media 1989
TRANSCRIPT
Zbigniew Bauer
Uniwersytet Pedagogiczny im KEN w Krakowie
Journamorfoza po polsku.
O plagiatowym charakterze przełomu medialnego w 1989 roku
Pojęcie „journamorfozy” jest rzadko spotykane w medioznawstwie, a pojawiło się w nim za
sprawą Marka Butzowa, profesora dziennikarstwa na Uniwersytecie Zachodniego Illinois
prowadzącego od 2007 roku blog „Journamorphosis” poświęcony nie tyle metamorfozie
mediów ile metamorfozie dziennikarstwa, stanowiącego część tych mediów.1 O ile poprzez
„mediamorfozę” autor tego pojęcia, Roger F. Fidler pojmuje kolejne etapy przemian
technologicznych i instytucjonalnych mediów masowych,2 o tyle „journamorfoza” obejmuje
ewolucyjne przeobrażenia metod dziennikarskich – zbierania materiału, ich selekcji i
kompozycji samego przekazu. Powodują one, co oczywiste, zmiany w zakresie etyki
zawodowej dziennikarzy, wyobrażeń na temat własnego zawodu, a także wyobrażeń, jakie o
dziennikarzach mają odbiorcy przekazów i oczekiwań wobec samych mediów.
„Mediamorfoza” i „journamorfoza” są ze sobą związane, niemniej nie zachodzą
synchronicznie, a asynchronia obu procesów powoduje niekiedy dość poważne napięcia,
niekiedy nawet kryzysy mediów – spośród których najgłębszy wydaje się ten, jaki
odczuwamy obecnie. Dziennikarstwo przekształcało się z reguły wolniej niż media; obecnie
dziennikarstwo – o ile za jego integralną część uznamy również dziennikarstwo tzw.
obywatelskie, blogowe, a nawet „agregacyjne” (takie jak np. serwis GoogleNews) – zmienia
się szybciej niż tradycyjne instytucje medialne, działające według starych algorytmów
produkowania treści i jej dystrybucji.
Rok 1989 jest w Polsce, podobnie jak w innych krajach dawnego bloku sowieckiego (poza
samym ZSRR), progiem zarówno „mediamorfozy”, jak też „journamorfozy”. Zmiana mediów
dokonuje się w zakresie technologii i struktur organizacyjnych, usytuowania w przestrzeni
politycznej i społecznej, a także w zakresie ich ekonomiki. Wraz ze zmianą mediów
następować muszą zmiany w zawodzie dziennikarza; jego rola w społeczeństwie budującym
demokrację jest przecież inna niż w „społeczeństwie budującym socjalizm”. Przejście z
„realnego socjalizmu” do „realnej demokracji” może być dotkliwe, a nawet szokowe.
Dziennikarze nie są grupą wyalienowaną z tego społeczeństwa, choć z pewnością szczególną:
1 http://journamorphosis.blogspot.com/2007/03/journalisms-metamorphosis.html2 R. F. Fidler, Mediamorphosis: Understanding New Media, Thousand Oaks 1997
przypada im rola przekonywania do sensowności i nieodwracalności zmiany – choć rola ta
jest obarczona pewnym stygmatem. To im przypisuje się gorliwych „utrwalaczy” ancient
regime’u, ludzi bliskich władzy do tego stopnia, że uchodzących za jej narzędzie. Obserwacja
przełomu, zarówno mediamorfozy, jak też „journamorfozy” skłania do tezy, iż w obu
płaszczyznach przełom ten miał charakter „plagiatowy”.
„Wiem, wiem - plagiaty mogą być niejako fizjologiczną potrzebą umysłu; coś, z czym się zrosło i na czym się dalej buduje, nie może być już usunięte. […] Nie chodzi mi też tutaj o jeden, dwa czy kilkanaście pożyczek od bogatej zagranicy, lecz o całą ohydną atmosferę tolerancji wobec plagiatu w Polsce, gdzie się ten grzech przeciw Duchowi św. bagatelizuje, usprawiedliwia, a nawet popiera, podczas gdy to, co się rodzi u nas oryginalne, bez precedensów, traktuje się zimno, jeżeli nie z nienawiścią, i drwiąco mówi się o »gonieniu za oryginalnością«. […] To jest atmosfera pasożytnictwa, rozleniwienia umysłowego, w której żadna nowa myśl ani forma literacka zrodzić się nie może. Jesteśmy ciurami Zachodu i nie mamy nic na eksport, prócz wysokich arcydzieł. Polska jest dywanem zrobionym z błędnych kół. Tolerancja dla plagiatu wiąże się z tolerancją wobec paska, wobec partactwa, niesprawiedliwości, brudu, kradzieży itd.”
- pisał Karol Irzykowski zaledwie cztery lata po przełomowym dla polskiej historii roku
19183, co prawda z intencją opisania sytuacji w rodzimej literaturze pięknej, niemniej śmiałą
tę diagnozę można z powodzeniem przenieść w czasy siedemdziesiąt z górą lat późniejsze i
zastosować do innych sfer polskiego życia społecznego i umysłowego. Autor Beniaminka
miał na myśli twórczość artystyczną, lecz nie tylko konkretne wytwory, literackie artefakty.
Myślał w równym stopniu o atmosferze towarzyszącej samej komunikacji literackiej, o
złożonym systemie wartości, antywartości, stereotypów i wzorów psychologicznych, często o
odległej historycznie genezie, działających jako regulator tej komunikacji – i to do tego
stopnia istotny, iż albo traktowany jak instytucja, albo wręcz dążący do instytucjonalizacji.
Komunikacja literacka jest wyspecjalizowanym obszarem komunikacji społecznej, podobnie
jak komunikacja medialna; „plagiatowy charakter”, dostrzegany przez Irzykowskiego w
polskich przełomach literackich, można z pewnością dostrzec w przełomie, jaki dokonał się w
polskich mediach w roku 1989, choć z pewnością przyczyny ujawnienia się owej
plagiatowości, a także jej skutki, domagają się innej – co nie znaczy: łagodniejszej –
diagnozy. Znaczna część zjawisk opisanych w eseju Irzykowskiego, a związanych z
przełomem 1918 roku, powtórzyła się osiemdziesiąt lat później w zupełnie innym kontekście
społecznym, politycznym i cywilizacyjnym. Samo wszakże dostrzeżenie podobieństw nie
oznacza, że są one potwierdzeniem naznaczenia polskich przełomów jakimś fatum, jakimś
3 K. Irzykowski, Plagiatowy charakter przełomów literackich w Polsce, „Robotnik” z 29 i 31 stycznia 1922; cytat za: K. Irzykowski, Pisma. Słoń w składzie porcelany. Lżejszy kaliber, red. A. Lam, Kraków 1976.
2
negatywnym czynnikiem stanowiącym residuum naszego charakteru narodowego, zbiorowej
świadomości bądź nieświadomości. Muszą jednak zwracać uwagę.
Inny wybitny pisarz dwudziestolecia międzywojennego, Juliusz Kaden-Bandrowski,
wprowadził do powszechnego obiegu powiedzenie o „radości z odzyskanego śmietnika”, a
rozczarowanie Polską, tą „wybuchłą”, tą „ni z tego ni z owego” narastało w rozmaitych
sektorach społeczeństwa w zasadzie nieustannie, przez dwadzieścia lat istnienia II RP –
konkurując z oficjalnie głoszoną apoteozą państwowości jako wartości samej w sobie, z
propagandowym wizerunkiem polskiej siły i niezależności, wzmacnianej odpowiednimi
sojuszami i ufundowanej na grobach bohaterów. Nastrój radosnego świętowania, festiwal
odzyskiwania obszarów zawłaszczonych przez „obcych” i „onych” musiał się kiedyś
skończyć i stopniowo przypominano sobie, że rządzeni zawsze dążą do dominacji nad
rządzonymi, niezależnie czy są pomazańcami czy zostaną wyłonieni dzięki mechanizmom
demokratyzacji, a legitymizacja władzy to nie liczba zdobytych głosów, to nie jednorazowy
akt, lecz niekończący się proces. I w końcu ów sławny polski policjant, na widok którego tak
„rozczulano się” ponoć w 1918 roku, okazywał się tylko policjantem, zaś młody, nowy
urzędnik decydujący o codziennych sprawach obywateli wykazywał, że pobierał lekcje od
tych, których wykształcił albo duch wszechobecnej w samodierżawiju korupcji, albo tępy
pruski dryl, albo austro-węgierskie lekkoduchostwo i pozerstwo. Wzory „bycia władzą” –
podobnie jak wzory „bycia obywatelem”, „bycia społeczeństwem” – nie zjawiają się wraz z
nowym ustrojem, z nowym państwem.
Zanim wytworzą się nowe kody, nowe semiotyki pozwalające nadawać zmienionemu
raptownie światu formy nadające się do komunikowania – w oczywisty sposób korzystamy z
istniejących semiotycznych zasobów lub poddajemy, najczęściej rytualnej, desemiotyzacji
elementy dziedziczonych kodów, co nie oznacza powołania do życia nowych, nośnych
znaków i komunikacyjnych procedur. To problem wszystkich rewolucji – od francuskiej po
bolszewicką, a także problem wszystkich społeczeństw postkolonialnych, którymi (mimo
naszych wewnętrznych i częściowo uzasadnionych teoretycznie oporów przed stosowaniem
tego określenia) są społeczeństwa Europy środkowo-wschodniej. Stanowienie nowych
semiotyk może być obudowane zinstytucjalizowaną bądź niewerbalną opresywnością
porewolucyjnej władzy: potrzeba nowego języka może być tak samo pilna jak potrzeba
budowy szafotów, więzień i łagrów – a w najłagodniejszym wydaniu miejsc izolacji, gdzie
mogliby przebywać nowi wykluczeni, czyli ci, którzy nie przyjmują ani leksyku, ani
gramatyki postrewolucyjnego języka.4 Nie przyjmują niekiedy dlatego, że rozpoznają w tym
4 Por. M. Ozouf, Święto rewolucyjne 1789-1799, przekł. A. Siemek, Warszawa 2008
3
języku zbyt wyrazisty „ślad” (w derridiańskim rozumieniu) mowy ancient regime’u. Problem
np. Solidarności polegał na tym, iż język, jakim potrafiła się posługiwać projektując nowy
ład, a także opisując pragmatykę społeczną po przełomie 1989 roku był złożoną mieszaniną
haseł populistycznych, lewicowych (w ich propagandowej wersji z lat PRL), narodowo-
katolickich i liberalnych (lub neoliberalnych). Opisując, która z tych językowych, a zatem i
świadomościowych składowych stawała się dominantą w publicznym dyskursie, moglibyśmy
opisać drogę, jaką polska opozycja przeszła od 1976 po przełom 1989 roku, a może także w
szerzej zakreślonych granicach.
Druga Rzeczpospolita miała w przeddzień wybuchu wojny światowej tyle lat, ile mają w
sumie dwie Rzeczpospolite: Trzecia i Czwarta, jeśli trzymać się obecnej, bardziej wyrazistej
w mediach niż w polskiej świadomości, nomenklatury. „Plagiatowy” charakter przełomów we
wszystkich strukturach państwowych określanych tymi nazwami polegał z jednej strony na
nieuniknionym dziedziczeniu języków, semiotyk i zachowań komunikacyjnych utrwalonych
w okresach poprzedzających narodziny tych struktur, z drugiej na – równie zrozumiałym w
takich momentach – przejmowaniu wzorców obcych w nadziei, że pozwolą one lepiej
wyartykułować idee dokonującej się zmiany nie tyle już w formie abstrakcyjnego projektu
(jak to było w czasie trwającego niecałe półtora roku okresu tzw. pierwszej Solidarności), ile
skonkretyzowanego, przekładalnego na działania algorytmu.
Trudno nie zauważyć przy tym, że na obszarze komunikacji medialnej, formująca się dopiero
Druga Rzeczpospolita nie musiała dokonywać zmian naprawdę rewolucyjnych, gdy chodzi o
typ mediów (polska prasa i film rozwijały się stosunkowo dobrze także w warunkach
zaborowych – oczywiście na tyle, na ile pozwalały uwarunkowania polityczne stwarzane
przez obce rządy i inaczej w każdym z zaborów); medium istotnie nowym pod względem
technologicznym było radio, którego inauguracja (w cywilnej wersji) przypadła na rok 1926.
Debiut nowego medium nastąpił zatem siedem, osiem lat po odzyskaniu niepodległości;
ciekawe, że w III RP od jej narodzin upłynęło mniej więcej tyle samo lat do chwili
uruchomienia medium najnowszego, Internetu, w takiej postaci, jaką znamy dzisiaj (portale
Wirtualna Polska i Onet, poczta elektroniczna). Media II Rzeczpospolitej działały – podobnie
jak wcześniej – w warunkach wolnorynkowych, jako konkurencyjne przedsiębiorstwa.
Konstytucja z 1921 roku gwarantowała im wolność słowa, niemniej nie znosiła instytucji
cenzury, która miała charakter represyjny – czyli taki, jaki obowiązywał we wszystkich
zaborach (w rosyjskim od 1905 roku). W latach trzydziestych dążenia do ograniczenia
wolności mediów nasiliły się znacznie, co wyraziło się w liczbie konfiskat publikacji i
wysokości nakładanych kar (w konstytucji kwietniowej z 1935 roku nie ma już zapisu o
4
wolności prasy), niemniej nigdy nie zdecydowano się na wprowadzenie cenzury „uprzedniej”.
Dziennikarstwo prasowe pozostało poza tym modelem dla dziennikarstwa radiowego, co
odpowiadało zresztą tendencjom w mediach światowych – amerykańskich i europejskich,
niezależnie od konfliktu między mediami drukowymi i audialnymi, wyrażającego się w USA
w postaci tzw. wojny prasowo-radiowej.
Istotna zmiana dotyczyła proporcji tematów, przesunięcia akcentów, technik gromadzenia
informacji i ich przetwarzania. Generalnie jednak powiedzieć można, że to, co stało się z
mediami polskimi po 1918 roku było związane z ich modernizacją w sensie ekonomicznym i
technologicznym, z ewolucją obejmującą „przemysły medialne” w tej fazie ich rozwoju i nie
wymagało burzenia struktur aż do ich podstaw. Nie było z pewnością niczym rewolucyjnym
silne upartyjnienie polskiej prasy międzywojennej (zjawisko charakterystyczne przecież dla
europejskiego modelu mediów), ani coraz śmielej zaznaczająca swoją obecność reklama, ani
też wysoki udział w rynku prasowym tytułów o sensacyjnym, tabloidalnym charakterze –
zresztą nowoczesny tabloid jest produktem pierwszych dekad wieku dwudziestego, chociaż
nawiązuje do wzorca prasy „centowej” z poprzedniego stulecia. Zmiana dokonująca się w
polskich mediach po 1918 roku była zatem nie tyle „naśladowaniem”, „plagiatowaniem”
wzorów już istniejących, ile efektem ogólnych tendencji w prasie światowej lub
wzmocnieniem trendów obecnych w prasie polskiej jeszcze przed powstaniem Drugiej
Rzeczpospolitej. Naturalnie: w obszarze zredefiniowanej wolności i odpowiedzialności ludzi
piszących dla prasy i zarządzających nią musiały zaistnieć strefy, w których mniej lub
bardziej wyraźnie usiłowano nawiązywać do zachodnich wzorców, niemniej etos
dziennikarstwa, teraz już w pełni uzawodowionego (i to jest zmiana rzeczywiście ważna), nie
wymagał koniecznego wsparcia na obcych rozwiązaniach.
Trzeba starannie wyważyć sąd, czy to, co stało się z mediami polskimi po 1945 roku – a
przecież był to wstrząs nieporównanie silniejszy niż ten, który nastąpił po roku 1918 – można
rozpatrywać w kategoriach „plagiatu”. Wprawdzie to, co nastąpiło, nie było niczym innym
jak skopiowaniem sowieckiego modelu komunikacji medialnej (prasowej, radiowej, potem
telewizyjnej) – jednak istnieją co najmniej dwa powody, dla których o „plagiatowości” tego
przełomu mówić nie sposób. Pierwszy jest oczywisty: plagiat związany jest zazwyczaj z
działaniem świadomym, z wolą przejęcia istniejącego rozwiązania. Cytowany wcześniej
Karol Irzykowski powoływał się na definicję plagiatu daną przez ulubionego Hebbla: plagiat
to przywłaszczenie sobie pomysłu w jakiś sposób zorganizowanego. Sowiecki system
medialny był w wysoki sposób zorganizowany teoretycznie, potwierdzony w faktach, miał
cechy drobiazgowego algorytmu, zestawu nakazów, zakazów i metod ich egzekwowania. Był
5
także znany większości ludzi, którzy podjęli się jego wiernego przeniesienia do powojennej
polskiej rzeczywistości – łącznie ze wszystkimi konsekwencjami. Był znany - nawet jeśli
ludzie ci zamykali na te konsekwencje oczy: albo ulegając indoktrynacji, albo z
idealistycznych pobudek, albo (co najczęstsze) z wyrachowania i konformizmu. Jednak – i to
drugi powód wykluczający „plagiatowość” powojennego przełomu medialnego – system ten
został narzucony siłą, nie miał alternatywy, a jeśli nawet rysowała się ona na horyzoncie
przez dwa, trzy powojenne lata, natychmiast została z tego horyzontu usunięta. Polskie media
i polskie dziennikarstwo (jako w pełni ukształtowany zawód) po raz pierwszy w historii
zostało skonfrontowane z systemem mediów absolutnie monopolistycznym w dziedzinie
ideologicznej (zarządzanie treściami i ich kontrola prewencyjna), instytucjonalnej,
technologicznej, dystrybucyjnej, a nawet odbiorczej.
Sytuacja ta trwała – z okresami naprzemiennego rozluźniania i nasilania partyjno-państwowej
kontroli nad mediami – przez ponad czterdzieści lat. To dostatecznie długo, by w pełni
dojrzało pokolenie dziennikarzy urodzonych po wojnie, którzy swoje życie zawodowe, a
przede wszystkim myślenie o mediach, zachowania w realnym systemie komunikacji
społecznej, wyobrażenia o tym, czym jest a czym powinno być dziennikarstwo kształtowali
niemal wyłącznie na podstawie doświadczania rzeczywistości PRL. Dodajmy, że nie było to
pokolenie, które w pełni świadomie przeżyło okres stalinizmu: czas, w którym tzw.
leninowski model prasy traktowano jako bezwzględnie obowiązujący. Wielu wszakże spośród
tych, którzy uczyli ich zawodu, niekiedy wskazując sposoby prowadzenia gry z opresywnym,
narzuconym systemem (podjęcie takiej gry stało się wręcz osobliwą miarą i zawodowej, i po
prostu ludzkiej, uczciwości), a niekiedy przymuszając do akceptacji tego systemu, miało w
swojej biografii doświadczenie stalinizmu, a wcześniej wojny i lat tuż-powojennych, gdy
usiłowano w minimalnym choćby zakresie przywrócić pluralistyczny model prasy z okresu
międzywojennego.
Spora grupa „mistrzów” dziennikarstwa prawdziwe kariery rozpoczęła na fali przełomu
październikowego. Trudno się zatem dziwić, że w 1980 i 1981 roku próbowali oni myśleć o
sytuacji w kraju i w mediach dokonując – nawet nieświadomych – analogii z Październikiem,
które były o tyle trafne, o ile uwzględniały zewnętrzne uwarunkowania „polskiej rewolucji”.
Zarówno w 1956, jak w 1980 roku rewolucja ta nie mogła przynieść oczekiwanych efektów,
gdyż system dyktatury komunistycznej w tej części Europy (chociaż z pewnością o wiele
słabszy niż ćwierć wieku wcześniej i poddany o wiele silniejszej presji Zachodu) dysponował
dostatecznymi instrumentami, by nie dopuścić do stałej zmiany w podporządkowanych
monopolowi mediach. Cenzura – jako narzędzie utrzymywania tego monopolu – była,
6
podobnie jak znaczna część aparatu partyjnego i państwowego, zdezorientowana, działała
chaotycznie (np. różne delegatury UKPPiW rozmaicie interpretowały te same „zapisy” i to,
co nie mogło ukazać się np. w Krakowie, ukazywało się w Białymstoku lub odwrotnie),
jednak przecież nie znikła. W połowie 1981 roku Biuro Zarządu RSW próbowało także
manipulować przydziałami papieru dla dzienników i czasopism szczególnie zaangażowanych
politycznie, by zmniejszyć ich nakłady.
Prasa, aczkolwiek działająca w warunkach monopolu partyjnego wydawnictwa RSW, które
kontrolowało również systemy jej dystrybucji, w okresie nazywanym niekiedy „festiwalem
Solidarności”, okazywała się najaktywniejszym ogniwem zmiany: co najciekawsze – to
środowiska dziennikarzy prasowych, związanych etatowo (a więc teoretycznie ryzykujących
zawodowo najwięcej) z dziennikami – organami PZPR inicjowały w pierwszych tygodniach
strajków w sierpniu 1980 ruch mający doprowadzić do przywrócenia realnego sensu
gwarantowanej przecież konstytucją wolności słowa. Przykład „Gazety Południowej”
(właśnie w tamtym okresie powrócono do historycznej nazwy „Gazeta Krakowska”) jest tu
symboliczny, niemniej bardzo podobnie rzecz wyglądała na prowincji – środowisko
dziennikarzy białostockich, związanych z partyjną „Gazetą Współczesną” i rozgłośnią
Polskiego Radia w tym mieście było pierwszym, które zaapelowało do dziennikarzy w całym
kraju o poparcie dla strajków na Wybrzeżu. Dziś pojawia się wyraźna skłonność, by zjawiska
te bagatelizować lub też wiązać z aktywnością Służby Bezpieczeństwa, która miałaby celowo
radykalizować środowiska dziennikarskie, zresztą i tak nieustannie, bardzo intensywnie
inwigilowane przez całe czterdziestolecie PRL.
