musierowicz kwiat kalafiora
DESCRIPTION
dla nastolatekTRANSCRIPT
Małgorzata Musierowicz
Kwiat kalafiora
31 grudnia sobota
Suknia była różowa.
Na zgięciach i szwach tkanina migotała delikatnie i złociście. U dołu
spódnicy
tryskał tęczowymi iskrami ornament ze sztucznych brylancików. Wisiała na
sinym
manekinie w oknie wystawowym Domu Mody "Telimena" przy ulicy Armii
Czerwonej w
Poznaniu.
Kreacje tego typu nie podobają się na ogół wyrafinowanym elegantkom. Ale
Idą
Borejko do takich nie należała. Miała lat czternaście, była chuda,
rudowłosa i
odziana w za duże palto odziedziczone po starszej siostrze - Gabrieli.
- Chciałabym - powiedziała Idą Borejko gorącym głosem. - Chciałabym być
brunetką. - Przykleiła nos do szyby wystawowej Domu
Mody "Telimena" i pożerała wzrokiem błyszczące, różowe cudo konfekcyjne.
-
Gdybym była brunetką - dodała następnie - mogłabym malować usta na
wiśniowo.
- A tak to nie możesz wcale - celnie odparła Gabriela, rosła i dorodna
siedemnastoletnia sportsmenka o niebywale długich nogach. - Idą,
dziecino,
idziemy. Jestem głodna jak szakal.
- Gabrysia, ale popatrz tylko...
Gabrysia popatrzyła i lekceważąco ruszyła brwiami. Były to brwi szerokie
i
stanowcze, jakby stworzone do tego, by nimi lekceważąco poruszać. Pod
tymi
brwiami znajdowały się inteligentne brązowe oczy o stanowczym spojrzeniu,
a
wszystko razem mieściło się na twarzy rumianej, myślącej i dość silnie
piegowatej. Gabrysia ubrana była w wytarte dżinsy "Odra", burą kurtkę i
nieokreślonego koloru beret filcowy, wciśnięty byle jak na krzywo
przyciętą
blond czuprynę. Wyglądała jak duży, zaniedbany chłopak. Nie była
fanatyczką
elegan-q'i. Każdy mógł to zrozumieć na pierwszy rzut oka.
- No, już! - powiedziała głosem mocnym i despotycznym, po czym szarpnęła
uchwytem siatki z zakupami. Drugi uchwyt znajdował się w dłoni
zapatrzonej Idy,
toteż szarpnięcie było dla niej przykrą niespodzianką. Z trudem złapała
równowagę i w tej samej chwili, zmuszona do truchciku, już biegła za swą
starszą
siostrą, która wielkimi, równymi krokami maszerowała w stronę
skrzyżowania ulic.
- No co?! No co?! - krzyknęła Idą z piskliwą irytacją. - Czego to tak
lecisz,
co?
- Mówiłam, jestem głodna. Diabelnie.
- Na twoim miejscu nie jadłabym tyle - docięła swej brutalnej siostrze
obrażona
Idą. - Na twoim miejscu starałabym się już nie rosnąć.
- Niby dlaczego? - utrzymywała równe tempo Gabriela. -Gdybym była
mniejsza, nie
mogłabym grać w kosza w AZS-ie.
- Kupiłyśmy jajka? - skojarzyła sobie Idą.
- Kupiłyśmy. Nie mów mi o jedzeniu, bo zemdleję. No, chodź już, prędzej!
-
Gabriela jeszcze bardziej przyspieszyła kroku i wyciągnęła siostrę na
skrzyżowanie ulicy Armii Czerwonej z ulicą Tadeusza Kościuszki.
W tej samej chwili z przeciwnej strony jezdni ruszył bardzo wysoki,
barczysty
szatyn o stalowych oczach, orlim nosie i niebezpiecznym uśmiechu
notorycznego
podrywacza. Był to młodzieniec przystojny
i pewny siebie, toteż tym dziwniejsze mogło się wydawać jego zachowanie,
kiedy -
niesiony falą przechodniów - wpadł znienacka wprost na Gabrielę i
stanął z
nią oko w oko i nos w nos,
- Yh! - wyrwał mu się mianowicie trwożny okrzyk, a jego twarz pobladła.
Zaskoczona Gabriela stała przez chwilę nieruchomo, z uwieszoną u siatki
młodszą
siostrą, której oczy zapłonęły nagle ową charakterystyczną dla młodszych
sióstr
ciekawością.
- Ty ty...Gąb...Gabrysiu? - spytał głupio szatyn. Gabriela była tak
daleka od
romantycznego zawstydzenia, jak Syberia od Riwiery. - Co, ślepy jesteś? -
spytała rzeczowo.
- Słuchaj...
- Nie ma mowy - odparła energicznie Gabriela. - O, nie. A jakby co, to
tym razem
oberwiesz, słowo ci honoru.
- Gabrysiu... - odzyskał nieco pewności szatyn. - Daj sobie
wytłumaczyć...
- Stary - wyrzekła ona głosem jak brzytwa. - Mnie nie trzeba nic
tłumaczyć, ja
jestem inteligentna i z miejsca sama rozumiem. Wybacz i żegnaj. Światło
zielone
już miga.
- Gabrielo!
- Stary, cześć. Do zobaczenia na jakimś treningu. I daj mi już spokój,
raz na
zawsze - powiedziała Gabriela bezlitośnie i szarpnąwszy za swój uchwyt
jak za
uprząż, pociągnęła Idę, aż smarkuli ruda grzywa spadła na oczy.
Przeszły na drugą stronę jezdni i ruszyły dalej, w kierunku ciemnego
kamiennego
masywu Pałacu Kultury.
- Gabuniu, kto to był? No, powiedz mi, kto to był? -jęczała Idą i, me
mogąc
wydusić odpowiedzi z milczącej zawzięcie siostry, pytała dalej: -
Znajomy? Z
AZS-u? Gniewacie się? No, powiedz!!!
- Znajomy - burknęła Gabriela na odczepne. Była rozdrażniona.
- Taki jeden. Nazywa się Pyziak.
"Janusz Pyziak" - pomyślała i znów ją zatrzęsła dawna złość. Pyziak
(lat'osiemnaście, wzrost: metr osiemdziesiąt dwa) był gwiazdą drużyny
juniorów.
Słynął z niezawodnych rzutów. Mecz koszykówki bez niego był z reguły
sromotną
porażką. Otóż ta właśnie gwiazda kosza pewnego wrześniowego wieczoru
zwróciła
swe spojrzenie na Gabrielę. Wieczór był piękny i Janusz Pyziak
odprowadził
Gabrysię po treningu do domu nieco okrężną drogą. Mimo mroku patrzał jej
bezustannie w oczy i powiedział, że przypomina mu kwiat jabłoni, drżący w
lekkim, wiosennym wietrze. Na Gabrieli metafora ta wywarła niezwykle
silne
wrażenie do następnego treningu, kiedy to, zwierzywszy się koleżance z
drużyny,
usłyszała od niej, że i ona, jakiś miesiąc temu, została przez Pyziaka
porównana
do kwiatu jabłoni. Skonfrontowana z całą drużyną juniorek metafora
Pyziaka
okazała się wytartym liczmanem: aż cztery dziewczyny były kwiatem jabłoni
dla
dzielnego koszykarza, dwie natomiast porównane zostały do muzyki
skrzypcowej.
Szatnia drużyny żeńskiej rozbrzmiewała tamtego wieczoru huraganowymi
wybuchami
śmiechu, a nieświadom niczego Pyziak, który zaproponował Gabrieli spacer
po
parku, został przez nią zbesztany, zawstydzony, skarcony jak dzieciak i
odtrącony kategorycznie raz na zawsze. Wyszydzony następnie w sposób
solidarny
przez całą drużynę juniorek trzy tygodnie nie przychodził na treningi w
te dni,
kiedy w sali ćwiczyły razem oba zespoły
- chłopców i dziewczyn. Po trzech tygodniach wrócił do równowagi i na
treningi,
lecz unikał Gabrieli jak diabeł święconej wody.
I że też dzisiaj akurat musiał wpaść na nią na skrzyżowaniu!
To ci biedaczyna...
Gabrysia uśmiechnęła się z tajoną satysfakcją, przypominając sobie
zmieszanie
tego zakłamanego potwora, i z wolna doszła do wniosku, że nie ma powodu
do
zdenerwowania, spotkanie dzisiejsze wypadło nawet całkiem zabawnie.
Było to ostatnie popołudnie roku 1977.
Gabriela i Idą wędrowały sobie ze swoimi zakupami przez ulice Poznania, a
wokół
nich, w szarym powietrzu, unosiły się upojne
sylwestrowe fluidy. Restauracje i kawiarnie, świetlice i kluby
studenckie, sale
konferencyjne i stołówki zakładów pracy. Wojska Polskiego, Służby
Zdrowia,
Milicji Obywatelskiej i ORMO, jadalnie szkolne i liczne klasopracownie
oraz
wszystkie inne nadające się do tego celu pomieszczenia udekorowano
bladymi
serpentynami z ubocznej produkcji papierniczej, zegarami wyciętymi ze
styropianu
i obowiązkowo wskazującymi za pięć dwunastą, dowcipnymi malowidłami o
podtekście
uczuciowym lub frywolnym, koszmarnymi kominiarzami ze szczotką, a także
gigantycznymi maseczkami z brystolu, wysmarowanego czarną plakatówką i
posypanego tak zwanym błyszczem. Zakupiono ogromne ilości napojów
alkoholowych i
Pepsi-Coli, ryb w galarecie, pieczeni rzymskiej i sałatek garmażeryjnych.
Wszystko wokół dyszało oczekiwaniem szampańskiej nocy. Po chodnikach i
jezdniach
całego miasta, dławiąc się w kłębach niebieskawych, czarnych i brunatnych
spalin
samochodowych, tupały tysiące zaaferowanych obywateli PRL, taszcząc w
zgrabiałych dłoniach paczki, siatki i butelki. Do kas sklepowych płynęły
strumienie żywej gotówki, powiększając tylko ogólne zamieszanie. Przed
zakładami
fryzjerskimi i wewnątrz nich odbywały się sceny dantejskie. Gdzie indziej
znów
dowieziono szampana i to powodowało natychmiastowe utworzenie się na
chodniku
wiru o kilku epicentrach. Przechodnie mieli w oczach gorączkowy blask -
melanż
podniecenia łowieckiego i nadziei na odwrócenie nurtu codziennej
bylejakości
przy pomocy szaleństw sylwestrowych.
Tak, stanowczo było coś w powietrzu tego popołudnia. Nawet Gabrysia
przypomniała
sobie, że zaproszono ją na prywatkę. Zaproszenie pochodziło od Joanny,
kuzynki,
która zawsze telefonowała po Gabrysię na kilka dni przed planowanym
przyjęciem.
Niestety, przyjęcia te i prywatki były zazwyczaj tak ekskluzywne, że
Gabrysia z
reguły na nie nie chodziła, gdyż po prostu nie miała w co się ubrać. Na
przykład, gdyby zdecydowała się pójść do Joanny dzisiejszego wieczoru,
miałaby
do wyboru albo swoje całkowicie bezpretensjonalne dżinsy "Odra", albo
szkolną
spódniczkę w kolorze granatowym, zresztą już przykrótką.
Postawa człowieka wobec dóbr materialnych oraz przedmiotów konsumpcyjnych
nie
zawsze zależy od jego widzimisię. Kiedy, na przykład, człowiek jest
częścią
wielodzietnej komórki społecznej o umiarkowanych dochodach i
nieumiarkowanie
lekkomyślnym do
nich stosunku, rozsądnie czyni przybierając wobec wyżej wspomnianych dóbr
postawę lekceważącą i nawet wyniosłą. Gabriela właśnie to zrobiła.
Ponadto,
ujęcie takie bardzo odpowiadało jej naturze wyzbytej kokieterii i
nacechowanej
pewną nonszalancją. Gabrysia była całkowicie zadowolona zarówno ze swej
rodziny,
jak i ze swej sytuacji życiowej. A na prywatkę przecież od początku pójść
nie
zamierzała. Zamierzała zostać w domu i poczytać sobie ze smakiem
pożyczoną od
ojca "Fizjognomikę" Arystotelesa.
3
- "Ci, którzy mają małe oczka, bywają nikczemni: wnioskuje się o tym z
przykładu
małp" - smacznie przeczytała Gabrysia. Nie znała milszego sposobu
czytania niż w
pozycji leżącej, na brzuchu, przy czym pod brodę należało sobie podłożyć
zwiniętą poduszkę, żeby kark nie zdrętwiał.
Idą szukała czegoś w szafie i zareagowała natychmiast.
- Te, uważaj no! Bo ja ci powiem, co wnioskuję z twojego przykładu! Mama,
Gaba
mi robi przytyki!
- Gaba, nie rób Idzie przytyków - powiedziała machinalnie mama Borejko,
przechodząc przez pokój z odkurzaczem w ręce. Matka czterech córek, z
których
każda miała wyraźnie zarysowaną osobowość, pani Mila Borejko, zachowywała
względną równowagę ducha tylko dzięki specjalnemu systemowi,
wypracowanemu przez
długoletni trening psychiczny. Wszelkie konflikty między córeczkami
przyjmowała
mianowicie do wiadomości tylko powierzchownie. Inaczej po prostu nie
zdołałaby
przetrwać w tym młynie.
- Coś takiego, ona nie odróżnia Arystotelesa od przytyku - zaśmiewała się
Gabrysia, a słowa jej przechodziły przez wierzchnie rejony maminej
świadomości,
wpadając jednym uchem, a wypadając drugim.
Idą warknęła ze złością, ryjąc oburącz w szafie. Kiedy się złościła,
miała oczy
jak zielone lampki elektryczne, a jej czupryna, przypominająca bezładne
zwoje
miedzianych drucików, zdawała się samoczynnie iskrzyć. Dwie córki państwa
Borejków były rude; Idą i Natalia. Dwie pozostałe: Patrycja i Gabriela,
były
blondynkami, jak mama. Co do rudego taty Borejki (który z biegiem lat
stał się
siwawy), uważał on, że cztery córki to i tak sporo jak na wytrzymałość
pojedynczego ojca i całe szczęście, że nie są to cztery rude córki. Los
-twierdził tata Borejko z właściwą mu filozoficzną pogodą - litościwie
nie
zechciał do monotonii płci przydawać monotonii ubarwienia. W istocie,
każda z
córek miała łepetynę innego koloru. Gabriela odznaczała się bujną
strzechą
krzywo przyciętych, jasnopopielatych kosmyków. Idą była ruda jak
wiewiórka, zaś
mała Natalia mawiała o sobie, że jest pomarańczową blondynką i było to
trafne
określenie: jej włosy były dokładnie koloru marchewki. Najmłodsza
Patrycja była
zasadniczo podobna do barokowego aniołka z różowego alabastru i zgodnie z
tym
wokół pulchnej buzi miała wijące się, złote loczki.
- Ha!!! - wrzasnęła nagle Idą głosem piskliwym. - Ja przepraszam, że
zakłócam
spokój! Ale znów ktoś ruszał moje rajstopy!
- "Ci, którzy mówią głosem miękkim i bezdźwięcznym, bywają łagodni;
wnioskuje
się o tym z przykładu owcy. Ci zaś, którzy mówią głosem wysokim i
wrzaskliwym,
bywają narwani; wnioskuje się o tym z przykładu kóz" - przeczytała
Gabrysia z
prawdziwą przyjemnością.
- Słuchajcie no, kozy nieszczęsne, gdzie jest wasz ojciec?
- Nasz nieszczęsny ojciec jest wmieście, razem z naszymi nieszczęsnymi
siostrami
- odparła Gabrysia, wertując Arystotelesa. - Usiłują nabyć kiełbasę.
- Ten człowiek oszalał - stwierdziła mama zwięźle. - Stratują mu dzieci w
kolejce.
- Nasz nieszczęsny ojciec nie będzie stał w kolejce - wyjaśniła Idą.
- Pulpecja jest jedyna na podbijanie tłumów. - Miała tu na myśli
pięcioletnią
Patrycję, słodkie dzieciątko o stalowym charakterze, typowy wykwit lat
siedemdziesiątych. Wykwit ten potrafił się rozpłakać na zawołanie, kiedy
kolejka, napierając zwartą masą na ladę, domagała się niedopuszczania do
niej
wszystkich starców, kobiet w ciąży i inwalidów z dziećmi na ręku. W
takich
chwilach zaprawiona w bojach dziecina wybuchała płaczem tak
przekonywającym, że
zdetonowana kolejka milkła i nie wydawała już okrzyków na temat dużej
dziewczynki, która bynajmniej nie musi być trzymana na ręku, lecz
przeciwnie,
samodzielnie może ogonkować po salceson i wątrobiankę.
- Odkurzacz się zepsuł - stwierdziła mama z irytacją. Gabrysia podniosła
oczy
znad książki, bo w głosie mamy zabrzmiała nutka dziwnego rozdrażnienia.
Było też
coś niepokojącego w jej wyglądzie. Mama zawsze była mała i bardzo
szczupła, lecz
dziś
wydawała się jeszcze bardziej mizerna. I nieswoja. Mama miała nieco ponad
czterdzieści lat, wyglądała na więcej, gdyż jej twarz nosiła ślady
wszystkich
trosk i kłopotów, których nie dopuściła do głębin świadomości. Tylko oczy
były w
jej twarzy młode - świeciły miłym, dobrym, błękitnym spojrzeniem, bo
zresztą i
mama była osobą miłą i dobrą, tylko niesłychanie apodyktyczną. Była małym
domowym tyranem, pełnym skoncentrowanej energii, wiecznie czymś zajętym i
niezłomnie oddanym swojej rodzinie.
Tym dziwniejsza była jej dzisiejsza apatia - bo to, co u kogo innego
mogło być
poczytane za stan normalny, u mamy oznaczało właśnie apatię i marazm.
Wzdychając
i masując sobie okolice żołądka, mama Borejko stała bezczynnie pośrodku
pokoju i
wpatrywała się w odkurzacz. Wreszcie otrząsnęła się, wzięła ze stołu
książkę,
skontrolowała jej tytuł i przewróciła kilka kartek.
- Kto to kupił? - spytała.
- Co takiego?
- "Drugą i trzecią młodość kobiety". Przez chwilę panowała cisza.
- Ja... - wyznała wreszcie Idą, chrząkając z zażenowaniem. Gabrysia
zaniosła się
chichotem, po czym wsparła brodę o poduszkę.
- "Ci, którzy mają pośladki wąskie i kościste" - podjęła głośno.
- No, mamo, teraz sama słyszysz, ta jędza mnie bezustannie poniża.
- Gaba, nie poniżaj.
- Arystoteles! Powiedz jej, mamo, żeby sobie lepiej fizykę poczytała. Bo
nigdy
nie wylezie z tej dwójki.
- Gaba, poczytaj sobie lepiej fizykę - powiedziała mama. - Bo nigdy nie
wyleziesz z tej dwójki. - Westchnęła i skrzywiła się boleśnie. - Co, u
licha,
jakoś kiepsko się dziś czuję. Słuchajcie, dlaczego żadna z was nie zna
się na
elektryczności? Dlaczego ja muszę stać na środku pokoju z nieczynnym
odkurzaczem?
- Dlatego, że go nie włączyłaś do kontaktu - odgadła błyskotliwie
Gabrysia, choć
miała dwójkę z fizyki i wstręt do prądu elektrycznego. -
Mama z niezadowoleniem skonstatowała, że Gabrysia ma rację, po czym udała
się do
sąsiedniego pokoju, by włączyć wreszcie odkurzacz. Lecz dotarłszy tam, od
razu o
nim zapomniała i usiadła w fotelu, trzymając się za brzuch.
W mieszkaniu Borejków zapadła cisza.
Na dworze też cichło - powoli, lecz wyraźnie. Mrok na ulicach gęstniał,
nabierając tonów granatowych. Nie rozjaśniało go nawet najmniejsze
światełko
ulicznej latarni, ponieważ na przełomie lat 77 i 78 cały kraj oszczędzał
energię
elektryczną. Za to pokój, w którym znajdowały się Idą i Gabrysia, był
oświetlony
wprost rzęsiście. Pokój ów miał ściany koloru zielonego, co z trudem
można było
dostrzec pod patyną lat. Był to pokój wąski, wysoki i umeblowany bez
przekonania. Zawierał dwa tapczany, szafę trzydrzwiową, wielkie biurko,
stół i
dwa krzesła wyściełane - wszystko w charakterystycznym i cenionym przez
znawców
stylu lat pięćdziesiątych naszego stulecia. Meble te w dawnym mieszkaniu
Borejków zapychały ze szczętem niemal całe M-4. Tu, w jednym z trzech
pokojów
szacownej mieszczańskiej kamienicy z roku 1914, wymienione wyżej sprzęty
ukazywały z całym bezwstydem ubogie swe wdzięki.
Borejkowie zamieszkali tu przed niespełna dwoma miesiącami, ulegając
namowom
swej starej znajomej, pani Trak, która po śmierci męża postanowiła
przenieść się
do mieszkania mniejszego i wygodniejszego. Lekkomyślni jak zwykle
Borejkowie
zgodzili się na zamianę, podniecani myślą, że czynsz w owym starym
mieszkaniu
kwaterunkowym jest o wiele niższy niż opłata za mieszkanie spółdzielcze.
W tym
aspekcie sprawę wygrali. Lecz pod wszystkimi pozostałymi względami raczej
nabito
ich w butelkę, co było nieuczciwością o tyle względną, że Borejkowie po
prostu
nie uważali się za pokrzywdzonych. Mieszkanie miało kaflowe piece, do
których
węgiel trzeba było zdobywać podstępami i szantażem, po zdobyciu zsypywać
do
piwnicy, a następnie wnosić codziennie w kubełkach do mieszkania.
Jednakże ten
mankament był dla Borejków jedynie źródłem ukojenia i zachwytów. Czyż
mogło
istnieć bowiem coś rozkoszniejszego niż ciepły piec z pięknych starych
kafli, do
którego tak błogo przytulić się plecami w mroźny wieczór zimowy! Podobnie
spaczone widzenie rzeczywistości przejawiali ci beznadziejnie nieżyciowi
lokatorzy w odniesieniu do rozmamłanego i grożącego wybuchem piecyka w
łazience
(który ich zdaniem był prześlicznym mosiężnym zabytkiem niemieckiej
secesji),
podłóg spróchniałych i wymagających ustawicznego pastowania (lecz jakże
miło
skrzypiących pod nogami), sufitów z kurzem osadzającym się złośliwie na
gipsowych stiukach i girlandkach (ale cóż za rozkosz obudzić się rano i
ujrzeć
nad sobą coś tak różnego od stropów żelbetowych z rurami
kanalizacyjnymi!) i tak dalej, i tak dalej. Dodatkowym mankamentem
mieszkania
była okoliczność, że remontowano je zapewne w latach dwudziestych.
Rychłej zmiany sytuacji remontowej raczej nie przewidywano. Ojciec
Borejko,
filolog klasyczny i bibliotekoznawca, był ostatnim człowiekiem, który
mógłby
zbić majątek. Mama od urodzenia Natalii przestała pracować w biurze i
zajęła się
wyłącznie domem oraz wychowaniem córek, ściboląc na maszynie
dziewiarskiej
swetry i czapki, co zlecała jej Spółdzielnia Pracy "Świt" i który to
rodzaj
zarobkowania, aczkolwiek niekrępujący, nie należał bynajmniej do
popłatnych. Na
całe szczęście, rodzina Borejków była tak umęczona spółdzielczo-osied-
Iowym
betonem, że nowe mieszkanie podobało się wszystkim, nawet w obecnym
stanie.
Podobało się zresztą nawet osobom bardziej życiowo zaradnym niż ci
fantaści.
Każdy, kto pobył w nim choćby pół godziny, wychodził pełen uznania dla
jego
przytulności, urody i nieokreślonego wdzięku, jakim oddychał tu każdy
kąt. Nie
zdawano sobie przy tym sprawy, że podobne cechy miałoby każde mieszkanie
tej
rodziny i że wrażenie przytulności nie rodziło się bynajmniej w
umeblowaniu czy
dywanach. Przytulnie było po prostu z tymi ludźmi - niezamożnymi,
niezaradnymi i
pozbawionymi siły przebicia. To dlatego goście u Borejków siedzieli
zawsze
dłużej, niż wypadało, a niejeden z nich zasiedział się i do późnej nocy,
choć
często jako jedyny poczęstunek wjeżdżała na stół herbata i chleb z
dżemem.
Zresztą fakt, że w nowym mieszkaniu było więcej miejsca i że nareszcie
można
było zapraszać wszystkich gości, jakich miało się ochotę zobaczyć,
stanowił dla
każdego z Borejków źródło nieustającej uciechy. A to się czuło.
4
Gabrysia umościła sobie na tapczanie wygodne gniazdko z koca, poduszek i
dużej
wełnianej chustki. Leżąc błogo, na przemian to czytała, to popatrywała na
siostrę, która wciąż stała przed lustrem umieszczonym w drzwiach szafy i
wierciła się, jakby karaluch łaził jej wokół talii. Przeginała się tak i
owak,
robiła obroty i skłony, stroiła miny i trzepotała rzęsami. Gabriela
uśmiechnęła
się pobłażliwie. Gapienie się w lustro - czynność ściśle użytkowa, którą
rozsądny człowiek ogranicza
do kilku najkonieczniejszych chwil, zbzikowaną Idę zdawało się
najwyraźniej
fascynować. Gdybyż choć była piękna! Ale nie. Gabrysia bardzo lubiła
chudą,
płaską i okrągłą jak talerzyk twarz siostry z jej zadartym nosem i rudymi
brwiami. Lecz nie mogła przyznać, że jest to twarz urodziwa, choć
nakrapiany
podlotek czynił wszystko, by efekt ten osiągnąć. Teraz, na przykład,
zasmarowywał piegi fluidem, a skórę wokół oczu pokrywał hojnie zielonym,
migocącym mazidłem.
- Skarbie - przemówiła Gabriela, kryjąc uśmiech. - Co to za nagły zryw
elegancji? Czy ty się gdzieś wybierasz?
- Owszem - burknął skarb. - Do Joanny na prywatkę.
- Aha... do Joanny... na prywatkę... - odpłynęła uwaga Gabrieli. - Ty, a
posłuchaj tego: "Ci, którzy mają grzbiet włochaty, bywają bardzo
bezlitośni"
...zaraz - oprzytomniała nagle. -Jak to: do Joanny na prywatkę? Przecież
to ja
byłam zaproszona!
- No, ale ty przecież nie idziesz - westchnęła zniecierpliwiona Idą i
syknęła,
ponieważ zielone mazidło rozpłynąwszy się nagle, wlazło jej do oczu.
Dłubiąc
sobie pod powiekami, gęsto mrugając i łzawiąc, ze świstem zaciągnęła
zamek
aksamitnej sukienki, którą donaszała po Gabrysi.
- Skąd wiesz, że nie idę, wiśniowa brunetko? Skąd wiesz, pytam? Idą
odwróciła
się od lustra i z wyrazem lekceważenia pociągnęła nosem. W swym
podręcznym
arsenale kobiety światowej miała spory zapas takich wzgardliwych
grymasów.
Trenowała je wszak codziennie przed lustrem, na wypadek gdyby akurat tego
dnia
zaczepił ją jakiś czarujący natrętny brutal. Teraz wyniosłość ową
przećwiczyła
na osobie siostry, zresztą bez trudu. Mimo iż uważała Gabrielę za istotę
pod
każdym względem imponującą. Idą po cichu przypuszczała, że jej starsza
siostra
nie ma w sobie ani jednego hormonu. Żeby do tego stopnia się zaniedbać!
Nigdy
nie malować! Nie robić manicure! Wrzeszczeć na ulicy na takiego pięknego
chłopaka jak Pyziak! Idą miała już nie tylko dyskretny manicure, ale i
dyskretnego wielbiciela imieniem Waldzio, który to, nie zważając na jej
zmienność i okrucieństwo, chętnie poddawał się rozkosznej tyranii.
Poddanie to
znajdowało wyraz w licznych ofiarach, jak taszczenie węgla z piwnicy,
wynoszenie
śmieci po całej rodzinie Borejków w dzień, kiedy przypadł dyżur Idy,
odrabianie
za nią co trudniejszych lekcji i wystawanie w najróżniejszych kolejkach
po
wszystko.
- Moja biedna Gabusiu - przemówiła Idą, widząc, że jej starannie
opracowana
mimika nie wywiera na siostrze najmniejszego wrażenia.
-Nie trzeba być Arystotelesem, żeby wiedzieć, kiedy kobieta wybiera się
na
Sylwestra. Ty się nie wybierasz. Po pierwsze, nie masz z kim. A po
drugie, nie masz w czym.
- Moja biedna Idusiu. Ty jednak jesteś dojrzała ponad wiek.
Ciekawe, jaki to ma związek z włochatymi nogami.
- Widocznie żadnego. Spójrz na swoje. - Idą, zadowolona ze swej dowcipnej
i
natychmiastowej riposty, poweselała na tyle, by móc udzielić Gabrysi
dobrej
rady. Cmoknęła z przyganą i powiedziała:
- Głupio robisz, że nie idziesz. Dziś spotkałam na schodach tego blondyna
z
pierwszego piętra, co z tobą jest w jednej klasie.
- A, Pawełka - mruknęła Gabrysia.
- Powiedział mi, że też będzie u Joanny. Oni się znają. Uważam,
że jest śliczny.
- Tak - powiedziała Gabrysia. - Śliczny jak budyń z soczkiem.
- Szkoda, że ci się nie podoba. Na szczęście ja też jestem w jego
typie.
- Moim zdaniem każda dziewczyna jest w jego typie. A znów on jest
w typie jednej Danusi.
- Z waszej klasy? - spytała Idą żałośnie.
- Tak. Przegrana sprawa, Iduś, dziecino. Kochaj się lepiej w Wal-
dusiu.
- Tak czy inaczej ja idę - powiedziała zdecydowanie Idą Borejko.
- Pawełek mi powiedział, że był rano fiatem u Joanny, on ma fiata
mirafiori...
no i pomagał jej robić zakupy. Podobno upiekła już placek drożdżowy, z
kruszonką, i to całe dwie wielkie blachy. Będzie mnóstwo
innych przysma...
- Która godzina? - spytała gwałtownie Gabriela, podrywając się na
nogi jednym sprawnym skokiem,
- No, późno już, późno. Dochodzi siódma.
- Zmywaj no te makijaże. Zostajesz w domu.
- Kto, ja? Mamusiu!
Mama weszła szybkim krokiem.
- Kto kogo bije i za co?
Wyjaśniono jej, co zaszło, a mama bez chwili namysłu wydala
werdykt;
- Gaba idzie. Idą zostaje. Proszę bez protestów.
- Mamo!!
- Powiedziałam, bez protestów. Nieletnie uczennice nie chadzają na
prywatki. Gabrysiu, właściwie... dlaczego ty też nie chadzasz?
- No, bo nie mam kiecek - wyjaśniła Gabrysia pobłażliwe. - Ale to
nieważne, dziś
się tym nie przejmuję, bo idę po prostu na placek.
- Gabrysiu, jak to? Jak to - nie przejmujesz się? Przecież to
nienormalne. Moja
droga, ty stanowczo, ale to stanowczo, powinnaś wcielić się dziś wieczór
w
Romantycznego Motyla. A jak, to już ja ci powiem.
- Niesprawiedliwość! - wymamrotała Idą. - Przecież ja się już
umówiłam z Waldeczkiem!
- O, kochanie, jak to miło. Lubię Waldeczka, choć zbyt często
dostaje czkawki. Biedne dziecko, dlaczego on tak się mnie boi?
- Bo jesteś groźna despotka!
- Zaproś go mimo to. Posiedzimy sobie wszyscy razem przy
telewizji, a o dwunastej dziesięć Waldzio pójdzie do domu.
- Ta propozycja mi się nie podoba. I nie spodoba się też Waldkowi.
- Ale innej nie ma - w głosie mamy zadźwięczała stal i Idą, mrucząc
gniewnie,
zaniechała oporu.
5
Punktualnie o siódmej wrócił z miasta zdyszany tata Borejko wraz ze
zdyszanymi
córkami - Natalią i Patrycją. Natychmiast włączono telewizor, stojący w
zielonym
pokoju. Zaczynała się właśnie bajka na dobranoc. Dwie rumiane dziewczynki
-
siedmioletnia, chuda jak szczapka Natalia, zwana w rodzinie Nutrią dla
swych
imponujących górnych siekaczy i namiętności moczenia się w wodzie, oraz
pięcioletnia Patrycja-Pulpecja, zasiadły przed ekranem nie zdejmując
nawet
płaszczyków. Całkowite i wyłączne skupienie uwagi potrzebne im było dla
śledzenia przygód pewnego sympatycznego kreta.
- Wleci do tej dziury - emocjonowała się Nutria, drżąc z podniecenia,
ogryzając
paznokcie i szeroko otwierając świetliste, szare oczy.
- Nie wleci, nie wleci - Pulpa zachowywała olimpijski spokój. Jej
lazurowe
oczka, ukryte wśród fałdek miłego sadełka, błyszczące okrągłe policzki z
dołkami
i dodatkowy dołeczek w brodzie - wszystko to tchnęło zdrowiem, siłą i
niczym nie
zmąconą pogodą ducha.
- Patrz, patrz, męczą go! - krzyczała Nutria, kurczowo ściskając rękę
siostrzyczki.
- Co się martwisz. Patrz, on się nie martwi.
- Ale przecież...
- Ty się martwisz, a on sobie zawsze poradzi - koiła Pulpa, siedząc
zażywnie na
tapczanie jak mały, różowy Budda.
Nutria była nerwowa, płakała z dziwnych powodów, a huśtawka jej nastrojów
znana
była rodzinie bliższej i dalszej, ponieważ udawanie pogody w chwilach
depresji
było zabiegiem całkowicie obcym tej szczerej naturze. Pykniczna Patrycja
była
wcieleniem spokoju. Jeśli chodzi o nią, kret z bajki mógłby zostać nawet
poćwiartowany i zamarynowany w occie -przyjęłaby to zapewne z lekkim
smuteczkiem, by natychmiast zająć się zabawniejszymi stronami życia.
Na szczęście tego wieczoru kret jakoś się wylizał, bajka dobiegła końca i
ryknęła Siódemka, co wywołało okrzyki całej rodziny: "Gasić, gasić!" - i
skłoniło Nutrię i Pulpecję do opuszczenia zielonego pokoju. Zdjęły
płaszcze,
botki, czapki, ułożyły wszystko w korytarzu i poszły myć ręce, która to
czynność
wynikała zawsze z inicjatywy Natalii.
Był już czas, bo czajnik w kuchni zaczął gwizdać. Ojciec zgasił pod nim
płomień
gazowy i dalej wiódł pogawędkę z mamą, która przygotowywała kolację.
Patrzał
przy tym na jej małe i zniszczone ręce, których każdy ruch był celowy i
precyzyjny. Mama krajała wielkie ilości chleba, smarowała je masłem
roślinnym,
pastą twarogową, kładła na to plasterek kiełbasy i zdobiła wszystko
hojnie
szczypiorkiem i kminkiem. Patrzała przy tym czule na swojego męża, który
opierał
się bokiem o ścianę przy kuchennym stole i opowiadał, co było w pracy,
podjadając przy tym po kawałeczku to tego, to owego. Ojciec Borejko był
przygarbionym i posiwiałym rudzielcem o ciepłych brązowych oczach i
subtelnym
uśmiechu. Jego wrodzoną i wykształconą z latami melancholię spowijał woal
zadumy, pozwalający mu izolować się ochronną otoczką od oceanu kobiecości
przewalającego się po tym domu. Tata Borejko wolał od dawna zachowywać
rozsądne
milczenie, a jeśli już mówić, to jakby do siebie, nie zwracając
szczególnej
uwagi na to, czy ktoś go w ogóle słucha. Ze spokojem prawdziwego filozofa
tkwił
w toczących się burzliwych kłótniach, w razie potrzeby schodząc po prostu
z toru
zamieci. Jednakże, kiedy akurat w pobliżu nie tętniło życie którejś z
córek,
tato stawał się bardziej wymowny. Teraz właśnie był taki
moment - bo małe były w łazience, a duże w zielonym pokoju, gdzie Idą
dąsała
się, a Gabrysia robiła przegląd swej garderoby, by po chwili stwierdzić,
że w
rzeczy samej nie ma co na siebie włożyć, chyba że pójdzie na prywatkę w
białej
bluzce i granatowej spódnicy. "I tak też zrobię -pomyślała. - Co za
różnica, w
czym będę jadła te wszystkie smakołyki".
6
Smakołyków zawsze było za mało w tym domu. Przy napiętym do ostatnich
granic
budżecie, a jednocześnie przy nieumiarkowanej manii kupowania książek,
której
ulegali wszyscy znający alfabet członkowie rodziny, sytuacja musiała
wyglądać
drastycznie. Co prawda, w chwilach kryzysu robiono czystkę w bibliotece i
zanoszono paki nie lubianych książek do antykwariatu na Starym Rynku,
lecz sumy
uzyskane z tej sprzedaży nigdy nie były zbyt wysokie. Mama dokazywała
cudów
pomysłowości, by gatunkowo skromne pożywienie uczynić pożywieniem
wysokokalorycznym, wysokobiałkowym i pełnym witamin, ale niekiedy
przeżywała
chwile buntu i ukazywała ojcu bezsens kupowania na przykład polskiego
przekładu
Plutarcha, skoro ma się na półce oryginał. Proponowała, by zamiast czynić
podobnie nieprzemyślane zakupy, nabył raczej nieco czekolady dla córek.
Ojciec
odpowiadał, że po pierwsze, czekolady nie ma, a po drugie, z natury
swojej
nadaje się ona wyłącznie do szybkiego strawienia, podczas gdy przekład
Plutarcha
będzie dojrzewał na półce, czekając, aż dziewczynki dorosną do tej
lektury. Mama
milkła, gdyż w głębi serca przyznawała ojcu rację. W efekcie tej polityki
Borejkówny były dziewczętami inteligentnymi, pełnymi erudycji
zaskakującej w ich
wieku, rzucały sobie swobodnie cytatami i aforyzmami, lecz do całkowitej
towarzyskiej ogłady brakowało im opanowania na widok rzeczy jadalnych,
zwłaszcza
zawierających czekoladę. Dochodziło do gorszących scen.
Dzisiejsza kolacja też została pochłonięta w oszałamiającym tempie. W tym
domu
nikt nie grymasił przy jedzeniu, ponieważ mogłoby się zdarzyć, że któraś
z
sióstr zajęłaby się porcją grymaśnicy. Nikt też przy jedzeniu nie
rozmawiał,
ponieważ traciłby w ten sposób cenny czas, przeznaczony na posiłek.
Rozmowy
wybuchały z chwilą zniknięcia z talerza ostatniej kanapki, a dziś
pierwsza
odezwała się mama,
oświadczając, że zaraz skombinuje Gabrysi błyskawiczną kreację
Sylwestrową.
Koncepcja mamy zasadzała się na użyciu do celów sylwestrowych pewnej
uroczej
żółtej firanki bawełnianej, zdobnej w klockową koronkę. Firanka ta
podzieliła po
przeprowadzce los wszystkich innych przywiezionych przez mamę z
poprzedniego
mieszkania. Spoczęły one w głębinach szafy, ponieważ były za wąskie, za
krótkie
i w ogóle za małe w stosunku do wielkich, wysokich okien mieszkania pani
Trak.
Teraz wszakże nastał miły moment, kiedy jedna z oczekujących lepszego
losu
firanek znalazła swoje przeznaczenie.
Gabrysia była rozbawiona i nieco zirytowana. Najpierw protestowała, że za
diabła
nie będzie się wygłupiać i popełniać plagiatów w stylu Scarlett 0'Hara,
później
jednak, na widok miękkiej, grubej bawełny w kolorze żółtym, ucichła i
pozwoliła
upinać tkaninę na swoich piegowatych ramionach.
Mama aż mruczała z zadowolenia.
- Patrz, tu wystarczy zeszyć, z jednego tylko boku... a na ramionach
udrapować i
spiąć czymś drewnianym.
- Klamerki do bielizny - bąknął ojciec zza swej psychicznej otoczki i
zachichotał sam do siebie.
- Jasny gwint, robię z siebie wariatkę - odczuła kpinę Gabriela.
- Nic podobnego. Stój spokojnie. Motyle, poza tym, nie mówią .Jasny
gwint".
Gabusiu, dziecko kochane, musisz w sobie przebudzić kobiecość i wdzięk.
Tu
zaszyjemy, a tu zepniemy.
- Tylko zepnij dobrze, żeby nie zleciało - doradziła basem Nutria. - Bo
jak
zleci, to wszyscy zobaczą, że Gaba ma brudną koszulę.
Nutria miała sporo bzików, wśród których ten higieniczny wysuwał się na
czoło,
dorównując tylko niezwykłej obsesji na temat płci. We wczesnym
dzieciństwie
Nutria ubzdurała sobie dwie rzeczy: po pierwsze, że od brudu robią się
dziurki w
skórze, a po drugie - że jest chłopcem. W wieku lat siedmiu i pięciu
miesięcy
miała już, być może, inne zdanie na ten temat, lecz nic na to nie
wskazywało. Do
dziś mówiła o sobie tylko w rodzajumęskim, i to zawsze sztucznie robionym
basem,
oraz przejawiała zamiłowanie do autek, żołnierzyków i futbolu.
Ponadto
mogła się kąpać pięć razy dziennie i nigdy nie było
jej
dość tej przyjemności.
- A czy nie mówiłem - zauważyła teraz grubym głosem. - Mówiłem od rana,
włóż
czystą koszulę.
20- Coś ty, coś ty, ta wcale nie jest brudna - zaoponowała Pulpeq'a.
- Gabusia ślicznie wygląda. Ślicznie. Nagle odezwała się Idą.
- A ja zawsze noszę czystą bieliznę, odkąd poznałam Waldusia
-wyjaśniłamarzycielsko, wprawiając rodziców w zupełną konsternację.
Gabriela oświadczyła dumnie, że po pierwsze, jej koszula nie jest w
żadnym razie
brudna, lecz jedynie nieco używana. Po drugie, że każda rzecz ma to do
siebie,
że się zużywa. Po trzecie, żadnej czystej nie było, gdyż boginka
Waldeczka
pozwala sobie na różne nieczyste machlojki.
Mama podniosła oczy do sufitu i wystosowała pouczenie o koszulkach
kobiety
wytwornej.
Gabrysia podkreśliła stanowczo, że takową być nie zamierza, lecz
jednocześnie
obiecała przemyśleć kwestię podkoszulków.
Ojciec powiedział, że nihii semper suo statu manet i flegmatycznie
zapalił
papierosa.
Co do Patrycji, tonąc w podziwie dla Gabrieli, wylała ona cały kubek
herbaty na
kolana ojca.
U drzwi zaś właśnie zadźwięczał dzwonek.
Ojciec otworzył.
Na progu stała oschła dama lat mniej więcej sześćdziesięciu. Była siwa,
zaondulowana starannie, ubrana w białą bluzkę z mankietami i kostium
tweedowy w
nobliwych odcieniach beżu. Popatrzała najpierw na mokre spodnie taty
Borejki;
oczy miała okrągłe, czarne, o nieruchomym, nieco dzikim wejrzeniu.
- Jestem sąsiadką państwa - oświadczyła chłodno. Jej wyznanie
potwierdzały
uchylone drzwi sąsiedniego mieszkania. Położone pod kątem prostym do
mieszkania
Borejków, stanowiło niegdyś jedną całość i przeznaczone było zapewne na
pomieszczenia dla służby. Obecnie mieszkały tam od czasów powojennych
dwie
rodziny. Gadomscy i Łuczakowie. Trzeci zaś lokal zajmowała owa siwa dama.
Do
wszystkich mieszkań wchodziło się ze wspólnego małego przedsionka,
wyłożonego
popękanym linoleum. Ogromne, ciężkie, żółtawe drzwi z mosiężną klamką i
żelaznymi ryglami prowadziły z przedsionka na klatkę schodową. Teraz były
otwarte na oścież.
- Tak, słucham panią? - spytał tato z uprzejmym zainteresowaniem. Było mu
zimno
w nogi i nie zamierzał stać długo w tym przeciągu.
- My się jeszcze nie znamy - powiedziała sąsiadka. - Szczepańska.
- Borejko.
- Mam prośbę.
- Ależ słucham.
- Te drzwi.
- Te drzwi?
- Nie, te - pani Szczepańska delikatnym ruchem kciuka wskazała żółte
wrota z
mosiężną klamką.
- Ach, te - wymamrotał pan Borejko. - A więc?
- Proszę, żeby je zamykano. Tylko tyle. Żeby je zamykano.
- O - rzekł ojciec. - Rozumiem.
- Bardzo wieje z dołu, proszę pana. Odkąd ten dozorca wybił dodatkowe
przejście
do piwie.
- Niewykluczone - zgodził się ojciec z roztargnieniem.
- A! - ożywiła się sąsiadka. - Więc pan też to zauważył?
- A! - rzekł tato. - Nie, nie zauważyłem. Ożywienie pani Szczepańskiej
uleciało
natychmiast. Znikł też z" jej oczu przelotny wyraz porozumienia.
- Szkoda - powiedziała sucho. - Ciekawe, że nikt tego nie widzi. W tym
domu
dzieją się bardzo dziwne rzeczy, proszę pana. Bardzo dziwne.
Powiedziałabym
nawet - tajemnicze. - Urwała, czekając na przejaw zainteresowania ze
strony
nowego sąsiada.
Ojciec westchnął mimo woli.
- No, tak - nie doczekała się pani Szczepańska. - Więc proszę pamiętać.
Te
drzwi.
- Oczywiście. Te drzwi - tato ukłonił się niezręcznie, nie wiedząc, czy
rozmowę
należy uznać za skończoną, i przypuszczając, że raczej tak, zrobił ruch
jakby
chciał się cofnąć w głąb mieszkania.
