem tego pewien – odparł Bure i odwrócił się raptownie w moim kie-runku – Witaj w moim translithopedzie, Eisenhorn. I ty również, Aemosie, stary przyjacielu. Muszę przyznać, że nie pojmuję, co was do mnie spro-wadza. Czy to Lith ? Czy Inkwizycja przysłała was, byście rozprawili się z Lith ? Wieści o mej niełasce najwyraźniej jeszcze do niego nie dotarły i byłem za to losowi niezmiernie wdzięczny. - Nie, magosie – odparłem – Przywiodły nas tutaj znacznie dziwniejsze po-wody. - Doprawdy ? Zadziwiajace. Kiedy pierwszy raz odebrałem wasz sygnał, nadany w prywatnym języku drogiego Hapshanta, nie potrafiłem w to uwie-rzyć. Omal was nie zestrzeliłem. - Musiałem zaryzykować – odparłem. - Podjąłeś ryzyko i dotarłeś tutaj, co niezmiernie mnie cieszy. Chodźcie za mną, tędy. Jego szkielecie srebrne ręce wskazały nam drzwi wyjściowe hangaru. Bure nie miał nóg. Lewitował w powietrzu dzięki miniaturowemu napę-dowi antygrawitacyjnemu, rąbek jego pomarańczowych szat wisiał kilka centymetrów nad powierzchnią podłogi. Idąc w ślad za nim podążyliśmy długim owalnym korytarzem o mosiężnych ornamentach i oświetleniu w postaci gazowych lamp. - Ta koparka to istny cud – oświadczył Aemos. - Wszystkie maszyny są cudami – odparł Bure – Ta tutaj to dzieło koniecz-ności, moje podstawowe narzędzie pracy na Cinchare. Było rzecza jasna wcześniej kilka prototypów, zanim zdołałem opracować wszystkie niezbęd-ne modyfikacje. Ten translithoped został zbudowany na podstawie moich schematów w fabrykaturze Mechanicus na Rysie, przywieziono go tutaj trzy lata temu. Posiadając go mogę udać się wszędzie, gdzie tylko zechcę, prosto przez skały,

przez skały, by odkrywać sekrety geologiczne Cinchare. Magos Bure od dwustu lat był specjalistą w dziedzinie metalurgii, a jego wiedza i prace naukowe stanowiły niemalże obiekt religijnej czci pośród bractwa techkapłanów. Przed przylotem na Cinchare pełnił funkcję architek-ta w fabrykach Tytanów na Triplex Phall. Wedle mojej szacunków miał obecnie dobre siedemset lat, chociaż Hapshant sugerował czasami, że Bure może być jeszcze starszy. Upływ czasu nie pozostawił nawet skrawka ciała magosa. Krytycznie ważne elementy jego organizmu – mózg i układ nerwowy – zostały zamk-nięte w błyszczącym metalowym ciele. Nigdy nie dowiedziałem się, czy operacja ta była koniecznością. Być może, jak miało to miejsce w wielu innych przypadkach, poważna choroba lub odniesione obrażenia skazały magosa na transplantację mózgu w cybernetyczne ciało. Lecz równie prawdopodobna była hipoteza, że na podobieństwo Tobiasa Maxilli Bure odrzucił swe słabe organiczne korzenie zwracając się rozmyślnie ku nieza-wodności metalu. Znając technolfilozofię Mechanicus skłonny byłem przy-jąć tę ostatnią teorię za bardziej zasadną. Mój były mentor, inkwizytor Hapshant, zawarł znajomość z magosem Bure w wczesnej fazie swej kariery, podczas osławionej misji mającej za zadanie odzyskać z rąk Techkowala Ullidora dokumentacji Standardowej Matrycy Technologicznej. Jak już wcześniej wspominałem, wzajemne kon-takty pomiędzy Inkwizycją i Adeptus Mechanicus bywają problematyczne. Wpływy tej organizacji są legendarne, a jej drażliwa niezależność notorycz-nie utrudnia współpracę. Kult Boskiej Maszyny jest zamkniętą formacją strzegącą zazdrośnie swych sekretów. Lecz Bure i Hapshant zdołali wypra-cować wzajemną nić zrozumienia opartą na szacunku i respekcie. Kilka-krotnie specjalistyczna asysta Bure pozwoliła memu mentorowi zamknąć istotną sprawę, kilkakrotnie też przysługa ta została oddana. To dlatego blisko sto lat temu powierzyłem pieczy magosa pewien szcze-gólny i niezwykle cenny przedmiot.

* * * * * Pomieszczenie kontrolne translithopeda było wielką kaplicą, poprzez środek której biegło podwyższenie przywodzące na myśl wielki pulpit z brązu, otoczony dwoma półokrągłymi rzędami stacji roboczych. Boczne ściany pokoju pomalowano ciemnoczerwoną farbą i udekorowano licznymi insygniami Adeptus Mechanicus. Całą powierzchnię przedniej ściany pokry-wały długie czerwone draperie. Sześciu ubrudzonych olejem serwitorów obsługiwało terkoczące mecha-nicznie stacje robocze, ich ręce i głowy były podłączone do terminali za pomocą sieci neuralnych kabli lub wtyczek interfejsów oblepionych pieczę-ciami czystości i tabliczkami znamoniowymi. Szklane zegary i rzędy kon-trolek migotały nieregularnie na pulpitach terminali, w powietrzu unosił się ciężki zapach oleju maszynowego oraz kadzideł. Dwaj relatywnie ludzcy techadepci w pomarańczowych szatach nadzoro-wali pracę serwitorów. Jeden z nich był podłączony bezpośrednio do jed-nostki sterującej pojazdu poprzez trzy kable neuralne i tkwił w bezruchu mamrocząc głośno litanie Adeptus. Drugi odwrócił się w naszą stronę i skło-nił na znak powitania. W miejscu ust miał wbudowany w kości czaszki metalowy głośnik. Kie-dy się odezwał, usłyszałem dźwięk ciągów binarnego kodu. Bure odpowiedział w identyczny sposób i przez kilka chwil obaj tech-kapłani wymieniali między sobą pakiety skondensowanych danych cyfro-wych. Kiedy rozmowa dobiegła końca, Bure podleciał do podium i rozchylił swe szaty. Dwa kable neuralne wysunęły się z jego korpusu niczym głodne węże i utkwiły w gniazdach transmisyjnych terminala. Magos sprzężył swą jaźń z mechaniczną duszą translithopeda. - Mamy dobrą prędkość – poinformował nas dźwigając jednocześnie rękę. Jakby odpowiadając na ten gest purpurowe zasłony na przedniej śćianie po-mieszczenia rozsunęły się na boki odsłaniając wielki holograficzny ekran. Wokół wyświetlacza biegły rzędy mniejszych ekranów ukazujących trójwy-miarowe mapy i graficzne wykresy poziomu prędkości oraz zużywanej mo-cy. Na głównym ekranie dostrzegałem jedynie czerń rozjaśnianą pasami nie-bieskich zakłóceń. Był to obraz przestrzeni przed translithopedem, widok skał dezintegro-wanych żarem plazmowych turbin. Jechaliśmy poprzez litą skorupę ziemi. - Być może to dobry moment, by porozmawiać na temat tego, co się tutaj dzieje ? – zaproponowałem. - Polujemy – odparł Bure. - Polujecie od długiego czasu, magosie – odezwał się Aemos – Mija jede-nasty tydzień. Co takiego ścigacie ? - I dlaczego kopalnie Cinchare stoją opuszczone ? – dodałem. Bure milczał przez chwilę przełączając swój umysł do odpowiedniego banku pamięci. Odnosiłem wrażenie, że stan sprzężenia z translithopedem wprawiał go w stan ledwie kontrolowanej euforii.

64

Page 65: Malleus [PL]

- Dziewięćdziesiąt dwa dni temu niezależny górnik kontraktowy o nazwis-ku Farluke, pracujący na licencji Ortog Promethium, powrócił z długiej wy-prawy w głąb Cinchare przynosząc swym mocodawcom wieści o niezwyk-łym odkryciu. Ci próbowali utrzymać je przez jakiś czas w tajemnicy, jak mniemam w celu osiągnięcia własnych korzyści. Popełnony przez nich błąd w ocenie sytuacji okazał się niezwykle kosztowny. W chwili, gdy pojęli swą pomyłkę i zdecydowali się przekazać posiadane informacje Adeptus, było już za późno na ratunek. - Co takiego znalazł Farluke ? – zapytał Aemos. - Nosi miano Lith. Nie miałem jeszcze sposobności, by to zobaczyć, ale studiowałem fragmenty wyjęte z ciał zakażonych ludzi. - Wyjęte ? – bąknęła niepewnie Medea. - Pośmiertnie. Lith to obiekt o niezwykle gęstej strukturze wewnętrznej i masie około siedmiuset ton. Jest to, jak zdołalem odkryć, perfekcyjny deca-hedron o średnicy czterech metrów. Jego struktura mineralogiczna jest egzotyczna i niespotykana. I posiada samoświadomość. - Co takiego ? Magosie ! To żyje ?! - Przynajmniej w sensie posiadania rozumu. Jest pełne jadu Osnowy. Nie mam pojęcia, jak długo spoczywało w głębinach tego świata. Być może znajdowało się tutaj od zawsze, a może w preimperialnych czasach ktoś to tutaj schował, by je ukryć... lub się tego pozbyć. Przypuszczam, że to dlatego Cinchare zostało wyrwane ze swego pierwotnego układu i zmuszo-ne do szaleńczej wędrówki poprzez kosmos. W pierwszej chwili chciałem odnaleźć to i wydobyć. Już sam skład chemiczny Lith gwarantował ogrom-ne zasoby bezcennej wiedzy. Lecz teraz poluję na to... tylko z myślą, by to zniszczyć. - Skorumpowało ten świat, prawda ? – spytałem. - Całkowicie. Natychmiast po wejściu w kontakt z ludźmi zdeformowało ich wolną wolę swą diabelską mocą. Czyniło z nich niewolników. Najpierw opanowało robotników z grupy Ortog Promethium wysłanych na dól z za-daniem zabezpieczenia znaleziska. Wtedy kult zaczął rozprzestrzeniać się spontanicznie. Każdy jego członek nosił pod skórą odłamek Lith wszcze-piony tam w trakcie brutalnej inicjacji. - Widzieliśmy blizny. - Anarchia ogarniała coraz większe obszary kompleksu. Lith nie można było poruszyć z miejsca, ale odłupane fragmenty obiektu przenoszono na powierzchnię Cinchare, by nimi zarażać coraż większą rzeszę górników. Raz opętani, robotnicy znikali porzucając swe miejsca pracy i schodząc w głąb sztolni, aby oddać cześć bluźnierczemu bóstwu. Wielu nigdy tam nie dotarło, inni przepadli bez śladu. Próbowałem ich śledzić, często natrafiając na skrajnie wrogie elementy kultystów strzegące lokalizacji Lith. Oryginal-ne dane Farluke są całkowicie nieprzydatne, zbyt wiele w nich błędów. Nie potrafię odnaleźć Lith i boję się, że tylko kwestią czasu jest wydostanie się kultu poza granice Cinchare. Lub... - Lub ? - Lub ukończenie jakiegoś nieznanego mi zadania kultystów, mającego przywrócić Lith pełną moc albo umożliwić temu tworowi połączenie się ze swymi braćmi. Rozważaliśmy przez chwilę w myślach tę posępną perspektywę. Aemos cicho uruchomił swój notes, zalogował się i odpiął urządzenie od nad-garstka podając je magosowi. - Czy to pomoże ? – zapytał. Bure spojrzał na ekran notesu. Jego zielone oczy zapłonęły szmaragdo-wym blaskiem. - Jak w imię Kowali Osnowy zdołałeś... - Co to takiego ? – wtrąciłem swoje pytanie. - Lokalizacja Lith – oświadczył dumnym tonem Aemos. - Jak to zdobyłeś ? – krzyknął Bure, a jego mechaniczny głos zlał się w jed-no z cyfrowym szumem maszynowego kodu. - Kult potrzebował dokładnych koordynatów. Namiary zostały umieszczo-ne na mapach, które ściągnąłem z terminala stacji kontrolnej. Aż do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy z ich znaczenia. - Tak po prostu je skopiowałeś ? – spytał z niedowierzaniem Bure. - Sądzę, że nie widzieli potrzeby ich ukrywania. Nie były nawet zaszyfro-wane. Bure odrzucił w tył swą chromowaną czaszkę i roześmiał się z mecha-niczną drwiną. - Jedenaście tygodni ! Od jedenastu tygodni przekopuję ten świat walcząc i ryjąc na przemian w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu, a tymczasem odpowiedź cały czas znajdowała się nad moją głową. Na wyciągnięcie ręki. Spojrzał na Aemosa i położył swą stalową rękę na ramieniu savanta. - Zawsze podziwiałem twą mądrość, Uberze, i zawsze pewien byłem, iż wiem, dlaczego Hapshant cię zatrudnił... lecz teraz uświadomiłeś mi, że naj-większa mądrość płynie z prostoty. - To było zwykłe szczęście, nic więcej. - Cóż za niezwykła prostota, savancie ! Jedna precyzyjna konkretna myśl, któ

która swymi rezultatami dalece przekroczyła moje osiągnięcia. - Doprawdy, jesteś zbyt miły – uśmiechnął się zmieszany Aemos. - Miły ? Nie, wcale nie jestem miły – oczy Bure zalśniły ponownie – Wytnę sobie drogę do samego serca Lith i wtedy jej heretycki pomiot pojmie jak bardzo jestem niemiły.

* * * * * Dwie godziny po tym jak serwitorzy Bure zakwaterowali nas w ciasnych kabinach gościnnych i podali posiłek złożony z pozbawionej smaku i zapa-chu, ale bogatej w składniki odżywcze zupy oraz chleba, zostaliśmy ponow-nie wezwani do pomieszczenia kontrolnego. Na zewnątrz toczyła się mała wojna. Wyczułem już wcześniej na podstawie dźwięku plazmowych turbin, że translithoped zmniejszył prędkość, teraz zaś pojąłem, jaka była tego przy-czyna. Wydostaliśmy się z litej skały wjeżdżając do ogromnej pieczary oświetlonej płomieniami magmowych rzek i płonącymi wyziewami gazo-wych kominów. Na głównym ekranie centrum kontrolnego dostrzegałem rozmazane obrazy przekazywane przez zewnętrzne kamery. W kierunku naszego pojazdu śmigały bezszelestne nitki laserowego światła. Bure był podłączony do centralnego terminala. - Znaleźliśmy ich gniazdo – oświadczył – Stawiają opór. Na moich oczach dwa pokryte grubą warstwą sadzy górnicze ślizgacze skierowały się wprost na translithoped, z ich otwartych włazów jacyś ludzie strzelali do nas z broni ręcznej. Bure skinął głową w kierunku jednego z techadeptów, wnętrzem pojazdu wstrząsnął szczęk multilaserów. Jeden ślizgacz eksplodował w powietrzu, drugi załamał lot i sypiąc na wszystkie strony szczątkami runął na ziemię. Na dnie pieczary też poruszali się ludzie: robotnicy w ciężkich opance-rzonych skafandrach zmierzali w naszą stronę strzelając z broni palnej. Bure wykonał zbliżenie obrazu i wówczas ujrzeliśmy wyraźnie niesione przez niektórych heretyków palety z materiałami wybuchowymi. Mieli widocznie nadzieję podejść dostatecznie blisko, by uszkodzić za ich pomocą kadłub translithopeda. - Łapacze – powiedział Bure. Zabrzmiało to ewidentnie jak forma rozkazu. Zaraz potem usłyszałem szczęk metalu wieszczącego otwarcie włazów gdzieś pod naszymi nogami. Na ekranie pojawiły się nowe kształty. Byli to bojowi serwitorzy. Ciężkie maszyny pokryte lśniącą warstwą srebra poruszały się na potężnych segmentowych nogach, czarne kłęby dy-mu buchały z ich wymienników ciepła. Zamontowane w miejscu górnych kończyn działka podskakiwały rytmicznie. Precyzyjne strzały eliminowały kolejnych heretyków. - Łapacz 453, w lewo i ognia – wymamrtował Bure. Uświadomiłem sobie, że magos cały czas utrzymywał bezpośredni kontakt mentalny z układami sterującymi serwitorów. Jeden z Łapaczy odwrócił się i zastrzelił czterech kultystów. Niesione przez nich ładunki wybuchowe wyleciały w powietrze, a ognista kula eks-plozji oślepiła na sekundę kamery translithopeda. Kiedy wypełniająca ekran czerń znikła, dostrzegłem serwitora oddalającego się w poszukiwaniu inne-go celu. - Łapacz 130, Łapacz 252, zwrot w prawo. Przeciwnik pod osłoną rzędu stalaktytów. - Wielki Imperatorze – odezwał się znienacka Aemos – Niektórzy z nich nie mają skafandrów. Miał rację. Spora część ludzi szturmujących translithoped nie miała na sobie żadnych ubrań ochronnych. Ich podarte stroje przypominały poczer-niałe szmaty, a odsłonięta skóra była poparzona i okaleczona. Jakaś siła pozwalała im żyć i działać w środowisku, które stanowiło śmiertelne zagro-żenie dla każdej niechronionej skafandrami istoty. Ani ciśnienie ani ekstre-malnie wysoka temperatura ani nawet wyżerająca płuca atmosfera nie mogły powstrzymać kultystów. Jad Lith przekształcił bluźnierczo ich ciała tworząc z czcicieli zła prawdziwych mieszkańców piekielnych głębin. Szereg Łapaczy podążał przed siebie bez wahania, translithoped toczył się wolno w ślad za nimi niesiony adamandytowymi ząbkami sekcji trak-cyjnych. Multilasery ponownie rzygnęły wiązkami światła niszcząc próbu-jący nas staranować ciężki transporter służący do przewozu rudy. Potężne plazmowe wypalarki uruchomiły się na moment usuwając sprzed translithopeda fragment skalnych brył. Główny ekran znów przestał być na jakiś czas czytelny. Gdy obraz powrócił, zdjęci grozą poznaliśmy ostateczny los mieszkań-ców kompleksu górniczego Cinchare. Bluźnierczy twór był olbrzymim kopcem złożonym z zwęglonego mięsa i odsłoniętych kości. Jeden po drugim, skażeni piętnem Chaosu czciciele Lith, również skorumpowani bracia Bure, schodzili w głąb sztolni, by bez protestu oddać swe ciała tej odrażającej masie organicznych szczątków. Kiedy translithoped znalazł się opodal kopca, ten zaczął się poruszać for-m

65

Page 66: Malleus [PL]

mując coś na postać węża o pięćdziesięciometrowej długości, zbudowa-nego z ludzkich szczątków. Potworna paszcza, dostatecznie wielka, by poł-knąć górniczy ślizgacz, widniała pośrodku rogatego łba, a z jej wnętrza bu-chały kłęby płonących gazów. Zionęła ogniem w naszym kierunku. Translithoped zatrząsł się, ryknęły syreny alarmowe. Obraz na głównym ekranie zastąpiła nieprzenikniona czerń. Jedna ze stacji roboczych eksplo-dowała ciskając o podłogę obsługując ją serwitorem. W powietrzu pojawił się gryzący dym. - Cóż za siła – burknął niewzruszony magos. Koparka zadygotała ponow-nie, tym razem silniej. Wszyscy musieliśmy walczyć o utrzymanie równo-wagi pomimo pracujących cały czas stabilizatorów grawitacyjnych. Główny ekran zapalił się na krótką chwilę, toteż zdążyliśmy ujrzeć jak bluźnierczy stwór zaczyna okręcać swe cielsko wokół translithopeda. Kad-łub koparki trzeszczał i jęczał zgrzytliwie. Gdzieś z dolnych pokładów do-biegły nas stłumione eksplozje. Metalowe ściany zaczęły się wyginać, w powietrzu gwizdnęły niczym kule wyrwane z płyt poszycia nity. - Bure ! - Zniszczę to ! Wykończę tego stwora ! - Bure ! W imię Imperatora ! Nawet mnie nie słuchał. Całą uwagę skupił na mentalnym kontakcie z terminalem translithopeda, na koordynacji działań Łapaczy przygotowują-cych się właśnie do kontruderzenia. Jego całkowite zaufanie do technologii Boskiej Maszyny zaślepiło go dostatecznie, by nie chciał przyjąć do wia-domości faktu, że oto Adeptus Mechanicus stanęli przed silniejszym od sie-bie przeciwnikiem. Odwróciłem się do Medei i Aemosa. - Za mną ! – wrzasnąłem.

* * * * * Byliśmy w połowie korytarza ciągnącego się przez całą długość trans-lithopeda, zmierzając w kierunku tylnej części machiny, kiedy potężny wstrząs zwalił nas z nóg. Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia stabilizatory gra-witacyjne wysiadły i koparka przewróciła się na jeden z boków. Szklane ku-le gazowych lamp popękały z trzaskiem, nikłe płomyki zaczęły tańczyć na powierzchni ścian. Do naszych uszu dobiegł stłumiony łoskot kolejnych uderzeń. Podnieśliśmy się pośpiesznie na nogi, używając przechylonej ściany jako podłogi. Szczęk baterii multilaserów tworzył jeden ciągły dźwięk. Czerwone światła ostrzegawcze migotały rytmicznie w mrocznej przest-rzeni hangaru. Nasz ślizgacz został wyrwany jednym z wstrząsów z zaczepu dokującego i leżał na boku wbity w filary ściany. Czerwona maszyna wciąż tkwiła na swoim stanowisku parkingowym. Zeskoczyłem wraz z Medeą z włazu wejściowego na ścianę tworzącą podłogę hangaru, ale Aemos zawahał się w progu. - Nie dam rady ! – krzyknął. Wiedziałem, że ma rację. - Zamknij właz i biegnij pomóc Bure ! - Niech Imperator strzeże was oboje ! – krzyknął zatrzaskując drzwi. Kable zasilające leżące wcześniej na podłodze hangaru teraz wisiały w powietrzu niczym liny. Łapiąc za nie zaczęliśmy przemieszczać się chwiej-nymi krokami w stronę czerwonego ślizgacza. Byliśmy w połowie drogi do celu, kiedy cały świat zadygotał ponownie i translithoped przekrzywił się na bok. Omal nie utraciliśmy równowagi, w powietrzu świsnęły jakieś luźne kawałki metalu i śmieci. W ostatniej chwili odepchnąłem Medeę w bok i sam uskoczył przed ześlizgującym się spod ściany uszkodzonym ślizga-czem, który przejechał po podłodze tuż obok nas zmierzając w drugą stronę hangaru. Kolejne szarpnięcie i pokład wykrzywił się w przeciwną stronę pod ką-tem dwudziestu stopni. Porysowany ślizgacz drgnął zsuwając się po pochy-łości wprost na nas. - Szybciej ! – krzyknęła Medea – Wsiadaj ! – zdążyła otworzyć właz czer-wonego ślizgacza i wciągała mnie niemal siłą do środka. W tej samej sekun-dzie translithoped przekręcił się o trzydzieści stopni w przeciwną stronę. Luźno jeżdżący po ładowni ślizgacz zmienił kierunek przesuwu i z łos-kotem grzmotnął w jedną ze ścian. Wisiałem w otwartym włazie trzymając się kurczowo dłońmi jego krawędzi. - Cholera ! Wsiadaj ! Wsiadaj, szybko ! – wrzasnęła Medea próbując wciągnąć mnie do środka. Napiąłem mięśnie nóg starając się dotknąć czub-kami butów podłogi. Kiedy sapiąc z wysiłku podciągnąłem się do włazu, Medea pomogła mi wpełznąć do środka i zatrzasnęła luk. Świat wciąż podskakiwał i trząsł się. Wpadliśmy do kabiny pilotów sia-dając na przednich fotelach i zapinając pośpiesznie pasy. Medea właśnie dotykała rzędu przełączników regulujących zapłon napędu, kiedy translitho-ped przewrócił się znienacka do góry nogami. Oboje w ułamku sekundy za-wiśliśmy w pasach głowami w dół. Ślizgacz tkwił teraz na zaczepie znaj-dującym się w suficie hangaru.

- Będzie wesoło – wycedziła przez zęby Medea. Wysłała radiowy sygnał aktywujący serwomechanizmy wrót wylotowych i pchnęła do końca prze-pustnicę ślizgacza, a potem zwolniła dźwignię zaczepu dokującego. Przez sekundę opadaliśmy w dół niczym kamień. Glavianka uderzyła palcami w dopalacze i maszyna wystrzeliła do przodu mknąc zaledwie kil-kanaście centymetrów nad tworzącym podłogę hangaru sufitem. Kiedy wy-padliśmy przez otwarte wrota na zewnątrz, translithoped właśnie przekręcał się w drugą stronę.