Inną, nie do końca uświadamianą do dziś, różnicą między przełomem październikowym a
Sierpniem 1980 była obecność w systemie medialnym PRL telewizji. Siłę tego medium
władza wykorzystała z całą perfidią w 1968 roku; w latach 70. telewizja była oczkiem w
głowie rządzących. Dokonano bardzo poważnej technologicznej modernizacji tego medium
(w 1970 zaczął nadawać II program, od połowy roku następnego dostępny stał się sygnał
telewizji kolorowej w systemie SECAM – obowiązującym we wszystkich krajach bloku
sowieckiego, przez co dostępność produkcji zachodnich, realizowanych w systemach PAL
czy NTSC była ograniczona praktycznie do zera, a ewentualne przekodowywanie sygnału
możliwe wyłącznie w warunkach profesjonalnych). Telewizja była o wiele skuteczniejszym
narzędziem oddziaływania propagandowego niż prasa – już choćby dlatego, że dostarczając
rozrywki budowała swoją jeśli nawet nie całkowitą wiarygodność, to co najmniej istotną
pozycję w systemie komunikacji społecznej PRL. Dostrzeganie kłamstwa przekazu
telewizyjnego wcale nie pociągało za sobą odrzucenia medium traktowanego jako „okno” na
7
lepszy, wyższy, świąteczny świat. W odróżnieniu od oficjalnego przekazu drukowanego,
który od 1976 posiadał istotną alternatywę w postaci tzw. drugiego obiegu, zwalczanego
przez władze równie intensywnie co bezskutecznie, partyjno-państwowa telewizja była
jedynym medium audiowizualnym dostępnym powszechnie niosącym zarówno
reglamentowaną i zmanipulowaną informację, jak też rozrywkę. Telewizja PRL, doskonale
wpisująca się w model „paleotelewizji”, z jej patetycznym i paternalistycznym tonem,
„świątecznym” stylem nadawania i zrytualizowanym stylem odbioru, całkowicie
podporządkowana systemowi i manipulacyjnym intencjom władzy była jednak medium
akceptowanym. Nurt rozrywkowy i edukacyjny służył uwiarygodnieniu nurtu informacji
politycznej, przez co nawet ten telewidz, który nie wierzył „Trybunie Ludu” czy „Żołnierzowi
Wolności”, poszukiwał gorączkowo w radioodbiorniku „Wolnej Europy” czy „Głosu
Waszyngtonu” i ukradkiem czytał wydawnictwa nielegalne, nie umiał zrezygnować z
kontaktu z telewizją. Nie miało większego znaczenia, czy był robotnikiem, urzędnikiem czy
inteligentem; oglądanie Teatru Telewizji, Kabaretu Starszych Panów, a nawet transmisji z
festiwali w Sopocie, Opolu, Kołobrzegu czy Zielonej Górze wcale nie kłóciło się z lekturą
przemyconych zeszytów „Kultury” paryskiej czy odbijanych na powielaczu nowych utworów
wykluczonych przez władze pisarzy. W polskiej telewizji nie istniało jeszcze zjawisko
infotainment: przekazy rozrywkowe, edukacyjne i informacyjno-propagandowe były
wyraźnie od siebie oddzielone i koegzystowały w telewizyjnym strumieniu, oddziaływując na
siebie i na generalny stosunek odbiorcy do medium. Dziś dostrzegamy w tym specyficzną
schizofrenię – wtedy nie była ona czymś wyraźnym, a co najważniejsze: dolegliwym. Z badań
dzisiejszych wynika, że ok. 53 proc. Polaków przed 1989 rokiem słuchało zagranicznych
radiostacji polskojęzycznych, a 32 proc. czytało krajowe wydawnictwa pozadebitowe i
emigracyjne – z czego tylko 5 proc. regularnie; mniej więcej tyle samo (36 proc.) uważało się
za zdecydowanych przeciwników ówczesnego ustroju.5
Stosunek Polaków do alternatywnych źródeł informacji i opinii dobrze ilustrują żądania –
wyrażane w krótkich okresach „odwilży” – by władze zaprzestały zagłuszania
polskojęzycznych stacji zachodnich. Wyrażało się w tym przekonanie, iż źródła rzetelnej
informacji o sytuacji w kraju i na świecie istnieją „na zewnątrz”, poza systemem. „Poza
systemem”, a więc na Zachodzie, miały także – i to wcale nie tylko w potocznym mniemaniu
– istnieć niedościgłe wzorce dziennikarstwa rzetelnego i uczciwego, a także media spełniające
bez zastrzeżeń wymagania stawiane „czwartej władzy”. Sygnałem dobrej woli PZPR, a więc
ocenianym pozytywnie, byłoby już zatem samo wyłączenie stacji zagłuszających zagraniczne
5 Niektóre opozycyjne doświadczenia Polaków przed 1989 rokiem. Komunikat z badań, CBOS, luty 2009.
8
radiostacje, czyli tym samym ich „legalizacja”! Był to niewątpliwie desperacki akt wyznania
niewiary, iż tu, w kraju, zbudowanie własnych rzetelnych mediów jest niemożliwe, więc to,
co jest, należy tylko uzupełnić o legalną alternatywę. Zachowanie takie i takie
minimalistyczne postulaty można określić za Piotrem Sztompką jako „eksternalizację
zaufania”, jeden z jego „funkcjonalnych substytutów”.6 Zjawisko to jest ważne dla
zrozumienia natury przełomu medialnego w 1989 roku, a zwłaszcza jego – mówiąc za
Irzykowskim – „plagiatowości”.
Ranga, jaką telewizja miała dla ekipy Edwarda Gierka, była z jednej strony potwierdzana
nieproporcjonalnie wysokimi – w porównaniu do sytuacji w prasie, a nawet w radiu –
przywilejami i gratyfikacjami finansowymi dla dziennikarzy telewizyjnych i wszystkich
twórców pracujących dla telewizji. Trudno byłoby znaleźć wśród czołówki polskich artystów
tamtych, a zapewne i obecnych, czasów tych, którzy z ideowych powodów odrzucali
propozycje współpracy z telewizją Włodzimierza Sokorskiego czy Macieja Szczepańskiego,
dzięki czemu instytucja ta uwiarygodniała się w oczach odbiorców. Praca dla telewizji była
prestiżem i źródłem poważnych profitów – jednak od dziennikarzy telewizyjnych wymagano
absolutnego posłuszeństwa, tworząc w ten sposób kadrę wysoko opłacanych najemników. W
odróżnieniu od przekazu prasowego, a nawet radiowego wytworzenie programu
telewizyjnego jest kosztowne i zarządzający rozmaitymi redakcjami telewizji nie chcieli
wydawać pieniędzy na produkcje, które budziłyby zastrzeżenia polityczne lub w ogóle nie
dopuszczono by ich do emisji. Nie znaczy to, że w telewizji czasów PRL nie powstawały
wartościowe programy dokumentalne czy publicystyczne, niemniej dopuszczenie ich do
emisji wymagało od autorów rozmaitych koncesji i ustępstw wobec nacisków politycznych i
cenzury, działającej już na etapie realizacji i później w czasie kolaudacji.
Telewizja, centralnie finansowana i niekorzystająca z reklamy (formy tzw. klipu
reklamowego praktycznie nie było – wprowadzono ją, bardzo nieśmiało, w późnych latach
80., wraz z reformami zmierzającymi do urynkowienia gospodarki) sama była producentem
wszystkich programów (nie istniał system produkcji zewnętrznej), zaś zakupami filmów,
umowami kooperacyjnymi i dystrybucją programów, a także kwestiami technicznymi
zajmowała się wewnętrzna firma Polkomtel (powołana w 1974 roku). Tym samym
kierownictwo tego medium ponosiło całkowitą, przede wszystkim polityczną,
odpowiedzialność za decyzje programowe, w związku z tym chętnie zdawało się tu na
zewnątrzsterowność. Wytwarzał się w ten sposób układ absolutnie inercyjny, w żaden sposób
niepowiązany z realiami rynkowymi. W drugiej połowie lat 70. telewizja, wraz z „Trybuną
6 P. Sztompka, Zaufanie. Fundament społeczeństwa, Kraków 2007, s. 329.
9
Ludu” i wojewódzkimi gazetami partyjnymi stała się symbolem „propagandy sukcesu”, choć
trudno byłoby dziś ocenić jednoznacznie rozmiar społecznej niechęci do oficjalnych mediów,
a co za tym idzie – do ludzi mediów. Telewizja, nawet w tej postaci, jaką pamiętamy z
czasów PRL, miała wielką siłę kreującą i wyznaczającą miary popularności. Ci, którzy
uchodzili za celebrytów czasów PRL, musieli pokazywać się w telewizji: to jej zawdzięczali
sławę – a ona korzystała z ich sławy. Mechanizmy takiej symbiozy były więc dokładnie takie
same jak dziś, z tą wszakże różnicą, że udziału w kreowaniu sław nie miały pisma plotkarskie
i tabloidy, gdyż ich wówczas na polskim rynku nie było. Więcej: w oficjalnej propagandzie
przedstawiano je – a najbardziej negatywnym bohaterem był tu „Bild” Springera – jako
dowód degeneracji burżuazyjnej prasy i zachodniego dziennikarstwa.
Rzeczywistego wpływu przekazów medialnych na Polaków obraz świata i na ich sąd o
mediach w latach 60. i 70. nie można ocenić, gdyż metod analiz jakościowych praktycznie nie
stosowano, zresztą zupełnie słusznie; w warunkach państwa niedemokratycznego mijają się
one z celem. Niewiele też wnoszą oficjalne statystyki nakładów i dystrybucji prasy, gdyż były
one oparte na danych zafałszowanych lub niepełnych. Jeszcze gorzej wygląda to w przypadku
mediów audiowizualnych; do 1989 roku nie stosowano w zasadzie żadnych – na Zachodzie
bardzo już zaawansowanych – technik monitorowania widowni. Rynek mediów w PRL był
rynkiem zinstytucjonalizowanego i wyspecjalizowanego, poddanego ideologicznej presji i
politycznej kontroli nadawcy, który w rzeczywistości nie musiał się liczyć z opiniami
odbiorców.
Nie dysponujemy również tekstami „drugiego poziomu”7, które mogłyby stanowić
przekonujące źródło w opisie realnego oddziaływania prasy, radia i telewizji na odbiorców.
Ośrodek Badania Opinii Publicznej, który powstał w atmosferze popaździernikowego
„otwarcia” mediów przy Biurze Listów Komitetu ds. Radia, a potem był wyspecjalizowaną
strukturą Telewizji Polskiej, nie prowadził badań ukierunkowanych na odbiór programu, zaś
napływające od widzów listy (często o charakterze skarg czy donosów) traktowano raczej
jako sondaż ogólnej atmosfery społecznej, niekiedy jako inspirację jakiejś reporterskiej czy
publicystycznej akcji.8 Nie istniała profesjonalna krytyka telewizyjna – zresztą poza pismami
fachowymi, takimi jak „Przekazy i Opinie” czy „Zeszyty Prasoznawcze” trudno by znaleźć
teksty dziennikarskie poświęcone mediom: skoro media te stanowiły część systemu władzy i
7 „Tekst drugiego stopnia” określam tu za J. Fiske, Television Culture: Popular Pleasures and Politics, London 1999 (VI wyd.), s. 117 i n.8 Wyjątkiem są badania przeprowadzone przez krakowski Ośrodek Badań Prasoznawczych w gorącej atmosferze roku 1981; ich wyniki nie były jednak publikowane przez wiele lat i wydano je dopiero po przeszło ćwierćwieczu: W. Pisarek (red.), Raport o stanie komunikacji społecznej w Polsce (sierpień 1980-13 grudnia 1981) Kraków: 2007.
10
były jej narzędziem, znajdowały się poza zasięgiem oficjalnych ocen. Z drugiej strony
badacze mediów wykazywali bardzo wysoką świadomość metodologiczną, gdy mowa o
badaniu sposobu korzystania z mediów przez odbiorcę, o czym świadczą publikowane w
fachowej prasie rezultaty sondaży.9 Co ciekawe – w wielkim dorobku publicystycznym
zawartym w prasie podziemnej nie sposób potwierdzić, że sprawa mediów należała do
szczególnie często analizowanych. Autorzy zajmujący się projektowaniem politycznego
ustroju przyszłej Polski dostrzegali wprawdzie znaczenie wolnych mediów dla demokracji,
niemniej nie rozwijali tych myśli szerzej. Chodziło raczej o „wolność od” (cenzury,
politycznych zależności) niż „wolność do”. Nie zajmowano się np. strukturą własnościową
mediów i źródłami ich finansowania, gdyby miały stać się rzeczywiście „wolne”, pomijając tę
okoliczność, że media są przede wszystkim przedsiębiorstwami ukierunkowanymi nie tyle na
szlachetne cele i misję obywatelską – ile osiąganie zysku. Pobrzmiewały w tych artykułach
echa zgoła dziewiętnastowieczne, pozytywistyczne; niechęć do sięgania po doświadczenia
czasowo bliższe zaskakuje, gdyż w dwudziestoleciu międzywojennym polski rynek
ówcześnie dostępnych mediów miał wybitnie kapitalistyczny charakter i dystans dzielący go
od mediów zachodnich nie był wcale aż tak duży, jak można by z pozoru sądzić.
Doświadczenie lat 1918-39 nie było w polskiej świadomości dostatecznie silne,
prawdopodobnie zatarte przez propagandę PRL przedstawiającą ten okres jako „czasy
ciemne”. Biała legenda, ufundowana w XIX wieku, czyniąca bohaterem spontanicznie
formujące się wspólnoty Polaków pragnących ojczystego słowa, względnie wzorce
konspiracyjnej prasy okupacyjnej okazywały się przy formułowaniu projektów „wolnych
mediów” silniejsze od pojmowania ich w reżimach wolnego rynku i reguł kapitalistycznej
gospodarki. Jeśli odwoływano się do modelu „wolnych mediów” zachodnich, było to raczej
odwołanie się do ich nieco zmitologizowanej postaci – z pominięciem logiki procesu ich
stopniowego, ewolucyjnego formowania się, nieprzebiegającego bynajmniej „skokowo”.
Wydawało się, że podstawowym problemem jest zniesienie cenzury oraz wolny dostęp do
telewizji – spełnienie tych postulatów miało niejako automatycznie stworzyć nową strukturę
medialną w Polsce. Ta nowa struktura miała kształt nader mglisty i jej projektowanie nie
uwzględniało – gdyż z wielu względów nie mogło – np. zależności między zmiennymi
nastrojami społecznymi (które musiały ulec gwałtownym zmianom w przypadku raptownego
„przestrojenia” systemowego) a stosunkiem do mediów i ich przekazu rzeczywistości, a także
wyniesionych z systemu PRL nawyków korzystania z takich przekazów, w tym wysokiego 9 Por. J. Mikułowski Pomorski, Polskie badania czytelnictwa prasy, w tegoż: Zmieniający się świat mediów, Kraków 2008, s. 45 i n.; tenże, Obraz kryzysu komunikowania masowego PRL odczytany po ćwierci wieku, w: Raport o stanie komunikacji społecznej w Polsce…, s. 5 i n.
11
stopnia nieidentyfikowania się z nurtem informacyjnym i publicystycznym przy stosunkowo
wysokiej roli nurtu rozrywkowego. Tymczasem w wyjątkowym jak na czasy PRL artykule
omawiającym związki między przekazem mediów a nastrojami społecznymi autorzy związani
z OBP w Krakowie zauważali, iż środki komunikowania masowego „jako główne kanały
formalnego układu komunikowania społecznego są tylko jednym z wielu i wcale nie
najważniejszym czynnikiem kształtowania opinii i nastrojów”.10 Wiara, iż wolne
społeczeństwo niejako samo wykreuje najbardziej odpowiadające mu, czyli „własne”, media
była zdumiewająco mocna i to ona zaważyła na sytuacji, jaka powstała bezpośrednio po
transformacji w 1989 roku.
Zanim ona nastąpiła – poprzedziła ją dziewiąta dekada, w której władza usiłowała na każdym
kroku przypominać społeczeństwu, że media są „jej” i że rządzeni nie mają prawa do
niekoncesjonowanych przez rządzących środków komunikowania (zewnętrznym tego
przejawem była militaryzacja telewizji i radia zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego). Z
kolei rządzeni uświadamiali władzy swoją wolę albo przez bojkot mediów oficjalnych, albo
wręcz przez niemożliwy do powstrzymania, nawet siłą i represjami, niezależny ruch
wydawniczy. Jest to okres, w którym uformowało się bardzo trwałe przekonanie, że wszelkie
komunikowanie „niezależne” (czytaj: pełne, obiektywne i rzetelne) jest komunikowaniem
opozycyjnym wobec władzy i że nie może być wbudowane w system ustrojowy. Postawienie
znaku równości między niezależnością mediów a ich „partyzanckim” i nacechowanym
postawą oporu charakterem jest – paradoksalnie – produktem czasów komunistycznej
dyktatury, stanowiąc zarazem granicę między nią a systemem demokracji pojmowanej nie
tyle realnie, ile idealizująco.
Jest to zarazem okres, w którym dochodzi do silnego spolaryzowania środowiska
dziennikarskiego – podobnie jak innych środowisk twórczych. Akcja weryfikacji
dziennikarzy, rozwiązanie SDP, próby likwidowania pism oficjalnych, lecz będących nie na
rękę władzom tworzą ostre podziały na „swoich” i „obcych”, „nieugiętych” i „kolaborantów”.
Część dziennikarzy przechodzi do pism podziemnych, część w ogóle rezygnuje z zawodu,
jeszcze inni udają się na emigrację, a są też i tacy, którzy próbują, pozostawszy w mediach
legalnych, prowadzić z władzą grę podobną do tej, jaka prowadzili wcześniej.
Trzeba pamiętać, że zakres takiej gry wyznaczały (prócz innych, bardziej czytelnych
czynników) również właściwości medium, z jakim dziennikarze ci byli związani. Była ona
łatwiejsza w dziennikach i czasopismach, o wiele trudniej prowadziło się ją w radiu, a
10 W. Pisarek, T. Goban-Klas, J. Mikułowski Pomorski, Z. Nęcki, Rola prasy, radia i telewizji w formowaniu się nastrojów społecznych, „Zeszyty Prasoznawcze” 1980, nr 2, s. 30.
12
zwłaszcza w telewizji, gdzie wszystkie aluzje, półtony, metafory i symbolizacje jeśli nawet
były teoretycznie możliwe – to odczytywali je jedynie przygotowani, doświadczeni odbiorcy.
W prasie podziemnej stosowanie takich kodów było zbędne i odczytywano je jako naleciałość
autocenzury, stąd też ton publicystyki, szczególnie polemicznej, stawał się pełen agresji i
zaciekłości. Po stronie oficjalnej odpowiadano w podobny sposób, jednak z reguły nie
atakowano „swoich”, co sprzyjało swoistej „gettoizacji” postaw i stylów publicystycznych.
Nie był to jednak produkt atmosfery społecznej po 13 grudnia 1981 roku: ten sposób
uprawiania dziennikarstwa opinii zaczęto wprowadzać mniej więcej od tzw. incydentu
bydgoskiego (marzec 1981), a nasilił się on w okresie poprzedzającym IX nadzwyczajny
zjazd PZPR i w jego trakcie (lipiec 1981), potem zaś zjazd „Solidarności” – co zresztą
odpowiadało radykalizacji społecznych nastrojów w kraju, a także coraz wyraźniejszej
polaryzacji zarówno w kręgach władzy, jak też opozycji. Sprzyjało to stylowi zdecydowanie
populistycznemu, agresywnemu, językowi wojny, a nie rzeczowemu, wyważonemu
dyskursowi politycznemu. Zaznacza się on zwłaszcza w tygodniku „Rzeczywistość”
(wychodził od maja 1981), ale obecny jest niemal wszędzie – od prasy, poprzez mityngi
polityczne po mury.
Ten rodzaj publicystyki, agresywnej i brutalnej, zaciera wszystkie bardziej subtelne różnice
polityczne i światopoglądowe, niuanse programowe tnąc świat według linii najprostszych,
dzielących „naszych” od „wrogów”. Takie cięcia sprzyjają restytucji mitu pierwotnej
niewinności – w związku z czym muszą odwoływać od innych pierwotnych wyobrażeń:
narodu, klasy, wreszcie rudymentów wiary katolickiej. Ma to być odpowiednik „głosu ludu”,
zdradzonego przez elity, skłonne do aprobaty rozmaitych odmian „polilogu”, a więc
przysłowiowego „dzielenia włosa na czworo”. Wielogłosowość, a zatem tolerancyjność
zostaje utożsamiona ze zdradą rewolucji, której koszt jest już nieistotny. Powtarza się
mechanizm znany z każdej irredenty: wszelka polityka cuchnie zdradą, wszelki kompromis
jest tchórzostwem. Mechanizm ten działa w 1981 roku, a w latach osiemdziesiątych nasila się,
ogarniając przede wszystkim elity; społeczeństwo natomiast staje na progu anomii, od
którego odsunąć je może wyłącznie potężny wstrząs. Zapewne – bardzo podobny ton znaleźć
można w oficjalnej propagandzie w 1968 roku, niemniej był on „przefiltrowany” przez
majestatyczny, monumentalny styl ówczesnej telewizji i przypominał raczej wymowę haseł
antyzachodnich i antyburżuazyjnych z lat pięćdziesiątych. Retoryka ataków na „Solidarność”
i odwrotnie – ataków na system komunistyczny miała w sobie wiele z patosu i pustosłowia
całego dyskursu publicznego w PRL, zakładając, że w ogóle dyskurs taki rzeczywiście istniał.
Jednak w prasie podziemnej pojawia się – zwłaszcza w od połowy lat 80. – ton nowy, bliższy
13
happeningom Pomarańczowej Alternatywy: drwiny, absurdu, parodii. Odpowiada on lepiej
uczuciu zmęczenia polityką, wyczerpania się dramatycznych form oporu niż patetyczny ton
wielu publikacji opozycyjnych. Odpowiada światopoglądowi pokolenia dojrzewającego w
latach 80.; zawiera w sobie jednak niepokojący sygnał: ca ła polityka jest obszarem
surrealizmu i groteski, obiektem szyderstwa, od którego należy się dystansować – szydząc z
niej. Jest to zarazem głos rozsądku i wyraz swoistego instynktu samozachowawczego,
ucieczka od coraz bardziej pustych patetycznych gestów.11 Zwiększa on dystans wobec sfery
politycznej i jest jednym z wielu przejawów zachowań eskapistycznych, zapoczątkowanych
przez tzw. emigrację wewnętrzną z początku lat 80. poprzez pomysły „wyprowadzenia
polskiej kultury na emigrację”, aż po dystans, ironię i kpinę, które miały być remedium na
wyczerpanie semiotyk oporu i buntu w życiu społecznym.
Jadwiga Staniszkis w swoich diagnozach zjawisk społecznych i gospodarczych zachodzących
w Polsce po 1989 roku posługuje się zręcznym określeniem „kapitalizm wstrzelony”.12
Najogólniej mówiąc: struktura dojrzałego, uformowanego rynku kapitalistycznego została w
sposób szokowy narzucona na struktury społeczeństwa kompletnie na taką operację
nieprzygotowanego, rozbitego, stojącego, jak wspomniałem, na progu anomii i zobojętnienia.
Rezultat Okrągłego Stołu mógł zadziałać jak potężny zastrzyk optymizmu i nadziei, co
uwidoczniło się w wynikach pierwszych wyborach, wprawdzie kontrolowanych jeszcze przez
władzę, niemniej różniących się od poprzednich, rytualnych głosowań, poziomem
zdemokratyzowania. Miażdżącą przewagę w obu izbach parlamentu odniosły ugrupowania
„wokółsolidarnościowe”, opozycyjne. Pamiętać jednak trzeba, że frekwencja wyniosła
wówczas w I turze 62 proc., a w drugiej zaledwie 25 proc. (w wyborach do sejmu i senatu w
1991 roku, w pełni już demokratycznych, wzięło udział ok. 43 proc. uprawnionych). Nie
świadczyło to o masowym poparciu zmiany, a raczej o nieufności do niej i niewierze w
szanse powodzenia. Wskaźniki frekwencji w kolejnych wyborach rzadko przekraczały 50
proc. (w 2007 było to 54 proc., jednak w 2005 zaledwie 41 proc.), co może świadczyć, że
blisko połowa dorosłych Polaków nie była zainteresowana udziałem w polityce nawet na
najbardziej elementarnym poziomie – jednak nie świadczy, że nie interesowała się nią w
ogóle. Było to zainteresowanie kibica, a raczej obserwatora lub gapia, który ogląda
widowisko zainteresowany tym, co rozgrywa się na jego oczach – niekoniecznie zaś finałem
11 W odniesieniu do literatury istotność tego nowego, ironicznego, tonu wydaje się bardziej oczywista; por. np. Czy stan wojenny był klęską polskiej literatury? Cezary Michalski rozmawia z Tomaszem Burkiem, Dariuszem Nowackim i Maciejem Urbanowskim, „Dziennik – Europa”, 6. 12. 2006.12 Por. J. Staniszkis, Władza globalizacji, Warszawa 2003.
14
spektaklu i niejako nie zwracając uwagi na tę okoliczność, że nawet nie biorąc w nim udziału,
a nawet podkreślając swoje doń zdystansowanie i tak jest jednym z jego aktorów. Milcząca
połowa obywateli tworzyła w ciągu minionych dwudziestu lat przestrzeń ścierania się
różnorakich sił i wpływów – przestrzeń, o której zawłaszczenie zabiegały chętnie media.