- O, chwileczkę - powstrzymała go sąsiadka tonem agresywnym. - To jeszcze
nie
wszystko.
- Nie? - rzekł pan Borejko z rezygnacją.
- Pani Trak była cichą, kulturalną sąsiadką. Dlaczego państwo tacy
nie jesteście?
Oiciec oniemiał. Mama, z ustami pełnymi szpilek, wychynęła
z pokoju, nie wierząc własnym uszom.
- Krzyk, hałas, dzieci tupią, panny głośno się śmieją. Zresztą, wszyscy
naństwo
śmiejecie się bardzo donośnie. Pan znów, bardzo przepraszam, wciąż
wykrzykuje te
wiersze po łacinie. Przychodzą kawalerowie, trzaskała drzwiami. No i
wciąż to
dręczące stukanie w ściany...
Mówiła coraz bardziej nerwowo, nie spuszczając przenikliwego spojrzenia z
ojca
Borejki. Wyjaśniła, że przed wojną cały parter był jednym mieszkaniem.
Przy
powojennej parcelacji tej nieruchomości wszystkie otwory drzwiowe między
mieszkaniami zamurowano. Pokój pani Szczepańskiej i pokój panienek mają
właśnie
w jednej ze ścian takie wspólne drzwi. Są one zamurowane, ale tylko od
strony
Borejków. U pani Szczepańskiej w tym miejscu jest wnęka. Słyszy więc
wszystko,
co dzieje się u panienek. Każde słowo. Każde stuknięcie.
Ojciec milczał.
- Jeżeli pan mi nie wierzy, to proszę sprawdzić - zaproponowała porywczo
sąsiadka. Silnymi palcami uchwyciła rękaw pana Borejki i poczęła go
ciągnąć w
stronę swoich drzwi.
- Nie! -przeraził się ojciec. - Nie, nie, naprawdę nie trzeba... Wierzę
pani.
Będziemy się sta-starali... - mówiąc to, usiłował się wywikłać z uchwytu
sąsiadki. - Będziemy się starali wziąć pod uwagę pani życzenia.
- Mam nadzieję - rzekła ona, z wahaniem wypuszczając rękaw.
- Dobranoc państwu... - spojrzała lodowato na Idę i Gabrielę, wyglądające
zza
drzwi swego pokoju. - Życzę miłego... i cichego Sylwestra.
- Wypuszczając tę pożegnalną strzałę o zatrutym ostrzu, pani Szczepańska
wycofała się do swoich drzwi. Lecz, choć opuszczała plac boju odniósłszy
zwycięstwo, w jej głosie nie było triumfu. Gabrysi na przykład wydawało
się
przez chwilę, że dźwięczy w nim rozczarowanie i rezygnacja.
Wystąpienie sąsiadki zwarzyło wszystkim humory. - Nie przypuszczałem, że
takie z
nas chamidła - ojciec, wyszarpnięty brutalnie zza swego woalu, zacierał w
kontuzji dłonie. - Ściszcie
ten idiotyczny telewizor.
Mama westchnęła ze zniecierpliwieniem.
- Kochany, nie popadaj w psychozę. Twierdzę, że nie należymy do rodzin
hałaśliwych. Jak się przez tyle lat mieszkało w blokach...
- O, o, właśnie! - zamachała rękami Idą. - Dlaczego w blokach nikt nam
nie
zwracał uwagi? A przecież tam to dopiero jest akustyka!
- Też tak myślę - poparła ją Gabriela. - Tu są grube ściany, solidne
drzwi, z
pokoju do pokoju dźwięk się nie przeciska. A cóż dopiero przez mury.
Zbadano ścianę stanowiącą przedmiot zażaleń.
Istotnie, na jej nierównej powierzchni wyraźnie odznaczało się szerokie
na metr,
prostokątne zgrubienie wielkości sporych drzwi. Pod cienką warstwą tynku
dawały
się wyczuć regularne rzędy cegieł.
Gabrysia głośno wykluczyła możliwość, by przez ścianę z cięgieł można
było
słyszeć cokolwiek poza wybuchem granatu ręcznego.
- No, nie pukaj! - zląkł się ojciec.
Gabrysia odruchowo cofnęła dłoń ze ściany i zaraz się roześmiała.
- Coś ty, tato! Ona nie może tego słyszeć! No, chyba jej nie wierzysz!
- Nie wiem, czy wierzę, czy nie -mruknął ojciec. - Zrobiła na mnie
niesamowite
wrażenie. Czułem się nieswojo. Naprawdę nieswojo.
- To przez te spodnie - stwierdziła Nutria. - Mogłabym ci, tatusiu,
wyprać
spodenki, jakbyś chciał.
- Nie, dziękuję - rzekł ojciec bez humoru. ( - Tak. Na mnie już czas -
oznajmiła Gabriela.
Ruszyła w stronę łazienki, lecz nagle zatrzymała się w pół kroku.
- Chwileczkę - powiedziała. - Chwileczkę. Coś wam powiem. Jeśli ona nie
słyszy
nas przez tę ścianę, to którędy słyszy?
- W ogóle nas nie słyszy, to już przecież ustaliliśmy - zawołała Idą.
- Jeśli tak, to skąd wie, że tata przy kolacji recytuje Owidiusza?
Wszyscy nagle
zamilkli. Faktycznie, skąd wie?
- Gabusia ma rację - przejęła się mama, odruchowo ściszając głos. -
Słyszy nas,
to pewne. Ale którędy? Zdajecie sobie sprawę, że tato nie wrzeszczy,
recytując,
przepraszam cię, Ignasiu. Mówi często nawet półgłosem... A więc...
W powietrzu powiało tajemniczą grozą.
- No - powiedziała Gabrysia, kryjąc niepewność pod dziarskim uśmiechem. -
To
macie zagadkę na Sylwestra. Podedukujcie tu sobie troszkę, a ja idę do
Joanny. -
Zamknęła się w łazience, rozebrała i wlazła
do wanny. Jak co dzień wzięła zimny prysznic, szorując ciało szorstką
rękawicą
(hartowanie organizmu i pobudzanie krwiobiegu ważną czynnością
sportowca), potem
zaś wyskoczyła na posadzkę i ociekając zimną wodą, sięgnęła po szorstki
ręcznik,
by przy jego pomocy poddać organizm kolejnym torturom. W łazience nie
było
bynajmniej ciepło, jednakże warunki, które zwykłego śmiertelnika
przyprawiałyby
o dygot i gęsią, siną skórkę, dla Gabrieli były niegodne uwagi. Śpiewając
wesoło
wytarła się do sucha, a następnie zatroszczyła się o to, by nie
przeziębić się w
drodze na prywatkę. Cienka suknia bawełniana na gołych ramionach nawet
pod
płaszczem nie była odpowiednim strojem na czternastostopniowy mróz.
Gabrysia
wybrała więc wiszący na sznurze, świeżo wyprany podkoszulek
przeciwreumatyczny,
właścicielem którego był tata. Chcieli, żeby nosiła czystą bieliznę, to
proszę
bardzo.
Z wilgotnymi kosmykami koloru słomy wokół rumianej, tryskającej zdrowiem
twarzy,
ze swoim rześkim wyglądem, trzeźwym spojrzeniem i sylwetką koszykarki,
Gabrysia
bynajmniej nie wyglądała na Romantycznego Motyla. Spróbowała to zmienić i
przywdziała swoją nową żółtą sukienkę. Jednakże i to niewiele pomogło.
- E, tam, do diabła z tym - powiedziała Gabriela. Przeczesała czuprynę
palcami i
uznała, że może już iść.
- Cześć! - krzyknęła w korytarzu do rodziny, wkładając czapkę i płaszcz.
Wyszła,
zbiegła po schodach jak sarna i dopiero na ulicy przypomniała sobie, że
nie
zamknęła owych żółtych drzwi, będących solą w oku pani Szczepańskiej.
- Powodzenia!!! - wrzasnęła za nią wspaniałomyślna Idą, która wobec
nieodwracalności wydarzeń postanowiła już się nie dąsać. Wywiesiła się do
połowy
przez okno i machała obiema rękami jak obłąkana. Siostrzana miłość Idy
przejawiała się bowiem na bardzo różne sposoby i o nieoczekiwanych
porach.
Gabriela śmiejąc się popatrzała w okna swego mieszkania. Były one
jaskrawo
oświetlone - wszystkie, choć rodzina siedziała tylko w jednym pokoju. Z
ulicy,
pod ukośnie zawieszoną, kusą zasłonką, widać było za plecami Idy migający
ekran
telewizora i schyloną mamę, która zbierała naczynia ze stołu. Pulpa i
Nutria ze
śmiechem nosiły się na barana. Nie było widać ojca, który siedział
zapewne przed
telewizorem i z nieobecnym spojrzeniem ciągnął herbatę ze swej ulubionej,
wysokiej szklanki. Gabrysia popatrzała w głąb pełnego Borejków pokoju i
pomyślała, że diabelnie, diabelnie ich wszystkich kocha.
Zaraz potem wzrok jej zaczepił się o sąsiednie okno - ciemne, słabo tylko
połyskujące odbitym światłem ze szklanego szyldu wytwórni kołder,
mieszczącej
się w suterenie. Przejechał samochód, omiatając reflektorami to ciemne
okno i
Gabrysia nagle się wzdrygnęła, tracąc gwałtownie humor i dobre
samopoczucie. W
krótkim błysku światła ujrzała bowiem panią Szczepańską, która, kryjąc
się za
firanką, czujnie nachylona, obserwowała ją ze swego ciemnego pokoju.
9
Kuzynka Joanna mieszkała dość daleko, przy ulicy Nad Wierz-bakiem.
Gabrysia
zdążyła już lekko zmarznąć, mimo podkoszulka przeciwreumatycznego i mimo
równego
wspaniałego sprintu. Kiedy znalazła się pod drzwiami mieszkania stryja
Borejki,
jej oddech był nieznacznie tylko przyspieszony, choć trzy piętra przebyła
również biegiem. Podskakując w miejscu nacisnęła dzwonek i tu dopiero
nawiedził
ją cień niesmaku. Czy aby należało dziś przychodzić? Być może nie była
wystarczająco eleganckim gościem na ten rodzaj przyjęcia. Być może Joanna
zaprosiła ją tylko dla przyzwoitości i w ogóle nie oczekiwała, że kuzynka
się
zjawi? Ach, ta Joanna. Miała zwyczaj zapraszać różne prawdziwe lub
rzekome
wschodzące talenty i przyszłe znakomitości. Robiła przy tym minę, jakby
ich
sukcesy były też i jej zasługą. Być może jednak dzisiejsze przyjęcie
będzie
różnić się nieco od poprzednich. Być może nie będzie dziś przyszłych
poetów o
niezdrowym wyglądzie ani wymiętych studentów reżyserii. Joanna bowiem, po
oblaniu egzaminu do Szkoły Baletowej, tego właśnie roku zaczęła
przymusową
edukację w Liceum Poligraficznym.
Drzwi otworzono. Na klatkę schodową buchnął snop światła z purpurowej
pleksiglasowej lampy, wiszącej w przedpokoju.
- Cześć, kochanie! - wykrzyknęła euforycznie Joanna, wysoka brunetka z
pieprzykami na policzku. Ubrana była w długą suknię z indyjskiego
kreponu,
haftowaną orientalnie wokół dekoltu. Jej entuzjazm był jakby szczery, a
zapał
powitalny tak gorący, jakby nie widziała kuzynki zaledwie przed
tygodniem, w
drugi dzień Świąt, z okazji rodzinnej wizyty. Pocałowały się - Joanna
cmoknęła
dwukrotnie powietrze swym umalowanym dzióbkiem, Gabrysia zaś wykonała dwa
vste i rzeczowe całusy, jak przystało w rodzinie. Joanna uśmiechnęła •
nobłażliwie i wyjaśniła Gabrysi, że zabawa już w toku. Rodziców nie "a
poszli do
kina na nocny maraton i zostawili młodzieży tylko jedną butelkę
radzieckiego
szampana Igristoje w formie symbolu.
Pełna złych przeczuć co do ilości butelek przyniesionych przez młodych
poligrafów, Gabrysia udała się do pokoju. Tu jednakże czekało ją miłe
zaskoczenie. Nikt nie zdradzał objawów upojenia alkoholowego, nie było
widać
butelek. Poza tym w atmosferze jakby
czegoś brakowało.
Aha - powiedziała Gabrysia. - Magnetofon nie dudni".
Zamiast dudnienia słychać było romantyczne tony skrzypiec z płyty, a
poligrafowie siedzieli na podłodze i jedli kawałki pszennego chleba, od
czasu do
czasu maczając je w dużym garnku, stojącym na turystycznej butli
butanowej.
Przed nimi, na parkiecie, stał krąg grubych szklanek z domowym piwkiem
słodowym,
które popijano z wniebowziętymi minami.
- Moja kuzynka Gabriela - ogłosiła Joanna, popychając Gabrysię przed sobą
jak
okazowy egzemplarz jałówki. - Medalistka ze spartakiady. Zabójczo rąbie w
kosza.
O, nieba, cóż za rekomendacja. Gabrysia miała wrażenie, że albo zaraz
ryknie
homeryckim śmiechem, albo da kuzynce takiego łupnia w kark, że idiotka do
śmierci popamięta. Doprawdy, po takim wstępie wcielanie się w
Romantycznego
Motyla było przedsięwzięciem skazanym na żałosne fiasko. Powinni ją teraz
traktować raczej jak króla ringu.
Jednakże nic takiego się nie zdarzyło. Powitały ją uśmiechy i
zaciekawione
spojrzenia. Te pierwsze pochodziły od kilku osób z Gabrysinej klasy: był
tu
oczywiście Pawelek Nowacki, Danusia, Cesia i Hajduk, wszyscy znani z
występów w
szkolnym kółku teatralnym - a wśród nich poligrafka Aniela Kowalik,
primadonna
zespołu, sławny Hamlet z gwiazdkowego przedstawienia w szkole. A więc
jednak
salony Joanny zaludnili prawdziwi artyści! Pozostali goście byli to
najwidoczniej koledzy Anieli i Joanny z klasy poligraficznej. To oni
wysyłali
Gabrysi owe zaciekawione spojrzenia.
Nieco speszona tym zainteresowaniem, które przypisała swemu imponującemu
wzrostowi (metr siedemdziesiąt pięć na płaskim obcasie), Gabrysia czym
prędzej
przysiadła na podłodze.
Jak przysiadła, tak zmartwiała. O, do stu diabłów. Pyziak.
Siedział na podłodze, po przeciwnej stronie garnka, jadł i patrzał na
Gabrysię
wyzywającym spojrzeniem.
Przeklęty wampir. No, tak. Wszystko się zgadza. Wspomniał przecież na
owej
pamiętnej randce, że zdał do Liceum Poligraficznego. Najpierw pracował
gdzieś w
drukarni, potem dopiero mógł się uczyć. Był w pierwszej klasie, a więc
chyba
razem z Joanną i Anielą.
No, no, jaki to dzisiaj przystojny, uwodziciel przebrzydły, w swoim
drelichowym
komplecie safari koloru khaki, z naszywkami o treści anglosaskiej. Jego
niebezpieczne stalowe oczy i zapadnięte policzki, zwieńczone ustami w
kształcie
łuku Amora oraz kępami kiełkującego zarostu, najwyraźniej robiły silne
wrażenie
na obecnych tu poligrafkach. Tylko Joanna wpatrywała się tkliwie w Pawła
Nowackiego, który właśnie robił słodkie oczy do Gabrysi, kiedy dostał
szturchańca w bok. Szturchnęła go Danusia Filipiak, pamiętna Ofelia ze
szkolnego
przedstawienia. Danka wyglądała dziś inaczej niż w szkole. Była blada,
interesująca i długowłosa, ubrana modnie w kombinezon z pomiętego płótna
w
kolorach ziemi. Na jej twarzy wyraźnie rysowało się postanowienie, by nie
pozwolić już Pawełkowi zrobić słodkich oczu do nikogo.
Okazało się, że w garnku stojącym na butanie jest żółty ser. Podgrzewany
na
małym ogniu, podlany białym winem i uzupełniony tajemniczymi
ingrediencjami,
tworzył -jak wyjaśniła z dumą gospodyni przyjęcia - szwajcarską potrawę
zwaną
"fondue". Płynna, gęsta masa, w której należało maczać kawałki białego
chleba,
była nadspodziewanie smaczna. Gabrysia pomyślała z uznaniem, że kuzynka
wykazała
się nie tylko talentem kulinarnym, ale i mnóstwem zmysłu praktycznego.
Czego
bowiem jak czego, ale żółtego sera było w sklepach pod dostatkiem. Minęły
dwie
banalne godziny wypełnione tańcami. Było normalnie, jak na każdej
prywatce. Ale
na trzy kwadranse przed północą Joanna znowu zabłysnęła inwencją.
Wyłączyła
magnetofon, nastawiła płytę z jakimś rzewnym sopranikiem i zapaliła
świece.
Potem rozsadziła gości, gdzie się dało, przyniosła z kuchni kawę w
kubkach i
kilka talerzy, wyładowanych owym wspaniałym plackiem drożdżowym.
Był rzeczywiście nadzwyczajny. Gabrysia przypięła się do talerza i
zajadała, aż
jej się uszy trzęsły, obserwując mimochodem Pyziaka, który, pomijając
wyzywające
spojrzenia na początku przyjęcia, nie zaszczycał już jej odtąd swą uwagą.
Jakoś tak po kilku minutach Gabrysia wyczuła w powietrzu nieokreślone
napięcie.
Coś się działo. Danka Filipiak, która znów zasiadła koło Pawełka, to
kontrolowała go wzrokiem, to znów goniła spojrzeniem za Anielą Kowalik,
żywą jak
iskra, czarnowłosą i czarnooką, z wielkimi okularami na nosie.
Aniela była to miła wariatka, pełna wigoru, żywiołowo radosna i
przyjacielska.
Ni stąd, ni zowąd przyniosła Gabrysi cały talerz z plackiem i trącając ją
poufale, poczęła namawiać do jedzenia. Potem nagle zerwała się i
wyleciała na
środek pokoju, gdzie zaczęła się wygłupiać i deklamować całe ustępy z
Szekspira.
Najpierw mówiła tekst Ofelii udając Hamleta. Potem wygłosiła tekst
Hamleta,
używając nosowego sopranu, który wywoływał wśród zebranych ciche
śmieszki. Kiedy
stało się zbyt oczywiste, że Aniela naśladuje głos Danki Filipiak, ta
wystartowała ze swego kąta z jakimiś diabelnie kiepskimi wierszami, które
recytowała przed gronem kilku niezbyt zainteresowanych osób. W atmosferze
narastającego zgrywu, Aniela nagle usiadła na podłodze, zdjęła okulary i
zaczęła
dosłownie pokładać się ze śmiechu. Aż poczerwieniała jak burak.
Ach, ta Aniela była bardzo sympatyczna. Chyba najsympatyczniejsza ze
wszystkich
zebranych tu osób.
Może tylko poza niedużym facecikiem z poligraficznej, ubranym w solenny
garnitur
i białą koszulę z krawatem. Facecik, zwany przez wszystkich Robrojkiem,
budził w
Gabrysi miłe wzruszenia, być może dlatego, że był rudy jak jej własne
siostry i
piegowaty jak ona sama. A może dlatego, że śmiał się szczerze i całą
gębą. A
może dlatego, że opowiadał najlepsze polityczne kawały, wybuchając co
chwila
zaraźliwym śmiechem. To on wznosił kawą piętrowe toasty na wzór gruziński
i
intonował przekomicznie arię "Myszko, to była piękna noc".
Im bardziej mu się Gabrysia przyglądała, tym bardziej go lubiła. I nie
spuszczając z niego oka odkryła coś, czego poza nią nie widział
nikt: mianowicie, że Robrojek gra wielki spektakl w teatrze jednego
aktora,
który jednocześnie jest teatrem jednego widza. A tym widzem miała być
Aniela
Kowalik. To dla niej Robrojek wygłupiał się, tańczył i śpiewał, to dla
niej
opowiadał, śmiał się i podskakiwał. Przedstawienie było rozpaczliwe, bo
Aniela
bawiła się w najlepsze i zupełnie nie zwracała uwagi na szalejącego
Robrojka.
Była bowiem zajęta, i to bardzo zajęta, odpieraniem ataku
psychologicznego,
który przypuszczał do niej Janusz Pyziak.
Z pozoru nic się nie działo. Aniela przechodziła przez pokój i natykała
się na
wzrok Pyziaka. Stawała przy adapterze, a Pyziak już leciał za nią i
bombardował
ją swoimi stalowymi spojrzeniami. Wreszcie stanęła pod oknem i wtedy
Pyziak
podszedł do niej leniwym krokiem, jakby wcale nie zamierzał iść pod to
okno,
tylko tak go tam przypadkiem zaniosło.
Nikt nie zwracał uwagi na te manewry. Nikt poza Robrojkiem, który był
zakochany
w Anieli jak Romeo. I nikt poza Gabrielą, która na wyrywki znała
repertuar
Pyziaka.
Akurat Gabrysia zajadała sobie spokojnie czwarty kawałek placka i
myślała, że
sympatyczna Aniela lepiej by zrobiła, gdyby ze względu na Robrojka nie
pozwalała
Pyziakowi mówić do siebie z tak bliska - i że, kto wie, należałoby
ostrzec
nieszczęsną ofiarę, co ją czeka ze strony tego wampira - kiedy
obserwowana przez
nią para przeszła w pobliże jej fotela, za którego oparciem Gabrysia
siedziała
sobie na podłodze.
W pokoju zrobił się ruch, bo Robrojek nie wiadomo dlaczego zaczął nagle
chodzić
na rękach - ale śmiechy i hałasy nie zagłuszyły słów Pyziaka ani
odpowiedzi
Anieli.
- ...czyżbyś nie wiedziała - płynął Pyziak na fali rutyny -że masz oczy
jak
czarne diamenty?...
"Nowość-ubawiła się Gabriela. -Diamentów, i to czarnych, jeszcze nie
używał".
- Ach, Janusz, nie wierzę ani odrobinę - dawała się brać na plewy Aniela,
rumieniąc się z zachwytu.
- Słusznie - rzekł Pyziak. - Czarne diamenty są zimne. Nie, ty jesteś
podobna
do...
"No, no? Do czego?" - napięła uwagę Gabrysia.
- Do kwiatu jabłoni - rzeki Pyziak namiętnym barytonem. - Głaskanego
wiosennym
wiatrem.
Gabrysia wstała i postanowiła przenieść się w inną okolicę. Pyziak 'le
działał
na jej apetyt. A zamierzała dziś jeszcze zjeść dużo smacznych
rzeczy.
Lecz w tej chwili wzbił się nagły gwar, Robrojek przeleciał koło niej na
rękach i całym swym ciężarem runął na Pyziaka, udaremniając mu objęcie
Anieli w pasie.
- O pardon, stary - rzekł swobodnie, wstając z podłogi i trąc kolano a
następnie
podał rękę Pyziakowi, pomagając mu wstać. - Chodzenie na rękach to też
sztuka.
Naprawdę nie wiem, jakim cudem mnie tu przyniosło.
- A ja chyba wiem - powiedziała Aniela i energicznym ruchem kciuka
podsunęła
spadające okulary.
- O! - zdziwił się Robrojek po mistrzowsku. - Ty tutaj?!
- Ja tutaj.
- To nieźle. Potrzebuję de do czułego walca retro. No, co ja poradzę,
chce mi
się tańczyć walca - gadał Robrojek, łapiąc Anielę za łokieć i władczo
sterując
nią w stronę adapteru. - O, tu mamy taką starą płytę i jest walc
"Francoise" i
my sobie teraz potańczymy aż do północy, o.
- Ja sobie potańczę, owszem - powiedziała szorstko Aniela i wyszarpnęła
się z
dłoni Robrojka. - Ale z Januszem potańczę.
- Nie - poprosił wtedy Robrojek, nagle smutny i bezradny. - No, Anielka,
daj
spokój.
Z adapteru popłynął chrypliwie walc "Francoise" i cała scena zatarła się
w
ogólnym poruszeniu. Niektórzy usiłowali podrygiwać, lecz wkrótce
ustalono, że
najlepszym sposobem na walca jest jednak wykonywanie go sposobem
pradziadków.
Poruszanie się koliste i płynne, we dwoje, z przytuleniem i przegięciem,
uznano
za nadzwyczaj miłe urozmaicenie stosowanych dotąd metod tanecznych. I
pokój
zapełnił się nagle wirującymi parami.
Pyziak z miną zdobywcy dochodził już do Anieli, która stała wciąż
pośrodku
pokoju i kłóciła się z Robrojkiem, gdy nagle w Gabrysi zagrały dwa
impulsy.
Pierwszy, o którym nawet nie wiedziała, miał korzenie w jej
podświadomości.
Drugi, z którego ledwie zdążyła zdać sobie sprawę, spowodowany był jej
gwałtowną
sympatią do Robrojka i chęcią oszczędzenia mu zmartwień oraz przyjścia z
pomocą.
Dwa te impulsy przemknęły przez umysł Gabrieli w ciągu ułamka sekundy i
spowodowały, że uznała ona, iż musi wkroczyć w nurt wydarzeń.
Ruszyła naprzód. Potknęła się.
Podkasała zamaszyście suknię - i, zrobiwszy dwa wielkie kroki znalazła
się przed
Januszem Pyziakiem.
- No, cóż, stary - powiedziała swobodnie. - Na dziś wieczór ogłaszam
zawieszenie
broni.
Pyziak milczał, bo się wystraszył.
- Zatańczymy? - wrzasnęła radośnie Gabriela i nie czekając na odpowiedź,
bez
ceregieli wcisnęła się w jego ramiona, krzepko ujęła go w pasie i
pociągnęła w
tany. Pominąwszy szmery w podświadomości, nie przejmowała się tym, co
sobie
pomyśli Pyziak, kolekcjoner czarnych diamentów.
Kątem oka uchwyciła natomiast gwałtowny wyraz ulgi i wdzięczności na
twarzy
Robrojka.
Aż do północy Pyziak tańczył walca.
Z Gabrielą.
Jak tylko kończyła się płyta, Robrojek doskakiwał do adapterń i nastawiał
ją
ponownie, nie wypuszczając z objęć rozbawionej i rozzłoszczonej Anielki.
Walc
"Francoise" rozbrzmiewał z nową siłą, Robrojek mocno obejmował Anielkę i
z
determinacją rzucał się z nią w ruch wirowy.
A Gabriela uśmiechała się ujmująco, błyskała białymi zębami, strzelała
brązowymi
oczami i trzepotała ciemnymi rzęsami, i przez cały czas nie pozwalała
Pyziakowi
odejść od siebie ani na krok.
Zresztą, Pyziak wcale odchodzić nie zamierzał. Gwałtowne i niespodziewane
zainteresowanie Gabrysi zdawało się mu pochlebiać. Nic nie mówił, tylko
niebezpieczny uśmiech igrał mu pod świeżym wąsem. I tańczył tego walca
Pyziak,
tańczył przyciskając Gabrysię do siebie tak, jak przyciskać podczas walca
należy.
A tu w telewizorze wybiła północ, dały się słyszeć telewizyjne toasty, a
w
pokoju gruchnęły krzyki, wiwaty i z hukiem wyskoczył korek z butelki
szampana. Z
ulicy dobiegły pijane wrzaski, strzelały gdzieś blisko petardy. Ktoś
zgasił
światło w pokoju, pito szampana, składano sobie życzenia, a w mroku
leciały
iskry sztucznych ogni.
I wtedy Pyziak znienacka pocałował Gabrysię.
- Och! - rozległ się w ciemnościach jej oburzony okrzyk, co ze wszystkich
stron
powitano rechotaniem. Zapaliła się lampa pod sufitem i jej światło
ukazało
zebranym stropionego Pyziaka, stojącego pośrodku pokoju i mrugającego z
dezorientacją, a za nim, zastygłą w geście
panicznej ucieczki, Gabrielę.
Za oknem trzasnęła ostatnia petarda i w tej samej chwili w ów żywy
obraz wdarł się dzwonek telefonu.
- Gaba, do ciebie - powiedziała Joanna z zaniepokojoną miną i podała
kuzynce
słuchawkę.
- Halo - odezwała się Gabrysia i zanim jeszcze zdołała cokolwiek
zrozumieć,
przeszył ją zimny dreszcz. W słuchawce beczała Idą.
- Gabrysia, wracaj! Wracaj! - i seria szlochów, bardzo wilgotnych i
ociekających
łzami.
- Cicho, do cholery! - huknęła Gabrysia. - Uspokój się! O co chodzi?
- Mm... buuuuu.. .mmama. Pogotowie... - dało się wyłowić z chlipania i
bulgotów.
- Co mama? Co pogotowie?! - krzyczała Gabrysia, przerażona i wściekła na
tę
szlochającą kretynkę, swoją siostrę. Niechby najpierw powiedziała, co się
stało,
a płakała potem. Co za baba. -Mówisz czy nie! - ryknęła.
Wszyscy goście Joanny wpatrywali się z osłupieniem i napięciem w
Romantycznego
Motyla ryczącego do słuchawki. Ale Gabrysia nie dostrzegała nikogo.
Skupiona, ze
zmarszczonymi brwiami, czerwona jak burak z przestrachu, trzymała
słuchawkę tak
mocno, jakby zamierzała coś z niej wycisnąć. Lecz nie wycisnęła nic
zgoła. Na
drugim końcu przewodu Idą zaniosła się nowym lamentem, wobec tego
Gabrysia
powiedziała krótko:
- Spokój! Dobra! Już lecę!
Nawet nie wiedziała, jak znalazła się za drzwiami, łapiąc w locie podany
przez
kuzynkę płaszcz. Zbiegła po schodach jak ścigany przemytnik, wypadła na
ulicę i
tu stanęła.
Pusto!
Żadnej taksówki! Do stu diabłów!
Biegiem. Biegiem do domu! Co tam się stało? Mama i pogotowie?... Ta myśl
sprawiła, że nogi się pod Gabrysia ugięły.
- Jedziemy - powiedział ktoś za jej plecami i mocna'ciepła dłoń
pociągnęła
Gabrielę za łokieć. - No, szybko, chodź. - Robrojek zdyszany, w samej
koszuli, z
marynarką pod pachą, brzękał kluczykami samochodowymi. - Przyjechałem
dziś
syrenką szwagra - mówił otwierając drzwiczki sfatygowanego pojazdu, który
stał
przy krawędzi chodnika. - Jaki adres? Roosevelta 5? Nie żartuj. To tam,
gdzie
Paweł mieszka? No, jedziemy. Nie denerwuj się, wszystko będzie dobrze. A
pogotowie przyjechało? - zatrzasnął drzwiczki ze swojej strony i zwrócił
się do
Gabrysi, która wzruszyła ramionami. - Nie wiesz. Nic, nic. Przyjedzie. A
jakby
co, to sami zawieziemy mamę do szpitala. Na ostry dyżur. Nic się nie
martw. Czy
tam z prawej coś jedzie? Nie? To dobra. Lecę na czerwonym. No i popatrz,
za
chwilę będziemy.
Drzwi mieszkania były nie domknięte, a w korytarzu leżało na podłodze
rozwleczone prześcieradło, jak upiorna biała strzała wskazująca wyjście.
Nie
wiadomo dlaczego, dopiero widok tego prześcieradła obudził w Gabrysi
uczucie
dojmującej paniki. Gwałtownie pchnęła drzwi zielonego pokoju i na widok
tego, co
się w nim działo, momentalnie wróciła do równowagi.
Musiała. Ktoś powinien zachować rozsądek w tym pomieszczeniu pełnym
płaczących
dziewcząt.
Minęło pięć minut, zanim Gabriela zdołała opanować sytuację. Szlochająca,
rozhisteryzowana Idą była niezdolna do myślenia, mówienia i działania.
Natalia i
Pulpecja, najwidoczniej wyrwane z głębokiego snu, zziębnięte w swych
piżamkach,
zbiły się w drżącą, przerażoną kupkę na krawędzi tapczana i zanosiły się
od
płaczu. Na widok wchodzącej siostry rzuciły się ku niej i poczęły się na
nią
wdrapywać jak na szalupę ratunkową.
- Gabusiu, czy mama umrze? Gabusiu, powiedz! Gabriela zacisnęła zęby?
Przecież
nie może się teraz rozpłakać. Dopiero by się smarkule przeraziły.
- Nie ma mowy - powiedziała. - Mama nie umrze.
Nutria i Pulpa, pokrzepione jej kurczowym uśmiechem, przestały z wolna
płakać,
ograniczając się tylko do wyrywkowego pochlipywania. Gabriela
zaprowadziła je do
ich pokoiku, okryła kołdrami i poleciła szybko zasnąć, obiecując, że
zostawi im
na całą noc zapaloną lampkę. Łagodnie odplątała zaciśnięte wokół swej
szyi
ramionka Pulpy, by po chwili wyplątać się z równie mocnych objęć Nutrii.
Powiedziała im, że powinny jej wierzyć - wszystko na pewno będzie w
porządku. I
mają się nie bać, bo odtąd już ona dopilnuje wszystkiego.
Jei spokojne słowa i stanowczość podziałały jak tabletka nasenna. Dzieci
przestały płakać, przytuliły się do swych misiów i z ufnością
zamknęły oczy.
Z Idą było trudniej.
Kiedy tylko ujrzała wchodzącą znów do pokoju siostrę, wybuchnęła na nowo
lamentem i płaczem. Gabriela skrzywiła się z irytacją, Idusia
najwyraźniej
chciała być pocieszana. Ale na to nie było czasu. Kiedy nie podziałały
próby
odwoływania się do rozsądku, Gabriela wzięła Idę za ramiona, potrząsnęła
z całej
siły i powiedziała z zimną furią:
- Cicho, bo w dziób. Widziałam w kinie, co się robi z historyczkami.
Należy
wątpić, czy podobne oświadczenie podziałałoby na osobę w stanie
autentycznej
histerii. Jednakże histeria Idy była widać łagodniejszej próby, bo
czerwony,
mokry, zasmarkany i zapuchnięty stwór spojrzał nagle przytomnie i
przemówił
obrażonym głosem:
- No, no, rączki przy sobie, dobra?
Osłabła z ulgi Gabriela osunęła się na krzesło i wtedy dopiero
spostrzegła
Robrojka, który - do tej pory spokojnie stojąc w korytarzu - zdecydował
się
właśnie wejść do pokoju.
Idą też go zauważyła. Natychmiast otarła łzy i powiedziała z dużym
wyczuciem
dramatycznym:
- Mamie zrobiła się dziura w żołądku.
- Co? Jak? - poderwała się od razu Gabrysia.
- Od wrzodu. Wrzód pękł i przedziurawił żołądek. Mamę strasznie bolało -
głos
Idy nabrał tonów tragicznych. - Tata zawołał pogotowie i pojechał za nią
do
szpitala. Na Przybyszewskiego.
Gabriela wstała i bez słowa spojrzała na Robrojka.
- Jedziemy - powiedział.
- Zostań tu, panuj nad sobą, pilnuj dzieci! - rzuciła rozkazująco
Gabrysia i Idą
posłusznie usiadła za stołem, z otwartymi ustami gapiąc się na siostrę.
Gabriela zajrzała do pokoju dziewczynek przez uchylone drzwi
skonstatowała, że
małe już śpią, i wybiegła na schody. ' Tuż za nią tupał
Robrojek.
W godzinę później blada Gabrysia stała w swojej żółtej sukni na korytarzu
oddziału chirurgicznego i trzymając ojca za rękę, usiłowała go nakłonić,
żeby
wrócił z nią do domu.
Ojciec uparcie odmawiał.
- Tato... no chodź... już po operacji... - zaklinała go Gabrysia
ostatkiem sił.
-No, powiedzieli ci przecież, że wszystko pomyślnie... no chodź, proszę.
Twarz taty była nieswoja i bardzo nieszczęśliwa. Miał ściągnięte brwi i
wyraz
ust jak u nadąsanego dziecka. Gabrysi ścisnęło się serce.
- Mama teraz śpi - powiedziała łagodnie i pociągnęła ojca za rękaw. - No,
chodźmy, tato.
- Idź sama - burknął ojciec. - Ja muszę być tutaj. Nigdy nie wiadomo, co
tym
konowałom może strzelić do głowy.
Gabriela psyknęła i poprosiła go, żeby mówił ciszej, wobec czego szeptem
dodał,
że nie wierzy tym szarlatanom. Osobiście pamięta, jak jeden taki przyszył
jego
dziadkowi żołądek do nerki. Dopóki mama nie będzie całkowicie przytomna,
ojciec
nie zostawi jej na pastwę tym rzeźnikom.
Stuknęły drzwi dyżurki. Młody, kędzierzawy lekarz z wąsem wyszedł na
korytarz i
znużonym krokiem podążał w stronę Borejków. Mijając ich zrobił gest,
jakby
chciał coś powiedzieć, lecz spłoszony ponurym wejrzeniem ojca,
zrezygnował i
poszedł szybko dalej.
- Kowalik - mruknął ojciec posępnie. - Jeden z nich. To on operował mamę.
-
Obrzucił oddalającego się lekarza podejrzliwym spojrzeniem, jakby chciał
przeniknąć na wylot czarne zakamarki jego duszy. - Musi mieć przyjemność
w tym
krajaniu ludzi. Większość chirurgów to sadyści. Ten był podobno na
prywatce, ale
zaraz przyleciał, jak go wezwali.
Gabriela z rozpaczą zastanawiała się, co może zrobić zdesperowany ojciec,
kiedy
zostawi się go tu samego.
Ja
kkolwiek jej poglądy na
lekarzy
różniły się od ojcowskich, przychodziło jej jednakże na myśl, że
vmvślany eskulap nie jest już tym samym bezinteresownym i szlachet-
^Judymem i
kto wie, w jaki sposób zachowanie ojca może się odbić
na sytuacji mamy.
- Na litość Boską - powiedziała gorąco. - Tato, zaklinam cię,
chodźmy już stąd. ,, .
Oiciec odmówił z niezwykłą u mego stanowczością.
- Idź sama-zażądał następnie. -W domu jesteś bardziej potrzebna
niż tu.
To była prawda.
Ciągnąc po posadzce swój płaszcz, Gabrysia wyszła z drzwi oddziału
chirurgicznego i zwlokła się po schodach z uczuciem, że lada chwila nogi
odmówią
jej posłuszeństwa i załamią się pod nią jak kruche łodygi.
Było już po drugiej. Już od przeszło dwóch godzin był rok 1978.
Na ulicy zimno, na czarnym niebie małe, kłujące gwiazdy. Chodnikami
wędrują
grupki podchmielonych wesołków.
Jak można się śmiać, przechodząc obok szpitala?
Czy oni nie mają wyobraźni?
Zdrętwiała z zimna i osłabła Gabrysia stała przed oświetloną budką
portierni i
nie mogła się zmusić do wykonania jednego choćby ruchu.
- No, ubieraj się - powiedział nagle obok niej głos, który był jak
szklanka
herbaty z rumem. - Wkładaj to, mówię, jedziemy. - Ciepła dłoń Robrojka
wyjęła z
jej zgrabiałych palców miękką tkaninę. Po chwili, otulona płaszczem,
Gabriela
została usadzona w ogrzanej, przepojonej wonią spalin i benzyny syrence
szwagra.
Trzasnęły drzwiczki, Robrojek zasiadł za kierownicą.
- No? - spytał z niepokojem, spoglądając na milczącą, nieruchomą
Gabrysię.
Gabrysia powoli przeniosła nań wzrok.
- Dobrze - wykrztusiła zmęczonym i zachrypniętym głosem. - Na pewno
będzie
dobrze. Na pewno. - Coś w niej nagle odtajało i z oczu popłynęły jej
szybko dwie
ciepłe strużki łez.
- Nie płacz, stara - powiedział serdecznie Robrojek. - Albo płacz. Już
sam nie
wiem.
- Ja nigdy nie płaczę - oświadczyła Gabrysia, płacząc rzewnie.
- Jasne - mruknął Robrojek okropnie zakłopotany i odwrócił wzrok.
- Nigdy nie płaczę, bo muszę być dzielna.
- Jasne, stara.
- Ale teraz się tro...trochę załamałam.
- Nie ma powodu - mruknął Robrojek, klepiąc ją niezgrabnie po rękawie. -
Tu są
świetni lekarze. Sam słyszałem. Moja ciotka też tu leżała z tym... z
wątrobą. A
dziś już ho-ho, skacze przez płotki. Masz chusteczkę?
Gabriela wzięła się w garść.
- Przepraszam cię, stary -powiedziała. Otarła łzy przedramieniem a nos
skrajem
sukni. - Naprawdę przepraszam. - Nagle jej oczy zaokrągliły się. - O,
Boże -
powiedziała.
- Co jest? - przestraszył się Robrojek.
- Jak długo ja tu byłam? A co, jeśli dzieci się obudziły?!
- Ach, to. Daj spokój -mruknął Robrojek. -Wszystko gra. Byłem tam
niedawno.
- Byłeś tam?
- No, tak, co się dziwisz. Przywiozłem cię tu i wróciłem. Ta Idą znów się
rozkleiła, więc dałem jej neospasminy, była w apteczce. A znów ta mała
ruda z
zębami obudziła się i prosiła, żeby jej nalać gorącej wody do wanny,
rozumiesz,
o pierwszej w nocy. Opowiedziałem jej zwięzłą bajkę i usnęła.
- Tak? - szepnęła Gabrysia i zapatrzyła się w Robrojka, jakby widziała
przed
sobą górę brylantów wielkich jak jajka.
- Ty jesteś... wiesz, ty jesteś... - i umilkła nagle, onieśmielona.
- Robert - rzekł on, uśmiechając się szeroko i zapalając silnik syrenki.
-
Robert Rójek. No, jedziemy.
1 styczenia 1978
W ciemny noworoczny poranek Gabrysia obudziła się raptownie, zlana potem,
po
śnie pełnym koszmarów. Usiadła w pościeli, czując, jak łomoce jej serce.
Dopiero
po chwili otworzyła oczy i ujrzała śpiącą Idę, ledwie widoczną na swoim
tapczanie w słabym świetle wstającego dnia. Widok swojsko zagrzebanej w
pościeli
rudej czupryny i chudych pedałów, wystających z przeciwnej strony kołdry,
pozwolił Gabrysi odzyskać świadomość.
Niestety, razem ze świadomością napłynął strach.
Mama, operacja, szpital. Gdzie jest ojciec?
Zerwała się i boso pobiegła do pokoju rodziców.
Pusto. Ponuro. Łóżko mamy tak samo rozrzucone pod nieruchomymi rzędami
książek
na ścianie. Łóżko ojca nie tknięte. A więc wcia7 jeszcze był w szpitalu.
Gabrysia zapaliła światło, by spojrzeć na zegarek. Szósta. Znalazła w
książce
telefonicznej numer szpitala i oddziału chirurgicznego, i drżąc w zimnym
korytarzu, zadzwoniła.
- Dzień dobry - powiedziała do ostrego sopranu w słuchawce.
- Przepraszam... Moja mama była w nocy operowana. Czy wszystko w
porządku?
- Nazwisko chorej?
- B-Borejko. Jak mama się czuje? Proszę pani?
- No, jak to po operacji - powiedział sopran nieco mniej ostro.
- Śpi, żadnych kłopotów. Może pani przyjść dziś, a najlepiej - jutro.
Będzie już
przytomniej sza.
- Ale... wszystko w porządku? - spytała Gabrysia głosem miękkim jak
kisiel.
- Jasne, że tak - powiedziała kobieta w słuchawce już całkiem ciepło. -
Wszystko
będzie dobrze, na pewno.
Stuknięcie. Koniec rozmowy.
Gabrysia odłożyła słuchawkę ostrożnie, jakby rzucając ją mogła obudzić
mamę
śpiącą tam daleko, w szpitalnym pokoju. Poczuła, że drży w swojej
cienkiej
piżamie. Wmieszkaniu panował przenikliwy ziąb. No, pewnie. Przecież
nikomu nie
przyszło wczoraj do głowy, że trzeba zadbać o piece. Zawsze robiła to
mama -
przed pójściem spać. Kiedy wszyscy byli już w łóżkach, chodziła jeszcze
cicho po
mieszkaniu, przemykała się z pokoju do pokoju, brzękała łopatką,
podsypywała
węgla, zakręcała drzwiczki pieców. Wychodząc z pokoju starszych córek nie
mogła
się powstrzymać, by nie otulić ich kołdrą, na co one obie nieodmiennie
fukały,
że nie są przecież dziećmi, ale dzięki czemu zasypiały z poczuciem
błogiego
bezpieczeństwa.
Gabrysia wciągnęła przez głowę swój gruby golf, ponieważ nie mogła
znaleźć
szlafroka. Zdała sobie też sprawę, że zapewne od dzisiaj nieraz jeszcze
będzie
powtarzała: "to przecież zawsze robiła mama". Będzie chodziła po maminych
śladach i dreptała po maminych ścieżkach. Nikt inny, tylko ona. Na
siostry nie
ma co liczyć. Na ojca, sądząc ze wszystkiego, też raczej nie. Na kogo w
ogóle
można liczyć?
Na siebie.
I na Robrojka. Gabrysia uśmiechnęła się mimo woli z rozrzewnieniem. Ach,
ten
h oiek Kochany chłopak. Uczucie wdzięczności i radości rozerwało ją
bardziej niż
gruby golf. Robrojek, bezinteresowny i skory ff pomocy nie znanemu dotąd
człowiekowi. Przecież na tej prywatce działo się coś bardzo dla niego
ważnego. A
jednak, kiedy widział, . potrzebna jest pomoc, nie zawahał się ani
chwili,
wybiegi, zostawił Anielę i Pyziaka i poświęcił tyle czasu i dobrej woli
obcej
rodzinie, którą właśnie spotkało nieszczęście. Gabrysia pomyślała, że po
prostu
nie ma sposobu, żeby wypłacić się Robrojkowi za wszystko dobre. A także,
że
gdyby taki sposób znalazła, i tak nie mogłaby z niego skorzystać, bo
Robrojek na
pewno obraziłby się, gdyby chciała mu się jakoś odwdzięczyć. Postanowiła
za to
być jego wierną przyjaciółką aż do końca życia. Chodząc po pokojach,
podpalając
pachnące szczapki drewna, dmuchając w żółte płomyki, podsypując węgiel do
pieców, Gabrysia mimo zmartwienia, które ciążyło jej wciąż jak uwiązany
do szyi
głaz, uśmiechała się do siebie. Przychodziły jej do głowy najbanalniejsze
metafory o dobroci ludzkiej, która jest jak promień słońca i jak radosny
sygnał
krótkofalówki.