* * * * * Bluźnierczy stwór okręcił się wokół machiny Bure opasając gigantyczną koparkę zwojami odrażającego cielska. Bestia szarpała pojazdem i wyraźnie dostrzegałem wyginające się tu i ówdzie płyty poszycia. W miejscach, gdzie wcześniej znajdowały się niektóre baterie multilaserów, teraz unosiły się kłęby dymu. Łapacze krążyli wokół olbrzymiego węża zasypując go mo-rzem stali. Zauważyłem szczątki kilku serwitorów wprasowane w dno pieczary ciężarem przetaczanego po ziemi translithopeda. Medea zatoczyła koło nad machiną próbując zapoznać się ze sterowa-niem pojazdu i jego osiągami technicznymi. - Co robimy ? Zakładam, że masz jakiś plan ? Potrząsnąłem głową. - Właśnie nad nim myślę. Ślizgacz Adeptus był nieuzbrojony - wiedziałem to, bo zaraz po starcie sprawdziłem go dokładnie pod tym kątem i nie znalazłem na pokładzie żad-nego potencjalnie użytecznego sprzętu oprócz wbudowanego w nos maszy-ny lasera górniczego. Był to laser przemysłowy o bardzo silnej wiązce i zasięgu efektywnym rzędu pięciu metrów. - Zabierz nas w głąb pieczary – poleciłem spoglądając na ekran skanera geologicznego. - Uciekamy z walki ? - Nie możemy mierzyć się z tym stworem... więc poszukamy Lith. Założę się, że to ta sygnatura. Na ekranie urządzenia migotał wielki zielony punkt. Kultyści na dnie pieczary strzelali za nami, kiedy przemknęliśmy nad ich głowami lecąc w głąb wielkiej wulkanicznej groty. Gejzery ognia tryskały ze zbiorników magmy grożąc pochłonięciem naszej maszyny w przypadku zderzenia. Ujrzeliśmy Lith. Obiekt tkwił w skorupie z obsydianu tworzącej jedną ze ścian pieczary, ale poczyniono szereg zaawansowanych prac górniczych w celu jego odsło-nięcia. Ciężkie maszyny wiertnicze i koparki stały u podstawy obiektu, poś-ród wysokich hałd pokruszonego obsydianu. Bure nie pomylił się w opisie obiektu: był to perfekcyjny decahedron o średnicy czterech metrów, ciemnozielony i szklisty niczym zamarznięta po-wierzchnia wody. Pulsował wewnętrznym blaskiem. Nawet z tej odległości wyczuwałem roztaczaną przez obelisk aurę zła. Wibrowała natarczywie na krawędzi mej mentalnej percepcji. Medea wyglądała na chorą. - Nie chcę się do tego zbliżać ! – powiedziała nieoczekiwanie. - Musimy ! - I co zrobimy ? Zastanawiałem się, czy zdołalibyśmy uszkodzić kryształ za pomocą pokładowego lasera i czy akcja taka miałaby w ogóle jakiś wpływ na obiekt. Nie wiedziałem, czy energia laserowej wiązki będzie dostatecznie silna, by choćby zadrasnąć szklaną powierzchnię. Kultyści odłupywali od Lith fragmenty kryształu, by szerzyć za ich pomocą korupcję. Obiekt był zatem podatny na penetrację... o ile nie miałem do czynienia z sytuacją, gdy decahedron rozmyślnie pozwalał się uszkodzić swym czcicielom. Zwątpiłem, byśmy zdołali zrobić mu krzywdę. Wtedy poczułem obecność Lith w swym umyśle. Diabelski kryształ szep-tał coś, co nie było słowami, lecz zaledwie pomrukiem budzącym zimne ciarki. Równomiernie, powoli... powoli niczym ruch przemieszczających się gwiazd, niczym bieg płyty tektonicznej lub masy lodowca. Kryształ prze-mawiał w spokojny nieśpieszny sposób, łagodnie wysyłając swą kusicielską aurę. Nie miał żadnego powodu do pośpiechu. Był nieśmiertelny... Ślizgacz zakołysał się gwałtownie. Obejrzałem się w bok. Medea utraciła częściowo kontrolę nad maszyną, bo leżała na fotelu z twarzą wykrzywioną torsjami. Po jej pobladłej skórze ściekały krople potu. - Ja... ja nie mogę... – wydyszała – Nie dam rady ani kroku bliżej... Dotarła do swej granicy. Przechyliłem się w jej stronę i dotknąłem deli-katnie palcami skroni dziewczyny. - Śpij – powiedziałem łagodnym głosem uciekając się jednocześnie do swe-go mentalnego talentu. Utonęła w błogiej nieświadomości. Przejąłem stery ślizgacza.

66

Page 67: Malleus [PL]

Nie byłem pilotem jak Medea Betancore i przez jedną przerażającą chwi-lę byłem pewien, że spadniemy nosem w dół prosto w jezioro lawy. Wal-czyłem jak szalony z drążkiem sterowniczym. Lecz ojciec Medei odbył ze mną kilka lekcji pilotażu. Wyrównałem lot tuż nad bulgoczącą powierzchnią lawy i niemal natychmiast odbiłem w bok omijając szerokim łukiem zagradzającą mi drogę kolumnę skały. Zataczając wokół niej koło pomknąłem w stronę Lith. Od pasa skał, na którym stał obiekt dzieliło mnie tylko szerokie rozlewisko magmy. Kryształ znów coś szeptał, ale zignorowałem jego pomruk. Od lat ćwi-czyłem swój umysł w blokowaniu wpływów Osnowy. Teraz wiedziałem już wszystko. W ten właśnie sposób obelisk skorumpował słabe umysły zwyk-łych ludzi. W taki sposób zatruł i skaził populację Cinchare. Szept... bezcie-lesne słowa o niewyobrażalnej mocy, które wciągnęły śmiertelników w uś-cisk Osnowy... Wpadłem na pewien pomysł. Sądzę, że zrodził się on z tej samej ko-niecznej prostoty, która tak imponowała Bure u Aemosa. Precyzyjne w swej prostocie rozwiązanie. Przestałem martwić się o życie savanta i magosa. Bluźnierczy potwór już dawno mógł rozedrzeć na strzępy translithoped. Jeśli istniał jeszcze dla mych przyjaciół jakikolwiek ratunek, tylko ja mogłem im pomóc. Odrywając jedną dłoń od sterów włączyłem komunikator ślizgacza usta-wiając go w trybie nagrywania. Powracając do kierowania oburącz maszyną zacząłem czystym głośnym tonem recytować ukryte w głębi pamięci wersy. Zapamiętane dawno temu, na mej ojczystej planecie, Świecie DeKere, w dziecięcych latach szkolnej nauki... Klakson kolizyjny ryknął przeraźliwie i w ostatniej sekundzie odbiłem w bok unikając zderzenia ze ślizgaczem, który wyrósł znienacka tuż za oknami kokpitu. Na ekranie skanera migotały dwa żółte punkty. Ślizgacze górnicze, takie same jak te, które ścigały nas na górnych poziomach kopalni. Ten, który próbował mnie staranować zawracał teraz nad jeziorem lawy. Drugi nabierał prędkości idąc kursem kolizyjnym. Ruszyłem wprost na nie-go, a potem skręciłem w ostatniej chwili. Przemknął obok mnie dostatecz-nie blisko, bym zdążył zauważyć emblematy Ortog Promethium na jego burtach. Dostrzegłem też twarz siedzącego w kokpicie funkcjonariusza Kaleila. Pierwszy ślizgacz, noszący na odartych z farby burtach ledwie widoczny symbol Imperialnego Sojuszu, wracał pośpiesznie blokując mi drogę do Lith. Jego pilot wybił przednie okna kokpitu i strzelał do mnie z laserowego karabinu. Pomimo ogromnej prędkości, z jaką na siebie lecieliśmy, zdołał kilka razy trafić. Poczułem stuknięcia energetycznych wiązek znaczących kadłub mojej maszyny. Odbiłem w bok, desperacko koncentrując się na po-prawnej recytacji wersetów i prowadzeniu jednocześnie powietrznego po-jedynku. Zacząłem powtarzać wyuczone słowa niczym świętą mantrę. Umykając przed ślizgaczem Imperialnego Sojuszu wpadłem prosto na maszynę Kaleila. Szarpnąłem sterami, ale i tak otarliśmy się o siebie w lo-cie. Ślizgacz zadygotał z hukiem. Na pulpicie zapaliły się ostrzegawcze kon-trolki. Miałem uszkodzone dopalacze i ograniczoną zdolność manewrowa-nia. Z morza magmy wystrzeliły w górę języki ognia, ale szybko umknąłem przed ich żarłocznym dotykiem. Przez cały ten czas głośno recytowałem. Ślizgacz Imperialnego Sojuszu znalazł się za moim ogonem, tnąc po-wietrze wiązkami laserowej energii. Obleciałem ciasnym łukiem masywną skalną kolumnę, ale nie potrafiłem go zgubić. Próbowałem odgadnąć, co w takiej sytuacji zrobiłaby Medea. Co zrobiłby Midas ? Przez krótką chwilę moja recytacja załamała się i ucichła na czas układania desperackiego planu. Ślizgacz był tuż za mną. Zahamowałem gwałtownie korzystając z silni-ków korekcyjnych i pozostając w zawisie obróciłem maszynę w miejscu no-sem w tył, prosto w kierunku ścigającego mnie pojazdu. I włączyłem górni-czy laser. Maszyna Imperialnego Sojuszu była zbyt blisko, by jej pilot zdołał na czas wykonać unik. Sądzę nawet, że z premedytacją dążył do kolizji, ale mój pojazd znajdował się zbyt wysoko. Przemknął z pełną prędkością tuż pod moim brzuchem, dostatecznie blisko, by zerwać grzbietem ślizgacza zacze-py narzędziowe i tarczę antenową skanera. Przeleciał też dokładnie przez wiązkę uruchomionego lasera. Snop świat-ła rozciął ślizgacz Imperialnego Sojuszu na dwie połowy, które runęły wśród snopów iskier prosto w morze lawy. Mój pojazd ledwie się trzymał w powietrzu po dwóch bezpośrednich zderzeniach, miałem jednak nadzieję, że wytrzyma jeszcze kilka chwil. Pracujący bez anteny skaner nie wyświetlał żadnych sygnatur, ale już go nie potrzebowałem. Widziałem Kaleila gołym okiem. Mknął ponad rozlewis-kiem magmy w moim kierunku. Nadal unosiłem się w miejscu. Nadszedł czas na przejęcie inicjatywy i skorzystanie ze słów. Wyłączyłem opcję nagrywania i otworzyłem główny aa

kanał komunikacyjny. - Kaleil ? - Horn ! - Nie... inkwizytor Eisenhorn. W odbiorniku zapadła cisza. Ślizgacz był zaledwie dwieście metrów ode mnie, pędząc przed siebie z prędkością, która miała zmieść nas obu z po-wietrza. Przytknąłem mikrofon do ust i skoncentrowałem rozdygotany umysł. - Nie rób tego – wysłałem w eter mentalny rozkaz. Ślizgacz Ortog Promethium załamał lot i runął prosto w dół w jezioro lawy. Słup ognia wystrzelił w miejscu, gdzie rozpędzona maszyna zderzyła się z powierzchnią płynnej skały.

* * * * * Skierowałem swój pojazd w stronę Lith i wylądowałem na warstwie obsydianu dwadzieścia metrów od kryształu. Medea jęczała rozpaczliwie przez sen. Czułem przerażenie na myśl o majakach, jakich musiała doświad-czać. - Precz z mej głowy ! – wrzasnąłem czując w umyśle dotyk Lith. Straciłem kilka chwil na przewinięcie nagrania w rejestratorze dźwięku i ustawienie go na ciągłe powtarzanie zapisu. Zaraz potem spiąłem komuni-kator z systemem sonarowym używanym przez pilotów ślizgacza do wspo-magania pracy skanera geologicznego. Kręciłem pokrętłami urządzenia do momentu, kiedy jego czasza została wycelowana prosto w Lith. Emitowane w formie ultradźwięków słowa uderzyły w kryształ. Impe-rialna Modlitwa o Opiekę przed Osnową, wykuwana na pamięć przez uczniów każdej dobrej szkoły podstawowej na terytorium mocarstwa. Proste błogosławieństwo chroniące przed złem, wyraz odrzucenia Chaosu. Wątpi-łem, by kiedykolwiek użyto go w równie efektowny sposób. Wątpię, by aka-demiccy wykładowcy kiedykolwiek pomyśleli o takim sposobie wykorzy-stania religijnych wersetów. - Słowa – wymamrotałem – Twoje skorumpowane szepty przeciwko moim słowom wiary. I jak ci się to podoba ? Przełączyłem sonar w tryb pracy na pełnej mocy. Już same jego fale soniczne zdolne były pozbawić człowieka z miejsca przytomności i krytycz-nie uszkodzić jego organy wewnętrzne. Przez dobrą minutę czułem lęk, że mój pomysł okazał się fiaskiem. Wtedy zwodniczy szept umilkł zastąpiony ultradźwiękowym zawodze-niem pełnym wściekłości i cierpienia. Powierzchnia Lith zaczęła tracić swą barwę, ciemniała. Cały kryształ wyraźnie zadygotał rozsypując wokół odłamki popękanego obsydianu. Jego wewnętrzna poświata zamigotała i zgasła, a wtedy stał się całko-wicie nieodróżnialny od obsydianowej skorupy, która go okrywała.

* * * * * W chwili śmierci Lith umarli również wszyscy heretycy oraz monstru-alny bluźnierczy wąż. Upewniwszy się, że Medea normalnie śpi, zawró-ciłem ślizgacz z powrotem do przedniej części pieczary - w sam czas, by ujrzeć rozpadające się w konwulsjach ostatnie fragmenty odrażającej kreatu-ry oplatającej koparkę. Powietrze było gęste od chmur dymu przesyconego swądem spalonego tłuszczu. Płonące trupy kultystów zasłały dno pieczary. Nieruchomi Łapacze stali pośród zwłok pracując na jałowym biegu, oczekując kolejnych rozkazów.

* * * * * Powgniatany w wielu miejscach i popękany translithoped wciąż działał. Kiedy wylądowałem w hangarze, dwaj techadepci Bure osobiście odebrali ode mnie ciało nieprzytomnej Medei odnosząc ją do izolatki. Podłoga głównego korytarza była przechylona w dziwaczny sposób. Inżynierowie Adeptus przez cały czas pracowali nad uszkodzonymi stabi-lizatorami machiny. Gęsty gryzący dym snuł się w powietrzu, pełen docie-rającego z zewnątrz odoru spalenizny. Aemos czekał na mnie w drzwiach pokoju kontrolnego, dosłownie wieszając mi się na szyi w rzadkim dla niego geście wzruszenia. Bure nie miał na sobie zwyczajowych pomarańczowych szat. Kanciasta nieludzka sylwetka unosiła się na krawędzi podium obser-wując emocje savanta, iluminowana płomieniami pożarów trawiących wciąż niektóre ze stacji roboczych. - Wszystko z nami w porządku, druhu – powiedziałem do Aemosa. Starzec przerwał uścisk, jakby zawstydzony nagłym wybuchem uczuć. - Dobrze się spisałeś, Gregorze ! Wręcz niewiarygodnie ! To znaczy, nie chciałem okazać zwątpienia... Bywały takie chwile, kiedy szczerze żałowałem, że nie mogłem się uś- miechnąć. Czasami zmieniona w beznamiętną maską twarz będąca dziełem

67

Page 68: Malleus [PL]

Gorgone Locke wyjątkowo mi doskwierała. Odpowiedziałem używając w delikatny sposób mentalnego talentu. - Nie poczułem żadnej urazy, przyjacielu. Aemos uśmiechnął się ze zmieszaniem i odstąpił ode mnie. Z cichym pomrukiem antygrawitacyjnego napędu Bure podleciał do drzwi pokoju i ku memu całkowitemu zaskoczeniu również mnie objął. Był to twardy uścisk, ponieważ jego metalowe serworamiona nie miały w sobie śladu ludzkiego ciepła. Poczułem ukłucie ogromnego żalu i współczucia. Poruszony bez wątpienia do głębi rozgrywającą się przed jego oczami sceną skopiował w nieudolny sposób zachowanie Aemosa. Sądzę, że w tamtym momencie gorąco pragnął choć na chwilę stać się ponownie prawdziwym człowiekiem. Tylko na chwilę. Ale jego ręce nie potrafiły przekazać żad-nych czytelnych emocji. Odsunął się opuszczając kończyny wzdłuż lśniącego korpusu. Jego zielone oczy prześlizgnęły się po zespołach serwitorów naprawczych próbu-jących zreperować naprędce uszkodzone podzespoły translithopeda. - Nigdy wcześniej tego nie mówiłem – zaczął mówić beznamiętnym me-chanicznym głosem, chociaż zapewne chciał bardzo nadać swemu tonowi jakieś cieplejsze brzmienie – Hapshant. Niezwykle cię cenił, Eisenhorn. Po-wiedział mi kiedyś, że wierzy, iż pewnego dnia twa kariera przysłoni swym blaskiem dokonania jego życia. Myślę, że się nie mylił. - Dziękuję za te słowa, magosie. Odwrócił się w moją stronę, a jego cybernetyczne oczy były teraz zaled-wie ognikami szmaragdowego światła. - Nie powiedziałeś mi jeszcze, co cię tutaj sprowadza. - Ostatnie wydarzenia niezbyt mi to umożliwiały, magosie. - Owszem. Lecz teraz... - Muszę ci wyjaśnić... pewne okoliczności, które znacząco zmieniły me życie. Wyjaśnię je w sposób przejrzysty i dokładny, byś przez przypadek nie pojął opatrznie mych intencji. Lecz wpierw... przekazałem niegdyś w twą opiekę pewien przedmiot, sto lat temu. Chciałbym zobaczyć go ponownie.

* * * * * W całym incydencie królowała dziwna ironia, jakby jakiś kosmiczny błazen kontrolował bieg wydarzeń. Nie wierzyłem rzecz jasna w takie rze-czy. Bure przekopywał bezskutecznie serce Cinchare marnotrawiąc jedenaś-cie tygodni, zanim Aemos dostarczył mu koordynaty Lith. My zaś udaliśmy się głęboko w sztolnie kopalni szukając magosa tylko po to, by dowiedzieć się od niego, że będąca celem mej podróży rzecz spoczywa bezpiecznie w skarbcu techkaplicy Adeptus Mechanicus. Leżała tam przez cały ten czas.

* * * * * Powrót na powierzchnię planety zajął nam trzydzieści godzin. Gdy tylko translithoped przebił się przez niebieską posadzkę górnego poziomu kopalni, wysłałem Aemosa i Medeę na pokład wahadłowca, by niezwłocz-nie nawiązali kontakt radiowy z Bequin i resztą czekającego na wysokiej orbicie zespołu. Miałem nadzieję, że pod naszą nieobecność moi przyjaciele nie zrobili żadnego głupstwa.

* * * * * Bure zabrał mnie do techkaplicy. Dotyk jego metalowych dłoni przywró-cił sanktuarium Boskiej Maszyny do życia. Na długich korytarzach biegną-cych po obu stronach świątyni zapaliły się jaskrawe światła jarzeniówek. Poprowadził mnie jednym z tych przejść. Świetlne płyty trzaskały cicho w charakterystyczny sposób, rozgrzewając się po dłuższym okresie przerwy. Magos podłączył jeden ze swych neuralnych kabli do wiszącego na ścia-nie panelu i odbezpieczył kodowy zamek. Ciężkie rozsuwane wrota z grube-go kompozytu wsunęły się w ścianę. Zaraz za nimi znajdowały się drugie, potem trzecie. Wszystkie schowały się z metalicznym zgrzytem przywodzą-cym na myśl dźwięk wyciąganego z pochwy miecza. - Jest w środku – powiedział Bure – Przez wszystkie te lata okazał się źród-łem ciekawych informacji. - Potem przejrzę zapiski, magosie – odparłem – Zostaw nas teraz samych. Bure odszedł. Przestąpiłem szeroki próg potrójnych drzwi i zszedłem po kilku meta-lowych schodkach na podłogę celi. W powietrzu wyczuwałem trzask sta-tycznych tarcz mentalnych. Powierzchnia całej komnaty pokryta była krysz-tałkami psionicznego lodu. - Witaj, Eisenhorn – powiedział niski, mechanicznie brzmiący głos. Dźwięk dobiegał z pojemnika stojącego na bazaltowym bloku pośrodku celi. Za-równo przedmiot jak i podwyższenie skute były grubą warstwą lodu. Minia-turowe lampki migotały wewnątrz otwartego obiektu. - Pontius Glaw. Spotykamy się ponownie.

Rozdział XXRozmowa z Przeklętym

Bure, Kowal WojnyOrbul Infanta

- Pozwól mi się upewnić, Eisenhorn – powiedział wolno bezcielesny głos Pontiusa Glawa – Uważasz, że udzielę ci pomocy ? Chrząknąłem oczyszczając zaschnięte gardło. - Tak. Pontius wybuchnął śmiechem. Mikroprzełączniki podpięte do pozłaca-nych obwodów jego sarkofagu zalśniły ognikami iskier. - Nie sądziłem, że człowiek taki jak ty jest mnie w stanie zadziwić, Eisen-horn. Byłem w błędzie. Starłem ze schodów lodowe bryłki i usiadłem na nich spoglądając na me-talowy pojemnik. Był niewielki, kanciasty, wsparty na czterech łapkach, wy-pełniony skomplikowaną technologią służącą tylko jednemu celowi: zasila-niu topornie ociosanej bryły wielkości zaciśniętej pięści, w której wnętrzu spoczywał intelekt – a może także dusza – jednego z najbardziej zwyrod-niałych heretyków Imperium. Pontius Glaw, martwy fizycznie od ponad trzystu lat, był niegdyś naj-bardziej odrażającym produktem arystokratycznej dynastii Glawów. Rodzina ta, należąca do kasty szlachetnie urodzonych możnowładców Gud-run, wielokrotnie wychowywała heretyków, a ostatni z jej linii stali się sprawcami osławionej sprawy Necroteuchu. Wspierany przez służby bez-pieczeństwa marynarki kosmicznej, zdołałem zniszczyć ten skażony ducho-wą korupcją ród i przechwycić w trakcie całej operacji sferę kryjącą w swym wnętrzu Pontiusa Glawa. Jego rodzina i jej zausznicy próbowali zło-żyć w ofierze tysiące niewinnych ludzi, by w zamian przywrócić swemu przodkowi materialną postać. Również tej zbrodni zdołałem zapobiec. Kiedy sprawa Necroteuchu dobiegła końca, pozostałem z pojemnikiem pełnym heretyckiego jadu. Już w samej kwestii technologii sarkofag był prawdziwym cudem, a przecież nie sposób było odkryć z marszu wszystkich sekretów ukrytego w nim intelektu. Zamiast więc zniszczyć pojemnik, oddałem go na przechowanie Geardowi Bure. Wiedziałem, że magos posia-da dostatecznie dużo czasu, wiedzy i chęci, by przestudiować przynajmniej techniczne parametry i zasady działania obiektu. Poza tym był godny zau-fania. Od czasu do czasu w przeciągu ostatnich stu lat podważałem zasadność swego postępowania w tej kwestii. Mówiąc szczerze, zobowiązany byłem do jak najszybszego przekazania Pontiusa w ręce Ordo Hereticus, gdzie sarkofag zostałby poddany badaniom, a następnie zniszczony. Fakt, iż tego nie uczyniłem budził czasami moje rodzące się na nowo wątpliwości. Roz-myślając nad całą sprawą od nowa nie potrafiłem opędzić się od podej-rzenia, iż być może moi oskarżyciele mieli po części rację. Czyż fakt ukry-cia tak bluźnierczej rzeczy nie był dowodem radykalizmu ? Aemos egzorcyzmował moje wyrzuty sumienia przypominając za każ-dym razem, że sarkofag został skonstruowany w oparciu o technologię transferów energii mentalnej skradzioną bez wątpienia Adeptus Mechanicus. Dobitnie dowodziło to w jego opinii faktu, iż przedmiot taki powinien był znaleźć się w posiadaniu przedstawiciela tej organizacji. - No dalej – kontynuował Pontius – Przedstaw swoje argumenty. Wyjaśnij mi, dlaczego miałbym ci udzielić pomocy ? - Potrzebuję specjalistycznych informacji, które z pewnością znajdują się w twym posiadaniu. Bardzo specyficznej wiedzy. - To ty jesteś inkwizytorem, Eisenhorn. Wszystkie zbiory informacji w Imperium stoją przed tobą otworem. A może mam rozumieć, że zakres twych kompetencji uległ jakiemuś ograniczeniu ? Prędzej bym skonał niż opowiedział temu potworowi o prześladowa-niach, których ofiarom padłem. Zresztą, chociaż faktycznie miał rację, w imperialnych archiwach nie znalazłbym nigdy zapisków na interesujące mnie obecnie tematy. - Poszukuję wiedzy, którą można określić terminem... zastrzeżonej. - Ahhhhh... - Co ? Co to za ahhhhh ? Chociaż głos Pontiusa Glawa był wyprany z jakichkolwiek emocji, a sam heretyk nie mógł już posługiwać się mową ciała, doskonale wyczuwałem przepełniającą jego umysł satysfakcję. - Więc w końcu dotarłeś do tego punktu? Jakie to wspaniałe. - Jakiego punktu ? – czułem rosnący dyskomfort. Od miesięcy planowałem to spotkanie, a teraz Pontius zdawał się przejmować całkowitą kontrolę nad jego przebiegiem. - Punktu, w którym przekraczasz linię. - Ja...