Zjawisko, nazwane w tytule tego artykułu „plagiatowością” przełomu, dotyczyło zarówno
mediamorfozy, jak też journamorfozy. System mediów w Polsce – podobnie jak w innych
krajach postkomunistycznych – w 1989 roku został wprawdzie uwolniony z uścisku
państwowo-partyjnej kontroli i nożyc cenzorskich, jednak (choć sytuacja polska była w
pewien sposób szczególna ze względu na wyjątkowo silny nurt dziennikarstwa podziemnego)
w bardzo niewielkim stopniu zarysował się oryginalny pomysł na to, jak mają wyglądać owe
wolne, służące społeczeństwu i stanowiące gwarancję demokratycznego ustroju media.
Można – oczywiście znacznie upraszczając – powiedzieć, że zbyt późno uświadomiono sobie,
że wprawdzie media i ich dziennikarze gwarantują istnienie przestrzeni publicznej debaty,
kontrolując władzę i nie dopuszczając do jej nadużywania, niemniej są przedsiębiorstwami
nastawionymi na osiąganie z prowadzonej działalności istotnych korzyści. Jako
kapitalistyczne przedsiębiorstwa funkcjonują na konkurencyjnym rynku i zabieganie o
względy czytelników, słuchaczy i widzów jest ich powinnością, a nie „wypaczeniem”.
Posługiwanie się w tej walce towarzyszącymi życiu politycznemu stereotypami, schematami,
emocjami publiczności – a raczej chęć ich zawłaszczenia nie służy już, jak w ustroju
dyktatorskim, propagandzie. Jest częścią gry o możliwie największy sektor rynku, a co za tym
idzie – zyski ekonomiczne.
Demokratyczna władza, konstytuująca się w Polsce po 1989 roku, okazała się wobec
problemu mediamorfozy niemal całkowicie bezradna. Można odnieść wrażenie, że zdano się
tu z jednej strony na żywioł, ufając że samo uwolnienie mediów będzie dostatecznie silnym
bodźcem dla powstania nowego ich systemu, co dowodzi paraliżującej w gruncie rzeczy
wiary w idealistyczne koncepcje „społeczności obywateli”, wyrażane w publicystyce
podziemnej. Z drugiej strony w zasadzie bez większego sprzeciwu otwarto polski rynek
mediów dla dużych graczy zagranicznych wtedy, gdy okazało się, iż sama dobra wola
aktywnej części obywateli nie wystarczy, by zbudować media zdolne samodzielnie
funkcjonować w zmienionej rzeczywistości. Widać to zwłaszcza w sektorze prasowym, gdzie
z pozoru nie trzeba było wielkich nakładów, by prowadzić, jeśli nawet nie ogólnopolski
dziennik, to lokalny periodyk. Wielka liczba pism zgłoszonych do rejestracji po 1989 roku
oddaje wprawdzie zapał rozmaitych kręgów społecznych do uprawiania komunikacji
medialnej – do tej pory kontrolowanej i reglamentowanej przez władze – niemniej trzeba brać
15
pod uwagę, ile spośród tych projektów udało się utrzymać na rynku samodzielnie, ile przeszło
w ręce dużych firm krajowych, ile przejęli (w rozmaity sposób) wydawcy zagraniczni, a ile
po prostu upadło po ukazaniu się zaledwie kilku, kilkunastu numerów. Początek ostatniej
dekady XX wieku jest zarazem początkiem gwałtownego załamania się rynku prasowego – w
Polsce opisanego dość gruntownie. Mechanizm tego spadku nie daje się tłumaczyć wyłącznie
raptowną „depolityzacją” publiczności czytającej, choć czynnika tego nie wolno lekceważyć.
Znaczna część przyczyn regresu tkwi w zmieniającej się specyfice rynku medialnego na
Zachodzie; w momencie zniesienia polityczno-strukturalnych różnic między tym rynkiem a
rynkiem „odzyskanych” dla zachodnich demokracji krajów dawnego bloku sowieckiego,
wspomniany regres musiał się uwidocznić również na tych „nowych” obszarach. Siłą rzeczy
media i ich publiczność na tych obszarach przechodziły „kryzys” wywoływany przez
zjawiska, których w istocie rzeczy same nie zdążyły jeszcze doświadczyć. Był to kryzys
„importowany”, a nie wywołany czynnikami lokalnymi.
W 1989 roku po prostu nikt nie miał pomysłu na funkcjonowanie mediów w realiach
transformacji ustrojowej i gospodarczej, która – zwłaszcza po rozpoczęciu realizacji tzw.
programu Balcerowicza okazała się procesem wymagającym poważnych społecznych ofiar.
Zaufanie, jakim społeczeństwo obdarzyło nowy system i ludzi, którzy podjęli się wcielenia go
w życie zamieniało się w narastający dystans wobec polityki w ogóle, a wobec polityki
prezentowanej w mediach w szczególności. Podobnie jak w ekonomii, tak w sferze mediów,
zaczęto powierzać bieg rzeczy „niewidzialnej ręce rynku” w myśl bezkrytycznie
akceptowanych liberalnych dogmatów Jeffreya Sachsa, co z jednej strony dawało wymierne
korzyści ekonomiczne, z drugiej budziło społeczne niepokoje. Zarówno w sferze kultury,
nauki jak mediów pozostawienie ich grze rynkowej tylko i pozbawienie koniecznego parasola
ochronnego mogło przynieść przewagę strat nad zyskami.
Przekształcenia mediów po 1989 roku, chociaż starano się je ujmować w ramy prawne, miały
charakter chaotyczny, dowodzący bezradności ustawodawcy wobec zmieniającej się
rzeczywistości. Przykładem takiego legislacyjnego chaosu jest proces likwidacji prasowego i
kolportażowego monopolisty, RSW Prasa-Książka-Ruch. Ustanowienie Komisji
Likwidacyjnej w gigantycznym koncernie, będącym symbolem partyjnego dyktatu w sferze
mediów drukowanych i proces przekształcania poszczególnych pism w spółdzielnie
pracownicze (z których większość nie była w stanie utrzymać tytułów ze względów
finansowych, co od początku było do przewidzenia) do dziś budzi wątpliwości natury
prawnej, zwłaszcza że niektóre pisma i dzienniki niemal natychmiast przechodziły w ręce
inwestorów zagranicznych (w tej fazie głównie Hersanta), zaś Komisja Likwidacyjna
16
bezpardonowo ingerowała także politycznie w linię programową nowopowstałych
„spółdzielni dziennikarskich”. „Uspołecznienie” mediów drukowanych było więc czystą
teorią, a raczej przykrywką dla komercjalizacji, dla której zresztą nie istniała żadna rozsądna
alternatywa.
Przejmowano zatem bez wahania rozwiązania istniejące na Zachodzie, co oznaczało zarazem
przejęcie efektu trwających co najmniej od dwustu lat procesów tworzenia się tam sfery
dyskursu publicznego i społeczeństwa obywatelskiego. Rozwiązania systemowe
odpowiadające poziomowi rozwoju społeczeństw zachodnich w 1989 roku próbowano
„wszczepić” w społeczeństwo, które dopiero zaczynało doświadczać systemu
wolnorynkowego i demokracji, zaś przestrzeń dyskursu publicznego prowadzonego otwarcie i
oficjalnie była dla tego społeczeństwa wartością raczej egzotyczną. „Wolne media”,
stanowiące „czwartą władzę” w systemach demokratycznych niemal natychmiast
utożsamiono z mediami nastawionymi niechętnie i krytycznie wobec pozostałych „władz”.
Legitymizacja tej wolności, a nawet obiektywizmu, miała być zależna od stosunku, jaki media
demonstrują wobec władzy. Jeśli były wobec niej nastawione jeśli nawet nie zdecydowanie
pozytywnie, to przynajmniej zachęcały do zaufania – zyskiwały miano nieobiektywnych i
„upartyjnionych”. Obiektywizm natomiast dostrzegano tam, gdzie media wyraźnie
opowiadały się po stronie opozycji lub też przyjmowały postawę drwiącego, ironizującego
obserwatora, zdystansowanego wobec całej polityki i polityków.
Jeśli społeczeństwo obywatelskie rzeczywiście jest swoistą „poduszką powietrzną”,
„buforem” między społeczeństwem a nigdy nie dość doskonałym państwem13 – to media
masowe w krajach postkomunistycznych miały wielką szansę uczestniczyć w budowaniu
takiego „bufora”. Więcej: po 1989 roku badacze mediów – także na Zachodzie - mieli
niepowtarzalną okazję opisania skomplikowanych procesów mediamorfozy towarzyszącej
przejściu od dyktatury do ustroju demokratycznego. Okazji tej jednak nie wykorzystano –
głównie dlatego, że owa mediamorfoza dokonywała się poprzez plagiatowanie istniejących
już systemów medialnych nie tylko z ich zaletami, ale również z ich oczywistymi wadami.
Gdyby tych wad nie było, nigdy w medioznawstwie zachodnim nie doszłoby przecież do
spektakularnego renesansu teorii krytycznej, ujawniającej nieznane dotąd aspekty
„przemysłów medialnych” radykalnie zmieniających się pod wpływem procesów globalizacji
i ekspansji interaktywnych sieci komunikacyjnych.
13 S. Mocek, Media a społeczeństwo obywatelskie: od teorii do praktyki, „Global Media Journal - Polish Edition” 2007, nr 1 (3).
17
Przejmowane wzory, nawet jeśli pochodziły z Europy Zachodniej, w gruncie rzeczy były
wzorami mediów w USA i dziennikarstwa amerykańskiego, co wynikało z logiki
transformacji mediów europejskich po II wojnie światowej. Oczywiście, że między
systemami medialnymi USA i Europy Zachodniej istnieją poważne różnice, które znajdują
swoje uzasadnienie w odmienności społeczeństw i dróg ich kształtowania się aż do
dzisiejszych czasów. Systemy mediów, mówiąc najkrócej, „obsługują” społeczeństwa i
ustroje polityczne takie, jakimi one s ą r ea ln i e , nie zaś takie, jakimi być powinny.
Utrzymywanie tych różnic – coraz trudniejsze w dobie globalizacji – jest jednak cnotą, nie zaś
wadą samych mediów. W Polsce pierwsze głosy ostrzegające o możliwych negatywnych
konsekwencjach bezkrytycznej zgody na „implant” w postaci systemu medialnego zupełnie
nieprzystającego do poziomu rozwoju polskiego społeczeństwa rozległy się dopiero pod
koniec pierwszego dziesięciolecia transformacji (jest to zresztą moment istotnego ponownego
załamania się rynku prasy codziennej i – nieco później – poważne przetasowania na rynku
czasopism; towarzyszył temu zwrot odbiorców w stronę telewizji, zwłaszcza rozrywkowego
segmentu jej oferty).
Przez dwadzieścia lat, które upłynęły od transformacji ustrojowej, w Polsce ciągle nie
powstało społeczeństwo obywatelskie – czyli nie powstał taki społeczny kontekst, w którym
zachodni system medialny mógłby wykazywać swoją funkcjonalność. Owszem: już w
połowie omawianego okresu stwierdzenie, iż polski sposób korzystania z mediów uległ
„westernizacji” lub „europeizacji”14 mogło być prawdziwe, jednak te podobieństwa dotyczyły
jedynie zachowań „powierzchniowych”, nie wynikających wcale z rzeczywistego stanu
społeczeństwa, lecz możliwych do wytłumaczenia jedynie tak, że korzystano z takich
mediów, jakie znajdowały się w zasięgu. Trudno więc zgodzić się z optymizmem Tadeusza
Kowalskiego, który w 2006 roku stwierdzał, że „w Polsce nie tylko ukształtował się rynkowy
system mediów, ale ponadto jest to system rynku dojrzałego i konkurencyjnego, który stał się
po prostu częścią europejskiego systemu mediów. Rynek dzienników i czasopism w Polsce,
jakkolwiek ma pewne cechy specyficzne i narodowe, nie różni się istotnie od innych rynków
rozwiniętych krajów europejskich”.15 Skoro mechanizmy rynku medialnego zostały
skopiowane z Zachodu i implantowane w Polsce (tak jak i w innych krajach dawnego obozu
sowieckiego) jako struktury gotowe – nie można ich oceniać inaczej jako „system dojrzały i
konkurencyjny”, tyle że dojrzały w innych realiach społecznych. Sprawia też kłopot
14 R. Filas, Dziesięć lat przemian mediów masowych w Polsce (1989–1999). Propozycja periodyzacji, „Zeszyty Prasoznawcze”, R. XLII (1999), nr 1–2, s. 55.15 T. Kowalski, W kierunku rynku. Zmiany w prasie codziennej na tle tendencji europejskich, [w:] Podstawowe czynniki przemian polskiego rynku prasowego w latach 1996-2006, pod red. J. Kani, Poznań 2006, s. 8.
18
wskazanie, na czym polegać by miały „pewne cechy specyficzne i narodowe” tego systemu.
Tradycji międzywojennej wszak nie kontynuowano, zaś wszystko, co związane było z
czasami PRL, uchodziło wyłącznie jako negatywny punkt odniesienia. O specyficzności
polskiego rynku mediów świadczyłby zatem brak pewnych jego relacji ze społecznym
kontekstem i to relacji istotnych, gdyż stanowiących oparcie dla zachodniego systemu
medialnego i utrzymujących homeostazę jego poniekąd przeciwstawnych biegunów: „misji” i
rynkowości. Takie relacje możliwe są jedynie tam, gdzie istnieje społeczeństwo obywatelskie.
Stanisław Mocek wskazuje podobieństwa, jakie można zaobserwować między procesem
wychodzenia z dyktatury w Hiszpanii pofrankistowskiej i w Polsce po 1989 roku. Zwraca
przy tym uwagę, że precyzyjne określenie poziomu, na jakim znajduje się budowa
społeczeństwa obywatelskiego, utrudnia wielość definicji tego pojęcia (podobnie jak wielość
definicji społeczeństwa informacyjnego). W Polsce – co sygnalizowałem wyżej – dochodzi
do głosu jeszcze jedna istotna okoliczność:
„Zamęt pojęciowy z nim [tzn. z definiowaniem społeczeństwa obywatelskiego – ZB] związany w krajach, które przechodziły transformację ustrojową jest tym większy, że model społeczeństwa obywatelskiego w okresie komunizmu (pod różnymi nazwami: »drugie społeczeństwo«, »społeczeństwo alternatywne«) stosowany był do ruchów społecznego i politycznego protestu przeciwko autorytarnej lub totalitarnej władzy. Takie rozumienie zasadniczo różni się od rozumienia społeczeństwa obywatelskiego, konstytuującego życie zbiorowe w demokracji.”16
Można przy tym zwrócić uwagę na inną płaszczyznę odniesienia: Niemcy po II wojnie
światowej oraz NRD po zjednoczeniu, gdzie sytuacja była odmienna niż np. w
Czechosłowacji, Węgrzech, Bułgarii, a na pewno w Polsce. W zachodniej strefie okupacyjnej
Niemiec alianci, w obawie przed restytucją nazizmu, zamrozili na pewien czas możliwość
powstawania prasy niemieckiej, którą obciążano poważną częścią winy za zwycięstwo Hitlera
w 1933 roku i narzucili administracyjnie rozwiązania typowe dla dziennikarstwa
angloamerykańskiego (rozproszeniu uległa wówczas, wielka przecież, tradycja krytycznego
dziennikarstwa niemieckiego, a także niemieckiej refleksji medioznawczej). W strefie zajętej
przez ZSRR, z której utworzono NRD, obowiązywał – równie obcy – system mediów
sowieckich. Po zjednoczeniu Niemiec w landach wschodnich po prostu zastąpiono istniejący
tam system medialny rozwiązaniami zachodnioniemieckimi, silnie już zamerykanizowanymi,
chociaż, co podkreślają badacze, nie dokonało się to bez oporu i pozostałości systemu
sowieckiego dają się nadal zauważyć.17
Pytania o to, czy w Polsce por 1989 powstało społeczeństwo obywatelskie i czy istniały do
tego korzystne warunki, nie sposób pominąć w refleksji o stanie polskich mediów
16 S. Mocek, op. cit.17 Por. K. Williams, Media w Europie, tłum. A. Piwnicka, Warszawa 2008, ss. 55, 92-93;
19
dwadzieścia lat po transformacji ustrojowej. Warunkiem najważniejszym jest tu czynnik
zaufania, powszechnie uznawanego za fundament demokratycznego ładu, a także
świadczącego o poziomie kapitału społecznego.18 Piotr Sztompka, dostrzegając powszechność
kryzysu zaufania, stwierdza że ze szczególną mocą ujawnia się on w społeczeństwach, które
przeszły transformację i może wynikać ze związanej z nią traumy kulturowej.19 Powstaje ona
w rezultacie interioryzacji przez jednostki, grupy, a nawet całe społeczeństwo destrukcji
dotychczas istniejących fundamentów ich funkcjonowania: instytucji, relacji z nimi,
wypracowanych sposobów zachowania i interakcji, ocen itd. Wiąże się zatem z naruszeniem
bezpieczeństwa ontologicznego20; poczucie „braku oparcia”, rodzące narastającą niepewność
siebie samego i innych, determinuje postrzeganie nie tylko rzeczywistości aktualnej i
prognozy co do przyszłego biegu rzeczy, ale także oceny zdarzeń minionych. Tak właśnie
można oceniać podłoże „polityki historycznej” mieszczącej się w projekcie „Czwartej
Rzeczypospolitej”.
Jest zarazem rzeczą zrozumiałą, że samo instytucjonalne uformowanie się demokracji nie
gwarantuje wzrostu zaufania, naruszonego przez „Wielką Zmianę”, a tym samym nie sprawia
niejako per se, że kapitał społeczny nie zostanie roztrwoniony, a wręcz pomnożony. Badania
wykazują tymczasem, że w drugiej dekadzie istnienia demokratycznego ładu w Polsce
poziom zaufania jako istotnego czynnika formującego społeczeństwo obywatelskie wcale nie
wzrasta. Kolejne raporty Diagnoza społeczna sporządzane przez Radę Monitoringu
Społecznego21 wykazują, że Polacy są nieufni wobec siebie i wobec rozmaitych instytucji
państwa, zwłaszcza sejmu, senatu, partii politycznych. Niechętnie także tworzą organizacje
uznawane za istotne dla społeczeństwa obywatelskiego (dobroczynne, komitety
obywatelskie), a jeśli już w nich uczestniczą to tylko w takich, które powstają przy
instytucjach obdarzanych wysokim zaufaniem (np. Kościół katolicki).22 Ciekawe, że bardziej
udzielają się społecznie ci, którzy deklarują brak zaufania do głównych mediów lub też mają
18 Na czynnik ten zwracają uwagę wszyscy badacze, niezależnie od przyjętej definicji „kapitału społecznego” i klasyfikacje odmian zaufania; por. F. Fukuyama, Zaufanie. Kapitał społeczny a droga do dobrobytu, tłum. Anna i Leszek Śliwa, Warszawa-Wrocław 1997; R. D. Putnam, Demokracja w działaniu: tradycje obywatelskie we współczesnych Włoszech, tłum. J. Szacki, Kraków 1995; A. Giddens, Nowoczesność i tożsamość, tłum. Alina Szulżycka, Warszawa 2006; tenże, Konsekwencje nowoczesności, przeł. E. Klekot, Kraków 2008.19 P. Sztompka, op. cit. s. 379; o pojęciu „traumy kulturowej” tenże, The Trauma of Social Change: A Case of Postcommunist Societes, [w:] R. Alexander, B. Giesen, N. Smelser, P. Sztompka, Cultural Trauma nad Collective Identity, Berkeley 2004, s. 155 i n.; tenże, Trauma wielkiej zmiany, Warszawa 2001.20 Por. Fukuyama, op. cit; także H. Mamzer, Zaufanie a bezpieczeństwo ontologiczne, [w:] H. Mamzer, T. Zalasiński (red.), Zaufanie a życie społeczne, Poznań 2008, s. 31 i n.21 Wszystkie raporty pod red. J. Czapińskiego i T. Panka: Diagnoza społeczna 2000. Warunki i jakość życia Polaków oraz ich doświadczenia z reformami systemowymi po 10 latach transformacji; Diagnoza społeczna 2003 (następne 2005, 2007). 22 Por. B. Wciórka, Zaufanie społeczne w latach 2002–2008. Komunikat z badań, Raport CBOS BS/30/208, Warszawa, luty 2008.
20
do nich zaufanie ograniczone (badacze sygnalizują tu trudności w uchwyceniu korelacji na
poziomie istotności), a także że stosunkowo bardziej nieufni są ludzie młodzi. W
podsumowaniu badań dotyczących hierarchii potrzeb Polaków w 2005 roku określanych
biegunowo: „materialistyczne” – „postmaterialistyczne” (wśród pierwszych najważniejsze
jest „powstrzymanie wzrostu cen”, wśród drugich „zwiększenie udziału społeczeństwa we
władzy”) autorzy Diagnozy społecznej 2005 piszą: „[…] dlaczego nie jesteśmy
społeczeństwem obywatelskim, dlaczego nie potrafimy działać wspólnie, dlaczego wciąż się
dzielimy? [...] Bo nie mamy takiej motywacji i nie mamy zaufania do tych, z którymi
moglibyśmy podjąć wspólne działania”. Zarazem badania te wykazują, że Polakom nie
brakuje już swobody wypowiedzi: wartość ta pojawia się na niższych piętrach hierarchii
potrzeb. Zapewne – w czasach Internetu, braku reglamentacji dostępu do mediów i
instytucjonalnej cenzury trudno mówić o deficycie wolności słowa. Dlaczego więc między
wolnością słowa a poczuciem współudziału w rządzeniu nie ma wyraźnej korelacji? Zapewne
problem tkwi w braku zaufania i w braku poczucia związku między słowem a działaniem:
spadku po czterdziestu pięciu latach PRL.
Można postawić inne pytanie: czy media po 1989 roku były czynnikiem budującym
społeczeństwo obywatelskie? Albo: czy w ogóle im na tym zależało – poza
powierzchownymi deklaracjami?
Wolne media, działające na kapitalistycznym rynku, wcale nie muszą gwarantować sukcesów
w budowie społeczeństwa obywatelskiego, chociaż – jak widzimy – społeczeństwa takie
powstają i rozwijają się tam, gdzie media są i wolne, i kapitalistyczne. Nie powstają natomiast
tam, gdzie wolność słowa nie jest realizowana i gdzie panuje cenzura. Na ich miejscu mogą
natomiast pojawić się „społeczeństwa alternatywne”, „społeczeństwa oporu”.
Likwidacja politycznych ograniczeń i zmiana struktury własnościowej mediów po 1989 roku
oparta na dość prostym przeniesieniu rozwiązań zachodnioeuropejskich na bardzo labilną po
przełomie rzeczywistość społeczną nie tylko nie zlikwidowało konfliktów między „misją”,
służbą społeczną” mediów a koniecznością podporządkowania się ich zewnętrznym
uwarunkowaniom. Przeciwnie: nadało tym konfliktom inny wymiar, w wielu przypadkach
bardziej dramatyczny. O ile bowiem ograniczenia narzucane przez dyktatorską formę ustroju
można traktować jako wrogie – to przecież stanowią one wyzwanie, wywołują chęć zmiany
podsycaną wiedzą, iż istnieje dla nich alternatywa. Są nią – i tak było w PRL – „wolne media
zachodnie”. Jeśli było to nawet wyobrażenie naiwne i przesadnie idealistyczne – to jednak
było. Kiedy jednak ograniczenia te pochodzą z systemu rynkowego, kiedy etyka
dziennikarska zostaje zastąpiona korporacyjnym ładem lub strategią gry konkurencyjnej,
21
której celem jest osiągnięcie przez daną instytucję medialną maksymalnego zysku –
alternatywa taka znika. Pozostaje wyłącznie podporządkowanie się logice systemu.