To ostatnie porównanie wydało się Gabrysi warte rozbudowania. Weszła do
pokoju
siostrzyczek i stanęła przy jeszcze trochę ciepłym piecu.
"Całe dobro - pomyślała - jakie nas otacza, to właśnie suma pojedynczych
odpowiedzi na radosne sygnały dobrych ludzi. Ale te sygnały wysyła każdy
z nas.
Dobre sygnały. I złe. A im więcej wysyłamy tych dobrych, tym większe
szansę, że
ludzie odpowiedzą nam tym samym".
Zadowolona ze swego rozumowania, Gabrysia stała sobie przy piecu w cichym
uśpionym mieszkaniu. Mały pokoik Nutrii i Pulpecji był zarzucony
zabawkami, a
słabe poranne światło, przeflltrowane przez przykrótkie czerwone
zasłonki,
traciło swój chłód i nadawało całemu wnętrzu przytulną barwę.
Siostrzyczki
leżały w jednakowych pozycjach - na wznak, wyciągając nad rozczochranymi
łepetynami luźno rozrzucone ręce. Spod wzburzonych kołder wystawały
różowe pięty
i kolana, które już zaczynały być chłodne. Gabrysia przykryła
dziewczynki,
otuliła, a potem rozpaliła ogień, podsypała węgla do pieca, ^częknęła
żelaznymi
drzwiczkami, wytarła ręce.
"A właściwie - pomyślała nagle. - Dlaczegóż by nie spróbować. Od dziś
należy
uśmiechać się, dla eksperymentu, do każdej napotykanej osoby. W kolejce,
w
autobusie, na ulicy. Wysyłać eksperymentalne sygnały dobra, tak, na taki
sygnał
powinno się uzyskać odpowiedź tego okrucha dobroci, który ma podobno
każda
ludzka istota".
Postanowiwszy powyższe, Gabrysia zdjęła golf i wlazła do łóżka Pulpecji.
Przytuliła się ostrożnie do tłustego, ciepłego ciałka, które zaraz
wierzgnęło,
mruknęło niecierpliwie i przekręciło się na lewy bok. Gabrysia
uśmiechnęła się,
objęła siostrzyczkę i wcisnęła nos w jei miękki, pachnący karczek. Pulpa
mruknęła coś protestującym tonem potem zaś ucichła i spała twardo w
ramionach
starszej siostry, podczas gdy z Gabrieli ulatywało z wolna poczucie
zatroskania
i osamotnienia gnębiące ją od wczoraj. Z małego uśpionego grubasa
promieniowało
nie tylko ciepło, lecz i otucha. Sama nie wiedząc kiedy, Gabrysia zapadła
w
mocny, spokojny sen.
- Ty straszna góro mięsa -zakwiczał cienki głosik z pretensją i ktoś
wsadził
Gabrieli w bok mocnego kuksańca. Otworzyła oczy. Było już prawie jasno.
- Obudź się, no! Ktoś dzwoni! - podskakiwała Pulpecja, siedząc okrakiem
na
brzuchu Gabrieli.
- Kto dzwoni! Gdzie dzwoni?! - wychrypiała nieszczęśnica, czując
półprzytomnie,
jak jej zwoje mózgowe wirują wokół osi pionowej, a wnętrzności jęczą pod
skaczącą Pulpecja.
- Potężna jak samica słonia. Wyniosła jak górski szczyt - odezwał się z
sąsiedniego łóżka poetycki bas Natalii. Leżała ona na boku, kiwała nogami
i z
zainteresowaniem badała perspektywę Gabrieli od strony jej stóp,
wystających
przez pręty łóżka Pulpecji i spoczywających na Nutriowej poduszce.
- Rzeczywiście, ktoś dzwoni - jęknęła Gabrysia, zmiotła z siebie
Pulpecję,
wyplątała się z łóżka i pobiegła zygzakami do drzwi, naciągając w biegu
sweter.
"Pewnie tata" - pomyślała.
Otworzyła drzwi.
Nie, to nie był tata.
- Dzień dobry - powiedziała z przekąsem pani Szczepańska. Fabriela
ziewnęła
spazmatycznie i spróbowała wysiać eksperymen-v sygnał dobra. Bez
rezultatu. W
czarnych, pozbawionych blasku oczach starszej pani była ironia i
nieprzyjaźń.
- Obudziłam? - spytała.
Gabriela bąknęła, że nie szkodzi. Przestąpiła z nogi na nogę pod
badawczym spojrzeniem sąsiadki.
- Chciałam tylko zwrócić twoją uwagę na te drzwi.
- Drzwi - powtórzyła Gabriela zaspanym głosem.
- Tak drzwi! Przypominałam wczoraj, żeby je zamykać. Wieje z dołu, odkąd
dozorca
przebił to wyjście z piwnicy. No i co? I przez całą noc trwały tu
hulanki. Ktoś
krzyczał, trzaskał, łomotał. Nie mogłam zmrużyć oka. A od drzwi wiało.
- Och! - wykrztusiła z oburzeniem Gabrysia.
- Brak kultury. To wszystko. Poproś któreś z rodziców.
- Nie ma rodziców - odparła Gabriela, hamując się, by nie
powiedzieć więcej.
- Już ich nie ma czy jeszcze? - spytała sąsiadka złośliwie i w tym
momencie
Gabrielę poniosło. Eksperymentalne sygnały dobra zwiało z niej jak
tajfunem.
Odtruwały teraz na peryferie świadomości, ustępując miejsca złości i
urazie.
- Coś podobnego! -krzyknęła. -Mamę w nocy zabrało pogotowie! Była
operowana!
Tatuś jest jeszcze w szpitalu! A ja nie spałam do trzeciej w nocy!
Dlaczego pani
się nas czepia?! Kto mógł pamiętać o zamykaniu drzwi! Mogła pani sama je
zamknąć! - zreflektowała się wreszcie i umilkła, tłumiąc w sobie chęć
obrażenia
pani Szczepańskiej w sposób nieodwołalny.
- No, no - powiedziała sąsiadka nieomal z satysfakcją. - Jesteś jeszcze
gorzej
wychowana, niż przypuszczałam. Ach, ach, na jakie chamstwo można się
natknąć w
tych czasach. - Kręcąc głową i cmokając odwróciła się i znikła w
czeluściach
swego korytarza, energicznie zamykając za sobą drzwi.
- Jeść! - wrzasnęła nagle Pulpecja, wyskakując na korytarz i nie dając
Gabrysi
nawet ochłonąć po nieprzyjemnej scenie z sąsiadką. Mała posuwała się
naprzód
krótkimi skokami na jednej nodze, drugą mając wplątaną w niebieskie
rajtuzy.
Zawiadomiła siostrę bolesnym głosem, że rajtuzy owe dziwnie na nią nie
pasują.
Wobec tego Gabrysia musiała
zgłębić tę ważną kwestię i stwierdzić, że rajtuzy należą do Nutrii, co
właścicielka tej części garderoby potwierdziła zaraz, wyłaniając się z
łazienki
i komunikując, że nie ma dla niej majtek. Z głębi mieszkania odezwała się
Idą,
zapytując pełnym głosem, czy tata już wrócił. Gabriela zajrzała do pokoju
ojca,
stwierdziła, że wrócił i śpi, po czym wyłoniła się nagląca sprawa
czerwonych
rajtuz, które z kolei nie pasowały ani na Nutrię, ani na Pulpecję. Świeżo
wyprane majtki oraz podkoszulki dziecięce odnalezione zostały na sznurze
w
łazience i po przebrnięciu przez problem spodni, spódniczek i sweterków
młodsze
Borejkówny można było uznać za ubrane. Wówczas to Nutrii przypomniało
się, że
jeszcze się dzisiaj nie kąpała, więc rozebrała się do rosołu, gubiąc
majtki i
bezpowrotnie zapodziewając gdzieś sweterek.
Zziajana Gabrysia ubrała Nutrię ponownie i zaraz musiała odpędzić ją od
drzwi
ojca oraz odwieść Pulpecję od zamiaru wskoczenia śpiącemu na brzuch, po
czym
wywlokła z łóżka gnuśną Idę i już mogła robić śniadanie.
Do dziś wszystkie poranki w rodzinie Borejków wyglądały jednakowo. Mama
wstawała
pierwsza. Tym, co budziło co dzień Gabrielę, były dźwięki - brzękały w
kuchni
naczynia i sztućce, stukały mamine obcasy, gwizdał czajnik, dzwoniły
butelki z
mlekiem, w łazience huczał piecyk, a mama przebiegała z pokoju do kuchni
i z
kuchni do łazienki, podśpiewywała i nawoływała despotycznie, żeby
wstawać. Kto
zaś wstał wreszcie, miał sposobność ujrzeć w kuchni uwijającą się mamę, a
na
desce stos świeżo wyprasowanej bielizny lub zwitki pocerowanych skarpet w
koszyku. Na stole czekało już śniadanie, a mama była rześka i wyspana jak
skowronek, mimo że poprzedniego dnia położyła się najpóźniej ze
wszystkich.
Tym mniej więcej torem biegły myśli Gabrieli, kiedy nakarmiła już siostry
i
została w kuchni nad zlewem pełnym naczyń.
Jakoś zaraz przypomniała jej się niedawna scena ze szkolną przyjaciółką
mamy.
Pani ta odwiedziła mamę i ujrzawszy, jak dawna Milka szoruje wannę,
wytrysnęła
fontanną współczucia. Mama wtedy roześmiała się, umyła ręce, ucałowała
przyjaciółkę z dawnych lat, a potem zrobiła jej kawy. I powiedziała, że
owszem,
pracy, którą
konuie nikt sobie nie ceni. Ale że ona wcale nie chce, żeby ją cokolwiek
cenił,
tę pracę. Dzieci mają prawdziwy dom, mówiła mama, • mogą sobie kwitnąć w
jego
cieple. Nie ma piękniejszej pracy społecznej
7 wychować dziecko na porządnego człowieka, mówiła mama, kategorycznie
odmawiając rzucenia tych garów i dzieciaków i zajęcia się pracą zawodową,
odpowiadającą jej ambicjom, które to rozwiązanie sueerowała owa
koleżanka. Mama
oświadczyła, że jej ambicje naprawdę ograniczają się do dzieci. Wychować
je,
powiedziała, na ludzi szlachetnych i mądrych to o wiele trudniejsze niż
pisać w
biurze sprawozdania. Koleżanka, która właśnie pisząc w biurze
sprawozdania
realizowała swoje ambicje, obraziła się i znikła z maminego życia. A mama
wróciła do szorowania wanny i garnków.
"Ale dlaczego?-pomyślała nagle Gabriela ze zdumieniem. -Dlaczego to nie
ja
szorowałam wtedy tę wannę?"
Stojąc teraz nad zlewem pełnym talerzy i kubków przypomniała sobie słowa
mamy i
myślała ze wstydem, że piękne to były słowa, ale że przecież wychowywanie
dzieci
to nie to samo, co mycie podłóg i naczyń. Dlaczego żadna z nich nie
pomagała
mamie częściej? Dlaczego egoistycznie przymykały oczy na fakt, że mama
bierze na
siebie większość obowiązków po to, by córki miały ciepło i miło?
Był to widocznie dzień postanowień. Na twarzy Gabrysi ukazał się wyraz
stanowczej powagi. "Do roboty - pomyślała. - Przyzwyczajaj się, ty leniu
obrzydły. Mama wróci i wszystko musi być inaczej niż dotąd".
W dwie godziny później ojciec obudził się i przyczłapał do kuchni. Ujrzał
Gabrysię przy czyściutkim stole nakrytym niebieską ceratą w kratkę. Na
ceracie
ustawiono drugie śniadanie dla wszystkich, składające się z chleba i sera
ze
szczypiorkiem. W kuchni było ciepło i czysto, a sprawczyni tego
wszystkiego,
przepasana fartuszkiem, siedziała przy stole zagłębiona w lekturze
książki
kucharskiej pod tytułem "Jak gotować". To opasłe tomisko napisane przez
Marię
Dissiową, a wydane w latach trzydziestych przez Księgarnię Świętego
Wojciecha w
Poznaniu, zawierało mnóstwo przepięknych przepisów na babki muślinowe z
trzydziestu jaj, befsztyki z polędwicy, rolady z cielęciny i kiełbaski z
jałowcem. Nie było tam natomiast ani słowa 0 ty111! Jak przyrządzić obiad
z
mrożonego morszczuka, który się zanadto rozmroził; czegoś takiego jak
morszczuk
chyba po prostu w owych okropnych czasach nie znano. Gabrysia powiedziała
to
ojcu,
4$
dodając, że podejrzewa Centralę Rybną o jakieś ciemne matactwa w związku
z
asortymentem towarów. Chyba że morszczuk jest przemia. nowanym dorszem,
co do
czego jednak nie istnieją żadne dane.
- Zresztą - dodała. - Nie zamierzam się tym przejmować. Usmażę wam po
prostu
tego morszczuka na patelni. I tyle.
Ojciec uniósł brwi i bez słowa poszedł się golić. Kiedy wrócił, jego
najstarsza
córka już zaparzyła kawę, którą też zaraz mu podała wydymając usta i
mamrocząc
pod nosem jak zawodowa kucharka.
- Dzwoniłam rano do szpitala - powiedziała, kiedy ojciec zasiadł już nad
kawą.
Miejsce taty przy stole w kuchni znajdowało się przy ścianie. Nad jego
głową
wisiały przyklejone taśmą krótkie utwory i aforyzmy, stworzone
indywidualnie lub
zbiorowo przez cztery Borejkówny. "Kto mlaszcze, dostanie w paszczę" -
głosiły
te niechlujne świstki, albo: "Kto siorbie, dostanie po torbie". "Kto
oblizuje
nóż, ten nie przemówi już".
- Dzwoniłaś, hę? -mruknął ojciec i łyknął kawy. - Gorąca. No, to jak
dzwoniłaś,
to już wiesz, że wszystko w porządku. Czuwałem.
- Tato, co to było właściwie?
- Perforacja wrzodu żołądka.
- Wrzodu, wrzodu. Przecież mama nigdy nie chorowała!
- Chorowała. Chorowała. Tylko myśmy o tym nie wiedzieli. Piła siemię
lniane,
pamiętasz? Udawała, że się odchudza, i jadła różne kleiki i mleczne
zupki.
Leczyła się po swojemu, a myśmy do niej biegali z każdym bólem głowy i
skaleczeniem.
- Ach, tato.
- Ten szarlatan Kowalik powiedział mi, że mamie wycięto pół żołądka.
Teraz nie
wolno jej się denerwować. Żadnych stresów. Bo wrzód pojawi się znowu.
- Jak długo mama tam będzie?
- Ze trzy tygodnie, może dłużej. A potem sanatorium.
- Tato, co my z tym zrobimy?
- Z czym?
- Ze wszystkim. Z naszą codziennością, że tak powiem.
- Nie widzę problemu - zdziwił się ojciec.
- No, właśnie. Nie widzisz.
- A co?
- Nie, nic. Chyba się zwolnię ze szkoły. Na te trzy tygodnie.
_ No dobrze. Zwolnij się, Gabuniu. Jak uważasz. Fabriela westchnęła.
Powoli
zaczynało do niej docierać zrozumienie, że idą ciężkie czasy.
W południe ojciec zadzwonił znów do szpitala i obwieścił córkom radosną
nowinę,
że mama obudziła się już, jest przytomna i się uśmiecha. Wobec tego
uradzono, że
najrozsądniej będzie pozwolić jej leszcze trochę odsapnąć i odwiedzić ją
później. Perspektywa ujrzenia maminego uśmiechu i radość, że wszystko
jednak
naprawdę skończyło się dobrze, sprawiły, że sporo z dręczącego wszystkich
poczucia winy zdołało się jednak ulotnić.
Gabrysia wysłała młodsze siostry na podwórko, a sama zamknęła się w
kuchni i
przystąpiła do gotowania obiadu.
Nie miała w tym zbyt wielkiej wprawy. Gotowanie było czynnością, którą
mama
bardzo lubiła, twierdząc, że jest ono bezwzględnie rodzajem twórczości
artystycznej. Despotyczna i szybka, nie dopuszczała córek do przedsionków
tej
sztuki, ponieważ ślamazarne ich poczynania denerwowały ją w ciągu
pierwszych
pięciu minut. Gabrysia była najbardziej pod tym względem wyedukowana.
Umiała
ugotować rosół, herbatę i budyń. Jednakże już przyrządzenie jajka na
miękko
przekraczało jej umiejętności, gdyż niezależnie od czasu gotowania,
nieodmiennie
wychodziło ono z kąpieli wodnej twarde jak kamień.
Umiała też ugotować ziemniaki. Uczyniła więc teraz to, co należy,
mianowicie
obrała je i wrzuciła do wody, dosypując czegoś, co zdało jej się solą, a
było
kwaskiem cytrynowym. Potem zabrała się do nieszczęsnego morszczuka, który
leżąc
przez pół dnia na desecze przeobraził się w miękką burą substancję,
tonącą w
kałuży zimnej wody.
- U, brzydki jesteś, kochasiu - powiedziała do niego Gabriela z wyrzutem
i
rozpuściła na patelni kawałek margaryny. Była gospodynią rozważną i
ostrożną,
toteż postanowiła przeeksperymentować morszczuka. Wrzuciła najpierw
kawałek ryby
na patelnię i czekała, co będzie dalej. Zaczął skwierczeć i pachnieć
dosyć nawet
jadalnie, więc Gabriela uznała, że próba wypadła pomyślnie i można poddać
podobnej obróbce całość morszczuka. Posypała go kwaskiem cytrynowym i
zwaliła
mokrą masę na patelnię.
Morszczuk zaczął syczeć i walić kłębami pary, więc, żeby nie tracie
czasu,
zajęła się jarzynką. Obrała marchewkę i utarła ją na tarce wraz z
paznokciami i
naskórkiem palców prawej dłoni. Pod koniec tej tortury usłyszała z pewną
ulgą
głos Idy wołającej:
- Gaba! Do telefonu! - Więc zaaferowana, ssąc palce i wycierając dłonie w
fartuch, pośpieszyła na wezwanie.
- Cześć, stara - powiedział miły głos w słuchawce. - Tu Robert Rójek.
- O! - ucieszyła się Gabrysia z głębi serca. - Cześć, stary.
- Dzwonię, żeby spytać, co nowego.
- Ach - powiedziała Gabrysia z zapałem, a myśl o morszczuku natychmiast
uleciała
z jej głowy. - Mama czuje się lepiej. Już się nawet podobno uśmiecha!
- A widzisz? Mówiłem. Słuchaj, jestem u Anielki. Ty wiesz, co za numer?
Twoją
mamę operował jej stryjek.
- Doktor Kowalik!
- No, Anielka u niego mieszka. Wczoraj go wezwali na dyżur, co za traf,
no nie?
- Rzeczywiście - powiedziała gorąco Gabrysia. - Robert, chcę ci jeszcze
raz
podziękować za wszystko, co dla nas zrobiłeś. Zepsułeś sobie Sylwestra...
- No, coś ty, staruszko, daj spokój.
- Tak bym chciała zrobić coś dla ciebie.
- Co się wygłupiasz, dziewczyno. Nie ma o czym mówić. Gabrysia
uśmiechnęła się,
słysząc ten zadzierzysty głos, bo stanęła jej
przed oczami, jak żywa, piegowata gębusia Robrojka i jego szczere
poczciwe oczy.
- Wpadnij do mnie, z Anielką - zaproponowała impulsywnie.
- A, dobrze - zgodził się Robert. - Będziemy tam u was, to znaczy Paweł
nas
zaprosił na keks ananasowy...
- Halo, halo, mnie nie zaprosił - zaterkotała Aniela, która dorwała się
nagle do
słuchawki. - Na żadne keksy do niego nie idę. Ale ciebie odwiedzę,
koszykarko.
Wariacko lubię chodzić z wizytą.
Gabrysia roześmiała się mimo woli. Jaka ta Anielka sympatyczna, no,
naprawdę.
- Więc czekam, wpadnijcie - powiedziała ciepło. - Około piątej będziemy w
domu.
W tym momencie subtelna ^uga ohydnego smrodu dotarła
chni do przedpokoju. Gabriela spiesznie skończyła rozmowę pognała do
swego
morszczuka.
Miał on obecnie postać drobnej szarej kaszki, swędzącej się na
bvm zwęglonym podkładzie. Gabrysia złapała trzonek patelni, parzyła się,
wsadziła rękę pod wodę, wrzasnęła, ponowiła próbę ratowania morszczuka,
znów
wrzasnęła, wreszcie zdjęła patelnię z ognia używając do tego celu lnianej
ścierki. Patelnia została ustawiona na desecze, natomiast ścierka,
rzucona
niedbale gdzieś na piec, tliła się powoli blękitnozłotym płomyczkiem,
póki ten
nowy rodzaj swądu nie poruszył uwagi debiutantki kuchennej. Ścierka
poszła do
zlewu, morszczuka trzeba było zeskrobywać z patelni.
Weszła Idą.
- Nie chcę się wtrącać - powiedziała. - Ale kiedy mama smażyła rybę, to
ta ryba
nie była podobna do klusek. Ani do węgla kamiennego.
-' Może ty zrobisz obiad, hę? - wrzasnęła Gabriela, mocując się z
morszczukiem.
- Nie, wolę nie - skromnie odparła Idą. - Znam granice moich możliwości.
A czy
posypałaś rybkę mąką przed smażeniem? Gabrysia nie posypała.
- A, widzisz. Jak się nie posypie, to przywiera - powiedziała Idą wielką
nowinę.
- No, cóż, chyba się dzisiaj poodchudzam - dodała z męczeńskim
westchnieniem.
Ojciec wkroczył do kuchni i sentencja łacińska zamarła mu na ustach.
- O, święty Jacku - jęknął na widok tej niedoli. - Gabrielo, w
zamrażalniku
umieściłem wczoraj białą kiełbasę z białkiem roślinnym. Wrzuca się
kiełbasę na
wrzątek i gotuje pod przykryciem.
- Zamrożoną?
- Bo ja wiem.
- Jak nie jesteś pewien, to może ją usmażymy.
~ Na czym? - spytał cierpko ojciec. - Patelni już nie mamy.
~ Aha. No, można też smażyć w garnku.
- Można?
~ Tak mi się zdaje.
Ojciec otoczył się obłokiem melancholii i wycofał psychicznie w głąb swej
jaźni.
- Mam pomysł - rzekł z daleka. - Pójdziemy na obiad do ciotki Pel;
- miał na myśli żonę swego brata, a matkę Joanny.
- O! - Idzie to odpowiadało. - Dobra myśl. Ciotka Fela gotuje jak
archanioł.
Gabriela zawisła między uczuciem ulgi a obawą.
- Joanna mnie wyśmieje! - wysunęła kontrargument. - Czy wy wiecie, jak
Joanna
umie gotować? Nie, zostańmy, jakieś jajka chyba potrafię przyrządzić.
- Gaba, nie bądź dziecinna.
- Patelni nie masz.
- Po co mi patelnia. Ambicja mi nie pozwala.
- Zgłupiałaś, co ma ambicja do obiadu.
- Córki, proszę o ciszę. Będę dzwonić do ciotki.
- No to już dzwoń - ugięła się Gabriela. - Ale kto wypaple o morszczuku,
tego
osobiście znieważę.
5
Obiad u ciotki był wspaniały: zupa grzybowa z łazankami, mięsko
komercyjne,
kapusta i pyzy drożdżowe - białe bułeczki gotowane na parze - poznańska
specjalność. Na deser był kompot wiśniowy własnej ciotczynej roboty, a do
kawy -
oszałamiający makowiec. Nawet upiór morszczuka, wywołany z nicości przez
zdradziecką Idę, nie zdołał zepsuć Gabrysi nastroju. Zwłaszcza że
pominięto
uwagę Idy milczeniem pełnym dyskrecji, bądź co bądź, stryjostwo i Joanna
byli to
ludzie dobrze wychowani.
Nie można było tego, niestety, powiedzieć o trzech siostrzyczkach, które
opychały się z gargantuicznym apetytem, tak nieprzyzwoicie, jakby ostatni
raz
widziały schab we wczesnych dniach dzieciństwa. Na widok tego obżarstwa,
tak nie
liczącego się z trudnymi czasami, Gabrysia poczuła się zobowiązana do
wstrzemięźliwości i nie poprosiła o dokładkę. Ciotka Fela dołożyła więc
jej
sama.
- Jedz, bidulko, jedz - zachęciła, poklepując bratanicę po głowie.
- Boże, jakie te dzieci wygłodzone. Ignacy, ja cię podejrzewam, że ty ich
wcale
nie karmisz.
Ojciec zrobił głupią minę.
- No, tak. Już ja cię znam. Wielkie nieba, ta biedna Milka. Gdybyż ona
wiedziała... serce by jej pękło.
- Mam nadzieję, że nie zechcesz jej martwić, moja Fdu - rzekł ojciec
^-^Jasne, że nie, kochany szwagrze. Ale co myślę, to myślę. Znam cię
równie
dobrze, jak znam Józeczka.
Stryj Józeczek, rudy i chudy, melancholijny jak jego brat Ignacy,
snoirzał w
sufit, chrząknął i wielkim haustem opróżnił filiżankę z kawą.
Ciotka Fela była atletyczną brunetką, z warkoczem owiniętym dookoła
kształtnej
głowy, z żywymi piwnymi oczami i nieco końską szczęką. Była ona również
gadatliwą, wesołą ekstrawertyczką, w związku z czym w jej naturze leżało
wylewne
dawanie upustu nurtującym ją uczuciom. Kiedy wreszcie wyraziła swoje
bezbrzeżne
współczucie dla tej nieszczęsnej Milki, bidulka Ignasia i tych tu
czterech
niebożątek, podsumowała trzeźwo: - Będziecie teraz mieli kłopot z
ułożeniem
sobie życia.
Gabriela spojrzała na nią z wdzięcznością.
- Jak chcesz to wszystko zorganizować, Ignacy? -naciskała ciotka.
- Och - odparł nieuważnie ojciec, błądząc wzrokiem po bibliotece
Józeczka. -
Jeszcze nie mam koncepcji. Gaba zwolni się chyba ze szkoły. Mamy ratio
sufficiens, bo...
- Ignacy! - krzyknęła ciotka z oburzeniem. - Ty do mnie nie gadaj po
łacinie, bo
ja i tak nie rozumiem. Koniec półrocza się zbliża, a ty chcesz z dziecka
zrobić
służącą!
Ojciec westchnął, przegryzł makowcem i spróbował wyjaśnić, jak - w
ogólnych
zarysach - wyobraża sobie nowy model organizacyjny w rodzinie. Ciotka
pojęła z
tej mętnej gadaniny dwie rzeczy: po pierwsze, że Ignaś nie ma pojęcia o
złożonej
tkance obowiązków i konieczności, niesionych przez obecne czasy, a po
drugie, że
w takim razie inicjatywa będzie należała do niej, do Feli.
Po krótkim i treściwym namyśle ciotka wydała-dyrektywy.
Natalię trzeba oddać do półinternatu.
Pulpecję umieścić w przedszkolu.
Odprowadzanie dziewczynek powierzyć należy Gabrieli, przyprowadzanie -
Idusi.
Obiady gotować będzie Gabrysia, wieczorem. To, co ugotuje, schować ma do
lodówki
(ironiczne spojrzenie trzech sióstr, tajony chichocik) i odgrzać
następnego
dnia, w południe.
Zakupy będą domeną Ignasia. I niech Ignaś nie robi takiej miny, bo Jeśli
biedna,
chora Milka mogła sobie poradzić z tym wszystkim, to...
- Widziałem Milkę - przemówił nagle .łóżeczek mrocznym basem - Parę dni
temu.
Stalą po karkówkę. I była w kolejce jedyną osoba czytającą książkę.
Zgadnij, co
czytała.
- Och, przypuszczam, że coś z literatury kobiecej - rzekł ojciec.
- Nie. Wiersze Majakowskiego.
- Co ty powiesz? - zdziwił się Ignacy Borejko.
-- Nie na głos, oczywiście.
- Oczywiście.
Makowiec skończył się właśnie w tym momencie i dzieciom pozwolono wstać
od
stołu. Idą, Nutria i Pulpecja zostały wysłane do pokoju kuzynki, gdzie
miały
posłuchać sobie płyty Drupiego, natomiast Joannie i Gabrysi polecono umyć
naczynia po obiedzie.
W kuchni początkowo milczały, zajęte pracą. Jak to często bywa z
kuzynkami,
nieszczególnie za sobą przepadały. Zbyt żywe jeszcze było w ich pamięci
wspomnienie zasmarkanego dzieciństwa, zbyt świeże ślady ran tłuczonych i
szarpanych, które zadawały sobie w owe świetlane dni. Jednak po chwili
Joanna
odezwała się pierwsza, z zainteresowaniem pytając o wrażenia z
wczorajszej
prywatki, wyrażając mimochodem ubolewanie z powodu choroby mamy i chcąc
poznać
opinię Gabrysi o pięknym Pawełku Nowackim.
- Co wy z tym Pawełkiem? -zdziwiła się Gabrysia. -Toż to mydłek. Zupa
mleczna.
Kakao z pianką i ptyś.
- Co ty bredzisz. Jest śliczny - powiedziała Joanna z rozmarzeniem,
wzbijając
dłonią pianę z płynu Ludwik.
- Danusia też tak uważa - uprzedziła kuzynkę Gabriela.
- Widziałam... - mruknęła Joanna. - Danusia to silny typ, co?
- Lepiej zapomnij o Pawełku. Poderwij Pyziaka - zaproponowała przewrotnie
Gabriela i z biciem serca czekała, co będzie dalej.
- Pyziaka? Nie... strasznie ponury. Poza tym dziewczyny mówią, że to
okropnie
zmienny facet. Zacznie chodzić, pochodzi trzy dni, a potem się znudzi i
zostawi.
- Joanna spojrzała na Gabrysię z nagłym zaciekawieniem. -Ty, wiesz co?
Możliwe,
że ty będziesz następną ofiarą. Wczoraj, po twoim wyjściu, pytał mnie o
twój
telefon i adres.
- Piekło i szatani! - zdenerwowała się Gabrysia. -1 co, dałaś mu?!
- No pewnie. I tak by znalazł.
- No, nie! Teraz mnie będzie nachodzić!
- Nie bądź taka pewna. Może ciebie, a może Anielkę? Strasznie wczoraj
chodził
koło niej, widziałaś? Ale potem, jak zgasło światło...
_ Nic dziwnego, że chodził koło Anielki - powiedziała Gabrysia
pospiesznie, lecz
z godnością. - Uważam, że ona jest urocza.
- Bo ja wiem. Nogi ma za cienkie.
- Co to ma do rzeczy.
- Zarozumiała, niekoleżeńska... Robert w niej zakochany, a ona go
dręczy...
- Joanna, nie obgaduj Anieli. Ja ją bardzo polubiłam.
- Jestem z nią, kochanie, w jednej klasie, więc wiem więcej.
- Bzdury. Bardzo fajna jest dziewczyna.
Joanna wzruszyła ramionami z niechęcią i irytacją. Nie ma nic
przykrzejszego niż
rozmowa z kimś, kto nie chce uczestniczyć w ob-smarowywaniu bliźniego.
- Ten duży rondel wstaw do wiszącej szafki -powiedziała. -A co do Anieli,
to
sama zobaczysz.
W szpitalu był właśnie dzień odwiedzin, toteż wpuszczono całą grupę bez
najmniejszych trudności. Zarumienione od mrozu dziewczynki
przemaszerowały przez
długi, jasny korytarz pełen wózków, foteli na kółkach i słaniających się
pod
ścianami ozdrowieńców w piżamach, po czym wkroczyły w zaciszny korytarzyk
wiodący do oddziału kobiecego. Z kuchni wionęło ciepłym zapachem
dietetycznej
zupy jarzynowej, potem był oszklony boks z pielęgniarkami w wysokich
czepkach,
wreszcie korytarz zakręcił pod kątem prostym i rodzina Borejków znalazła
się
przy sali 03, gdzie leżała mama.
Tu ojciec zatrzymał się i udzielił pouczenia swoim córkom.
- Spokój - powiedział stanowczo. - Spokój i cisza. Żadnych łez, proszę,
żadnych
wybuchów czułości ani pełzania po kołdrze, żadnych skarg, kłótni i
narzekań.
Spokój i cisza. Pamiętajcie. Radzimy sobie dobrze, nie mamy żadnych
kłopotów i w
ogóle wszystko jest w porządku.
Zapukał ostrożnie do drzwi i nacisnął klamkę.
Gabriela pierwsza zajrzała do pokoju, ponad wszystkimi głowami. Zobaczyła
białe
łóżko z wysokim wezgłowiem i długą, płaską postać leżącą pod białym
okryciem. Ze
stojaka, od butelki pełnej przezroczystego płynu, biegł przewód z igłą,
wbitą w
skórę dłoni. Leżąca postać
była blada, z nosa wystawała jej jaskrawoczerwona gumowa rurka i dopiero
po
dłuższej chwili, kiedy wszyscy już wtłoczyli się do pokoiu Gabrysia
uprzytomniła
sobie, że tą leżącą osobą z rurką w nosie jest iei' własna mama.
Zadziwiające, że Nutria i Pulpecja nie miały takich problemów z
rozpoznaniem
rodzicielki. Mimo że w tym niedużym pokoju były
czter
y identyczne łóżka z leżącymi postaciami, smarkule
natychmiast
skierowały się w stronę tego właściwego i stanąwszy przy nim wesoło
potarmosiły
chudą dłoń z igłą wkłutą pod skórę. - Cześć! - zawołały razem.
Bardzo powoli mama otworzyła oczy - dziwnie okrągłe, otoczone niebieskimi
cieniami. Była bardzo słaba i bardzo obolała - to się widziało od razu.
Ale była
też twarda jak zwykle.
- Cześć - szepnęła chrapliwie, lecz dziarsko, i uśmiechnęła się pod
rurką. - To
wy, naprawdę?
- To my - odparła Nutria wzruszonym basem. - Mamo, czy można d podmuchać
w tę
rurkę?
- Mamo, a ta igiełka to po co? Ja ci ją wyjmę.
- Pokaż brzuszek!
- Tak, pokaż, pokaż, jak tam jest w środku człowieka.
- A gdzie masz ten kawałek, co ci wycięli?
Aż tyle pytań padło z ust Nutrii i Pulpecji, zanim ojciec zreflektował
się i
odsunął je na bok, cicho strofując. Tymczasem Gabrysia i Idą ucałowały
mamę w
czoło - Idą z głośnym biadoleniem i wzdychaniem, Gabrysia z krzywym
uśmiechem i
zaciśniętymi ze wzruszenia zębami.
- Jak się czujesz, Milu? - ojciec wyglądał, jakby się czuł jeszcze gorzej
niż
mama. Nachylił się nad nią i pogłaskał po głowie.
- Coraz lepiej - szeptem odparła mama. - Z minuty na minutę.
- Rzeczywiście, nagle zaczęła jakoś lepiej wyglądać. Uśmiechała się, oczy
jej
się ożywiły i na policzkach ukazał się cień słabiutkiego rumieńca.
- Ale wy... jak sobie... radzicie?
Wszyscy chórem odparli, że doskonale.
- Akurat - mruknęła mama ze zwykłą ironią. - Dobra, dobra. Niedługo
wracam i
zobaczymy... - przymknęła oczy.
Zaraz potem stało się jasne, że wizyta musi dobiec końca, bo mama
zasnęła.
Gabrysia pociągnęła ojca za rękaw i zarządziła odwrót. Wśród protestów
Pulpecji
i gromkich pożegnalnych okrzyków Nutrii, której
siostry usiłowały zatkać buzię, znaleźli się wreszcie na korytarzu.
Ojciec z
pewnym trudem szykował się do wygłoszenia reprymendy, gdy
narożnika wyszedł nagle doktor Kowalik. Na widok ojca Borejki ^eiawil
pewną
czujność, ale eksperymentalny sygnał dobra, jaki Usłała mu natychmiast
Gabrysia,
przekonał go, że jeszcze tym razem ale zostanie pobity przez dziwnego
męża
pacjentki.
Odpowiedział uśmiechem skierowanym w stronę Gabrysi.
- Witam - rzekł. - Witam i pana. No, jak tam, bardzo skrzywdziliśmy panu
żonę?
Ojciec lekko poczerwieniał.
- Muszę przyznać - rzekł z dystansem - że istotnie jest niejaka
poprawa.
- Ja też tak myślę - stwierdził doktor Kowalik, któremu śmiały się
oczy. - Już jutro wstanie, pojutrze będzie chodzić i zobaczy pan, jak u
nas
szybko się zdrowieje. A zna pan ten kawał? Pacjent budzi się po
narkozie...
- Nie, proszę pana - rzekł ojciec surowo. - Nie znam takich
kawałów.
- ... i widzi nad sobą twarz chirurga. Mam dwie wiadomości, mówi
chirurg, dobrą i złą.
- Tak, z pewnością - powiedział powoli ojciec Borejko, który
cechował się zwolnionym refleksem. - Nie znam tego.
- Więc pacjent powiada, że woli najpierw tę złą nowinę. Na to chirurg:
obcięliśmy panu nogi - nie rezygnował doktor Kowalik.
- Nie, nie znam tego - upewnił go ojciec Borejko.
- A pacjent na to: a ta dobra wiadomość? - brnął doktor Kowalik bliski
rozpaczy.
- Chirurg na to: mam kupca na pana buty!
Całe szczęście, że cztery Borejkówny wybuchnęły rozgłośnym śmiechem, bo
tata
Borejko nie tylko się nie ubawił, ale wręcz obraził.
- Nie musi mnie pan, doktorze, nawracać takimi metodami - oświadczył z
godnością. - Sam wiem, że wczoraj trochę... hm... przeholowałem. Ale
rozumie
pan, zdenerwowanie, niepokój... pozwoli pan, że go
przeproszę.
- Ależ nie ma za co - odprężył się doktor Kowalik. Mrugnął
porozumiewawczo do
Natalii, która odpowiedziała mu tym samym. - To wszystko dzieci państwa?
Hm!
Imponujące. Ja mam dwoje. Tomcia i Romcię.
- O! Jak to jest Tomcio Kowalik, taki zezol piegowaty i bez zębów to ja z
nim
siedzę! - ucieszyła się Nutria. '
- Nie może być - zdziwił się doktor. - Czy to ty jesteś ta Natalia co tak
świetnie bije?
- Tak, to ja - rzekła Nutria, kraśniejąc wdzięcznym rumieńczykiem
- I jest najlepsza z matematyki?
- Tak, tak, to właśnie ja!
- W takim razie jestem zachwycony. - Doktor Kowalik uścisnął dłoń Natalii
i
dodał: - Muszę już państwa pożegnać, za chwile zaczynamy obchód.
Odprowadził rodzinę Borejków aż do wyjścia i zostawił wszystkich w
najlepszych,
optymistycznych nastrojach.
- No, to rozumiem - rzekł z uznaniem ojciec, śledząc wzrokiem oddalającą
się
wysoką sylwetkę w białym kitlu. - Oto godny uczeń Hipokratesa.
Pamiętajcie,
dzieci, sapientis est mutare consilium.
7
- Doktor Kowalik jest nadzwyczajny - powiedziała z żarem Gabriela patrząc
wiernym spojrzeniem w oczy Anieli.
Aniela, ubrana w połatany sweter i bure portki, uczesana w dwa lśniące
warkocze,
z wielkimi okularami na nosie i gumą do żucia w zębach, kiwała się na
krześle i
przeglądała książki leżące na biurku. Słowa Gabrieli sprawiły jej wyraźną
przyjemność.
- Tak, miły z niego staruszek - przyznała. - Trochę choleryk w warunkach
domowych, ale w pracy podobno się sprawdza.
- Jeszcze jak -przeżywała Gabrysia. -I jaki stosunek do chorych!
Powiedział
kilka słów, a mnie się od razu wydało, że ta choroba mamy nie potrwa
długo.
- To teraz nie jest choroba, tylko proces ozdrowieńczy - sprostował
Robrojek,
który siedział naprzeciwko Anieli i patrzał na nią, niemal nie odrywając
oczu, i
śledząc czule każdy jej ruch. Robrojek ubrany był dzisiaj świątecznie,
nie w
garnitur, co prawda, lecz w brązowy sweter i koszulę z krawatem. Było
późne
popołudnie, za oknem niebieski zmierzch, w pokoju szarość, w piecu
wesołe, ciche
potrzaskiwanie. Pachniało kawą, którą Gabrysia zaparzyła niezbyt
umiejętnie i
podała swym gościom. Podała też biszkopty z paczki, która, pozostawiona
na
tnie w kuchni, zawierała już tylko połowę swej właściwej objętości. s pj-
awcy
tego cudownego zniknięcia, to jest ojciec i siostry, zamknęli się w
pokoju
smarkul, gdzie ojciec czytał głośno "Heroje" Kingsleya. rwarantowało to
spokój w
domu na jakąś godzinę. Gabrysia mogła się wiec nie obawiać, że lube
siostrzyczki
wpadną nagle z rykiem do zielonego pokoju i przepłoszą gości. Popołudnie
mijało
zacisznie i miło. Nic dziwnego, że Aniela i Robrojek rozsiedli się i
zadomowili,
a rozmowa zaczęła przybierać tony coraz bardziej osobiste.
Mówiono mianowicie o szkolnym spektaklu "Hamleta", odegranym przez kółko
teatralne Liceum numer dwanaście, w którym to spektaklu występowała
gościnnie
Aniela, uczennica Liceum Poligraficznego. Przedstawienie odbyło się tuż
przed
Gwiazdką, Gabrysia była na nim i podziwiała Anielę z całego serca. Teraz
wyraziła ten podziw otwarcie i szczerze, powodując u artystki przypływ
znakomitego samopoczucia. Bez zwłoki i nie dając się długo prosić, Aniela
zaprezentowała wspaniały w jej wykonaniu monolog "Być albo nie być", a
potem,
porwana zapałem, przeleciała, ta hobbistka teatralna, po kilku
znaczniejszych
rolach ze światowego repertuaru. Widząc niekłamany zachwyt w oczach
dwojga
widzów, wskoczyła następnie w inny genre i popisała się przepiękną
deklamacją
poezji lirycznej. Mijały kwadranse, zrobił się wieczór, a Aniela wciąż
deklamowała, bez śladu zmęczenia. I kiedy właśnie zatrzymała się na
chwilę, by
wziąć głębszy oddech, u drzwi wejściowych zabrzęczał dzwonek. Zabrzęczał
tak
jadowicie, że Gabrysia doznała czegoś w rodzaju kłującego wstrząsu,
albowiem
natychmiast przeczuła, że ten dzwonek brzęczy za sprawą pani
Szczepańskiej,
która zapewne znów będzie miała pretensje o nie domknięte drzwi.
Przeprosiła swych gości i poszła otworzyć. Po drodze minęła pokój sióstr,
z
którego dobiegał podniesiony głos ojca, czytającego właśnie o Tezeuszu.
Rzecz
oczywista, że podczas gdy brnął on przez Labirynt, szukając po omacku
nitki
Ariadny, nie było mowy, żeby ktokolwiek ze słuchających poszedł otworzyć
drzwi i
wysłuchać kolejnych wyrzutów z ust sąsiadki.
- Dobry wieczór - mruknęła pani Szczepańska, kiedy drzwi otworzono.
- Dobry wieczór - powiedziała Gabrysia. - Przepraszam, znów zapomniałam o
tych
drzwiach.
- Tym razem nie chodzi o drzwi. Chodzi o hałasy. Od dwóch godzin usiłuję
się
zdrzemnąć, a za ścianą ktoś się wydziera.
No, coś podobnego!
- Czy pani ma na myśli, że ktoś deklamuje?
- Powiedziałam: wydziera się. Proszę, żeby przynajmniej ta panna ściszyła
głos.
- Ja naprawdę nie wiem - powiedziała Gabrysia -jak to możliwe że pani
słyszy nas
tak wyraźnie. My nie słyszymy zupełnie żadnych odgłosów z pani pokoju.
Pani Szczepańska zaśmiała się triumfalnie i krótko.
- Oczywiście! - zawołała. - A to dlatego, że ja się zachowuję bardzo
cicho! Ja
chodzę, o proszę, w gimnastycznych pantoflach tylko po to, żeby nie
przeszkadzać
sąsiadom!
Gabrysia spojrzała w dół i ujrzała maleńkie pantofle naprzeciwko swoich
potężnych drewniaków. Stropiła się.
- O tym nie pomyślałam - przyznała uczciwie. - To na pewno łomoce.
- Mogę ci nawet, moje dziecko, kupić w prezencie takie pantofle -
powiedziała z
pasją pani Szczepańska. -1 proszę, żeby się skończyły te krzyki!
- O co chodziło? - chcieli wiedzieć Robrojek i Aniela. Kulili się oni w
dwóch
najbardziej odległych od siebie kątach pokoju, jakby podczas nieobecności
Gabrysi zbytnie zbliżenie się Roberta do Anieli i odwrotnie mogło
spowodować
krótkie spięcie. Widok ten bardziej niż cokolwiek innego objawiał istotę
łączących ich uczuć.
Taktownie nie zwracając uwagi na przerzucone między Robrojkiem i Anielą
pole
elektryczne, Gabrysia opowiedziała o natrętnej sąsiadce.