68

Page 69: Malleus [PL]

- Wszyscy inkwizytorzy przekraczają w końcu linię. - Mówię... - Wszyscy bez wyjątku. Jest zbyt pociągająca. - Słuchaj mnie, ty wredny... - Mały inkwizytor Eisenhorn za głośno protestuje. Linia, Gregorze, linia ! Granica pomiędzy porządkiem i chaosem, pomiędzy dobrem i złem, pomię-dzy ludzkością i czym, co ludzkie nie jest. Wiem to, ponieważ sam ją prze-kroczyłem. Zrobiłem to rzecz jasna zgodnie z własną wolą. Ochoczo. Prze-szedłem na drugą stronę tańcząc i rozkoszując się tym przeżyciem. Dla ludzi takich jak ty cały ten proces jest bardziej bolesny. Wstałem ze swojego miejsca. - Nie sądzę, by ta konwersacja miała jakikolwiek sens. Wychodzę. - Tak szybko ? - Może zajrzę do ciebie za sto albo dwieście lat. - To stało się na Quenthusie Osiem, wiosną roku 019.M41. Zatrzymałem się w progu celi. - Co takiego ? - Moment, w którym przekroczyłem linię. Chcesz o tym posłuchać ? Byłem rozdarty sprzecznymi emocjami, ale powróciłem na swoje miejs-ce. Wiedziałem, o co chodzi Pontiusowi. Uwięziony na zawsze w metalo-wym pojemniku, pozbawiony węchu, wzroku, dotyku i smaku, desperacko pożądał konwersacji i ludzkiego towarzystwa. Pojąłem to w trakcie przesłu-chań Pontiusa na pokładzie Essene, sto lat temu, podczas tranzytu do odleg-łego systemu słonecznego KCX-1288. Teraz heretyk gotów był przekupić mnie każdą ciekawą historyjką, bylebym tylko zechciał pozostać i z nim porozmawiać. A przy tym świadom byłem innego faktu: nigdy dotąd w historii naszych wzajemnych kontaktów Pontius nie opowiadał o tak osobistych sprawach. - Rok 019.M41. Bardzo burzliwy rok. Światy na dalekim wschodzie galak-tyki opierały się świętej wojnie rozpętanej przez zielonoskórych, a dwaj lor-dowie należący do Wysokiej Rady Terry zostali skrytobójczo zamordowani w przeciągu następujących po sobie miesięcy przez zwaśnione z nimi impe-rialne rody. Szerzyły się plotki o rychłym wybuchu wojny domowej. Rynek handlowy w podsektorze niemal całkowicie upadł. Cóż to był za rok. Święty Drache poniósł męczeńską śmierć na Koryncie. Miliardy ludzi padły ofiarą Beznos famine. - Posiadam dostęp do tekstów historycznych, Pontiusie – zauważyłem su-chym tonem. - Poleciałem na Quenthusa VIII z zamiarem kupienia wojowników do mo-ich walk gladiatorskich. Quenthini byli dobrą nacją, mieli długie ręce i za-ciekły charakter. Miałem wtedy chyba dwadzieścia pięć lat. Mówiąc szczerze, sam już nie pamiętam. Byłem w kwiecie wieku. Zapadła długa chwila przerwy, podczas której Glaw rozmyślał o swej młodości. Iskierki światła skakały po obwodach jego sarkofagu. - Jeden z nadzorców w amfiteatrze zaproponował mi obejrzenie gladiatora, którego kupiono gdzieś na krańcach Ultima Segmentum Był to istny diabeł ze zdziczałego świata zwanego Borea. Nazywał się Aaa, co w jego prymitywnym dialekcie oznaczało „Miecz-Tnący-Ciała-Za-Łup-W-Postaci-Kobiet”. Czy to nie brzmi cudownie ? Gdybym kiedykolwiek miał syna, ludzkiego syna rzecz jasna, nadałbym mu imię Aaa. Aaa Glaw. Piękne, prawda ? - Wciąż jeszcze zastanawiam się, czy stąd nie wyjść, Pontiusie. Głos dobiegający z sarkofagu zachichotał. - Ten Aaa to był prawdziwy oryginał. Zęby miał spiłowane w stożki, a jego paznokcie od dzieciństwa smarowano tubylczymi miksturami, by prze-kształciły się w szpony. Szpony, Eisenhorn ! Twarde zakrzywione haki z keratyny. Miałem raz okazję widzieć jak rozdzierał za ich pomocą kolczugę. Cały czas trzymano go w kajdanach. Nadzorca opowiedział mi, że w trakcie transferu na Quenthusa wyrwał ramię swemu współwięźniowi. I oskalpował nieostrożnego strażnika w amfiteatrze. Zębami. - Czarujący osobnik. - Oczywiście z miejsca go kupiłem. Sądzę, że mnie polubił. Nie posiadał zbyt rozwiniętego daru wysławiania, że już nie wspomnę o jego tragicznych manierach przy stole ! Spał na gołej ziemi i załatwiał się tam, gdzie popadło. - Nic dziwnego, że cię polubił. Warstwa lodu okrywająca sarkofag zatrzeszczała znacząco. - Niegrzeczny z ciebie chłopczyk. Jestem wykształconym człowiekiem. Ha! Byłem wykształconym człowiekiem. Teraz jestem elokwentnym i niebez-piecznym pudełkiem. Lecz nie zapominaj o moim doświadczeniu, Eisen-horn. Byłbyś osłupiały, gdybyś tylko wiedział, w jak łatwy sposób wykształ-cony syn Imperium potrafi przekroczyć linię, o której wcześniej wspomina-łem. - Mów dalej. Jestem pewien, że wyciągniesz niebawem jakiś morał z tej opowieści. - Aaa dobrze mi służył i zarobiłem krocie wystawiając go do walk. Nie twierdzę bynajmniej, że staliśmy się przyjaciółmi... nigdy nie staje się przy-a

jacielem ulubionego carnosaura, prawda ? Poza tym ja nie zawierałem przyjaźni z pospólstwem. Wypracowaliśmy jednak przez te lata wzajemne porozumienie. Odwiedzałem go w cali, sam i nieuzbrojony, on zaś nigdy mnie nawet nie dotknął. Opowiadał mi stare mity swego macierzystego świata, Borei. Przepiękne historie barbarzyńskich rzezi. Lecz wybiegłem zbyt daleko w przód... Wtedy na Quenthusie, w amfiteatrze, w promieniach wiosennego słońca przekroczyłem ową linię. Nadzorca pokazał mi Aaa i namawiał usilnie do jego kupna. Więzień spojrzał na mnie i chyba wyczuł pokrewną duszę... to tłumaczyłoby fakt tak szybkiego zżycia się ze sobą. W swoim prostym chrapliwym języku zachwalał mi swą wartość obrazując ruchami rąk rozrywki, jakich mógł dostarczyć będąc mą własnością. By dobić targu, zaoferował mi swój naszyjnik. - Naszyjnik ? - Tak. Więźniom pozwalano zachować pewne drobiazgi posiadające war-tość prywatną, a nie mogące jednocześnie posłużyć za broń. Aaa nosił na szyi pozłacany łańcuch, emblemat swego szczepu. Była to najbardziej war-tościowa część jego majątku... w zasadzie była to jedyna rzecz tworząca je-go majątek. Mniejsza z tym. Oferował mi ten przedmiot pragnąc, bym w za-mian stał się jego panem. Przyjąłem dar i jak już rzekłem wcześniej, kupi-łem też niewolnika. - A co to ma wspólnego z linią ? – zapytałem lekko znudzony. - Poczekaj, cierpliwości... nieco później tamtego dnia przyjrzałem się uważnie naszyjnikowi. Jego ogniwa okazały się wypełnione zadziwiającą technologią. Borea może i jest obecnie krainą dzikusów polujących z maczugami na różne bestie, ale kiedyś, tysiące lat temu, musiał to być bar-dzo rozwinięty świat pograniczny mocarstwa. Popadł w degenerację, ponieważ dotknął go Chaos, a naszyjnik był jedną z nielicznych pozos-tałości po tamtym wydarzeniu. Jego nietypowa, dawno zapomniana techno-logia wtłaczała esencję Osnowy prosto do umysłu właściciela. Nic dziw-nego, że Borea jest domem tak krwiożerczych ludzi, skoro każdy dorosły nosi tam taki naszyjnik. Wtedy byłem jedynie zaintrygowany otrzymaną biżuterią. Założyłem ją. - Założyłeś naszyjnik ? - Byłem młody i beztroski, cóż więcej mogę powiedzieć. Włożyłem ozdo-bę. W przeciągu następnych kilku godzin macki Osnowy dotarły do mojego ośrodka nerwowego. I wiesz, co ci muszę powiedzieć ? - Co ? - To było cudowne ! Wyzwalające ! Nareszcie naprawdę zacząłem żyć ! Przekroczyłem linię i fakt ten wprawił mnie w olśnienie. Pojąłem znienacka prawdziwą istotę otaczającego mnie wszechświata, fałsz nauk głoszonych przez Eklezjarchię w imię gnijącego na swym tronie Imperatora ! Poznałem przedsmak życia wiecznego ! Kruchość ludzkiego gatunku ! Chwałę Osno-wy ! Ulotną wartość cielesnych przeżyć ! Nieporównywalną z niczym in-nym słodycz szerzenia śmierci ! - I wtedy przestałeś być Pontiusem Glawem, siódmym synem czcigodnego imperialnego rodu, stając się w zamian Pontiusem Glawem, sadystycznym zbrodniarzem i heretykiem ? - Każdy z nas szuka jakiegoś celu w życiu. - Dziękuję ci za podzielenie się ze mną swymi wspomnieniami, Pontiusie. To była niezapomniana rozmowa. - Dopiero zacząłem... - Żegnaj. - Eisenhorn ! Eisenhorn, zaczekaj ! Proszę ! Ja... Drzwi celi zatrzasnęły się za mną z głuchym łoskotem.

* * * * * Odczekałem dwa dni, zanim ponownie powróciłem do celi. Tym razem mój rozmówca był mrukliwy i obrażony. Wszedłem do pomieszczenia i usiadłem na schodkach kładąc obok przyniesioną ze sobą tacę. - Tylko sobie nie myśl, że będę z tobą rozmawiał – uprzedził Pontius. - A to dlaczego ? - Otworzyłem przed tobą poprzednio swą duszę... a ty sobie poszedłeś. - Wróciłem. - Widzę. Znów bliżej linii ? - Ty mi to powiedz – wyciągnąłem wygodnie nogi i nalałem sobie do kie-liszka wina ze stojącej na tacy butelki. Poszczękałem nieco szkłem, a póź-niej upiłem delikatnie nieco alkoholu. - Amasec ? - Tak. - Jaki rocznik ?- Pięćdziesięcioletni, z Gathalamoru, przechowywany w drewnianych beczkach. - Czy jest... dobry ? - Nie.

69

Page 70: Malleus [PL]

- Nie ? - Jest perfekcyjny. Z wnętrza pojemnika dobiegło westchnienie. - Mówiłeś coś do mnie. Coś o linii – powróciłem do tematu dysputy. - Mówiłem... mówiłem, że bardzo mi było dobrze w twoim towarzystwie – burknął Pontius. - To miłe – wyjąłem z kieszeni skręt z liści lho, który podprowadziłem Un-gish podczas wizyty w jej kajucie. Potrząsnąłem zapalniczką i skrzesałem ogień. Wciągnąwszy w płuca chmurę dymu wydmuchnąłem go łagodnie w kierunku pojemnika. Nayl wstrzyknął mi zaledwie pół godziny wcześniej silne środki antytoksyczne, toteż nie odczuwałem skutków ubocznych nar-kotyku. - Słyszę, że coś tam palisz. To liście lho ? - Tak, Pontiusie. - Hmmm... - Mówiłeś coś ? - Są dobre ? - Mówiłeś coś ? - Opowiadałem ci o swoim przejściu. O przekroczeniu linii. Czego jeszcze ode mnie chcesz ? - Całej reszty. Uważasz, że ja również balansuję na krawędzi. Dlaczego ? - Wnioskuję z twoich słów. Sprawiasz wrażenie człowieka, który pojął w końcu szersze znaczenie Immaterium. - Mów dalej. - Wspominałem ci już, że to zdarza się prędzej czy później każdemu inkwi-zytorowi. Widzę cię oczami wyobraźni jako młodzika w szkole, prosto-linijnego i purytańskiego. Wszystko musiało ci się wydawać wówczas takie proste. Wyłącznie czarne i białe. - Z pewnością prostsze, niż dzisiaj. - Oczywiście. Moc Osnowy jest wszędzie. Występuje nawet w najbardziej drobiazgowo zaplanowanych czynnościach. Życie byłoby bez niej puste i pozbawione blasku. - Jak twoje życie teraz ? – podpowiedziałem i upiłem kolejny łyczek ama-secu. - Bądź przeklęty ! - Sugerując się twymi uwagami mogę śmiało przyjąć, że już jestem. - Każdy jest przeklęty. Ludzkość jest przeklęta. Cały nasz gatunek. Chaos i śmierć to jedyne pewniki w otaczającym nas wszechświecie. Jeśli ktoś wierzy w coś innego, jest ignorantem. A Inkwizycja... tak dumna, wyniosła i pewna swych racji, tak święcie przekonana, iż walczy z wpływami Osno-wy... jest największym skupiskiem ludzkich głupców. Twoja codzienna praca zbliża cię ustawicznie w kierunku krawędzi, cały czas dostarcza szer-szej wiedzy o mocach Osnowy. Stopniowo, wręcz tego nie zauważając, na-wet najbardziej purytański inkwizytor pada ofiarą podszeptów Chaosu. - Nie mogę się z tobą zgodzić. Posępny nastrój Pontiusa wydawał się znikać w ferworze intelektualnej konfrontacji. - Pierwszym krokiem jest wiedza. Inkwizytor musi rozumieć podstawowe zagadnienia związane z Chaosem, jeśli chce z nim skutecznie walczyć. W przeciągu kilku lat zyskuje większą wiedzę na temat Osnowy niż większość szeregowych kultystów przez całe swe życie. Wtedy przychodzi czas na drugi krok. Inkwizytor łamie przyjęte zasady i pozwala pewnym aspektom Chaosu przetrwać, by móc nad nimi prowadzić badania. Nawet nie próbuj negować tego faktu, Eisenhorn. W końcu stoję przed tobą, prawda ? - Prawda. Lecz zrozumienie jest krytycznie ważne. Nawet purytanin przy-zna ci w tej kwestii rację ! Bez odpowiedniej wiedzy Inkwizycja skazana byłaby na porażkę. - Nie rozśmieszaj mnie – zarechotał sarkofag, po czym umilkł na chwilę – Opisz mi smak amasecu w twoich ustach. Smak i zapach. - Dlaczego ? - Trzysta lat minęło od chwili, kiedy ostatni raz coś smakowałem. Czułem. Dotykałem. Od początku obawiałem się, że mój fortel z winem i narkotykiem jest dziecinnie łatwy do przejrzenia, on jednak chwycił przynętę. - Przypomina olej rozlany po języku, miękki, o temperaturze ciała. Aromat poprzedza smak, ma nutę peat i pieprzu, jest ostry. Trunek płonie w gardle i rozpala prawdziwy ogień przy sercu. Pojemnik wydał z siebie długi jęk rozpaczy i żalu. - Trzeci krok ? – powróciłem do dyskusji. - Trzeci krok... trzeci krok to już sama linia. Wtedy inkwizytor staje się radykałem. Wtedy postanawia posłużyć się Chaosem przeciwko Chaosowi. Wtedy korzysta z narzędzi Osnowy i prosi o pomoc heretyków. - Rozumiem. - Jestem pewien, że rozumiesz. No to jak, chcesz mnie poprosić o pomoc ? - Tak. Pomożesz mi ? - To zależy – wymamrotał sarkofag – Co otrzymam w zamian ?

Wyjąłem z ust skręta. - Twoją nagrodą będzie satysfakcja z faktu, że przekroczyłem linię i ściąg-nąłem wieczyste przekleństwo na swą duszę. - Ha ha. Bardzo mądre ! Tyle tylko, że ja już się rozkoszuję tą świadomoś-cią. Co jeszcze możesz mi zaoferować ? Obróciłem w dłoni kieliszek rozchlapując nieco bursztynowego płynu. - Magos Bure to utalentowany człowiek. Jest mistrzem sztuk technicznych. Chociaż nigdy nie zgodziłbym się na twoje uwolnienie, mógłbym go popro-sić o przysługę. - Jaką przysługę ? – zapytał pośpiesznie Pontius. - O ciało dla ciebie. Konstrukt na kształt serwitora. Możliwość przemiesz-czania się, sięgania, trzymania, widzenia. Być może także cybernetyczne odpowiedniki innych zmysłów, chociażby węch czy smak. Myślę, że była-by to dla niego dziecinnie prosta sztuczka. - Na bogów Osnowy ! – wyrzucił z siebie sarkofag. - A więc ? - Pytaj. Pytaj mnie. Pytaj mnie, Eisenhorn ! - Zatem porozmawiajmy trochę... o istocie spętanych demonów.

* * * * * - Jesteś pewien, że wiesz, co robisz ? – spytał mnie Fischig. - Oczywiście – odparłem. Obraliśmy za swoją kwaterę stację kontrolną kopalni Cinchare. Bequin i Aemos wysprzątali cały budynek i doprowadzili go do względnego porząd-ku. Medea, Inshabel, Nayl i Fischig patrolowali regularnie okolicę. Bure zapewnił nam dodatkowe ubezpieczenie w postaci grupy Łapaczy, a otwar-te cały czas połączenie radiowe z Essene gwarantowało natychmiastową informację o obecności jakiegokolwiek obcego statku w granicach dzikiego systemu. Było późne popołudnie trzeciego tygodnia naszego pobytu na górniczej planetoidzie. Właśnie powróciłem z codziennej wizyty u Glawa i stałem z Fischigiem przy oknie biura spoglądając w dól na pusty plac. - Naprawdę wiesz ? – naciskał. - Pamiętam jak pytał nas o to samo, gdy wyciągnęliśmy go z Carnificiny – oświadczyła Bequin podchodząc do nas nieśpiesznie – Dzięki Osmie i jego polowaniu na czarownice znaleźliśmy się w ślepym zaułku. Jeśli wybrnie-my z tej matni, oczyścimy swoją reputację. Fischig parsknął z dezaprobatą. - Nie podoba mi się to. Nie podobają mi się układy z tym rzeźnikiem. Nie powinniśmy mu nic obiecywać. Odnoszę wrażenie, że przekroczyliśmy linię... - Co powiedziałeś ? – przerwałem mu gwałtownie. Starałem się przez cały ten czas przekazywać reszcie grupy jak najbardziej ograniczone fragmenty rozmów z Pontiusem. - Powiedziałem: odnoszę wrażenie, że przekroczyliśmy linię. Coś jest nie tak ? Pokręciłem przecząco głową. - Nie, nic. Jak reszta przygotowań ? Podświadomie wyczuwałem, że Fischig chce pociągnąć mnie za język, ale było już na to za późno. Z premedytacją zmieniłem temat rozmowy. - Twój przyjaciel magos pracuje. Nayl zaniósł mu wczoraj ostrze oraz twoje notatki i diagramy – powiedział Hubrisjanin. - Komunikaty zostały napisane, zaszyfrowane i zabezpieczone, są gotowe do wysyłki – dodała Bequin – Wydaj tylko polecenie, a Ungish je nada. Mam też gotową deklarację, przy sobie – podała mi włączony elektroniczny notes. Na jego ekranie widniała carta extremis, oficjalnie wyjmująca Quixosa spod prawa, nakładająca na niego tytuł heretyka i Extremis Diabolus, napi-sana w moim imieniu. Dokument datowany był na dwudziesty dzień dzie-siątego miesiąca roku 340.M41. Nie umieszczono w nim informacji o miejscu wydania carty, ale Aemos dołożył starań, by wszystkie inne ele-menty deklaracji spełniały normy statutu Inkwizycji i praw Imperium. - Dobrze. Wyślemy je za kilka dni – wiedziałem, że z chwilą opublikowania carty stanę się ponownie celem szukającego mych śladów pościgu. Opraco-wałem plan, którego realizacja mogła nam zająć lata, a przez cały ten czas mieliśmy grać rolę zwierzyny. Szczerze mówiąc, wolałbym jeszcze nie ścią-gać na swą głowę uwagi moich prześladowców. - Jak długo jeszcze będziemy tutaj siedzieć ? – spytała Bequin. - Nie wiem. Może tydzień, miesiąc ? Może dłużej ? Wszystko zależy od tego jak dalekiej pomocy udzieli nam Glaw. - Lecz wyciągnąłeś już od niego jakieś informacje ? – dociekał Fischig. - Tak odparłem, mając jednocześnie nadzieję, że nie poznałem zbyt wielu mrocznych sekretów.

* * * * *

70

Page 71: Malleus [PL]

Chodziłem tego wieczoru przez ponad godzinę po pustych ulicach ko-palnianego miasteczka, chcąc zebrać myśli i uspokoić wyrzuty sumienia. Zdawałem sobie doskonale sprawę z faktu, że wstępuję na niebezpieczną ścieżkę. Musiałem skupić się całkowicie na swym celu albo straciłbym kon-trolę nad biegiem wydarzeń. Od chwili uzyskania przewagi nad Glawem bawiłem się z nim w gry konwersacyjne. Jego wywody o linii, trzech krokach wiodących do upadku moralnego grożącego inkwizytorowi... nie były dla mnie niczym specjalnie nowym. Podpuszczałem go, by poczuł swą wyższość w debacie i pozwolił pociągnąć się za język. Każdy warty swej rozety inkwizytor znał czyhające w głębi Osnowy zagrożęnia. Lecz mimo to jego słowa wryły mi się głęboko w pamięć. Każdy pury-tański Commodus Voke był potencjalnym Quixosem. Kiedy Glaw stwier-dził, że krawędź jest często przekraczana nawet bez świadomości czyniącej to osoby, przyznałem mu w myślach rację. Spotkałem dostatecznie wielu radykałów, by wiedzieć, że to prawda. Zawsze czerpałem dumę ze swoich purytańskich przekonań i amalat-hiańskiej filozofii życia. Nie znosiłem herezji radykalistów i z tego też po-wodu chciałem dostać w swe ręce Quixosa. Wciąż dręczyły mnie wątpliwości. Przyjęty przeze mnie plan był rzecz jasna ryzykowny, ale też pragmatyczny, jeśli uwzględniło się mą obecną sytuację. Chcąc zniszczyć Quixosa musiałem prześlizgnąć się obok jego spętanych demonów, to zaś wymagało szerokiej wiedzy, umiejętności i doświadczenia. Nie mogłem już przecież korzystać ze wsparcia Świętej Inkwizycji. Lecz czy przekroczyłem dopuszczalną granicę ? Czy popełni-łem grzech mogący tak łatwo pociągnąć mnie w otchłań radykalistycznych nieprawości ? Czy obsesja na pukcie Ouixosa zaślepiła mnie na wyznawane dotąd ideały ? Uważałem się za niewinnego takich posądzeń. Wiedziałem, co robię i starałem się uniknąć w swym postępowaniu wszelkich poważniejszych od-chyleń od przyjętychc norm. Byłem czysty i wolny od skażenia, nawet wte-dy. Cóż innego mógłbym twierdzić ?

* * * * * Wspiąłem się na wieżę obserwacyjną wystrzeliwującą ponad górnicze miasto i przystanąłem na dłuższą chwilę pod szklaną kopułą na jej szczycie, obserwując dachy kolonii Cinchare, otaczające wielki krater zarysy niebies-kich skał i lśniące w górze gwiazdy. Płomieniste warkocze meteorytów wykreślały w przestworzach szachownicę linii. Usłyszałem jakiś dźwięk na schodach. Przyszedł Nayl. - To ty – powiedział dołączając do mnie i chowając wyciągniętą z kabury broń – Robiłem obchód i zobaczyłem otwarte drzwi. Wszystko w normie ? Skinąłem potakująco głową. - Zdarzały ci się czasami brudne zagrywki, prawda, Harlonie ? Spojrzał na mnie niewyraźnie i podrapał się po łysej czaszce. - Nie za bardzo wiem, o co ci chodzi, szefie – odparł. - Przez wszystkie te lata, pracując jako łowca nagród... i widziałem też jak walczysz, pamiętasz ? Czasami łamiesz zasady, by wygrać. - Owszem. Są chwile, kiedy musisz wykorzystać każdą możliwość, by po-stawić na swoim. Nie jestem wcale dumny z moich bardziej... bezwzględ-nych czynów, lecz one były koniecznością. Zawsze byłem przekonany, że idea uczciwej gry jest przeakcentowana. Skurwiel próbujący obłupić cię ze skóry nie będzie myślał o uczciwej konfrontacji, to pewne. Musisz zrobić to, co jest konieczne. - Cel uświęca środki ? Uniósł lekko brwi i roześmiał się. - Nie, to trochę inaczej. Taki sposób rozumowania wpędza człowieka w kłopoty. Istnieją środki, których wykorzystania nie zdoła usprawiedliwić żaden cel. Ale okazjonalna brudna walka nie jest zbrodnią. Ani złamanie zasad. Pod warunkiem pamiętania o jednej rzeczy. - Jakiej ? - Jeśli chcesz łamać zasady, musisz je wpierw dobrze poznać.