W tym właśnie punkcie mediamorfoza styka się z journamorfozą, przemiany systemu
medialnego z „imponderabiliami” zawodu dziennikarza. W Polsce nie prowadzi się
systematycznych badań zwanych newsroom studies, a które w Stanach Zjednoczonych są
istotnym składnikiem raportów realizowanych m.in. przez Instytut Poyntera, czy afiliowane
przy Columbia University centra badawcze Pew (Project for Excellence in Journalism, Pew
Internet & American Life Project).23 Podobne systematyczne studia nad dziennikarzami
prowadzone są w Europie Zachodniej (Wielka Brytania, Niemcy). Badania takie są znacznie
trudniejsze niż opis sytuacji samych mediów, pozwalają jednak stosunkowo wcześnie
diagnozować niebezpieczne trendy: raporty PEJ od dłuższego czasu sygnalizowały
nadchodzący kryzys tradycyjnego dziennikarstwa informacyjnego – dziś już wstrząsający
posadami największych instytucji medialnych na świecie, a co za tym idzie: również w
Polsce. Znów konieczne jest pytanie: w jakim stopniu jest to „nasz” kryzys, a w jakim staje
się on rezultatem „wszczepienia” lub „wstrzelenia” zachodniego systemu medialnego w
nieprzygotowane do takiej operacji społeczeństwo i środowisko ludzi mediów?
Pracę dziennikarza dość dobrze oddaje następujące porównanie: jeśli uznamy, że jest ona
czymś podobnym do sprzedaży, to od handlu proszkami do prania czy rzodkiewkami różni się
tym, że dziennikarz każdorazowo oprócz swojego „towaru” chce sprzedać jeszcze siebie i
swój sklepik. Przed 1989 rokiem o sprzedaż siebie i sklepu dziennikarze polscy nie musieli
dbać – dziś jest to problem nawet ważniejszy niż sam towar, którym handlują. Najlepiej zaś
byłoby sprzedawać wszystko w jednym. Tym czymś jest zaufanie. Zaufanie – choć uchodzi
za „postmaterialistyczną” i trudno wymierną wartość – jest jednak towarem. W pewnych
sytuacjach jednak nadmierna podaż tego towaru może zachwiać jego wartością, a to owocuje
katastrofą całego, zbudowanego na zaufaniu, systemu komunikacji.
23 Interesujące studium nad dziennikarzami po transformacji ustrojowej przeprowadził w 2000 roku Z. Bajka, Dziennikarze lat dziewięćdziesiątych, „Zeszyty Prasoznawcze” R. XLIII (2000), nr 3-4, s. 42 i n. Zagadnieniami tymi zajmuje się również Stanisław Mocek: Dziennikarze po komunizmie. Elita mediów w świetle badań społecznych (Warszawa 2006); Dziennikarstwo - media – społeczeństwo (red.), Warszawa 2007. Wiele cennych obserwacji dotyczących sytuacji dziennikarzy i dziennikarstwa w Polsce po 1989 roku zawierają prace poświęcone transformacji mediów – uwagi te nie stanowią jednak głównego przedmiotu zainteresowania badaczy i pojawiają się niejako „przy okazji” omawiania szerszej problematyki (por. np. T. Mielcarek, Monopol – pluralizm – koncentracja. Środki komunikowania masowego w Polsce w latach 1989 – 2006, Warszawa 2007; K. Williams, op. cit., zwł. s. 145 i n.; K. Jakubowicz, Polityka medialna a media elektroniczne, Warszawa 2008; tenże, Media publiczne. Początek końca czy nowy początek, Warszawa 2007; B. Dobek-Ostrowska, Transformacja systemów medialnych w krajach Europy Środkowo-Wschodniej po 1989 roku, Wrocław 2002; Media i dziennikarstwo na przełomie wieków. Materiały międzynarodowej konferencji naukowej Warszawa 6-7 czerwca 1997 roku, red. J. Adamowski, Warszawa 1998; R. Filas, Współczesny rynek prasowy i Prasa ogólnokrajowa po 1989 roku, [w:] Słownik wiedzy o mediach, red. E. Chudziński, Warszawa - Bielsko-Biała 2007, s. 95 – 125.
22
Po 1989 w środowisku tym dokonały się zmiany zasadnicze i trudno zaakceptować sugestię
Kevina Williamsa, że pracujący dziś w mediach ludzie, którzy byli związani z reżimem
komunistycznym, nadal mają się świetnie.24 Jest to generalizacja zbyt daleko posunięta, bo
oparta na obserwacji sytuacji w dawnej NRD, która była rzeczywiście specyficzna i znów
nasuwająca analogie z mechanizmami wymiany elit kulturalnych w Niemczech po 1945
roku.25 Różnice w tempie przemian w różnych krajach postkomunistycznych są znaczne: w
Polsce – według wyliczeń Zbigniewa Bajki – w 2000 roku zaledwie 20 proc. dziennikarzy
zatrudnionych w mediach miało staż pracy dłuższy niż 10 lat, a największą grupę stanowili ci,
którzy rozpoczęli pracę po 1995 roku.26 Po zmianie ustrojowej odeszło z zawodu – z różnych,
niekoniecznie bezpośrednio politycznych, powodów ok. półtora tysiąca osób. To może
niewiele, ale dostatecznie dużo, by mówić raczej o zerwaniu ciągłości niż o kontynuacji
wzorów komunistycznych i silnym wpływie ludzi dawnego reżimu na media polskie, a tak
czyni Williams. Zresztą określenie „silny” w odniesieniu do wpływu jest stopniowalne i
podlega subiektywnej ocenie w zależności od szczebla „drabiny” organizacyjnej danej
instytucji medialnej, w której wpływ ten miałby się ujawniać: czy jest to poziom techniczny,
realizacyjny (w tym dziennikarze: reporterzy i publicyści, a także współpracownicy i
eksperci), decyzyjny czy wreszcie właścicielski. Zbyt pośpiesznie lub przeciwnie – zbyt
przemyślnie skonstruowana ustawa o likwidacji RSW i oddaniu (pozorowanemu) tytułów w
ręce spółdzielni dziennikarskich spowodowała, że media dostawały się w ręce spółek
kapitałowych zawiązywanych m.in. przez ludzi dawnej władzy lub sprzyjała szybkiemu
uwłaszczaniu się na majątku redakcji i samym tytule wąskich redakcyjnych elit. Ci
dziennikarze, którzy nie mieli pieniędzy na wykup udziałów albo odchodzili, albo stawali się
znów pracownikami najemnymi w firmie zarządzanej przez dawnych kolegów, tyle że
podległość czysto polityczna stawała się podległością typową dla stosunków
kapitalistycznych lub stosunków „kapitalizmu wstrzelonego”. To, co działo się w polskich
mediach na początku lat dziewięćdziesiątych, było w znacznej mierze pochodną ogólnych
zjawisk w polskiej ekonomice tamtego okresu i co bywa określane mianem „uwłaszczenia
nomenklatury”.
Nie dotyczyło to wyłącznie ludzi dawnego „układu”: do dziś budzi sprzeczne opinie, emocje,
a nawet daje pretekst do doraźnych ataków politycznych sprawa spółki „Telegraf” i Fundacji
Prasowej Solidarności, a także funduszu, który dał początek koncernowi „Agora” i jego
24 K. Williams, op. cit., s. 145-46.25 Sytuację tę analizują m.in. J. Kałążny i M. Walkowiak, Elity w mediach a zjednoczenie Europy, [w:] Elity w jednoczących się Niemczech, red. H. Orłowski i M. Tokarczuk, Poznań 1999, s. 181 i n.26 Z. Bajka, Dziennikarze lat dziewięćdziesiątych…, loc. cit., s. 50.
23
flagowemu produktowi „Gazecie Wyborczej”. O nielegalne zgromadzenie kapitałów i
zdobywanie wpływów w kolejnych rządach podejrzewa się dziś założycieli ITI, Polsatu, RMF
(oskarżenia o agenturalne powiązania i machinacje finansowe mieszają się z zarzutami
klientelizmu, nieuczciwej konkurencji itd.). A przecież w firmach tych znaleźli pracę ludzie
młodzi, związani z rozmaitymi odłamami, w tym zdecydowanie prawicowymi, podziemnych
ruchów studenckich! Dziś często nie zauważa się, że w chwili przełomu w Polsce nie było
dostatecznie silnych inwestorów, zdolnych przejąć polskie media i dokonać technologicznej
ich modernizacji, choć w niewielkim stopniu niwelującej różnice między nimi a mediami
zachodnimi, uznawanymi teraz za wzór. W gospodarce niedoboru nie powstają aż tak
poważne zasoby kapitałów, a jeśli już – to są inwestowane lub tezauryzowane w inny sposób.
Polski biznes rodził się więc z reguły na granicy legalności, w powiązaniu w szarą lub wręcz
czarną strefą gospodarki, opierał się na korupcji, ulegał infiltracji przez agentury różnego
koloru i rodzime służby specjalne, gdyż to one, dzięki chaotycznemu dostępowi do archiwów
mogły decydować kto i na co dostanie zezwolenie, komu i jakie winy zostaną odpuszczone
lub na jakiś czas zapomniane. „Nielegal” zyskiwał jednak nieoczekiwanie swoistą sakrę: był
przecież – mimo złej aury – pracą na rzecz nowego systemu. Informatyzacja Polski,
dokonujące się niemal błyskawicznie nasycenie rynku sprzętem komputerowym i
programami, lepszej klasy odbiornikami telewizyjnymi i radiowymi, nagraniami muzycznymi
i kasetami z filmami – to wszystko zawdzięczamy w wielkim stopniu nielegalnemu obrotowi
walutą i towarem, przemytowi i piractwu: rodzimy przemysł przecież tego wszystkiego nie
produkował
W media inwestowali więc ludzie niekiedy zupełnie przypadkowi, niekiedy ich kapitały były
rzeczywiście nieprzejrzyste. Nie mieli też żadnego pojęcia o tym, jak wyglądają modele
biznesowe dla mediów i usiłowali przykładać do nich jedyne wzorce, jakie znali. Media
wydawały się (podobnie jak wydawnictwa) sektorem i nieograniczonym wręcz potencjale i
dlatego uważali, że każda inwestycja powinna zwracać się natychmiast, dosłownie po paru
miesiącach. Jeśli zyski nie pojawiały się dostatecznie szybko – wycofywali się, pozostawiając
tych, którzy zaufali – dziennikarzy i odbiorców – z uczuciem głębokiej frustracji.
A jednak w mediach tych próbowali się odnaleźć zasłużeni działacze podziemia. Do zawodu
wykonywanego oficjalnie powracali również dziennikarze czynni przed 13 grudnia 1981,
którzy albo nie zostali zweryfikowani, albo dobrowolnie związali się z prasą podziemną,
rezygnując z pracy w mediach „reżimowych”. Wielu z tych dziennikarzy było krócej lub
dłużej członkami PZPR i nawet pełniło funkcje w jej władzach, a jednak bez ich obecności
nie wyobrażamy sobie dzisiaj historii polskiego dziennikarstwa, literatury, niekiedy nauki.
24
Byłoby rzeczą niesłychanie nierozsądną twierdzić dziś, że w Polsce uformował się jakiś
jednorodny „model” komunistycznego dziennikarza: konformisty i tchórza, posłusznego
wykonawcy poleceń politycznych i propagandysty – lub przeciwnie: buntownika gotowego
ryzykować karierę w imię wolności słowa i poglądów. Wszystkie przełomy dokonujące się w
Polsce po 1945 roku obnażały bezlitośnie zarówno słabość, jak i siłę tego środowiska; w
czasie tych przełomów okazywało się też niezmiennie, jak bardzo władzy zależy, by
środowisko to było zdezintegrowane, wewnętrznie skonfliktowane i przesycone wrogością –
gdyż tylko takie środowisko dziennikarzy można kontrolować i sterować nim w dowolny
sposób. Myślenie o polskich dziennikarzach in gremio jako bezmyślnym, pozbawionym
refleksji, a także etyki zawodowej i umiejętności tworzenia tłumie klakierów dyktatorskiej
władzy jest pochodną zimnowojennej retoryki i stereotypów – niestety, utrzymujących się na
Zachodzie do dziś, gdy w redakcjach głównych polskich mediów trudno byłoby doprawdy
znaleźć ludzi symbolizujących dawny reżim. Być może są oni jeszcze czynni w niewielkich,
niszowych pismach lub mediach lokalnych, czasem wyraźnie określonych politycznie
negatywnie wobec obecnej rzeczywistości (i niekonieczne z lewicowych pozycji), trudno im
jednak przypisywać istotny wpływ na oblicze polskiego dziennikarstwa. Niekiedy zaś
wykonują niesłychanie pożyteczną pracę na rzecz lokalnych społeczności – pracę najczęściej
darmową, której nie podjąłby się żaden absolwent studiów dziennikarskich, gdyż młodzi
ludzie marzą o błyskotliwej karierze wyłącznie w mediach mainstreamowych.
To paternalistyczne, a gruncie rzeczy przesycone stereotypami utrwalonymi przez lata po
zachodniej stronie żelaznej kurtyny, podejście do polskich dziennikarzy po 1989 roku
wyraziło się w publikowanym aż dwukrotnie z inicjatywy SDP Poradniku dla dziennikarzy z
Europy Środkowej i Wschodniej27. Wielu dziennikarzy, czytając go, odczuwało, że są
traktowani jak troglodyci, którym ktoś ofiarowuje ogień lub jak głodni kuzyni ze wsi, których
poucza się, że jeść należy nożem i widelcem. Był to rodzaj wmówienia: w Polsce nie było
nigdy dziennikarzy ani wolnego rynku prasy, nikt nie wie, co to jest reportaż, felieton, jak
pisze się komentarze czy recenzje. Nikt nie wie, co to jest tytuł, kolumna czy szpalta. Nikt nie
wie, jakie są powinności dziennikarzy wobec faktów i pozyskanych informacji: to wszystko
niósł w sobie wspomniany Poradnik, będący m. in. systematycznym wykładem zasad
obowiązujących w BBC – jako absolutnie doskonałych, jak wzorzec metra w Sèvres – miał
jednak inną zaletę. Pomógł w podniesieniu umiejętności warsztatowych tej kadry redakcyjnej,
która znalazła się w mediach oficjalnych po okresie pracy w prasie podziemnej.
27 Poradnik dla dziennikarzy z Europy Środkowej i Wschodniej, red. M. F. Mallette, tłum. B. Stanisławczyk-Żyła, World Press Freedom Committee, Warszawa 1990 i 1991.
25
Mogli oni odczuwać satysfakcję, że znaleźli się po zwycięskiej stronie i dlatego zapewne
traktowali z wyższością tych swoich nowych kolegów, którzy wydawali się symbolizować
„przeżytki”. Ustępowali im wprawdzie warsztatowo, ale mieli w rękach atut słuszności,
przyznany im niejako przez historię. Nigdy nie wydawali dużego, ogólnopolskiego dziennika
– a tak było z pierwszą gazetą III RP, czyli „Gazetą Wyborczą”, w której pierwszej redakcji
znaleźć można wprawdzie wybitnych publicystów, lecz sprawdzających się bardziej w rolach
ideologów, ekspertów i analityków niż redaktorów czy menedżerów, zdolnych kierować
wielkim zespołem i później przedsiębiorstwem medialnym. „Nowi” dziennikarze wnosili w
środowiska, do których trafiali, wiele odwagi graniczącej niekiedy z zadufaniem we własne
racje, jednak bardzo pożytecznej w pierwszym okresie formowania się wolnych mediów,
później okazującej się kłopotliwym balastem. Wnosili również charakterystyczną dla
środowisk konspiracyjnych nieufność do „obcych”, skłonność do „gettoizacji” i
wartościowania rzeczywistości w czarno-białej skali. Musieli się uczyć – ale ich
nauczycielami w naturalny sposób mogli być jedynie bardziej doświadczeni koledzy, a ci z
kolei niezbyt dobrze rozumieli sposób rozumowania i reagowania na pewne zjawiska ludzi „z
konspiry”, którzy często dosłownie „z marszu” przejmowali ważne redakcyjne stanowiska
(szefów działów, sekretarzy redakcji, a nawet redaktorów naczelnych).
Trudno nie zauważyć, że środowiska opozycyjne, w miarę jak słabła ich siła oddziaływania
na społeczeństwo, jak traciły nośność wykorzystywane przez te środowiska argumenty i
semiotyki – wykazywały coraz wyraźniejsze wewnętrzne skonfliktowanie. Linie podziałów
biegły niekiedy wzdłuż pokoleń, ale także tworzyły bardziej skomplikowaną mapę, w
niewielkim stopniu czytelną dla większości społeczeństwa, która – jak wspomniałem – nie
uczestniczyła czynnie w życiu konspiracyjnym. W zróżnicowaniu tym chodziło o
przechwycenie tego, co wydawało się zakorzenione w świadomości polskiej: magazynu
stereotypów, symboli, wyobrażeń związanych z pojęciami wolności, tożsamości, odwagi i
patriotyzmu. Nic więc dziwnego, że niektóre obszary wspomnianej mapy zaczynały
przypominać te, które rysowano w przestrzeni dyskursu politycznego II Rzeczypospolitej, a
niekiedy jeszcze wcześniej. „Przeklęte polskie pytania” w postaci demonów obudziły się
wtedy, gdy rozum przysnął lub oszołomił go nagły powiew swobody.
O ile w podziemiu podziały tego typu – ze względu na dość ograniczony zasięg wydawnictw
nielegalnych – nie pociągały istotnych społecznych konsekwencji, o tyle w momencie
„nałożenia” owej mapy na całą, oficjalnie istniejącą, strukturę mediów, ujawnienie się tych
konsekwencji musiało nastąpić, choć nie natychmiast.
26
Dyskurs polityczny i społeczny w polskich mediach w latach 90. został zdominowany przez
„paradygmat” skonstruowany przez „Gazetę Wyborczą” i bliskie jej otoczenie. Był to
paradygmat czy model światopoglądowy, który można by nazywać „modernizacyjnym” i
racjonalistycznym, choć był on wyrazem postawy wobec przełomu jednego tylko, choć
poważnego, skrzydła polskiej opozycji: tego, które przyjęło wynik Okrągłego Stołu i tym
samym zaczęło tworzyć III Rzeczpospolitą. Niemal od początku jednak sam Okrągły Stół i
jego efekty zaczęły budzić wątpliwości i z czasem z wątpliwości tych zrodził się obraz
wielkiej zdrady wolnościowych ideałów.
„Gazeta Wyborcza” odwoływała się do tradycyjnego etosu polskiej inteligencji, ale chciała
także utrzymywać etos „Solidarności” wyrastającej jednak z robotniczego protestu.
Opowiedziała się po stronie idei wolnościowych, ale jednocześnie zdecydowanie nie chciała
dopuścić do choćby tylko moralnego linczowania tych przedstawicieli komunistycznego
establishmentu, którzy byli aktywni w doprowadzeniu do Okrągłego Stołu. Starała się o
zachowanie dobrych stosunków z hierarchią Kościoła katolickiego, ale nawoływała do
tolerancji i otwartości wobec innych wyznań. Podkreślała wagę przeszłości i wzniosłość
polskich czynów – ale też wskazywała grzechy Polaków i niekiedy wręcz mroczne strony
historii. Chciała być polska – ale także europejska i światowa, robotnicza, a zarazem
inteligencka, pokazująca biedę – ale także promująca nowe, dynamiczne i coraz bardziej
zamożne elity. Chciała być wrażliwa na skutki transformacji, ale zarazem otwarcie
promowała liberalny program Leszka Balcerowicza. Oglądała Polskę z perspektywy
warszawskich salonów – ale także, dzięki intensywnemu budowaniu (zwłaszcza w pierwszej
fazie rozwoju) lokalnych dodatków, z perspektywy prowincji.
To nie była konstrukcja, która mogłaby się utrzymać trwale i wszczepić w polską
rzeczywistość. Ma dużo racji Janusz Majcherek, pisząc:
„Inicjatorzy i założyciele »Gazety Wyborczej« wywodzili się z typowo inteligenckich środowisk i przyświecało im charakterystyczne dla tych środowisk poczucie społecznej misji, wyniesione z opozycyjnego etosu Solidarności, a poprzez Komitet Obrony Robotników sięgające dziewiętnastowiecznych ideałów wyzwolenia narodowego i społecznego. […] Z drugiej strony silne poczucie misji, wyczuwalne w publicystyce »Gazety«, robiło na wielu czytelnikach wrażenie odstręczającego mentorstwa i moralizatorstwa.”28
Dodajmy: robiło także wrażenie kunktatorstwa, konformizmu i hipokryzji. Bardzo rzadko, na
ogół w niezbyt pochlebnych kontekstach29, zauważa się, że środowisko „Gazety Wyborczej”
było dotknięte traumą Marca 1968 roku, która objawiała się szczególnym uwrażliwieniem na
28 J. A. Majcherek, Etos inteligencki, etos dziennikarski, [w:] Dziennikarze – media – społeczeństwo, s. 322.29 Por. wywiad Cezarego Michalskiego z byłym dziennikarzem „GW” Michałem Cichym: Wojna pokoleń przy użyciu cyngli, „Dziennik-Europa”, 20.02. 2009.
27
problem żydowski, na jego historyczne i współczesne uwikłania w polskie i międzynarodowe
realia. Nadreprezentacja tej problematyki w „GW” spowodowała otwarcie pola, na którym
mogły się objawić wspomniane demony i to w najgorszej postaci. Ukryte początkowo w
niszowych pismach, broszurach i ulotkach dowodziły, że siła oddziaływania tak mocnych w
II Rzeczypospolitej i trzymanych pod korcem po wojnie – wyjąwszy okolice 1968 roku –
stereotypów jest przemożna i że zostanie użyta w wewnętrznym konflikcie, jeśli tylko
powstaną okoliczności sprzyjające jego ujawnieniu. Ataki na środowisko „GW” są
prowadzone z różnych pozycji i niekiedy bywają racjonalnie uzasadnione: przeważa jednak
głos zdeklarowanych antysemitów, wzbudzając aprobatę, a nawet aplauz wśród sporych
kręgów społeczeństwa.
Skomplikowana ideologia prezentowana przez „GW” nie mogła znaleźć odpowiedniego
gruntu w społeczeństwie coraz dotkliwiej odczuwającym społeczne skutki transformacji,
podlegającym stratyfikacji według nowych reguł i mechanizmów. Wprawdzie nigdy nie
zanikły dawne podziały na „elity” i „pospólstwo”, jednak kształtowanie się tych stref
dokonywało się wedle nowych kryteriów - zarówno materialnych, jak i niematerialnych.
„GW”, promując aktywność, talent, kreatywność, kierując się do ludzi względnie młodych,
powoli zaczęła być postrzegana jako organ reprezentujący pozbawionych skrupułów yuppies,
bogatych i pewnych siebie. Nietrudno było dodać do takiego obrazu stosowne tło: niechętny
narodowym, rdzennym wartościom kosmopolityzm.
Okoliczności tych bardzo długo w „Gazecie” nie brano zbyt serio: środowisko ją tworzące,
oprócz pomarcowej traumy nigdy nie pozbyło się również swoistego skażenia
„kontrkulturowego”, wyrażającego się w przesadnym niekiedy idealizmie, skłonności do
uznawania wizji własnych za powszechnie obowiązujące. Nie dostrzegało też dokonującej się
istotnej zmiany pokoleniowej warty, rosnącego znaczenia nowej generacji ludzi biorących
czynny udział w opozycji już u schyłku PRL. Generacja ta, wyraźnie odsunięta od polityki
przez starszych braci, coraz śmielej zaznaczała swoją w niej obecność, ujawniła także
resentymenty wywołane wcześniejszym przeniesieniem do „drugiej ligi”. W pewnym
momencie zbiegły się one z resentymentami tych politycznych graczy, których rozpętana
przez Wałęsę „wojna na górze” przesunęła do dalszych szeregów.
Bilans dwudziestoletniego istnienia „GW” jest z pewnością pozytywny, gdyż to ona
przyczyniła się najbardziej do modernizacji polskiego dziennikarstwa nie tylko prasowego.
Nie powinien on jednak przysłaniać faktu, że popełniła też niewybaczalny i skutkujący
poważnymi konsekwencjami grzech pychy, starając się zmonopolizować dyskurs medialny i
uzurpując sobie prawo do wyrokowania we wszystkich sprawach bieżących i historycznych.