- Jakoś nie umiem się z nią dogadać - dodała z niechęcią. W tym momencie
zdała
sobie sprawę, że jeśli jakimś tajemniczym sposobem sąsiadka słyszy, co
dzieje
się w zielonym pokoju, to na pewno nie jest zachwycona tym, co doszło jej
uszu w
tej chwili. Gabrysia zniżyła głos. - Próbowałam wysłać jej
eksperymentalne...
- Eksperymentalne co? - zaciekawiła się Aniela.
- A nic, głupstwo.
- No, powiedz, powiedz! - naciskała Aniela. - Chciałaś powiedzieć coś
ciekawego.
No?
- Eksperymentalne sygnały dobra - bąknęła Gabrysia, śmiejąc się
zakłopotaniem. -
To oczywiście brzmi zupełnie idiotycznie...
- Robert, tobie się nie wydaje, że ona coś ukrywa? - spytała Aniela.
- Ukrywa wyraźnie. Jazda, Gabrielo, nie ukrywaj.
- Ale... nie śmiejcie się.
- Nie będziemy! - obiecali.
- przeprowadzam eksperyment mający na celu ustalenie, czy na wysłany
przeze mnie
sygnał dobra - uśmiech lub coś w tym rodzaju - otrzymam odpowiedź.
- Niby jaką? - zainteresowała się Aniela.
- No, też uśmiech.
- Przeeksperymentuj na mnie - zaofiarował się Robrojek.
- No, patrz, a mówiłeś, że nie będziesz się śmiał.
- Ja się śmieję? Ja? To złudzenie optyczne.
- Robert, uspokój mi się zaraz - rozkazała Aniela. - Gabrysiu, on się nie
śmieje, tylko daje ci eksperymentalną odpowiedź. Gabrielo, sekundę. Tu
jest
pewna kwestia do rozstrzygnięcia. Czy mi się zdaje, czy też ty zakładasz
z góry,
że jesteś człowiekiem dobrym bez zastrzeżeń?
- No, bo ja wiem. Każdy ma w sobie ten okruch dobra...
- Mów szczerze. Zakładasz czy nie?
- No. więc tak. Zakładam.
- Hę, hę. A widzisz. Teraz uważaj. Ja niedawno czytałam książkę, w której
bohaterowi postawiono podobne pytanie. Czy uważa się za człowieka
dobrego. I
wiesz, co on odpowiedział?
- Nie wiem.
- Pewnie, że nie wiesz. Więc słuchaj. On odpowiedział, że jest
człowiekiem,
który chce być dobry. Ale że przeszkadza mu w tym Historia i Natura. I co
mi
powiesz?
- Powiem ci, moja droga, że człowiek dobry nie może udzielić takiej
odpowiedzi.
- Jak ten mój bohater udzielił?
- No właśnie.
- To teraz powiedz ty: czy na pewno jesteś dobrym człowiekiem?
- Jestem.
-Tak?
- Tak. Jestem człowiekiem, który musi być dobry. Bez żadnych okoliczności
łagodzących.
- Ach, Gabrielo, Gabrielo, co ty wiesz o okolicznościach.
- Jeśli dobra będę szukać w sobie samej, to okoliczności nie będą miały
na mnie
wpływu. Dobro nie leży w okolicznościach.
- Tak jest, tak jest, moje panie! - zawołał nagle Robrojek zrywając się i
obciągając sweter. - To tak jak z tym moim kumplem' Gabrysia, posłuchaj.
Pokłóciliśmy się kiedyś o tych samolotowych rozbitków, no wiecie, w
Andach.
Siedzieli na lodowcu i po kilkunastu dniach głodu zaczęli jeść zwłoki...
- Robert! - wrzasnęła Aniela. - Bądź estetą, dobrze? Mnie mdli od tych
rozbitków. Gaba, ja to słyszę już setny raz. On się uwziął na mój system
nerwowy.
- Ta historia służy mi jako przykład - rzekł Robrojek z godnością.
- Gdyż w sytuacji ekstremalnej...
- Robert, bo dostaniesz w ucho.
- Ja? Czy ja coś mówię? Anielciu, nie bądź jędzą - rzekł Robert i
cierpliwie
przeszedł do dalszych wyjaśnień. - Powiedziałem temu kumplowi, że to
amoralne. A
on mi na to, że nie ma za złe tym rozbitkom.
- No i co dalej?
- Powiedziałem mu, że wiem, co on by zrobił w takiej sytuaq'i, gdyby
znalazł się
na przykład ze mną na lodowcu. Jak tylko poczułby burczenie w żołądku,
pierwszy
rzuciłby się na bliźniego i pożarł go żywcem. W ten sposób straciłem
kumpla.
- Stracił w ten sposób kumpla - powiedziała Aniela do Gabrysi.
- Spytaj go teraz, co go tak oburzyło w tej historii.
- Już mówię: to, że on założył z góry, że własne życie trzeba ratować za
wszelką
cenę. Tu uważajcie. Ja nie wiem, jak bym się zachował w tych Andach.
Niewykluczone, że tak jak oni. Ale nie mogę zakładać dzisiaj, że wolno mi
to
zrobić, kiedy będzie trzeba. Nie wolno mi przyjmować z góry, że w pewnych
okolicznościach zło nie jest złem.
- Teraz Robcio będzie mówił o samopobłażaniu - oznajmiła Aniela, kiwając
się na
krześle i patrząc na Robrojka z wyrazem serdecznej kpiny.
- Anielka, nie zbijesz mnie z tropu - rzekł on dobrodusznie. - Może
jestem
domorosły mędrzec...
- Ale kto to powiedział! - zaprotestowała Aniela. - Może jesteś
domorosły, ale
żeby mędrzec...
_ Anielo, milcz, bo jak mówisz, to tracisz na urodzie. A więc, jak
wiadam: nie
wolno zakładać z góry, że człowiek jest słaby i zły. Bo to
'owadzi w prostej linii do... .,..,..
- Do samopobłażania - powiedziała Aniela z powagą. - Ach, Fabrysiu, on mi
to co
dzień powtarza. Prawi mi takie kazania i ratuje mnie w ten sposób przed
duchowym
rozkładem.
- Żeby więc nie popaść w samopobłażanie - ciągnął Robrojek z miną
prelegenta -
należy przyjąć następujące założenie: że człowiek może o wiele więcej niż
mu się
wydaje.
- Co może? - spytała Aniela, przykładając dłoń do ucha.
- Może przede wszystkim przestać sobie pobłażać. Zacząć od siebie
wymagać. A
ujawnią się w nim ukryte siły...
- Bzzzdury! - syknęła nagle Aniela, która wyglądała teraz na prawdziwie
rozzłoszczoną. - Czy to znaczy, że i we mnie są ukryte siły? Bo ja
uważam, że
nie ma. A jeśli nie ma, to po czorta mam od siebie czegokolwiek wymagać?
- No, nie! - powiedzieli jednocześnie Robrojek i Gabrysia. Aniela
poprawiła
okulary i ochłonęła.
- Dobra, dobra. Przesadziłam. Ale jak na was patrzę, to nie rozumiem:
skąd u was
to zadowolenie. Ja nie jestem z siebie zadowolona. Jestem kłamczucha,
leń,
złośnica i w ogóle nic dobrego. Poza tym, nigdy nie wiem, jak postąpię.
Sama dla
siebie stanowię niewiadomą.
- Ależ, dziecinko, w tym cały twój urok - powiedział Robrojek szarmancko.
- Ha, ha!-zawołała Aniela.-Tu cię mam. Nie ma nic nudniejszego niż osoba
bez
wad, nieprawdaż? Gaba, powiedz, czy on w gruncie rzeczy nie wygłasza
typowo
męskich poglądów?!
- Trudno, żeby wygłaszał typowo kobiece - zauważyła Gabriela, opierając
się o
ciepłe kafle piecowe. - Ogólnie uważam, że doszliśmy do właściwych
wniosków.
- O, tak - rzekł Robrojek. - Nie masz to jak porządna dyskusja w dobrym
towarzystwie.
- Gdybyśmy częściej tak pogadali, może byśmy wymyślili co mądrego.
- Niewykluczone, niewykluczone.
- Mam pomysł - ucieszyła się Aniela, dla której pomysły były chlebem
powszednim.
- Załóżmy grupę dyskusyjną. Może się nazywać Dyskusyjna Grupa ESD.
- Dlaczego nagle ESD? - nie zaakceptował Robert. - Dyskusyjna Grupa
"Prawda i
Sprawiedliwość".
- Bzdura. To dla mnie pojęcia dwuznaczne - zirytowała się Aniela. -Ma być
ESD.
Eksperymentalny Sygnał Dobra. Ja mogę być prezeską.
- Bardzo obiecująca nazwa i takaż prezeska - rzekł Robrojek z kurtuazją.
-
Możemy teraz obmyślić plan działania.
- To ja może zrobię herbaty - zaproponowała Gabrysia.
- To zrób. Herbata dobra jest przy myśleniu.
9
Znad imbryka i szklanek poderwał Gabrysię dzwonek w przedpokoju. Wbrew
jej
obawom nie pani Szczepańska, lecz uśmiechnięty Paweł Nowacki ukazał się
na
progu. Oparty ramieniem o futrynę drzwi wysłał ze swych szafirowych oczu
nieco
blasku i spytał uwodzicielsko, czy Gabrysia nie wpadłaby do niego, piętro
wyżej,
na keks ananasowy, zdobiony kandyzowanymi wiśniami. Miał zamiar zaprosić
Gabrysię już wczoraj, na prywatce, ale wybiegła tak nagle... Spytał o
zdrowie
mamy.
Wtedy nagle zza pleców Gabrysi wychynęła Aniela i powiedziała złośliwie;
- Cześć, Pawełku, kochanie.
- O rany, to ty? - stropił się Paweł.
- Ano ja - odparła słodko Aniela, stojąc obok Gabrysi i ujmując ją wpół.
- Co
słychać u Danki? Czyżby jeszcze jej nie było przy tym keksie?
- Nie ma jej, istotnie - z rozterką przyznał Paweł. - Powinna przyjść za
kwadrans.
- Tak też myślałam -z satysfakcją użądliła Aniela. - Gabrielo, patrz i
ucz się,
jak wygląda chłopiec uroczy, lecz niestały. Popatrz na to umykające
spojrzenie,
popatrz na tę bladość.
- Nic nowego - oświadczyła Gabriela. - Nie zapomnij, że znam Pawła od
lat. Ze
szkoły.
- O, to nie możesz mówić o znajomości tego człowieka. Ja go znam z
domowych
pieleszy, prawda, Pawełku?
- Anielka, zapomnij już o tym -jęknął Pawelek, który aż się zwijał z
poczucia
winy. - Chciałem po prostu zaprosić was wszystkich na keks.
- Ananasowy? - zimno spytała Aniela.
- Tak. Z kandyzowanymi wiśniami.
- Mamusia kandyzowała?-
- Aniela, daj spokój.
Z zielonego pokoju wyszedł Robert Rójek.
- No, Anielka, ucisz się. Gabriela, wpłyń na nią. Słuchajcie, ja mam
najlepszy
pomysł. Niech Paweł przyniesie ten keks tutaj, sprawa będzie załatwiona.
Keks
się pożre, a duma Anieli będzie nietknięta.
- A... Danusia? - wahał się jeszcze Paweł.
- Zostawisz jej, bracie, wiadomość, że jesteś na dole.
Tak też się stało.
Kiedy po kwadransie do drzwi Borejków zadzwoniła Danusia, z keksu została
jedna
trzecia, a Dyskusyjna Grupa ESD powiększyła swój stan osobowy o Pawełka.
Natychmiast przyjęto do niej jeszcze i Dankę, po czym z pokoju dzieci
wyszła
pozostała część rodziny Borejków. A wtedy zrobiło się już naprawdę bardzo
wesoło
i poczęto tańczyć przy muzyce z telewizora.
Tak zakończyło się pierwsze w historii zebranie Dyskusyjnej Grupy ESD i
nikt nie
przypuszczał, co z tego wszystkiego jeszcze wyniknie.
2 stycznia 78
Ojciec trzasnął drzwiami, wychodząc do swojej Biblioteki Raczyń-skich,
pogrążony
jak zwykle w zadumie. Trzaśniecie obudziło Gabrielę, która spała już dość
nerwowo, ponieważ zanim jeszcze ocknęła się jej świadomość, już podniosło
w niej
łeb poczucie obowiązku. Wstała, zrobiła kilka chwiejnych kroków i
natknąwszy się
na lampkę, zapaliła ją, by popatrzeć na zegarek.
- Och, jej. Wpół do siódmej.
Z przeraźliwą jasnością Gabrysia pomyślała, że będzie to ciężki dzień.
Zostawiono ją z całym majdanem i od nikogo nie może oczekiwać pomocy.
Beztroski
ojciec wróci dopiero o czwartej, ciotka Felicja wpadnie pod wieczór. A
więc
umieszczenie Nutrii w półinternacie,
Puloecji w przedszkolu, zawiadomienie spółdzielni "Świt" o chorobie a
dokonanie zakupów i przyrządzenie posiłków, wszystko to ^oczywało na jej,
Gabrysi, barkach. Było oczywiście zupełnie niemożliwe by przy tym
wszystkim
zdążyła pójść dziś do szkoły. Chociaż
to dobre.
Rześko wskoczyła pod natrysk i tam, zlewając się lodowatymi
strużkami wody, uprzytomniła sobie jeszcze jedną rzecz. Zapomniała
poprosić ojca
o pieniądze na zakupy. Własnych, zawsze zbyt drobnych, nie miała już
wcale.
Jeśli nie miała forsy i Idą i jeśli nie ma pieniędzy w torebce mamy,
wiszącej w
korytarzu, to sytuacja wytworzy się nieprzyjemna, zwłaszcza że
antykwariat w
poniedziałki otwierano dopiero w południe.
Wytarła się, owinęła ręcznikiem i pobiegła do pokoju. Po drodze zbadała
zawartość maminej torebki. Znalazła kartki na cukier na grudzień oraz
broszurę
"Choroba wrzodowa żołądka i dwunastnicy", założoną na dwudziestej drugiej
stronie paragonem ze sklepu mięsnego.
- No, Iduś, nóżki do góry - szturchnęła więc siostrę, która zaryta była w
poduszki z taką siłą, jakby zamierzała przekopać się przez nie na drugą
stronę
materaca.
Idą rzuciła rudą głową, ruszyła chudymi łopatkami, chrapnęła w poduszkę,
po czym
czysto i wyraźnie rzekła; - Won! - nie budząc się ani na chwilę.
- Wstawaj! Czas do szkółki - kusiła nieumiejętnie Gabriela. Idą spała
beznamiętnie i wyniośle.
- Walduś dzwoni - wrzasnęła Gabrysia wprost w ucho, wystające zamaszyście
spod
rudej grzywy. Teraz były efekty.
- Lecę, lecę - poderwała się Idą, na ślepo pędząc przed siebie. Zrobiła
dwa
kroki i wpadła na lodowato zimną Gabrielę w ręczniku. - Co to?
- To ja. Dawaj forsę.
- Walduś, Walduś... - przebierała nogami Idą, wyrywając się w kierunku
domniemanego telefonu.
- Nie ma Waldusia, żartowałam. Masz forsę? Idą jęknęła przecząco i
poczęła się
giąć w kolanach, macając za sobą ręką w poszukiwaniu łóżka. Gabriela
huknęła ją
w łopatkę.
- Ocknij się, niedojdo. Tata poszedł i zostawił nas bez grosza.
- Ja nic nie mam. - Idą z trudem rozwarła zapuchnięte powieki Tusz do
rzęs i
mazidła noworoczne podziałały bez pudła. Idą miała alergię na pewien typ
kosmetyków, zwłaszcza kiedy zapomniała umyć się na noc. Teraz jej powieki
były
szkarłatne, otoczenie oka czerwono cętkowane, z resztkami zielonych
odcieni, a
gałki oczne ukryte były pod silnym obrzękiem. Gabriela postanowiła
wydobyć z
elegantki wszystko co się da, zanim przejrzy się ona w lustrze.
- A nie wiesz, gdzie mama chowa pieniądze?
- Skąd mam wiedzieć;- ziewnęła rozdzierająco Idą. - Czy już czas wstawać?
Bo tak
jakoś... ciemno.
- Ach, siostro. Czeka cię wizyta u okulisty.
- Mnie? Nic podobnego.
- Spójrz w lustro. A potem się umyj - westchnęła Gabrysia. - Myślę że nie
pójdziesz dziś do szkoły.
- Z przyjemnością - ucieszyła się Idą.
Lecz radość jej nie trwała długo. Już wkrótce łazienka rozbrzmiała jej
bolesnym,
długim okrzykiem.
"No więc, co najpierw - żmudnie organizowała się Gabriela. - Najpierw Idą
do
okulisty? Nie. Najpierw Pulpa do przedszkola, potem Idą do okulisty,
potem
Nutria do półinternatu, potem Idą do łóżka z kompresami, a ja do » Świtu
« i po
zakupy" - był to harmonogram aż nadto wystarczający na to pierwsze
robocze
przedpołudnie nowego roku.
Idą buczała rzewnie w łazience, co zmuszało Gabrielę do ustawicznego
przerywania
sobie pracy nad śniadaniem dla wszystkich. Niepodobieństwem było utulić
łkającą,
albowiem miała ona dziś odbyć randkę ze swoim Waldusiem i odwołanie
spotkania z
powodu braków w urodzie napełniało jej serce czystą rozpaczą. Interwencja
Gabrysi poskutkowała dopiero, kiedy przyszło jej na myśl, by postraszyć
Idę
zgubnym wpływem łez na obrzęki wokół oczu. Wtedy zapanował względny
spokój. Do
czasu, kiedy obudziły się smarkule.
- Jeść - brzmiało pierwsze słowo różowej Pulpecji. Wyskoczyła z łóżka na
bosaka
i przybiegła do kuchni w samej koszuli, trzymając się dramatycznie za
brzuch. Za
nią nadbiegła Nutria w swojej żółtej piżamie, rozczochrana jak nieboskie
stworzenie, z malinowymi rumieńcami na szczupłych policzkach.
- Śniło mi się, że stworzyłem Wszechświat - oznajmiła soczystym
barytonem. -
Miałem w sobie taką boską moc, wziąłem i stworzyłem. Fajne, co?
Nie pozyskawszy niczyjegoizainteresowania, obraziła się i weszła do
u;annv by zażyć porannej kąpieli.
-Gabuniu - dopytywała się tymczasem Pulpa, włażąc na krzesło kuchni i
złażąc z
niego natychmiast, by po chwili powtórzyć c^iłą operację od nowa. - Czy
starożytni jedli woły z kopytami
i z sierścią? ..",.. . ,., ,. . ., •
- Boże, nie wiem - Jęknęła Gabriela, smarując chleb l pilnując
mleka. . .
-- Najpierw stworzyłem powietrze, potem lądy i morza - wrzeszczała
z wanny Nutria, przy wtórze hałaśliwie lejącej się wody. - Potem małpę,
a z małpy człowieka.
- Coś tu się z czymś nie zgadza - powiedziała Gabrysia dość słabo.
- Poczytasz Darwina, to dowiesz się co. Pulpa, nie stój boso.
- Gabuniu niech ona wyjdzie z łazienki, bo ja chcę wiesz co.
- To rób, to rób, proszę cię bardzo - zapluskała się Nutria w swej
ciepłej
kąpieli.
- Ja się wstydzę, jak ktoś patrzy.
- Gabusiu, powiedz Pulpie, żeby się nie wygłupiała.
- Nie, Gabusiu, jej powiedz, żeby wylazła z wanny.
- Pulpa, Pulpa, no, bez cudów - zachęciła ją Nutria, myjąc sobie plecy.
- Wyłaź, wyłaź - podskakiwała Pulpecja.
- Uch, jak mnie denerwuje to dziecko! - krzyknęła Nutria, wyłażąc
gniewnie z
wanny. - Żeby człowiek nie mógł się wykąpać od czasu do czasu!
- Wytrzyj się porządnie! - zawołała Gabriela z kuchni. Przyszło jej do
głowy
straszne podejrzenie, że Nutria zapewne zechce zaraz dokończyć kąpieli
albo
wlezie do wanny za pół godziny, kiedy już zostanie dokładnie ubrana.
Wpadła do
łazienki i złapała ręcznik.
- Wiesz co? - powiedziała wycierając małą do sucha. - Ubierz się szybko,
weź
kartkę i zapisz ten sen, dobra?
- Mogę - zgodziła się Nutria po zastanowieniu.
- No, wyjdźcie stąd! - wrzasnęła nieszczęsna Pulpecja.
- Już idziemy. - Gabrysia wzięła Nutrię na plecy i zaniosła do pokoju. -
Tu masz
ubranie. Wskakuj w portki i szybko pisz. Zaniesiemy to potem mamusi.
- O! Jak to dobrze!
- Tylko szybko, bo zaraz śniadanie -popędziła ją Gabrysia, patrząc
nerwowo na
zegarek.
W łazience Pulpa stała przed lustrem i palcami podciągała skórę w
kącikach oczu.
- Gabusiu, czy starożytni mieli skośne...
- O rany! -wybuchnęła Gabrysia. Zdecydowanie za wiele tego było na jej
wytrzymałość. Złapała Pulpecję za rękę i wypaliła jej mocnego klapsa w
pośladki.
-Jazda, ubieraj się! Mówiłam, żebyś nie stała boso!
- To co, mam siedzieć boso? - zatkała Pulpa.
- Masz nie chodzić boso, jasne?
- Mówiłaś, że mam nie stać...
- Ja ci w ogóle zabraniam być boso! - ryknęła Gabriela.
- A w łóżeczku? - spytała trwożnie Patrycja, patrząc na swoją wielką i
groźną
siostrę nic nie pojmującym, łzawym spojrzeniem. Gabrielę zalało nagle
poczucie
wstydu.
- Przepraszam, Pulpet - mruknęła. - Chodź, dawaj buzi. No? No, fajnie. A
teraz
ubierz się wreszcie. Jak najszybciej. Błagam!!!
Kochana mamusiu! Śnilo mi się, że stwożylem Wszechświat, Gaba mówi, że
mam ci to
napisać, więc piszę. Kochana Mamusiu, Pulpa wstydzi się, powiedz jej,
żeby się
nie wyglupiala. Gaba bardzo wrzeszczy, wolałem, kiedy ty byłaś w domu.
Kochana
jesteś i najmilsza, ze wszystkich najmilsza. Ja ciebie kocham jak nikt.
Czy
wiesz, że na świecie jest nieskończoność? Która polega na tym, że nic nie
ma
końca. Jak ci powiedzą, że wszystko się kończy, to im nie wierz, bo to
jest
nieprawda. Tatuś mi muwił. Jak mi nie wierzysz to sprubuj powiedzieć
największą
liczbę. Największej liczby nie ma, bo zafsze można dodać jeden. I tak
dalej, bez
końca. Widzisz jakie to ciekawe? Nutria.
Kochana mamo! Jest dwunasta, siedzę sama w domu i nikomu nie jestem
potrzebna,
jak zwykle. Gaba poszła po kapustę kiszoną i mąkę, a ja zobaczyłam list
Nutrii i
się dopisuję. Gaba mówi, że nie pójdziemy dziś wszystkie do szpitala,
zwłaszcza
ja, bo mam potwornie spuchnięte oczy, więc to by cię mogło zmartwić i
przerazić
(tak mówi Gaba) - a oczy okropnie mi spuchły i okulistka powiedziała, że
nieprędko z tym dojdę do ładu, mam zwolnienie ze szkoły, bo prawie
zupełnie nic
nie widzę.
, mówi że to laska Boska, jaka ona jest, sama widzisz wcielona /// kr
Cieszy
się, ze zostanę w domu i zamiast się leczyć, będę musiała knować Nutrii i
Pulpy.
Nutrii nie przyjęto do półinternatu, bo jest p rzepelniony. A Pulpy nie
przyjęto
do przedszkola bez podania powodu. Wykrzyczeli tylko Gabrielę, że ty nie
pracujesz, a pchasz się do przedszkola, zresztą i tak nie ma miejsc.
Zapisy są w
maju i dostają się tvlko dzieci z protekcją, jak na studia. Ale nic się
nie
martw, kochana. Ja czuwam. Będę teraz w domu przez tydzień, a potem może
mi
przedłużą zwolnienie, a potem już zaraz ferie. Zresztą pewnie niedługo do
nas
wrócisz. Gaba nas tyranizuje, po prostu okropnie, ale nie martw się,
mamo,
oczywiście ona to robi dla naszego dobra. Chociaż nie wiem, doprawdy, co
ma
nasze dobro do ucierania kartofli na placki. Kazała mi to robić, choć
wie, że
jestem zupełnie ślepa. To znaczy niezupełnie a częściowo. Na obiad mamy
dziś
placki ziemniaczane, ponieważ zabrakło nam pieniędzy. Ale nie martw się,
mamo,
bo Gaba poszła najpierw do antykwariatu. A ja jestem dzielna jak zawsze.
Całuję Cię - Twoja Idą
Kochana staruszko, jak już tak się obie rude rozpisały, dopisuję się i
ja,
zwłaszcza że tato sam wybiera się do Ciebie, do szpitala. Mówi, że po raz
drugi
nie zniósłby takiego stresu -przez cały czas wczoraj bal się, że Pulpa Ci
wskoczy na brzuch. Przesyłam Ci kisiel, który zrobiłam z mąki
ziemniaczanej i
soku jabłkowego, prawie bez cukru. Możesz to zjeść spokojnie, przepis
pochodzi z
Twojej broszurki. Tato mówi, że na pewno masz tam wszystko, co potrzeba,
aleja
myślę, że będzie Ci milo zjeść cos domowego, choćby nawet tak wątpliwego
wdzięku
jak mój kisielek.
Nie przejmuj się bredzeniem Idy, wariatka przedstawiła siebie jako
slepnącą
kalekę, nic podobnego, ma zwykle uczulenie na któreś ze swoich mazidel i
rzecz
jasna, nie oczy jej spuchły, a powieki. Gdyby nie to, że po drugiej
stronie
kartki jest fajny list Nutrii, byłabym wyrzuciła te Idusiowe bzdury.
Zlekceważ
je. Znasz jej skłonności do przesady. Wyjaśniam też, że obiad by l nawet
udany,
jak na debiut w zakresie placków ziemniaczanych. Potem przy szedł tata z
zakupami i właśnie zjedliśmy obfity podwieczorek. Życie jest już jako-
tako
zorganizowane, więc widzisz, że nie ma strachu. Choruj sobie spokojnie. A
raczej
zdrowiej sobie spokojnie, bo w domu wszystko będzie dobrze.
Ściskam Cię mocno - Gaba
Mamo. Tu Patryc/a. Ja pisę. Mamo. ABCDEFGHIJKLŁMNOPRS-TUWYZ. To alfabet.
Pulpa.
Mamusiu, napisałam dla ciebie jeszcze bajkę. Ta bajka nazywa się Bajka
Pod
Tytułem 6 100.
Jedynka zawołała -ja jestem większa od szóstki!
Ty ode mnie? - zaperzyła się szóstka!
A ja jestem starsza - wtroncila się setka. - No, chyba nie myślicie, że
jestem
młodsza od jedynki?
Ja jestem zero! - Zero? Nie wtroncaj się!
Niech rozsądzi milion, po co te kłótnie, w końcu i tak zginiemy w
Nieskończoności! - Cześć -Nutria.
Teraz pisze Patrycja, bo pozazdrościła Nutrii, naprawdę nie wiem, kiedy
tata
będzie mógł wyjść. Gąb.
Mamo. Kacka lubi pływać. Głupia kacka bo tonie. Pa.
Kochana Mamo, korzystam z tego, że ten potwór Gaba poszła do kuchni, żeby
wlać
ten swój obrzydliwy kisiel do słoika i szybko się dopisuję. Po pierwsze,
co ona
mówi, że kłamię z tymi oczami. Chyba ja lepiej wiem, jak się czuję. A
poza tym
muszę Ci powiedzieć, że Gabriela w tej żółtej sukni poderwała aż dwóch
chłopaków, jeden jest rudy, a drugi śliczny. Ma na imię Paweł, z naszej
kamienicy. W dodatku wczoraj po południu przy szedł jeszcze trzeci, taki
wysoki,
z szarymi oczami. Spotkałam go, jak szłam po węgiel, bo oczywiście mnie
się
tylko do tego angażuje. Uznałam, że mógłby się czuć zakłopotany, a
Gabriela
niezadowolona z takiej ilości chłopaków, i powiedziałam mu, że moja
siostra jest
teraz zajęta, bo przyszedł jej narzeczony. Ten wysoki zmieszał się i
poszedł.
Teraz się martwię, czy dobrze zrobiłam. Mamo, jakby Gabriela się o tym
dowiedziała, to jej wytłumacz, dobrze? Ja naprawdę chciałam tylko
oszczędzić jej
kłopotu. Ale znasz Gabę, ona jest taka brutalna, obawiam się, że nie
zrozumie
moich szlachetnych intencji. O, tata już ubrany, wola, żeby mu dać list i
kisiel. Zaraz zakleję kopertę. Pa - Idą.
7 stycznia 78
Była to wolna sobota...
Przykry ten fakt Gabrysia uświadomiła sobie wkrótce po przebudzeniu.
Właśnie
stała obok łóżka i wykonywała dwunaste ćwiczenie oddechowe. Ćwiczeń tych
miało
być dwadzieścia, ale nagłe zmartwienie odebrało jej chęć do dalszych
wdechów i
wydechów. Wolna sobota - a więc dwa dni postu, ponieważ zapomniało się
wczoraj o
zrobieniu wystarczających zakupów. Sprawa była beznadziejna. Sklepy
zamykano o
jedenastej, żeby i sprzedawczynie miały wolną sobotę, więc kto nie nabył
chleba,
mleka, warzyw i mięsa do godziny jedenastej, miał już tylko jedną szansę:
pójść
w niedzielę do jedynego w mieście dyżurnego Samu i stać tam przez około
półtorej
godziny bez specjalnej nadziei, że coś kupi.
Gabrysia zastanowiła się, czy aby nie zdąży wyskoczyć po zakupy przed
pójściem
do szkoły, ale zaraz pożałowała czasu. Na dziś zapowiedziano klasówkę z
fizyki.
Fizyk, wicedyrektor Pieróg, oświadczył stanowczo, że jeśli Borejkówna nie
zjawi
się, by przy pomocy pracy klasowej poprawić swój niedostateczny, może się
spodziewać takiejż oceny na okres. Było więc oczywiste, że Gabrysia pójść
musi,
i równie
oczywiste, że każdą sekundę teraz powinna wykorzystać na powtarzanie
materiału.
Po zakupy pójdzie ojciec.
"Jakoś to będzie" -pomyślała Gabrysia, usiłując wykrzesać z siebie nieco
optymizmu. Lecz w głębi jej duszy narastało z wolna poczucie
mi
ażdżącej klęski. Te zakupy to była zła wróżba.
Na
pewno i z klasówką coś się nie uda. Gabrysia nienawidziła fizyki - po
pierwsze
dlatego, że Pieróg był tłusty, dokuczliwy i nie cierpiał sportowców, a po
drugie, ponieważ nie rozumiała paskudztwa ani w ząb. Wielokrotnie się
zastanawiała, po jakiego czorta każą jej uczyć się tych hermetycznych
bredni,
które - zważywszy jej zainteresowania - z pewnością nie przydadzą się
nigdy w
życiu. Postanowiła już dawno, że pierwszego dnia po maturze uda się do
parku i
tam, pośrodku trawnika, urządzi publiczne spalenie zeszytów, notatek i
podręczników od fizyki. Dopiero wówczas, jak sądziła, będzie mogła poczuć
się
naprawdę dorosła.
"Dlaczego nie może mieć wszystkich lekcji z Dmuchawcem? - pomyślała
rzewnie,
zapalając gaz pod mlekiem i płucząc butelkę. -Dmuchawiec jest kochany,
naprawdę
kochany". U polonisty Dmuchawca Gabrysia zbierała piątki i pochwały,
zresztą
zbierała piątki i z innych przedmiotów, ale też do żadnego z nich nie
była tak
uprzedzona, jak do fizyki. Usiłując teraz zapanować nad złymi
przeczuciami,
przygotowała
szybko śniadanie dla wszystkich i zasiadła przy stole kuchennym z
podręcznikiem
i zeszytem.
Nauka jej nie szła. Ani w ząb.
Gabriela z paniką pojęła, że ma w głowie zimną i czarną pustkę. Żadne
wiadomości
nie mogły w nią wejść. Żadne też z niej nie wychodziły, bo kiedy
spróbowała
rozwiązać pierwsze z brzegu zadanie, poczuła w mózgu jak gdyby blokadę,
przez
którą nie przedostawał się nawet cień rozumowania.
"Równie dobrze mogłabym nie iść do szkoły - pomyślała z rozpaczą. -
Przewalę
klasówkę, to pewne".
Nie pomogło nawet wysokokaloryczne śniadanie. Czuła wyraźnie, ,ak jej
mózg
zmienia się w ciężką, bezwładną bryłę.
W poszukiwaniu duchowego wsparcia weszła do pokoju ojca.
- Tato...
- Hm? - obudził się ojciec.
- Wstawaj, co?
- Nie - odmówił Ignacy Borejko. - Dziś wolna sobota.
- Tato. Wiesz co?
- Hm?
- Wychodzę zaraz do szkoły.
- Czyżby? - jęknął ojciec. - Popieram. Wyjdź.
- Zapomniałam wczoraj zrobić zakupy na dwa dni.
- Rozumiem. Daj pospać, hm?
- Już, już. Tato, mam dziś klasówkę.
- Tak - rzekł ojciec bezbarwnie. - To chyba normalne o tej porze roku? -
Kochał
Gabrysię i chciał okazać jej jakieś zainteresowanie, lecz był
jednocześnie
nieludzko senny, więc rzuciwszy spojrzenie, które miało wyrażać otuchę, a
było
całkowicie szkliste, łagodnie osunął się na poduszkę.
2
Gabrysia wpadła do pracowni fizycznej niemal na ostatnią chwilę przed
dzwonkiem.
Klasówka miała być na pierwszej lekcji - jeden z głupszych pomysłów
Pieroga,
który widocznie budził się o czwartej rano i o ósmej nie odczuwał już
śladu
senności.
Wszedł do klasy zaraz po Gabrysi i całą swą krągłą sylwetką zdawał się
wyrażać
powagę chwili.
- Mam pustkę w głowie - szepnęła Gabrysia do swojej sąsiadki, Cesi Żak.
Ale i u
niej nie znalazła zrozumienia, ponieważ Cesia zakochana była z
wzajemnością w
Jurku Hajduku, a Jurek Hajduk był najlepszym fizykiem w całym liceum.
"Może uda się odpisać" - pomyślała Gabrysia z rosnącą beznadzieją. Złe
przeczucia nie omyliły jej. Pieróg właśnie podzielił klasę na przemyślnie
posegregowane zespoły. Odpisywanie zostało w ten sposób wykluczone.
"Ach, Boże - pomyślała Gabriela, zaciskając pod stołem spocone dłonie. -
Błagam,
wymyśl coś. Jeśli nie będzie klasówki, ślubuję przez cały rok nie
spojrzeć na
czekoladę".
Pieróg popatrzył ciężko na szepczące uczennice i polecił zapalić światło.
Następnie podszedł ciężkim krokiem do tablicy i począł kreślić jakieś
straszliwe
wektory i wzory. I właśnie w tej chwili do drzwi klasy zapukano i weszła
sekretarka dyrektora.
Gabrysia zamarła.
"Przez dwa lata - dorzuciła błyskawicznie. - Na czekoladę i na
pomarańcze". Nie
był to ślub zbyt rygorystyczny, ponieważ ani
czekolady, ani pomarańcz nie widywano zbyt często w domu Borejków. A
jednak...
- Panie profesorze, wizytacja - szepnęła trwożnie sekretarka.
- Ja mam klasówkę - naburmuszył się Pieróg.
- Z kuratorium!
- To co mam zrobić?
- Pan dyrektor prosi, żeby pan zechciał poprowadzić lekcję pokazową.
Pieróg poczerwieniał apoplektycznie.
- Dlaczego się mnie nie zawiadamia wcześniej! - syknął dyskretnie,
odwracając
się tyłem do klasy, po której pofruwałjuż radosny szmerek.
Sekretarka zaszeptala coś nerwowo, robiąc wielkie oczy i machając rękami.
Uczniowie wywnioskowali z tej mimicznej ekspozycji rzecz ważną: że gdzieś
na
szczytach szkolnej władzy wieje wiatr halny i że dzięki temu oni, drobna
szkolna
zwierzyna, ujdą jeszcze tego dnia przed polowaniem. Pieróg najwyraźniej
zmuszony
był wziąć na smycz sforę wektorów, wzorów i symboli i wypuści ją na klasę
może
dopiero w przyszłym tygodniu. O, swobodo! O, radości!
Gabrysia odprężyła się natychmiast, kiedy tylko sekretarka wybiegła za
drzwi
swym drobnym kroczkiem niewolnicy. Teraz, po przeżyciu tak różnych uczuć
w tak
krótkim czasie, umysł Gabrieli tryskał inwencją oraz emanował z siebie,
wszystkie naraz, zmagazynowane w nim wiadomości naukowe. Kiedy do klasy
wkroczyła wizytacja, promienny wygląd Gabreli Borejko z miejsca podpadł
Pierogowi. Nie wierząc własnym oczom skonstatował w duchu, że ktoś, kto
tak się
raduje na widok wizytatorów, nie obawia się zapewne, iż go wyrwą do
odpowiedzi.
A nie obawiać się może z dwóch powodów: albo nie umie nic
• wie że go nie wyrwą, albo umie i czeka na pytania. Pieróg rozważył to w
sobie
i postanowił zaryzykować. Ponieważ najpierw popisał się swoim ukochanym
oczkiem
w głowie, swoją nadzieją
• źródłem dumy, Jurkiem Hajdukiem, a potem dopomógł sobie przepytywaniem
Pawła
Nowackiego, który był niemal równie dobry iak Hajduk, niewiele by
stracił, gdyby
Gabriela się sypnęła. Wyrwał ia do odpowiedzi, a ona udzieliła mu jej z
całą
swobodą i pewnością siebie. Prawda, że rozważny Pieróg w obliczu
wizytatora na
wszelki wypadek zaniżył nieco próg trudności, ale tak czy inaczej,
wypowiedź
Gabrieli wypadła znakomicie, co zmusiło Pieroga do postawienia iej piątki
w
dzienniku. Była to pierwsza piątka z fizyki, jaką Gabriela zdobyła w
ciągu
długich lat nauki w szkole. Koleżanki śmiały się do Gabrysi, chłopaki
podnosili
kciuki, Danka i Paweł klaskali bezgłośnie ze swojej ławki, chichocząc za
plecami
Hajduka.
Niebywały ten sukces podniósł Gabrysię na duchu aż do zawrotu głowy.
Patrząc na
łysą kulę Pierogowej czaszki, schylonej nad dziennikiem, miała wrażenie,
że
kocha tego poczciwca, i zastanawiała się, dlaczego właściwie wydawał się
jej
dotąd tak niesympatyczny. Postanowiła zapamiętać dzisiejsze uczucie
tkliwości
dla profesora i skonfrontować je z tym, którego dozna po nieuniknionej
dwói z
klasówki. Pieróg podniósł wzrok znad dziennika i spojrzał na Gabrielę,
ruszając
kosmatymi brwiami, i coś jakby cień surowego uśmiechu ukazało się przy
jego
ustach.
"A co, jeśli napiszę i klasówkę?" -przemknęła przez głowę Gabrieli myśl
nagła i
zuchwała.
Na trzeciej lekcji był polski - z Dmuchawcem. Siwy, potargany starszy pan
o
dobrodusznym, kpiącym uśmieszku i łagodnym spojrzeniu jasnych oczu,
ukrytych za
grubymi szkłami, był wychowawcą III b. Słynął w szkole z nieszablonowych
pomysłów i oryginalnie prowadzonych wykładów. Nikt nie nudził się na jego
lekcjach. Klasa III b składała się w przeważającej większości z
ciekawskich
dziewczyn i jeszcze w pierwszym roku nauki przeprowadziła dokładny wywiad
na
jego temat. Starsze klasy wystawiły wówczas Dmuchawcowi entuzjastyczne
referencje: "W ogóle się nie denerwuje", "Broni przed dyrciem, dwój na
okres nie
stawia", "Nie nudzi", "Nie dokucza".
Na nieoficjalnej giełdzie istniejącej wśród uczniów - warstwy
uciemiężonej -
największe uznanie mieli władcy liberalni. Dmuchawiec wybijał się nawet
ponad tę
warstwę, gdyż nie tylko był liberalny ale w dodatku w najmniejszym
stopniu nie
był władcą. Toteż III b' której wychowawcą został już w pierwszym roku,
słusznie
uważała się za wyróżnioną przez los.
- Witam - rzekł Dmuchawiec, grzebiąc w szufladzie stołu. - Czy tu jest
dziennik?
Nigdy nie pamiętał, że dziennik należy odnieść po lekcji do jaskini
profesorów,
nigdy też nie pamiętał o tym, że to on ma przynieść ów dokument na swoją
lekcję.
Nieodmiennie, i ku oburzeniu innych profesorów, posyłał po niego któregoś
z
uczniów, dzięku czemu szczęśliwiec taki mógł ze spokojem rozejrzeć się po
ocenach i nawet co nieco podskrobać w dzienniku lub postawić dyskretny
plus przy
jakiejś trójczynie.
Kiedy zamieszanie z dziennikiem zostało opanowane, Dmuchawiec przystąpił
do
lekcji.
Najpierw omówił wyniki klasówki. Były one jak zwykle dobre, ponieważ tak
się
jakoś składało, że wszyscy w tej klasie lubili przedmiot wykładany przez
Dmuchawca. Nauczyciel mówił zwięźle, jasno i dowcipnie. Kiedy zobaczył,
że część
uczniów zdradza oznaki nieuwagi, skrócił swą wypowiedź jeszcze bardziej.
Wreszcie rozdał zeszyty i po paru minutach, które zużył na przeglądanie
swego
grubego notesu o tajemniczej treści, spytał uprzejmie, czy uczniowie już
skończyli cieszyć się ze swoich piątek. Kiedy usłyszał odpowiedź
twierdzącą,
poprosił o schowanie zeszytów, wstał i przeszedł się po klasie.
- Współczucie - powiedział, nagle przystając. Klasa ucichła momentalnie.
- Kto wyjaśni, co to oznacza?,
- Ja! - powiedział gruby Darek z pierwszej ławki. - To jest litość.
Dmuchawiec
fuknął.
- Bezmyślny chłopcze - rzekł. - Litość to nie współczucie. Zwróćcie uwagę
na
zabarwienie emocjonalne obu łych stów. Które z nich ma odcień
pejoratywny?
- Współczucie - powiedziało kilka głosów naraz.
- Oba mają - powiedziało kilka innych głosów.
Dmuchawiec nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Był szczerze
zdumiony.
- Chwileczkę, jak to?-spytał.
- Ja chyba źle rozumiem. Wyjaśnijcie mi to zaraz - zażądał. Nikt się nie
kwapił.
- Darek! Mów no, bracie
- Dmuchawiec klepnął grubasa
po łopatce.
- Nno... - rzekł Darek. - Bo współczucie to tak jak... miłosierdzie... to
takie
jakieś babskie.
Ckliwe.
- Ckliwe i babskie - mruknął polonista. - Słucham dalszych wypowiedzi.
Młodzież jednakże była bardziej cwana, niż się pedagogowi wydawało.
Powtórzenie
słów Darka i niedostrzegalny wyraz troski na twarzy Dmuchawca pozwoliły
klasie
pojąć, że nie takich odpowiedzi się oczekuje. Zapadło milczenie, ponieważ
nikt
nie zamierzał się wychylać.
- Niech to diabli - rzekł Dmuchawiec, wyjmując z kieszeni paczkę
papierosów,
wkładając jednego do ust i natychmiast się reflektując.
- Co się dzieje? W waszej świadomości zachodzą niepojęte dla mnie zmiany.
Czy
to, że ich nie pojmuję, byłoby znakiem, że się gwałtownie starzeję?
Taktowne zaprzeczenia powiały po klasie przypochlebnym szmerem.
- Dzieci - rzekł nauczyciel. - Dlaczego waszym zdaniem współczucie jest
czymś
niewłaściwym? Dlaczego waszym zdaniem pomaganie bliźnim jest śmieszne?
Dlaczego
nikt się nie wstydzi agresji i brutalności, a żenuje go własna dobroć?
Czy nie
sądzicie, że coś tu stoi na głowie? Dwaj spośród was - nazwisk nie
wymienię ze
względów humanitarnych
- stali wczoraj na skrzyżowaniu, a obok staruszka nie miała odwagi
przejść przez
jezdnię. Widziałem to z dala, tak jest. Stąd temat mojej dzisiejszej
rozmowy z
wami. Starsza pani zwróciła się w końcu do jednego z tych dwóch i on ją
przeprowadził przez jezdnię. Ale tak się wstydził, że to zrobił, że
musiał sobie
zdrowo zakląć, kiedy już wrócił do
kolegi. Ja pytam - dlaczego? Dlaczego wstydzicie się współczucia? Współ-
czucia.
Proszę się zastanowić teraz nad etymologią tego wyrazu.
W klasie wisiało niepewne milczenie.
Wstała Cesia Żak.
- Boimy się współczuć - powiedziała. - Ludzie wokół nas są agresywni.
Robimy
krok w ich stronę, a oni odpowiadają nam złością. - Niepewnie spojrzała w
stronę
Dmuchawca. - Po prostu boimy się żeby nas nie odtrącono.
- Śmieszne - rzekł Dmuchawiec. - Odtrącą was - no i co z tego? Ja bym się
tego
nie obawiał.
- Ale Cesia ma rację, panie profesorze - powiedziała szybko Beata
Kowalczuk. -Ja
się na przykład boję ludzi, mama zawsze mi powtarza żebym była ostrożna.