* * * * *

Oprócz codziennych wizyt w celi Glawa spędzałem też sporo czasu z magosem Bure. Pracował w swym warsztacie, wpierany przez serwitorów i techadeptów. Rzucił się bez opamiętania w wir wyzwań, które przed nim postawiłem. Chociaż nigdy nie powiedział tego otwarcie, przekonany by-łem, że spłacał w ten sposób jakiś istniejący w jego mniemaniu dług za po-moc okazaną w rozprawie z Lith. Wysłuchał mnie i Aemosa bez żadnych emocji, kiedy opowiadaliśmy o naszej niedawnej przeszłości. Rozmowy te były dla mnie swoistą spowie-dzią. Wspomniałem mu, że ciąży na mnie carta, że jestem teraz renegatem.

Zaakceptował moją niewinność bez jakiegokolwiek wahania. Powiedział nawet Hapshant nie wychowałby radykała. To reszta galaktyki się myli, nie my. Moje słowa całkowicie mu wystarczyły. Pewnego dnia w trakcie szóstego tygodnia naszego pobytu na Cinchare wezwał mnie do swojego warsztatu. Warsztat znajdował się pod techkaplicą i liczył dwa rozległe piętra tworzące prawdziwą fabryczkę pełną machin i aparatury przekraczającej me zdolności pojmowania. Hydrauliczne prasy podnosiły się i opadały z hu-kiem, sprężarki syczały przeraźliwie. Oprócz moich prywatnych projektów w warsztacie trwały prace nad naprawą translithopeda i samej techkaplicy. Wędrując poprzez kłęby pary natrafiłem w końcu na Bure nadzorującego pracę dwóch serwitorów, grawerujących jakieś symbole na dwumetrowej długości pręcie z kompozytowych stopów. - Eisenhorn – powiedział kierując w mą stronę swe szmaragdowe oczy. - Jak idą prace ? - Czuję się niczym zbrojmistrz z czasów pracy w kuźniach industrialnych światów, kiedy jeszcze byłem zwykłym śmiertelnikiem. Twoje żadania są skomplikowane, ale nie niemożliwe w realizacji. Cieszy mnie ogromnie to wyzwanie. Wyjąłem z kieszeni kilka kartek papieru i podałem je magosowi. - Kolejne notatki, spisane w trakcie ostatniego spotkania z Glawem. Pod-kreśliłem kluczowe uwagi. Choćby tutaj, zasugerował użycie elektrum do wzmocnienia szpicy. - Zamierzałem skorzystać z żelaza lub zbliżonej właściwościami rudy. Elektrum. To ma w sobie sens – wziął ode mnie kartki i przypiął je do wiel-kiej ściennej tablicy pełnej powieszonych na niej pergaminów, wydruków, instrumentów pomiarowych i elektronicznych notesów. Dostrzegłem tam przyniesione wcześniej notatki oraz psychometryczne zdjęcia wykonane przez Ungish, zawierające obrazy cadiańskich pylonów, Charubaela, Prop-haniti i pieczęci, jakie na sobie nosił. - Zastanawiałem się też nad rdzeniem szpicy. Chciałem użyć pyralinę albo jeden z kryształów teleempatycznych jak chociażby epidotrichite, ale wąt-pię, by którekolwiek z tych rozwiązań oferowało dostateczną wytrzyma-łość. Z pewnością nie więcej niż na jedno, dwa użycia. Myślałem też o zanthoclasie. - Co to takiego ? - Syntetyczny przewodnik wykorzystywany w urządzeniach przekazują-cych impulsy mentalne. Nie jestem do niego specjalnie przekonany, mam jeszcze kilka pomysłów w zanadrzu – zdawałem sobie sprawę z faktu, iż swoboda w rozmowie na tematy stanowiące sekrety Adeptus Mechanicus świadczyła o ogromnym zaufaniu, jakie wobec mnie żywił Bure. Czułem się nim zaszczycony. - To rękojeść – oświadczył wskazując mi podłużny stół, nad którym pochy-lali się dwaj grawerujący długi pręt serwitorzy. - Stal ? - Specjalnie hartowana. Tytanowy rdzeń otoczony jest powłoką z adaman-dytu. Wewnątrz rdzenia znajduje się sieć mikroskopijnych kanalików wy-pełnionych drutami z lapidorontium. - Wygląda perfekcyjnie – odparłem. - Jest perfekcyjna. Dosłownie. Zachowaliśmy dokładność co do nanometra w stosunku do twoich schematów. Pozwól, że pokażę ci miecz. Przeszliśmy do stołu roboczego na drugim krańcu warsztatu, gdzie pod warstwą materiału spoczywało ostrze. - I co myślisz ? – zapytał Bure zdejmując z broni płachtę materiału. Barbarisater był równie piękny jak zawsze. Dostrzegłem świeże grawe-runki w postaci pentagramatycznych runów, po dziesięć na każdej stronie ostrza. - To wspaniały artefakt. Mówiąć szczerze, miałem skrupuły wprowadzając zatwierdzone przez ciebie modyfikacje. Na tylko tej stronie klingi wykona-łem osiem nawiertów za pomocą adamandytowego rdzenia. Wzmocniona stal ostrza była prasowana dziewięćset razy. To osiągnięcie technologiczne całkowicie dla nas obecnie niewykonalne. Byłem wiele winien klanowi Esw Sweydyr za tę broń, podobnie jak już miałem wobec klanu dług za życie Arianrhod. Powinienem był zwrócić ostrze jak najszybciej w ręce starszych Esw Sweydyr, ponieważ stanowiło ono część ich dziedzictwa będąc usuril – żywą legendą. Moim zadaniem było strzeżenie tej broni, nie zaś jej używanie, z pewnością zaś nie wolno mi było modyfikować go w ten sposób. Lecz spotkanie z Prophaniti w Kasr Gesh nauczyło mnie dwóch rzeczy. To demon przekazał mi niezbędną wie-dzę. Pentagramatyczne runy działały przeciwko spętanym demonom, nie były jednak silniejsze od broni, na którą je naniesiono. Byłem pewien, że niewiele można znaleźć ostrzy lepszych i mocniej-szych od carthaeńskiej stali. Jeśli los pozwoli, wyrównam klanowi Esw Sweydyr poniesione straty. Chciałem dotknąć klingi, lecz Bure natychmiast mnie powstrzymał.

71

Page 72: Malleus [PL]

- Wciąż odpoczywa. Musimy uszanować jego jaźń. Za kilka dni będzie ci wolno podnieść broń. Ćwicz z nią często. Musicie się dobrze poznać, zanim użyjesz jej w walce. Magos odprowadził mnie do drzwi warsztatu. - Obie bronie muszą być pobłogosławione i konsekrowane przed użyciem. Ja rzecz jasna nie mogę tego uczynić, wolno mi jednak ceremonialnie po-święcić je opiece Boga Maszyny. - Zaplanowałem już ich konsekrację – odparłem – lecz z ogromną radością przyjmę twą propozycję. Kiedy przyjdzie mi zmierzyć się z Quixosem, nie potrafię przywołać na myśl bardziej potężnego patrona od Boskiej Maszy-ny.

* * * * *

- Odlatujemy za kilka dni – powiedziałem. Sarkofag milczał przez dłuższą chwilę. - Będę tęsknił za naszymi rozmowami, Eisenhorn. - Mimo to muszę odejść. - Uważasz, że jesteś już gotowy ? - Uważam, że ta część moich przygotowań dobiegła już końca. Czy jest coś jeszcze, o czym mógłbyś mi powiedzieć ? - Myślałem już nad tym. Nic mi nie przychodzi do głowy. Z wyjątkiem... - Z wyjątkiem ? Światełka na obudowie pojemnika zamigotały. - Z wyjątkiem jednej kwestii. Pomimo całej wiedzy, jaką ode mnie otrzy-małeś, wszystkich tych sekretów, tajemnych arkanów, zakazanych tajem-nic powinieneś wiedzieć, że pościg za tym wrogiem jest... ryzykowny. Roześmiałem się w wymuszony sposób. - Sądziłem, że obaj już dawno o tym wiemy, Pontiusie ! - Nie, nie zrozumiałeś mnie. Masz w sobie determinację, wiem, również ambicję, zakładamy, że posiadasz stosowną wiedzę i mamy nadzieję, że twoja broń się sprawdzi w chwili próby , ale dopóki twój umysł nie będzie przygotowany do konfrontacji, przepadniesz z kretesem. Umrzesz i nie ocali cię ani mentalna blokada ani ostrze ani run. - Mówisz tak... jakbyś się o mnie martwił. - Doprawdy ? Zatem rozważ to w myślach, Gregorze Eisenhornie. Możesz uważać mnie za bezgranicznie skorumpowanego potwora, lecz jeśli fak-tycznie okazuję troskę, cóż może to o mnie mówić ? Lub o tobie ? - Żegnaj, Pontiusie – odpowiedziałem i po raz ostatni zamknąłem za sobą potrójne drzwi celi.

* * * * *

Muszę zapisać swe emocję, ponieważ uważam akt taki za słuszny. Ze względu na to, kim Pontius Glaw był w przeszłości... i kim stał się później, nie potrafiłem zerwać scalającej mnie z nim więzi, chociaż usilnie próbo-wałem tego dokonać. Teraz, w celi na Cinchare i sto lat temu, w mrocznej ładowni Essene, przegadaliśmy wspólnie setki godzin. Nie miałem żadnych złudzeń co do diabolicznej natury Pontiusa i świadom byłem faktu, że mógłby mnie zabić bez wahania w jednej chwili, gdybym tylko dał mu taką sposobność. Lecz Glaw był zarazem niewiarygodnie wykształconym inte-lektem, trzeźwo myślącym i bystrym. Godnym na swój sposób ogromnego podziwu. Gdyby nie ten naszyjnik – dar Aaa – założony pewnego wiosen-nego dnia na Quintusie, jego życie mogło potoczyć się zupełnie inaczej. A gdyby potoczyło się inaczej i dane byłoby nam się spotkać, mogliśmy zostać największymi z przyjaciół.

* * * * *

Spędziliśmy na Cinchare trzy miesiące. Zbyt dużo w mej prywatnej opi-nii, ale nie miałem żadnego wpływu na tempo prac przygotowawczych. Odprawiliśmy Mszę Świec w niewielkiej kaplicy Ministorum za głów-nym placem górniczego miasteczka, zapalając dziesiatki kaganków dla ucz-czenia nowego roku i dziesiątki innych w geście pamięci o zmarłych miesz-kańcach kolonii. Kazania odczytali Aemos i Bequin, ponieważ wszyscy miejscowi klerycy nie żyli. Bure i jego techadepci uczestniczyli w obrządku wraz z nami. Byłem rozdrażniony i niecierpliwy. Dręczyła mnie zarówno chęć na-tychmiastowego wyruszenia w dalszą drogę jak i świadomość mrocznej wiedzy spoczywającej w mym umyśle, wiedzy przekazanej mi przez Gla-wa. Tak wiele doświadczeń, tak wiele z nich odstręczających. Wiedziałem, że stałem się nieświadomie innym człowiekiem i że zmiana ta była już nie-odwracalna. Lecz pamiętałem też, że rok temu – już rok, chociaż przekonany byłem, że to zaledwie kilka miesięcy – siedziałem jako bezbronny więzień w Car-nificinie, a poprzednia Msza Świec ominęła mnie bez mej wiedzy.

Nie byłem już tym samym człowiekiem, którego więziono w Carnifi-cinie, a zmiana ta nie miała nic wspólnego z mrocznymi sekretami szep-tanymi przez Pontiusa Glawa. Pomimo otaczającego mnie mroku i niepew-ności cieszyłem się z towarzystwa stojących wokół przyjaciół, czująć się pewnym i silnym. Ponieważ nie mieliśmy ze sobą organisty, Medea przyniosła lirę swego ojca i zagrała Wielki Tryumf Złotego Tronu, byśmy mogli zaśpiewać w rytm melodii.

* * * * *

Tej samej nocy spożyliśmy wieczerzę w sali biesiadnej kultu Mechani-cus, świętując w ten sposób rozpoczęcie roku 341.M41. Maxilla, pozostają-cy na pokładzie Essene, przysłał nam promem kolację oraz grupę kuchen-nych serwitorów. Jeden z nich zameldował, że w trakcie przelotu zaobser-wował wielki rój meteorytów przecinający nocne przestworza nad Cincha-re. Nayl zaczął z miejsca mamrotać o złym omenie, podczas gdy Inshabel dowodził, że to dobry znak. W mej prywatnej opinii kwestia dobrego czy złego omenu uzależniona była od części Imperium, z której pochodził dyskutant.

* * * * *

Pozostali członkowie grupy spędzili następne dwa dni na pakowaniu na-szych rzeczy i ostatnich przygotowaniach do podróży. Ja wraz z Aemosem uczestniczyłem w tym czasie w ceremonii błogosławienia broni ku czci Boskiej Maszyny. Serwitorzy Adeptus Mechanicus śpiewali coś niezrozumiale w formie dźwiękowego zapisu kodu maszynowego i grali na trąbach. Magos Bure miał na sobie swe zwyczajowe pomarańczowe szaty z narzuconym na wierzch białym płaszczem. Pobłogosławił stworzone przez siebie bronie, podnosząc każdą z nich po kolei z tac trzymanych przez obu techadeptów. Barbarisater, runiczny miecz energetyczny, został uniesiony wysoko w światło padające z ołtarza Boga Maszyny. Po nim w blasku skąpana została runiczna laska, prawdziwe dzieło sztuki autorstwa Bure. Na czubku stalowej laski znajdowała się pokryta runami nakładka z elektrum w postaci słonecznej korony. W jej środku tkwiła ludzka czaszka, wyrzeźbiona przez Bure z kryształu – czaszka perfekcyjnie oddająca kształ-tem moją własną, stworzona przez magosa na podstawie skanów mojej głowy. Bure przetestował i odrzucił blisko dwadzieścia innych kryształów, zanim znalazł taki, który odpowiadał jego wymaganiom. - Jest przepiękna – powiedziałem odbierając laskę z jego rąk – Jakiego w końcu kryształu użyłeś ? - A jak myślisz ? – odparł – Wyrzeźbiłem kopię twej czaszki z Lith.

* * * * *

Przyszedł się pożegnać do hangaru, w którym tak długo tkwił nasz wa-hadłowiec. Nayl i Fischig wnosili na pokład ostatnie bagaże. Poprzedniej nocy złamaliśmy w końcu ciszę astropatyczną i nadaliśmy komunikat infor-mujący o losach kolonii górniczej Cinchare Imperialny Sojusz, Ortog Pro-methium, Adeptus Mechanicus oraz stosowne przedstawicielstwa władzy imperialnej. Mieliśmy znaleźć się dostatecznie daleko, zanim którakolwiek z tych instytucji rozpocznie prace dochodzeniowe. Bure pożegnał się z idącym do wahadłowca Aemosem. - Nie wiem, co mógłbym powiedzieć – oświadczyłem. - Ani ja tobie, Eisenhorn. A co z... więźniem ? - Byłbym zadowolony, gdybyś uczynił dla niego to, o co cię poprosiłem. Daj mu ograniczoną mobilność. Lecz nic więcej. Musi pozostać więźniem, teraz i na zawsze. - Dobrze. Oczekuję wieści o twym zwycięstwie, Eisenhorn. Będę czekał niecierpliwie. - Niech Bóg Maszyny i Imperator strzegą twych systemów, Geardzie. - Dziękuję – odparł, a potem dodał coś, co zupełnie mnie zaskoczyło, po-nieważ stało w jawnej sprzeczności z jego żelazną logiką i bezgranicznym zaufaniem pokładanym w technologii Mechanicus - Życzę ci szczęścia. Poszedłem w stronę wahadłowca. Patrzył przez chwilę w ślad za mną, a potem odwrócił się i zamknął za sobą luk hangaru. Wtedy właśnie widziałem go ostatni raz.

* * * * *

Skacząc z systemu Cinchare Essene pomknęła z powrotem na rozległe terytorium Segmentum Obscurus, przerywając tylko dwukrotnie liczącą trzy miesiące pośpieszną, niecierpliwą podróż.

72

Page 73: Malleus [PL]

Na Ymshalusie zatrzymaliśmy się na krótko, by nadać wszystkie dwa-dzieścia zakodowanych komunikatów. Tam też opuścili nas Fischig i Insha-bel. Inshabel przesiadł się na inny statek lecąc na Elvara Cardinal, by tam rozpocząć swoją część planu, Fischig zaś rozpoczął długą drogę powrotną na Cadię. Miały minąć miesiące, jeśli nawet nie lata, zanim dane nam było-by spotkać się ponownie, toteż było to niezwykle smutne pożegnanie. Na Palobarze, świecie stanowiącym skrzyżowanie pogranicza pełne statków handlowych i konwojów obscury strzeżonych przez najemne kano-nierki, zatrzymaliśmy się ponownie, by nadać transmisję carty. Teraz nie było już odwrotu. Wtedy to pożegnałem się z Bequin, Naylem i Aemosem, którzy na własną rękę wyruszyli z powrotem do podsektora Helican. Celem Bequin była Messina, natomiast pilnowany przez Nayla Aemos miał udać się na Gudrun. Kolejne bolesne rozstanie.

* * * * *

Essene kontynuowała swój lot na Orbul Infanta. Kolejne dnie płynęły przygnębiająco wolno. Każdej nocy reszta moich towarzyszy zbierała się w sali biesiadnej Maxilli, by razem zjeść kolację: ja sam, Medea, Maxilla i Ungish. Ungish nie stanowiła żadnego towarzystwa, natomiast Medea i Ma-xilla wyraźnie stracili swą codzienną werwę i radość życia. Tęsknili za pzoostałymi przyjaciółmi i sądzę też, że wiedzieli w głębi ducha, jak ciężkie i mroczne stało przed nami wyzwanie. Większość czasu spędzałem w bibliotece wahadłwoaca albo swojej kabi-nie, gdzie grywałem z Medeą w regicide. Cwiczyłem też z Barbarisaterem w ładowni klipra, oswajając się powoli z jego ciężarem i rozmiarami. Nigdy nie miałem osiągnąć perfekcji carthaeńskiego fechmistrza, ale też nie byłem całkowitym beztalenciem w dziedzinie władania bronią białą. Barbarisater był niezwykłą bronią. Poznałem go dobrze, on zaś poznał mnie. W ciągu pierwszego tygodnia ćwiczeń zaczął mi odpowiadać, kondensując mą men-talną moc w swym ostrzu tak silnie, że pokrywające klingę runy płonęły jaskrawym blaskiem. Miał własną wolę i spoczywając w mych rękach pró-bował ciąć wedle swego upodobania. Pożądał krwi... a jeśli nie krwi, to przynajmniej radości walki. Dwukrotnie Medea wpadła nieoczekiwanie do ładowni chcąc sprawdzić, czy dobrze się czuję, ja zaś z całej siły musiałem powstrzymywać miecz, by ten jej nie uderzył. Już sama długość broni sprawiała mi pewne problemy, nigdy wcześniej nie miałem okazji używać ostrza o takich rozmiarach. Bałem się z początku, że nie zdołam posłużyć się efektywnie mieczem z tego właśnie prozaicz-nego powodu. Lecz praktyka przyniosła efekty, nauczyła mnie stawiać szerokie kroki, wyprowadzać długie płynne cięcia. W ciągu jednej nocy nauczyłem się podrzucać go w ręce, moja otwarta dłoń i rękojeść miecza przyciągały się wzajemnie niczym dwa magnesy. Byłem dumny z tej sztuczki. Barbarisater mnie jej nauczył. Ćwiczyłem też z runiczną laską, chcąc oswoić się z jej ciężarem. Choć moja zdolność rażenia na odległość budziła wiele życzeń, zwłaszcza w przypadku celów oddalonych bardziej niż trzy, cztery metry, zdołałem w końcu pojąć zasadę przesyłania mentalnej energii poprzez ręce do uchwytu laski, a następnie jej projekcji z wnętrza kryształowej czaszki w postaci jaskrawych energetycznych wyładowań, które wgniatały metalową podłogę ładowni. Nie miałem rzecz jasna żadnej sposobności, by przetestować jej podsta-wowe zastosowanie.

* * * * *

Dotarliśmy na świątynny świat Orbul Infanta pod koniec dwunastego tygodnia podróży. Miałem tu do wykonania trzy zadania, a pierwszym z nich była konsekracja obu broni. Zabierając ze sobą Medeę i Ungish, poleciałem na powierzchnię planety na pokładzie jednego z promów Maxilli, nie zaś moim charakterystycznym wahadłowcem. Udaliśmy się do Ezropolis, jednego z dziesięciu tysięcy miast świątynnych Orbul Infanty, wzniesionego w sercu spalonego słonecz-nym żarem zachodniego kontynentu. Orbul Infanta jest światem rządzonym przez Eklezjarchię, słynącym z licznych świątyń, z których każda poświęcona jest innemu świętemu i każ-da jest sercem osobnego miasta. Eklezjarchia wybrała ten świat na jedną ze swych siedzib, ponieważ położony jest na linii prostej wykreślonej pomię-dzy Terrą i Avignorem. Najbardziej popularne miasta świątynne położone są na wybrzeżu wschodniego kontynentu, a miliardy pielgrzymów przemie-rzają co roku ich szerokie ulice. Ezropolis leżało daleko od tętniącego ży-ciem pątniczego centrum planety. Święty Ezra, który został wyniesiony na ołtarze w roku 670.M41, jest patronem dalekowzroczności i planowania, toteż wydał mi się najbardziej odpowiednim duchowym mentorem. Jego miasto lśniło stalą, szkłem i pole-rowanym kamieniem wznosząc się pośrodku wypalonych słońcem równin w środkowozachodniej

w środkowozachodniej części kontynentu. W jednym z przewodników wy-czytałem, że cała dostępna na miejscu woda pompowana była systemem ru-rociągów z odległych o dwa tysiące kilometrów stacji odsalania wody mor-skiej na zachodnim wybrzeżu. Na ziemię zeszliśmy w Kosmoporcie Ezra, głównym lądowisku publicz-nym miasta, po czym wmieszaliśmy się w tłum pielgrzymów wstępujących po wysokich schodach w mury cytadeli. Wielu z nich miało na sobie żółte szaty – charakterystyczny kolor świętego – lub przozdabiało swe ubrania żółtymi dodatkami. Wszyscy nieśli zapalone świece i lampy olejne, chociaż wokół niemiłosiernie prażyło słońce. Ezra obiecał rozpalić w ciemności płomień wiodący bezpieczną ścieżką dalekowzrocznych wyznawców, toteż siłą rzeczy jego symbolem stał się szybko żółtawy płomień. Ubraliśmy się stosownie na tę okazję. Ja miałem na sobie czarny strój z żółtym pasem przeciągniętym przez pierś, w ręce zaś ściskałem wotywną świeczkę. Ungish wybrała jasnożółtą powłóczystą szatę przywodzącą na myśl swym kolorem barwę słońca o świcie, w dłoniach obracała plastikową figurkę przedstawiającą postać świętego. Medea narzuciła na ciemnoczer-wony kombinezon płaszcz z wielkim żółtym emblematem Imperialnego Orła. Pchała przed sobą antygrawitacyjny wózek, na którym pod płachtą żółtego materiału spoczywały Barbarisater i runiczna laska. Powszechnym wśród pielgrzymów zwyczajem było znoszenie do świątyni Ezry drogich im przedmiotów, by klerycy pobłogosławili je ceremonialnie. Tak przygotowa-ni, wtopiliśmy się bez trudu w szeregi spoconych pątników. Pokonawszy schody weszliśmy na ocienione, chłodne ulice miasta, oto-czone z wszystkich stron wysokimi ścianami budowli. Zbliżało się właśnie południe i chóry Eklezjarchii śpiewały z platform na szczytach srebrnych wież. Dzwony biły donośnie, a tysiące małych żółtych ptaków wzbijały się w niebo wypuszczane z wielkich przenośnych klatek rozstawionych na trzech ulicach świątynnego miasta. Przytłaczające swymi rozmiarami stada ptaków krążyły ponad dachami metropolii wypełniając powietrze melodyj-nym trelem. Przywożono je do Ezropolis każdego dnia, po milionie w każ-dym transporcie, z wielkich farm genetycznych na wybrzeżu, gdzie hodo-wano je na przemysłową skalę. Ptaki te nie występowały w tej części Orbul Infanta i miały zginąć w przeciągu kilkunastu godzin od wypuszczenia na rozpalone pustynie otaczające miasto. Słyszałem pogłoski, jakoby równiny wokół Ezropolis były pokryte sięgającą kostek warstwą białych kości i wy-blakłych piórek. Lecz mimo to ptaki te wciąż postrzegano za symbol dalekowzrocznośći i planowania i wypuszczano z klatek każdego południa dziesiątkami tysięcy, na pewną śmierć. W całym tym zwyczaju kryła się przerażająca ironia, na której istnienie od dawna pragnąłem zwrócić uwagę Eklezjarchii.