28
Sądziła też, że jej siła będzie wieczna, w czym mogły ją utwierdzać efekty ekonomiczne. Te
zaś sprawiły, że oprócz sprawowania rządu dusz zapragnęła gry na rynku finansowym i to na
skalę gigantomańską. Zapomniała – sprzedając zaufanie do swojego towaru – że w transakcji
tej należy także sprzedawać zaufanie do sklepu.
Tymczasem o to zaufanie zaczęli zabiegać coraz skuteczniej inni gracze. Mówiąc inaczej:
jeśli ma rację Anthony Giddens, że o stosunku ludzi do systemu decydują ci, którzy znajdują
się na jego „bramkach”, „punktach dostępowych”30 – to właśnie dziennikarze, z natury
grający rolę gatekeeperów, muszą wywoływać i starać się utrzymać zaufanie do siebie i
mediów jako systemu „pośredników” między społeczeństwem i rzeczywistością. Przejawy
arogancji, pewności siebie i lekceważenia skumulują się i zostaną przeniesione na system,
albo zaowocują utratą zaufania, cynizmem i zachowaniami ucieczkowymi.
W pierwszych latach po przełomie w kształtującym się dopiero systemie demokratycznym
trwa coś, co można określić „kooptacją sieci zaufania”.31 Uczestniczą w niej media – i
uczestniczy nowa władza. Interesujący jest tu związek między mediami elektronicznymi:
radiem i telewizją a strukturami władzy państwowej. Władza, obdarzona społecznym
zaufaniem (choć, jak wspomniałem, było to zaufanie ograniczone) staje się dla
skompromitowanej telewizji pozytywną płaszczyzną odniesienia: dzięki zastąpieniu
kojarzonego z reżimem PRL kierownictwa TVP ludźmi z otoczenia Lecha Wałęsy i jego
najbliższych doradców medium to starało się przekonać widzów, że rzeczywiście ulega
gruntownej transformacji. Ten kierunek „kooptacji sieci zaufania” jest naturalnie władzy na
rękę – nigdy, w żadnym momencie III RP, sfery polityczne nie zrezygnowały z chęci
wpływania na Telewizję Polską i Polskie Radio. Zresztą – nigdy nie przeprowadzono
uczciwej debaty ani o tym, czy media „publiczne” (przymiotnik ten przysłonił, jak figowy
listek, niekwestionowaną w zasadzie symbiozę radia i telewizji i władzy) są w ogóle
potrzebne, a jeśli tak – to komu, w jakim zakresie i w jakiej roli. Pojemne i przez to możliwe
do karkołomnego naginania pojęcie „misji publicznej” stosowano wprawdzie w ustawowych
umocowaniach zasad funkcjonowania PR i TVP, lecz mimo szumnych zapowiedzi i licznych
naukowych konferencji na ten temat, wszystkie próby jego zdefiniowania kończyły się
fiaskiem. Opozycja polityczna zawsze zarzucała rządzącej ekipie podporządkowanie sobie
mediów publicznych, ale kiedy sama zdobywała władzę – natychmiast wchodziła w rolę
poprzedników, manipulując nie tylko przy rozstrzygnięciach ustawowych, ale dokonując –
przy pomocy modyfikacji stosownych zapisów prawnych – zmian na kluczowych
30 A. Giddens, Konsekwencje nowoczesności…, s. 76; P. Sztompka, op. cit., s. 296-97.31 Por. P. Sztompka, op. cit., s. 341-42.
29
stanowiskach w radiu i telewizji, a przez to na ich program i nachylenie ideologiczne w
zakresie informacji i publicystyki.
„Kooptacja sieci zaufania” w początkowym okresie powstawania nowego ładu medialnego po
1989 roku była w ostatecznym rozrachunku sposobem przeniesienia relacji władzy i mediów
elektronicznych z czasów PRL w warunki porządku kapitalistycznego. Warto przy tym
pamiętać, że medium takie jak telewizja powstawało w Polsce za sprawą PZPR, zawsze
pozostawało pod partyjną kuratelą i wśród tych, którzy telewizją zarządzali i ją robili przed
1989 rokiem praktycznie nie było nikogo, kto znałby inne niż utrwalone w komunistycznym
reżimie, wzory. Radio i telewizja są nie tylko technologiami, instytucjami, ale wręcz
sys temami ku l tu row ymi , których nie można po prostu jednym ruchem „przełączyć”.
Tworzenie zawartości jest w tych mediach wysoce skomplikowanym procesem,
wymagającym wiedzy, doświadczenia i umiejętności nieporównywalnych ani z
dziennikarstwem, ani z twórczością dla innych mediów. Wymiana całego zespołu
dziennikarzy, wszystkich pracowników planu i zaplecza technicznego byłaby dla telewizji
wręcz samobójcza: skąd zresztą mieliby ci dziennikarze, nieskażeni komunistyczną telewizją,
pochodzić? Jeśli byli dziennikarze prasowi, w tym związani z wydawnictwami podziemnymi,
przechodzili do pracy w radiu i telewizji to praktycznie musieli uczyć się zawodu od
początku. Dziennikarstwo prasowe różni się od radiowego i telewizyjnego tak bardzo, że
wszystkie próby przenoszenia wzorów w jedną lub drugą stronę odbija się na jakości pracy
reporterskiej i tym samym narusza pewne ramy, stabilizujące „umowę” między medium a
jego publicznością, widownią czy audytorium. To samo dotyczy standardów zarządzania
medium prasowym, różniących się poważnie od kierowania stacją radiową czy telewizyjną i
to na wszystkich poziomach.
Journamorfoza w radiu i telewizji przebiegała znacznie wolniej niż w prasie, a skomplikowała
się wtedy, gdy rynek audiowizualny uległ rzeczywistej dywersyfikacji wraz z wejściem do
gry RMF, Polsatu i TVN. Nadawcy komercyjni korzystali z doświadczenia ludzi związanych
z mediami elektronicznymi w czasach PRL i ta przeszłość nie stanowiła dla właścicieli
nowych stacji istotnej przeszkody. Zatrudniano więc „gotowych” fachowców, przejmując ich
na ogół z mediów publicznych, oferując lepsze warunki pracy i lepsze zarobki. Startową
pozycję nadawców komercyjnych poprawiała – poniekąd wymuszona przez zagmatwane
przepisy prawne – konieczność korzystania z „okresu rozruchowego”, w którym
retransmitowano programy zagraniczne, stopniowo zastępując je własną produkcją, zwłaszcza
po otrzymaniu koncesji na nadawanie rozsiewcze. Ponieważ znajomość języków zachodnich
w Polsce nie była zbyt powszechna – największą popularnością cieszyły się programy
30
muzyczne i sportowe. Trudno także pominąć i to, że dwaj najwięksi dziś prywatni nadawcy
telewizyjni – Polsat i TVN – wchodzili na ścieżkę przetartą niejako przez telewizje
pozostające pod kontrolą Nikoli Grauso i niezależnie od oceny działań sardyńskiego
biznesmena na polskim rynku mediów (był też właścicielem „Życia Warszawy”) to jego
stacje pierwsze złamały monopol TVP już wiosną 1990 roku. On też był autorem pierwszych
na polskim rynku zakupów lokalnych, małych i amatorskich stacji telewizyjnych (m. in.
pierwszej chyba w całym dawnym bloku wschodnim prywatnej telewizji PTV Echo we
Wrocławiu), a także niefortunnym uczestnikiem pierwszych, bardzo niejasnych, wydarzeń
związanych z wydawaniem koncesji po wejściu ustawy o radiofonii i telewizji w 1992 roku.
Losy pierwszych „oddolnych” inicjatyw w dziedzinie mediów elektronicznych, działających
„piracko” w myśl liberalnej zasady „co nie jest zakazane – jest dozwolone”, przejmowanych
przez duże firmy i inwestorów zagranicznych, którzy bezpardonowo później nimi żonglowali
(a więc także zespołami ludzi, którzy je tworzyli) są bardzo podobne do spontanicznych
przedsięwzięć prasowych i niejako symbolizują procesy transformacji mediów polskich po
1989 roku. Zderzenie z prawami rynku musiało z pewnością studzić idealizm i modyfikować
polskie wyobrażenia o „wolnych mediach” i dziennikarstwie obecnym na takim rynku.
Złamanie monopolu TVP i PR wyznaczało także symbolicznie moment przemiany modelu
„paleotelewizji” w „neotelewizję”: w tym drugim podstawową rolę odgrywają potrzeby
widza, a nie ambicje nadawcy. Trzeba to jednak rozumieć ściślej: potrzeby te nie były wcale
wykrystalizowane, gdyż nie znajdowały odbicia w modelu mediów realizowanym w PRL.
Znajdowały się raczej w stadium zalążkowym, w formie nieskonkretyzowanych „preferencji”,
polegających na tym, że z oferty „reżimowej” telewizji czy radiofonii odbiorca wybierał
rozrywkę lub ambitniejsze pozycje kulturalne dające mu poczucie kontaktu z lepszą
rzeczywistością, bardziej kolorowym i ciekawszym światem. Niechętnie czy wręcz wrogo
odnosił się natomiast do informacji czy publicystyki. Stacje komercyjne wchodząc na rynek
mogły – i dokonały tego w sposób wręcz modelowy – wzmocnić tę pierwszą skłonność,
wykorzystując przy tym zarysowujące się już w połowie lat 90. naturalne zmęczenie
odbiorców problematyką polityczną. Tak oto sprzedawca tworzył klienta po to, by lepiej
sprzedawać swój towar. Działał tu czynnik nowości, ciekawości, zdumienia możliwościami
medium wprawdzie znanego, ale odkrywającego nieznane dotąd oblicze. Chodziło o
wmówienie ludziom, że właśnie na to czekali, że tego im trzeba, że tak właśnie wygląda świat
medialny, czyli ich własny świat.
Mechanizmy te można opisać posługując się instrumentarium dostarczanym przez teorię
kultywacji lub teorię wzmocnienia: ważniejsza od ujęcia teoretycznego może mieć –
31
znajdująca potwierdzenie w praktyce - teza, iż komercyjne stacje telewizyjne i tabloidalna
prasa znacznie lepiej pojmowały nastroje towarzyszące „traumie Wielkiej Zmiany”:
zmęczenie polityką, rosnące poczucie rozczarowania, mechanizmy powodujące narastanie
resentymentów w znacznej części społeczeństwa. Model dyskursu modernizacyjnego,
narzucany przez „Gazetę Wyborczą” stawał się coraz bardziej obcy. Tym, którzy odczuwali
traumę, coraz mniej odpowiadał również tworzony przez środowisko „GW” nieznany do tej
pory wzorzec gazety jako politycznego gracza, nieformalnej partii – nie medium polityki i
rzeczywistości, ale politycznego aktora. Dziennikarstwo „GW”, odnajdujące partnera w
ludziach lepiej przystosowujących się do zmienionych warunków – podobnie jak
dziennikarstwo tygodnika „Polityka”, również w czasach PRL zaspokajające zapotrzebowania
na opinie w kręgach elit – pogłębiało lukę informacyjną i wzmacniało działanie
mechanizmów dzielących społeczeństwo.
Nowi gracze medialni doskonale rozpoznali tę lukę: już w 1991 roku pojawia się „Super
Express” – pierwszy na polskim rynku klasyczny tabloid32, sukcesywnie rozpoczynają
działalność kolejne zagraniczne wydawnictwa z potężną ofertą czasopism kolorowych
(Bauer, G+J, Marquard, Axel Springer). Atrakcyjna szata graficzna, lekka, plotkarska forma
uprawianego tu dziennikarstwa sprzyjała raczej relaksowi i nieabsorbującej rozrywce, dobrze
uzupełniając się z ofertą telewizji rozrywkowych (Polsatu, TV 4, RTL 7). Informacja
polityczna – o ile w ogóle się pojawiała – podawana była w skondensowanej formie, bez
wzbogacania jej komentarzem czy analizą, stanowiąc raczej rodzaj „szumu” towarzyszącego
przekazom stanowiącym główny nurt.33 Ta względnie wyraźna korelacja między rosnącą
popularnością nowych, nieznanych do tej pory w Polsce, odmian czasopism kolorowych i
popularnością rozrywkowych odmian telewizji i stacji radiowych z całą pewnością jest
pierwszym etapem dokonującej się w polskich mediach konwergencji. O ile bowiem rozmaite
postaci konwergencji technologicznej czy instytucjonalnej są możliwe do przeniesienia w
całości z zewnątrz i implementowania ich w nowym kontekście społecznym, o tyle
konwergencji jako kultury medialnej w taki sposób „splagiatować” się nie da. Jeśli się ona
rzeczywiście pojawia i umacnia – to jako efekt aprobaty dla niej odbiorców i zarazem dowód,
iż wywoływane przez nią zjawiska są odpowiedzią na rzeczywiste potrzeby publiczności.34 O
32 Jest rzeczą interesującą, że pomysłodawcą „Super Expressu” i jego pierwszym redaktorem naczelnym był jeden z założycieli „Gazety Wyborczej” Grzegorz Lindenberg, doskonale wykształcony socjolog, związany m.in. z centrum badania Rosji na Uniwersytecie Harvarda, a także z Fundacją Batorego.33 Por. K. Williams, op. cit., s. 32. Autor ten pisze, że poważne tematy pojawiają się w tabloidach w “rozmytej” postaci i przytacza sąd obrońców takiego właśnie stylu dziennikarstwa, którzy uważają, że dzięki niemu ludzie w ogóle chcą jeszcze o poważnych sprawach rozmawiać.34 Tak problem konwergencji rozumie najważniejszy jej teoretyk, Henry Jenkins: Kultura konwergencji. Zderzenie starych i nowych mediów, tłum. M. Bernatowicz, M. Filiciak, Warszawa 2007.
32
ile jednak „utelewizyjnianie” dziennikarstwa informacyjnego na Zachodzie dokonywało się
stopniowo, niejako ewolucyjnie (choć w różnych krajach „starej” Europy tempo zmian
bywało odmienne ze względu na różnice tradycji i rozmaitą podatność społeczeństw na
transformację), o tyle w krajach dawnego bloku sowieckiego można mówić o radykalnym
zwrocie. Nakładanie się przekazu informacyjnego i rozrywkowego, określane jako
infotainment, było w oczach widzów i czytelników zjawiskiem nowym i do tego stopnia
fascynującym, że zaczęli od wszystkich dziennikarzy wymagać właśnie takiego podejścia i
kojarzyć je z jakimś „idealnym” modelem uprawiania tego zawodu. Majestatyczny styl
mediów elektronicznych z czasów PRL i „dyskurs modernizacyjny” narzucany przez „GW”
zaczął być postrzegany jako spójny, lecz odrębny i alienujący się „paradygmat” utożsamiany
z „mową władzy”. To były „ich media” – trudne, irytujące. „Nasze” mówiły językiem
potocznego doświadczenia, wydawały się o wiele bardziej kolorowe, dynamiczne – a przez to
mniej konfliktowe. Nie dążyły do przedstawiania jakiejś całościowej wizji rzeczywistości –
przeciwnie, przekazywały ją w postaci intensywnych, nacechowanych emocjonalnie
fragmentów, które stawały się całością w akcie odbioru. Jako spoiwo służyło tu bezpośrednie,
„życiowe” doświadczenie widzów i czytelników.35 Nic więc dziwnego, że zaufanie odbiorców
przesunęło się w stronę takiego typu przekazów, zaś media „poważne” już w połowie lat 90.
zaczęły bić na alarm.
„Tabloidyzacja” przekazu dziennikarskiego, z powodu której alarm ów wszczęto, nie była
niczym nowym w mediach zachodnich i była zjawiskiem liczącym sobie co najmniej wiek.
Skoro się pojawiła i przynosiła sukcesy wydawcom, a dziennikarzom znaczną sławę –
widocznie istniało na nią zapotrzebowanie, podobnie jak na infotainment, propagowany za
pośrednictwem potężnego strumienia telewizyjnego, wzmacnianego przez pisma typu
bulwarowego i kolorowe magazyny. Specyfika tego procesu w warunkach polskich – a z
pewnością również w warunkach innych społeczeństw postkomunistycznych – polegała na
tym, że proces ów wnikał w słabo ugruntowane jeszcze struktury demokracji, mocno labilne
mechanizmy zachowań „obywatelskich”. Jeszcze nie zdążył uformować się model
dziennikarstwa „poważnego”, model demokratycznych mediów jako istotnego ogniwa
budującego sferę publiczną – a już, jako alternatywny i zarazem niesłychanie atrakcyjny,
zjawiał się model zupełnie przeciwstawny. Tabloidy, wmawiając odbiorcy, że mówią w jego
imieniu, są bowiem zainteresowane nie modernizacją społeczeństwa, lecz konserwacją
istniejących przekonań, stereotypów, postaw i nastawień: to na nich opierają swoje istnienie. 35 Por. C. Sparks, Popular Journalism: Teories and Practice, [w:] P. Dahlgren, C. Sparks (eds.) Journalism and Popular Culture, London 1992, s. 39; S. Allan, Kultura newsów, tłum.A. Sokołowska, Kraków 2006, s. 107-113; W. Godzic, Telewizja jako kultura, wyd. II poprawione, Kraków 2002, s. 93-100.
33
Skupiają się na budzeniu zaufania do siebie samych – kosztem zaufania do świata, o którym
mówią. Są początkiem zjawiska, które określa się jako „spirala cynizmu”, stopniowo
tworzące „kulturę cynizmu”.36 „Rozkręca się” ona bardzo podobnie jak opisywana przez E.
Noelle-Neumann „spirala milczenia”, jednak nie jest ona oparta wyłącznie na wrodzonych
człowiekowi skłonnościach do konformizmu i lękach przed odrzuceniem. „Cynizm”,
rozumiany tu początkowo jako sceptyczny, ostrożny dystans, przeradzający się w ironię,
sardoniczny śmiech, a wreszcie w błazeński rechot i klownadę – mają świadczyć o
„dojrzałości”, „realizmie” i doświadczeniu, potwierdzać zasadę, że nikomu ufać nie należy,
gdyż nic nie ma wartości. W warunkach odczuwania traumy Wielkiej Zmiany nietrudno o
rozkręcenie takiej spirali – więcej: cynizm jest znakomicie sprzedającym się towarem,
gwarantującym jego sprzedawcom finansowy sukces. To właśnie czyni tabloidy dziećmi
sukcesu w czasach transformacji:
„Tabloidy można posądzać o wiele rzeczy, ale na pewno nie o to, że kształtują ufnych obywateli. Jednym z najbardziej charakterystycznych tonów, które przybierają, jest sceptyczny śmiech. Śmiech pełen niedowierzania i zadowolenia – społeczeństwo czerpie satysfakcję z faktu, że przejrzało ich (to znaczy jedną z aktualnie wpływowych grup). Dzieje się tak, ponieważ podporządkowanie społeczeństwa nigdy nie przerodziło się w poddaństwo.”37
Cytowany wcześniej Kevin Williams38 dostrzega, iż sukces takiej właśnie prezentacji świata
przez tabloidy przenosi się na media głównego nurtu, których właściciele, wydawcy i
dziennikarze starają się naśladować ton, który sprzedaje się najlepiej. Ton ten można określić
jako „obiektywizm tabloidalny”. Cechuje go agresywny, „inkwizytorski” sposób prowadzenia
rozmów z politykami i osobami publicznymi (także gwiazdami show biznesu, celebrytami),
zatarcie uważanego w dziennikarstwie zachodnioeuropejskim za świętość oddzielania
informacji od opinii, zainteresowanie skandalami, życiem prywatnym (w tym seksualnym)
osób publicznych, inscenizowanie i prowokowanie wydarzeń tak, by można je było
atrakcyjnie „sprzedać”, emocjonalność (najczęściej teatralna) w relacjonowaniu wypadków, a
także przesłaniająca kardynalne niekiedy błędy merytoryczne i warsztatowe „szybkość”
docierania do faktów, która staje się wartością samą w sobie gdyż zapewnia przewagę nad
konkurencją (J. Baudrillard porównywał to nastawienie reporterów do sytuacji znanej z filmu
Raport mniejszości, w którym chodzi o zapobieganie zdarzeniom, które jeszcze nie nastąpiły).
Dodatkowo – w roli ekspertów i komentatorów występują tu gwiazdy znane widzom z
widowisk i seriali, a więc w specyficzny sposób obdarzane „zaufaniem”, uchodzące za 36 J. N. Cappella, K. H. Jamieson, Spiral of Cynicism, London 1997; C. H. de Vreese, The Spiral of Cynicism Reconsidered, “European Journal of Communication”, vol. 20 (2005), nr 3, s. 283-301; P. Sztompka, op. cit., s. 300.37 J. Fiske, Popularity and the Politics of Information, [w:] P. Dahlgren, C. Sparks, op. cit. s. 49; cyt. za S. Allan, op. cit., s. 109.38 K. Williams, op. cit., 96-97; 103-106
34
„sąsiadów przez ścianę” oglądających ich widzów lub też rolę sędziów i analityków powierza
się samym widzom, uruchamiając rozmaite mechanizmy interaktywności (telefony do studia,
listy od czytelników, od chwili popularyzacji Internetu również maile i fora otwarte dla
wszelkich komentarzy). Rola dziennikarstwa analitycznego, publicznego poważnego
dyskursu o poważnych sprawach stopniowo maleje, zostaje zmarginalizowana i przesunięta
do medialnych nisz. W mediach mainstreamowych zaczyna dominować wizja sfery
publicznej jako sceny, na której toczą się widowiska. Życie społeczne – od polityki, poprzez
ekonomię, sport po kulturę – traktowane jest jak spektakl tworzony przez media, dla mediów i
następnie przez media relacjonowany. Zjawisko to, określane niekiedy jako politainment w
gruncie rzeczy nazwać należy depolitainment, „spektaklem depolityzacji”, którego efektem
jest zniechęcenie odbiorców do aktywności publicznej, wzbudzenie w nich nieufności i
dystansu, potwierdzającego negatywne doświadczenie i rozczarowania. Współgra z tym
spektaklem eksponowanie niepewności i zagrożeń, tworzące „kulturę strachu”, od dawien
dawna należącego do składników kultury popularnej. „Infoidyzacja”mediów, w której
podstawowymi składnikami są newszak (informacja o nikłej ważności, podana w lekkiej
formie39) i „infoid” (informacja niepełna, podawana jako kompletna, „surowiec” zamiast
produktu dziennikarskiego40) prowadzi do sytuacji, w której odbiorca czuje się „nasycony”
informacjami – choć w gruncie rzeczy nie dowiaduje się niczego o świecie, czego nie
wiedziałby lub nie przeczuwał wcześniej. Zarazem odczuwa satysfakcję, że jego wcześniejsza
wiedza lub przeczucia znalazły potwierdzenie w przekazie medialnym. Jest to w istocie
sytuacja opisana przez Pierre’a Bourdieu w jego paszkwilu na telewizję i nazwana
„zidioceniem” dziennikarstwa: dodajmy jednak, że wywoływana dominacją takich przekazów
społeczna apatia i nieufność staje się pretekstem do wzniecania przez media – zwłaszcza w
okresach przedwyborczych – „moralnej paniki” z powodu słabego zainteresowania
społeczeństwa polityką i prognozowanej niskiej frekwencji. Potwierdza to działanie
wspomnianej wyżej „spirali cynizmu” i znajduje odbicie w badaniach socjologicznych
prowadzonych również w Europie Zachodniej i USA.41
Prezentowaniu polityki jako spektaklu rozgrywającego się w obcej, a nawet wrogiej
„zwykłemu obywatelowi” przestrzeni towarzyszy wzrost zapotrzebowania na dziennikarstwo
śledcze i traktowanie go jako jedynej postaci prawdziwie obiektywnego, niezależnego i
39 Por. B. Franklin, Newszak, London 199740 Por. S. Allan, op. cit., s. 218.41 J. N. Cappella, K. H. Jamieson, op. cit.; P. Schyns, Ch. Koop, Political Cynicism: Measurement, Characteristics and Consequences of a Growing Phenomenon, Paper presented at the 30 th Annual Scientific Meeting of ISPP; Dublin 1999; D. Tannen, Cywilizacja kłótni. Jak powstrzymać amerykańską wojnę na słowa, przeł. P. Budkiewicz, Poznań 2003, s. 114 i n.