Bo
ludzie, panie profesorze, zaraz wyczują, że ktoś jest miękki, i
wykorzystają go
od razu...
Jakiś baryton z mutacją zauważył konspiracyjnie, że Beata faktycznie jest
miękka, i to się daje zaraz wyczuć - w klasie gruchnął śmiech.
Dmuchawiec pośmiał się też dla towarzystwa, po czym wyjął paczkę
papierosów i
znów ją schował.
- Boicie się ludzi -mruknął. - No, jest to znany aspekt tej sprawy. Czy
wiecie,
że zwierzęta często atakują ze strachu? Jak pisał pewien znakomity
pisarz: "Źli
ludzie to ci, którzy myślą, że świat jest zły i źli są wszyscy wokół. I
czynią
zło, myśląc, że bronią się przed złem innych".
Zgłosił się wysoki, pryszczaty Wojtek, zaczerwieniony teraz i spocony z
wrażenia.
- Ja... też tak uważam, panie psorze. Ja na przykład jestem regularnie
agresywny
ze strachu.
W klasie eksplodował nagły śmiech.
Dmuchawiec pozwolił uczniom nieco się odreagować, wykorzystując ten czas
na
spacer w kierunku okna i uchylenie lufcika.
- Wojtek - rzekł wreszcie, kiedy śmiech ucichł. - Czy chciałeś powiedzieć
coś
jeszcze?
- Nno tak - zabełkotał uczeń, stropiony i nieszczęśliwy. - Pan profesor
wie, to
ja tę staruszkę... tego. Chciałem powiedzieć, że ja jej po prostu nie
zauważyłem, jak staliśmy tam z Łuckiem. Rozmawialiśmy o meczu, więc niech
pan
psor nie myśli, że ja tego... boja to normalnie pomagam w takich
sytuacjach.
W porządku, jasne - klepnął go w ramię Dmuchawiec. - Nie ' ~ v o tobie.
Naświetlamy teraz kwestię w sposób ogólny. Czy ktoś
"l^Sby powiedzieć coś jeszcze?
-Ja - zgłosił się Lucek, sąsiad Wojtka. - Ja jeszcze o tym, co ten
pisarz powiedział. Co do złych ludzi. _ No, no, słucham?
- Ten gość nie miał racji - stwierdził Lucek kategorycznie. - Moim
zdaniem, źli
ludzie to ci, którzy zapewniają sobie korzyści, krzywdząc nnvch Taki zły
wcale
nie musi myśleć, że inni są źli. On może myśleć, że inni są dobrzy, ale
głupi, a
on jest po prostu sprytniejszy
od nich. Pan rozumie?
Dmuchawiec nagle roześmiał się z całego serca i wziął Łucka za rękę. Była
to
ręka nie domyta, czerwona, z połamanymi paznokciami, śladami tytoniu
wypalanego
w szkolnej ubikacji i pyłu boisk piłki
nożnej.
- Ależ tak - powiedział. - Rozumiem. Rozumiem doskonale
i dziękuję wam za dzisiejszą lekcję. Odwieczne wartości, jak się okazuje,
nie
umierają z byle powodu. Tak. Gdyby porównanie to nie miało wydźwięku
negatywnego, przywołałbym tu przykład hydry, której wciąż obcinane głowy
odrastają, w nieoczekiwanych zresztą miejscach. Oto dlaczego lubię być
nauczycielem. Utwierdzam się wciąż na nowo w przekonaniu, że dobro jest
niezniszczalne. - Puścił wreszcie rękę Łucka, który przestępował z nogi
na nogę
i zataczał oczami, nad wyraz głupio się czując w tak ciasnym kontakcie z
nauczycielem. - No, a teraz zadanie domowe: "Współczucie w moich
ulubionych
książkach". Liczę na obszerne i szczere wypowiedzi. Żegnam do jutra, już
dzwonek.
Była to cudowna wolna sobota.
Poza wszystkim, co się zdarzyło do południa, w południe miało miejsce
doniosłe
wydarzenie: ciotka Felicja przybyła na odsiecz. Ujrzawszy obiad rodziny
Borejków
(makaron z mlekiem), oświadczyła, że nie będzie już patrzeć dłużej na to,
jak
dzieci pozbawione matki zamieniają się w hinduskie szkielety. Od dziś,
powiedziała, ona będzie gotować obiady - wieczorami. Nie mogłaby bowiem
spojrzeć
w oczy tej nieszczęśliwej Milce, kiedy bidula wróci ze szpitala. Po czym
stanowczym ruchem postawiła patelnię na gazie i usmażyła befsztyki z
cebulą.
Na deser zrobiła krem waniliowy z gruszkami z kompotu, potem postanowiła
zaprowadzić w kuchni porządek, twierdząc, że to, co jest tam obecnie,
przypomina
jej stajnię Augiasza.
Gabrysia nie musiała więc troszczyć się o nic, poza przyzwoitym
przyodziewkiem
na popołudnie. Była bowiem zaproszona do Anieli która właśnie kończyła
szesnaście lat i zamierzała świętować tę bolesną rocznicę w gronie
przyjaciół.
Miała być Gabrysia, a z poligrafów Joanna i Robrojek. Pyziak przyjął
zaproszenie
Anieli, nikt jednak nie liczył się z jego przyjściem. Od kilku dni nie
był w
szkole. Gabrysia nie zauważyła go natomiast na piątkowym treningu. Myśl,
że
zwolennik kradzionych pocałunków nie przybędzie dziś do Anieli, sprawiła
Gabrysi
ulgę, podobnie jak w piątek, w hali AZS-u. Nie mogłaby znieść jego
natrętnej
obecności i bezczelnego uśmiechu, zwłaszcza po tym, co zaszło w
sylwestrowych
mrokach.
Opędzając się od szczególnie dziś dokuczliwych sióstr - z których jedna
wnosiła
pretensje, że ociemniałym na ogół nie daje się zadań ponad ich siły, jak
na
przykład prasowanie dziecięcych bluzeczek z flaneli, druga domagała się,
by
zagrać z nią w szachy, a najmłodsza nudziła, żeby jej ktoś wreszcie
zaostrzył
fioletową kredkę - Gabrysia ubrała się w białą bluzkę, szkolną spódnicę i
szary
pulower.
W kwadrans potem dzwonek u drzwi obwieścił przybycie kuzynki Joanny,
która
dotarłszy tramwajem do mostu Teatralnego, wpadła po drodze po Gabrysię.
- No, chodźmy już - powiedziała, rozpinając od niechcenia piękny płaszcz
z
miękkiej wełny w kratę i ukazując najmodniejszą, marszczoną, długą
spódnicę w
kolorze oliwkowym, puszysty sweterek z ogromnymi rękawami i takimż
dekoltem oraz
wspaniałe botki pochodzenia zachodniego. - Kolory ziemi - napomknęła. W
tym
sezonie obowiązkowe.
- Kolory ziemi mam w nosie - burknęła Gabriela, powodując swoją
odpowiedzią
zabawne skojarzenia u Nutrii i Pulpecji, które zgodnie zaniosły się
rabelaisowskim rechotem.
- Spokój, złośliwe bachory.
- Ja też mam w nosie kolory ziemi!-kwiczała wniebowzięta Nutria. Gabrysia
parsknęła mimo woli śmiechem. Natomiast Joanna, w osobie której obrażano
tu
twórczą myśl światowych kreatorów
odv stała w milczeniu, lodowatą Klina dając do zrozumienia, co myśli
o podobnym pospólstwie.
- Przebierz się wreszcie i chodźmy - powiedziała do Gabrysi.
- W co mam się przebrać? Tak idę.
_ W tym? - spytała Joanna ze zdumieniem.
- A co, źle?
- Gaba, no daj spokój. Dlaczego ty jesteś taka dziwaczna? Przecież
to nie akademia pierwszomajowa. Włóż coś bardziej ludzkiego. Cztery
siostry
Borejko spojrzały po sobie i pokiwały głowami.
- Powinnaś być modna dziewczyna - perswadowała Joanna. - Modna, jeśli już
nie
ekstrawagancka. Modna!
- Po co? - spytała Gabriela krótko a celnie.
- Po co?... -Joanna przez ułamek sekundy wyglądała jak ktoś, kto zgubił
klucz do
kasy. - Jak to: po co. No... żeby wyróżnić się z tłumu.
- Ja i tak się wyróżniam. Jestem znacznie wyższa niż ogół populacji.
Joanna
wciąż jeszcze nie mogła odzyskać równowagi ducha.
- Nie, czekaj, bo źle powiedziałam. Powinnaś być modna, żeby właśnie nie
wyróżniać się spośród innych dziewczyn.
- To znaczy, teraz się jednak wyróżniam? - spytała Gabrysia, ukrywając
uczucie
przykrości.
- No tak, no kto się dziś tak ubiera? Spódniczkę masz za krótką,
i w ogóle...
- Ja, Joasiu, mam ambicje dyktatorskie - powiedziała Gabriela, wkładając
na nogi
swoje botki, które nie były piękne, ale za to tanie. -Myśl, że mam ślepo
naśladować jakichś półgłówków z jakiegoś tam Paryża, powoduje u mnie
niesmak.
Zamierzam wprowadzić własną modę, przynajmniej na terenie Poznania.
Krótka
plisowana spódnica w kolorze granatowym, biała bluzka, szary pulower.
Botki ze
skaju. Sam smak. Wystarczy, rozumiesz, nosić to z przekonaniem, a już po
tygodniu ulice zaroją się od naśladowczyń. O, a na głowę kapelusz taty.
O,
popatrz, jakie ma wspaniałe, szerokie rondo. Wyglądam jak Ciark Gable.
- Ty oczywiście żartujesz? - zaniepokoiła się Joanna.
- Ależ skąd!
- Ty naprawdę wyjdziesz w tym kapeluszu?
- Jakże by nie. Jest szałowy.
- Gaba! Ja naprawdę... nie wiem, co ci mam powiedzieć.
- Najlepiej nie mów nic - poradziła jej Gabrysia i za jej plecami
pogroziła
pięścią w stronę kulających się ze śmiechu sióstr. - Powiedz, co kupiłaś
Anieli?
- Perfumy w "Modzie Polskiej". A ty?
- Książkę - mruknęła Gabriela, zajęta szczotkowaniem spódnicy, na której
łapki
jednej z sióstr, nie wiadomo kiedy, zostawiły białe ślady. - Pulpa, czy
wyjadałaś cukier pudrowy?
- Nniee - wyparła się Pulpa. - Ja go tylko... eee... sypałam na parapet,
dla
ptaszków.
- Lubią? - spytała ironicznie Gabrysia.
- A - nie. Wszystko wypluły.
- Trzeba im było powiedzieć, że cukier jest na talony - mruknęła
Gabriela,
wkładając płaszcz. - Sama też o tym pamiętaj, złotko. Tak. No, a teraz
spojrzenie w lustro, muśnięcie ronda, kapelusik lekko na bakier, i w
drogę.
Idziemy, Joaśka.
5
Joanna cierpiała męki zakłopotania przez całą drogę. Dreptała obok dumnie
wyprostowanej Gabrieli, która niosła kapelusz ojca na głowie tak
naturalnie i z
taką swobodą, jakby się w nim urodziła. Namawiała Gabrysię, żeby zdjęła z
głowy
to paskudztwo i nie robiła z siebie klowna. Daremnie. Gabriela
rozochociła się
do tego stopnia, że kilka razy ukłoniła się kapeluszem jakimś
przypadkowym
przechodniom. Ku ^dziwieniu Joanny nikt nie wytykał Gabrieli palcami.
Kilka osób
uśmiechnęło się, ale były to uśmiechy sympatii na widok ładnej, rumianej,
wesołej dziewczyny, która wygłupia się w sobotnie popołudnie, bo ma
właśnie taki
nastrój. Tak czy inaczej, męka Joanny nie trwała długo. Nikt ze znajomych
i nikt
z nieznajomych, którzy mogliby stać się znajomymi, nie rozpoznał jej w
przygarbionej, zakrywającej twarz szalikiem i rzucającej trwożne
spojrzenia na
boki żałosnej postaci. Zresztą, Aniela mieszkała bardzo blisko ulicy
Roosevelta.
W szeregu kilku starych domów, przy skwerku zwanym Teatral-ką, stała
ciemnoszara
nieduża willa, na poddaszu której Aniela wynajmowała pokój. Jej stryj,
doktor
Kowalik, mieszkał tam również z żoną i dziećmi, gnieżdżąc się od lat w
wynajętym
pokoju z kuchnią i łazienką.
Wszystko to opowiedziała Joanna, kiedy stały z Gabrysia na ganku przed
frontowymi drzwiami willi. Od chwili kiedy zadzwoniły, najpierw dość
długo nic
się nie działo, potem dał się słyszeć pisk, a następnie daleki łomot
drewniaków
- ktoś zbiegał po dość licznych schodach. Wreszcie drzwi się otworzyły i
na
progu ukazała się rozpromieniona Aniela; wycałowała Gabrysię i Joannę i
wciągnęła je do hallu. Tu popatrzyła na Gabrysię, potem na Joannę i
pojąwszy
wszystko w jednej chwili, z całkowitą powagą pogratulowała koleżance
pięknego,
nowego kapelusza. Następnie odegrała starannie zachwyt, kiedy Gabrysia
dała go
jej do potrzymania, wreszcie wsadziła sobie kapelusz na głowę i
oznajmiła, że
zaraz jutro kupuje taki sam, czym do reszty podbiła Gabrysię, a w
niesłychaną
rozterkę wprawiła biedną Joannę.
Przez nieduży hali Aniela zaprowadziła dziewczyny schodami aż na
poddasze. Tu,
po lewej stronie niedużego podestu, znajdował się pokój Anieli, po prawej
-
kuchnia państwa Kowalików. Kręciła się tam ciotka Kowalikowa, wesoła,
pulchna
blondynka, i opędzała się od dwojga rozbrykanych dzieci. Aniela
przedstawiła
koleżanki, po czym zaprowadziła je do swego pokoju.
Nie był to właściwie pokój, lecz wąska, ciasna klitka, w której z trudem
mieściły się meble: staroświecka kozetka, takaż bieliźniarka i stojak na
ubrania. Jednak mimo braku przestrzeni klitka Anieli miała swój własny,
wdzięczny i zabawny styl. Było tu zawadiacko, śmiesznie i swobodnie.
Żaden
przedmiot najwyraźniej nie miał swego stałego miejsca, wszystko zaś razem
- cały
natłok książek, pism, fotografii, plakatów, roślin doniczkowych pnących,
zwisających i kwitnących, najróżniejszych gadgetów, papierowych ptaszków
i
kwiatków zwisających z lampy, porozwieszanych po ścianach i przypiętych
do drzwi
- wszystko to sprawiało wrażenie, że tu się żyje, pracuje i bawi całą
parą.
Pośrodku tego kramu, obok stoliczka z pięknym tortem makowym, siedział
skurczony
we dwoje Robrojek. Był zaczerwieniony z błogości, miał rozanieloną minę i
popijał herbatę z zielonego kubka, podkradając co chwila z talerza małe
czekoladowe ciasteczka z kremem.
- O, naprawdę, los mi sprzyja - oświadczyła z zadowoleniem Aniela, kiedy
obejrzała już wręczone jej prezenty, podziękowała, wymieniła kolejne
uściski z
Gabrysia i Joanną, wreszcie kiedy usadowiła je rzędem na kozetce i
zaopatrzyła w
talerzyki, filiżanki i łyżeczki.
-Miesiąc temu nie przypuszczałam, że będę miała aż troje przyjaciół na
urodzinach. Byłam pewna, że nikt mnie nigdy nie polubi.
Rozkwitła wśród chóru protestów i wyrażając żywiołową radość
kontynuowała:
- Chciałam, żeby przyszli jeszcze Cesia i Hajduk, ale nie mogli. Przyjdą
jutro.
- A Pyziak chory, co? - wtrąciła Joanna, poprawiając fałdy swojej pięknej
spódnicy w kolorach ziemi.
Gabriela mimo woli odkaszlnęła, bo coś jakby utkwiło jej w gardle. Miała
nadzieję, że nikt nie skojarzy sobie tego odgłosu z mrokami pewnego
Sylwestra.
Robrojek uśmiechnął się do niej i zawołał, żeby wreszcie już zapalić te
świeczki. Oświadczył, że on je zdmuchnie.
Rozległy się protesty i powiedziano Robertowi, żeby dmuchał raczej na
swoje
torty. Dziś jest dzień Anieli i koniec.
Aniela zapaliła więc szesnaście świeczek na wspaniałych, obfitych falach
kremu
zdobionych palonymi w cukrze migdałami. Przy okazji wyjaśniła, że
nadzwyczajny
ten wypiek jest prezentem urodzinowym od cioci. Uwaga ta sprowokowała
Joannę do
poinformowania zebranych, jakiego rodzaju arcydzieła sztuki cukierniczej
wyszły
już spod jej własnej ręki. Robrojek i Aniela wyrazili szczery podziw, a
Gabrysia
postanowiła cichcem i zawzięcie, że musi udoskonalić się kulinarnie, bo
inaczej
popadnie w kompleksy wobec kuzynki.
W ciasnocie i tłoku Aniela przeprosiła gości, wzięła lekki rozbieg i
potężnym
dmuchnięciem zgasiła wszystkie szesnaście świeczek naraz.
Odśpiewano "sto lat" i zajęto się krajaniem tortu. Gospodyni ładowała
potężne
kawały ciasta na talerzyki gości, śpiewając radośnie i piskliwie, i
oblizując
palce z kremu.
Wkrótce potem, między jednym kęsem a drugim, nawiązano rozmowę o Grupie
ESD,
wyjaśniono nic nie rozumiejącej Joannie ogólne zasady zrzeszenia i z
czystej
uprzejmości, choć bez przekonania, przyjęto ją na członka.
- A Pawełek nie przyjdzie? - spytała nagle Joanna i Aniela poczuła się
zobowiązana do wyjaśnienia, dlaczego Pawełek, choć również członek ESD,
nie
został zaszczycony zaproszeniem na dzisiejsze spotkanie. Zdumione kuzynki
usłyszały zwięzłą, lecz zadziwiającą historię sponiewieranego uczucia
Anieli,
którą ona sama opowiadała pękając ze śmiechu. Kiedy zaś przeszła do
relacji, jak
to w przebraniu pracowała
u matki Pawełka jako pomoc domowa, ryczeli już wszyscy czworo, łącznie z
Robrojkiem, który po raz pierwszy właśnie miał okazję posłyszeć tę
historię w
całości. Wyznał to, dodając, że teraz dopiero skłonny jest wybaczyć
Anieli
perfidną zemstę, jaką wywarła na Paweł-ku, jak również jej nieustanne
wobec
biedaka złośliwości.
Patrząc sobie czule w oczy, Robrojek i Aniela wybuchnęli wspólnym
śmiechem i
nastrój zrobił się tak szampański, że trzeba go było rozładować
chóralnymi
śpiewami, ponieważ, niestety, nie było miejsca, żeby sobie potańczyć.
Była już prawie dziewiąta, kiedy zapukano do drzwi.
Weszła ciotka Anieli.
- Smacznego wszystkim - ucieszyła się widząc, że jej tort znika z patery
jak
zaczarowany. Spojrzała na Gabrielę. - Jeśli dobrze zrozumiałam, to ty
jesteś
Gabunia?
- Owszem - z zaskoczeniem odparła zapytana.
- No, to pozwól ze mną. Dzwoni do ciebie jakieś dziecko. Chyba
siostrzyczka.
Zdawało mi się, że płakała w słuchawkę.
Gabrielę przeszył zimny dreszcz. Skojarzenie z pamiętnym wieczorem
sylwestrowym
narzuciło się samo. Co się stało tym razem?! -kołatało jej po głowie,
kiedy
przeskakiwała po pięć stopni naraz, by jak najszybciej znaleźć się w
hallu na
dole, gdzie stał telefon.
- Halo!!! - krzyknęła do słuchawki.
- To ja... - powiedział przy jej uchu zamazany basik Nutrii.
- Co się dzieje?
- Gabuniu, ale nie denerwuj się, dobrze?
- Już się zdenerwowałam! Mów!
- Tata znalazł świnkę.
- Kogo?!
- Świnkę, Gabuniu.
- Słuchaj no, ty bąku obrzydły, czy po to tu dzwonisz i straszysz mnie,
żeby mi
opowiedzieć jakieś bzdury o świnkach? A w ogóle, skąd znasz ten numer?!
- Przecież tam mieszka Tomek, sama mówiłaś.
- Halo, Nutria, sekundę, a dlaczego ty jeszcze nie śpisz?
- No, przecież ci mówiłam. Mamy świnkę.
- Kochanie, miejcie sobie nawet trzy świnki, fermę drobiu i dwie krowy,
miejcie
sobie nawet wielbłąda, ale spać trzeba o normalnej porze. No, to pa. Śpij
dobrze, ja wrócę późno.
- A torcik dali? - spytała Nutria boleśnie.
- Uhm. Dobranoc.
- Jaki był?
- Makowy. Dobranoc.
- Mogłabyś przynieść po kawałku dla każdego.
- Oj, Nutria, Nutria.
- To tatuś znalazł tę świnkę, wiesz? - zmieniła temat Natalia.
- Bolało mnie przy uszach. Tatuś dotknął i znalazł tam dwie kulki.
- Nu... Nu... Nutria... Co ty... mówisz? - Gabrysi nagle zmiękły kolana.
-
Świnka? Świnka?
- Przecież mówiłam. Świnka.
- Świnka -jęczała Gabrysia, z przerażeniem przerzucając w myśli wszystkie
swoje
mizerne wiadomości na temat chorób zakaźnych.
- "Lotny wirus" - dotarło do niej i zadrżała. - A jak tam Pulpa?!
- A, Pulpa. Pulpa też ma świnkę. Tylko w innym miejscu
- wesoło raportowała siostrzyczka. - Tata powiedział, że wlazło jej w
inne
węzły. Pod brodą. Gabrysia zaczęła gryźć palce.
- Macie gorączkę?
- Tak. Obie tę samą. Trzydzieści osiem i sześć. I bardzo źle widzimy.
Trzy ślepe siostry tłukące się po mieszkaniu i obijające się o ściany
- obraz ten narzucił się wyobraźni Gabrieli tak natrętnie, że musiała
przetrzeć
oczy.
- I leżymy w łóżkach od bajeczki.
- Jak to leżycie! Jak to leżycie! Bachorze! Ty na pewno stoisz boso!
- Hmm... no tak.
- Gdzie tatuś?!
- W kuchni, robi nam coś do picia, bo nam się bardzo chce pić.
- Boże wielki. A co Idą?
- Idą leży w łóżku i na oczach ma watę. Z herbatą.
- A Pulpa?
- A Pulpa tylko leży. Jest trochę smutna. Właściwie, jest bardzo smutna.
Gabuniu, wiesz co, ona jest taka smutna, jak jeszcze nigdy nie była.
Chyba
umiera.
- O, nieba! Co ty pleciesz! - krzyknęła Gabrysia z rozpaczą.
- Natychmiast wracaj do łóżka! Ja już pędzę do domu!
"A doktor Kowalik na dyżurze! - pomyślała, pędząc po schodach na górę. -
Czy
wołać pogotowie? Zobaczymy. Poradnia D nieczynna aż do poniedziałku".
Wizja bezradnego ojca, snującego się niespiesznie między jedną świnkowatą
córką
a drugą, stanęła nagle przed oczami biednej Gabrieli i spowodowała
jeszcze
gwałtowniejsze przyspieszenie jej ruchów.
Na podeście schodów Gabrysia wpadła na panią Kowalikową. Ona i Aniela
wychodziły
właśnie z kuchni, niosąc talerze pełne kolorowych kanapek.
- No i co, no i co? - spytała Aniela. - Stało się coś?
- Tak. Siostry mają świnkę - Gabrysia zdjęła płaszcz z wieszaka. - Muszę
tam
zaraz wracać.
- Oj, Gabrysiu - zaśmiała się pani Kowalikową. - Nie przejmuj się tak
okropnie.
Świnka to nie tyfus, bądź co bądź. Gabrysia zawiesiła rękę w pół gestu.
- Czy to prawda, że od świnki można dostać zapalenia mózgu?
- Dziewczyno, spokojnie. To się zdarza bardzo rzadko.
- Ale się zdarza - dręczyła się Gabrysia.
- Nic im nie będzie - powiedziała autorytatywnie pani Kowalikową. - Każ
im tylko
leżeć w łóżku przez tydzień. Nie trzeba nawet żadnych lekarstw, tylko
piramidon.
Nie przejmuj się, chodź do pokoju i zjedz kanapki. Przecież nic się nie
stanie
tym twoim świnkom, nie są same w domu.
- No, tak - mruknęła Gabrysia; jej lojalność wobec ojca była tym większa,
im
większe było niebezpieczeństwo, wobec którego był on bezradny. - Ale ja
już
pójdę. To dawać im piramidon, tak?
- I dużo pić. To choroba ślinianek. I owiń im głowy czymś ciepłym.
- Spróbuję - powiedziała Gabrysia.
11 stycznia 78
Najdroższa Mamusiu!
Zapewne wiesz już od taty, ze jesteśmy chore na Świnkę. To znaczy. wiesz,
że
Nutria i Pulpecja są chore. Ale nie wiesz jeszcze, że ja jestem chora. Na
świnkę. Zachorowałam przedwczoraj, gdyż los zawsze przesiaduje
nieszczęśliwych,
a na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą, jak mówi ludowe przysłowie.
Gabamówi,
żeby Cię nie martwić. Ale czyja Cię martwię? Przecież świnka nie jest
groźna,
prawda? A to. że czuję się tak tragicznie, to tylko dlatego, że na pewno
mam
jakieś powikłania. Jest mi też bardzo smutno. Waldemar mnie nie odwiedza,
gdyż
nie przechodził świnki w dzieciństwie i boi się zarazić. Postępuje podle.
Mężczyźni są egoistami i tchórzami. Jak on by zachorował nawet na dżumę,
to ja
bym go nie opuściła i pielęgnowała, aż razem byśmy dostali tej wysypki i
razem
byśmy umarli, na jednym słomianym, przepoconym sienniku. Gabriela jest
tyranem,
właśnie przeszła przez pokój i ryknęła na mnie. że płaczę nad
\ intern. Ona twierdzi, że jak ja płaczę nad listem, to na pewno piszę
jakieś
okropności. A czy ja piszę jakieś okropności? Czy ja w ogóle zrobiłam
komu cos
złego? Gdybym teraz umarła, to chyba zaraz poszłabym wprost do nieba,
ponieważ
czuję, że dusza moja jest czysta jak kwiat, choć ciało mam chore. Na
świnkę.
Kochana Mamo, napisz do mnie list. Koniecznie minapisz, czy to prawda, że
nad
moim poprzednim listem, jak mówi tata, "ryczałaś ze śmiechu". Na pewno to
tylko
te jego dowcipy, nie obrażaj się, że Cię podejrzewam, ale jednak napisz
mi, czy
to prawda.
Z klasy wydelegowali do mnie chłopaka, ma na imię Klaudiusz i przynosi mi
co
dzień lekcje. Chorował na świnkę w przedszkolu. Klaudiusz jest bardzo
tolerancyjny. Jak go tata spotkał wczoraj po południu, to
oczywiś
cie zaraz zaczął go maglować, czy wie, że ma rzymskie imię i kto
to był
Klaudiusz Julianus Flavius zwany Apostatą. To on tylko spojrzał na tatę
tolerancyjnie, bo tata zaraz myśli, że wszyscy muszą wiedzieć, kto był
zwany
Apostatą, a kto nie - a Klaudiusz oczywiście nie wiedział, bo skąd. I
powiedział
tylko spokojnym głosem, że czasy się zmieniły, proszę pana, teraz na
szczęście
nie musimy się przesadnie uczyó historii starożytnej. Nasz tato,
domyślasz się,
strasznie się zdenerwował inakrzyczalna mojego własnego kolegę. Krzyczał,
że
jest przerażony i że jakiej to historii chcemy się, mianowicie, uczyć i
takie
tam różne, zresztą, co ci będę pisać, jeszcze kto przeczyta.
Bardzo dziwne, ale Klaudiusz nie obraził się na tatę, tylko dziś
przyszedł i go
przeprosił. Powiedział, że przemyślał sprawę i że jego tata myśli tak
samo jak
nasz tata i że proszą, żeby im pożyczyć różne książki. A mnie przyniósł
spis
zadanych lekcji, ale nawet na mnie nie spojrzał, choć nie miałabym nic
przeciwko
temu, gdyż owinęłam sobie świnkę chustką, a na moje biedne oczy włożyłam
ciemne
okulary. Nic jednak nie zauważył, tylko energicznym męskim ruchem rzucił
spis na
kołdrę i zaczął gadać z naszym tatą.
Znowu przyszła Gaba. Ona mnie zadręczy. Mamo, powiedz jej, żeby mnie nie
zmuszała do jedzenia piramidonu, bo ja po piramidonie zupełnie tracę
wzrok. Każe
mi też nieustannie pić bulion z kury, chociaż wie doskonale, że jak mam
świnkę,
to się kury brzydzę. Kazała mi zaraz kończyć i chce przeczytać ten list.
Jakim
prawem? Jakim prawem, pytam? Właśnie, że jej nie pokażę. Zaraz zakleję
kopertę i
niech sobie Gaba wrzeszczy. Całuję Cię, najdroższa Mamo, i cieszę się, że
czujesz się lepiej. Twoja córka - Idą.
Kochana Źołądkówko! Idą ma minę, jakby oszukała króla oszustów, więc się
domyślam, że jej liścik jest wart czytania. Na wszelki wypadek melduję
więc, że
w domu wszystko gra. Smarkule Już czują się lepiej, chociaż ani my ślą
tracić
obrzęki. Nutria wygląda na chomika, a Pulpa ma fantastycznego pulpeta pod
brodą
i wygląda jak swoja wiosna babcia. Przez caly dzień nie robią nic innego,
tylko
piją i siusiają. Nie sposób utrzymać ich w lóżku. Nigdy nie myślałam, że
to
takie trudne. Proszę cię, napisz, jak ty to robiłaś w przypadku chorób
obłożnych.
Nie mogę diugo pisać, bo gotuję kaszkę na mleku dla smarkul, a fata wola,
żeby
się skracać, bo on zaraz idzie. Więc kończę, pa. Cieszę się, że już sama
chodzisz, tata nam tu wszystko opowiada. Szkoda, że nie mogę cię teraz
odwiedzić. Przesyłam ci galaretkę z kurą mieloną. Soli dalom nawet mniej,
niż
bylo w przepisie. Całuję cię mocno - Gąb.
Mamo. Ja pisę. Mis nie lubi pływać. Głupi mis bo tonie. Pulpa.
Kochana Mamo. Mam świnkę. Pulpa też ma świnkę. Idą też ma świnkę. Więc
jesteśmy
świnki 3. Ciocia Fela załatwiła sobie lewe el cztery, żeby nam gotować i
pilnować nas w chorobie, jak Gabajest w szkole. Czy wiesz, że słowa na
"PRZ"
pisze się przez "PRZ", a nie "PSZ"? Na pszykład przenica. Napisałam dla
ciebie
drugą bajkę. Ta bajka nazywa się 979877.
Bajka pod tytułem 979877.
Na ulicy Rooseyelta w Nowym Jorku mieszkała dziewczynka Natalia. Natalia
sama
gotowała obiady, co drugi dzień zrobiła golompki, a wszyscy ją chwalili,
a na
stole były kwiaty i w końcu tyle dni minęło, ale ktoby tego . żałował.
Miną lata
i zimy, a na ulicy Roosewita w Nowym Jorku zamieszka inna dziewczynka,
gdyż na
tym świecie nic się nie kończy i nic niepszepada. Minie lat 979877, a
znów ktoś
ugotuje golompki, kochana mamo. Czas bowiem płynie. Nutria.
Kochane Córki!
Bardzo, bardzo dziękuję za listy - czytam każdy z osobna i jem wspaniałą
galaretkę - i jestem zdrowsza z każdą sekundą. Odpisuję wam zbiorowo -
tata stoi
już w płaszczu przy drzwiach i pogania.
Biedne moje Świnki Trzy - biedna Gabusia ze świnkami - szkoda, że nie
mogę teraz
być z Wami, żeby Was chociaż pocieszyć. Gabusiu, dawaj świnkom po pól
pabialginy
-przecież te pulpety na pewno bolą. Czy pani doktor nie przepisała czegoś
takiego? Co z oczami Idy? Tatuś mówi, że
ciągle puchną. Idą! Czy ty przypadkiem nie malujesz sobie rzęs na cześć
Apostaty? - na pewno robisz z nimi coś podejrzanego - więc zaraz mi
przestań, bo
już za długo się utrzymuje ten obrzęk. Przy okazji: wcale się nie śmieję
z
Twoich zmartwień - śmieję się, bo Twoje listy są zabawne
- traktuj to jak komplement.
Jakie śliczne bajki pisze Natalia! - czytałam je sąsiadkom szpitalnym
-nie chcą wierzyć, że pisała topierwszoklasistkal-inie chcą też wierzyć,
że
Pulpecik ambitny ma dopiero pięć lat!
Jak tam w szkole? Nic jakoś o tym nie piszecie, a tata nic nie wie na ten
temat.
Gabrysia, jak poszła klasówka z fizyki? Aha, będziesz chyba musiała pójść
jutro
na wywiadówkę Natalii, bo tata jutro oprowadza jakąś zagraniczną
delegację.
Zapomniałam Ci powiedzieć, córeczko, że jestem w trójce klasowej. Jeśli
będzie
trzeba, zastąp mnie. Wychowawczyni Nutrii jest bardzo mila, więc nic się
nie
bój. O, tata już się będzie obrażał, więc kończę - całuję - mama.
W domu panowała cisza - była już północ. Świnki trzy dawno już spały,
tato też
zasnął nad jakąś grubą księgą. Przed chwilą Gabrysia skończyła prać
niezliczone
podkoszulki, majtki, rajstopy, sweterki i chustki do nosa. Przed chwilą
dopiero
rozwiesiła pranie, umyła się, napaliła w piecach, wzięła gorący prysznic,
potem
zimny, wystawiła za drzwi butelki na mleko, sprawdziła, czy gaz jest
zamknięty,
a żelazko wyłączone, weszła do pokoju taty, zgasiła lampkę przy jego
łóżku,
zajrzała do siostrzyczek i przykryła je ostrożnie, wreszcie po ciemku,
żeby nie
budzić Idy, weszła do zielonego pokoju i przysiadła w piżamie na
stołeczku,
uchylając drzwiczki pieca. Zamierzała pouczyć się fizyki, ale przedtem
jeszcze
raz przeczytać list mamy. Otworzyła szerzej drzwiczki pieca - płomień
cicho
zahuczał, a pomarańczowy blask padł na proste, stanowcze literki maminego
listu.
Gabrysia czytała go już kilka razy, ale jeszcze jej było mało. Z białej,
nieco
już wymiętej kartki, która przeszła przez cztery pary Borejkowskich rąk,
wydzielało się tajemnicze ciepło. Jakby szorstka, mała ręka mamy gładziła
najstarszą, zmęczoną córkę po policzku. Gabrysi było dziś ciężko na sercu
- i
bardzo potrzebowała kogoś, kto by ją pogłaskał, ofuknął, że jeszcze nie
śpi,
zapędził do łóżka i otulił kołdrą. Biedna Gabrysia była
przytłoczona odpowiedzialnością. Zapatrzyła się teraz w list mamy, zbyt
już
zmęczona, żeby ruszyć się z miejsca i pójść do łóżka. Mogłaby tak
siedzieć całą
noc - było cicho, ciepło, przytulnie. Ogień huczał, piec grzał bez
opamiętania,
oczy Gabrysi zaczynały się kleić.
Nagle - w tej ciszy, mroku i spokoju, w tej półdrzemce i przytulności
- Gabrysia posłyszała tuż nad uchem ostry, przenikliwy krzyk kobiecy.
Przeszył ją taki okropny strach, że zerwała się na równe nogi i przez
dłuższą
chwilę drżała, nie mogąc złapać oddechu. Nie była też zdolna do
wykrzesania z
mózgu żadnej myśli poza jedną: Mordercy! W istocie, krzyk, jaki
usłyszała, pełen
był takiej mrożącej krew w żyłach grozy, że należało się spodziewać, iż
teraz
przez pokój przebiegnie ociekający krwią drab z nożem w zębach. Ponieważ
nic
takiego nie nastąpiło, Gabrysia odważyła się poruszyć głową. Spojrzała na
Idę,
choć wiedziała doskonale, że krzyk nie wyszedł z ust siostry. Słychać go
było z
bliska i jakby z wysoka.
Teraz już Gabrysia opanowała się na tyle, by móc spytać: jak to możliwe?
Wyciągnęła rękę w stronę biurka. Jak pamiętała, widziała tu dziś latarkę
Nutrii
- mały reflektorek na drucianym wieszaku. Znalazła ją, przycisnęła
guziczek i
trafiła smugą światła wprost w ścianę obok pieca. Była to ta właśnie
ściana,
która dzieliła zielony pokój od pokoju pani Szczepańskiej. Gabrysia
poruszała
latarką w górę, w dół, na boki
- i nagle, jakby ją coś tknęło, jeszcze raz w górę. Aha!!!
Światło latarki kładło się jasnym krążkiem w miejscu, gdzie ściana
stykała się z
sufitem. Tuż powyżej pieca, obok rury łączącej go z kominem, ziała w
ścianie
ciemna dziura.
Chociaż w obecnym stanie nerwów mogła się obawiać, że z dziury wyleci na
przykład nietoperz albo wychynie kobra, Gabrysia bez wahania przysunęła
biurko
do ściany, postawiła na nim krzesło, wlazła na te wyżyny i poddała
badaniu
podejrzany otwór.
Miał on przekrój dość nieregularny. Jakiemuś niedbałemu zdunowi nie
chciało się
zapewne niweczyć starego otworu tak wysoko i niewygodnie umieszczonego.
Jakkolwiek zresztą było, obecnie dziura, niewidoczna w dzień i w nocy,
ginęła w
cieniu zwalistego pieca. Przechodząc przez całą grubość ściany łączyła
oba
mieszkania jak tuba. Nic dziwnego, że pani Szczepańska słyszała wszystko,
co się
mówiło w zielonym pokoju. Nic dziwnego, że przed chwilą w tymże pokoju
słychać
było jej krzyk.
- Przepraszam... - powiedziała Gabrysia otulając się ciasno płaszczem i
utknęła,
nie wiedząc, co powiedzieć dalej. Pani Szczepańska stała na progu swego
mieszkania. Wzrok miała błędny, a plecami przyciskała się do drzwi, jakby
się
bała, że ktoś niespodziewanie ugodzi ją z tyłu sztyletem. Odziana była w
nocną
koszulę z różowej flaneli i burą lizeskę, zawiązaną na trzy kokardki.
- Czego chcesz? - wyszeptała, oglądając się na wszystkie strony.
- Ja... -jęknęła Gabrysia z rosnącym poczuciem nierealności - chcę
spytać, czy u
pani wszystko w porządku... bo słyszałam krzyk.
Rozbiegane spojrzenie czarnych oczu zatrzymało się nagle na Gabrieli.
- A! Słyszałaś krzyk. Tak... to ja krzyczałam.
- Czy coś się stało?
- Nic nowego, nic nowego... -wyszeptała sąsiadka w odpowiedzi. Jej oczy
straciły
wyraz skupienia i poczęły rzucać ukradkowe spojrzenia na boki. - To samo,
co
zawsze... Podsłuchują zza wszystkich ścian... podkopują się pod
podłogę... I to
zawsze o północy...
W okno korytarzyka uderzył porywisty wiatr, Gabriela zaczęła się trząść
ze
strachu. Przebywanie z szaloną sąsiadką o północy, w pustym korytarzu,
podczas
gdy na dworze wyje wiatr, a cały stary dom rozbrzmiewa tajemniczymi
szmerami i
skrzypnięciami - było zajęciem dla osoby pozbawionej wyobraźni.
- Przepraszam - szepnęła Gabrysia najuprzejmiej jak umiała.
- To ja już pójdę. - Ostrożnie wysunęła nogę do tyłu i przeniosła na nią
ciężar
ciała.
- Nie, nie - rzuciła się nagle sąsiadka. - Nie odchodź, proszę!
- Złapała Gabrysię za rękę i znów jakby na chwilę oprzytomniała.
- A po co właściwie tu przyszłaś? - spytała.
Gabriela opowiedziała jej o otworze w ścianie i o tym, jak usłyszała
krzyk.
Powiedziała też, że teraz dopiero uwierzyła, że sąsiadka naprawdę słyszy
rozmowy
w zielonym pokoju. Przepraszając i wikłając się, spróbowała wyjąć dłoń z
dłoni
sąsiadki. Bezskutecznie.
- Czekaj - powiedziała sąsiadka ostro. - Pójdziemy do mnie.
- Nie, nie! - przeraziła się Gabriela. Ale nie miała wiele do powiedzenia
w tej
sprawie. Z energią, o jaką trudno by ją podejrzewać,
pani Szczepańska pociągnęła dziewczynę za sobą, i po chwili znalazły się
obie we
wnętrzu dużego, słabo oświetlonego pokoju. Na wprost wejścia widniało
okno,
szczelnie zasłonięte ciemnymi kotarami. Po lewej stronie stał tapczan z
rozrzuconą pościelą, obok świeciła nocna lampka z żółtawym abażurkiem.
Powietrze
było tu gorące, ciężkie, pachniało kurzem i Waleriana.
Teraz pani Szczepańska wypuściła dłoń Gabrysi.
- Zobaczymy - mruknęła i podeszła do owej ściany, dzielącej mieszkania.
Gabrysia lekko drżała. Opanowując to idiotyczne drżenie, pokazała
sąsiadce
dziurę za piecem, który i w tym pokoju stał przy granicznej ścianie. Pani
Szczepańska popatrzyła, popatrzyła i westchnęła nagle.
- Więc to tędy - powiedziała i zamilkła nagle. Znieruchomiała, oczy jej
się
zrobiły dzikie. - Cicho! - szeptała do Gabrysi. Zgasiła lampkę nocną,
przyprawiając Gabrysię o nowy paroksyzm strachu. W zupełnej ciemności,
wśród
intensywnego zapachu waleriany, minęła dłuższa chwila - nic się nie
działo.
Wokół panowała cisza. Gabriela miała duszności i oblewała się potem, choć
jednocześnie drżała jak w febrze.
I nagle - gdzieś spod podłogi, z głębi piwnic czy lochów, dał się słyszeć
dziwny
dźwięk - jakby stukanie czy turkot. Gdzieś daleko i głęboko zgrzytały
jakby
jakieś drzwi, coś głucho trzasnęło, a potem rozległ się blaszany, przykry
łoskot, stłumiony odległością.
- Słyszysz?! Słyszysz?! - zaszeptała gdzieś z mroku pani Szczepańska i
Gabrysia
poczuła, że ma kolana jak z twarogu. Uginały się one pod nią tak
beznadziejnie,
jakby wkrótce miała upaść na podłogę i tam umrzeć ze strachu. Całe to
przeżycie
było jak koszmar senny. Na domiar złego gdzieś wysoko, wśród gęstej
ciemności,
coś zachrobotało metalicznie, a z pogłosem rozległ się świst sprężyny i
stary
zegar wybił, krztusząc się, godzinę dwunastą.
- Aaaa!!! - wrzasnęła Gabrysia ze zgrozą, czując na szyi dotknięcie
jakichś
rozcapierzonych pazurów. A ponieważ okrzyki tego typu łatwo się
udzielają, pani
Szczepańska, która właśnie szła po omacku i dłonią trafiła na Gabrielę,
wydała z
siebie podobny odgłos, tyle że bardziej chrapliwy, co na nowo przeraziło
Gabrysię. Skoczyła do wyjścia na oślep, desperacko, namacała kontakt na
ścianie
i zapaliła górne światło.
Przez chwilę stała bez ruchu, łapiąc oddech i usiłując dostosować wzrok
do
jaskrawego blasku. A potem, jak oszalała, wyskoczyła za drzwi i wleciała
do
swego mieszkania, jakby ją goniło stado upiorów.
12 stycznia 78 czwartek
Tak się złożyło, że dopiero po południu Gabrysia mogła zwierzyć się komuś
z
okropnych przeżyć tej nocy, które w miarę upływu czasu zresztą zdawały
się coraz
mniej okropne. Kiedy rano wychodziła do szkoły, siostry jeszcze spały, a
taty
już nie było. W szkole natomiast, nawet gdyby ta historia kogokolwiek
zainteresowała, nie było czasu na zwierzenia. Na trzeciej i czwartej
lekcji była
klasówka z fizyki -ta sama koszmarna klasówka z Fizyki, która skłoniła
Gabrielę
do złożenia ślubów czekoladowo-pomarańczowych. Pieróg zmuszony był ją
przełożyć
i tym razem po prostu nie uprzedził klasy. Pozbawiona nerwowego okresu
wyczekiwania na tę egzekucję, postawiona nagle wprost przed koniecznością
napisania klasówki od ręki, Gabriela niespodziewanie napisała ją całkiem
nie
najgorzej - stało się to jasne już na przerwie, kiedy porównała swoje
wyniki z
wynikami Hajduka.
Tak więc - przed klasówką wszyscy byli przejęci, po klasówce zaś zajęci
rozprawianiem o tym, kto jak napisał. Potem była lekcja chemii, potem
polski...
nie było zresztą komu opowiedzieć o tej koszmarnej nocy. Gabrysia wróciła
więc
do domu naładowana potrzebą zwierzeń. Trafiło to na Idę, która w tej
właśnie
chwili wlokła się cierpiętnicze do łazienki, przytrzymując jedną ręką
chustkę na
swojej śwince, a drugą ciągnąc po ścianie, jakby się bała, że zaraz
zemdleje z
wysiłku.