* * * * *

Udaliśmy się do katedry św. Ezry Czuwającego, wielkiej świątyni poło-żonej w zachodniej części miasta. Na każdym mijanym murze i dachu do-strzegałem rzędy siedzących w słonecznym skwarze ptaków. Sama katedra budziła swym wyglądem należne wrażenie. Wzniesiono ją trzydzieści lat temu z funduszy zebranych wśród pielgrzymów oraz przeka-zanych przez ojców metropolii. Każdy pątnik wkraczający w obręb świą-tynnych murów zobowiązany był do zdeponowania dwóch monet w skar-bonkach umieszczonych po obu stronach szczytu schodów. Ubrany na żółto kleryk pilnował, by wszyscy stosowali się do tego nakazu. Pieniądze z le-wej skarbonki przeznaczano na remonty i rozbudowę miasta. Fundusze ze-brane w prawej kasetce finansowały zakup ptaszków. Weszliśmy do katedry. W miłym chłodzie marmurowych wnętrz piel-grzymi modlili się w milczeniu, a jaskrawe promienie słońca iluminowały posadzkę świątyni barwami tęczy rozszczepiane na kolorowych szybkach wielkich witraży. Powietrze przesycone było miłym dla nozdrzy zapachem kadzideł, a do uszu zebranych dobiegał śpiew chóru zgromadzonego w są-siednim pomieszczeniu. Pozostawiłem Medeę i Ungish w łukowatym przejściu za grobowcem, na którego płycie wyrzeźbiono postać Kosmicznego Marine z zakonu Kru-czej Gwardii. Dłonie zakonnika wskazywały na graweryt informujący o krucjacie, w której przyszło mu oddać życie. Znalazłem provosta świątyni i wyjaśniłem mu pokrótce, czego chcę. Spojrzał na mnie nieprzychylnie miętosząc rękawy swych żółtych szat, ale szybko zmieniłem jego nastawienie wrzucając sześć monet do zawieszonej na szyi mężczyznki przenośnej skarbonki i wciskając dalsze dwie w jego dłoń. Wskazał mi pomieszczenie przeznaczone do udzielania błogosławień-stw, ja zaś szybko przywołałem tam swe towarzyszki. Kiedy wszyscy zna-leźliśmy się już w środku, kleryk zasunął kotarę wiszącą w progu pokoiku i otworzył swój brewiarz. Słysząc pierwsze wersy modlitwy Medea wyjęła przedmioty spod płachty materiału i położyła je na blacie niewielkiego sto-łu. Provost wymamrotał coś pod nosem i nie odrywając oczu od księgi od-ko

73

Page 74: Malleus [PL]

korkował butelkę święconej wody, polewając jej zawartością obie bronie. - Konsekrując te przedmioty oddaję cześć Imperatorowi, który jest mym bogiem i potwierdzam, iż ci, którzy je ze sobą poniosą wolni są od grzechu concupiscence. Czy jesteś gotów złożyć przysięgę ? Pojąłem, iż patrzy na mnie wyczekująco. Podniosłem głowę odrywając wzrok od podłogi, którą studiowałem tkwiąc w nabożnym pokłonie. Concupiscence. Pożądanie zakazanej wiedzy. Jak mogłem złożyć taką przysięgę będąc w posiadaniu mrocznych tajemnic ? - Zatem ? - Jestem bez grzechu, puritusie. Skinął z aprobatą głową i kontynuował ceremoniał.

* * * * *

Pierwsze zadanie dobiegło końca. Wyszliśmy na dziedziniec przed ka-tedrą. - Zabierz je do promu i dobrze schowaj – powiedziałem do Medei pokazu-jąc jej dłonią spowite w materiał bronie. - Co to jest concupiscence ? – zapytała. - Nie zawracaj sobie tym głowy. - Czyś ty aby nie skłamał, Gregorze ? - Zamknij buzię i zmykaj stąd. Medea zabrała wózek i odeszła znikając w tłumie pielgrzymów. - To bystra dziewczyna, heretyku – wyszeptała Ungish. - Mówiąc szczerze, ty też mogłabyś się zamknąć – burknąłem. - Do diabła z tobą, nie będę cicho – sarknęła – To tu. - Co „to tu” ? - W moich snach widziałam jak składasz przysięgę przed imperialnym ołta-rze. Widziałam to i swoją śmierć krótko potem też. - Deja vu - obserwowałem żółte ptaki śmigające ponad dziedzińcem. - Znam deja vu ze snów – powiedziała cicho Ungish – Znam to deja vu. - Boski Imperator patrzy na nas – pocieszyłem ją. - Wiem, że patrzy – odparła – I myślę, że nie podoba mu się to, co widzi.

* * * * *

Czekaliśmy na dziedzińcu do wieczora, kupując od wędrownych handla-rzy gorące szaszłyki, sałatki i smoliście czarną kawę. Ungish nie jadła zbyt wiele. Na placu pojawiły się pierwsze podłużne cienie zmierzchu. Wywo-łałem przez komunikator Medeę, by sprawdzić, czy jest bezpieczna. Sie-działa w kokpicie promu czekając cierpliwie na nasz powrót. Oczekiwałem końca drugiego zadania. Był to wyznaczony dzień, a wyz-naczona godzina szybko się zbliżała. Nadchodziła chwila próby dla pierw-szego z dwudzistu wysłanych w eter komunikatów. Jeden z nich zaadreso-wany był do inkwizytora Gladusa, człowieka darzonego przez mnie szacun-kiem od czasu naszej efektywnej współpracy w trakcie Konspiracji na P’glao trzydzieści lat temu. Orbul Infanta leżał w obrębie jego strefy dzia-łania. W komunikacie ujawniłem prawdziwe fakty związane z mą cartą i prosiłem go o wsparcie. Poprosiłem go też o spotkanie w tym miejscu i o tej godzinie. Podobnie jak w przypadku pozostałych komunikatów była to kwestia wzajemnego zaufania. Napisałem tylko do tych mężczyzn lub kobiet, któ-rych uznałem za godnych takiej inicjatywy i którzy bez względu na swą opinię o mnie zgodziliby się spotkać w celu przedyskutowania kwestii Quixosa. Jeśli nie zamierzali mi pomóc, gotów byłem się z tym pogodzić, niemniej jednak pewien byłem, że żadne z nich nie poczyni kroków mogą-cych zagrozić memu bezpieczeństwu lub doprowadzić do mego ujęcia. Czekaliśmy. Robiłem się coraz bardziej niecierpliwy i rozdrażniony... sfrustrowany mroczną wiedzą przekazaną mi przez Pontiusa Glawa. Nie spałem dobrze od czterech miesięcy. Moja cierpliwość już się kończyła. Oczekiwałem osobistej wizyty Gladusa albo jakiejś informacji z jego strony. Mógł mieć jakieś opóźnienie w drodze lub załatwiać w tej chwili własne ważne sprawy, lecz nie wierzyłem, by mógł mnie zignorować. Szu-kałem wzrokiem wśród tłumu pielgrzymów jego długich włosów i brody, szarych szat i zakrzywionej laski.

* * * * *

- On nie przyjdzie – oświadczyła Ungish. - Och, daj spokój. - Proszę, inkwizytorze, chcę stąd iść. Moje sny... - Dlaczego nie potrafisz mi zaufać ? Obronię cię – powiedziałem odchy-lając połę kurtki dostatecznie daleko, by ujrzała schowany w kaburze pod lewym ramieniem pistolet. - Dlaczego ? – syknęła – Ponieważ igrasz z ogniem. Przekroczyłeś linię. Drgnąłem gwałtownie.

- Co powiedziałaś ? – zapytałem słysząc dudniące pod sklepieniem czaszki słowa Pontiusa Glawa. - Ponieważ zrobiłeś to, przeklęty ! Heretyk ! Przeklęty heretyk ! - Przestań ! Podniosła się niezdarnie ze stojącej na dziedzińcu ławeczki. Najbliżsi pielgrzymi odwracali w naszym kierunku głowy spoglądając z niepokojem na źródło nagłego hałasu. - Heretyk ! - Przestań, Tasaera ! Siadaj ! Nikt cię nie skrzywdzi. - Ty tak twierdzisz, heretyku ! Wszystkich nas skazałeś na potępienie swy-mi uczynkami ! I mnie przyjdzie za to zapłacić ! Widziałam to w moim śnie... ten plac, ta godzina... twoje kłamstwo przed ołtarzem, stada ptaków w powietrzu... - Nie skłamałem – próbowałem posadzić ją z powrotem na ławce. - On nadchodzi – wyszeptała. - Kto ? Gladus ? Pokręciła przecząco głową. - Nie Gladus, on nigdy nie przyjdzie. Żaden z nich się nie stawi. Wszyscy przeczytali te twoje żałosne listy i zniszczyli je. Jesteś heretykiem, nikt nie będzie z tobą rozmawiał. - Znam ludzi, do których napisałem, Ungish. Żaden mnie nie zignoruje. Dźwignęła głowę i spojrzała mi w twarz, siłowniki poruszające klatką jej czaszki zasyczały przeciągle. Oczy miała pełne łez. - Tak się boję, Eisenhorn. On nadchodzi. - Kto ? - Łowca. Ten, który był w moim śnie. Łowca, bezlitosny i niewidzialny. - Martwisz się zbyt mocno. Chodź ze mną.

* * * * *

Weszliśmy z powrotem do katedry i usiedliśmy w jednej z pierwszych ławek. Promienie zachodzącego słońca wpadały przez okna do środka. Gó-rująca ponad ołtarzem figura świętego promieniowała niemym majestatem. - Już lepiej ? – zapytałem. - Tak – pociągnęła nosem. Wciąż rozglądałem się wkoło licząc na nadejście Gladusa. Grupy pielg-rzymów schodziły się na wieczorne nabożeństwo. A może on nigdy nie miał przyjść, może Ungish miała rację. Może by-łem większym pariasem niż sądziłem, odtrąconym przez starych przyjaciół. Może Gladus przeczytał mój komunikat i odrzucił go z przekleństwem, a może przekazał w ręce Arbites... albo Eklezjarchii... albo Inkwizycji. - Jeszcze dwie minuty – oświadczyłem – Później pójdziemy – Dawno już minęła wyznaczona w liście godzina spotkania. Rozejrzałem się ponownie. Pątnicy wchodzili tłumnie do katedry przez jej szeroko otwarte główne drzwi. W strumieniu ludzkich ciał znajdowała sie pustka, wolne miejsce, gdzie powinien iść człowiek. Zwracała na siebie uwagę, ponieważ pielgrzymi tło-czyli się wokół, ale żaden z nich nie zajmował pustego miejsca. Zmrużyłem oczy. W luce coś mignęło. Niczym błysk lustrzanego pola maskującego. - Ungish – syknąłem kładąc dłoń na kaburze broni. Boltowe pociski wystrzeliły z pustki mknąc przez nawę świątyni prosto ku mnie. Pątnicy rozpierzchli się na wszystkie strony z panicznymi okrzy-kami przerażenia. - Łowca ! – załkała Ungish – Bezlitosny i niewidzialny ! Więc to był on. Z włączoną tarczą pola maskującego wyglądał jak roz-mazany cień rozjaśniany płomieniami wylotowymi swej broni. W katedrze wybuchła zbiorowa panika. Pątnicy gnali w stronę wyjścia tratując się wzajemnie. Odpowiedziałem strzałami z lasera. - Cierń wzywa Aegisa, szalone ogary spuszczone ze smyczy ! Tylko zdążyłem powiedzieć, zanim boltowy pocisk nie otarł się o mój kark przewracająć mnie na podłogę i niszcząc całkowicie komunikator. Przetoczyłem się po marmurowej posadzce brudząc ją krwią. - Eisenhorn ! Eisenhorn ! – krzyknęła Ungish, a jej głos przeszedł znie-nacka w skowyt agonii. Zobaczyłem jak przewraca się na rząd drewnianych ławek pociągając je za sobą na podłogę. Boltowy mikroładunek trafił ją prosto w żołądek. Bryz-gając krwią zwijała się na posadzce pośród szczątków mebli, krzycząc prze-raźliwie. Próbowałem się do niej podczołgać w czasie, gdy kolejne pociski rozbi-jały w drzazgi resztę osłaniających mnie ławek. Spojrzałem w górę. Łowca czarownic Arnaut Tantalid wyłączył swą tarczę maskującą. - Jesteś przeklętym heretykiem, Eisenhorn, a fakt ten oficjalnie podkreśla ciążąca na twej osobie carta. W imieniu Ministorum ludzkości, odbieram ci życie.

74

Page 75: Malleus [PL]

Rozdział XXIŚmierć w katedrze Ezry

Długie polowanieGrupa Pięciu

Nie miałem pojęcia, jak właściwie mnie odnalazł, ale zrozumiałem znie-nacka, że musiał iść naszym tropem od dłuższego czasu, jeszcze od Cincha-re. Jego pojawienie się w katedrze Ezry Czuwającego w tym dniu i o tej go-dzinie jawnie dowodziło faktu, że musiał przechwycić komunikat przezna-czony dla Gladusa. I w zasadzie mógł zatryumfować, dokładnie w tym mo-mencie, gdyby nie wypuścił z rąk inicjatywy i zabił mnie strzałem z pisto-letu. Lecz Tantalid schował pistolet do kabury i wyjął z pokrowca swój an-tyczny łańcuchowy miecz – Theophantusa – zdecydowany przeprowadzić formalną egzekucję za pomocą poświęconej broni. Strzeliłem w niego kilka razy z lasera, zmuszając do mimowolnego cof-nięcia się. Pozłacany pancerz siłowy nadawał postaci łowcy rozmiary Kos-micznego Marine i zapewniał podobną jak w przypadku Astartes protekcję, jednakże sama energia kinetyczna laserowych wiązek odepchnęła go kilka kroków do tyłu. Zerwałem się na nogi, pociągając kolejny raz za spust zacząłem uciekać boczną nawą katedry w kierunku feretory. Pielgrzymi i kościelni dostojnicy pierzchali wciąż z krzykiem. Theophantus zgrzytnął za mną żelaznymi ząbkami. Tantalid wykrzykiwał głośno Oskarżenie Heretyka, wers za wersem. Zamilcz, zażądałem ubiegając się do mentalnej mocy. Psioniczne dźgnięcie zszokowało go dostatecznie, by ucichł, generalnie jednak był chroniony przez bezpieczniki antymentalne, dzięki którym zignorował moją drugą komendę, mającą go rozbroić. Łańcuchowy miecz świsnął w powietrzu. Umknąłem przed jego ostrzem rzucając się w tył i patrząc jak zębata klinga rozrywa na kawałki drewniany klęcznik. Drucie cięcie omal mnie nie dosięgło, w ostatniej chwili wślizgnąłem się za marmurowy cokół, który przyjął na siebie cios łowcy. Trysnęły iskry i kawałki odłupanego kamienia. Ungish wciąż krzyczała. Jej głos przejmował mnie lodem do szpiku kości i budził jednocześnie dziką furię. Podniosłem do strzału pistolet, ale ostat-nich kilka wiązek osmaliło tylko pancerz napastnika sygnalizując całkowite wyczerpanie baterii. Uskoczyłem ponownie i przemknąłem obok jego nie-zgrabnej sylwety, a potem pochwyciłem ją od tyłu w desperackim uścisku. Była to podyktowana rozpaczą próba, która nie miała szans powodzenia. Pozbawiony równorzędnego opancerzenia, nie byłem w stanie wyrządzić mu żadnej krzywdy. Wyciągnął za siebie skrytą w pancernej rękawicy dłoń, chwycił mnie za płaszcz i zerwał ze swego grzbietu. Płaszcz rozsypał się na strzępy. Poleciałem bezwładnie prosto na marmu-rowy filar, odbiłem się od niego i uderzyłem twarzą w delikatną drewnianą ściankę małej spowiednicy. Ledwie zdołałem pozbierać się na nogi, gdy ostrze łańcuchowego miecza otarło się o mnie źłobiąc w posadzce głęboką bruzdę. Rzuciłem się do pośpiesznej ucieczki, w dół nawy. Dwaj członkowie ka-tedralnej Frateris Militia, najwyraźniej szukający życiowego spełnienia po-przez udzielenie pomocy przerażającemu łowcy czarownic, zablokowali mi drogę odwrotu. Obaj mieli na sobie żółte stroje w barwach świętego Ezry, w rękach trzymali krótkie pałki i świątynne latarnie. Myślę, że obaj szybko pożałowali swego pochopnego zaangażowania. Nawet nie próbowałem używać mentalnego talentu, zbyt byłem roz-wścieczony, by móc go kontrolować. Uskoczyłem przed pierwszą pałką, złapałem napastnika za dzierżącą broń rękę, złamałem mu ją w nadgarstku i silnym kopnięciem posłałem mężczyznę na posadzkę. Pałka zaczęła spadać ku ziemi, ale pochwyciłem ją w locie i płynnym ruchem zablokowałem uderzenie drugiego świątynnego strażnika. Kiedy świecki sługa Kościoła stracił równowagę pod wpływem impetu zderzenia obu pałek, zdzieliłem go prosto w odsłonięte kolano. Runął na podłogę z głośnym krzykiem i zgubił swoją pałkę, próbował mnie za to uderzyć niezdarnie latarnią. Zabrałem mu bez większych problemów lampę, a potem kopnąłem w brzuch dostatecznie silnie, by zwinął się w jęczący kłębek próbujący przy-pomnieć sobie zasady oddychania. Pierwszy mężczyzna był już na nogach i biegł w moją stronę. Odwróci-łem się w miejscu uderzając go z półobrotu w bok głowy latarnią. Lampa zgasła, podobnie jak świadomość strażnika. Chrzęszcząc metalicznie runął na mnie Tantalid. Do sparowania jego pierwszych ciosów użyłem trzymanej oburącz pałki. Wykonano ją z wyjąt-kowo twardego drewna, ale w starciu w łańcuchowym mieczem nie miała szans. Po trzech zetknięciach z Theophantusem stała się zaledwie kikutem. Odrzuciłęm ją

Odrzuciłem ją i zerwałem ze ściany katedry wiszący tam świątynny sztan-dar. Ząbki Theophantusa z miejsca porwały na strzępy stary materiał, ale w rękach pozostała mi długa na trzy metry żelazna pika. Ściskając ją desperacko uderzyłem Tantalida w bok głowy jednym koń-cem, a następnie zawinąłem nią nieporadnie w powietrzu i przyłożyłem mu w przeciwległe do obolałej skroni biodro. Na koniec dźgnąłem przed siebie z furią niczym pikinier i wgniotłem dość głęboko środek jego napierśnika. Śliniąc się niczym szaleniec łowca machnął w odpowiedzi mieczem i skrócił mi moją pikę o dobre pół metra. Ujmując drzewce sztandaru w jedną dłoń zdołałem uderzyć Tantalida w drugą stronę czaszki. Z jego uszu pły-nęła krew. Zawył potępieńczo i wywinął mieczem młynka, którym omal mnie nie rozczłonkował. Trzecia próba uderzenia jego głowy okazała się fiaskiem. Ostrożniejszy tym razem, zablokował moją prowizoryczną broń łańcuchowym mieczem. Zębate ostrze wgryzło się w pikę i wyrwało mi ją z ręki ciskając kawałkiem metalu na dziesięć metrów w górę. Resztki chorągwi spadły z głośnym me-talicznym trzaskiem za pobliski rząd ławek. Cofnąłem się szybko do tyłu, ale mordercza piła zdołała mnie sięgnąć rozcinając głęboko prawe ramię. Ściskając palcami szeroką ranę uskoczy-łem ponownie, wyjący przeraźliwie Theophantus zdekapitował głowę mar-murowej rzeźby przedstawiającej świętego Ezrę. Bez względu na to, co zamierzałem uczynić, byłem skończony. Łowca miał po swojej stronie broń i pancerz. Silnie krwawiłem, a to znaczyło, że szybko opadnę z sił. Tantalid musiał już tylko ostrożnie napierać blokując moje kontruderzenia i czekać cierpliwie, aż się wykrwawię. Kątem oka dostrzegałem zgromadzenie ludzkich sylwetek przy głów-nym wejściu do katedry. Wielu przestraszonych pielgrzymów i hierarchów kościelnych powróciło, aby na własne oczy ujrzeć rozgrywający się w świątyni pojedynek. Odsuwali się teraz pośpiesznie na boki, robiąc komuś przejście. Smukła sylwetka roztrącała ich bezceremonialnie. Medea. Biegła wzdłuż głównej nawy wykrzykując moje imię i strzelając ponad grzbietami ławek z igłowego pistoletu. Malutkie pociski odbijały się z me-talowym stukotem od opancerzonej sylwety Tantalida. Łowca wyszarpnął z kabury swój boltowy pistolet i otworzył ogień w jej stronę. Medea cisnęła przed siebie ściskany w drugiej ręce przedmiot i znikła mi z oczu uchodząc przed boltowymi pociskami. Taką przynajmniej żywiłem nadzieję. Jeśli upadła, bo została trafiona... Rzucona przez nią rzecz odbiła się od jednej z ławek i wylądowała na posadzce wysuwając się z płachty żółtego materiału. Barbarisater. Ryzykując ścięcie rzuciłem się szczupakiem w kierunku miecza. Po-chwyciłem w dłonie długą rękojeść i przetoczyłem się dwukrotnie po po-sadzce unikając uderzeń Theophantusa. Kiedy zrywałem się na nogi, Barbarisater wibrował już zauważalnie. Runy na jego ostrzu płonęły jaskrawym blaskiem. Tantalid pojął, że szala pojedynku przechyliła się znacząco, wyczytałem to w jego oczach. Moje pierwsze cięcie odjęło mu dłoń odrąbując ją tuż za nadgarstkiem, przecinając bez trudu pancerną rękawicę. Kończyna upadła z trzaskiem na posadzkę, wciąż jeszcze ściskając dymiący pistolet. Drugie uderzenie spadło na Theophantusa, niszcząc go całkowicie. W powietrzu rozprysły się kawałki metalowych ząbków miecza. Trzecie cięcie rozczłonkowało łowcę czarownic na dwie połowy, od lewego barku do krocza. Żadna z połów nie wydawła żadnego dźwięku osu-wając się niezależnie od siebie na podłogę katedry. Barbarisater wciąż drżał pożądając krwi, gdy Medea wychynęła zwinnie zza obudowy konfesjonału. Wyłączyłem głodne ostrze mentalnym impul-sem. - Uciekajmy – krzyknęła dziewczyna. Ungish nie żyła, nic już dla niej nie mogłem zrobić. A tak wiele zrobić powinienem. Miała rację przepowiadając wydarzenia w katedrze, nie myliła się co do swego losu. Czułem przerażenie na myśl o tym, jak wiele prawdy kryło się jeszcze w jej przepowiedniach. Słysząc mój urwany komunikat w Glossii, Medea poderwała prom z kosmoportu Ezry ignorując rozbrzmiewające w radiu żądania kontroli lotów i pomimo ostrzegawczych transmisji wylądowała wprost na dziedzińcu katedry. Kiedy wybiegaliśmy ze świątyni w mrok zmierzchu, pomiędzy uciekają-cymi kolejny tego wieczoru raz pielgrzymami, miejscy arbitratorzy i człon-kowie Frateris Militia już zmierzali w kierunku katedry. Oczekiwanie na ich przybycie nie miało żadnego sensu. Prom wystrzelił w górę, ku Essene, pzoostawiając za sobą oddalającą się szybko powierzchnię Orbul Infanta.

* * * * *

75

Page 76: Malleus [PL]

Doszło do tragedii, która niezwykle mną wstrząsnęła. Pewność siebie to-warzysząca mi w trakcie odlotu z Cinchare nagle przestała istnieć. Orbul Infanta był zaledwie pierwszym etapem mojej wyprawy i dzięki interwencji Tantalida zakończył się całkowitym fiaskiem. Nie zdołałem nawiązać kon-taktu z Gladusem – co gorsza, odkryłem, że moje przekazy astropatyczne zostały przechwycone i złamane. Trzecie zadanie na Orbul Infanta, prze-szukanie miejscowych zbiorów bibliotecznych w celu uzyskania pewnych istotnych informacji związanych z Quixosem, już sobie podarowałem. Na szczęście zdążyłem przynajmniej konsekrować broń. A Barbarisater dowiódł dobitnie swej wartości.