35
odważnego uprawiania tego zawodu. Wprawdzie wyobrażenie dziennikarza jako „psa
stróżującego” (watchdog) systemu demokratycznego znacznie się przy tym wzmacnia – co
zgodne jest ze standardami „dobrego dziennikarstwa”, jednak połączenie go z wymaganiem,
by ów „pies stróżujący” był jednocześnie psem tropiącym, a także psem gończym prowadzi
do paradoksu i swoistego rozdwojenia (jeśli nawet nie do roztrojenia) jaźni. Przeszacowanie
roli dziennikarstwa śledczego jest zjawiskiem dość powszechnym w Europie Zachodniej,
która zresztą dość długo opierała się ekspansji angloamerykańskich wzorców, w których rola
mediów jako instytucji śledczych jest bardzo wysoka. Trudno jednoznacznie ocenić, czy
powodem takiej wstrzemięźliwości był fakt, iż dziennikarze „demaskatorzy” i
„rozgrzebywacze brudów” (muckrakers), przedstawiani jako strażnicy demokratycznych
wartości i transparentności władzy oraz biznesu stawali się z reguły trudni do odróżnienia od
zwyczajnych dostawców sensacji i plotek, żywiących tabloidy. Z drugiej strony – kryzys
dotykający również „poważnych” mediów zmusił je do poszukiwania atrakcyjnych
czytelniczo form: prezentowanie spraw istotnych społecznie w sensacyjnej formie wydawało
się przez jakiś czas dobrym wyjściem, gdyby nie to, że działało czasem jak bumerang.
Powracał on do dziennikarza, który go wyrzucił, niekiedy powodując poważne obrażenia, a
nawet cywilną śmierć, choć pierwotny cel pozostawał nietknięty. „Paradygmat
marketingowy” – w którym osadzona jest współczesna definicja informacji przysłania
wszystkie inne aspekty dziennikarstwa, które zaczyna postrzegać odbiorcę nie jako partnera
dyskursu publicznego, lecz jako konsumenta, któremu należy sprzedać odpowiednio
opakowany, atrakcyjny towar. Wiadomość dotyczy więc nie tego, co rzeczywiście „istotne”,
ale jedynie tego, co za istotne uznaje publiczność.42
Dobrym przykładem takiego bumerangowego efektu jest ujawnienie przez „GW” propozycji,
z jaką – według relacji dziennikarskich – zwrócił się do Adama Michnika i zarządu Agory
Lew Rywin. Publikacja materiału, przedstawianego jako efekt „dziennikarskiego śledztwa”,
jest – jak sądzę – jednym z punktów zwrotnych w dwudziestoletniej historii polskich wolnych
mediów.43 Niezależnie od poważnych politycznych konsekwencji, jaką miała ta sprawa,
określona natychmiast jako „Rywingate”, doprowadziła ona do brzemiennego w późniejsze
42 Por. H. J. Gans, Can Popularization Help the News Media?, [w:] B. Zelizer (ed.), The Changing Faces of Journalism Tabloidization, Technology and Truthiness, NY 2009, s. 17 i n.; D. Underwood, Reporting and the Push for Market-oriented Journalism, [w:] W. L. Bennet, R. M. Entmann (eds), Mediated Politics, Cambridge 2001, s. 101.43 P. Smoleński, Ustawa za łapówkę czyli przychodzi Rywin do Michnika, "GW" z 27.12.2002. Znacznie wcześniej (wrzesień 2002) w formie satyrycznej ujawnili tę sprawę dziennikarze tygodnika „Wprost” (nr 36 z 2002 roku), jednak inne media nie nadawały jej rozgłosu, stąd też opinia publiczna dowiedziała się o niej w wersji „GW”. Por. S. Czapnik, Media a afera Rywina: Perspektywa ekonomii politycznej komunikowania, [w:] Media i władza, pod red. P. Żuka, Warszawa 2006; M. Bil, A. Błoński, A. Małkiewicz, Komisja Rywina. Próba spojrzenia politologicznego, Wrocław 2005.
36
skutki, a niesłychanie spektakularnego, przełamania granic oddzielających dziennikarstwo
„poważne” od „sensacjonizmu”, a także naruszenia kodu, w jakim starała się formułować
swoje przesłanie pierwsza gazeta w wolnym kraju. Witold Bereś pisze:
„Ale coś, co mogło stać się niewątpliwym sukcesem »Gazety« i jej szefa, stało się punktem oznaczającym odwrót nie tylko Agory, ale i Polski. W mniejszej skali chodzi o ujawnione po raz pierwszy ogromne pokłady medialnej niechęci do »Gazety« i do jej naczelnego. […] Istotniejsze jest to, że publikacja nagrania przyczyniła się do powołania specjalnej komisji sejmowej, jednego z najciekawszych zjawisk politycznych, a może socjologicznych współczesnej Polski. Jej powstanie spowodowało wręcz modę na publiczne rozliczanie elit. […] Istotniejsze, że oczom zdumionej publiki ukazało się to, na co złorzeczyli zazwyczaj taksówkarze: szokujące kontakty towarzyskie najrozmaitszych środowisk politycznych, dla których tak naprawdę liczył się nie świat wartości czy opcja lewica-prawica, ale świat bankowych rachunków lub przynajmniej wpływów”44
Wizerunek Adama Michnika, działacza opozycji i ofiary esbeckich prześladowań,
zdeklarowanego moralisty posługującego się ukrytym dyktafonem, by nagrać rozmowę z
człowiekiem, z którym łączyła go jeśli nawet nie zażyłość, to dobra znajomość, a następnie
rozmowę tę upublicznić – to nie mieściło się w standardach aprobowanych przez tzw.
poważne dziennikarstwo. Tym bardziej nie wyglądało wiarygodnie „opakowanie” tego
wydarzenia w retorykę społecznego, obywatelskiego obowiązku.
„I tak doszło do największego paradoksu afery Rywina. Obryzgani przez nią zostali ci, którzy
Polskę mieli za nic i patrzyli tylko na stan konta oraz ci, którzy interes Polski (a nie prywatę)
stawiają najwyżej” – konkluduje Bereś.45 Jednak na „Rywingate”, której polityczne efekty
były poważne i zadały śmiertelny cios lewicy, a także podważyły wiarygodność
„okrągłostołowego” modelu rozwoju demokracji polskiej, można – jako na wydarzenie
medialne – spojrzeć również z innej perspektywy, łącząc zjawiska pozornie nie mające z nią
nic wspólnego, choć zaskakująca okazuje się ich czasowa koincydencja. Pierwszym z nich
jest sukces programów typu reality show, wprowadzonych do repertuaru telewizji przez stacje
komercyjne: głównie Polsat i TVN. Dzięki nim w świadomości widzów – a także twórców i
aktorów takich programów – mogło wykrystalizować się wyobrażenie telewizji jako
panopticonu, paradoksalnej struktury składającej się z elementów ekshibicjonizmu i
voyeuryzmu.46 Nie chodzi tu wyłącznie o produkcje takie jak Big Brother, lecz o cały
kompleks zjawisk określanych jako reality tv. Wiesław Godzic zauważał, omawiając szeroko
fenomen psychospołeczny Wielkiego Brata:
„To, co niewątpliwie zobaczyliśmy w Wielkim Bracie, to kres autorytetu, pojmowanego jako element tradycji – zwyciężyła ekspansywna codzienność, którą niektórzy nazwą wulgarną – i będą mieli tylko 44 W. Bereś, Tuzin przypadków dziennikarskich… które wstrząsnęły Polską, [w:] Dziennikarze – media – społeczeństwo, s. 239.45 Tamże, s. 240. 46 Por. A. Ogonowska, Voyeuryzm telewizyjny. Między ontologią telewizji a rzeczywistością telewidza, Kraków 2006, s. 157 i n.
37
malutką cząstkę racji. To zaś, co z tego wynika, to konieczność przemyślenia własnej pozycji społecznej przez inteligencję i intelektualistów – i ich roli jako grupy opiniotwórczej, jako instytucji myślowego odniesienia. Zobaczyliśmy bowiem świat wszechwładnego spektaklu i narcystycznego zachowania widza, dla którego najbardziej fascynujące jest oglądanie samego siebie oglądającego siebie. Wielki Brat mówi przede wszystkim o braku umiejętności włączenia się intelektualistów w dynamiczną kulturę codzienności. Masy zobaczyły swoje odbicie i było ono – jak zwykle – medialne i sztuczne. […] Intelektualiści przez dziesiątki lat usypiali społeczeństwo arkadyjskimi wizjami sfery publicznej lub – przeciwstawnymi – zagrożeniami bagna kultury popularnej. Formułowano te opinie z wysokości katedr, ambon i salonów. Teraz chodzi o coś zupełnie innego i pozornie prostszego – trzeba być razem z pogardzanymi masami, zasiadać przed tym samym ekranem telewizora, próbując rozmawiać o tym, jak one rozumieją przedstawiony na nim świat.”47
Odkrycie voyeurystycznych pierwiastków w przekazie telewizyjnym dokonało się wprawdzie
za sprawą formatu nienależącego do informacyjnych zadań telewizji, niemniej niezwykle
szybko w świadomości widzów dokonała się swoista konwergencja gatunkowa: oto przed ich
oczami zaczął rozgrywać się przedziwny spektakl obnażania i nicowania sfer do tej pory
otoczonych tajemnicą lub co najwyżej plotkami i podejrzeniami.48 Ludzie uzyskali możliwość
wglądu za kulisy władzy i mediów w zakresie do tej pory nieznanym – na dodatek były to
kulisy „nowej” władzy i medium symbolizującego niejako ustrojową transformację: „Gazety
Wyborczej” i koncernu Agora. „Gazeta” już wcześniej ujawniała niejasne interesy i korupcję
w sferach władzy, biznesu, służbie zdrowia (np. sprawa łódzkich „łowców skór”), jednak tym
razem to ona sama stawała się jednym z aktorów spektaklu i to takim, któremu powierzono
rolę czarnego charakteru i szlachetnej ofiary spisku.
„Rama” formatu reality tv pozwalała widzom niejako „oswoić” zdumiewające zdarzenia –
zresztą swoje działanie wykazała już w czasie wielogodzinnych relacji z zamachu na WTC
(był to moment zbiegający się z debiutem kanału informacyjnego TVN – TVN24). Sposób
przedstawiania zdarzeń (transmisja posiedzeń sejmowej komisji specjalnej wyjaśniającej
aferę Rywina, a nie relacja lub sprawozdanie) okazywał się w tym przypadku szczególnie
istotny: widz dowiadywał się o zagrożeniach systemu spowodowanych przez sam system –
ten, którego częścią byli zarówno „oni” (politycy), jak i „my” (widzowie). Na dodatek –
dowiadywał się za pośrednictwem mediów, które wprawdzie usiłowały zachować rolę
zimnego, mechanicznego oka obserwującego pracę komisji niejako „w imieniu” widowni,
niemniej to, co było treścią przekazu, dotyczyło w poważnym stopniu samych tych mediów.
Wytwarzał się w ten sposób specyficzny zamknięty krąg – powtórzenie zabiegu „GW”:
upubliczniła ona sprawę, w której odgrywała rolę podmiotu i przedmiotu jednocześnie. Ów
47 W. Godzic, Telewizja i jej gatunki po „Wielkim Bracie”, Kraków 2004, s. 155-56.48 W PRL najbardziej znane przykłady relacjonowania przez media wydarzeń kłopotliwych dla władz to transmisje z przebiegu pielgrzymek papieskich, podpisania Porozumień Sierpniowych, a potem procesu morderców ks. Jerzego Popiełuszki. We wszystkich tych przypadkach transmisje były ściśle nadzorowane przez urzędników partyjnych i służby bezpieczeństwa.
38
niejasny status medium, wahanie na granicy między aktywnym uczestniczeniem w
zdarzeniach, a ich relacjonowaniem zostaje przesądzony na rzecz „spektaklu faktów”, w czym
niemałą rolę odgrywa rozciągnięcie pracy komisji na wiele miesięcy, wprowadzenie
transmisji z nich do „ramówek” telewizyjnych oraz narastająca w politykach-członkach
komisji chęć zostania „gwiazdą”. To, co miało być „wydarzeniem” – zrutynizowało się,
weszło w ramy pewnego „formatu”. Zwraca na to uwagę Wiesław Godzic, opisując
transmisje z prac komisji do wyjaśnienia sprawy Rywina jako „polityczny reality show” lub
polityczną „operę mydlaną”.49 Można jednak na to zjawisko spojrzeć jak na „dramę” czy też
„grę społeczną”, jak proponują Daniel Dayan i Elihu Katz, powołując się przy tym na prace
Victora Turnera. Drama zorganizowana „po karygodnym złamaniu norm, polaryzującym
społeczeństwo i silnie mobilizującym każdy z odłamów do walki” staje się „zgromadzeniem
naprawczym, które może przybrać formę rozprawy sądowej, kościelnego synodu czy też jakąś
inną jeszcze formę ceremonii publicznej. Jeśli to się uda, następuje odbudowa lojalności
wobec wartości wspólnotowych, a jeśli nie – może dojść do schizmy czy secesji.” 50
Wtedy właśnie, w 2003 i 2004 roku, „zgromadzenie naprawcze” zamieniło się w spektakl
typu reality i w związku z tym nie mogło przynieść katharsis. Nie doprowadziło do tego,
czego oczekiwali widzowie – wskazania, osądzenia i przykładnego ukarania sprawców, a
mechanizmy rządzące „aferą Rywina” pozostały niewyjaśnione. Wprawdzie Godzic pisał
(jego książka została ukończona przed finałem prac komisji), że rezultatem owego
politycznego reality show może być aktywizacja społeczeństwa i chęć powszechnego udziału
w wyborach, niemniej fakty okazały się inne: frekwencja w wyborach w 2005 roku ledwo
przekroczyła 40 proc., a najbardziej spektakularnym przejawem frustracji społecznej była
druzgocąca klęska lewicy i rozpoczęcie rządów (przerwanych w połowie kadencji) PiS,
Samoobrony i LPR. Już w czasie, gdy nadawano transmisje, zainteresowanie nimi było
stosunkowo niewielkie (ok. 11 proc., choć sama sprawa przyciągała uwagę wielu Polaków:
znaczyłoby to, że informacje krążyły raczej w obiegu nieformalnym, podawane z ust do ust, a
nie były zdobywane z przekazów medialnych), pracę komisji oceniano wręcz fatalnie (61
proc.), a wiarę w możliwość wyjaśnienia wszystkich okoliczności sprawy wyrażał bardzo
niewielki odsetek badanych Polaków (ok. 9 proc.).51
Skutkiem zmediatyzowania „sprawy Rywina” było wzmocnienie przekonania odbiorców, iż
polityka jest spektaklem rozgrywanym dla mediów i przez media w obszarze postrzeganym 49 W. Godzic, op. cit., s. 184-191.50 D. Dayan, E. Katz, Wydarzenia medialne. Historia transmitowana na żywo, przeł. A. Sawisz, Warszawa 2008, s. 338-39.51 Oceny działalności sejmowej komisji badającej tzw. sprawę Rywina, CBOS: Komunikat z badań, BS/120/2003.
39
jako „obcy”, „nie nasz”. Politycy natomiast przekonali się, że można wykorzystywać
walczące o pierwszeństwo w pozyskiwaniu „newsów” media do rozgrywania partii w
politycznej grze. Utrwaliło się także przeświadczenie, że istnieje szerokie społeczne
przyzwolenie na stosowanie przez media środków i metod uznawanych dotąd za niegodne
dziennikarza, choć właściwych pracy operacyjnej służb dochodzeniowych, śledczych,
wywiadu (podsłuchy, ukryta kamera, prowokacja, wykradanie lub wyłudzanie niejawnych
dokumentów). Marcin Frybes przywołuje w tym kontekście opinię francuskiego socjologa
Dominique’a Woltona:
„Środowisko dziennikarzy nie jest przyzwyczajone – wbrew temu, co samo o sobie uważa – do tego, że mu się w pewnych sprawach nie przyznaje racji. Różni zaś aktorzy społeczni, którym zależy przede wszystkim na zaistnieniu w przestrzeni publicznej, wiedząc, że jest to możliwe tylko za pośrednictwem dziennikarzy i w obawia przed ewentualnym bojkotem, nie mają wystarczająco przekonania, sił i odwagi, by się tej sytuacji przeciwstawić. Dlatego też dziennikarze zamiast przedmiotem krytyki znacznie częściej stają się obiektem starań i zalotów wszelkiego typu.”52
Te „zaloty” to m.in. sterowanie „przeciekami” do prasy, spektakularne ujawnianie przez
zaproszonych do telewizji polityków nieznanych „kwitów” na zwalczanych przeciwników, a
nawet organizowane przy udziale mediów happeningi. Zdarzenia, które następowały później:
afera starachowicka, tzw. taśmy Beger (autorzy tej prowokacji, dziennikarze TVN24,
otrzymali za nią nagrodę Grand Press) czy wyniesienie z IPN, a następnie opublikowanie w
Internecie spisów agentów SB, wymieszanych ze spisami ich ofiar przez Bronisława
Wildsteina (został za to wyrzucony z „Rzeczpospolitej”, co wywołało protesty dużej części
środowiska dziennikarskiego i uznane za zamach na wolność mediów), skandale obyczajowe
w „Samoobronie”, ujawnienie przypadków pedofilii w Kościele katolickim, wreszcie kolejne
oskarżenia o współpracę z SB znanych postaci życia publicznego, w tym kościelnych
hierarchów, uczonych, a nawet dziennikarzy (m .in. Lesława Maleszki, który – mimo iż sam
potwierdził oskarżenia o agenturalność formułowane przez dawnych kolegów z podziemia –
pozostał pracownikiem redakcji „Gazety Wyborczej”), afera Orlenu, spektakularne,
odbywające się pod okiem specjalnie zapraszanych na tę okoliczność kamer aresztowania
polityków, działaczy sportowych, lekarzy – to wszystko tworzyło potężną falę rozmywającą
bardzo kruche fundamenty demokratycznego ładu w Polsce: pierwotne zaufanie do
składających się na ten ład instytucji, wśród nich takich, które tworzą „instytucjonalną
nieufność”: policji, służb wywiadowczych, prokuratury, a wreszcie mediów, które afery te
ujawniały. Piotr Sztompka pisze tej sytuacji, formułując „pierwszy paradoks demokracji”:
„Większość konstytutywnych dla porządku demokratycznego zasad zakłada instytucjonalizację nieufności, która stwarza swego rodzaju zabezpieczenie dla tych, którzy byliby gotowi zaryzykować 52 M. Frybes, Dziennikarz polski w procesie transformacji, [w:] Dziennikarstwo – media – społeczeństwo, s. 229.
40
zaufanie, a zniechęca tych, którzy myślą o jego nadużyciu. Stanowi ona także mechanizm korygujący rzeczywiste przypadki naruszenia zaufania, jeżeli już do nich dochodzi. W efekcie istnieją duże szanse, aby powstała spontaniczna, uogólniona kultura zaufania. Krótko mówiąc: im więcej zinstytucjonalizowanej nieufności, tym więcej będzie spontanicznego zaufania.”53
Jednak cechą polskiej rzeczywistości po 1989 roku była nieumiejętność osiągnięcia proporcji
między zinstytucjonalizowaną nieufnością a spontanicznym zaufaniem, co spowodowało
niezdolność do uformowania się społeczeństwa obywatelskiego. Media jako reprezentanci
„zinstytucjonalizowanej nieufności” zaanektowały tę sferę, w której społeczeństwo takie
powinno było powstać. Przenosząc w polskie realia, „plagiatując” wzorce zachodniego
dziennikarstwa śledczego raczej zapobiegały (inna rzecz, na ile świadomie) kształtowaniu się
świadomości obywatelskiej, niż ją propagowały. Nie potrafiły też dostatecznie uchronić siebie
samych przed powstawaniem własnego negatywnego wizerunku: dziennikarze, chcąc
zdobywać informacje, wnikali w środowisko polityków, biznesmenów, gwiazd rozrywki i
sportu, stapiali się z nim w trudną do określenia całość. Mimo że ujawnianie mrocznych stron
demokracji było zawsze obudowane retoryką „społecznego interesu” – od „afery Rywina”
stało się jasne, że chodzi o wywołanie wrażenia spektaklu, wzmocnienie nieufności i
dystansu, ironii wymieszanej z cynizmem. Można powiedzieć, że dopiero w pierwszej
dekadzie XXI wieku polska journamorfoza weszła w kolejną fazę: w niej zasadniczą rolę
zaczął odgrywać sam dziennikarz. Tabloidyzacja mediów stała się tabloidyzacją
dziennikarstwa, a dziennikarz ze sprzedawcy sam zamienił się w towar. Paradoksem
dziennikarstwa śledczego jest to, że jeśli zaczyna ono dominować w dyskursie medialnym,
jeśli zatem „instytucjonalna nieufność”, której jest niejako symbolem przesłania pole
„spontanicznego zaufania” – to efektem takiego rozchwiania równowagi jest
zakwestionowanie tego, czego „psy stróżujące” pilnują: systemu demokratycznego. Jest on
wówczas postrzegany jako przedmiot zainteresowania o tyle, o ile dostarcza dowodów swojej
degradacji. „Psy stróżujące” zaczynają zatem pilnować tylko swojej „kości”: dbają, by proces
rozkładu systemu trwał i by nieustannie dostarczał odpowiednich tematów i sensacyjnych
„newsów”. Nastawienie takie powoduje, że dziennikarze poszukujący wciąż nowych,
szokujących tematów i dowodów korupcji elit stają się łatwym celem PR-owców i
„spindoktorów” partii politycznych, rządu, a także – co ważne w czasach Internetu – biorą
wyrażane w Sieci opinie za autentyczny „głos społeczny”, choć w rzeczywistości może on
być inspirowany przez specjalistów od walki propagandowej. Poddają się w ten sposób
nieskomplikowanej wizji bipolarnego świata, w którym siły odśrodkowe, atomizujące są
53 P. Sztompka, op. cit., s. 345.
41
silniejsze od dośrodkowych, integracyjnych. Jeśli już mowa o jakiejkolwiek integracji, to
dokonuje się ona przede wszystkim poprzez wywołanie wrażenia „zaprzyjaźniania się”
mediów z ludźmi skrzywdzonymi lub wykluczanymi i podtrzymywanie solidarności
skierowanej przeciwko bliżej nieokreślonym, acz potężnym, „onym”, którym nigdy nie
należy ufać. Podkreślmy przy tym: chcąc być najbliżej źródeł informacji, dziennikarze
śledczy muszą wchodzić w bliskie, niebezpieczne związki z politykami, a także siłowymi
resortami, które są depozytariuszami ważnych tajemnic. Rozumiejąc rywalizację między
mediami o dostęp do wiedzy i o szybkość przekazywania tego, co zostanie dziennikarzom
udostępnione – politycy zaczynają wykorzystywać media jako podatny, łatwo sterowalny, a
na dodatek wciąż obdarzany zaufaniem składnik politycznych projektów. Doskonale było to
widoczne w okresie nazywanym „Czwartą RP”, socjotechnicznym projekcie autorstwa PiS-u:
nieustanne konferencje i kontrkonferencje prasowe ministra Ziobry, spektakularne prezentacje
(np. ustaleń prokuratury w sprawie tajemniczych spotkań Janusza Kaczmarka z biznesmenem
Ryszardem Krauze w hotelu „Marriott”), nadaktywność powołanego do naukowych badań
IPN w rozdzielaniu wiedzy o peerelowskiej agenturze – to wszystko dowiodło, jak bardzo
nieodporne na manipulacje staje się w pewnych sytuacjach dziennikarstwo śledcze. W
pewnym momencie to władza zaczęła ustalać „porządek dzienny” w mediach, paraliżując ich
własne zadania w tym zakresie.