- O, to ty -jęknęła na widok Gabrysi. -Dobrze, że jesteś, bo Pulpa i
Nutria...
- Idą! Słuchaj! - przerwała jej Gabrysia, zrzucając dwoma kopnięciami
botki i
wieszając płaszcz. - Ty wiesz, co tu się działo w nocy?
- Wiem tylko, że całą noc nie spałam - oświadczyła Idą męczeńsko.
-Nie zmrużyłam oka od wieczora aż do świtu.
- Tak, słyszałam nawet twoje rzężenie - zirytowała się Gabrysia.
-Jak chcesz pozorować bezsenność, to chociaż nie chrap. Więc słuchaj:
pani Szczepańska...
- Ach! - Idą zapomniała, że grozi jej omdlenie i machnęła w oburzeniu
pięścią. -
Co to za baba! Była tu dziś rano i nakrzyczała na mnie, że stukam jej w
ścianę.
Pomyśleć tylko, musiałam zwlec się z łóżka po to, żeby usłyszeć podobne
bzdury...
- Idą, w tym coś jest. Tam aę naprawdę dzieje coś dziwnego. Byłam u niej
w nocy.
- Byłaś u niej w nocy?!
- Tak, bo usłyszałam potworny krzyk.
- Ona krzyczała?
- Tak, to było straszne. Najpierw myślałam, że ma urojenia. Ale potem na
własne
uszy słyszałam, że pod podłogą coś się dzieje... Idą wytrzeszczała swoje
obrzmiałe ślepka.
- Wiesz co? - powiedziała. - Pozwól, że pójdę do łóżka. Czuję, że mi się
pogarsza stan zdrowia. Z chwili na chwilę.
Wobec takiego oświadczenia Gabriela zezwoliła siostrze na pójście do
łóżka, po
czym wynikła sprawa Nutrii i Pulpecji, które, jak się okazało, przez całe
przedpołudnie nie mogły uleżeć w pościeli i dlatego biegały po mieszkaniu
w
piżamach i boso. Gabriela huknęła, wrzasnęła, wlepiła każdej smarkuli po
klapsie, powiedziała, co grozi dziecku choremu na świnkę, jeśli nie leży
ono w
łóżku, usłyszała odpowiedź, że leżenie w łóżku jest męczarnią, poddała
się,
ubrała siostry w dresy
i ciepłe pantofle i pozwoliła poruszać się po mieszkaniu wyłącznie
sookojnym
truchtem, a następnie zdenerwowała się do ostatnich granic, widząc
siostrzyczki
wpadające natychmiast w opętańczy galop, zagroziła, że zedrze z nich
dresy i
wpakuje świnki dwie do łóżek, została nazwana podłą szantażystką i
tyranem - po
czym zapanowała względna cisza i względny spokój. Gabriela mogła zjeść
kapuśniak
i naleśniki u wezgłowia cierpiącej potępieńczo Idy, między jednym kęsem a
drugim
opowiadając, co wydarzyło się w nocy.
- Żartujesz! - powiedziała tylko Idą, kiedy Gabriela skończyła zarówno
opowiadanie, jak i naleśnik.
- Wszystko prawda.
- Więc ta wariatka nie jest wariatką?
- Och, Idą, Idą. Jak ty się wyrażasz, hrabianko. Ona ma rację, we
wszystkim. Po
pierwsze, wszystko naprawdę słychać... -tu Gabrysia urwała, zdając sobie
sprawę,
jak głośno dotąd mówiły. - Wszystko słychać przez tę dziurę... - dodała
szeptem.
- Nie szepcz. Ona wyszła po zakupy. Widziałam przez okno.
- To co, ja się już nigdy nie odważę mówić tu pełnym głosem. Więc, jak
mówię,
miała rację z naszymi hałasami. Po drugie, coś działo się w nocy pod jej
pokojem.
- Bzdury. Pod jej pokojem jest wytwórnia kołder. Pewnie robili porządki w
magazynie.
- O północy? Zresztą wytwórnia kołder jest o parę metrów dalej, moim
zdaniem pod
pokojem pani Szczepańskiej jest korytarz piwnicy.
- Gabrysia przymknęła oczy, usiłując odtworzyć w myśli plan podziemi.
- Też bym się tym nie przejmowała - powiedziała Idą, wzdychając i masując
sobie
skronie.
- Ciocia zrobiła świetny obiad - rozmarzyła się nagle Gabriela.
- Nie wiesz, czy zostały jeszcze jakieś naleśniczki?
- Nie mogły zostać - odparła Idą okrutnie. - Tata był w domu około
pierwszej,
łyknął obiad i poleciał oprowadzać delegację zagraniczną. Ciesz się, że
dostałaś
choć te dwa. Powiedział, że masz iść na wywiadówkę i reprezentować
rodzinę.
- O której?
- O wpół do piątej.
- Za godzinę. No dobra. Więc powiedz mi, ruda, co zrobimy ze Szczepańska?
- Zatkamy szmatą tę dziurę w ścianie i zapomnimy o pani Szczepańskiej.
- A te szmery w piwnicy?
- Szmery w piwnicy. Moją siostrę interesują szmery w piwnicy. Ja mam
szmery w
sercu, Gabuniu, i to cię powinno niepokoić. Co mówię, w sercu. Ja mam
szmery w
całym organizmie. Nie ma tu nikogo, kto zająłby się moim zdrowiem...
- Nie jęcz, hipochondryczko. Zdaje mi się, że ktoś dzwoni.
- Cześć.
- Cześć.
Milczenie i obustronna panika.
Na progu Pyziak z miną pozornie niezależną. Za progiem Gabriela oblana
idiotycznym rumieńcem. Za jej plecami świdrujące spojrzenie Idy,
wychylającej
się z łóżka do połowy.
- Wpadłem tak, po drodze...
- Bardzo mi miło.
- Co słychać? Dawno cię nie widziałem.
- Ostatnio w Sylwestra - powiedziała Gabriela i zaczerwieniła się jeszcze
bardziej. - No, czekaj... stoimy tak w progu... może wejdziesz?
- A, chętnie, chętnie.
- To właź, stary - powiedziała Gabrysia, która już pokonała zmieszanie. -
Tylko... - wpadło do głowy Gabrieli. - Muszę cię uprzedzić, że u nas
panuje
świnka.
- Czyżby?
- Tak. To zakaźne. Bardzo lotny wirus.
- Nie szkodzi. Przechodziłem w dzieciństwie - rzekł Pyziak i zaczerwienił
się z
lekka, jakby ujawnienie faktu, iż kiedyś był dzieckiem, mogło go w oczach
Gabrieli skompromitować.
Coś w tym było. Gabrysia bowiem zapatrzyła się nagle na niego, usiłując
sobie
wyobrazić, jak Pyziak wyglądał ze spuchniętymi gruczołami ślinowymi.
Wizja, jaka
pojawiła się w jej wyobraźni, przeszła jej najśmielsze oczekiwania.
Gabrysia z
wysiłkiem stłumiła nerwowy chichot.
Przeszli do zielonego pokoju, wprawiając w nieopisane zawstydzenie Idę,
która
była wszak nie umalowana, uczulona i w dodatku zamiast czarnej koronkowej
koszulki z dekoltem miała na sobie ciepłą piżamę w fioletowe kurczątka.
Idą
najchętniej opuściłaby natychmiast zielony pokój, lecz było to całkowicie
niemożliwe: musiałaby pokazać się Pyziakowi w tych barchanach. Wolała
umrzeć.
Więc zaszyła się pod kołdrą, wystawiając zza niej tylko czubek głowy.
- Moja siostra Idą - przedstawiła ją po wersalsku Gabriela.
- Znamy się, znamy - pomachał ręką Pyziak. - Spotkaliśmy się kiedyś na
schodach.
- Tak? - zdziwiła się Gabriela.
- Idą powiedziała mi wtedy, że jest u ciebie narze...
- Wody!!! - rozległ się nagle dramatyczny głos spod kołdry.
- Wody? - zgłupiała Gabriela.
- Słabo mi. Umieram. Mdleję -jęczała Idą, która rzeczywiście była bliska
omdlenia ze strachu, że Pyziak się wygada.
- Masz tu mój kompot - mruknęła Gabrysia, zaglądając pod kołdrę i widząc
swą
siostrę w mniej więcej normalnym stanie. - Wypij i nie umrzyj od razu,
jeśli
łaska. - Zwróciła się do Pyziaka z miną uprzejmej gospodyni. - Tak,
słucham?
- Że jest u ciebie narzeczony - dokończył Pyziak.
- Tak powiedziała Idą? - poinformowała się Gabrysia. - A, rozumiem. - W
rzeczy
samej, wszystko było jasne. Gabriela obiecała sobie, że wytłucze rudą za
wszystkie czasy, kiedy tylko Pyziak się ulotni.
- Nie wiedziałem, że masz narzeczonego - rzekł on. Gabriela też nie
wiedziała.
Milczała więc dyplomatycznie.
- Hm, tak - rzekł Pyziak po krótkiej chwili łamania palców i skubania
wąsika. -
Co słychać w klubie?
- Nie było cię długo.
- Zauważyłaś? - ucieszył się Pyziak. Gabrysia była na siebie wściekła.
- O, nie - odparła. - Tyle że pytały o ciebie różne dziewczęta -
żabluffowała.
- Gabrysiu, chciałbym z tobą porozmawiać.
- Ależ proszę cię bardzo.
- Nie tu. Sam na sam.
- Ach, tak?
- Tak.
- Nie widzę możliwości. W domu pełno ludzi, a zresztą ja zaraz muszę
wyjść na
wywiadówkę.
- To ja pójdę z tobą.
- Na wywiadówkę?
- Chociażby. Gabriela nabrała powietrza w płuca, by odpowiedzieć jak
należy,
ostro i kategorycznie, lecz w tej samej chwili do pokoju wpadła Nutria,
trzymając się oburącz ramion Pulpe-cji. Obie były w owych starych
dresach,
brudne i wymazane dżemem, i wydawały przenikliwe okrzyki i posapywania,
brzmiące
mniej więcej jak: - Czu-czu-czu-pff-pfT-pff-pff! - Uuu! - i tak od nowa.
Najwyraźniej przedstawiały sobą obraz pociągu parowego, przy czym
Pulpecja była
zdecydowanie lokomotywą. Przetoczywszy się wokół pokoju, ekspres parowy z
denerwującym gwizdem wypadł na korytarz, by po chwili przejechać przez
kuchnię i
wtoczyć się do łazienki.
Pyziak patrzał za nimi w lekkim osłupieniu, wreszcie drgnął i zwrócił się
do
Gabrysi.
- Już tyle razy - rzekł - chciałem ci powiedzieć...
- Ja wiem, co mi chciałeś powiedzieć - zauważyła Gabriela, która była
poirytowana. - Nutria, uważaj, bo się spocisz!
- Proszę? - stropił się Pyziak, biorąc tę uwagę do siebie.
- Mówię, że wiem, co mi chciałeś powiedzieć. Nutria, mówię ci, nie
biegaj!
- Co za nutria? - oszołomiło Pyziaka,
- Moja siostra jest Nutrią. To jest, Nutria jest moją siostrą. Chciałeś
mi więc
powiedzieć...
- Tak... od dawna...
- Że jestem jak kwiat jabłoni, zapewne.
- O!
- Co za zdumienie, no!
- Kpisz sobie ze mnie?
- Kpię. A co, nie wolno? Ty sobie kpisz ze wszystkich dziewczyn...
- O, przepraszam, wcale nie ze wszystkich.
- Naprawdę nie obchodzi mnie ich ilość. W ogóle cała ta sprawa mnie nie
interesuje. Wybacz, stary, ale muszę iść na wywiadówkę.
- Cha-cha-cha-czu-czu-czu - wjechał radosny ekspres parowy. - Czu-czu-
czu-pfEY!
Stacja! Wysiadać!
Dwie damy w dresach wysiadły z dystynkcją na peron i stanęły przed
Pyziakiem,
opierając się ufnie o jego kolana.
- Dzień dobry panu - powiedziały chórem.
- Hm. Dzień dobry.
- Bilet do Krakowa poproszę.
- A ja do Biescadów. Z miejscówką.
- Hm - rzekł Pyziak sztywno. - Obawiam się, że nie ma biletów.
- No, dobrze, to pojedziemy na gapę.
- Trudno - zgodził się Pyziak.
- Ale ty z nami, dobrze? Będziesz konduktorem.
- Nutria! - huknęła zdenerwowana Gabrysia. - Wynocha mi stąd, słowo daję,
bo...
- Ale on jest taki milutki, Gabuniu... -powiedziała pieszczotliwie
Pulpecja i
wtuliła się Pyziakowi między łokieć a żebra.
- Owszem, jest milutki, ale nie będzie się z wami bawił - wykłócała się
Gabriela, wstając energicznie i szykując się do klapsów.
- A to dlaczego? - spytał Pyziak, nagle ucieszony. -Jestem milutki i będę
się
bawił. Ile mamy czasu do tej wywiadówki? Przygotuj się, Gaba, a ja przez
ten
czas pojadę do Krakowa. Jako konduktor.
I zanim osłupiała Gabriela zdołała wykrztusić z siebie jakiś protest,
ekspres
parowy wydał gruby ryk i odjechał w stronę kuchni z konduktorem na
lokomotywie i
zachwyconymi świnkami w dwóch następnych wagonach.
Dwadzieścia minut potem Gabriela i Pyziak znajdowali się na ulicy
Stalingradzkiej, koło Opery. Było już ciemno, mróz ściskał dosyć mocno,
wiodąca
w dół kasztanowa aleja była bezludna i mroczna. Tylko samochody na
parkingu przy
tylnym wejściu do Opery łyskały w ciemności światłami postojowymi.
- Zimno - powiedziała Gabrysia.
- Uhm.
Szli dalej w milczeniu, długimi krokami, znajdując cichą przyjemność w
tym
zgodnym, miarowym marszu. Bez słowa stanęli na przejściu naprzeciwko
parku
Moniuszki i czekali na zielone światło. Kiedy się zapaliło, oboje w tej
samej
chwili zeszli z krawężnika i Gabrysia nie zdziwiła się nawet i wcale nie
zaprotestowała, kiedy Pyziak wziął ją za rękę. Przeszli przez jezdnię, a
on
wciąż trzymał jej dłoń. Milcząc dotarli do szkoły Natalii i stanęli przed
oświetlonym wejściem.
Dlaczego wciąż milczeli?
Dlaczego trzymali się wciąż za ręce?
Gabrysia zdecydowała, że woli się nad tym nie zastanawiać.
- No, to ja idę - mruknęła.
- To idź - zgodził się on. - Jak to długo potrwa?
- Z pół godziny.
- Aha.
Dokładnie tyle słów padło przed budynkiem szkoły rejonowej, zanim
Gabrysia
obdarzyła Pyziaka poważnym spojrzeniem i odwróciwszy się, spokojnie
weszła na
schody. Czas już był wielki, zaczynało się zebranie w I b.
4
Wychowawczyni Nutrii była pełną wdzięku panią w średnim wieku.
Przypominała
Gabrysi jakąś francuską aktorkę. Wyprostowana, uczesana w jasny kok,
ubrana
dyskretnie w beżową sukienkę z białym kołnierzykiem, siedziała na
krzesełku za
katedrą i ufnym wzrokiem patrzała na rodziców, stłoczonych za niskimi
stolikami.
- Drodzy państwo - powiedziała. - Teraz, kiedy już omówiliśmy sprawy
wychowawcze, kiedy wiedzą już państwo, jakie będą oceny na półrocze,
chciałabym
udzielić głosu naszej przewodniczącej.
Gabrysia poszła za jej spojrzeniem i rozpoznała siedzącą w ławce ooodal
panią
Kowalikową, matkę Tomcia. To ona była przewodniczącą
trójki klasowej.
- No właśnie - odezwała się gruba blondynka ze złotym zębem,
siedząca obok Gabrysi. - Mamy do omówienia różne ważne kwestie, a
tymczasem nie
ma pani Borejko.
- Ja testem... w zastępstwie... - Zerwała się Gabrysia, która po raz
nierwszy
uczestniczyła w wywiadówce i czuła się raczej jak podsądna. -Mama leży w
szpitalu... a ja chętnie pomogę, jakby trzeba...
Uśmiech pani Kowalikowej dodał jej odwagi. Usiadła zupełnie
śmiało.
- przyjmujemy tę pomoc-powiedziała gruba z zębem. -Naprawdę,
chciałabym zauważyć, że należy wykazywać więcej zaangażowania. Na.
zebranie
ogólne Komitetu przyszłam z naszej trójki tylko ja jedna, choć testem
zasadniczo
skarbniczką. Nie do mnie należy pisanie sprawozdań, Muszę państwu
powiedzieć, że
wstyd mi było na tym zebraniu, wstyd naprawdę. Wszystkie klasy były
reprezentowane, zgłoszono tyle czynów społecznych - tylko myśmy zawiodły.
W klasie zapanowało głuche milczenie. Rodzice, czując, co się święci,
wpatrywali
się w sufit lub we własne paznokcie.
- Ojej - nic nie wiedziałam o zebraniu - odezwała się wesoło pani
Kowalikową.
- Na pewno Tomcio zapomniał oddać zawiadomienie - pospieszyła z pomocą
wychowawczyni.
- To mi wygląda na niego - skonstatowała pani Kowalik z beztroskim
uśmiechem.
- No, tak - wyskoczyła znów gruba z zębem. - Pani sobie lekceważy, a ja
się
musiałam najeść wstydu. Ileż tam było inicjatyw! Ile samorzutnych...e,
tego.
Spontanicznych...
Wychowawczyni dyskretnie westchnęła.
- Na przykład - kontynuowała blondyna. -Na zarzuty, że w szkole jest
brudno,
dyrektor odpowiedział, że na trzy sprzątaczki dwie są na urlopie
macierzyńskim.
I natychmiast powstała inicjatywa, żeby rodzice w czynie społecznym umyli
okna w
klasie IV a. W klasie trzeciej rodzice będą szorowali blaty stolików.
Rodzice z
siódmej będą zsypywać koks z podwórka do kotłowni c.o., bo palacz
powiedział, że
on nie jest od tego. Podjęto zobowiązanie, że ojciec jednego z uczniów
ostatniej
klasy
załatwi trochę szkła do okien na parterze, bo uczniowie wybijają je
piłką, a
szyb przecież nigdzie nie można dostać. I tak dalej, proszę państwa, a
cóż my?
Pani Kowalikowa na początku roku zgłosiła tylko jeden wniosek - żeby
urządzić
balik karnawałowy dla dzieci. Ale czy to ma być zadanie dla Komitetu
Rodzicielskiego?
Rodzice spuścili wzrok i wpatrywali się w brudne blaty stolików. Ich
sylwetki
wprost krzyczały o to, by zostawiono wszystkich w spokoju.
- O, nie - powiedziała pani Kowalikowa, okraszając protest uśmiechem. -
Wybaczcie, państwo, ale ja nie będę myła okien w tej klasie. Nie myję
okien
nawet u siebie w domu, bo nigdy nie mam na to czasu. Umawiam po prostu
studentów
ze spółdzielni "Akademik". Poza tym, wydaje mi się, że nawet najgorliwsze
członkinie trójki klasowej nie powinny zrzucać koksu do kotłowni c.o.,
ponieważ
ta czynność nie przystoi damie.
Blondynka z zębem zrobiła oburzoną minę i otworzyła usta, ale po klasie
przeleciały już śmieszka, zwiastujące poparcie dla pani Kowalikowej.
- Słusznie! - rozległ się głos drobnej kobietki w metalowych okularach. -
Nie
odmawiajmy pomocy, jeśli nas o nią poproszą. Ale, o ile dobrze rozumiem,
nikt
nas nie prosi o to mycie okien i zrzucanie koksu. Jest to po prostu
nadgorliwość
niektórych z rodziców. Być może są to właśnie ci, którzy obawiają się o
oceny
swoich dzieci.
Na tę herezję blondynka z zębem wyraziła oburzenie, natomiast reszta
rodziców
dała upust swej wesołości.
- Czy nie lepiej sporządzić listę potrzeb? - mówiła dalej dziarsko osóbka
w
okularach. - Lista potrzeb, a nie bezsensowne inicjatywy. Pomagajmy tam,
gdzie
to potrzebne, ale protestuję stanowczo przeciwko napędzaniu się nawzajem
do
mycia okien. Myjąc te okna udowodnilibyśmy sami sobie, że szkoła nie
potrzebuje
sprzątaczek. Zsypując koks zaaprobowalibyśmy jednocześnie postawę tego
palacza.
Niech każdy wykonuje po prostu swoje obowiązki, a to co ponadto - niech
wynika
tylko z dobrej woli. Nie z przymusu.
- Brawo! Brawo! - zaaprobowali rodzice.
- Ale poza tym - zauważyła pani Kowalikowa, przeciągając palcem po stole
-
inicjatywy zmierzające do utrwalenia nawyku higieny uważam za chwalebne.
Jutro
dam Tomciowi woreczek plastykowy z gąbką i mydłem, żeby umył sobie
stolik.
Zdecydowanie jestem przeciwna idei, żeby rodzice myli stoliki za dzieci.
- Właśnie, właśnie!
Zebranie potoczyło się dalej swoim torem, natomiast myśli Gabrieli
zjechały na
bocznicę. Zastanawiała się, co też Pyziak chciał jej powiedzieć w tej
rozmowie
sam na sam. Cokolwiek by było, na pewno nie orzedstawiało sobą sprawy nie
cierpiącej zwłoki, bo przecież przez całą drogę nie powiedział właściwie
ani
słowa do rzeczy.
Nie powiedział też ani słowa w drodze powrotnej. Kiedy Gabrysia wyszła ze
szkoły
po wywiadówce, Janusz Pyziak czekał już przed głównym wejściem, na ulicy,
skąd
chyba przez te czterdzieści minut nie ruszył się ani na krok. Potwierdzał
to
jego siny z zimna nos i czerwone, zgrabiałe ręce. Jedną z nich ujął dłoń
Gabrieli i bez słowa ruszyli obok siebie, w kierunku powrotnym.
Gabrysia znów popadła w takie samo jak przedtem zamyślenie i zupełnie jej
nie
przeszkadzało, że Pyziak milczy, nie krępowało jej również, że nie ma mu
nic do
powiedzenia. Dziwna rzecz: po raz pierwszy zdarzyło się Gabrieli milczeć
tak
długo, i to milczeć wspólnie z kimś, i po raz pierwszy milczenie takie
wywołało
w niej tyle uczucia bliskości. Najwidoczniej Pyziak również czuł coś
podobnego.
Jego dłoń, ściskająca dłoń Gabrysi, rozgrzała się wreszcie. Na parkingu
przy
tylnym wejściu do Opery Pyziak przystanął, ujął Gabrielę za ramiona,
potrząsnął
nią, a następnie przyciągnął do siebie i w milczeniu, poważnie spojrzał
jej w
oczy. Niewiele w nich ujrzał, ponieważ było ciemno. Postali jednak
dłuższą
chwilę, popatrzeli sobie głęboko w oczy, po czym, jakby jakaś ważna
kwestia uległa wreszcie wyjaśnieniu, bez stówa ujęli się za ręce i
ruszyli przed
siebie równym, długim krokiem.
Na ulicy Roosevelta, przed domem Gabrysi, nie okazawszy ani odrobiny
wahania,
spokojnie weszli do bramy i jednocześnie wstąpili na schodki. Już po
chwili
znajdowali się w rozwrzeszczanym, rozrzutnie oświetlonym, ciepłym i
pachnącym
cebulą mieszkaniu Borejków.
- Salve - rzekł ojciec do Gabrieli, wychodząc z kuchni z nad-krojoną
cebulą w
dłoni. - Robię właśnie coś w rodzaju kolacji. Witam pana.
- Pyziak - rzekł Pyziak, ściskając podaną mu dłoń bez cebuli.
- Bardzo mi
mił
o. Zje
pan z nami?
- A, owszem, chętnie - rzekł Pyziak i zdziwił się własną odpowiedzią. Nie
wiedział jeszcze, że Borejkowski magnetyzm już zaczął na niego działać. W
tym
domu każdy bardzo szybko czuł się jak u siebie - szybciej nawet, niż się
zorientował.
- To siadajcie - rzekł ojciec z rozi-argnieniem obserwując trzymaną w
dłoni
cebulę. - Niech świnki umyją ręce, dopilnujcie tego.
- Umyte! - zawrzasnęły smarkule, wypadając z łazienki. - O! Konduktor
łaskawy!
Pyziak zaśmiał się mimo woli.
- Mała przejażdżka? - zaproponowała przychylnie starsza świnka.
- Następnym razem - szepnął Pyziak i wskazał na drzwi kuchni.
- A, nim możesz się nie przejmować - namawiała go Nutria, ale Pyziak
pokręcił
głową.
- Ach! Nie wchodzić! Nie wchodzić! - wrzasnęła rozpaczliwie Idą, która
właśnie
wstała z łóżka i wkładała szlafrok, ponieważ tata kazał jej się przebrać
do
kolacji i usiąść razem ze wszystkimi do stołu.
- Juuuż! - zawołała po chwili wdzięcznym głosikiem i wrzuciwszy pościel
do
tapczana, zaciągnęła wokół talii pasek szlafroka.
Gabrysia weszła więc z Pyziakiem do zielonego pokoju i wskazała mu
krzesło, a
sama zaczęła sprzątać ze stołu książki i czasopisma, które nie wiadomo
dlaczego
gromadziły się tam regularnie, mimo iż przynajmniej trzy razy w ciągu
dnia
uprzątano je stamtąd przed posiłkami. Idą, w ciemnych okularach na nosie,
w
chusteczce wokół twarzy, z tajemniczym uśmiechem na ustach, zasiadła obok
Pyziaka i z niezrozumiałym w jej sytuacji optymizmem usiłowała oczarować
gościa
swym wrodzonym wdziękiem. Nutria i Pulpecja upewniwszy się grzecznie, czy
aby na
oewno pan konduktor nie zarazi się świnką, wpakowały się Pyziakowi
na kolana.
Gabrysia zaś poszła do kuchni. W samą porę, ponieważ ojciec,
zaczytany w niewielkiej książczynie, nie zwracał najmniejszej uwagi na
leniące
mleko. To Gabrysia zamknęła gaz, nalała mleka do kubeczków, wstawiła je
do
zimnej wody, wygarnęła z patelni na półmisek smażone ziemniaki i zaniosła
je do
pokoju. Kiedy wróciła po talerze i mleko, oiciec jeszcze czytał, ale już
zaczęło
docierać do niego, że czajnik
gwiżdże.
- Tato, kolacja.
- Już idę, idę.
- Będziesz pił herbatę czy mleko?
- Mleko, carissima.
- No to siadaj do stołu.
- W tej chwili. Aha - ojciec wrócił na ziemię. - Czy to ten chłopiec
ma na imię Juliusz?
- Nie. Janusz.
- Dziwna zbieżność - rzekł tato. - Ale to nie jest wciąż ten sam?
- Nie - zapewniła go Gabrysia. -Tamten byłKlaudiusz. Zresztą, to
i tak dla ciebie bez znaczenia.
- To prawda - zgodził się ojciec. - Czy mam coś zanieść do pokoju?
- Cukierniczkę, jeśli łaska.
- To chodźmy.
W pokoju było wesoło. Nutria produkowała się w piosence pod tytułem
"Polski
elementarz", a Pulpa akompaniowała jej nieudolnie na bębenku,
podśpiewując od
czasu do czasu jakieś znajome fragmenty.
- Już w przedszkolu dzieci wiedzą, co to Wisła, co to Bałtyk, że na
Śląsku leży
węgiel, a znów góry to są Tatry. Taki polski elementarz raz usłyszysz - i
spamiętasz Nasze polskie ABC, każde dziecko o tym wie...
- Dzieci, do stołu - zawołała Gabrysia. - Każde dziecko & tym wie, że się
nie
śpiewa, kiedy się je.
Nierozważnie spowodowała ruszenie lawiny poetyckiej inwencji
- Kto mlaszcze, dostanie w paszczę - zaprodukowała się Pulpa ze swoim
starym
numerem.
- Kto w zębie dłubie, dostanie po dzióbie.
- Nutria!
- Kto mleka nie pije, ten z głodu zawyje.
- Dziewczyny, spokój.
- Dajcie mi dużo tego smażonego - powiedziała Pulpa łakomie. - Lubię -
demniaczki. Wszystko lubię.
- Gabrysiu, byłaś na wywiadówce? - ocknął się ojciec.
- Byłam - odparła Gabriela, rumieniąc się jak głupia.
- No i jak tam?
- Nutria ma piątkę z nauki i z zachowania dobrze.
- Tak? - zdziwiła się Nutria mile. - Spodziewałam się gorszej oceny.
- To właśnie jest ta gorsza - uświadomiła jej Gabriela. - Niektóre dzieci
mają
zachowanie wzorowe.
- Jakiś nowy system ocen? - zainteresował się ojciec z czystej
uprzejmości.
- Owszem - odparła Gabriela. - W ogóle jest ciekawie. Czy wiesz o tym, że
teraz
w podstawówkach nie repetuje się klasy?
- Quo modo? - zdumiał się ojciec.
- Legalnie. '
- Nie wolno zostawić złego ucznia na drugi rok? - upewniał się ojciec
Borejko,
nie wierząc własnym uszom.
- Tak jest.
- Nie do wiary. Nie do wiary. Ziszczony sen idioty - rzekł ojciec
enigmatycznie.
- Tato, czy byłeś dziś w szpitalu?
- Nie miałem czasu. Ta delegacja... - ojciec ruszył brwiami, wymamrotał
coś do
siebie i popadł w krótkie zamyślenie. Następnie podniósł głowę,
spostrzegł, że
obecni wciąż jeszcze patrzą na niego wyczekująco i wyjaśnił, zwracając
się do
Janusza. - Zdumiewająca historia. Oprowadzałem ich po Bibliotece
Kórnickiej i po
zamku. Wydawało mi się, że są szczerze znudzeni i czegoś jakby na mnie
gniewni.
Patrzyli na mnie wilkiem, a jeden powiedział nawet, że w ich kraju takich
zamków
jest dużo, i to o wiele większych. No i na pożegnanie, wyobraźcie sobie,
oni
yiritim obdarowują mnie znaczkami,
takimi na szpilkach, i mówią, że spotkanie było owocne i upłynęło w
przyjaznej
atmosferze. Już dawno nie byłem tak zaskoczony.
_ To mama nie dostała dziś galaretki z kurczaka? - zaniepokoiła się
Gabriela. . , . . .
- Nie. Miałem, uważa pan, do wyboru dwa wyjaśnienia. Albo, ze
nie byli znudzeni, albo że...
- Tatuś, która godzina? Która godzina?
- Siódma, a co?
Nutria i Pulpecja nie odpowiedziały, tylko z krzykiem dopadły telewizora
i
włączyły go, komunikując wszystkim, że zaraz będzie bajka.
- Wybaczy pan, panie Juliuszu - rzekł ojciec. - Ta bezmyślna mania
zatacza coraz
szersze kręgi. Właśnie, ciekaw jestem pana opinii na temat telewizji.
- Na imię mam Janusz, proszę pana - rzekł sztywno Pyziak, reagując na
pomyłkę
pana Borejki w sposób najzupełniej typowy. -Pan mnie z kimś myli. - W
jego
glosie zabrzmiała taka gorycz, że przerażona Idą, której kłamstewko wciąż
jeszcze nie zostało zdekonspirowane, pospieszyła na pomoc zagrożonemu
szczęściu
Gabrieli.
- Tata myli cię z moim kolegą Klaudiuszem. A ten narzeczony to... tego.
- Tak? - napiął uwagę Pyziak.
- Narzeczony? - zdziwił się ojciec. - Ja nic nie wiem o żadnym
narzeczonym!
- Nie musiałbyś wiedzieć. Podejrzewam, że nic cię to nie obchodzi -
powiedziała
sarkastycznie Gabriela.
- Gabriela, nie drażnij go - przenikliwym szeptem odezwała się Idą. Nie
było
wiadomo, czy miała na myśli ojca, czy przystojnego drągala o stalowych
oczach. Z
kierunku wszakże spojrzeń, jakie rzucała, można było wnioskować, że
spokój tego
ostatniego leży jej bardziej na sercu.
Przez chwilę wszyscy milczeli, pozwalając, by fale dźwiękowe rozniosły po
pokoju
pęknięty dyszkant psa Pankracego. Potem ojciec drgnął i polecił córkom,
by
ściszyły telewizor.
- Idą, nie oblizuj palców - powiedział nieuważnie. - Coś miałem
powiedzieć na
jakiś temat. Aha, że jeszcze za wcześnie na zaręczyny.
- Jestem tego samego zdania - przytaknął Janusz Pyziak. Przełknął mleko i
zagryzł je smażonym ziemniaczkiem.
- Mówisz serio? - spytała go słodko Gabriela.
- Tak jest.
- Wiedziałam od początku, ty należysz do tych nieodpowiedzialnych
donżuanów.
- Co takiego? - smażony ziemniaczek stanął Pyziakowi w przełyku. - Z
czego to
wnioskujesz, na przykład?
- Och - powiedziała Gabrysia niefrasobliwie. - Wróżę sobie z kwiatu
jabłoni.
Przepraszam teraz, bo muszę ugotować galaretkę.
- Ugotuj - zgodził się Pyziak. -Ja poczekam. A potem odprowadzę cię do
szpitala.
- I zrób mi teraz herbaty - zawołał ojciec za Gabrielą i z sympatią
popatrzał na
młodego człowieka siedzącego po jego prawicy. - Panie Juliuszu - rzekł
wyciągając z kieszeni swoją książczynę. - Czy spotkał się pan kiedyś z
tym
zdaniem Epikteta: "Czemu nie gniewamy się, gdy ktoś mówi, że nas głowa
boli, a
gniewamy się, gdy mówi, że błądzimy w rozumowaniu lub w wyborze?" Nie?...
Pascal
bardzo ładnie to rozwija, wie pan, jego odpowiedź brzmi: "Bo jesteśmy
pewni
swego zdrowia, a słuszności nie". I dalej: "Skąd pochodzi, że człowiek
chromy
nie drażni nas, a umysł chromy drażni? Stąd, iż chromy uznaje, że idziemy
prosto. Umysł zaś chromy powiada, że to my kulejemy".
Kiedy byli sami, milczeli i było im dobrze bez słów. Kiedy nie byli sami,
każde
z nich mówiło nie to, co zamierzało powiedzieć. Na przykład Gabriela
miała sobie
za złe swoje kretyńskie wystąpienie przy kolacji. Pyziak zaś, podczas gdy
ona
kręciła się po kuchni, jednym uchem słuchał wywodów pana Borejki, a
zasadniczo
pochłonięty był przeżywaniem wstydu z powodu swych metod konwersacyjnych.
Toteż
zarówno on, jak i Gabriela z ulgą wydostali się z mieszkania, zbiegli
szybko po
schodach i na ulicy odnaleźli swój sposób na porozumienie. Nie patrząc na
siebie
ruszyli z miejsca równym, długim krokiem i na skrzyżowaniu ulic wzięli
się za
ręce.
Po kwadransie, minąwszy hotel "Merkury", przechodząc pod Rondem
Kopernika,
wyłonili się na powierzchnię dokładnie przed kinem, gdzie właśnie grano
film
"Serpico", pokazujący, jak źle i strasz-
nie jest w USA. Następnie skręcili w pasaż przy Domu Studenckim Jowita" i
wyszli
w okolicę Targów.
Przy pomniku Kościuszki i na ulicy Karola Świerczewskiego zatrzymali się
i
spojrzeli na siebie.
- Gabriela.
- Słucham.
- Chciałbym zapytać...
- Wiesz co, stary, ty lepiej nic nie mów. Słowa są źródłem nieporozumień.
- To jest z "Małego Księcia"?!
- No to co?
- Gabrielo, co z tym matołkiem?
- Kogo masz na myśli?
- Juliusza. Tego osobnika. On musi być półgłówkiem. Przecież ty jesteś
dziecinna. Czytujesz "Małego Księcia".
- Wcale nie, do diabła.
- Wierz mi, Gabrysiu, za wcześnie na tak poważne decyzje. Żyde przed
tobą...
dlaczego się śmiejesz?
- Ja się śmieję?
- Tak, śmiejesz się wyraźnie... o tu... tu ci tak... usta drgają.
- Bo Idą zełgała. Podła ryża wiewiórka.
- Teraz bujasz.
- Ja?
- Bujasz czy nie?! Mów mi zaraz!
- Hę, hę. Zgadnij, Pyziaczku.
- Ani myślę!
- I czego to się obrażasz? Widzisz, mówiłam, lepiej milczeć. Słowa są
źródłem i
tak dalej. Chodźmy już, bo ten kurczak wciąż stygnie.
- To daj łapę. A słoik z kurą mogę schować do kieszeni.
Kochany Ignasku. Jak się udało z cudzoziemcami? - ale prawdę mówiąc, mój
drogi,
ja wcale nie o to chcę spytać. Gabrysia jest u mnie z drabem o nazwisku
Pyza czy
jakoś - i dlatego tak gryzmolę, bo oni czekają na ten list - i on na nią
patrzy
oczami foksteriera, a ona udaje, ze nim pomiata. Ignasiu, ale ta
galaretka z
kurczaka byla całkowicie słodka - a wierz mi, że z byle powodu nie słodzi
się
kurczaka. Moim zdaniem Gabusia wkrótce się w nim zakocha - i, Ignasiu, on
mi się
wcale nie podoba
- zawsze myślałam, że chłopiec Gabrieli będzie blondynkiem, i to dobrze
ułożonym
- a ten Pyza taki sportowiec z uwodzicielskim błyskiem - więc proszę cię,
żebyś
jutro do mnie wpadł, jeśli zdążysz po pracy - a jak nie, to pojutrze, ale
koniecznie. Niestety, automat szpitalny się zepsuł i nie mogę do Ciebie
dzwonić,
mój drogi -aż dyżurki nie mam odwagi. Jestem zmartwiona, Ignasiu,
chciałabym
pogadać z Gabrysia sam na sam, ale coś mi mówi, że oni teraz będą tu
przychodzić
we dwoje - i czuję się, jakbym straciła dziecko - aż mi się łzy w oczach
kręcą.
Całuję, kochany, całuję Świnki Trzy - Mila.
sobota, 14 stycznia rano
Kochana Żono! Jeśli ci powiem, że mam świnkę, to z pewnością nie
uwierzysz. A
jednak musi to być parotitis epidemica, na który to wniosek naprowadzają
mnie
trzy racje. Primo: jedna z moich przyusznych slinianek jest powiększona
do
rozmiarów brzoskwini. Secundo: mam gorączkę, co nie zdarzyło mi się od
lat.
Tertio: nigdy dotąd nie chorowałem na świnkę. Nawet w dzieciństwie.
Natomiast
przeciwko mojej hipotezie świadczyć może opinia źródeł fachowych: jak
podają,
parotitis epidemica jest chorobą dziecięcą. Wydaje mi się jednak, że
jestem
ciekawym wyjątkiem w tej regule.
Kochana Milu, jest już szósta wieczorem. Gabriela wróciła ze szkoły o
drugiej i
wezwała lekarza, który rozpoznał u mnie świnkę (mówiłem!) i zalecił,bym
leżalw
łóżku. Wy stawił mi również dyskretne a przekonywające zwolnienie na
tydzień,
dzięki czemu będę mógł sobie ze spokojem poczytać. Obejrzał przy okazji
dziewczynki. Idzie zalecił lek przeciw alergiczny, który Gabrysia zaraz
kupiła i
zastosowała, przekonamy się, z jakim skutkiem. Małe wciąż swinkowate,
lecz nie
gorączkują. Gabrysia i Fela zajmują się wszystkim, więc nie musisz
zamartwiać
się postępami epidemii. Czy Gabriela chorowała na świnkę w dzieciństwie?
Bądź
tak dobra i napisz mi, co na ten temat pamiętasz. Choroba omija tę
dziewczynę w
sposób zastanawiający. Lecz jeśli ją w końcu dosięgnie, nie wyobrażam
sobie, kto
się będzie zajmował domem. Moja Milko, niepotrzebnie emocjonujesz się
Juliuszem.
Miałem sposobność poznać go dość blisko, kiedy jadl u nas kolację we
czwartek.
Jego stosunek do Gabrieli (i vice versa) jest daleki od sentymentów.
Docinali
sobie nawet, o ile mogłem się
zorientować. To sympatyczny i zrównoważony młodzieniec i krzywdzisz go,
widząc w
nim jedynie tępego sportowca. Jego spojrzenie na świat nacechowane jest
głębią i
spokojem. Dysputa nasza na temat pewnego cytatu z Epikteta pozwala mi
przypuszczać, że jego zainteresowanie Gabrielą ma charakter ściśle
intelektualny
- gdyż (nie zapominaj) mimo iż jest ona dziewczyną, posiada przecież
zdyscyplinowany umysł o dużej sprawności. Nie wykluczam jednak
możliwości, że
Ty, ze swoją intuicją matczyną (dlaczego nikt nigdy nie pisał o intuicji
ojcowskiej?! Przecież nie jesteśmy jej pozbawieni), wyczułaś cos mniej
intelektualnego w ich znajomości. W takim jednakże razie nil melius quam
cum
ratione tacere
- i tego radziłbym się trzymać, moja droga. Zawsze przejawiałaś pewien
despotyzm. Milu, lecz to, na co ja chętnie się godzę jako człowiek
rozsądny, nie
musi wcale podobać się Twojej córce. O, ten hipotetyczny blondynek o
manierach
fryzjerczyka, którego Twoje marzenia narzuciły już Gabrieli! Co do mnie,
jestem
po stronie Juliusza. Zwracam Ci też uwagę, że nie nazywa się on Pyza,
lecz
Pyziak. Czytałem gdzieś, że mylenie się rodziców co do imion kolegów
dzieci jest
przez te ostatnie odbierane niekorzystnie. Juliusz Pyziak, kochanie,
Juliusz
Pyziak. Pamiętaj. Całuję Cię gorąco - Ignacy.
P.S. Ciekaw jestem, jak się czujesz. Mam nadzieję, że lepiej niż ja.
Kochana Mamo! Powiedz Gabusi, że ja chcę już iść do szkoły. Dzwoniłem do
Tomka
Kowalika, żeby mi powiedział co zadane. Wszystko odrobiłem. Kowalik mówi,
że mam
szybko wracać, bo moje koleżanki są niegrzeczne. Gaba mówi, że ja jeszcze
zararzam, aleja czuję, że nie mam już ani jednego zarazka. Kochana mamo,
wymyśliłem dla ciebie dofcip. Idzie facet ulicą, patrzy a tu wielki
portret wisi
do gury nogami. Co cisie stało, pyta facet. Patrzę sobie w niebo dla
odmiany -
mówi ten na obrazku. Ale śmieszne? Nutria.
Mamo! Tuja. Piniondz nie lubi pływać. Głupi pmiondz bo tonie. Pulpa.
Mamuś, ja tylko kilka słów, bo przyszedł Klaudiusz i gramy razem z
Januszem w
makao. Gabriela jest w kuchni i robi galaretkę z kur czaka
- tata jej odradzał, ale ona się uparła, bo tę poprzednią, co ci
zaniosła,
pochwaliłaś tak serdecznie. Widzisz, co to za tyranka. Jak wyzdrowieję,
to ja ci
będę gotować. Całuję - Idą.
14 stycznia 78
W mroczne, ponure, niżowe popołudnie u Borejków było tłoczno, hałaśliwie
i
wesoło. Ledwie wyszli trzej starzy przyjaciele ojca, nawiedziła go ciotka
Felicja wraz ze swym wybuchowym sposobem bycia. W pokoju małych świnek
był
Tomcio Kowalik z siostrą, a w zielonym - Gabrysia, Idą, cała grupa
dyskusyjna
ESD oraz Pyziak. Mieszkanie jarzyło się setkami watów, licznik monotonnie
cykał,
w kuchni bezustannie gotowała się woda na herbatę - ponieważ niczego
prócz
herbaty i słonych paluszków nie było w tym domu w sobotni wieczór.
Lodówka ziała
pustką i tę właśnie sprawę poruszyła ciotka Felicja przede wszystkim.
- Musicie sobie to jakoś zorganizować - tłumaczyła mozolnie. - Od
poniedziałku
wracam do pracy.
- Wielka, wielka szkoda, doprawdy - rzekł ojciec Borejko z prawdziwą
galanterią,
jednocześnie ślizgając się wzrokiem po apetycznie pożółkłych stronicach
książki
rozłożonej na kołdrze. Ojciec leżał w łóżku już trzy dni. Obłożony ze
wszystkich
stron ulubionymi książkami, pismami i skryptami, w sposób orgiastyczny
oddawał
się lekturze, ignorując dyskretnie otaczający go świat.
- Ignasiu, ty mnie zupełnie nie słyszysz - skonstatowała ciotka, biorąc
się pod
boki i wysuwając szczękę.
- Słyszę cię, Felu, słyszę, moja złota.
- Może słyszysz, ale nie rozumiesz. Papatrz na mnie! Ojciec podniósł
mętne oczy.
- Mówię, że od poniedziałku zostajecie sami - walczyła ciotka.
-Wracam do pracy. Teraz pójdę jeszcze na zakupy, ugotuję wam obiad na dwa
dni,
ale w poniedziałek to już ty musisz tym się zająć.
- Czym? - spytał ojciec, zmagając się z zadumą.
- Gotowaniem, Ignasiu, gotowaniem.
- Nie sądzę, żebym umiał gotować - zdziwił się ojciec Borejko.
- To się naucz. I żebyś mi wszystkiego nie zwalał na Gabunię. Ta
dziewczyna, nie
zapominaj, musi chodzić do szkoły i odrabiać lekcje.
- Słusznie, Felu. Słusznie - rzekł tato i ukradkiem przewrócił pożółkłą
stronicę.
- Ignacy. Tu jest książka.
- Książka? - ocknął się ojciec.