* * * * *

Fregaty Frateris Militia współdziałając z kilkoma łodziami patrolowymi marynarki kosmicznej próbowały przechwycić Essene, ale nawigator Maxi-lli przeprowadził skok w Osnowę, nim jeszcze lojaliści zdążyli zbliżyć się na stwarzającą zagrożenie odległość. Niektóre okręty ścigały nas w Imma-terium, toteż musieliśmy kluczyć przez następne osiem dni, wyskakując co jakiś czas do wymiaru materialnego i dokonując korekty kursu. Zaszyliśmy się w pustce kosmosu. Miesiąc na zacofanym technologicz-nie posterunku Imperium strzegącym rolniczej planety, dwa dalsze w auto-matycznej stacji nad Kwyle. Podskakiwałem na widok cienia, przekonany, że moi prześladowcy wyskaczą lada moment zza węgła. Lecz nikt nas przez ten okres nie niepokoił. Maxilla zbudował swą reputację na umiejętności skrytego podróżowania i unikania niepożądanego rozgłosu. Teraz miał okazję wykorzystać swe doświadczenie w wyjątkowo niebezpiecznej grze i doskonale sobie z tym radził.

* * * * *

Trzy miesiące po pośpiesznym opuszczeniu Orbul Infanta zaryzykowa-liśmy lądowanie na Gloricencie, oddalonym nieco od innym imperialnych planet, ale dobrze prosperującym świecie kupieckim w podsektorze Anti-mar, jednym z elementów sektora Scarus. Zaledwie dwa podsektory dzieliły nas od Helicanu. Chociaż światy takie jak Gudrun czy Thracian Primaris wciąż pozostawały w zasięgu czteromiesięcznej podróży, poczułem dziwnie miłe wrażenie powrotu do domu. Chronieni anonimowymi strojami, uda-liśmy się wraz z Medeą na smagane morskimi falami kamienne nadbrzeża jednej z głównych metropolii i wykupiliśmy usługi pary astropatów, propo-nując najwyższą stawkę w otwartej licytacji ich usług. Astropaci nazywali się Adgur i Ueli. Obaj byli młodymi mężczyznami, utalentowanymi mentalnie, ale wypranymi z emocji. Mieli gładko wygolo-ne czaszki i błyszczące nowiutkie wszczepy neuralne. Zwracali się do mnie w wyuczony formalny sposób, który przywodził na myśl kwestie wygłasza-ne przez papugi. Dostrzegałem cienie kładące się ustawicznie pod ich śle-pymi oczami oraz charakterystyczne zmatowienie skóry. Rygory astropa-tycznego życia już zaczynały odciskać na nich swe piętno.

* * * * *

Korzystając z dwójki nowych astropatów wysłałem kolejne komunikaty, zastępujące poprzednie i korygujące nieco ich pierwotną treść. W żadnym z nich nie proponowałem już wstępnego spotkania, nie zamierzałem więcej ryzykować. Kiedy upłynął tydzień, a ja nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, udaliśmy się z Gloricentu poprzez Mimonon na Sarum, stołeczny świat podsektora Antimar. Spędziłem tam nieco czasu w miejscowych archiwach, ale musia-łem ulotnić się dyskretnie, gdy pewien nadmiernie ciekawski konfesor za-czął zbyt intensywnie interesować się mą osobą. Na orbicie Sarum otrzymałem pierwsze zakodowane odpowiedzi: od Be-quin z Messiny i od Aemosa z Gudrun. Oboje meldowali, że realizacja wyznaczonych im zadania przebiegła pomyślnie. Dwa dni później nadszedł częściowo zniekształcony przekaz astropatyczny z Elvary Cardinal, podpi-sany przez Inshabela. Z czytelnych fragmentów komunikatu wywniosko-wałem, iż również jemu udało się wykonać pomyślnie większość zadań. Byłem żądny bardziej precyzyjnych informacji. Na tydzień przed odlotem z Sarum otrzymałem jeszcze dwie, bardziej anonimowe wiadomości - jedną wysłano z Thracian Primaris, drugą z grupy światów niewolniczych wchodzących w skład Prowincji Salies w podsek-torze Ophidian. Rozpoznałem ich tajemniczych nadawców po rodzaju za-stosowanych kodów i stylu wypowiedzi. Mój nastrój uległ znaczącej poprawie.

* * * * *

Po krótkim okresie ożywienia czas znowu zaczął płynąć powoli i prze-raźliwie nudno. Nie robiliśmy żadnych znaczących postępów, nie otrzyma-łem też żadnych dalszych komunikatów. Musieliśmy niezwykle szybko opuścić Lorwen, nasz kolejny punkt postojowy po Sarum, gdy przybyła tam flotylla okrętów marynarki należących do Zgrupowania Floty Reaver. Te-raz wiem już, że manewry floty w systemach Lorwen, Sarum i Femis Major były częścią relokacji sił marynarki w związku z nieoczekiwanym pojawie-niem się w podsektorze pary kosmicznych hulków. Lecz wtedy przestra-szyło nas to dostatecznie mocno, byśmy przez trzynaście tygodni ukrywali się w pozbawionych życia odludnych systemach oświatlanych przez brązo-we i czarne karły. Kolejna Msza Świec minęła w trakcie tranzytu poprzez Osnowę, w stro-nę Grupy Drewliańskiej. Spędziliśmy ją w trójkę: ja, Medea i Maxilla. Na-wigator i obaj astropaci nie otrzymali zaproszenia do uczestnictwa w ko-lacji. Wzniosłem wtedy toast za powodzenie naszej misji. Nie byłbym tak zadowolony i pełen optymizmu, gdybym wiedział, że przyjdzie nam jeszcze cały rok czekać na finał przedsięwzięcia.

* * * * *

Cztery pierwsze miesiące roku 342.M41 spędziłem na bezkutecznych poszukiwaniach powszechnie znanego myśliciela-eremity Lukasa Cassiana, mieszkającego gdzieś na cuchnących bagnach Drewlii II. Wtedy to dowie-działem się, że został zamordowany przez grupę monodominantów cztery lata wcześniej. W trakcie tych poszukiwań unicestwiłem skażoną demonicz-nymi wpływami sektę działającą na mokradłach. Chociaż było to wyzwanie samo w sobie, historię tego incydentu opisałem gdzie indziej, ponieważ nie ma ono żadnego związku z opowiadaną tu intrygą i osobiście wciąż postrze-gam je za irytującą stratę czasu. Podobnie nie opowiem wam o czynach Nathana Inshabela na Elvarze Cardinal ani niesamowitych doświadczeniach Harlona Nayla na Bimusie Tertius, chociaż te akurat historie są ściśle po-wiązane z całością mojego śledztwa. Inshabel spisał własne pamiętniki, któ-re są dostępne dla posiadających odpowiednie kompetencje osób i które szczerze polecam lekturze jak zbiór wzorców godnych naśladowania. Nayl prosił mnie, bym nikomu nie opowiadał o jego przeżyciach, nigdy też nie pozwolił ich przelać na papier. Jeśli ktoś chciałby je poznać, musiałby mieć w sobie dość odwagi, by o to spytać oraz dostatecznie dużo gotówki, by opłacić długą nocną alkoholową eskapadę. Przez cały ten czas wciąż pozostawałem wyjętym spod prawa renega-tem, ściganym przez Inkwizycję pod zarzutem herezji. Jako ciekawostkę chciałbym tu nadmienić, że w okresie tym żaden przedstawiciel Inkwizycji nie podważył zasadności carty obciążającej Quixosa ani też nie próbował jej unieważnić.

* * * * *

Rok 343.M41 minął już w połowie, gdy Essene dostarczyła mnie na Thessalon, feudalny świat w pobliżu Hesperusa w podsektorze Helican. Pla-neta ta została wybrana przez Nayla na miejsce naszego punktu zbornego. Dowodząc zespołem dwudziestu agentów wybranych spośród mej gudruń-skiej świty, przyleciał tam tydzień wcześniej z zadaniem zabezpieczenia te-renu i eliminacji potencjalnych zagrożeń. Potraktował swe obowiązki nie-zwykle poważnie. Nikt nie zdołałby wkraść się na monitorowany obszar bez jego wiedzy. W przypadku pojawienia się jakiegokolwiek śladu zagro-żenia z zewnątrz mieliśmy dostatecznie dużo czasu, by bezpiecznie opuścić miejsce zgromadzenia. Przyleciałem jako ostatni.

* * * * *

Thessalon to mały świat, którego populacja żyje wciąż w mroku barba-rzyństwa i nie ma najmniejszego pojęcia o istnieniu Imperium czy rozpoś-cierającej się wszędzie wokół galaktyki. Na miejsce spotkania wybrany został zrujnowany zamek wzniesiony na północy drugiego kontynentu planety, dobre dwa tysiące kilometrów od najbliższego liczącego się skupiska ludności. Grupka samotnych pasterzy i rolników bez wątpienia dostrzegła na nocnym niebie blask płomieni na-szych statków, lecz dla ich prymitywnych umysłów były to jedynie omeny zesłane przez bogów lub lśniące ślepia zodiakalnych bestii.

* * * * *

Medea wysadziła mnie o zmierzchu na skraju iglastego lasu, po czym odleciałą wahadłowcem na ustaloną wcześniej pozycję, czekając na ewentu-alny rozkaz ewakuacji. Po raz pierwszy od dwóch lat miałem na sobie formalny strój inkwizytora – czarne skórzane ubranie, płaszcz i dumnie wpię

76

Page 77: Malleus [PL]

wpiętą w klapę rozetę. Założyłem też swój skórzany pas na wygrawero-wanym na metalowej blaszce słowem Puritus. Niech przeklęty będzie każ-dy, kto stwierdzi, że nie byłem go godny. Spomiędzy drzew wychynął Nayl, w bojowym pancerzu i z laserowym karabinem pod pachą. Uścisnęliśmy dłonie. Cieszyłem się ogromnie, że znów go widzę. Jego ludzie, bez wątpienia otaczający nas w mroku, nie czynili żadnych ruchów, po których mógłbym zidentyfikować ich pozycje. Nayl przeprowadził mnie przez czarne zagajniki w kierunku niewielkiej polany. Korony otaczających ją drzew tworzyły owal roziskrzonego gwiaz-dami nieboskłonu. Zamek, masywna bryła zniszczonych szarych bloków kamienia wznosił się pośrodku polany. Z wąskich okienek w niższych częściach budowli sączyło się ciepłe światło lamp. Nayl wskazał mi bezpieczną drogę wśród pajęczyny detektorów ruchu, sensorów zbliżeniowych i promieni fotokomórek. Pochodzące z mojego prywatnego arsenału uzbrojone serwoczaszki unosiły się w powietrzu bez-głośnie w oczekiwaniu na identyfikację potencjalnego celu. Bequin i Aemos czekali na mnie w bramie wejściowej zamku. Aemos wyglądał na nienaturalnie bladego i zmęczonego, ale widząc mnie uśmiech-nął się ciepło. Bequin objęła mnie czule. - Ilu ? – zapytałem. - Czterech – odparła. Nieźle. Nie najlepiej, ale też nie najgorzej. Wszystko zależało raczej od tego, kim owi czterej goście byli. - A co z resztą naszych spraw ? - Wszystkie przygotowania zostały ukończone. Możemy rozpocząć finał w każdej chwili – oświadczył Aemos. - Dobrze – umilkłem na moment – Czy jest coś jeszcze, o czym powinie-nem wiedzieć ? Wszyscy troje zgodnie pokręcili głowami. - No to zaczynajmy – powiedziałem.

* * * * *

Pomimo wszystkich podjętych zabezpieczeń kładłem swe życie na szali. Z własnej i nieprzymuszonej woli miałem stanąć przed czterema członkami Inkwizycji. Pragnąłem wierzyć, że łącząca mnie z nimi długoletnia znajo-mość i wzajemny szacunek będą znaczyły dla tych ludzi więcej niż oskarże-nia Osmy. Czterej goście byli jedynymi osobami, jakie odpowiedziały na moje dwadzieścia komunikatów. Nayl sprawdził starannie każdego z nich, wciąż jednak istniało ryzyko, że któryś – bądź wszyscy – podejmą nie-zwłocznie próbę zgładzenia heretyka Eisenhorna. Lada moment miałem się o tym przekonać.

* * * * *

Kiedy wkroczyłem do oświetlonej świecami komnaty, cichy pomruk przerwał toczoną tam luźną pogawędkę. Sześciu mężczyzn spojrzało w moją stronę. Fischig, budzący wrażenie w masywnym czarnym pancerzu bojo-wym, skłonił głowę i uśmiechnął się kątem ust. Śledczy Inshabel, w lekkim kombinezonie i długim płaszczu, przywitał mnie nerwowo. Pozostali obecni w komnacie mężczyźni obserwowali mnie w milczeniu. Stanąłem pomiędzy nimi. Pierwszy gość zdjął z głowy zakrywający ją kap-tur. Titus Endor. - Cześć, Gregor – powiedział. - Witaj, stary druhu – Endor był jedną z dwóch osób, które skontaktowały się ze mną anonimowo na Sarum w ubiegłym roku. To on nadał wiadomość, która przyszła z Prowincji Salies. Inkwizytor, który napisał z Thracian Pri-maris stał obok Titusa. - Commodus Voke, to dla mnie zaszczyt. Wiekowy złośliwy sukinsyn parsknął ironicznie. - Przez wzgląd na naszą współpracę i przeklętego Lyko i z kilku innych powodów jestem tutaj, Eisenhorn, chociaż Imperator jeden wie, jak bardzo podejrzana jest cała ta sprawa. Wysłucham cię i jeśli cokolwiek z twych wy-wodów mi się nie spodoba, odejdę... bez naruszania klauzuli poufności tego spotkania ! – dokończył surowo unosząc w powietrze palec wskazujący – Nie zdradzę tego zgromadzenia, zastrzegam sobie jednak prawa do rezyg-nacji z udziału w nim, jeśli uznam całe to przedsięwzięcie za bezcelowe. - Takie masz prawo, Commodusie. Po lewej stronie Voke stał wysoki, pewny siebie mężczyzna, którego nie znałem z widzenia. Miał na sobie grubą kamizelkę z brązowej skóry i narzu-cony na nią niebieski płaszcz z wpiętą w materiał srebrną rozetą. Skóra jego czaszki była gładko wygolona, a w oczach dostrzegłem błękitne błyski, któ-re zdradzały jego cadiański rodowód. - Inkwizytor Raum Grumman – przedstawił go Fischig postępując krok do przodu. Grumman uścisnął krótko mą wyciągniętą dłoń.- Inkwizytor-generał Neve potwierdza odbiór pańskiej wiadomości i prag-nie

nie za mym pośrednictwem przekazać szczere ubolewanie z powodu nie-możności dołączenia do tego grona. Poprosiła mnie osobiście, bym zajął jej miejsce i okazał panu równie lojalną służbę jak jej. - Jestem zaszczycony, Grumman. Lecz nim przejdziemy do dalszych roz-mów, chcę wiedzieć, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mamy zamiar zro-bić. Sama obecność tutaj z powodu prośby przełożonego nie wystarczy. Cadianin uśmiechnął się do mnie. - Cóż, działam faktycznie na jej prośbę, lecz niech uspokoi cię fakt, że ra-zem z Neve i twoim człowiekiem Fischigiem drobiazgowo rozpatrzyłem wszystkie aspekty tej sprawy. Nie mam żadnych złudzeń na myśl o konsek-wencjach dołączenia do twej grupy. Zważywszy na przedłożony mi materiał dowodowy, zrobiłbym to równie chętnie z własnej woli. - Dobrze. Wyśmienicie. Witaj w zespole, Grumman. Tożsamość czwartego gościa wprawiła mnie w zdumienie. Miał na sobie kompozytowy pancerz osobisty o wypolerowanych płytach, które przywo-dziły na myśl cenne rękodzieło. Ujmując w okryte rękawicami dłonie swój hełm w kształcie wyszczerzonego wilczego pyska, zdjął go powoli z głowy. Inkwizytor Massimo Ricci, z Ordo Xenos Helican. Nie zaliczał się do grona mych przyjaciół, ale słyszałem o nim. - Ricci ? Przystojną szczupłą twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. - Podobnie jak Grumman, przybyłem tu złożyć przeprosiny za nieobecność innej osoby. Z rozlicznych powodów, które zapewne doskonale rozumiesz, lord Rorken nie mógł odpowiedzieć na twoje wezwanie osobiście. Uczest-nictwo w tym przedsięwzięciu byłoby dla niego aktem politycznego samo-bójstwa. Lecz mój mistrz wciąż pokłada w tobie swą wiarę i zaufanie, Eisenhorn. Przysłał mnie tutaj, abym wystąpił w charakterze jego przed-stawiciela. Ricci był jednym z najbardziej cenionych inkwizytorów Rorkena i wielu obserwatorów twierdziło nieoficjalnie, iż to on będzie sukcesorem tytułu Mistrza Ordo Xenos Helican. Obecność tego człowieka była dla mnie pod-wójnym komplementem: raz ze strony Rorkena, który przysłał na spotkanie jednego ze swoich najbardziej obiecujących pupilów; oraz samego Ricciego, ryzykującego całą swą karierę przez sam fakt uczestnictwa w naszym zgro-madzeniu. Obaj musieli bardzo poważnie potraktować moją propozycję współpracy i uznać ją za szczerą. - Panowie – powiedziałem – Jestem zaszczycony i szczęśliwy zarazem wi-dząc was w tym miejscu. Przedyskutujmy teraz sprawę, która nas tu spro-wadziła, szczerze i otwarcie, byśmy wiedzieli, na czym stoimy.

* * * * *

Zimowe wiatry wyły potępieńczo w zrujnowanych wieżach zamku pod-czas gdy ja wprowadzałem zebranych w komnacie uczestników spotkania w szczegóły. Inshabel i Nayl przynieśli już wcześniej krzesła, ustawili też ciężki drewniany stół. Bequin i Aemos zadbali o elektroniczne notesy, ma-py, rejestry i szereg innych pomocnych materiałów. Mówiłem przez dwie godziny przekazując wszystkie informacje o Qui-xosie, jakie znajdowały się w mym posiadaniu. Większość z nich została już umieszczona w nadanych przeze mnie astropatycznych komunikatach, powtórzyłem je jednak uzupełniając o detale i odpowiadając na zadawane mi pytania. Endor raczej się nie odzywał, najwyraźniej usatysfakcjonowany moją przemową. Cieszyłem się w głębi duszy mając u swego boku zaufa-nego przyjaciela, bez zastrzeżeń ufającego mym słowom. Grumman też ograniczał się do słuchania. Dla odmiany Voke i Ricci zadawali mnóstwo pytań i domagali się co chwila szczegółowych klaryfikacji. Przy stole reprezentowane były wszystkie Ordo: Voke należał do Ordo Malleus, chociaż na szczęście nie zaliczał się do ścisłego grona współpra-cowników Beziera, Ricci i ja należeliśmy do Ordo Xenos, Grumman i Endor do Ordo Hereticus. Wszyscy z wyjątkiem Grummana służyliśmy w heli-cańskim departamencie Inkwizycji. Tylko Titus Endor, słynący ze swej ob-sesyjnej dbałości o dyskrecję, nie nosił otwarcie swej rozety.

* * * * *

Sądzę, że przemawiałem w sposób elokwentny i przekonywujący. Po dwóch godzinach zrobiliśmy przerwę, by rozprostować nogi, odświe-żyć się i przepłukać gardła. Wyszedłem na zewnątrz, w chłodną zimną noc, wsłuchany w zawodzenie wiatru. Po chwili dołączył do mnie Fischig, przy-nosząc ze sobą kieliszek wina. - Z Neve jest kiepsko – oświadczył przechodząc z marszu do sedna sprawy. Poleciał z Cinchare na Cadię po to, by zebrać nieco brakujących materiałów i osobiście przekonać do naszej sprawy inkwizytor-generał. - Z mojego powodu ? Skinął twierdząco głową. - Z powodu wszystkiego. Osma narobił jej dużo kłopotów po naszej uciecz-c

77

Page 78: Malleus [PL]

ce z Carnificiny. Miał za sobą Beziera i Orsiniego. Takie wsparcie politycz-ne wystarczyło, by przełożony Neve, Wielki Mistrz Nunthum z Ordos Ca-dia, usiadł grzecznie i spisał reprymendy w formie oficjalnych not. Prze-trzepali jej drobiazgowo cały życiorys, ale nie zdołali się do niczego docze-pić. Neve jest bardzo dobra w unikach, a przy tym broniła cię niczym wściekła niedźwiedzica, możesz mi wierzyć. - Jest bezpieczna ? - Tak. Dzięki gigantycznej inwazji Chaosu osiem miesięcy temu. Cadiańska Brama jest w stanie otwartej wojny. Ostatnią rzeczą mogącą teraz zaprzątać uwagę tamtejszych śledczych jest udział Neve w Konspiracji Eisenhorna. - Więc tak to nazywają ? - Tak właśnie to nazywają. Upiłem nieco wina spodziewając się jakiegoś cierpkiego miejscowego trunku, lecz poczułem cholernie dobre samatańskie czerwone. Jak zgady-wałem, pochodzące z mojej własnej piwniczki. Zaopatrzenie tego rodzaju leżało w gestii Bequin i postarała się o najlepsze trunki chcąc wywrzeć na naszych gościach odpowiednio miłe wrażenie. - Grumman. Co o nim myślisz ? - Spędziłem z nim naprawdę sporo czasu, Gregor – odparł Fischig – Trzeź-wy umysł, wie, co robi. Zważywszy na dozór, jakim jest cały czas objęta Neve, nie mogła się nigdzie oddalić, więc wybrała na swe zastępstwo Grum-mana i to już pewne, że musiał być tego wart. Pracują ze sobą od długiego czasu. Grumman przyjął propozycję ze względu na szacunek, jaki żywi wo-bec Neve, lecz przegadaliśmy wiele godzin w trakcie wspólnej podróży i myślę, że teraz dołączył do nas również z powodu własnych przekonań. - Dobrze. A co z innymi ? - Voke jest pełen niespodzianek – sarknął Fischig – Kiedy pierwszy raz po-wiedziałeś, że figuruje na twojej liście kontaktów, pomyślałem, że zwario-wałeś. Nie było to rzecz jasna równie szalone jak napisanie do lorda Ror-kena, ale mimo to... Nie wierzyłem, że ten stary bękart się tutaj pokaże czy nawet odpisze na komunikat. Jest taki purytański, praworządny i sztywny moralnie jakby miał wbitą w tyłek deskę. No i przegrałbym ten zakład. Musi cię lubić bardziej niż to okazuje. - Łączy nas nić zrozumienia – odpowiedziałem. Uratowałem Commodu-sowi życie na pokładzie Saint Scythusa, on jednak spłacił ten dług na Alei Victora Belluma. Może w jego mniemaniu to nie wystarczało. - Nie jest do końca przekonany i trzeba nad nim popracować, ale uważam, że już się zdecydował na dalszy udział w całości. - Tak uważasz ? - A widzisz gdzieś w pobliżu tego jego pachołka Heldane ? Wiedziałem, co Fischig ma na myśli. Heldane odrzuciłby zaproszenie do współpracy bez chwili namysłu, po czym z przyjemnością zawlókłby mnie przed trybunał, żywego lub martwego. Voke musiał tu przylecieć nie infor-mując o tym swego dawnego pupila. Fischig miał rację, to był dobry znak. - Endor jest pewny, nieprawdaż ? – zapytał Fischig – Po tych latach przy-jaźni i tak by tutaj przyleciał. - Cieszę się, że tutaj jest. A Ricci ? Fischig zniżył znienacka głos do poziomu szeptu. - O wilku mowa – wycofał się dyskretnie z powrotem do wnętrza zamku. Trzymając w dłoni kieliszek wina Ricci wychynął spod arkady wiodącej do komnaty służącej za miejsce zgromadzenia i podszedł do mnie nie-spiesznie. Podniósł wzrok spoglądając na rozgwieżdżone nocne niebo. - Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę ze swego ogromnego szczęścia – oświadczył. - Każdego dnia. - Podjąłeś wielkie ryzyko decydując się na nawiązanie kontaktu z lordem Rorkenem. Zawsze cię lubił, ale obecnie sympatia do ciebie jest niebez-pieczną słabością. Nieraz ścierał się z Bezierem i Orsinim w twojej sprawie. - I mimo to cię tutaj wysłał ? - Zagrajmy w otwarte karty, Gregorze, to pozwoli nam wyjaśnić sytuację. Lord Rorken, oby opływał w dobrodziejstwa łask zsyłanych przez Boga-Im-peratora, wysłał mnie tutaj, bym uczestniczył w pościgu i eliminacji here-tyka Quixosa. Lecz jeśli w trakcie tych działań odkryję cokolwiek, co po-twierdzałoby powszechnie znane zarzuty pod twym adresem... - Co wtedy ? - Myślę, że doskonale się rozumiemy.- Jesteś jego obserwatorem. Pomożesz mi, lecz jeśli na twych oczach prze-kroczę linię, wykonasz na mnie wyrok, Rorken cię do tego upoważnił. - Myślę, że wiemy już teraz, na czym stoimy – podniósł nieznacznie swój kieliszek. Wiedziałem. Teraz też znacznie większego sensu nabrała obecność u me-go boku tak znamienitego inkwizytora. Nic nie odpowiedziałem. Ricci uśmiechnął się enigmatycznie i razem wróciliśmy z powrotem do komnaty.