Moment, w którym wybucha „afera Rywina” nie jest przypadkowy. Zbiega się z nią znaczny
wzrost siły elektronicznych mediów komercyjnych, szczególnie grupy ITI. To ona
wprowadziła wiele zaakceptowanych przez odbiorców „voyeurystycznych” formatów
telewizyjnych – ona też rozpoczęła nadawanie, w osobnym kanale,
dwudziestoczterogodzinnego programu informacyjnego TVN24, co na polskim rynku
telewizyjnym było istotnym przełomem (do tej pory wiadomości przez całą dobę nadawała
wyłącznie centralna radiostacja publiczna, stopniowo zaczynały to czynić radiostacje
komercyjne). Jeśli dodamy do tego bardzo ożywioną działalność inwestorów zagranicznych
na rynku dzienników ogólnopolskich i regionalnych – stawało się jasne, że jedyna „wyspa”,
na której znajdowały się media mogące poddawać się władzy, czyli publiczna radiofonia i
telewizja, zostanie wkrótce zatopiona. Dlatego podjęto kolejne intensywne prace nad
nowelizacją obowiązującej od dziesięciu lat Ustawy o Radiofonii i Telewizji: intencją rządu
jako autora projektu noweli było zapewnienie sobie wpływu na media publiczne i
ograniczenie koncentracji kapitału w mediach komercyjnych, czyli faktyczne zahamowanie
ich naturalnego rozwoju. Otworzyło to pole konfliktu między prywatnymi mediami i rządem
– wówczas lewicowym. Głównym celem legislacyjnych gier był koncern Agora, jak sądzono,
42
zainteresowany (po serii udanych zakupów lokalnych radiostacji) kupnem Polsatu.
Skomplikowane machinacje wokół nowelizacji ustawy, przerwane wybuchem „afery
Rywina”, zatrzymały na długo konieczną reformę rynku medialnego w Polsce, niedokonaną
faktycznie do dziś, gdyż utrwaliły przeświadczenie, iż sprowadza się ona wyłącznie do
zabiegów o utrzymanie wpływów władzy w mediach publicznych.
Osłabiło to poważnie i tak już nienajlepszy wizerunek TVP jako medium informacyjnego i
publicystycznego, wyhamowało również na pewien czas rywalizację między TVN a
Polsatem. Z rywalizacji tej zwycięsko wyszła firma Mariusza Waltera – kształtując wizerunek
medium neutralnego, obiektywnego i nowoczesnego zarówno technologicznie, jak też pod
względem sprawności dziennikarskiej, a zarazem doskonale odpowiadającego na
zapotrzebowania na rozrywkę. Zaczęła też być postrzegana jako pewien model uprawiania
dziennikarstwa informacyjnego i publicystyki, na dodatek zręcznie „wpasowując się” w lukę
powstałą między TVP a stacją Solorza. Nie zrezygnowano przy tym z realizacji zamierzeń
„konwergencyjnych”: wykupiono większościowy pakiet w portalu Onet.pl, duży nacisk
położono również na rozwój interaktywności w sferze technologii i struktury programu.
Prawdziwym przełomem okazało się jednak sprowadzenie do TVN Tomasza Lisa (1997) i
zbudowanie bardzo nowoczesnego, a w warunkach polskich nowatorskiego, magazynu
informacyjnego „Fakty”. Dziś wzrost znaczenia dziennikarstwa informacyjnego w telewizji,
jej „njusyzację”54, polegającą na dostosowaniu metod pracy reporterów, zdobywania i selekcji
wiadomości, a następnie odpowiedniego ich „opakowywania” przez siedzącego w studiu
gospodarza programu, „anchormana” tworzącego sieć dialogów z pracującymi w terenie
dziennikarzami, puentującego wyraziście kolejne informacje lub zadającego retoryczne
pytania – to wszystko przypisuje się, nie do końca niesłusznie, osobowości Lisa. Trzeba
jednak, gwoli sprawiedliwości, powiedzieć, że Lis umiał stworzyć sobie zespół energicznych,
sprawnych współpracowników, którym przedstawił spójną i nowoczesną wizję programu
informacyjnego całkowicie odbiegającą od tego, co przez lata proponowała telewizja
publiczna. Zyskał przy tym wsparcie właścicieli stacji, którzy zdecydowali się na duże
inwestycje, ryzykując przegraną z przyzwyczajeniami telewidzów od lat rytualnie
zasiadających przed odbiornikami, by oglądać majestatyczne, mentorskie „Dzienniki
Telewizyjne” i „Wiadomości”. Nie był to jednak, jak się sądzi, sukces jednego tylko
człowieka, ale wynik odważnych posunięć, nowej „filozofii” informacji. Jej oddziaływanie
powiązano – tak jak stało się to już przed laty w najważniejszych stacjach telewizyjnych na
świecie – z osobą informację tę przekazującą. To ona stawała się „twarzą” nie tylko stacji czy
54 Terminu tego używa W. Godzic, Telewizja i jej gatunki…, s. 64.
43
programu (magazyn informacyjny jako program autorski – to w warunkach polskich
prawdziwa rewolucja), ale wchodziła w pole znaczeniowe samego przekazu.
Uruchomiona zostaje machina kopiowania: model „Faktów” plagiatują „Wiadomości” i
polsatowskie „Informacje”; sukces TVN24 zachęca władze TVP do utworzenia TVPInfo, co
wiąże się ze zmasakrowaniem struktury lokalnych ośrodków telewizji publicznej
zatrudniających wielką rzeszę dziennikarzy. Zepchnięci na margines i sprowadzeni do roli
wyłącznie producentów materiałów pożytkowanych przez ośrodek centralny – walczą o
„przebicie się” do głównego wydania programu informacyjnego, kosztem rzeczywistego
zainteresowania się sprawami lokalnymi.
Ale proces mediamorfozy ma jeszcze inne oblicze: prowadzi od prezentacji świata poprzez
prezentację medium i dziennikarstwa do prezentacji dziennikarza. Od obiektywizmu zatem
poprzez autoteliczność do egocentryzmu. Medium i dziennikarz przestają być najbardziej
„przezroczystymi” ogniwami łańcucha przekazu: zaczynają skupiać uwagę odbiorcy na sobie,
przekonując go, że to oni są w tym przekazie najistotniejszym składnikiem, zaś świat to tylko
pretekst lub pole negocjacji znaczeń między nimi a odbiorcami.
Jest to oczywiste naruszenie zasady „obiektywizmu” – kolejne zresztą, gdyż w chwili, gdy
dochodzi do przeszacowania roli dziennikarstwa śledczego, dziennikarz przestaje być jedynie
transparentnym, niewidocznym posłańcem przynoszącym wiadomości. Śledztwo nie może
skończyć się jedynie na ustaleniu faktów, a dziennikarz nie zamyka swojej roli na ich
beznamiętnym przedstawieniu, ale stawia hipotezy, ryzykuje twierdzenia. Wchodzi więc w
przestrzeń spektaklu, na którym toczą się dialogi nie tylko o prawdzie i wyższych
wartościach, ale trwa walka o komercyjny sukces. Gdzie błazeństwo ma taką samą wagę jak
heroizm, a hipokryzja – jak szczerość. W tej przestrzeni dziennikarz staje się celebrytą.
Jak wiadomo – „samo życie nie robi dobrej telewizji”, a słowo „dobra” oznacza tutaj: chętnie,
często, a nawet regularnie oglądana. W dziennikarstwie śledczym zastosowanie np. ukrytej
kamery czy podsłuchu jest sygnałem, że dziennikarz żywi wobec filmowanej w tej sposób czy
nagrywanej osoby jakieś podejrzenia: publikacja materiału zawierającego te nagrania nie jest
tylko „obiektywną” rejestracją – sugeruje, iż podejrzenia się sprawdziły.55 W telewizyjnym
info-show prowadzący go prezenter nigdy nie będzie „przezroczysty”, toteż nigdy nawet nie
próbowano tworzyć takiego wrażenia – przeciwnie: magazyny informacyjne noszą wyraźne
piętno tworu autorskiego, składającego się wprawdzie z materiałów wytwarzanych przez
55 Por. M. Palczewski, O problematyczności metod dziennikarstwa śledczego. Próba analizy na wybranych przykładach z USA i Polski, [w:] Dziennikarstwo śledcze. Teoria i praktyka w Polsce, Europie i Stanach Zjednoczonych, red. M. Palczewski, M . Worsowicz, Łódź 2006, s. 66.
44
różnych reporterów i korespondentów, niemniej sposób ich wiązania w całość, wpisywania w
„ramy” przypisywana jest, zresztą słusznie, samemu prezenterowi.
Kariery anchorpersons w dziennikarstwie światowym, szczególnie angloamerykańskim, nie
są niczym dziwnym, jednak i tam bywają źródłem wewnętrznych sporów w środowisku
dziennikarskim:
„Ujawnienie się dziennikarza stało się centralnym problemem w dziennikarskiej pracy. Była to konsekwencja wizualności telewizji, oznaczała jednak odejście od tych atrybutów, które generalnie wiązano z dziennikarstwem. Zjawisko to miało dalekosiężne efekty ujawniające się w wielu aspektach praktyk dziennikarstwa. [...] Ich uprawianie w erze telewizji to swoisty konflikt między wysoko cenionymi zasadami wypracowanymi w czasach druku i radia a tymi właściwościami, jakie niesie nowe medium. Widać go najlepiej w sytuacji prezenterów wiadomości telewizyjnych (anchors). Ucieleśniają oni skutki wpływu telewizyjności na dziennikarstwo, związane z wizualną obecnością, personalizacją i innymi odmianami relacji zachodzących między wiadomościami a ich widowniami. Sytuacja prezenterów jest szczególna: stosunek do nich samego środowiska dziennikarskiego odznacza się pewną schizofrenią. Jeśli idzie o oddziaływanie zewnętrzne - prezenterzy promują to środowisko, symbolizują i potwierdzają jego władzę, są także obiektem pochlebstw, podobają się, stają popularni. Ale wewnętrznie - społeczność dziennikarska uważa, że prezenterzy podkopują wiele wartości kluczowych dla dziennikarstwa.”56
Anchorpersons, dziennikarze śledczy, a także korespondenci wojenni ze względu na swoją
wyrazistość, „wizualność” i „spektakularność” działania są głównymi bohaterami filmów
fabularnych i to oni kształtują wyobrażenie o tym zawodzie. Przyczyną staje się świadome
lub niechciane wejście w obszar kultury popularnej, której istotą jest nie tyle nowość, ile
przyjemność rozpoznawania znanego w nieznanym, nie tyle przypadek i zaskoczenie – ile ich
oswajanie.57 W tym świecie istotne stają się nie tylko efekty działania dziennikarskiego, ile
samo działanie, nie narracje – ale metanarracje. Jedną z nich jest właśnie kultura popularna:
„Dramatyzacja konfliktów politycznych i społecznych oraz tryb rozpowszechniania owych konfliktów czerpią z fikcji mediów. W rezultacie owej dramatyzacji scenarzyści mediów kształtują współczesną jaźń zbiorową, wpływają na mediatyzację największych spektakli (od zawodów sportowych do korespondencji wojennych), określają bieg zdarzeń politycznych i układ programów informacyjnych, które docierają do odbiorców. Właściwie w erze mediów cały proces kształtowania światopoglądów bywa dostosowany do logiki spektaklu i powszechnej tabloidyzacji.”58
„Celebrytyzacja” dziennikarstwa nie jest sama w sobie czymś dziwnym i godnym potępienia.
Można ją traktować jako naturalny efekt popularności osoby publicznej; dziennikarz-
celebryta nie spełnia warunku zawartego w przewrotnej definicji Boorstina – znany jest
r ó w n i e ż z tego, że jest znany, co oznacza istnienie rzeczywistych przyczyn jego
56 K. Meltzer, Journalism's Complicated Partners: Television News Anchors and Community Maintenance Around the Anchor's Appearance, Paper presented at the annual meeting of the International Communication Association, TBA, San Francisco, 23 05. 2007: http://www.allacademic.com/meta/p173144_index.html57 Por. W. Godzic, Znani z tego, że są znani. Celebryci w kulturze tabloidów, Warszawa 2007, s. 258.58 L. Pułka, Kultura mediów i jej spektakle na tle przemian komunikacji społecznej i literatury popularnej, Wrocław 2004, s. 21.; por. także: A. C. Shepard, Celebrity Journalists, „American Journalism Review”, 09. 2007: http://www.ajr.org/Article.asp?id=247.
45
popularności, a nie sztucznie wykreowanych i równie sztucznie podsycanych, nawet przez
budzenie w odbiorcach odruchów dezaprobaty. Mechanizmy kultury popularnej okazują się
jednak mało wyrozumiałe dla takiego rozróżnienia, bowiem nawet wybitni aktorzy, pisarze
czy uczeni w chwili, gdy stają się bohaterami popularnych narracji medialnych, tracą
wyjątkowość i charyzmę, upodabniając do tysięcy tych, którzy „są znani t y l k o z tego, że są
znani”. Widz interesuje się wyłącznie wysokością ich kontraktów, życiem rodzinnym i
seksualnymi preferencjami, samochodami, domami, kochankami i ekscesami. Pole
rzeczywistych zasług takiej postaci zostaje przesłonięte przez pole zasług lub porażek
wykreowanych, co z czasem sprawia, że osoba taka przestaje być skuteczna i kreatywna w
podstawowej dziedzinie swojej aktywności. Biografia Tomasza Lisa jest najlepszym
przykładem oddziaływania takiego właśnie mechanizmu. Mimo rzeczywistych zasług w
modernizowaniu polskiego dziennikarstwa telewizyjnego jest on dziś obiektem
zainteresowania tabloidów, podsycających doń niechęć; co więcej – próby
dowartościowywania dziennikarza poprzez przyznawanie mu kolejnych nagród są również
ośmieszane i tym samym przeciwskuteczne. Niechęć ta narasta. Bardzo podobny los spotyka
Kamila Durczoka, Monikę Olejnik, Justynę Pochanke, Bogdana Rymanowskiego, Tomasza
Sekielskiego i Andrzeja Morozowskiego. Co ciekawe: dziennikarze prasowi czy radiowi, jeśli
zaczną się pojawiać w telewizji dostatecznie często (Janina Paradowska, Igor Janke, Jerzy
Semka, Jacek Żakowski, Piotr Najsztub) w charakterze ekspertów lub prowadzących
programy rozrywkowe (np. Szymon Hołownia, Marcin Meller) ulegają swoistej „przemocy”
telewizyjnego dyskursu, stanowiącego najbardziej wyrazistą część wielkiego dyskursu kultury
popularnej. Taki sam los spotyka również naukowców, zapraszanych do komentowania
zdarzeń bieżących. W mechanizmie telewizyjnym służą oni jako narzędzia uwiarygodnienia
nie poprzez to, co mówią, ale przez to, że są prezentowani jako znawcy, noszący profesorskie
tytuły.
Telewizja nie jest medium myśli, ale medium bycia: to, co istnieje jako obraz, traktowane jest
jako istniejące faktycznie. Widz, skupiając się na obrazie, przestaje się zastanawiać nad tym,
co obraz ten znaczy. Problem referencji obrazu przestaje zatem być problemem, co tłumi
obecność pierwiastka krytycyzmu – czyli tego elementu, który ukształtował dziennikarski
etos. Formował się on jednak w czasach prasy i radia: telewizja, ewoluując w stronę medium
czysto rozrywkowego, traktując świat jako scenę, na której urządza się wyłącznie spektakle –
pierwiastek ten praktycznie wyeliminowała. A raczej: sprowadziła do możliwie najbardziej
46
spektakularnej formy – agresji, prowokacji, ekstrawaganckiego lekceważenia wobec
wszystkiego i wszystkich.59
Dodać tu trzeba tę okoliczność – co najwyraźniej odbija się w strategii TVN – gdy samo to
medium dokonuje redukcji dziennikarza do roli aktora widowisk rozrywkowych, w których
gra obok gwiazd show biznesu, polityków czy innych znanych postaci. Ta szczególnego
rodzaju konwergencja ostatecznie niweluje dystans, jaki dziennikarz powinien zachowywać
wobec medium po to, by w ogóle mógł pełnić swoją rolę. Zapewne – mieści się to w
koncepcji „familiaryzacji” przekazu i może być atrakcyjne dla samego dziennikarza, niemniej
negatywnie wpływa na jego wiarygodność i zaufanie widzów. Widzowie zaczynają
postrzegać dziennikarza jako element coraz mniej przejrzystej rzeczywistości, mieszaniny
polityki, biznesu, niewyszukanej rozrywki. Świat mediów – wbrew jego własnym intencjom –
zamyka się, zamienia w autarkiczną strukturę, która żywi się samą sobą. Wytwarza
informacje o sobie i przekazuje je sobie samej.
W ten sposób journamorfoza wyczerpuje swoją dynamikę, bowiem po to, by była ona
procesem progresywnym, musi wspierać się na elementarnym zaufaniu zarówno do
mediasfery, jak też do stanowiących jej materializację dziennikarzy. „Familiaryzacja” wcale
nie wzmacnia tego zaufania – wręcz przeciwnie. Tak jak nie można wymagać od psów
stróżujących, by były tropicielami lub psami gończymi, tak też czego innego oczekujemy od
psów kanapowych. Dziennikarz-celebryta nie przeprowadzi wnikliwego śledztwa, nie będzie
uporczywie dążył do wyjaśnienia sprawy i ukarania winnych, nigdy też nie przekona
odbiorców, że informacje, jakie ma do przekazania, są rzeczywiście ważne. Jego działania
same siebie biorą w cudzysłów, w klamrę ironii – czyli cynizmu, który nie jest tożsamy ze
sceptycyzmem, choć widzowie tak właśnie uważają. O ile cynizm – podobnie jak strach – jest
łatwo sprzedającym się towarem medialnym, o tyle sceptycyzmu należy się nauczyć, a to trwa
i jest niezbyt spektakularne.
Jest to – jak sądzę – jedna z najważniejszych przyczyn tarapatów, w jakich znalazły się
polskie (a zapewne również pozapolskie) media i dziennikarstwo. Szukając popularności
poprzez wtopienie się w rozrywkowy lub wręcz tabloidalny nurt, dziennikarze próbowali w
ten sposób usprawiedliwić się, że mówią czasem rzeczy niepopularne. Tymczasem po 1989
roku Polakom należało mówić również rzeczy niepopularne, naruszające niekiedy ich
poczucie dumy i mącące radość z powodu odzyskanej wolności. Dziennikarze jednak starali
się nie tyle przekonać odbiorców do swoich racji i w ten sposób podtrzymać, a nawet
pomnożyć pierwotny „kapitał zaufania” jaki został im powierzony – ile szukali sposobu
59 Por. G. Sartori, Homo videns. Telewizja i postmyślenie, tłum. J. Uszyński, Warszawa 2007, s. 54-55.
47
„zaprzyjaźnienia się” z czytelnikami, widzami i słuchaczami, uruchamiając niekiedy dość
wątpliwe mechanizmy „familiaryzujące” przekaz. Nie osiągnęli zamierzonego celu, a wręcz
przeciwnie: rozkręcili spiralę cynizmu, która zagarnęła w końcu ich samych i wzbudziła
niechęć, a wręcz agresję.
„Hieny”, „padlinożercy”, „pismaki”, „dziennikarzyny” – to stosunkowo najłagodniejsze
określenia, jakimi dziennikarzy „obdarzają” użytkownicy internetowych forów. Są
przyrównywani do propagandystów z czasów PRL, podkreśla się ich sprzedajność i pazerność
na pieniądze, „załganie”, brak kompetencji, niemoralne prowadzenie się, pijaństwo. Osobną
kategorię tworzą określenia nawiązujące do właścicieli mediów, jakie reprezentują („media
polskojęzyczne” – określenie to, ukute jeszcze w czasach gomułkowskich, weszło na stałe do
języka polityków i prawicowych publicystów w IV RP). W bogatym repertuarze wyzwisk,
jakimi obrzucają dziennikarzy polscy internauci, nie może zabraknąć klasycznego arsenału
„mowy nienawiści”: są różnorakie przymiotniki utworzone od rzeczownika „Żyd” lub
pozostające w jego polu semantycznym („pejsaty”, „koszerny”, „obrzezany”, „czosnkowy”),
są zachęty, by „przenieśli się do Izraela”, są skomplikowane figury odkrywające „niepolskie”
genealogie żurnalistów („judajczycy”) i etymologie ich nazwisk, są też ociekające
nienawiścią dowody, iż pewni dziennikarze to „bękarty komunizmu”, gdyż przodkowie byli
w KPP, służyli w NKWD, UB i SB lub że oni sami należą do „ruskiej agentury”. Dowodami
na to miały być różnice stanowisk, jakie różne media zajmowały w kwestii lustracji – w tym
również środowiska naukowego i dziennikarskiego.
Ciekawe, że sporą część tych wymysłów fabrykują politycy, głównie z prawej strony (słynna
„małpa w czerwonym” i „Stokrotka” braci Kaczyńskich), a także koledzy-dziennikarze z
konkurencyjnych mediów (nazwanie „cynglami” dziennikarzy „GW” w wywiadzie, jakiego
udzielił „Dziennikowi” wyrzucony z tej gazety Michał Cichy; permanentne określanie
środowisk zbliżonych do „Wyborczej” mianem „salonu” i „michnikowszczyzny”, aluzje do
powiązań kierownictwa TVN z WSI). W wywiadzie, jakiego prezydent Kaczyński udzielił w
TVP Tomaszowi Lisowi (6 maja 2008) media zostały określone wprost jako „olbrzymi
problem polskiej demokracji” i oskarżone o spowodowanie przegranej w wyborach formacji,
która miała wielkie sukcesy we wszystkich dziedzinach czyli PiS-u.
Trudno nie zgodzić się z diagnozą Wojciecha J. Burszty, który pisze, iż u podłoża
socjopsychologicznego projektu nazywanego „IV RP” stało założenie, że w Polsce rozpoczęła
się „wojna kultur”, której ofiarą będzie polska tożsamość.60 Dowodzić tego miała –
60 W. J. Burszta, Tożsamość w wojnie kultur, [w:] W poszukiwaniu tożsamości. Humanistyczne rozważania interdyscyplinarne, red. H. Mamzer, Poznań 2007, s. 33 i n.
48
nieustannie wskazywana obecność w polskim życiu – „wrogów”, określanych jako „układ”.