- Kucharska. Pozakładałam co łatwiejsze przepisy. Nie mów mi, że
człowiek, który
zna kilka języków obcych, nie potrafi zrozumieć, o co chodzi w przepisie
na
naleśniki.
- Dobrze, moja droga - dał się złapać na ambicję ojciec Borejko.
-Pokaż no tę książkę. Hm. A teraz już idź. - Odłożył książkę kucharską na
bok
robiąc minę, jakby zamierzał powrócić do niej za moment, po czym
skierował wzrok
na swoje pożółkłe tomisko i zapadł w otchłań czytelniczą.
- Mój Boże - westchnęła ciotka Felicja, patrząc na ten rozpaczliwy obraz.
- Ta
Mila to bidulka. Słowo daję, to prawdziwa bidulka.
Z tymi słowy ciotka Felicja opuściła pokój i poszła po zakupy,
rejestrując po
drodze do wyjścia, że w pokoju małych jest wesoło i głośno, a w pokoju
dużych -
głośno i poważnie. Wychodząc westchnęła i pomyślała z podziwem, że Milka
to nie
tylko bidula, ale także autentyczna cicha bohaterka.
2
Tymczasem grupa ESD zajmowała się bardzo gorąco sprawami etyki: Właśnie
omawiano
rozprawkę Arystotelesa "O cnotach i wadach" - była to najnowsza lektura
Gabrieli. Lektura ta zafascynowała Gabrysię do tego stopnia, że
koniecznie
musiała podzielić się myślami z grupą ESD.
- Zacznę od tego - powiedziała wymachując słonym paluszkiem
-że Platon rozróżniał trzy części duszy: część rozumną, część popędliwą i
część
pożądliwą.
- Ty, ale to fajne - wtrącił się z zapałem Robrojek. - Ja to albo już
kiedyś
czytałem, albo jestem umysł klasy platońskiej. Ja też wprowadziłem taki
podział
na trzy i patrzcie, co mi wyszło. Po pierwsze...
- Robert, zamilcz, ty gaduło - szturchnęła go Aniela. Była uczesana w
koronę z
warkoczy, poza tym jednak nie przesadzała z elegancją. Odziana w bury
sweter
siedziała na podłodze i czyściła sobie okulary skrawkiem spódnicy. -
Umówmy się,
że jak kto zabiera głos, to mu się nie przeszkadza. Bo inaczej to nie
będzie
dyskusja, tylko głupie giędzenie.
- Bardzo słusznie - zgodzili się wszyscy.
- Więc dalej - ciągnęła Gabrysia. Stała ona pośrodku zatłoczonego pokoju,
za
biurkiem. Była czerwona, zgrzana i pełna entuzjazmu. Mówiąc, co chwila
przeciągała palcami za golfem grubego swetra albo odgarniała wpadające w
oczy
kosmyki. Jej gestykulacja była zamaszysta i szeroka, a oczy kierowały się
podświadomie w stronę Pyziaka. Ten zaś siedział pod piecem, nonszalancko
jadł
słone paluszki i co ugryzł którego z chrzęstem, to ciskał w Gabrysię
stalowe
spojrzenie. - Arystoteles - powiedziała Gabriela, czując, że jest jej
coraz
bardziej gorąco
-twierdzi, że jeśli idzie o część rozumną duszy -jej cnotą jest rozsądek,
a wadą
- nierozwaga. Cnotami części popędliwej są łagodność i męstwo. Wadami -
zapalczywość i tchórzostwo.
- Święte słowa - zemocjonowal to Robrojek, wstając gwałtownie z krzesła i
dorywając się do głosu. - Słuchajcie sekundę, ja wam zaraz coś powiem. Ja
znałem
jednego faceta...
- Robert, tylko bez ludożerców, bo cię porzucę - warknęła Aniela, siłą
sadzając
Robrojka obok siebie. -Ja już widzę, jakie wady ma twoja część popędliwą.
Ogólny wybuch śmiechu.
- Nie, no poważnie - wtrąciła się Joanna. - Dajcie Gabrysi dokończyć.
- Właśnie, przeszkadzają i przeszkadzają - narzekał Paweł Nowa-cki, który
siedział na tapczanie między Danusią a Joanną.
- Cicho bądźcie. Więc tak. Cnotami części popędliwej są umiarkowanie i
opanowanie. A wadami, hm, rozwiązłość i nieopanowanie.
- Patrzcie na Pyziaka, jak się zaczerwienił.
- Robcio, słowo daję, ty masz dziś naprawdę zły dzień.
- Ja, Anielciu? Ja? Ja mam zły dzień? Popatrz na Pyziaka, to zobaczysz,
kto ma
zły dzień.
- Cnotami zaś całej duszy są sprawiedliwość, szczodrość i duma. Natomiast
wadami
całej duszy - niesprawiedliwość, chciwość i małoduszność.
- Uważam, że to są pojęcia względne - zauważył Pyziak. - Co to znaczy na
przykład: niesprawiedliwość. Dajcie mi najpierw dokładną definicję,
przyjaciele,
to wam powiem, czy ewentualnie Arystoteles miał rację.
Dla Gabrysi ostatnio Arystoteles był prawdziwą wyrocznią.
- Niesprawiedliwość? Proszę cię bardzo, cytuję - powiedziała gorąco. - Tu
masz
napisane czarne na białym: "Niesprawiedliwości właściwe jest to, że
gwałci
zwyczaje i obyczaje ojczyste, że nie słucha praw, że mataczy i przysięga
krzywo,
że gwałci umowy i poręki. Niesprawiedliwości towarzyszy donosicielstwo,
chełpliwość, obłudna życzliwość dla ludzi, nikczemność i podstęp".
- Ja nie wiem, co to jest, ale mnie to znowu się z czymś kojarzy
- wyrwał się Robrojek.
- Oj, Robcio, ty masz dzień na skojarzenia.
- Ja, Anielciu? Ja? Popatrz na Pyziaka, to zobaczysz, kto ma...
- Robert, czemu byś się nie miał ode mnie odczepić? ~ Ja, kolego? Ja? Czy
ja się
czepiam?
- Cicho wreszcie, co was dziś ugryzło!
- No właśnie, miejcie trochę powagi! - zawołała Danka Filipiak.
- Pawełku, przytul mnie, bo mi zimno.
- Spokój. "Dumie właściwe jest znosić w sposób szlachetny powodzenie i
niepowodzenie, wyniesienie i poniżenie, odnosić się obojętnie do wygód,
pochlebstw, znaczenia i zwycięstw w igrzyskach, mieć pewną
głębię i wspaniałość duszy. Dla dumnego obcą jest rzeczą oddawać się w
życiu
wielu sprawom lub przywiązywać się do życia. Szczery i szlachetny w
usposobieniu, zdolny znieść krzywdy, wolny od uczuć mściwości. Dumie zaś
towarzyszy szczerość i prawdomówność". Ja nie wiem, Pyziak, co ty byś
jeszcze
chciał.
- Uściśleń-rzekł Pyziak krnąbrnie.-Co to na przykład znaczy: w sposób
szlachetny"? Co to w ogóle znaczy: "prawdomówność"?
- Czyżbyś nie wiedział? - spytała kąśliwie Gabriela. Dotknięty do żywego
Pyziak
wyprostował się dumnie.
- Przypuśćmy, że nie wiem.
- Ludzie, nie drażnijcie mnie! Pyziak, nie udawaj, żeś się wczoraj
urodził! -
zdenerwował się Robrojek. -Jeżeli nie uznamy pewnych pojęć za podstawowe,
to w
ogóle nie ma co zaczynać dyskusji.
- Więc mamy założyć, że każdy z nas ma wrodzony system wartości
- rzekł Pyziak. - Że instynktownie potrafimy odróżnić dobro od zła, nie
posługując się żadnymi zasadami ani dekalogami... otóż ja właśnie uważam,
że tak
nie jest.
- Jak to nie jest? Jak to nie jest? Niby nie wiesz, że źle jest krzywdzić
drugiego człowieka, na przykład?
- No, tak, wiem, ale przecież w dzieciństwie uczono mnie pewnych prawd.
- Pyziak, ciebie uczyli w dzieciństwie jedynie, żebyś nie dłubał w nosie,
słowo
ci daję...
- Robert, zejdź ze mnie, proszę cię łagodnie. Czepiasz się, jak nie
powiem co.
- Ja się czepiam? Ja? No... zresztą, może się i czepiam. Ale jak możesz
negować
istnienie okrucha boskości w każdej istocie ludzkiej...
- Pyziak nie ma ani okrucha boskości - wtrąciła Aniela. - Sam o sobie
mówi, że
nie ma, o innych się nie wypowiada, więc nie czepiaj się go, Robrojeczku.
- Kto się czepia, kto się czepia, do wszystkich diabłów?! Ludzie, co tu
się robi
zamiast dyskusji, to ja już nie wiem.
- Cicho, proszę o głos! - wrzasnęła Gabrysia, waląc pięścią w stół.
- Ja jeszcze nie skończyłam. Dowodem na istnienie okrucha dobra w każdym
z nas
jest mój eksperyment z ESD.
- O, przepraszam - zabrał głos Pawełek Nowacki, wyplątując się z objęć
Danki. -
Gabrysiu, ty jesteś dziewczyna atrakcyjna... Jak się
dniechasz do kogoś na ulicy, to to nie jest sygnał dobra, tylko pewna
Umiana
flirtu. - Dostał szturchańca od Danki i umilkł posłusznie. _ No wiesz! -
Gabriela była bliska furii.
- Coś w tym jest - poparła Pawełka Danusia. - Mistyka z tym syenałem
dobra. Czy
nie słyszałaś o uśmiechach fałszywych? Czy każdy, kto się uśmiecha, jest
dobry?
A jak kto na przykład jest
dobry, ale ponury?
- Proszę o głos - odezwała się Aniela, która samorzutnie objąwszy
stanowisko
prezeski grupy dyskusyjnej nie zamierzała bynajmniej rezygnować z
wiążących się
z nim przywilejów. - Wnoszę, żeby każdy członek grupy ESD przeprowadził
obowiązkowy eksperyment z sygnałem dobra.
- Zgoda - rzekł Robert. - Z tym, że wymuście na Pyziaku przysięgę, ze
wyśle
prawdziwy sygnał dobra, a nie trupi grymas.
- Robert, ja ci jednak nastukam, to nie ulega wątpliwości.
- Bij mniejszego, bij. Jestem mniejszy, ale za to dżentelmen
-wygłupiał się Robrojek, kryjąc rozdrażnienie. Był zazdrosny o Anielę i
wyobrażał sobie, że Pyziak nie myśli o niczym innym, jak tylko o
zawróceniu jej
głowy. - Powtarzam, żebyś uczciwie uśmiechnął się do przypadkowego
przechodnia.
Płci męskiej, oczywiście.
Wśród obecnych dziewcząt podniósł się feministyczny szumek.
- Niby dlaczego tylko do męskiej? - spytały oburzone dyskryminacją.
- Bo dziewucha to się do niego uśmiechnie ze złej części swojej istoty
- oświadczył Robrojek zgryźliwie. - Innymi słowy, bynajmniej nie do
okrucha
dobra w jej jaźni Pyziak zaapeluje.
- A do czego, a do czego?
- Mniejsza z tym. Radzę, żeby Pyziak śmiał się do facetów, to wszystko.
- Spokój! Wnoszę o tymczasowe rozwiązanie posiedzenia! - zawołała władczo
prezeska. - Rozchodzimy się i eksperymentujemy. Jutro każdy przynosi do
mnie
raport, a wiceprezeska spisze podsumowanie. Zebranie ustalam na godzinę
czwartą.
Tylko gdzie?
- Jak to gdzie, u mnie - powiedziała Gabrysia.
- U wiceprezes. O czwartej. Może jutro dojdziemy do jakichś
konstruktywnych
wniosków.
a5 stycznia 78 niedziela
PROTOKÓŁ Z POSIEDZENIA DYSKUSYJNEJ GRUPY "EKSPERYMENTALNY SYGNAŁ DOBRA" -
W DNIU
15.1.78 R. - w lokalu przy ul. Roosevelta 5
protokólantka: D. Filipiak
Zebranie rozpoczęło się od składkowego posiłku (kawa i babka włoska).
Następnie
zagaiła nasza nieoceniona prezeska Kowalik (nie oceniona zwłaszcza przez
niektórych, przez innych zaś przeceniona), nawołując do przedstawienia
wyników
uzgodnionego w dniu wczorajszym eksperymentu. Włączył się kolega Rójek,
ze
zwykłą niesubordynacją proponując, by najpierw potańczyć, co spotkało się
z
ogólnym sprzeciwem. Po chwili namysłu samozwahcza prezeska Kowalik
powiedziała z
pewną
niekonsekwencją, że może najpierw należałoby wyłonić jakiś zarząd.
Dodała, że
wybory powinny odbyć się demokratycznie i że w związku z tym ona
proponuje swoją
kandydaturę na prezeskę, ponieważ i tak była nią nieformalnie, no i chyba
dobrze
sobie radziła. Pisząca te słowa Danuta Filipiak wtrąciła, że to jeszcze
nie
dowodzi, iż A. Kowalik powinna bezustannie pretendować do tak
odpowiedzialnego
stanowiska, lecz wypowiedz ta została zlekceważona i odparta przez osoby
z kręgu
znajdującego się w sferze wpływów A. Kowalik. Przedstawiła więc ona w
dalszym
ciągu kandydatury tych osób, które (jej zdaniem) powinny wejść do
zarządu,
tendencyjnie pomijając kolegów pici męskiej. Na to stronnicze
oświadczenie męska
część grupy ESD wystosowała ostry protest, po czym z sali padła
kandydatura koi.
Nowackiego. Następnie zapowiedziano tajne wybory. Koi. Rójek
zaproponowali żeby
komisja skrutacyjna wy szukała jakiś najbardziej odległy kąt mieszkania i
ustawiła tam kabinę z firanką. Pomyśl ten przyjęto z ogólnym
rozbawieniem, ale z
braku kabiny nie zrealizowano go w końcu. Rozpoczęto wybory. Po zebraniu
kartek
komisja skrutacyjna obliczyła glosy, a następnie wszyscy sprawdzili, czy
komisja
skrutacyjna nie zrobiła jakiegoś szwindla. Wyszło na to. że nie i że
prezeską
zostanie jednak A. Kowalik. Tym razem uczciwie.
Po krótkiej przerwie na herbatę przystąpiono do dalszych obrad.
Odczytano,
mianowicie, sprawozdania z ustalonego wczoraj eksperymentu oraz
podsumowanie -
pióra wiceprezeski Borejko G. (wszystko w załączeniu). Potem odbyła się
krótka i
ożywiona dyskusja, a następnie wyznaczono temat referatu na następne
zebranie (w
sobotę 21 bm. o godzinie 17-tej), przy czym ustalono, że odbędzie się ono
znów u
koi. Borejko, ze względu na dobre warunki lokalowe. Temat referatu brzmi:
"Niesprawiedliwość - aspekt współczesny", referować będzie koi. Pyziak.
Zebrano
też składki na wyżywienie (złożono u skarbnika) i zgodzono się, że
następnym
razem nie należy kupować w "Merkurym" babki włoskiej, która ma krem z
margaryny,
lecz poprzestać na bezkonfliktowym placku drożdżowym. Tym stwierdzeniem
zakończono część oficjalną zebrania i wkroczono w część rozrywkową, tj.
tańce
przy muzyce z "Tu jedynki".
Podpisano - Danuta Filipiak, protokolant. Załączniki: l) Lista zarządu i
członków.
2) Sprawozdanie z eksperymentu ESD w porządku alfabetycznym.
Dyskusyjna Grupa ESD - Poznań
Lista zarządu:
PREZESKA: Aniela Kowalik V-CE PREZESKA: Gabriela Borejko SKARBNIK: Paweł
Nowacki
SEKRETARKA: Danuta Filipiak
Lista członków:
Idą Borejko Joanna Borejko Janusz Pyziak Robert Rójek
Sprawozdania z eksperymentu w dniu 14 stycznia 1978
GABRIELA BOREJKO:
W dniu 14.L78 przeprowadziłam kolejny eksperyment ESD. Wyszłam na ulicę i
natychmiast wysłałam sygnał dobra do pierwszej spotkanej osoby, którą
przypadkowo okazała się ekspedientka ze sklepu komercyjnego przy ul.
Dąbrowskiego. Eksperyment się nie powiódł, bo sprzedawczyni spojrzała na
mnie
ponuro i podejrzliwie. Nie przypuszczam mimo to, by nie miała w sobie
okrucha
dobra. Zapewne raczej myślała, że podlizuję się z powodu napięć
rynkowych. Toteż
nie zrażona tym niepowodzeniem udałam się przed siebie, rozsyłając
sygnały
dobra. Na czternaście spotkanych osób pozytywnie zareagowało jedenaście,
dwie
odpowiedziały sygnałem zdumienia, a jedna (chłopiec 10 lat) pokazała mi
język. W
sumie eksperyment uważam za udany - na piętnaście testów tylko dwa wyniki
negatywne.
IDĄ BOREJKO:
Ja wyszłam na ulicę z Gabrysia, więc miałam trudniej. Ale ten brunet nie
patrzał
wcale na Gabrysia, tylko na mnie, więc mogę go zaliczyć do moich własnych
sukcesów, to jest, wyników. Razem było takich czterech. Pozytywnych
wyników.
Idą.
JOANNA BOREJKO:
Na dwie osoby ani jedna nie odpowiedziała mi uśmiechem. Głupio mi było
dalej
eksperymentować, tym bardziej że byłam nieodpowiednio ubrana.
DANUTA FILIPIAK:
Opuszczając nasz przemiły lokal wyborczy spotkałam starszą panią
podsłuchującą
pod drzwiami. Wysłałam jej ESD, na co ona z oburzeniem splunęła i znikła
w swoim
mieszkaniu. Wychodząc z kamienicy wpadłam na pana Nowackiego, ale jego
odzew się
nie liczy, gdyż jest on ojcem Pawelka. Znalazłszy się na ulicy zderzyłam
się z
wysokim starszym panem około czterdziestki, który jako pierwszy wysłał mi
ESD i
zapytał, czy aby nie nadepnął mi na nóżkę. Na dalszych pięć osób
pozytywnie
zareagowały trzy, a dwie popatrzyły na mnie dziwnym spojrzeniem. Niech
prezeska
zakwalifikuje to odpowiednio.
ANIELA KOWALIK:
Całkowity sukces!!! Dziewięć na dziewięć, czyli sto procent! W tym jedna
propozycja spaceru.
PAWEŁ NOWACKI:
Testowanych - dziesięć. Odzew pozytywny - wszystkie.
No, no! - przypisek protokólantki.
JANUSZ PYZIAK:
Przede wszystkim wnoszę, żeby członkinie ESD nie ograniczały się do
rozsyłania
promiennych uśmiechów w obce strony, a pomyślały trochę o towarzyszach z
grupy.
Więcej ciepła! Teraz do rzeczy. W mysi obietnicy uśmiech mój napoiłem
słodyczą
{strzelałem nim wyłącznie w stronę panów, narażając się na niewymyślne
docinki.
Za trzecim razem duch we mnie osłabi, bo o mało nie dostałem w gębę.
Wobec tego
przeszedłem na eksperymentalne sygnały obojętności (patrz: znieczulica).
Mój
występ uznajcie więc za całkowite fiasko.
ROBERT RÓJEK:
W eksperyment włożyłem wiele serca i wysiłku! Przetestowałem niemal
każdego
przechodnia! Przetestowałem nawet kontrolera w tramwaju nr 8 (bardzo
znamienny
przypadek! Jechałem na gapę, a on, mimo ze nie miałem forsy na zapłacenie
kary,
zareagował na ESD przychylnie, odpowiadając mi ojcowskim sygnałem, po
czym
mrugnął i dał mi prztyczka w nos), a także - sierżanta MO, który na mój
widok
najpierw odruchowo chwycił się za bok, a potem się roześmiał, co prawda
nieszczerze. Wyniki: pozytywnych osiemnaście, negatywnych dwa,
nieokreślonych
dwa, w sumie eksperymentów dwadzieścia dwa.
PODSUMOWANIE V-ce prezeski Borejko G.
Nazwisko
Ilość
Wyniki
Wyniki
Wyniki
i imię
ekspery
pozytywne
negatywne
pośrednie
mentów
G. Borejko
11
2
2
I. Borejko
4
4
-
-
J. Borejko
3
-
3
-
D. Filipiak
8
4
1
3
A. Kowalik
10
-
-
P. Nowacki
9
9
-
-
J. Pyziak
3
-
3
-
R. Rójek
18
2
2
Razem:
56
7
Powyższe zestawienie prowadzi do interesujących wniosków. Po pierwsze,
koledzy,
jest dobrze, Jest dobrze i dlatego wyrażam najserdeczniejsze uznanie
Grupie ES D
za jej zaangażowaną postawę i godne podziwu samozaparcie, z jakim oddali
aż
siedemdziesiąt cztery sygnały dobra w ciągu godzinnego zaledwie
eksperymentu, co
daje średnią 1,23 sygnału dobra na minutę. Rzuca się w oczy, że
najmniejsza
ilość eksperymentów wynosi: trzy (Do trzech razy sztuka? - zwróćmy,
koledzy,
uwagę na wymowę tej trójki, która od stuleci uchodzi za liczbę magiczną.
Omne
trinum perfectum, na pewno, a dalej: tertium comparationis. tertium non
datur
albo tertius gaudens, albo tresfaciunt collegium i tak dalej). Rekord
pobił nasz
drogi Robrojek, który wyemanował z siebie aż dwadzieścia dwa uśmiechy.
Dalsze wnioski są równie pouczające: na siedemdziesiąt cztery sygnały
uzyskano
siedemdziesiąt cztery odpowiedzi: czyli sygnał dobra ani razu nie został
zignorowany. Zresztą ilość odzewów pozytywnych znacznie przeważa i
stanowi ^7
5,6%. Korzystny jest również objaw, ze na osiemnaście odpowiedzi
niepozytywnych,
negatywnych jest aż jedenaście, przy siedmiu pośrednich. Stąd wniosek, że
uczucia, jakie wzbudzamy, nie należą do letnich.
Tym optymistycznym wnioskiem (precz z tanim optymizmem, niech żyje
optymizm
kosztowny!) kończę niniejsze podsumowanie,
Niech żyje sprawozdawczość!
Niech żyje Dyskusyjna Grupa ESD!
Niech żyje i rozkwita przy jaźń i braterska wymiana myśli między płcią
żeńską a
płcią męską!
Niech żyje pleć męska!
Niech żyje pleć żeńska!
Niech żyję ja -
V-ce prezeska Gabriela Borejko.
Maria Szczepańska Poznań, Roosevelta 5
Do
Dyrektora Szkoły Średniej Ogólnokształcącej numer 12 w Poznaniu.
Szanowny Panie Dyrektorze!
Z przykrością muszę zawiadomić Pana, że młodzież z Pańskiej szkoły
schodzi na
złe drogi. Zawiadamiam, że uczennica klasy trzeciej, Gabriela Borejkówna,
założyła wraz z synem dyrektorstwa Nowackich oraz z kilkoma innymi
chłopcami
tajną i nielegalną Grupę. Zebrania odbywają się w mieszkaniu Borejków,
gdzie w
ścianie jest dziura, przez którą ja, jako sąsiadka, wszystko słyszę,
zupełnie
mimo woli. Grupa jest tajna iż tego, co usłyszałam, rozumiem, że
rozprowadzają
narkotyk LSD, Dostawy przyjmują w nocy, do piwnicy mieszczące/się akurat
pod
moim mieszkaniem. Następnego dnia wysyłają LSD różnym ludziom, a potem
cynicznie
chwalą się, kto więcej rozesłał. Prowadzą też rachunkowość, więc łatwo
będzie
wszystko sprawdzić. Dodam, że zachowują się bardzo głośno, a kiedy
opuszczają
mieszkanie Borejków, są podekscytowani, oczy im błyszczą i uśmiechają się
nienormalnie. Program "Tu jedynka" podawał dane o narkomanii na
Zachodzie. A
więc i do nas dotarła już ta zaraza! Niech Pan przeciwdziała, póki nie
jest za
późno. ^ szacunkiem Maria Szczepańska
P.S. Prószę oczywiście o dyskrecję, gdyż boję się represji. Najbliższe
zebranie
w sobotę 21 bm. o godz. 17.
21 stycznia 78 sobota
Od kiedy Nutria i Pulpa skończyły ze swoją parotitis epidemica, życie
stało się
jakby lżejsze. Ku wielkiej radości wszystkich zaczęły się właśnie ferie
zimowe
dla szkół podstawowych i odpadł problem odprowadzania Natalii do szkoły i
odbierania jej o najdziwniejszych godzinach. Obie smarkule przesiadywały
więc w
domu albo na podwórku, a chorego ojca Borejko obarczono obowiązkiem
pilnowania
najmłodszych córek, podczas gdy starsze przebywały w szkole.
Tato już nie leżał, lecz chodził po mieszkaniu, po królewsku zarzucając
na
siebie płaszcz kąpielowy i wypijając nieprawdopodobne
ilości herbaty. Ze smutkiem też stwierdził, że jego parotitis epidemica
kończy
się, niestety, i trzeba będzie porzucić zacisze domowe, by wrócić do
pracy i
przez pół dnia czytać nie te książki, na które ma się ochotę.
Ciotka Felicja, zmuszona zrezygnować z prób wychowania taty Borejki na
świadomego ojca-kuchcika, przychodziła co drugi wieczór i gotowała wielki
gar
pożywnej zupy oraz jakieś praktyczne, łatwe do odgrzewania przez dwa dni
następne, drugie danie. Na przykład tego dnia była zupa fasolowa, a
drugie danie
składało się z krokietów ziemniaczanych z grzybowym sosem.
Wszyscy byli straszliwie głodni, jak zwykle, więc Gabrysia, skoro tylko
wróciła
ze szkoły, odgrzała obiad, parząc sobie palce w pośpiechu. poganiano ją
głodnymi
okrzykami to z pokoju ojca, to z różnych miejsc, gdzie znajdowały się
siostry.
Dziwne było tylko, że wśród tych wrzasków brakło głosu Pulpecji.
Natomiast z
łazienki dochodziło nucenie i pluski. Ponieważ Pulpet nie reagował na
wezwania,
Gabriela poszła do Pulpeta.
- Co robisz? - spytała, widząc siostrzyczkę schyloną nad umywalką.
- Patrzę - brzmiała odpowiedź. Z kranu ciurkała żwawo zimna woda i Pulpa
miała
mokry przód sukienki.
- Na co patrzysz? Chodź na obiad szybko.
- Patrzę, że to nie tonie.
- Co nie tonie? - zdziwiła się Gabrysia.
- Pieniądz nie tonie. A zawsze tonął. Kaczka utonęła i miś, i dużo rzeczy
utonęło. A pieniądz nie tonie.
Tknięta dziwnym przeczuciem, Gabrysia niemal nieświadomie zbliżyła się do
umywalki. Była ona pełna wody. W wodzie pływały różne drobne przedmioty -
od
maskotek, poprzez plastykowe koraliki, do znaczków pocztowych. Pulpa zaś,
nachylona nad tym wszystkim, ze skupieniem badała zachowanie
dwustuzłotówki,
wirującej na powierzchni wody. Ponieważ w rzeczy samej banknot nie tonął,
popychała go szczotką do zębów w stronę odpływu.
- A!!! - wrzasnęła Gabrysia, co Pulpę tak przestraszyło, że omal nie
zleciała ze
stołka między obiekty swych badań naukowych.
- Co, Gabuniu?
- Dawaj to!
- Które?
- To, to - jęczała Gabriela, łowiąc dwusetkę jedną ręką, a drugą
gorączkowo
macając po dnie umywalki w poszukiwaniu zatyczki. Należało jak
najszybciej
opanować odpływ wody, której strumień mógł unieść ze sobą jeszcze jakieś
fragmenty ojcowskiej pensji.
- Teraz rozumiem - powiedziała Gabrysia do ojca, który stanął w drzwiach
łazienki z prośbą o ocet zamarłą na ustach. - Teraz rozumiem, dlaczego
tak źle
tu woda spływała. Tato, trzeba odkręcić kolanko. Znajdziemy zapewne górę
forsy.
- Patrycjo, co to znaczy? - spytał ojciec surowo. Pulpecja zaczęła się
plątać w
odpowiedziach, chlipać i łamać paluszki, wreszcie wyznała, że od tygodni
pochłania ją bez reszty topienie różnych przedmiotów oraz obserwowanie,
jak
zachowują się na wodzie te, które nie toną. Ojciec skojarzył sobie zaraz
to
wyznanie z enigmatycznymi komunikatami w każdym, jak dotąd, liście do
mamy i
postanowił się nie gniewać. Dziecko najwidoczniej nie wiedziało, co
czyni. W
dodatku wcale nie ukrywało swego procederu, przeciwnie, uczuciwie
informowało
matkę o wynikach eksperymentów. Gdyby Milka była w domu, zapobiegłaby
natychmiast tym ekscesom. Lecz Milki nie było i Pulpa mogła jej wyznawać
swe
winy tylko na piśmie, nie będąc zresztą bynajmniej wprawną w tej
dziedzinie.
- Patrycjo - rzekł więc ojciec z powagą. - Pieniądze cuchną, wierz mi na
słowo,
jakkolwiek w języku łacińskim istnieje twierdzenie wręcz odwrotne. Nigdy
więcej,
córko, nie dotykaj mojego portfela, bo możesz nagle znaleźć ślady
okrutnych
razów na swych pośladkach.
Przerażona Pulpecja, która nie rozumiała z tej przemowy ani słowa z
wyjątkiem
wyrazów "pieniądze" i "pośladki", na wszelki wypadek wy buchnęła głośnym
wyciem
pełnym męczeństwa i skruchy. Kompozycja ta poskutkowała z miejsca: ojciec
podniósł oczy, zatkał uszy, potem je odetkał i zatkał z kolei otwór
gębowy
Pulpeta. Wreszcie oświadczył, że jej przebacza, i nakazał, by wytarła się
cała
ręcznikiem kąpielowym i zasiadła wreszcie do obiadu.
Tak czy inaczej, popołudnie zaczęło się niedobrze. A przecież dalsze
wydarzenia
miały być jeszcze bardziej przykre.
Jak już się zaczęło, to poszło wszystko w złym kierunku. Przede wszystkim
zdenerwowanie wywołane myślami o ewentualnej zawartości kolanka nie
pozwoliło
Gabrieli skupić myśli na kwestiach obiadowych, w wyniku czego podała na
stół
wszystko, co ugotowała ciotka Fela.
Miało to wystarczyć na dwa dni - lecz, niestety, zanim myśl ta pojawiła
się w
gfowie Gabrieli, rodzina pochłonęła doszczętnie zawartość wazy z zupą i
półmiska
z krokietami, w którym to dziele zniszczenia i sama Gabriela miała
niemały
udział.
Ponadto, wkrótce potem jak Gabrysia odkryła, że na jutrzejszy obiad
niedzielny
będzie musiała zrobić jajecznicę lub coś w tym rodzaju, do drzwi
zadzwoniła pani
Szczepańska i co prawda nic nie powiedziała, ale za to wsunęła głowę
przez drzwi
i potoczyła wścibskim spojrzeniem po wszystkim, co tylko znalazło się w
jego
zasięgu. Następnie zachichotała triumfalnie, pokiwała głową i odeszła bez
słowa
całą swą postacią manifestując coś w rodzaju mściwej radości.
Gabriela po raz setny w ciągu ostatnich dni postanowiła zatkać dziurę za
piecem
i po raz setny natychmiast o owym postanowieniu zapomniała, gdyż zbliżał
się
czas posiedzenia grupy ESD, a tu naczynia były w zlewie, w pokoju
bałagan, a
rodzina w rozkładzie psychicznym bynajmniej nie kwapiła się do pomocy.
Dopiero w pół godziny później, kiedy Grupa ESD stawiła się w komplecie,
niosąc
paczki z ciastem, coca-colę i krakersy, Gabrysia przypomniała sobie o
podsłuchującej zapewne sąsiadce, lecz myśl owa wywietrzała jej z głowy
natychmiast, gdy otrzymała od Pyziaka różę koloru herbacianego, którą
wyplątał
on z celofanu, papieru i szalika. - Żeby nie zmarzła - wyjaśnił szorstko.
- To
od nas wszystkich dla gospodyni lokalu wyborczego. Dla naszej
nieocenionej
wiceprezeski.
Ach, tak. Dla wiceprezeski.
- No, dziękuję bardzo - powiedziała Gabrysia, skrywając cień
rozczarowania. -
Bardzo to miły gest i jako wiceprezeska postaram się traktować go nie
jako objaw
lizusostwa, lecz jedynie - zdrowego rozsądku. Dbajcie o samopoczucie
zwierzchników. A kto właściwie zaproponował tę różę?
- Pyziak - odparli wszyscy chórem.
- A! - powiedziała Gabriela, kryjąc satysfakcję.
- Wcale nie ja! - zaprzeczył Pyziak natychmiast. - To Robertino!
- Ja? Ja, Pyziaczku? Nie przypominam sobie. To ty nas zacząłeś namawiać,
żebyśmy
nie kupowali placka, tylko to tańsze... au! Kto mnie kopnął?
Wszyscy spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.
Robrojek wyglądał jak nadmuchany, rozzłoszczony balon. Jego małe oczka
wyrażały
prawdziwą wściekłość, ale w miarę jak masował sobie goleń i ustalał
kierunek
doznanej napaści, nastrój mu się zmieniał. Kiedy po chwili wyprostował
się,
wiedział już wszystko.
- Przebaczam tej świni, co mnie kopnęła - oświadczył. - Przebaczam, gdyż
moje
serce śpiewa. Gabuchna, nie pytaj, kto ci kupił różę, tylko się ciesz, że
dostałaś taki kosztowny kwiatuszek. Chodźmy na salę obrad, koledzy.
2
Najpierw grupa ESD tańczyła do upadłego. Potem pożarła całe ciasto,
wypiła coca-
colę oraz pochłonęła wszystkie krakersy. Wreszcie nastał moment, kiedy
wszyscy
odczuli potrzebę chwilowego wypoczynku. Siedli więc na podłodze tworząc
krąg i
wtedy Aniela powiedziała, że to się jej kojarzy na hindusko i że wobec
tego ona
zaraz będzie tańczyć. Poruszenia jej ciała, oświadczyła, stanowić mają
wyraz
targających nią sprzeczności i żywo przypominać będą hinduski Taniec
Lotosu.
- Lotosu? - spytali wszyscy z powątpiewaniem, po czym uznali, że Taniec
Lotosu w
wykonaniu prezeski Dyskusyjnej Grupy ESD będzie miał nawet pewien
smaczek, i
oświadczyli, że zamieniają się w słuch. Dbająca o szczegóły każdej swojej
kreacji Aniela rozpuściła włosy, pożyczyła od Gabrysi prześcieradło i
upięła je
na ramionach jak sari, zdjęła botki i wreszcie stanęła w pozie wstępnej,
kołysząc miarowo szyją na boki i zdławionym głosem prosząc zebranych, by
zechcieli zanucić coś mniej więcej hinduskiego, w mniej więcej zgodnym
rytmie. W
tym miejscu Pyziak wtrącił, że zgodnie z tym, co on sobie wyobraża na
temat
tańców hinduskich, Aniela powinna raczej włożyć powiewne szarawary i
zdjąć górę.
Natychmiast obecne sufrażystki nazwały go niedouczkiem o brudnej
wyobraźni, a
Aniela, wyniośle ignorując docinki Pyziaka i wciąż kołysząc szyją,
powtórzyła
prośbę o akompaniament. Po chwilowym zamieszaniu ustaliła się ogólna
linia
melodyczna i wszyscy Ścieśnili się na podłodze, krzyżując zgięte nogi i
składając dłonie na piersiach.
- Start! - wrzasnęła Aniela, wywracając swe czarne oczy i robiąc minę
Sziwy.
Drżącogłosy chór począł jęczeć i piskliwie zawodzić,
Robrojek udawał jednocześnie flet, zaklinacza i węża, co sprawiło, że
wkrótce
oblał się z wysiłku rzęsistym potem. Aniela wykonała kilkanaście
pokrętnych
konwulsyjnych ruchów i w tym momencie pchnięto z zewnątrz drzwi pokoju,
głos
zapędzonej Nutrii powiedział szybciutko:
-Gaba, goście idą! - i na dźwiękowym tle jej oddalającego się tupotu do
pokoju
wkroczyło dwóch panów.
Najpierw wszedł Dmuchawiec.
A za nim Pieróg.
Razem z nimi weszła nieuzasadniona obawa i zupełna konsternacja. Aniela
zamarła
w swoim sari, z jedną nogą prostopadle wystawioną przed siebie i z
rozcapierzonymi palcami obu wyciągniętych rąk. Chór urwał na piskliwym
murmurando i skamieniał na podłodze.
- Dzień dobry - powiedzieli nauczyciele razem i bardzo uprzejmie. Z ośmiu
obecnych członków Grupy ESD czworo było uczniami Liceum Poligraficznego,
Idą zaś
chodziła do podstawówki. A jednak nieuzasadniony niczym przestrach
Gabrieli,
Danki i Pawła udzielił się całej reszcie grupy. Wszyscy mieli za sobą
długoletnią praktykę szkolną, która nauczyła ich jednego przede
wszystkim: że
nie jest dobrze, kiedy nauczyciele pojawiają się znienacka, z minami
kwaśnymi i
surowymi. Nic też dobrego nie wyniknie z ich nadmiernej uprzejmości,
gdyż, jak
wiadomo, nauczyciel nadmiernie uprzejmy - to nauczyciel szykujący
podstępną
niespodziankę.
Aniela Kowalik, jedyna z poligrafów, znała Dmuchawca - była wszak podporą
jego
kółka teatralnego. Na równi z jego własnymi wychowankami wiedziała, że
polonista
sam w sobie nie przedstawia poważniejszego zagrożenia. Lecz i ona w
ułamku
sekundy pojęła, że jaki by Dmuchawiec nie był nieszkodliwy - jego
pojawienie się
tak nagłe i niespodziewane nie może wróżyć niczego dobrego.
- Czy możemy usiąść? - spytał Pieróg z przewrotnym uśmieszkiem, napawając
się
żywym obrazem grozy, jaką wzbudził. Dopiero jego głos targnął jestestwami
zastygłych uczniów. Wszyscy z cichym westchnieniem powrócili do życia.
- Proszę bardzo - ocknęła się Gabriela, podsuwając profesorom dwa
krzesła.
Usiedli, rozglądając się wokół. Zza uchylonych drzwi dał się słyszeć
najpierw
wybuch diabelskiego chichotu i krzyk; - Puszczaj, śmierdzielu! - potem
wzbierający gwizd czajnika oraz męczeński
kaszelek taty Borejki, który wygrzebał się z łóżka i przeczłapał ze swego
pokoju
do kuchni.
- I cóż? - spytał Pieróg, gładząc delikatnie swą łysą czaszkę. - Co tu
się
dzieje, hm? Borejko, Filipiak, Nowacki... Reszta młodzieży też z naszego
liceum?
Gabriela wyjaśniła mu, skąd jest reszta młodzieży.
- Ach tak - rzekł Pieróg.
Dmuchawiec westchnął z niechęcią, pokiwał się na krześle i założył nogę
na nogę,
całym sobą wyrażając moralny sprzeciw.
- A czemu ta uczennica jest w prześcieradle? - chciał wiedzieć Pieróg,
przypatrując się podejrzliwie Anieli.
Aniela drgnęła jak wyrwana z letargu i opuściła nogę na ziemię.
- Przecież to Kowalikówna - powiedział Dmuchawiec takim tonem, jakby
fakt, że
uczennica w prześcieradle nazywa się Kowalik, mógł cokolwiek wyjaśnić.
- To co? - zbił go z pantałyku Pieróg. - Pytałem, dlaczego ona jest w
prześcieradle?
- Panie kolego... ^przemówił łagodząco Dmuchawiec. -To przecież
Kowalikówna...
nasz Hamlet... duża indywidualność... Zresztą Nowacki i Filipiakówna
też...
- Panie kolego, tylko bez liberalizmu. Pan wie, czym to grozi. Jesteśmy
tu po
to, by wyjaśnić sprawę. Hm, tak. A więc, może młodzież nam powie, co tu
się
działo?
Zapadło krępujące milczenie.
Nikt się nie kwapił z odpowiedzią. Bo cóż można było odpowiedzieć, u
licha? Że
Aniela prezentowała Taniec Lotosu? Że Robrojek był piszczałką? Co można
było
powiedzieć, będąc kilkunastoletnim człowiekiem z pretensjami do
dojrzałości i
nie lubiącym się narażać na śmieszność lub zarzut infantylizmu?
Ni stąd, ni zowąd przemówił Pyziak.
- Przepraszam - rzekł swobodnie. - Myślę, że mamy prawo spytać, o co
właściwie
chodzi?
Pieróg nie był zdania, że ktokolwiek poniżej trzydziestki ma prawo
wiedzieć, o
co właściwie chodzi, i zwracać się do nauczyciela zbyt swobodnym tonem.
Skarcił
śmiałka wzrokiem.
- Odbywamy tu miłe spotkanie towarzyskie - nie zraził się Pyziak. - Nie
ma w tym
niczego złego. A jednak wydaje mi się, że pan profesor ma nam coś do
zarzucenia.
Cisza. \
- Dyrekcja dostała donos - wyrwał się Dmuchawiec, nim z otwartych ust
Pieroga
zdołał paść grom.
- Panie kolego! - grom padł jednak, ale w stronę Dmuchawca. -Nie donos,
nie
donos, a powiadomienie.
"Co za różnica" - powiedziała mina Dmuchawca, lecz on sam milczał.
- Może to pani Szczepańska?! - krzyknęła nagle Gabrysia, którą po
dokonaniu
prawidłowej operacji myślowej nagle olśniło.
- Co to ma do rzeczy - zdekonspirował autorkę listu Pieróg. - Czy to
ważne, kto
napisał ten... to powiadomienie?
W zapadłej ciszy do pokoju weszła Nutria, spojrzała po wszystkich,
obwieszając
się z lekka na klamce i ciągnąc po ziemi nogi w trepach, po czym zrobiła
balona
z gumy do żucia i z klaśnięciem wessała go na powrót do jamy ustnej.
- Gabusiu, jeden pan przyszedł - powiedziała życzliwie.
- Dzień dobry - ukłonił się zza jej pleców krępy obywatel z rumieńcami,
ortalionową kurtką, berecikiem i teczką. Powiedział, że nazywa się
Kaczmarek i
jest przedstawicielem Komitetu Blokowego. Wśród rosnącego zdumienia i
pomieszania obecnych oświadczył on, że Komitet Blokowy otrzymał pismo od
obywatelki Szczepańskiej w sprawie hałasów urządzanych w pokoju i piwnicy
przez
gości państwa Borej-ków. Wyraził także pragnienie zbadania wzmiankowanej
w
liście dziury między mieszkaniami.
Przeprowadzono więc wizję lokalną, Gabriela oświetliła latarką dziurę w
ścianie
za piecem i opowiedziała trzem oskarżycielom o kłopotach, jakie do tej
pory
otwór ten nastręczał. Mówiąc, czuła wprost fizycznie utajoną za ścianą
obecność
sąsiadki. Była tam, na pewno.
- Taak - rzekł Pieróg. -To tylko pogarsza waszą sytuację. W rzeczy samej,
otwór
jest tak duży, że sąsiadka ma ułatwioną, hm, kontrolę nad waszymi
zebraniami. I
w związku z tym... lepiej się sami przyznajcie.
- Do czego? - zdumiała się grupa ESD.
- Radziłbym do wszystkiego - rzekł poufnie Pieróg.
- Panie kolego, może najpierw...
- Kolego Dmuchawiec, wy lepiej nie zabierajcie głosu.
- O, przepraszam, jestem ich wychowawcą!
- Przepraszam, ale ja jestem ich wicedyrektorem.
- Niemniej...
- O, przepraszam... - te ostatnie przeprosiny wyszły z ust speszonego
ojca
Borejki, który stanąwszy w drzwiach zielonego pokoju ujrzał się nagle
niechlujnym starcem w szlafroku, z termoforem pełnym gorącej wody
przyciśniętym
do gruczołu ślinowego. -Bardzo przepraszam... nie wiedziałem, że tu
panowie...
tego.
- Tato! - powiedziała Gabrysia tonem ni to błagalnym, ni to
uszczęśliwionym. -
Tato! Chodź do nas! Panie profesorze... panie dyrektorze... to nasz tata.
- Jestem z Komitetu Blokowego - przypomniał o sobie pan Kaczmarek.
- Co tu się odbywa? - zdumiał się ojciec, zapominając o gruczole i
witając się z
trzema panami krótkim uściskiem dłoni. Ponieważ zawsze dotąd na
wywiadówki
szkolne Gabrieli chadzała mama, ojciec Borejko widział obu profesorów po
raz
pierwszy w życiu. Lecz od razu, instynktownie, wyczuł w Dmuchawcu bratnią
duszę
i od tej chwili zwracał się wyłącznie do niego. - Co panów do nas
sprowadza?
- Donos sąsiadki - rąbnęła Gabriela.
- Ach, ach! - zamachał dłońmi Pieróg. Ojciec zignorował go odruchowo.
- Wszystko przez ten otwór! - rzekł domyślnie. - Z wrodzonym nam
wszystkim
niedbalstwem zapominamy wciąż, że trzeba go zapchać. Obiecuję jednak już
niebawem znaleźć jakiś modus operandi...
- Nie o to idzie - Dmuchawiec poddał się przypływowi sympatii do pana
Borejki,
nie zdając sobie sprawy, że zawdzięcza to promieniowaniu kultury
łacińskiej. -
Sąsiadka wniosła oskarżenie dość poważne... chodzi, krótko mówiąc, o
narkotyki.
Ojca zamurowało.
Zamurowało też grupę ESD.