* * * * *

Siedząc ponownie wokół stołu pogrążyliśmy się w intensywnej debacie. Większość kierowanych pod moim adresem pytań, stawianych przeważnie przez Voke i Ricciego, dotyczyła mało istotnych dla całości sprawy zagad-nień. Po upływie następnej godziny Grumman zadał w końcu najważniejsze pytanie. - Załóżmy, że zgadzamy się z przedstawionymi tutaj dowodami. Załóżmy, że Eisenhorn został niesłusznie oskarżony i to Quixos zasługuje na naszą uwagę... co możemy zrobić ? Czy wiemy, gdzie on się teraz ukrywa ? - Tak – odparłem, chociaż sam nie znałem odpowiedzi na to pytanie. To moi ludzie wykonali gros żmudnej pracy działając uparcie przez ostatnie dwa lata: dziesiątki agentów przesiewających informacje napływające z setki światów. Bequin podeszła do stołu przynosząc ze sobą krzesło, usiadła na nim cicho. - Około trzech miesięcy temu nasze śledztwo pozwoliło odkryć pewien wzorzec w informacjach związanych z niemal mitycznym życiem Quixosa. Wzorzec ten koncentruje się na Maginorze. - Stolica podsektora Niaides, sektor Viceroy, Ultima Segmentum – poinfor-mował zebranych Voke. - Pańska wiedza astronomiczna jest wyjątkowo rozległa, sir – pochwaliła starca Bequin rozdając wszystkim zebranym elektroniczne notesy. - Zgodnie z zawartością plików opatrzonych klauzulą poufności alfa Quixos odwiedził Maginor około dwustu lat temu, rozpoczynając postępowanie wyjaśniające w stosunku do kartelu kupieckich gildii i arystokratycznych rodów zwanego Mistyczną Ścieżką. Ścieżka była sekretną organizacją wy-korzystującą dla własnych celów zakazaną wiedzę i zastrzeżone technologie. Quixos zobowiązany był do jej eliminacji i posłania wszystkich członków na stos. Wiemy, że tego nie zrobił. Co gorsza, aktywnie wspierał sektę infil-trując ją dostatecznie długo, by ta stała się jego zakamuflowaną bazą opera-cyjną. Nie był to już dłużej kartel, tylko kult. Kult Quixosa. - Dlaczego zakładamy, że wciąż tam przebywa ? – spytał Ricci. - Podejrzewamy, że zbudował tam ukrytą fortecę, sir – odparła Bequin – Wpływy Mistycznej Ścieżki rozprzestrzeniły się obecnie na cały segment i poza jego granice. Maginor jest sercem tego mrocznego mocarstwa. W roku 239.M41 inkwizytor Lugenbrau i towarzysząca mu świta w liczbie około sześćdziesięciu osób przepadła bez śladu Maginorze. Bez śladu... chociaż śledczy Inshabel zdołał... zdobyć niekompletny zapis werbalny przekazu video zarejestrowanego w trakcie rajdu grupy Lugenbrau. Przeczytałem pośpiesznie odpowiedni plik tekstowy. Jego zawartość była przerażająca. - Znalazłeś to na Elvarze Cardinal, Inshabel ? – spytałem. Nathun stał przez cały czas w rogu pokoju. Słysząc swe imię postąpił kilka kroków do przodu, wyraźnie zawstydzony. - Nie bezpośrednio, sir. Zapis pochodzi z archiwum Inkwizycji na Fibos Secundus. Historia wyciągnięcia go stamtąd jest bez wątpienia fascynująca sama w sobie, lecz jej przytaczanie w tym miejscu byłoby karygodnym mar-notrawstwem naszego czasu. Inshabel miał rację, już o tym wspominałem. Była to niezwykła historia i bardzo mnie mile zaskoczyła, kiedy wysłuchałem później relacji na jej temat z ust młodego śledczego. Ponownie nalegam, byście w miarę swych możli-wości przestudiowali odpowiednie zapiski. - Sądzimy, że Lugenbrau wpadł na trop Quixosa, chociaż wtedy mógł jesz-cze nie wiedzieć, z kim ma do czynienia – kontynuowała Bequin – Został zamordowany przez ludzi Quixosa wraz z całą swą ekipą. - Lugenbrau – wymamrotał Commodus Voke odkładając swój notes na blat stołu i wpatrując się w przestrzeń – Nigdy go nie spotkałem, ale był zaufa-nym wychowankiem mojego starego przyjaciela, Pavla Ueta. Kiedy Lugen-brau zaginął, Pavel bardzo ciężko to przeżył. Strata skróciła mu życie. Voke spojrzał na mnie swymi wodnistymi oczami. - Jeśli nawet nie byłem zdecydowany wcześniej, Eisenhorn, teraz podjąłem decyzję. Quixos musi za to zapłacić. - Popieram – oświadczył Endor odkładając swój notes z posępnym gry-masem na twarzy – Już tylko za tę zbrodnię powinien ponieść stosowną karę. - A więc lecimy na Maginor ? – spytał Grumman. - To wciąż jego baza operacyjna, sir, jesteśmy tego absolutnie pewni – pod-niosła głowę Bequin – I jeszcze tydzień temu wszyscy przygotowywaliśmy się do uderzenia właśnie na Maginor. Lecz wtedy otrzymaliśmy to – pokazała nam trzymany w dłoni astropatyczny przekaz. - Przeczytam go głośno, jeśli panowie pozwolą – założyła ostrożnie swoje okulary. Pomagały jej, ale wiedziałem doskonale jak bardzo ich nie cier-piała. Fakt, że założyła je w obecności tak sporego grona obcych ludzi wiele mówił o powadze tego przekazu. - Zaczyna się następująco... Gregorze, mój przyjacielu. Pracowałem przez długi czas nad materiałami związanymi z twym śledztwem. Jak zapewne wiesz, nie

78

Page 79: Malleus [PL]

wiesz, nie miałem zbyt wielu innych zajęć w te długie zimowe wieczory. Zgadzam się, że Maginor jest sercem nieprzyjaciela i wymaga natych-miastowej interwencji Inkwizycji, lecz pozwolę sobie zasugerować, by spra-wę tę pozostawić raczej w gestii Ordos Niaides. Korzystając ze wskazówek nadesłanych przez Aemosa odkryłem pewne istotne fakty. Pełny ich opis znajduje się w załącznikach do mego pisma, tutaj natomiast powiem zwięź-le, że powinieneś zwrócić swą uwagę na Farness Beta. Dużo do myślenia dała mi wiedza na temat fascynacji Quixosa cadiańskimi pylonami. Wyśle-dziłem dzięki temu poważne zlecenia prac kamieniarskich wysłane na świat Serebos, położony na galaktyczne południe od Terry. Gildie kamieniarskie na tej planecie słyną ze swej dyskrecji, dostarczając zleceniodawcom czarną skałę podobną do obsydianu, zwaną serebitem. Jest to przepiękny kamień wysoko ceniony przez architektów w całym Imperium, a zarazem substancja stała najbardziej zbliżona swymi właściwościami do materiałów użytych w konstrukcji cadiańskich pylonów. Jak już wspominałem, tamtejsze gildie niechętnie zdradzają szczegóły swych transakcji, ale też trudno jest w prak-tyce ukryć fakt załadunku na kosmiczny frachtowiec kamiennej kopii jedne-go z pylonów. Na trzy czwarte kilometra długiej i jedną czwartą szerokiej ! Quixos zlecił wykonanie perfekcyjnej kopii cadiańskiego monolitu i prze-wiezienie jej na Farness Beta. Bequin przerwała na moment czytanie listu spoglądając na nas uważnie. - Jeśli kiedykolwiek ufałeś mej radzie, zrób to i teraz – podjęła głośną lek-turę – Quixos jest na Farness. Jeśli chcesz go powstrzymać, musisz zrobić to natychmiast. Twój oddany przyjaciel i uczeń. Gideon. Gideon. Gideon Ravenor. Okaleczony i wciąż cierpiący, odnalazł ślady, które zdecydowanie zmieniały cały nasz pierwotny plan. Nie wiedziałem, co właściwie mam powiedzieć. W oczach poczułem wilgoć. - Jest też postscriptum – dodała Bequin – Spętane demony będą twym najpoważniejszym problemem. Wiem, że jesteś przygotowany, pozwoliłem sobie jednak coś ci wysłać. Po jednej sztuce dla każdego z przyzwanej przez ciebie dwudziestki. Bequin schowała swoje okulary i wstała z krzesła. Nayl postawił na bla-cie stołu niewielką skrzynkę. Wewnątrz pojemnika spoczywało dwadzieścia pergaminów zapisanych inkantacjami strzegącymi przed demonami, ukry-tych w pobłogosławionych zielonych tubach z cienkiego marmuru, oraz dwadzieścia konsekrowanych złotych amuletów przedstawiających Impera-tora w postaci świętego szkieletu. Dbałość o takie detale była charakterys-tyczna dla Ravenora. Nayl sięgnął do skrzynki i podał każdemu z nas po jednej tubie i po jednym amulecie. - Zostałem przekonany – oświadczył Ricci wstając ze swojego miejsca i zawieszając otrzymany amulet na szyi tak, by spoczął pomiędzy zdobiącymi jego napierśnik pieczęciami czystości. - Cieszę się. Grumman ? - Jestem z tobą – odparł Cadianin. - Wznieśmy zatem toast – uniosłem w górę swój kieliszek – Za Grupę Pięciu. Oraz za tych wszystkich, którzy uczynili tak wiele, byśmy mogli się tutaj spotkać. Bequin, Aemos, Nayl, Fischig i Inshabel podnieśli swe kieliszki. - Za Farness Beta. Za koniec Quixosa. Pięć kieliszków ściskanych w dłoniach inkwizytorów stuknęło o siebie dźwięcznie. - Farness Beta – odezwał się Ricci – Przypomnijcie mi proszę, gdzie to jest. - W gardle Cadiańskiej Bramy – odpowiedział Grumman – Na samej kra-wędzi Oka Grozy.

Rozdział XXIIFarness Beta

Cherubael i ProphanitiQuixos

Mijał właśnie pierwszy kwartał roku 343.M41, kiedy dotarliśmy na Far-ness Beta. W czasie tym wojna szalała w całym podsektorze Cadia, a Oko Grozy wypluwało z siebie kolejne żądne krwi hordy. Niczym krąg upior-nego ognia, Oko lśniło nad większością światów garnizonowych, rozległe i wściekłe, pulsujące silniejszym blaskiem niż kiedykolwiek. Każdy rozbłysk jego pastelowych barw oznaczał otwarcie kolejnej dziury w zasłonie Osno-wy, znaczył miejsce wejścia w materialny wymiar następnej heretyckiej flotylli. Wiosna ta przeszła do podręczników historii pod mianem Obrony Cadiańskiej Bramy. W przeciągu pierwszych miesięcy roku 343 Cadianie stanęli w obliczu inwazji wroga nie mającej sobie równej od dobrych trzystu lat. Można wręcz było odnieść wrażenie, że Nieprzyjaciel coś wie.

* * * * *

Essene dostarczyła mnie na Farness wypoczętego i gotowego do dzia-łania. Podczas tranzytu przez Immaterium towarzyszyły nam dwa inne okrę-ty: szybki krążownik Ricciego i starożytny kosmiczny statek Commodusa Voke. Endor i Grumman oraz towarzyszący im członkowie świty podróżo-wali wraz ze mną na pokładzie Essene. Już od dawna na korytarzach kupiec-kiego klipra nie przebywało tak wielu ludzi jednocześnie. W punkcie docelowym czekała na nas grupa uderzeniowa imperialnej marynarki kosmicznej, liczący dziesięć okrętów szwadron Zgrupowania Floty Scarus oddelegowany do operacji specjalnej pod nadzorem Wydziału Dyscyplinarnego marynarki.

* * * * *

Grupa uderzeniowa przybyła do systemu dzień wcześniej od nas, a jej systemy skanowania i monitoringu orbitalnego zebrały już wszelkie nie-zbędne nam informacje. - Posiadamy potwierdzoną lokalizację Pariasa – oświadczył lord prokurator Olm Madorthene łącząc się ze mną przez pokładowy komunikator ze swej jednostki flagowej. Parias był kryptonimem operacyjnym Quixosa – A przy-najmniej mamy jego strefę aktywności. Przesyłam ci dane topograficzne. Twój obiekt zainteresowań to Strefa A. Zmieniłem swą pozycję w fotelu na eleganckim jak zawsze mostku Esse-ne. Widząc mój ruch Maxilla skinął głową w stronę jednego ze swych pozła-canych serwitorów. Na mniejszym ekranie mojej konsolety pojawiła się ma-pa. - Mam ją – powiedziałem przenosząc spojrzenie z powrotem na lekko roz-mazaną twarz Madorthene, widniejącą na głównym ekranie komunika-cyjnym mostku. - To masyw górski o płaskim grzbiecie zwany Ferell Sidor, co w miejsco-wym dialekcie oznacza Ołtarz Słońca. Położony jest w północnej części pro-wincji Hengav. Władze prowincji ogłosiły cały ten obszar rezerwatem sa-kralnym, ponieważ znajdują się tam liczne grobowce Drugiej Dynastii Tho-losu. Wstęp na terytorium rezerwatu mają jedynie przedstawiciele Eklez-jarchii, członkowie królewskiej rodziny rządzącej Farness oraz licencjono-wani archeologowie. Przypuszczamy, że Parias otrzymał zezwolenie na pro-wadzenie prac wykopaliskowych na Ferell Sidor jakieś sześć lat temu, na podstawie sfałszowanych listów polecających Wydziału Archeologii Uni-wersytetu na Avellornie. Miejscowi urzędnicy powinni byli przejrzeć ten podstęp, ale dali się zwieść. Jeśli możesz spojrzeć na mapę... - Tak, mam ją przed oczami. - Możesz na niej dostrzec stopień zaawansowania prac wykopaliskowych. Parias wzniósł tam małe miasto, położone tuż przy obszerneym górskim kominie. - To dosyć spory krater... - Podejrzewamy, iż to właśnie tam ukrył swój podrabiany pylon. Próba monitoringu komina okazała się zbyt trudna, nie chcieliśmy podlatywać zbyt blisko, by nie wzbudzić alarmu. Wstałem ze swojego miejsca spoglądając uważnie na powiększone obli-cze lorda prokuratora. - Jesteś gotów ? - Całkowicie. Przesyłam ci kopię mojego planu działania. Możesz tam na-nieść wszelkie poprawki wedle swego uznania. Nie było takiej potrzeby. Plan Madorthene okazał się ekonomiczny i Oficja

79

Page 80: Malleus [PL]

prosty. Oficjalnie cała operacja była dziełem Wydziału Dyscyplinarnego marynarki i rezultatem śledztwa związanego ze Zbrodnią Thraciańską. Lord Prokurator Madorthene wszedł w kooperację z inkwizytorem Commodusem Voke, aby przeprowadzić wspólną akcję pacyfikacyjną. Olm był jedynym człowiekiem niezwiązanym z Inkwizycją, do którego odważyłem się na-pisać. Wymieniliśmy się zestawami kodów i kryptonimów operacyjnych, zdefi-niowaliśmy poziom autoryzacji rozkazów i wyzerowaliśmy chronometry, życząc sobie wzajemnie na sam koniec szczęścia. - Niech Imperator cię strzeże, Gregorze – powiedział Olm. - Mam nadzieję, że to zrobi – odparłem.

* * * * *

Dwie godziny przed wschodem słońca pięciuset żołnierzy należących do 51 Regimentu IG Thracianu rozpoczęło marsz w kierunku Ferell Sidor i Strefy A, opuszczając obszar zrzutu na pobliskich wzgórzach, gdzie po-przedniego dnia wysadziły ich promy desantowe marynarki. Posuwali się do przodu w trzech klinach, pierwszy z nich zabezpieczył jedyną drogę po-zwalającą przedostać się na szczyt góry pojazdom zmechanizowanym. Kie-dy wszystkie trzy grupy znalazły się na wyznaczonych pozycjach, wyrwa-liśmy Ferell Sidor ze snu. Fregaty Zhikov i Fury of Spatian bombardowały masyw przez sześć mi-nut, rozpalając na niebie łunę jako żywo przypominającą wschód fałszywe-go słońca. Zaraz potem trzydzieści bombowców Marauder nadleciało nad Strefę A z niskiego pułapu i zrzuciło w dół trzydzieści tysięcy ton materia-łów wybuchowych. Nastał kolejny fałszywy świt. Pomimo tego miażdżącego uderzenia wchodzące osiem minut później pomiędzy płonące zgliszcza miasteczka oddziały Gwardii napotkały na nie-wiarygodnie zażarty opór wroga. Madorthene podejrzewał, że większość sił Quixosa przebywała w chwili ataku pod powierzchnią ziemi, wewnątrz gó-ry, unikając w ten sposób płomienistej zagłady. W rozświetlonych łunami pożarów ruinach miasteczka thraciańscy żoł-nierze walczyli z fanatycznymi i dobrze wyposażonymi kultystami. Wielu z nich nosiło barwy i insygnia Mistycznej Ścieżki. Wielu miało zauważalne mutacje. Pierwsze napływające z pola bitwy raporty mówiły o blisko ośmiu-set czcicielach Quixosa. Madorthene rzucił do akcji swoje rezerwy: kolej-nych siedmiuset thraciańskich gwardzistów.

* * * * *

Lądowaliśmy wraz z drugą falą desantu. Medea wysadziła mnie i Ins-habela na skraju strefy walki, razem z Endorem i dwoma jego bojowymi serwitorami. Opancerzony prom Ricciego wylądował tuż obok wzbijając w powietrze chmurę kurzu. Pupilowi Rorkena towarzyszył Commodus Voke oraz dwudziestka elitarnych żołnierzy sił specjalnych Inkwizycji. Grumman, korzystający z pożyczonej od Madorthene kapsuły desantowej, wylądował jako ostatni, lecz pierwszy wszedł do walki. Jego dziesięcioosobowa druży-na składała się z samych eks-kasrkinów. Kiedy biegliśmy pośpiesznie przez zasnutą dymem pożarów strefę lądo-wania, a nasze promy wzbijały się w niebo z rykiem silników, w powietrzu rozeszła się znienacka wyczuwalna fala psionicznej energii. Przerażający swą mocą ładunek mentalny rozszedł się z centrum Strefy A uśmiercając na miejscu trzydziestu biegnących w forpoczcie żołnierzy... po czym znikł bez śladu. Wszyscy zgodnie podejrzewaliśmy, że Quixos będzie dysponował silną obroną psioniczną – zbierał w końcu przez cały czas psioników takich jak chociażby Esarhaddon – i należało założyć, że właśnie użycie mocy mental-nej stanowi kluczowy element jego taktyki defensywnej, być może istotniej-szy nawet od spętanych demonów. Nie zamierzałem mu dać najmniejszej ku temu szansy. Wraz z thraciańskimi żołnierzami do strefy A zmierzał cały mój Zespół Nietkniętych, podzielony na dwie niezależne grupy. Bequin, strzeżona przez Nayla i dwunastu moich doborowych najemników prowadziła pierwszą z nich, nad drugą sprawowała komendę Thula Surskova, ubezpieczana przez Fischiga i drugi tuzin wojowników należących do mej świty. Zespół AP nigdy wcześniej nie został użyty w akcji na tak dużą skalę, ale spełnił wszystkie moje pokładane w nim nadzieje. Generowana przez jego członków pustka mentalna zanegowała działanie psionicznego sztormu efektywnie kondensując go wewnątrz Strefy A i zabezpieczając nasze siły przed dalszymi mentalnymi atakami.

* * * * *

Ubezpieczany przez Inshabela wdarłem się pod ziemię, biegnąc kamien-nymi schodami wyciętymi w skale Strefy A. Przez prawie godzinę musie-liśmy sobie wywalczać drogę poprzez naziemne struktury instalacji, metr po metrze. W tym samym momencie, gdy wzeszło słońce, znaleźliśmy w końcu przejście wiodące w głąb góry: klatkę schodową odsłoniętą wybuchem cięż-kiej bomby lotniczej. Schody zawalone były kawałkami gruzu i dymiącymi, niemożliwymi do identyfikacji ludzkimi szczątkami. W niektórych miejscach z sufitu zwisały kable elektryczne sypiące na wszystkie strony snopami iskier. Posługując się detektorami ruchu likwidowaliśmy sukcesywnie wybiegających nam na spotkanie kultystów. Kończyły mi się już pistoletowe bolty, a Inshabelowi założył do lasera przedostatnią baterię. Poziom stawianego nam oporu wręcz nie mieścił się w głowie. Na jednym ze skrzyżowań plątaniny skalnych tuneli wpadliśmy na Endo-ra. Miał ze sobą dwóch thraciańskich gwardzistów i żołnierza sił specjal-nych Inkwizycji, ale nigdzie nie dostrzegałem jego bojowych serwitorów. Odgadłem gorączkowe myśli Titusa już po samym jego spojrzeniu. Przyby-liśmy tutaj pewni swych sił i chyba się przeliczyliśmy. Sądziłem, że będzie-my w stanie zniszczyć wszystko, co mógł na nas rzucić Quixos. Najwy-raźniej go należycie nie doceniłem. Dzika kanonada zwróciła naszą uwagę na starcie, które wybuchło w roz-ległym pomieszczeniu po lewej stronie tunelu. W wejściu do sali minęli nas czterej uciekający thraciańscy gwardziści, broczący krwią i panicznie prze-rażeni. - Uciekajcie ! Uciekajcie stąd ! – wrzasnął do nas jeden z nich. Wyminąłem ich biegnąc w drugą stronę. Komnata była ogromna, do połowy wypełniały ją gęste gryzące kłęby dymu. Zielone, nadnaturalne płomienie lizały żarłocznie jej ściany. Gdzieś na swym odległym krańcu sala przechodziła w coś większego, ledwie wi-doczną otwartą przestrzeń. Lecz nie to zwróciło mą uwagę. Stojąc pośród pięćdziesięciu martwych ciał, ubranych w większości w mundury Gwardii, Commodus Voke opierał się desperacko atakowi Prop-haniti. Stary inkwizytor dygotał spazmatycznie, jego ubranie pokryte było grubą skorupą psionicznego lodu, z ust i oczu człowieka tryskały jadowite pło-mienie. Spętany demon, ledwie rozpoznawalny po rozmazanych rysach twa-rzy nieszczęsnego Husmaana, unosił się przed Voke próbując złamać swą dziką furią niewidzialną barierę odgradzającą go od ofiary. Rzuciliśmy się poprzez salę ściągając na siebie ostrzał ze strony kręcą-cych się w prawej jej części kultystów. Biegnący tuż za mną Thracianin wygiął się i runął na posadzkę przestrzelony dwukrotnie wiązkami laserów, Inshabel zaklął plugawo odnosząc lekkie zranienie. Endor pociągnął resztę ludzi za sobą prowadząc ich prosto na kultystów. Jego laserowy pistolet nie milkł nawet na chwilę, łańcuchowy miecz wył przeraźliwie. Voke blisko był poddania się, widziałem wyraźnie jak słabnie pod napo-rem Prophaniti. Schowałem do kabury pistolet i popędziłem w kierunku Commodusa skacząc ponad trupami i bryłami skał, modląc się w duchu, by moja runicz-na laska sprawdziła się w praktyce. Oślepiający rozbłysk białego światła i fala potwornego żaru wyrzuciły mnie w powietrze.

* * * * *

Próbowałem podnieść się chwiejnie na nogi, na wpół świadomy faktu, że jakaś siła cisnęła mną z komnaty poprzez gruby drewniany parawan do ma-łego pomieszczenia przypominającego magazyn. Ta sama niewidoczna siła podniosła mnie na nogi. Zostałem skąpany nieziemskim światłem. Tuż przede mną w powietrzu unosił się Cherubael. - Gregor – powiedział demon – Dotarłeś tak daleko. Wiedziałem, że zdołasz tego dokonać. Trzymałem przed sobą runiczną laskę. Ochronny pergamin przysłany mi przez Ravenora zdążył już obrócić się w proch, zniszczony pierwszym ude-rzeniem demona. - Czekałem na tę chwilę od tak długiego czasu – odezwał się ponownie Cherubael – Pamiętasz jak na Eechanie powiedziałem, że coś dla mnie zro-bisz ? Teraz właśnie nadszedł ten czas. Teraz. Ku temu wszystko zmierzało. To właśnie ujrzałem, gdy po raz pierwszy skrzyżowały się nasze ścieżki. Przeznaczenie... nasze losy, nierozerwalnie ze sobą złączone, pamiętasz ? - Jak mógłbym zapomnieć ! – wrzasnąłem – Twierdzisz, że rozmyślnie mną kierowałeś ! Przewodziłeś mi ! Nawet chroniłeś ! Patrzyłem na Eechanie jak zabijasz Lyko ! A więc miałem żyć aż do teraz... po co ? Cherubael uśmiechnął się przerażająco.- Gdyby moc Osnowy była w tobie tak jak tkwi we mnie, postrzegałbyś czas z

80

Page 81: Malleus [PL]

czas z zupełnie innej perspektywy. Dostrzegłbyś to, co się stanie i to, co nadejdzie, co ktoś uczyni za wiek czy dwa lub co uczynił tysiąc lat temu. Dostrzegłbyś miriady możliwości. - Brednie ! To wszystkie brednie ! - Żadnych więcej bredni, Eisenhorn. Od chwili, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy wiedziałem, że to właśnie ty jesteś człowiekiem, który ma w sobie dość uporu i talentu, by dać mi to, czego pożądam. Czego pragnę najbar-dziej. Pojąłem, że dbając o twe bezpieczeństwo pozwolę ci przybyć tutaj i złożyć mi najcenniejszy dar, w tym dniu i w tej godzinie. - Nigdy nie pomogę demonowi ! Cherubael wyszczerzył zęby, a rysy jego twarzy przybrały poważny wy-raz. - Zatem zniszcz mnie, jeśli potrafisz. Rzucił się na mnie. Podniosłem runiczną laskę i przesłałem mentalną moc przez jej uchwyt do kryształu na czubku. Rzeźbiony fragment Lith za-płonął niebieskim blaskiem.