Nie precyzowano jednak, kto z kim i w jakiej sprawie się „ułożył”, co było niesłychanie
sprawnie działającą konstrukcją socjotechniczną: „układ” miał wiele twarzy, zabarwiany był
raz nacjonalistycznie, raz religijnie, sprowadzany do wymiaru sekretnych rządów
„oligarchów” i agentów obcych mocarstw, to znów nader chętnie wpisywał się w wizję
„żydomasońskiego spisku” głęboko tkwiącą w polskiej świadomości. Uruchomione zostały
przy tym najbardziej elementarne „narracje tożsamościowe”, cementujące wspólnoty o
charakterze trybalnym. We wspólnotach takich narracje tożsamościowe zakorzeniają się i
rozpowszechniają poprzez „słowo mówione”, z ust do ust; paradoksalnie najnowocześniejsze
technologie cyfrowe skupione w Internecie sprzyjają takim narracjom i mają o wiele większą
moc oddziaływania niż narracje rozproszonych, zdeterytorializowanych mediów
tradycyjnych. Media te jednak – jak starałem się to pokazać wyżej – przyjmując styl
tabloidalny, promując sensacyjność, emocjonalizm, obrazowość, a nade wszystko posługując
się „ramowaniem” wiadomości przejętym z wzorców kultury popularnej, nie tyle że
wytworzyły dyskursów alternatywnych, ile wręcz sprzyjały umocnieniu tego, co działało
przeciwko nim. Zwraca na to uwagę m. in. Anthony Giddens:
„Opery mydlane i inne propozycje rozrywkowe mediów stanowią bez wątpienia ucieczkowe i zastępcze formy doznawania nieosiągalnej w normalnych warunkach społecznych satysfakcji. […] W operach mydlanych przewidywalność i przypadek mieszają się ze sobą według wzorców, które, jako doskonale znane publiczności, trochę niepokoją, ale jednocześnie uspokajają. Są w nich przemieszane przypadek, refleksyjność i los.”61
Wojciech Burszta proponuje uznać, że pole „wojny kultur” wyznaczają niejako dwa typy
dyskursu: pierwszy („metonimiczny”) jest nacjonalistyczno-konserwatywny,
tradycjonalistyczny, silnie zabarwiony religijnie, eksponujący resentymenty i traumy,
obarczony paranoidalną niekiedy nieufnością wobec „obcego” i „odmiennego” zewnętrznego
świata. Drugi to dyskurs „liberalny” („metaforyczny”), modernizacyjny, ale przez to
odwołujący się raczej do krytycznej rewizji sposobu, w jaki tradycja determinuje polskie
myślenie o teraźniejszości i przyszłości; jest to także dyskurs deterytorializujący pojęcie
tożsamości, zdolny do przyjęcia płynnej jej definicji. W opisywanej przez Bursztę „wojnie
kultur”:
„W istocie głos zabierają tylko zwolennicy opcji nacjonalistyczno-konserwatywnej, to oni są w ofensywie, nie ma dnia, aby nie pojawiła się z ich strony sugestia, pogląd, opinia »z frontu« wojny światopoglądowej. Polska liberalna jest w defensywie, ogranicza się właściwie do komentowania tego, co powiedział przeciwnik, wskazywania na niewątpliwe nonsensy wielu enuncjacji. Nie ma natomiast prawdziwego frontu, na którym stanęłyby barykady obrońców kultury opartej na tolerancji, otwartości, negocjacji i kompromisie. Dobrze to pokazuje nie tylko słabość krajowej myśli liberalnej,
61 A. Giddens, op. cit., s. 272.
49
ale i jej bezradność w mierzeniu się z mitotwórczą działalnością zwolenników nacjonalizmu gospodarczego i kulturowego. Debata wewnętrzna, jaką toczą liberałowie, absolutnie nie dociera do szerszej świadomości, nie ma pomysłu, w jaki sposób publicznie bronić społeczeństwa obywatelskiego. […] Ponadto liberalizm nie jest w stanie zaproponować własnej spójnej mitologii głoszonych przez siebie ideałów, wymaga zatem intelektualnego wysiłku i refleksji także nad próbą odpowiedzi na pytanie: kim jestem?”62
Dodajmy do tego jeszcze dyskurs trzeci, obecny w prasie deklarującej się jako „prawicowa”,
jednak nie dość zdecydowanej, by przyjąć otwarcie dyskurs nacjonalistyczno-
konserwatywny. Nie jest rzeczą przypadku, że w prasie tej dominują ludzie znacznie młodsi
od „ojców założycieli” „Gazety Wyborczej” czy czołowych publicystów „Polityki”. W
pierwszych latach istnienia III RP odsunięci od bezpośredniego wpływu na jej kształt
zarówno przez polityków pierwszego planu, jak też drugoligowych – stopniowo jednak
dochodzili do głosu w mediach głównego nurtu, w tym publicznych. Przejmując retorykę
nacjonalistyczno-konserwatywną, chcieliby w gruncie rzeczy pozostać liberałami,
przynajmniej w aspekcie gospodarczym i ekonomicznym. W ten sposób stosunkowo łatwo
zyskują miano dziennikarzy „bezstronnych”: atakując „liberalną” „Gazetę Wyborczą”,
posługują się stonowaną wersją retoryki skrajnej prawicy. Są przeciw „liberalnej” polityce
rządu – ale jednocześnie nie znajdują w zakresie gospodarki rozwiązań lepszych niż
wolnorynkowe. Są „za” obecnością w UE, ale jednocześnie podkreślają, jak ważna jest
kwestia „polskiej tożsamości” i „twardej polityki wobec Rosji”, której „miękka” Unia
prowadzić nie chce.
Problem tkwi w tym, że ów trzeci dyskurs wpisuje się w poetykę walki, brutalności i
wyzwisk, dominującą dziś w tak niezależnym środowisku komunikacyjnym, jakim jest
Internet. „Trzecia droga” jest zatem wykorzystaniem braku społeczeństwa obywatelskiego i w
konsekwencji wzmocnieniem „spirali cynizmu”, nieufności i zniechęcenia, który przynosi
także przejawy nienawiści skierowane przeciwko całemu środowisku dziennikarskiemu.
Wykorzystując praktyczną bezkarność, z jaką spotykają się w Internecie – wypowiadanie się
w tej przestrzeni komunikacyjnej nie jest wciąż traktowane jako publikacja, lecz otrzymuje
status „prywatnego poglądu” – obelgi, insynuacje, pseudonaukowe teorie podszyte
antysemityzmem, szowinizmem i fobiami, publicyści ci „pracują” na własną popularność bez
oglądania się na skutki społeczne takiej postawy. Nie można nawet twierdzić, że dochodzi w
ten sposób do zniszczenia tkanki społeczeństwa obywatelskiego, bowiem tkanki takiej w
Polsce, po dwudziestu latach od momentu zmiany ustrojowej, praktycznie nie ma.
Dziennikarze „trzeciej drogi” bardzo chętnie prowadzą w Internecie blogi: korzystając z
62 W. Burszta, op. cit., s. 43, 44.
50
zaufania, jakim ta forma wyrażania opinii cieszy się wśród użytkowników Sieci, umieszczają
w niej swoje teksty publikowane w wydaniach „papierowych” gazet i w ten sposób
uruchamiają interakcje z odbiorcami. Wolność internetowa, pojmowana jako brak
odpowiedzialności za słowo, pozwala odbiorcom na takie reakcje, których nigdy nie
opublikowano by w podstawowych wersjach dzienników. Niekiedy te blogi są
pseudoblogami – taką strategię przyjęto np. w „Rzeczpospolitej”: publicyści umieszczają
swoje wypowiedzi w serwisie sieciowym dziennika, po czym odbiorcy mogą komentować
tekst na „blogu” autora po skorzystaniu z odpowiedniego odsyłacza. Opinie tam
zamieszczane z reguły oddają ton dominujący dziś w publicznej debacie: są wyrazem
rosnącej frustracji społecznej, manifestującej się poprzez obelgi, szyderstwa i agresję
skierowaną albo przeciw dziennikarzowi i jego gazecie, albo przeciwko tym, których on sam
zaatakował.
Sytuacja taka paradoksalnie zdaje się potwierdzać jedną z głównych tez stalinowskich o
nasilaniu się walki klasowej po zwycięstwie rewolucji. Jest to oczywiste uproszczenie,
niemniej samo dotyczy coraz bardziej uproszczonej wizji rzeczywistości, która zaczyna
dominować w społeczeństwie: w bipolarnym układzie łatwo jest interpretować wszystkie
procesy, jakie zachodziły w Polsce po 1989 roku. Mają one dzięki temu wymiar spektaklu, są
traktowane jako walka – a zatem nabierają tych cech, jakie interesują współczesne media.
Doskonale rozumie to Timothy Garton Ash, który zauważa, iż w polskim modelu
transformacji, dokonującej się nie poprzez rewolucyjny terror, a przy Okrągłym Stole,
zabrakło elementu rozliczenia z przeszłością, możliwego dzięki jakiejś „komisji prawdy”.63 W
tę pustą przestrzeń z łatwością wchodzą partie populistyczne, a także stabloidyzowane media,
chętnie podchwytujące hasła, jakimi opozycja dyskredytuje rządzącą ekipę – i to zapewne
tłumaczy popularność wielu powiedzonek, określeń, niekiedy wręcz obelżywych, ukutych
przez „spin doktorów” obu walczących stron. Powielane na dziesiątki sposobów przez
internautów na forach i komentarzach pod blogami, wchodzą do powszechnego użycia, stają
się zasobem leksykalnym współczesnego dyskursu społecznego. Przekazy dziennikarskie nie
tyle więc dyskurs ten kreują, ile stają się jego zakładnikami. Są też zakładnikami polityków,
dostarczających im tego, czego chcą; politycy zaś wiedzą, że jeśli nie uczynią czegoś
spektakularnego i bulwersującego – pozostaną niezauważeni.
Powstałe w ten sposób błędne koło staje się trwałym elementem polskiej rzeczywistości i
zarazem najbardziej wyraźną cechą polskiej journamorfozy. Przebiegła ona – w rezultacie
63 T. G. Ash, Make your revolution at a round table, but add a truth commission. The forgotten Polish experience of 20 years ago holds a lesson for everyone emerging, "The Guardian" z 20.05.2009.
51
przejęcia, niemal bez cienia refleksji powierzchownych cech dziennikarstwa zachodniego –
bez troski o uformowanie się stabilnych podstaw społeczeństwa obywatelskiego. To, że coraz
wyraźniej narasta społeczna niechęć do dziennikarzy, że maleje zaufanie do nich – jest z kolei
efektem strategii przyjętej przez media, w których pracują: troska o popularność (czyli
oglądalność, słuchalność, „czytalność”, a ostatnio również „klikalność”) zdominowała
wartości zasadnicze dla dziennikarskiego zawodu.
Nie jest żadnym pocieszeniem fakt, że niechęć ta jest coraz wyraźniejsza w społeczeństwach
o ugruntowanych wzorach demokratycznych. Deborah Tannen pisze:
„Społeczne zainteresowanie prasą znacznie spadło, a część dziennikarzy uważa to za owoc wydany przez drzewo, które sami pomagali sadzić. Dziennikarze to obecnie osoby publiczne, a kreowanie klimatu pogardy i nieufności do elit państwowych przyczyniło się automatycznie do spadku zaufania i sympatii wobec nich samych. […] Złość społeczeństwa skierowana przeciwko mediom jest niebezpieczna, gdyż wchodzi w konflikt z podstawową rolą środków masowego przekazu: patrzeniem osobom publicznym na ręce. Można odnieść wrażenie, że media wywołują wilka z lasu, atakując znane osobistości i ujawniając skandale. Odbiorcy wiadomości uznają, że to tylko kolejna awantura tygodnia i nie zwracają na nią uwagi.”64
Dziennikarze nie są przy tym już postrzegani jako ci, którzy obiektywnie przekazują fakty,
poszukują nieprawidłowości, ujawniają źródła niebezpieczeństw. Nie podejmują się
interpretacji zdarzeń, ale kreują je jedynie po to, by osiągnąć popularność. Są częścią
systemu, do którego zaufanie coraz szybciej spada. Skupiając się na zdarzeniach, a nie
problemach, nadają swoim relacjom możliwie najbardziej spektakularny charakter, chcąc by
ich doniesienia zostały podchwycone przez inne media. Na mechanizm ten zwraca uwagę m.
in. Hans M. Kepplinger: skandal staje się skandalem jedynie wtedy, gdy temat podejmą – po
pierwotnej publikacji – również inne media.65 Jest to istotne zwłaszcza w dobie Internetu:
portale i wortale wybijają jako nagłówki jedynie te informacje, które skłonią do aktywności
użytkowników Sieci – wzrasta wówczas „klikalność” medium internetowego. A że to Internet
jest dziś głównym źródłem informacji dla rosnącej liczby odbiorców, na dodatek jest on na
razie jedynym nośnikiem reklamy, który nie odczuł skutków kryzysu – Sieć wytwarza
zapotrzebowanie jedynie na doniesienia najbardziej spektakularne, najsilniej oddziałujące na
odbiorców. Dodać do tego trzeba znaczenie „dziennikarstwa agregacyjnego” (przekazu
tworzonego, niekiedy automatycznie, z innych przekazów) oraz mierzenie „wiarygodności”
danego medium liczbą cytowań (podobnie jak w nauce takim wskaźnikiem ma być tzw.
impact factor, coraz silniej zresztą krytykowany). Wszystko to prowadzi do wytworzenia się
64 D. Tannen, op. cit., s. 130-3165 H. M. Kepplinger, Mechanizmy skandalizacji w mediach, tłum. A. Kożuch, Kraków 2008, s.42-45.
52
zamkniętych kręgów wzajemnego oddziaływania: politycy – media – politycy oraz media
tradycyjne – Sieć – media tradycyjne.
W kręgach tych nie ma miejsca dla aktywności odbiorców, świadomych swojego znaczenia
obywateli. Mogą oni jedynie przypatrywać się z boku obrotom tych kręgów z rosnącą
obojętnością i niechęcią. Miarą braku zainteresowania rozwijaniem własnej aktywności jest
słabość tzw. dziennikarstwa obywatelskiego i polskiej blogosfery, traktowanej raczej jako
przestrzeń walki politycznej i rozgrywek personalnych niż jako rzeczywista agora, gdzie
toczy się alternatywny wobec stabloidyzowanych mediów głównego nurtu dyskurs o
sprawach publicznych. Polski Internet – szczególnie popularne fora dyskusyjne – odróżnia od
zachodniego poziom agresji66 i właściwie brak poważniejszej myśli. Media głównego nurtu
odwołują się przeważnie do blogów polityków lub znanych publicystów; moderatorzy forów
internetowych nie kasują wpisów noszących wszystkie znamiona karalnej w myśl prawa
unijnego i amerykańskiego „mowy nienawiści” i nawet posługiwanie się przez licznych
użytkowników symboliką nazistowską lub manifestacyjne negowanie holokaustu nie budzi
zastrzeżeń odpowiedzialnych za fora np. na portalu Onet.pl.67 Lęk przed posądzeniem o
cenzurę sprawia, że na forum portalu „GW” roi się od brutalnych ataków na tę gazetę,
wypowiedzi wyraźnie faszyzujących i antysemickich. Nienawiść emanuje również z blogów
portali branżowych, jak np. Wirtualne Media, Money.pl – nie mówiąc już o wręcz
rynsztokowym charakterze wpisów na YouTube i większości tzw. portali społecznościowych.
Platformy dla „dziennikarzy obywatelskich” natomiast to sfera, w której manifestuje się
proces upodobnienia przekazów wytwarzanych przez amatorów do tego, z czym mają do
czynienia w mediach profesjonalnych: to doniesienia o wypadkach, katastrofach, fotografie i
filmy przedstawiające ofiary przestępstw. Platformy te są dla mediów, które je uruchomiły,
wzmocnieniem ich obecności w różnych miejscach kraju – i to jedynie w postaci
powierzchownych rejestracji zdarzeń.
Zdominowana przez prawicową, a niekiedy skrajnie prawicową, optykę sfera obywatelskiej
interaktywności w niewielkim stopniu otwiera się na orientację przeciwną – i to w równie
radykalnym wydaniu. Oznacza to, że intelektualna słabość mediów głównego nurtu nie
znajduje dla siebie alternatywy w Sieci. I znaleźć nie może, skoro w ciągu dwudziestu lat
wolności nie ukształtowały się mechanizmy mogące stanowić „bufor” między władzą – której
myślenie o mediach jest albo podporządkowane nawykom wyniesionym z czasów PRL, albo 66 K. Jaroszyńska, Polskie bagno, „Press” 2009 nr 2.67 Dla zwiększenia „klikalności” administratorzy Onetu wymagają założenia konta przez tych, którzy chcą zgłaszać naruszenia regulaminu forum. Forum nie jest praktycznie w ogóle moderowane lub moderatorami są wolontariusze niemający odpowiedniego przygotowania (np. wyczulenia na spin polityczny), ani doświadczenia w określaniu granic między „prywatną opinią” a „publikacją”, między „żartem” a prowokacją lub obelgą.
53
chęcią rozgrywania za ich pośrednictwem bardzo doraźnych interesów – a mediami i ich
dziennikarzami, którzy z łatwością zaakceptowali zachodnie reguły uprawiania tego zawodu
jako utożsamienie wolności z brakiem odpowiedzialności, zasady rynkowe – z brakiem zasad
etycznych.
Pod koniec lat 90. ubiegłego wieku rozpoczął się niesłychany wręcz okres popularności
studiów dziennikarskich, komunikacji społecznej, public relations, marketingu i reklamy etc.
Nie ma dziś praktycznie szkoły wyższej, publicznej i niepublicznej, kształcącej humanistów,
która nie miałaby tych kierunków w swojej ofercie edukacyjnej. Chcąc przyciągnąć jak
największą liczbę kandydatów, uczelnie uruchamiały te kierunki bez żadnego rozeznania w
specyfice takich studiów, bez zaplecza naukowego, dydaktycznego i technicznego. Studenci
nie mieli nawet sprecyzowanego wyobrażenia o tym, co będą robić po skończeniu nauki –
pomijając już fakt, że kilkuset nowych dyplomowanych dziennikarzy, rzeczników prasowych,
marketingowców czy specjalistów od reklamy nie jest w stanie wchłonąć co roku nawet
największy medialny rynek. Nadmierna podaż doprowadziła do katastrofalnej inflacji i
równie dramatycznego obniżenia standardów zawodowych w tym zakresie. Przeładowani
wiedzą teoretyczną – wykładaną przeważnie przez ludzi, którzy sami chałupniczo zdobywali
jakieś wiadomości – absolwenci trafiali, o ile im się poszczęściło – do redakcji czy agencji,
gdzie zdobywali praktyczne szlify. Niestety: nauczanie „praktyki” ograniczało się z reguły do
wpojenia im ślepego posłuszeństwa i wierności zasadzie osiągania maksymalnej popularności
kosztem rzetelności, wiedzy, wrażliwości społecznej. Był to – i nadal jest – etap formowania
„zawodowych cyników” i „sprzedawców nieufności”, czyli w gruncie rzeczy sprowadzania
ich do poziomu przeciętnego Polaka, który miarą swojej dojrzałości społecznej uczynił brak
wiary w system państwa, w którym żyje. „Być dojrzałym” – oznacza: nie wierzyć nikomu i w
żadnej sytuacji. Dziennikarze tacy posiądą umiejętność sprawnego produkowania dobrze
sprzedających się historii – ale czy będzie to równoznaczne z umiejętnością rozumienia i
tłumaczenia innym tego, co dzieje się w rzeczywistości? Będą zapewne sprawnie i zgodnie z
regułami perswazyjnej gry udzielać odpowiedzi, jednak nie będą umieli sformułować
poprawnie sensownego pytania.68 Biorąc pod uwagę generalny kryzys nauk humanistycznych
w Polsce, tandetną edukację na wszystkich jej poziomach – trudno oczekiwać, by
dyplomowani dziennikarze wyróżniali się dociekliwością, wrażliwością, zwyczajną
ciekawością świata i empatią, cechami, które były najważniejsze w pracy reportera według
Ryszarda Kapuścińskiego. Zresztą – sam Kapuściński będzie ich interesował nie jako autor
68 Por. Z. Bauer, A. Wojnach, Kształcenie dziennikarzy czy edukacja medialna?, „Studia Medioznawcze” 2004 nr 3, s.36-44.
54
Cesarza, ale bardziej jako rzeczywisty lub domniemany TW. Niszczenie autorytetów jest
bowiem lepiej sprzedającym się towarem w społeczeństwie nieodreagowanych fobii,
resentymentów i idiosynkrazji odziedziczonych po poprzednim ustroju – niż ich budowanie,
nawet za cenę bycia niepopularnym.
Reasumując:
Plagiatowy charakter journamorfozy w Polsce po 1989 roku można opisywać na kilku,
powiązanych ze sobą poziomach:
1. Przeniesiono, bezkrytycznie, modele dziennikarstwa zachodniego – europejskiego, a
w zasadzie anglosaskiego – w realia polskie, nie zwracając uwagi na to, że
społeczeństwo, pozostające w okresie „traumy Wielkiej Przemiany” (lub „Zmiany”)
musiało obdarzyć nowy ustrój bodaj minimalnym „kapitałem zaufania”.
2. Zlekceważono, chcąc dokonać zmiany modelu polskiego dziennikarza, fakt, iż
dziennikarstwo polskie – w tym również w okresie PRL – miało dość wysokie
standardy warsztatowe, a również etyczne.
3. „Nowi” dziennikarze przenieśli w warunki publikacji oficjalnych, szereg zachowań
charakterystycznych dla mediów podziemnych, „drugoobiegowych”, nie będąc
zupełnie przygotowanymi do zadań, jakie mieli realizować w nowej sytuacji.
Dziennikarze „starzy”, generalnie uznani za „skażonych” komunistycznym modelem
propagandy, nie mogli spełniać roli nauczycieli młodszych kolegów, choćby w
zakresie czysto warsztatowym; nie ufano im i dlatego wybierano wzorce
zachodnioeuropejskie.
4. Nie dostrzegano, że kopiowane z Zachodu wzory dziennikarstwa odpowiadają
poziomowi rozwoju tamtych społeczeństw – także w zakresie ukształtowania się w
nich dość silnych podstaw „obywatelskości”.
5. Ze zbyt wielką ufnością przeniesiono w polskie realia model dziennikarza jako „psa
stróżującego”, dokonując karykaturalnego utożsamienia tego modelu wyłącznie z
dziennikarstwem śledczym.
6. Dziennikarstwo śledcze powiązano niemal natychmiast z modelem mediów
tabloidalnych i infotainment; w poszukiwaniu popularności odwoływano się do coraz
silniejszych – ze względu na nowe stratyfikacje społeczne – resentymentów, fobii,
poczucia rozczarowania. „Dziennikarstwo zwykłych ludzi” wzięło górę nad potrzebą
poważnego dyskursu, nowych „narracji tożsamościowych”, potrzebnych Polakom.
7. Dyskurs modernizacyjny został w pierwszej fazie (do tzw. afery Rywina)
zdominowany przez jedną tylko opcję polityczną, która w sposób apodyktyczny
55
usiłowała narzucić swój punkt widzenia i swoje skale wartościowania świata („Gazeta
Wyborcza”).
8. Journamorfoza została podporządkowana dyskursowi telewizyjnemu – jako temu,
który nosił najwyraźniejsze znamiona nowości i atrakcyjności, ze względu na
importowane formaty; telewizja została utożsamiona z medium rozrywkowym, a
dziennikarstwo telewizyjne z panoptyzmem.
9. Media dały sobie narzucić utożsamienie spraw publicznych z polityką; żywiąc się nią
upowszechniały zarazem brak zaufania do niej, propagowały wzorzec dystansu nie
tyle sceptycznego i racjonalnego – ile cynicznego.
10. Ofiarą kryzysu zaufania padła nie tylko polityka, a również same media i ich
dziennikarze: chcąc śledzić władzę i wyszukiwać jej słabe punkty, wchodzili w coraz
ściślejsze związki z politykami, ludźmi biznesu – niekoniecznie o klarownych
intencjach i jasnej przeszłości. W ten sposób dziennikarze ściągnęli na siebie niechęć i
nienawiść odbiorców, która wzmocniła się wraz z coraz bardziej brutalną walką
konkurencyjna między mediami. W uprawianiu „czarnego pi-aru” wobec
konkurentów zaczęto posługiwać się metodami stosowanymi przez polityków i
odwoływać do uprzedzeń i stereotypów tkwiących w świadomości Polaków.
11. Rezultatem plagiatowego charakteru journamorfozy był brak dostatecznie silnych
bodźców kształtujących nowe, obywatelskie postawy społeczne: depolityzacja i
wszelkie wzorce eskapistyczne zyskiwały większą popularność niż chęć
zaangażowania: zamiast aktywności przyjęto model zdystansowanego, ironicznego
lub drwiącego obserwowania zdarzeń. Jest to dowód zwycięstwa braku zaufania nad
ufnością, a zatem nad sensem dokonanej w 1989 roku pokojowej transformacji
ustrojowej.
56