* * * * *

Pontius Glaw wiedział to i owo o demonach. Ich najsłabszym punktem była siła woli czyniąca z nich spętanych niewolników. Runiczna laska, tak pieczołowicie wykonana i drobiazgowo pokryta inskrypcjami wielkiej mo-cy, stanowiła dźwignię pozwalającą przełamać mi pęta wiążące demona poprzez wzmocnienie mojej własnej zdolności kontrolowania energii Osno-wy. Przez krótki moment pojąłem jak właściwie czuje się psionik klasy alfa. Oślepiająca wiązka energii wystrzeliła z kryształu na szczycie laski i tra-fiła Cherubaela prosto w pierś. Demon uśmiechał się jeszcze przez chwilę, a potem jego materialna po-stać przestała istnieć rozsadzona od wewnątrz, rozpryskując na wszystkie strony ogniki piekielnych płomieni. Zerwałem niewidzialne kajdany i odes-łałem go do Osnowy. I w tym ułamku chwili, gdy mój wielokrotnie wzmocniony przez laskę umysł przejął kontrolę nad demonem, ujrzałem lata jego niewoli w rękach Quixosa, nieustające cierpienia, zakazane stronnice Malus Codicium – tomu, którego wiedzę Quixos wykorzystał do tworzenia swych demonicznych sług. I wtedy też pojąłem, że właśnie podarowałem Cherubaelowi to, czego tak desperacko pożądał przez wszystkie te lata. Wolność.

* * * * *

Wtoczyłem się chwiejnie z powrotem do głównej komnaty. Voke, tak bohatersko stawiający opór Prophaniti, już wtedy nie żył. Pamiętałem wciąż słowa Commodusa wypowiedziane zaraz po Zbrodni Thraciańskiej: Naprawię to, co tylko można. Nie spocznę, dopóki ostatni z tych bluźnierców nie zostanie odnaleziony, a porządek na ulicach ponownie przywrócony. A wówczas nie spocznę, póki nie odnajdę siły, która stała za tym zamachem. Teraz mógł spocząć w pokoju, jego misja dobiegła końca. Spętany demon odrzucił na bok martwe ciało dzielnego starego czło-wieka i zbliżał się teraz w stronę Endora i Inshabela. Obaj moi przyjaciele klęczeli na podłodze zwijając się w agonii. Fioletowe płomienie wystrzeli-wujące z palców Prophanitiego opasywały ich ciasnym uściskiem. Obaj sta-nowili zaledwie pożywkę dla drapieżnika Chaosu. Prophaniti znieruchomiał, gdy tylko pojawiłem się w jego polu widzenia, wyczuwając instynktownie, że stanowię dla niego znacznie poważniejsze zagrożenie od pary mych towarzyszy. Kryształ Lith wciąż dymił i pulsował jaskrawoczerwoną poświatą. Demon rzucił się na mnie płynąc w powietrzu, z wyszczerzonymi zębami i szeroko rozpostartymi ramionami, skąpany w świetle diabelskiej aury. Zawodził me imię. Czułem się jakby mnie atakował odrzutowy samolot strzelający z wszystkich dział. Wiedziałem, co wówczas odczuwa człowiek. Miałem nieszczęście zakosztować takiego doświadczenia. Prophaniti wrzasnął z dziką satysfakcją. - W Kasr Gesh powiedziałeś mi, żebym następnym razem przygotował lep-szą broń, potworze ! – krzyknąłem i nabiłem jego szarżującą sylwetę na swoją laskę – Co powiesz na to ?! Prophaniti zawył i eksplodował, powalając mnie oszołomionego na pod-łogę. Nie sądzę, abym odpędził go w otchłań Osnowy, raczej całkowicie unicestwiłem jego jaźń, raz na zawsze. Runiczna laska jakimś niepojętym cudem nie uległa zniszczeniu, była jednak rozpalona do czerwoności i nie zdołałbym w życiu wziąć jej w takim stanie do ręki. Pobiegłem w stronę Titusa i Endora, leżących wciąż na pod-łodze.

Inshabel był półprzytomny, ale nie odniósł żadnych krytycznych obrażeń. Klatkę piersiową i kark Endora znaczyły krwawe ślady po szponach demo-na. Titus spojrzał na mnie błędnym wzrokiem. - Dorwałeś ich obu, Gregor... - Modlę się, by Quixos nie miał ich więcej – odparłem próbując powstrzy-mać krwotok. Rozeta Endora wysunęła się z kieszonki ubrania, toteż pod-niosłem ją z ziemi. Symbol Inkwizycji ozdobiony był ornamentowanymi insygniami Ordo Malleus. - Malleus ? – wysyczałem przez zaciśnięte zęby. - Nie... - Kiedy dostałeś przeniesienie, Titusie ? Do diabła, kiedy zmieniłeś Ordo ? - Zmusili mnie... – wydyszał – Osma mnie zmusił. Kiedy spotkał się ze mną na Messinie... wynikły pewne problemy związane ze starą sprawą sprzed kilku lat. W jakiś sposób do niej dotarł... On... zagroził mi stosem, jeśli od-mówiłbym współpracy. - Co to za sprawa ?! - Nic ! Nic, Gregorze, przysięgam ! Ale Osma miał wsparcie Beziera. Mógł spreparować dowody, by mnie obciążyć. Poprosiłem o przeniesienie, żeby przestał mnie nękać. Obiecał, że zostanę wyróżniony. Powiedział, że Ordo Malleus stwarza mi lepsze perspektywy kariery. - Ale w zamian miałeś mieć mnie na oku ? - Niczego mu nie powiedziałem ! Nie sprzedałem cię ! Robiłem tylko to, co musiałem, by Osma czuł się usatysfakcjonowany. - Jak dołączenie do naszej grupy. Nic dziwnego, że nie chciałeś otwarcie pokazać nam swojej rozety. Osma żądał od ciebie, żebyś mnie wykończył, mam rację ? Endor nic nie odpowiedział, zacisnął usta. Inshabel gapił się na niego szeroko otwartymi oczami, na jego twarz widniał grymas skrajnego niedo-wierzania. - Miałem uczestniczyć w tej operacji tak długo, jak długo rokowała szanse na pomyślny finał. Orsini doskonale zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakim jest Quixos, toteż twoje przedsięwzięcie było dla niego wyśmienitym narzędziem prewencji. Jeśli przeżyłbyś... do końca tej akcji, miałem cię aresztować na podstawie carty. Lub, gdybyś stawiał opór... - Zabierz go natychmiast na górę – powiedziałem cicho do Inshabela – Znajdź mu szybko jakiegoś lekarza. Nie spuszczaj go nawet na moment z oczu. - Tak jest, sir. - Gregor ! – jęknął podnoszony przez śledczego Endor – Na Boga-Imperatora, nigdy nie chciałem... - Zabierz go stąd ! – wrzasnąłem.

* * * * *

Szturm na Ferell Sidor trwał od trzech godzin, kiedy w towarzystwie Ricciego i Grummana wszedłem do jaskini krateru. Żołnierze Madorthene wciąż walczyli w labiryncie górskich tuneli i pieczar z heretyckimi wojow-nikami Quixosa. Ricci krwawił z rany ciętej, wszyscy jego podwładni zginęli w czasie szturmu. Grumman miał przy sobie dwóch ostatnich kasrkinów, ściskają-cych czujnie laserowe karabiny. Czeluść komina była głęboka na blisko tysiąc metrów, jej wierzch otwierał się na nieboskłon planety. Serebitowa kopia cadiańskiego pylonu spoczywała na dnie szczeliny, opasana adamandytową siatką. Na łańcu-chach przymocowanych do siatki kołysały się nieznacznie setki niewielkich metalowych klatek. W każdej z nich tkwiło nieruchomo uwięzione ludzkie ciało. To tutaj znajdował się starannie kolekcjonowany przez Quixosa arsenał psioników klasy alfa, potajemnie uprowadzanych z obszaru całego Impe-rium. Musiał poświęcić całe dekady na zgromadzenie tak licznej grupy men-tatów w tym miejscu. Byłem pewien, że w jednej z klatek znajduje się Esar-haddon. - Co on chce zrobić ? – zapytał Ricci z nutą nabożnego podziwu w głosie. - Coś, co musimy powstrzymać – odparł z rozbrajającą szczerością Grum-man. Zdecydowanie popierałem jego opinię. To była jedyna odpowiedź, ja-ką mogliśmy zaakceptować. Od chwili rozpoczęcia szturmu nerwy mieliśmy napięte niczym postron-ki, a w naszych ciałach krążyła podnoszące refleks adrenalina. A mimo to wydarzenia, które miały miejsce w przeciągu następnych kilku sekund cał-kowicie nas zaskoczyły. W jednej sekundzie pustka. W następnej pomiędzy naszymi postaciami znalazła się zakapturzona opancerzona sylweta poruszająca się tak szybko, że pozostawiała po sobie wrażenie rozmazanej w powietrzu ciemnej smugi. Tak szybkiej. Tak przerażająco szybkiej.

81

Page 82: Malleus [PL]

Ricci został rozcięty idealnie wzdłuż linii kręgosłupa. Kiedy upadał na twarz dusząc się własną krwią, jeden z kasrkinów rozpadł się na dwie części rozczłonkowany na wysokości pasa, cały czas spazmatycznie pociągając za spust karabinu. Drugi Cadianin został uniesiony w powietrze długim ciem-nym ostrzem, które znienacka wysunęło się z jego brzucha przeszywając ciało nieszczęśnika na wylot. Grumman odepchnął mnie na bok dostrzegając powracającą w naszym kierunku smugę i trzykrotnie pociągnął za spust swego pistoletu. Poruszając się szybciej niż mogło to zarejestrować me oko, długie ostrze mrocznego miecza odbiło wszystkie laserowe wiązki, jedną po drugiej. Ścięta głowa Grummana spadła z jego ramion. Quixos, arcyheretyk, renegat, nieprzejednany radykał, rzucił się na mnie, zanim jeszcze okaleczone ciało Grummana zderzyło się z ziemią. Dostrzeg-łem mignięcie długiego demonicznego miecza, Kharnagara. Był gruby, szeroki, pokryty bluźnierczymi runami i przypominającymi zęby nacię-ciami. Ujrzałem to wszystko w tej samej sekundzie, kiedy miecz wystrzelił w moim kierunku.

Rozdział XXIIIHeretyk

Finał operacji

W odległości ludzkiej dłoni od mej głowy pulsująca czerwonym blas-kiem klinga została zatrzymana przez lśniące ostrze Barbarisatera. Czas zatrzymał się na okres jednego uderzenia serca. Spoglądaliśmy na siebie ponad skrzyżowanymi ostrzami mieczy. Dopóki obie klingi nie zde-rzyły się ze sobą, Quixos był niewiarygodnie szybkim cieniem, teraz jednak zastygł w bezruchu mierząc mnie wzrokiem. Zbroja renegata była brudna i poobijana, ozdobiona insygniami Osnowy. Na prawym naramienniku dostrzegłem symbol inkwizytorskiej rozety i widok ten wzbudził we mnie wściekły gniew. Wiekowa twarz Quixosa była odstręczającym koszmarem. Zrogowaciałe narośle sterczały z jego czoła, skóra miała barwę granitu. Opasłe kable i po-sykujące serwomechanizmy tkwiły w gardle radykała, wystawały spod kra-wędzi narzuconego na jego głowę kaptura. Błyszczące gorączkowo oczy miały kolor krwi. Mówiąc szczerze, jego aparycja wręcz mnie rozczarowała, ponieważ w niczym nie przystawała do wizerunku potwora jaki stworzyłem w swym umyśle. Lecz to nie aparycja liczyła się w tej chwili, ale jego niewiarygodna szybkości reakcji i siła fizyczna. Eisenhorn, powiedział. Za pomocą psioniki. Jego usta nie poruszyły się ani odrobinę. Barbarisater wyczuł jego ruch długo przede mną. Ostrze poruszyło się w mych dłoniach. W czasie potrzebnym na głębokie zaczerpnięcie tchu zdąży-liśmy wymienić około dwudziestu ciosów. Zębata klinga Kharnagera z brzę-kiem natrafiała na zasłonę cartaeńskiego miecza. Pokrywające ostrze mej broni pentagramatyczne runy płonęły jaskrawą poświatą przy każdym zde-rzeniu z Kharnagerem, demoniczny miecz skowyczał ledwie słyszalnie. Heretyku ! Sługo Chaosu ! Mentalny głos zdrajcy rozbrzmiewał wew-nątrz mojej czaszki. Mów za siebie, odparłem w ten sam sposób. Oba miecze wciąż zderzały się ze sobą szukając luki w defensywnej postawie przeciwnika i wciąż jej nie znajdując. Dlaczego miałbyś przeszkadzać w ukończeniu moich prac, jeśli nie był-byś sługusem Osnowy ? Twoich prac ? Tego czegoś ? Odskoczyliśmy od siebie i niemal zaraz powróciliśmy ponownie do wy-miany ciosów, uderzając tak szybko, że łoskot stali zlał się w jeden prze-ciągły dźwięk. Ledwie wykonałem na czas ulsar, by zablokować jedno z jego błyskawicznych pchnięć. On ze swej strony bez trudu sparował moje tahn wyla i wyprowadzone zaraz potem uru arav. To tylko test, prototyp. Po usunięciu wszystkich usterek dokonałbym dzieła. Wydrążyłeś wnętrze góry budując prototyp ? Prototyp czego ? Pylony Cadii pacyfikują sztormy Osnowy. Intensyfikując ich moc poprzez użycie ultrasilnych psioników można stworzyć potężną broń. Broń zdolną zniszczyć Osnowę ! Broń mogącą spowodować kolaps całego Oka Grozy ! Był szalony, całkowicie obłąkany. Nie miałem pojęcia, jakie jeszcze nie-poczytalne idee kryły się w jego chorym umyśle, wiedziałem jednak, że w żaden sposób nie zdołam podważyć jego argumentów. I wiedziałem też, że taki prototypowy pylon pewnie potrafił rozmaite rzeczy, lecz za cenę pot-wornych efektów ubocznych. Jego użycie unicestwiłoby tę prowincję, całą tę planetę. Tak właśnie sądziłem i ku swej zgrozie pewien byłem, że Quixos też to wiedział. Myślę, że uznał takie koszty za akceptowalną cenę, podobnie jak bez skrupułów dokonał rzezi na Thracian Primaris po to tylko, by ukryć fakt uprowadzenia psionika tak wysokiej klasy jak Esarhaddon. Jakich jeszcze zbrodni był gotów dopuścić się w imię swej sprawy ? Jak to powiedział tuż przed swą śmiercią Grumman, ten plan musiał zos-tać powstrzymany. Spojrzałem prosto w jego twarz. Oto, do czego prowadził radykalizm. To była prawdziwa twarz człowie-ka, który przekroczył linię, tak właśnie wyglądała odstręczająca realność ukryta za pompatycznymi hymnami Pontiusa Glawa o chwale i glorii Chaosu. Wymieniliśmy serię błyskawicznych ciosów, krzesząc z ostrzy snopy iskier i kłębki dymu. Ciąłem nisko z półobrotu, on jednak przeskoczył nad moją klingą i odpowiedział ciągiem uderzeń, które zmusiły mnie do zrobie-nia kilku kroków w tył. Poczułem, że jedna z moich stóp ślizga się niebez-piecznie. Quixos przypominał rozszalały stalowy tajfun. Dostrzegłem swoją szansę, Barbarisater też. Lekkie odchylenie jego po-ww

82

Page 83: Malleus [PL]

wracającego z cięcia miecza odsłoniło ciało heretyka w sposób pozwalający na wyprowadzenie w przeciągu zaledwie milisekundy sar aht uht, sztychu w serce. Pchnąłem z całej siły wypełniając ostrze energią jaźni. Jakimś niezwyk-łym sposobem zdołał przekręcić Kharnagera, by zablokować ten sztych. Barbarisater zderzył się z demonicznym mieczem i złamał się w połowie klingi. I ta właśnie zagłada starożytnego cartaheńskiego ostrza przyniosła mi ostateczne zwycięstwo. Gdyby miecz pozostał nietknięty, bok Quixosa zmu-siłby mnie do dalszego szermierczego pojedynku, lecz prześlizgując się wzdłuż ostrza Kharnagera ułamana połowa broni wciąż tkwiąca w mym uś-cisku kontynuowała swój lot przebijając się przez płaszcz, pancerz osobis-ty, warstwę podskórnych wszczepów i tkankę korpusu renegata. Ewl caer. Niemal tyle samo wysiłku co w pchnięcie musiałem włożyć w wyrwanie ostrza z rany. Quixos zachwiał się na nogach, gęsta krew tryskała wartkim strumieniem z przebitego ciała. Jego implanty eksplodowały feerią iskier. Kiedy upadł na dno pieczary, jego ciało zaczęło rozkładać się i rozsypy-wać w proch z niewiarygodną szybkością, aż na ziemi pozostały jedynie rdzewiejące wszczepy pusty pancerz piętrzący się pod podartym płaszczem. Heretyku ! Z oddali dobiegł do mnie krzyk jego umierającej jaźni. W ustach takiego zbrodniarza zabrzmiało to niemalże jak komplement.

* * * * *

Strefa A została spacyfikowana i zniszczona przez thraciańskich żołnie-rzy, sam pylon rozbiliśmy w drobny pył za pomocą bombardowania orbi-talnego. Psionicy Quixosa i jego wzięci żywcem do niewoli kultyści zostali załadowani na pokłady Czarnych Statków Inkwizycji, które przyleciały do systemu kilka dni po nadaniu w eter komunikatu o naszym zwycięstwie. Część więźniów uznano za zbyt niebezpiecznych lub skorumpowanych, by ryzykować ich transfer i stracono na miejscu. Wśród uśmierconych w ten sposób heretyków znalazł się również Esarhaddon. W Strefie A odnaleziono wiele bezcennych ksiąg i artefaktów jak również szereg diabolicznych zakazanych tomów bluźnierczego pochodze-nia. Quixos zgromadził tam ogromne zasoby ezoterycznej wiedzy, a podej-rzewaliśmy wszyscy zgodnie, że jeszcze większe zbiory musiały spoczywać w jego ukrytej fortecy na Maginorze. Kolejna wielka czystka miała rychło przynieść odpowiedź na to pytanie. W trakcie poszukiwań nie natrafiono na żaden ślad Malus Codicium, heretyckiej księgi stanowiącej jądro potęgi Quixosa.

* * * * *

W chwili powrotu na Gudrun, w otoczeniu przyjaciół i sojuszników, ciążąca na mnie carta straciła już swą ważność. Bezsensowne oskarżenia Osmy utraciły jakąkolwiek wagę w obliczu dowodów zebranych na Farness Beta oraz oczyszczających mą reputację zeznań takich osób jak Lord Pro-kurator Madorthene, inkwizytor-generał Neve, śledczy Inshabel czy też nie-szczęsny Titus Endor. Nigdy nie otrzymałem żadncyh oficjalnych przeprosin, ani od Wielkiego Mistrza Orsiniego ani Beziera ani też samego Osmy. Kariera tego ostatniego nie doznała najmniejszego uszczerbku i dwadzieścia lat później objął on stanowisko Mistrza Ordo Malleus Helican po nagłej i nieoczekiwanej śmier-ci swego poprzednika. Szczątki Grummana i jego kasrkinów spoczęły na jednym z licznych cmentarzy wojennych Cadii, a ich pamięć czcono do czasu, kiedy erozja starła ostatnie inskrypcje na kamiennych nagrobkach. Imieniem Ricciego ochrzczono nową bibliotekę na jego ojczystym Hesperusie. Voke został po-chowany z pełnym ceremoniałem w Krypcie Thoriańskiej przylegającej do Wielkiej Katedry Ministorum na Thracian Primaris. Mała tabliczka z brązu po dziś dzień wisi na jednej ze ścian Krypty upamiętniając jego chwalebne dokonania. Nigdy nie byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi, lecz muszę przyznać, że w latach po jego śmierci często brakowało mi szorstkich złośliwych docin-ków i uszczypliwych uwag tego niezwykłego człowieka.

Rozdział XXIVZima, 345.M41

Głos przywodził mi na myśl dźwięk wydawany przez wielki lodowiec – był powolny, prastary, zimny i ciężki. - Dlaczego ? – zapytał tak po prostu. - Ponieważ potrafiłem. Cisza trwała przez dłuższą chwilę. Płomyki tysiąca świec pełgały deli-katnie rzucając migotliwą poświatę na pieczołowicie ozdobione płaskory-tami ściany niewielkiej komnaty. - Dlaczego ? Dlaczego zrobiłeś to... to wstrętne coś ? - Ponieważ posiadłem nad tobą moc taką, jaką ty miałeś kiedyś nade mną. Wykorzystałeś mnie. Sterowałeś moim życiem. Przestawiałeś z miejsca na miejsce niczym pionek na planszy wedle własnego wypaczonego uznania. Teraz role się odwróciły. Rzucił się wściekle szarpiąc swe łańcuchy i kajdany, ale wciąż był zbyt słaby, by chociaż odrobinę nadwerężyć moje zabezpieczenia. - Bądź przeklęty... – wycharczał opadając bezwładnie. - Spróbuj mnie zrozumieć. Powiedziałem kiedyś, że nigdy nie pomogę isto-cie takiej jak ty, lecz ty podstępem zmusiłeś mnie do tego i omal nie uciek-łeś bez kary. To dlatego to zrobiłem. To dlatego poświęciłem tyle czasu i wysiłku, by cię przywołać, spętać i uwięzić. To dla ciebie nauczka. Nigdy, przenigdy nie pozwolę na to, by moim życiem kierował sługa Nieprzyjciela. Oświadczyłeś kiedyś, że byłem jedyną osobą mogącą wyzwolić cię ze służ-by Quixosowi. Miałeś pecha, że nie dostrzegłeś w obrazach przyszłości te-go, co zrobiłem ci w zamian. - Przeklinam cię... – odezwał się głośniej. - Przyjdą takie czasy, Cherubaelu, pomocie Osnowy, że całą swą plugawą duszą będziesz pragnął znów być zabawką w rękach Quixosa. Rzucił się na mnie ponownie skacząc tak daleko jak tylko pozwoliły mu łańcuchy, zanim naprężone ogniwa nie osadziły go w miejscu. Jego ryk wściekłości i nienawiści zgasił wszystkie świece. Zamknąłem próżniowy właz, włączyłem elektroniczne blokady i tarczę pola siłowego, po czym przekręciłem wszystkie trzynaście konsekrowanych zamków. Gdzieś w głębi Jarat biła w kuchenny dom wzywając mieszkańców ko-lację. Czułem się zmęczony, ale wiedziałem, że dobry posiłek i towarzyst-wo przyjaciół szybko postawią mnie na nogi.

* * * * *

Wspiąłem się po schodach prowadzących z głębokiej piwnicy na parter rezydencji i zamknąłem za plecami pancerne drzwi udająć się do swego ga-binetu. Za oknami wirowały pierwsze płatki śniegu spadające delikatnie na ziemię Gudrun. Malutkie białe kryształki wirowały miotane silnym wiatrem pokrywając cienką warstwą śniegu łąki i sady mojej posiadłości. Krzątając się po gabinecie odstawiłem na swoje miejsca trzymane w rę-kach przedmioty. Na jednej z półek ułożyłem starannie butelki święconej wody, a do przenośnej skrzyneczki włożyłem ceremonialne lustra. Tuby z pergaminami wsunąłem na ich miejsca w biblioteczce. Runiczną laskę powiesiłem na jej ściannych uchwytach umieszczonych ponad szklaną gablotą, w której spoczywały szczątki Barbarisatera. Na samym końcu otworzyłem ukryty schowek w podłodze gabinetu tuż za biurkiem i delikatnie włożyłem do środka Malus Codicium. Jarat ponownie uderzyła w dzwon. Zamknąłem schowek i udałem się na kolację.

KONIEC

83

Page 84: Malleus [PL]

84