Nawet Pieróg ucichł z lekka, jakby okropność zawarta w dowie "narkotyki"
już go
pozbawiła stanowiska wicedyrektora. Dmuchawiec speszony ciągnął dalej:
- Oczywiście ja, jako wychowawca, zmuszony zostałem - wbrew przekonaniu -
do
przyjścia tu...
- Panie kolego!
- iakkolwiek znam dobrze kilkoro spośród tych dzieci... i nie
wierzę, żeby...
Gabrielo - odzyskał mowę ojciec i cisnął gwałtownie termofor na
nodlogę. - Czy masz coś wspólnego z narkotykami?
- Nie tato - odparła Gabriela spokojnie i stanowczo.
- Panowie - rzekł ojciec. - Od tego powinniście byli zacząć. Jeśli moja
córka
twierdzi, że nie ma nic wspólnego z narkotykami, to bądźcie pewni, że
istotnie
nie ma.
Młodzież wypełniająca pokój spojrzała na tatę Borejkę w spontanicznym
odruchu
uznania.
- To zapewnienie nie może nam wystarczyć - poważnie powiedział Pieróg. -
Mamy
polecenie od dyrekcji, żeby zbadać dokładnie tę sprawę. W czwartej klasie
miesiąc temu...
- Cokolwiek by się zdarzyło w czwartej klasie miesiąc temu - wtrącił
ojciec
logicznie - nie sądzę, żeby był to dowód przeciwko mojej córce.
- Proszę - zirytował się Pieróg. - Może niech pan najpierw przeczyta list
obywatelki Szczepańskiej. Ojciec przeczytał.
- Stwierdzam - rzekł z niesmakiem - że pismo to zawiera wyłącznie
insynuacje.
Nie rozumiem, jak można na podstawie listu chorej kobiety oskarżać
uczciwą i
szlachetną młodzież?
- Proszę pana, nie jest pan pierwszym ojcem, który idealizuje własne
dziecko.
- Być może - odparł z powagą tata Borejko i wyprostował się w swym
szlafroku jak
Marcus Porcius Cato zwykł był zapewne prostować w swej todze. - Ale ta
okoliczność nie zmusi mnie, bym przestał wierzyć Gabrieli. Nigdy dotąd
żadna z
moich córek nie dała mi powodu do niepokoju. Ręczę panu słowem honoru, że
żadne
z twierdzeń zawartych w tym liście nie jest prawdziwe.
- Niestety, to nie może mi wystarczyć - westchnął Pieróg. - Proszę
zrozumieć
moją sytuację, dyrektor będzie żądał czegoś bardziej konkretnego niż
pańskie
słowo.
Gabrysia wzięła list z rąk ojca i zagłębiła się w lekturze, podczas gdy
grupa
ESD zaglądała jej przez ramię i ponad głową, a przedstawiciel
Komitetu Blokowego robił swoje, opukując dyskretnie ściany i spodziewając
się,
być może, znaleźć tam tajną skrytkę lub ukryty za obrazem sejf, a w nim
paczki
białego proszku.
- Tato, przepraszam - skończyła czytać Gabriela. - Jest jednak w tym
liście
twierdzenie zgodne z prawdą. Myśmy rzeczywiście założyli grupę.
Pierogowi zapaliły się oczy.
- A! Grupę!
- Tak. Ale nie jest to grupa nielegalna.
- Jak to - nie jest nielegalna. Czyżbyście ją legalizowali?
- No... nie... to była taka zabawa...
- Zawsze - rzekł Pieróg. - Zawsze zaczyna się od zabawy. No to, proszę,
mów,
Gabrielo. Posłuchamy - rozsiadł się w fotelu i z trudem powstrzymał się
od
wyjęcia notesu.
Na czoło zwartego szyku młodzieży wypchnęła się bojowa Aniela Kowalik.
Jej
czarne włosy były w nieładzie, sari z prześcieradła podeptane i
naderwane, oczy
pozbawione okularów miały wyraz szklisty, policzki płonęły.
- Ja powiem - oświadczyła, wyglądając na ofiarę haszyszu. -To jest
Dyskusyjna
Grupa Eksperymentalny Sygnał Dobra.
Nauczyciele i przedstawiciel Komitetu Blokowego spojrzeli po sobie
znacząco,
jakby nazwa ta skojarzyła im się natychmiast z koloniami hippisów w
Tybecie.
- No i co? - nacisnął Pieróg.
- No... -peszyła się z wolna Aniela. - Po prostu... zresztą... może ja
pokażę
protokół z poprzedniego zebrania.
- A, pokaż, pokaż - zgodził się Pieróg. Rozpoczęło się gorączkowe
szukanie
protokołu. Wreszcie Gabrysia znalazła go w podręczniku geografii i
przekazała w
ręce wicedyrektora.
- Dużo tego - zdziwił się Pieróg. Przeleciał oczami po kartkach
zeszytowych,
jakby szukał wśród nich kwitów za marihuanę.
- Dziwna nazwa - Eksperymentalny Sygnał Dobra.
- ESD - zauważył ojciec, podnosząc swój termofor. - Tu ma pan klucz do
nieporozumienia. Dzieci używają skrótu ESD, a podsłuchująca sąsiadka
słyszy LSD.
I tylko na tej podstawie pisze donosy...
- Przepraszam, to co wobec tego? - wtrącił przedstawiciel Komitetu
Blokowego,
miętosząc berecik. - Mamy uznać, że nie ma sprawy?
- Przede wszystkim, nie ma narkotyków - mruknął Dmuchawiec, podczytujący
przez
ramię Pieroga sprawozdania Grupy ESD.
- Jednak sprawa jest, bo być musi - rzekł pan Kaczmarek. - Od kilku dni
prowadzę
dochodzenie, bo te hałasy w piwnicy są faktem. Coś tam się dzieje w nocy,
ja
osobiście słyszałem to tylko raz, i jak tam chciałem wejść, to ucichło.
- To nie my! -jednym głosem powiedziała grupa ESD.
- Oczywiście, że to nie oni - poparł grupę ojciec Borejko. - W nocy moje
córki
śpią, a ich goście też śpią, ale na pewno nie w naszej piwnicy. Uważam,
że nie
mamy już o czym mówić.
- Rzeczywiście - Dmuchawiec przerwał sobie lekturę sprawozdań i z
gasnącym
powoli uśmiechem mówił dalej: - Nie wydaje mi się, żeby program grupy ESD
zawierał eksperymenty w piwnicach. Z tego, co zdołałem wyczytać... dość
pobieżnie zresztą... widzę, że program ten zakłada działalność całkowicie
jawną
i, powiedziałbym, nie zawoalowa-ną. Kolega Pieróg zgodzi się na pewno ze
mną, że
możemy umorzyć postępowanie.
- O, nie - rzekł Pieróg. - Ja nic nie umarzam. Ja muszę bardzo dokładnie
przestudiować to sprawozdanie. Potem trzeba będzie zdać sprawę
dyrekcji... a
potem - zobaczymy, co będzie.
Poznań, 23 stycznia 78
Do Dyrekcji Liceum nr 12
w/m
W związku z pismem Ob. Szczepańskiej Marii dot. założenia grupy
młodzieżowej w
domu pp. Borejków zawiadamiam, że wspólnie z koi. Dmuchawcem
przeprowadziłem w
dniu 21 stycznia br. rodzaj inspekcji w w/wym mieszkaniu. Stwierdziliśmy,
co
następuje:
Ob. Maria Szczepańska dysponuje możliwością siedzenia wydarzeń w domu pp.
Borejków. Jak zauważyliśmy, jest to osoba w wieku emerytalnym,
niezmiernie
pobudliwa nerwowo. Grupa młodzieży zbierająca się (jak dotąd, dwukrotnie)
w
mieszkaniu pp. Borejków prowadzi dyskusje na wysokim poziomie
intelektualnym i
moralnym, a także etycznym, i żadna z możliwości imputowanych przez Ob.
Szczepańska nie
zachodzi. Podczas każdego z dwóch zebrań przebywał w mieszkaniu ojciec
uczennicy
Borejko, doktor filologii, pracownik Biblioteki Raczyńskich odznaczony
Honorową
Odznaką Miasta Poznania w roku 1973, który swoją obecnością, moim
zdaniem,
gwarantuje bezpieczeństwo moralne młodzieży. Kończąc niniejsze
sprawozdanie,
pragnąłbym dodać, że wszyscy troje z obwinionych uczniów (Borejko,
Filipiak,
Nowacki) mają z wykładanego przeze mnie przedmiotu oceny bardzo dobre i
takież z
przedmiotów pozostałych. Ich zaangażowanie, zachowanie i udział w pracach
społecznych nie pozostawiają nic do życzenia.
Z poważaniem - mgr W. Pieróg.
26 stycznia 78 Pan Ignacy Borejko
Poznań, Rooseyelta 5 Szanowny Panie,
miło mi zawiadomić Pana, że na dzisiejszym zebraniu Rady Pedagogicznej
znakomita
Grupa ESD została oczyszczona z wszelkich zarzutów. Miałem niewątpliwą
przyjemność odczytać głośno wszystkie sprawozdania i podsumowania
dotyczące
eksperymentalnego sygnału dobra. Jeszcze nigdy dotychczas moje
wystąpienie na
Radzie Pedagogicznej nie wywołało tak szczerych salw śmiechu. Muszę
przyznać, że
jako lektor zrobiłem furorę. Sprawozdanie przechodziło z rąk do rąk, a
kilka
osób prosiło mnie, by przekazać Panu gratulacje z powodu tak udanej
córki.
Czynię więc to teraz z całą przyjemnością, dołączając również wyrazy
uznania dla
pozostałych członków grupy. Niestety, na zakończenie zmuszony jestem
przekazać
wiadomość przykrą: dyrekcja prosi stanowczo, by mimo wszystko zawiesić
działalność Grupy ESD - polecono mi zachęcić młodych ludzi do jeszcze
pilniejszej nauki i skierować ich energię i fantazję na tory społecznie
użyteczne. Uczynię to, oczywiście, a prywatnie chciałbym poradzić Panu,
by
zdecydował się Pan jak na/spieszniej zamurować ten otwór w ścianie.
Załączam wszystkie sprawozdania Grupy ESD -
proszę przekazać Gabrysi i jej Grupie podziękowania za arcysym-patyczną
lekturę
-
C. Dmuchawiec - wychowawca
28 stycznia 78 sobota
- Cześć, wiceprezesko - powiedział Janusz Pyziak, w stalowych
oczach mając dużo ciepła.
- Cześć - powiedziała Gabriela, mimo woli ujawniając zaskoczenie i
radość. -
Właź, stary, bo słyszę szmery od sąsiadki.
Ledwie zdołała doszeptać do końca te słowa, zgrzytnęły zamczyska
sąsiednich
drzwi i pani Szczepańska, w palcie z futrzanym kołnierzem i takimż toczku
na
głowie, wyszła za próg.
Po raz pierwszy od historii z donosem Gabriela zetknęła się z sąsiadką
oko w
oko. Kiedy rozważała -jeśli w ogóle rozważała -jak będzie wyglądało to
spotkanie, przychodziło jej na myśl, że zapewne
sąsiadka nie będzie mogła spojrzeć jej w oczy. Lecz czy mogłaby
przypuścić, że
pani Szczepańska w dalszym ciągu będzie przekonana iż miała rację?
Zgodnie z tym
przekonaniem wyszła teraz przed swoje drzwi z nieruchomą, urażoną i
wyrażającą
pewną obawę miną i całkowicie ignorując obecność dwojga młodych, wyjęła z
lakierowanej torebki pęk kluczy. Ze spokojem przekręciła trzy z nich w
trzech
kolejnych zamkach, zatrzasnęła torebkę, sprawdziła raz jeszcze zamknięcie
drzwi
i, z urazą wyminąwszy spojrzeniem Gabrysię i Pyziaka wyszła na klatkę
schodową,
starannie zamykając za sobą żółte drzwi.
- Ja właśnie w tej sprawie - tajemniczo powiedział Pyziak w odpowiedzi na
minę
Gabrieli. Wszedł do korytarza Borejków, zamknął drzwi i z sapnięciem ulgi
postawił na podłodze dużą, ciężką torbę podróżną. Następnie zdjął swoją
kurtkę z
grubej kraciastej tkaniny i jak każdy gość w tym domu stanął bezradnie
wobec
wyładowanego do granic możliwości wieszaka na garderobę.
- Co masz w tej torbie? - spytała Gabrysia, wyjmując z jego rąk kurtkę.
Że też
nikt z gości nie wpadł na prosty pomysł, by okrycie rzucić po prostu na
sam
wierzch płaszczowego stosu.
- Kilka cegieł mam, zaprawę w worku foliowym, kielnię i packę.
- Paczkę, Pyziaczku?
- Packę, Gabrielo, packę. Deseczka z uchwytem, do wygładzania zamurowanej
ściany. ~ Będziemy murować?!
- Jasne. Grupy ESD już nie ma, ale sobota po południu należy do ciebie.
Nie masz
pojęcia, jak mi głupio było dziś w domu.
- Mnie też było nieswojo. Nawet kupiłam słone paluszki na wypadek, gdyby
ktoś...
- No widzisz, widzisz. To co, pozwól, że zdejmę jeszcze sweter... i
zabieramy
się do murowania, póki tej paniusi nie ma w domu.
- Dawaj sweter, ja powieszę...
- Och... Gab-Gabrysiu...
- Hę?! - O co chodzi?!
- O. Nic. Nic. Chodźmy już do pokoju.
W kuchni zagrzechotały garnki szorowane przez Idę, która, niestety, była
już
całkowicie zdrowa, gdyż żadna siła nadprzyrodzona nie wysłuchała jej
błagań o
następną chorobę zakaźną lub choćby o przewlekłe suchoty. Zasadzona do
mycia
naczyń po obiedzie umilała sobie
to obrzydliwe zajęcie na różne sposoby. W chwili gdy usłyszała dzwonek
Pyziaka,
odkręciła wodę i podstawiła pod jej strumień garnek z widelcami, by
uzyskać
efekt dźwiękowy symulujący gorliwe zmywanie. Następnie stanęła za
drzwiami
kuchni i przez szparkę podglądała Gabrysię i Janusza, żywiąc nadzieję, że
wreszcie ujrzy coś ciekawego. Spotkał ją jednak srogi zawód. Rozmawiali
trywialnie o cegłach! Co prawda, kiedy Gabńela wieszała sweter, Pyziak
spojrzał
z zachwytem na jej łydki, a potem przemówił do niej lirycznie i już
chciał ją
nawet objąć, ale ta głupia Gabriela ryknęła "Hę?!" takim głosem, że
Pyziakowi
ręce opadły i odsunął się, biedak, jak oblany kubłem zimnej wody.
Zirytowana
ciężkim niedorozwojem starszej siostry, Idą gniewnie trzasnęła garnkami i
zabrała się do zmywania podczas gdy tamci poszli do pokoju, zachowując
między
sobą spory dystans. Zresztą, gdy tylko Pyziak zaczął hałasować, przesuwać
meble
i rozkuwać otwór za piecem, skończyło się sam na sam Gaby i Pyziaka, bo
natychmiast pojawiły się w zielonym pokoju Nutria i Pulpa. Zaraz potem
pisnęły
drzwi od pokoju rodziców i nadciągnął ojciec Borejko z papierosem w
zębach i
papierzyskami w obu dłoniach zapytując, co się właściwie dzieje w tym
domu.
- A! - rzekł życzliwie, wchodząc do pokoju. -Witam pana, Juliuszu.
Pyziak,
stojąc na blacie biurka, dosuniętego do ściany i przykrytego
starymi numerami tygodnika "Kultura", ukłonił się grzecznie i omal
nie zleciał.
- Dzień dobry. Ale... ja nie jestem Juliusz, proszę pana - zarówno jego
mina,
jak i ton głosu wskazywały, że jest urażony, choć stara się to ukryć z
przyczyn
dyplomatycznych. Ustawiczne mylenie go z owym enigmatycznym Juliuszem,
którego
nigdy tu nie widział lecz który wciąż obecny był wśród Borejków,
doprowadzało go
do furii. W dodatku wciąż nie był pewien, czy Gabriela aby nie jest
naprawdę
zaręczona. Dlatego natychmiast poczerwieniały mu uszy, ponieważ przeraził
się,
że mogłaby ona posądzić go o zwyczajną zazdrość.
- U... - stropił się tata Borejko, którego uwadze nie uszły subtelne
objawy
przeżyć duchowych widoczne na twarzy Pyziaka. -Jak mogłem się tak
pomylić. Pan
ma przecież na imię... - zatoczył rozpaczliwie oczami. - Oczywiście...
hm,
Klaudiusz.
- Janusz - rzekł Pyziak ostrożnie.
- No,
oczy
wiście! Jak mogłem zapomnieć. Najmocniej przepraszam! - sumitował
się
ojciec. - To wszystko wina mechanizmu skojarzeń... Ale teraz będę już
pamiętał.
Jak to miło z pana strony, że zatyka pan ten nieszczęsny otwór...
przypuszczam,
że ja bym nie potrafił. Proszę przyjąć wyrazy zachwytu i zawiści... panie
Juliuszu.
Skinął głową z pogodnym uśmiechem i oddalił się spokojnie. Janusz wysłał
za nim
podejrzliwe spojrzenie, wreszcie ruszył brwiami i powrócił do rozkuwania
ściany.
Kiedy po kwadransie przestał walić młotkiem w dłuto, otwór za piecem był
już
czysty, poszerzony i znakomicie się nadawał do wypełniania go zaprawą i
cegłami
- przynajmniej do połowy głębokości.
Tymczasem, niedosłyszani wśród huku i zgrzytów, nadszeli Rob-rojek i
Aniela.
Najwidoczniej również czując się nieswojo bez sobotniego zebrania grupy
ESD,
przeprowadzili oni samorzutną składkę dwuosobową, kupili dziesięć pączków
w
prywatnej cukierni "Hanusia" i przywędrowali do Borejków.
Zanim zdołano zagotować wodę na herbatę, przyszła Joanna z wielką paczką
od
ciotki Feli, zawierającą pół świeżo upieczonego placka drożdżowego ze
śliwkami.
Była strasznie zziajana, bo wstydząc się iść przez ulice z nieelegancką
paką w
dłoniach, pędziła co sil, żeby jej przypadkiem nie zobaczył ktoś ze
znajomych.
Zaraz potem zabrzęczał znowu dzwonek u drzwi i Pawełek z Danusią, którzy
pędzili
dotąd smutne i nudne chwile w mieszkaniu państwa Nowackich przy adapterze
kwadrofonicznym i slajdach, obwieścili wszystkim z wielką radością, że
ujrzeli
przez okno, jak Joanna zasuwa sprintem z jakimiś papierami i od razu
wiedzieli,
że coś się święci.
Tym sposobem Grupa ESD skompletowała się znowu i pracę nad zatykaniem
dziury w
ścianie odłożono do czasu, gdy wszyscy się posilą.
Do oczyszczonego z gruzu biurka dosunięto stół i oba meble przykryto
dwoma
różnymi obrusami. Przyniesiono wszystkie krzesła i stołki z całego
mieszkania.
Poukładano na talerzach pokrojony placek, pączki i słone paluszki,
ustawiono
szklanki i kubki z gorącą i pachnącą herbatą oraz różnorodne, a z reguły
nieco
wyszczerbione talerzyki
deserowe. Wreszcie wszyscy, łącznie z Idą, Nutrią, Pulpą i rozbawionym
nagle
ojcem, zasiedli do jedzenia.
- Dobre pączki nie są złe.
- Otóż to, otóż to.
- Gabrielo, jedz pączki, nie wstydź się. Czuj się jak u siebie w domu,
skarbie.
- He-he-he-he.
- Ludzie, co to za uczta. Ja się rozpływam.
- W "Uczcie Trymalchiona" - zabrał głos tata Borejko - Petroniusz
opisuje, jak
podano do stołu pieczonego dzika, w całości. Wokół niego leżały
wypieczone z
ciasta warchlaki. Kiedy zaś przekrajano jego brzuch...
- Tego dzika?
- A kogóż by, panie Robercie, przecież nie Petroniusza. Otóż, kiedy
przekrajano
jego brzuch, ze środka wyfrunęło stado kwiczołów i...
- Uuujejku, tata, co za ohyda.
- Idą ma rację, tato. Przestań...
- Co wy, dziewczyny, to ciekawe.
- O, słuchajcie głosu rozsądku. Panie Juliuszu, moje uznanie. Sam
Trymalchion
zresztą mawiał, prostak jeden, że nawet podczas jedzenia należy okazywać
swą
miłość dla wiedzy.
- Tu bym się z nim zgodził, proszę pana.
- Czy to prawda, że Petroniusz opisał w tej "Uczcie" Nerona?
- To nie dowiedzione, lecz prawdopodobne. Panie Juliuszu, gratuluję
znajomości
przedmiotu.
- Patrzcie na Pyziaka, jak się ucieszył.
- Robciu, nie bądź zazdrosny. Jak chcesz, żeby cię pan Borejko pochwalił,
to
poczytaj Petroniusza.
- Ja, Anielciu? Ja? A może razem poczytajmy?
- Ha! Ja czytałam!
- Proszę pana, a ja nie. I co było dalej z tą ucztą?
- O, nie! Tato, ja cię proszę, tylko bez szczegółów. Przecież to skrajna
obrzydliwość. Komu jeszcze herbaty?
Ojciec nie pohamował się jednak i przytoczył ze szczegółami i soczystą
barwnością opis uczty u Trymalchiona, nie pomijając całego wieprza
obwieszonego
girlandami kiełbas ani ugotowanego cielęcia z hełmem na głowie, ani wielu
innych
uciesznych niezwykłości. Herbata
miała szalone powodzenie, pączki i ciasto rychło stały się tylko
wspomnieniem,
konwersacja osiągała pułap coraz wyższy, lecz niestety, trzeba ją było
kończyć,
ponieważ czas mijał nieubłaganie. Lepiej zaś było zamurować wiadomy otwór
przed
powrotem sąsiadki.
Wiedziano, że nie wróciła ona jeszcze, ponieważ nie słychać było
dotychczas
szczęku i pisku owych ogromnych żółtych drzwi z klatki schodowej.
Ponieważ pani
Szczepańska zamykała je równie uparcie, co beznadziejnie, i ponieważ była
w tej
czynności raczej, niestety, odosobniona, charakterystyczny zgrzyt
potężnego
zamka był w podświadomości Borejków nieodłącznie związany z osobą
sąsiadki.
Dziewczęta sprzątnęły ze stołu i odniosły naczynia do kuchni. Biurko
przykryto
na powrót gazetami i dosunięto do ściany. Janusz Pyziak, który dzisiaj
robił
wszystko, by poruszyć wyobraźnię Gabrysi, a także, w miarę możności, i
jej
serce, złowił najpierw kątem oka jej spojrzenie, a potem podbił się
sprawnie z
podłogi i wdzięcznym podskokiem znalazł się na blacie biurka. Tam stanął
jak
posąg renesansowy, z lekko przygiętym kolanem i wyrazem niedbałego
zadowolenia
na swej renesansowej twarzy.
- Te, koleś, uważaj, bo fikniesz kozła - powiedziała na to szydercza
Gabriela,
wobec którego to dowodu zakamieniałej obojętności Pyziak odwrócił się
gwałtownie
i począł mieszać kielnią w przygotowanej misce z zaprawą.
Tata Borejko, dla którego z chwilą wygaśnięcia konwersacji towarzystwo
Grupy ESD
przestało być interesujące, pożegnał wszystkich obecnych łaskawymi słowy
i udał
się w zacisze swego księgozbioru. Nutria uczuła potrzebę natychmiastowej
kąpieli, więc podążyła do łazienki, śpiewając tkliwie pieśń o Hucie
Katowice;
Pulpa zaś, czując się nieco samotnie w gronie osób dorosłych, porzuciła
je bez
wahania dla swych lalek i misiów.
Każda z pozostałych w zielonym pokoju osób zajęta była swoimi sprawami.
Robrojek
patrzał tkliwie na Anielę, Aniela zaś czytała znalezioną przy okazji
przesuwania
biurka powieść Jane Austen pod tytułem "Emma" i świat cały dla niej nie
istniał.
Pawełek podrzucał na dłoni cegłę, Danusia snuła mu do ucha narzekania, że
poświęca jej coraz mniej uwagi, a Joanna Borejko patrzała na to z boku i
myślała, że ona na pewno nie dręczyłaby tak tego cudownego chłopca.
Natomiast
Idą, siedząc cichutko jak zając pod miedzą, pochłonięta była obserwowa-
niem renesansowego Pyziaka i tej idiotki swojej siostry. Obserwacje
jednakże nie
przyniosły jej nic prócz irytującego zawodu. Gabrysia patrzała, owszem,
na
ramiona renesansowego Pyziaka, lecz na jej twarzy nie było śladu emocji,
a
wyłącznie zniecierpliwienie.
- To co, Pyziaczku, zamuruj ścianę i cześć - powiedziała despotycznie.
- Proszę uprzejmie - rzekł Pyziak. - Już się robi. Podaj cegłę. Chlapnął
zaprawą, wyrównał, położył cegłę, a potem drugą.
- Cholera, wiecie co - powiedział. - Czuję się jakbym zamurowywał
grobowiec.
Wszyscy spojrzeli na niego z zaskoczeniem.
- Co ty gadasz - zaśmiał się Paweł.
- A ja myślę, że coś w tym jest - oderwała się od lektury Aniela. -
Powiedziałabym, że zamykamy tej pani okno na świat.
- Bzdura - śmiał się Paweł.
- Zupełna bzdura - poparła go Gabrysia. - Jazda, Pyziaczku, bez
sentymentów.
Zamuruj donosicielce ten peryskop.
- Kiedy mi głupio... mam uczucie, jakby Mazepa tam siedział.
- Patrzcie na Pyziaka, jaki poetyczny.
- Ja, Robciu? Ja poetyczny? - obraził się Pyziak. - Proszę bardzo. Podaj
cegłę.
I w ciągu dziesięciu minut otwór w ścianie został pięknie i fachowo
zamurowany.
3
Wieczorem tego dnia Gabrysia i Pyziak poszli do kina "Bałtyk" na seans
nocny.
Film był amerykański, z Dustinem Hoffmanem, i opowiadał o tym, jak źle i
strasznie jest w USA. Niestety, sam film również był nie najlepszy, a że
nie
zawierał w dodatku scen lirycznych, Gabrysia poprosiła Pyziaka, by wyszli
przed
końcem.
Jak przystało na prawdziwego dżentelmena, Pyziak wyszedł za nią
posłusznie, choć
w głębi duszy klął soczyście, gdyż on osobiście lubił filmy gangsterskie,
niezależnie od ich klasy i poziomu artystycznego. Niemniej, kiedy
znaleźli się
na ulicy, wywołał na swej twarzy wyraz pogodno-ugodowy i spytał, czy
Gabrysia
chciałaby
może pospacerować. Ona spojrzała na zegarek i stwierdziwszy, że jest
jeszcze
dość wcześnie (była prawie północ), zgodziła się na rundkę wokół Pałacu
Kultury.
Dla zdrowia, jak powiedziała. Żeby się dobrze spało. Pyziak na to cicho
westchnął i powiedział miękkim głosem, że jeśli chodzi o niego, to on
ostatnio
sypia źle. Mianowicie najpierw nie może długo zasnąć, bo myśli - tu
zawiesił
głos, oczekując, że Gabriela zechce spytać, o czym to tak Pyziak myśli, i
zamierzając jej odpowiedzieć: "nie o czym, tylko o kim, Gabrielo". Lecz
ona
milczała, przytupując na pokrytym śnieżnymi krupami chodniku, więc Pyziak
dodał,
że jak już zaśnie, to, niestety, dręczą go smutne i melancholiczne sny i
już
chciał zagłębić się w szczegóły, kiedy Gabriela spojrzała na niego
wilkiem i
wydała z siebie krótki, jadowity chichot, a następnie spytała celnie, czy
sny
owe są dlatego tak dokuczliwe, że śni mu się cała drużyna juniorek, a
jeśli nie,
to może pojedynczo któraś z koleżanek szkolnych. Dodała też, że woń
kwiatu
jabłoni bywa dusząca jak cholera i wobec tego Janusz Pyziak przypomniał
sobie
poniewczasie, że nic tak dobrze na Gabrielę nie działa, jak milczenie.
Ucichł
więc i maszerowali razem, noga w nogę, przez pustą ulicę Armii Czerwonej,
ku
pomnikowi Mickiewicza. Oświetlony zegar na wieży Zamku wskazywał za
kwadrans
dwunastą, na Domu Partii łyskał czerwony napis, zachęcający do czytania
"Gazety
Zachodniej", ulica była mocno oświetlona neonami oraz długimi szeregami
lamp
łukowych. Natomiast w parku za pomnikiem było ciemniej. Gabriela i
Pyziak, nie
porozumiewając się ani słowem, skręcili zgodnie w stronę parku, jakby
oboje
cierpieli na światłowstręt. Kiedy wszakże znaleźli się na asfaltowej
alejce,
Gabrieli nagle strzeliło do głowy, że dawno nie biegała na czas, i
zaproponowała
wyścigi do końca ścieżki, po czym rzuciła się w ciemną głąb alejki jak na
bieżnię i pozwoliła Pyziakowi pierwszemu znaleźć się przed Operą, gdzie
było
nawet dość jasno i stosunkowo ruchliwie, jak na Poznań o pomocy,
oczywiście.
Przeszli przez jezdnię, obejrzeli beznadziejne fotosy w gablotach,
pokiwali
głowami i skręcili w stronę Teatralki. Tu stanęli na szczycie wzgórza i
popatrzyli na dom, w którym na poddaszu świeciło się jeszcze okno Anieli.
Gabrysia zauważyła, że pewnie Anielka nie może oderwać się od "Emmy" i
będzie ją
czytać do rana, i w tym momencie Pyziak po raz drugi przełamał milczenie.
- Gabuniu - powiedział, wziął ją za rękę, spojrzał jej w oczy, stracił
dech,
odzyskał go i wyznał: -Jesteś najbliższą mi istotą...
Na te słowa Gabrysia skamieniała, po ułamku sekundy otworzyła usta i
odparła z
miejsca:
- Powiedz to swojej cioci. - Po czym odchrząknęła, żeby móc mówić głosem
nieco
pewniejszym, i dodała: - Stary, czemu ty mnie z uporem klasyfikujesz jako
gęś,
to ja już naprawdę nie rozumiem.
- Co ma gęś do rzeczy? - powiedział Pyziak słabo.
- To, że nią nie jestem. Myślący człowiek nie daje się brać na plewy.
Schowaj
sobie swoje wytarte frazesy dla osób naiwnych.
- Wytarte?! Wytarte?!
- Wyświechtane, stary. Wyświechtane.
- Gabrielo, życzę sobie, żebyś nie mówiła do mnie per "stary".
- Proszę uprzejmie. Masz prawo sobie życzyć. Ja też sobie życzę, żebyś
mnie nie
traktował stereotypowo.
- A jak?!
- W ogóle mnie nie traktuj, stary. W ogóle.
- Gabrielo, miałaś do mnie nie mówić per "stary"!!
- A słusznie. A jak byś wolał?
- Janusz! Janusz, do stu diabłów! Nie "stary", nie "Pyziaczku"i nie
"koleś"!
Janusz! Albo-Jasiu...
- Żałosne, żałosne, koleś. Niech ci mówią "Jasiu" te wszystkie twoje...
kwiatuszki. -To mówiąc, Gabriela wyrwała dłoń z ręki Pyziaka i ruszyła
energicznym krokiem ku pobliskiemu skrzyżowaniu ulic Roosevelta i
Dąbrowskiego.
Pyziak za nią.
- Kwiatuszki? Kwiatuszki. Jakie znów kwiatuszki?!
- Jabłoni. Stary, naprawdę lepiej byś milczał. Mówiłam ci tyle razy.
- Mówiłaś. Balona ze mnie robiłaś, kwiatuszku.
- Tylko nie to, Pyziak, nie jestem żadnym kwiatuszkiem!
- O, w istocie - rzekł Pyziak. - Kwiatuszkiem to ty nie jesteś. Dobitne
to
stwierdzenie zdziwiło nieco Gabrielę. Przystanęła pośrodku jezdni.
- Ach, nie?
- Nie - rzekł Pyziak mściwie. - Przypominasz mi raczej coś z warzyw. O,
kalafior, stara. Kalafior. Jesteś tak pozbawiona wdzięku i romantyzmu jak
on.
Jesteś wcieloną prozą życia. Córka takiego ojca! Niestety. Mam cię
odprowadzić
pod dom czy już sama trafisz?
- O, sama trafię, dziękuję ci uprzejmie - odparła Gabrysia głosem
zdławionym z
urazy i odwróciwszy się na pięcie, zostawiła Pyziaka koło witryny "Foto-
Angelo".
W zasadzie chciało jej się płakać jak diabli, zapewne ze złości na
durnego
Pyziaka, chciało się jej też pobiec za nim i jeszcze coś wyjaśnić, nie
wiadomo
co, bo przecież to on (on, jasne!), on ją obraził i skrzywdził. Nurtowało
ją też
zaskakujące pragnienie, by zawołać za nim "Jasiu!" - lecz obejrzawszy
się,
zobaczyła jego wysoką sylwetkę już gdzieś koło skwerku przy "Merkurym",
wobec
czego stłumiła w sobie wszystkie wyżej wymienione pragnienia i pobiegła
do domu.
Wpadła do bramy i natychmiast w jej ciemnościach zderzyła się z kimś
wysokim i
masywnym.
- A! - wystraszyła się. - Kto to?
- Ja, Kaczmarek - szepnęła w mroku sylwetka, na głowie której po krótkiej
chwili
dało się już odróżnić berecik. - Z Komitetu Blokowego. Panna Gabrysia?
- Tak, ja, a co, nie ma światła?
- Cśśś! Jest, ale specjalnie wyłączyłem. Pani pamięta? Dziś sobota,
północ. O
tej porze miały być te hałasy w piwnicy.
- Faktycznie.
- Dobrze, że panią spotykam.
- Też się cieszę, ale teraz to już muszę iść do domu.
- A nie pożyczy mi pani kluczy do piwnicy? Ja mam, ale tylko od tego
nowego
wejścia, od drugiej strony. Jakbym miał od tego wejścia, tobym ich
zaskoczył.
Gabrysia pogmerała w kieszeniach i wręczyła blokowemu kółko z kluczami.
Ten
zapalił malutką latarkę, oświetlił jej promykiem schody i zstąpił po nich
do
drzwi piwnicy. Chwilę gmerał przy kłódce, wreszcie ją otworzył.
- Zajdę drani od tyłu - wyszeptał i zgasił latarkę. - No to idę. W chwili
gdy
gasił latarkę, z głębi piwnic doniósł się głuchy łoskot, jakby otwierano,
czy
też zamykano, ciężkie drzwi.
- Aha! Już są! - szeptał blokowy. - Panno Gabrysiu, a nie poszłaby pani
ze mną?
Byłaby pani świadkiem w razie czego.
- Hm - rzekła Gabrysia z wahaniem.
- Co się pani boi - przynaglał pan z Komitetu Blokowego lękliwym szeptem.
- Ja
jestem z panią. No, idziemy?
- Dobra - zgodziła się Gabriela. - Powiem panu, że mi dzisiaj nic nie
straszne.
- Cśś! Uwaga!
Znów hałas, łoskot, potem głuche turkotanie. Coś ciężkiego jechało po
kamiennej
podłodze piwnicy.
- Idziemy! - szepnął blokowy, łapiąc Gabrysię za rękę, -Jakby co, to pani
rzuca
się w tył i leci po pomoc. Może tatusia szanownego zawołać albo po
milicję
dzwonić. O, słyszy pani?
Zeszli w dół, słysząc dalekie pobrzękiwanie kluczy. Ktoś mówił
rozkazującym
szeptem, lecz z daleka trudno było rozróżnić słowa.
Na palcach, ostrożnie i cichutko, blokowy i Gabrysia zeszli po ceglanych
schodach do samej piwnicy. Owionął ich zimny, suchy zapach typowy dla
porządnej
piwnicy w porządnym starym poznańskim domu. Pachniało też pyłem węglowym
i
naftą, i nagle, niespodziewanie - czosnkiem.
Drogę do piwnicy Gabrysia mogła przebyć po omacku, bo chodziła tędy po
węgiel co
najmniej kilka razy w tygodniu. Wiedziała, że korytarz piwniczny ciągnie
się pod
całym domem, po obu stronach mając oddzielone od siebie nawzajem
ściankami
boksy, z drzwiczkami zamykanymi na kłódki. Korytarz zakręcał następnie
pod kątem
prostym i w pewnym miejscu był przedzielony ścianką z desek, w której
znajdowało
się wejście, zawsze zamknięte.
Do tej to ścianki dotarli teraz Gabrysia i blokowy i ujrzeli,
przedostające się
przez szpary w deskach, światło latarki.
W tym świetle struchlała Gabrysia ujrzała oczy pana Kaczmarka. Były one
wytrzeszczone ze strachu i pełne grozy. Poszła za jego spojrzeniem i
ujrzała
przez szparę stojącą tuż obok ścianki z desek wyładowaną taczkę. Pakunek,
który
ją wypełniał, owinięty był w jakieś szmaty, spod których wystawały krwawe
szczątki, przykryte po wierzchu papierem, niegdyś białym, a obecnie
splamionym
posoką.
Gabrysia i blokowy schwycili się za ręce i nie zdołali uczynić już nic
ponadto,
gdyż za ich plecami gruby męski głos zapytał groźnie:
- Co to? Kto tu? Co wy tu robicie?
- Jezus Maria! - jęknął pan Kaczmarek cichutko i jedną ręka ściskając
dłoń
Gabrysi, drugą przesunął guziczek latarki. Promień światła przeleciał po
grubym,
puszystym swetrze, po zamszowej marynarce, po białym kołnierzu koszuli,
spod
którego wystawał jedwabny szalik, wreszcie oświetlił tęgą szyję i twarz
mężczyzny stojącego przed nimi.
- O - powiedział blokowy z respektem. - Pan dyrektor.
- Co się pan tak skrada, co? - spytał sąsiad z drugiego piętra tonem
kwaśnym i
nawykłym do rozkazywania. - Po co pan tu łazi z tą panią? Zgaś pan to!
Zanim blokowy odpowiedział, drzwi w ścianie z desek otworzono z drugiej
strony.
Wyszedł człowiek w gumiakach.
- Panie dyrektorze, cholera, światła nie ma - powiedział.
- Chwileczkę, panie Szymuś. No, więc... co wy tu robicie? - elegancki
dyrektor
zwrócił się do blokowego.
- Chodzi o hałasy, panie dyrektorze - rzekł blokowy. - Jestem z Komitetu.
- Z jakiego Komitetu?!...
- Blokowego.
- Ach, blokowego.
- Są zaistniałe skargi od lokatorów na hałasy w porze nocnej, w piwnicy,
i my,
jako instancja...
- Dobra, dobra, panie blokowy.
- Musieliśmy zareagować...
- I tu pan reaguje, o tej porze?
- Panie dyrektorze... - wylazł drugi facet w gumiakach. - Pan pozwoli
latareczkę, bo nawet kłódki nie widzę.
- Ja też mam latarkę - rzekł blokowy niezłomnie i razem z Gabrysia i
latarką
podążył za facetem w gumiakach. Po przebyciu drzwi w ścianie z desek
znaleźli
się w zamkniętym zakończeniu korytarza. Drugie wejście do piwnicy, to,
które
niedawno przebił dozorca, znajdowało się w czołowej ścianie i prowadziło
na
podwórze. Zawiewał teraz stamtąd lodowaty chłód, przeciągając przez cały
korytarz. Pani Szczepańska miała rację, prosząc o zamykanie żółtych drzwi
od
schodów - ale teraz myśl ta nie zaprzątnęła Gabrieli ani przez sekundę.
Gabriela
stała drżąc
i z dreszczem na plecach wpatrywała się w upiorną taczkę, przyczynę
nocnych
hałasów.
Blokowemu też nie wyszła ona z pamięci. Co to jest? - spytał twardo
wskazując
latarką na krwawe szczątki
pod papierem.
- Cielak -mruknął pan Szymuś, mocując się z kłódką. - Poświeć no
oan tutaj, dobra? Panie dyrektorze, pan pozwoli tę dużą latarkę, teraz ją
tu
powiesimy. Trzeba podzielić mięsko i do lodówki.
Latarka, wisząca dotąd na ścianie z desek, została przeniesiona do
wnętrza
dyrektorskiej piwnicy.
- O Jezu... - usłyszała Gabrysia szept pana Kaczmarka. - Tyle dobra...
tyle
dobra...
- No, no, panie blokowy - przemówił ojcowskim głosem dyrektor.
- Nie puścimy pana przecież z pustymi rękami. Weź pan trochę tej
kiełbasy, w
nagrodę za obywatelską postawę, i dobranoc. Dla tej pani też coś się
znajdzie,
oczywiście.
- Nie potrzebuję - warknęła Gabriela.
- Pani też z Komitetu Blokowego? - spytał groźnie z ciemności głos
dyrektora
rąbiącego mięso tasakiem i ładującego je do szafy zamrażal-niczej, która
stała
przy ścianie piwnicy.
- Nie - odparła Gabrysia. - Ja tu w czynie społecznym.
- U - mruknął dyrektor. - No, niech się pani tak nie oburza. Przykro mi z
powodu
tych hałasów.
- Oj, te hałasy, te hałasy - wtrącił łagodnym a filuternym tonem pan
Kaczmarek.
- Lokatorzy się skarżą... że to niby w nocy spać nie mogą...
- Panie blokowy, nie bądź pan śmieszny - wyśmiał się pan Szymuś.
- Kiedy mamy wozić, w dzień? Żeby kto się dyrektorowi włamał! Nie wiesz
pan,
jacy ludzie teraz nieuczciwi się porobili?151
29 stycznia 78 niedziela
-^ ,, ^
. 'r
- Gabuniu, czego ty taka zła chodzisz, istna osa.
- Ja? Nic podobnego, zdaje się cioci.
- To pomóż pierogi cedzić. Tylko ostrożnie, ostrożnie.
- Felu? - Ojciec Borejko wszedł do kuchni. - Czy prędko będzie obiad?
- A bo co? - krzyknęła ze złością ciotka Fela, dmuchając na palce, które
poparzyła sobie wskutek raptownego wkroczenia szwagra. -Jak jesteś
głodny, to
pomóż, będzie szybciej!
- Kto mówił, że ja jestem głodny? - spytał z godnością tata Borejko. -
Gabrysiu,
czy ja mówiłem, że jestem głodny?
Córka rzuciła mu spode łba takie spojrzenie, że aż się zachłysnął.
- Dziecko, co ci jest?
- Nic!!! - odparła Gabriela głosem trucicielki. - Jak mnie jeszcze raz
kto o to
spyta, to nie ręczę za siebie.
- A co się stało?
- O, tato, radzę ci, daj spokój.
- Masz do mnie żal?
- O co?
- To ja pytam, o co.
- Ależ ja nie mam żalu do nikogo!
- Jeno do ciebie, niebogo - nie oparł się pokusie zacytowania ojciec
Borejko. -
A jednak wydaje mi się, Gabrysiu, że coś cię gryzie. Gabrysię gryzło
sumienie
oraz myśl o Pyziaku Jasiu. Lecz do tego nie przyznałaby się nawet przed
sobą.
- O, jak chcesz, to ci powiem - wycedziła złym głosem. - Wczoraj w
piwnicy
widziałam całego cielaka i z dziesięć kilo kiełbasy. Wszystko to załatwił
sobie
sąsiad. Zastanawiam się, dlaczego u nas na obiad są dziś pierogi z serem
i
ziemniakami. Dlaczego nasze uczty Trymalchiona mają zwykle charakter
duchowy?
- O, Gabrysiu - rzekł ojciec z wyrzutem, - Naprawdę nie wiesz, dlaczego?
- Wiem, wiem. Nie mamy pieniędzy. Zastanawiałam się jednakże, z jakiego
powodu
my ich nie mamy.
- A, to proste. Pecuniae oboediunt omnia, a ja umiem je zarabiać tylko w
uczciwy
sposób.
- Duma nie pozwala ci inaczej.
- Właśnie, córko sarkastyczna. Duma jest zawsze idiotycznym gestem, jeśli
przyjąć punkt widzenia człowieka praktycznego. Znajdź chwilkę, to ci
przeczytam,
co na ten temat mówił Arystoteles.
- Ja wiem, tato, co na ten temat mówił Arystoteles...
- O, albo Marek Aureliusz.
- ...ale to było jednak parę lat temu.
- To nie ma nic do rzeczy - obruszył się ojciec. - Na ich etyce stoi cała
etyka
współczesna.
-Wątpię.
- Przepraszam, ale w co wątpisz, bo tó dla mnie niejasne.
- Że w ogóle istnieje etyka!!!
- Gabrysia, jak mówisz do ojca - zdenerwowała się ciotka Felicja.
- Cicho mi bądź zaraz, pierogi przelej zimną wodą i barszcz przecedź. I
wołaj
dzieci, żeby myły ręce.
2
Przy obiedzie, jak na złość, wszyscy mówili o Pyziaku. Zaczęło się od
tego, że
ciotka dostrzegła zamurowaną dziurę w ścianie. Aprobująca jej uwaga dała
wszystkim obecnym, nie wyłączając ojca, a wyłączając Gabrielę, powód do
wygłaszania peanów pod adresem tego niezastąpionego młodzieńca. Gabriela
jadła
ponuro, patrząc w talerz, a smakowite pierogi stawały jej w przełyku jak
stygnący beton. Nie wiedziała też, jakimi słowy zawiadomić rozkochaną w
Pyziaku
rodzinę, że człowiek ten nie przestąpi już progu ich domu. Przeczuwała,
że gdyby
ojciec poznał ze szczegółami przebieg wczorajszej rozmowy, mógłby się
zachować
nieobliczalnie. Zbyt bowiem polubił Janusza ostatnimi czasy, by teraz
zgodzić
się bez protestu na brak tak chętnego i wiernego słuchacza.
Na szczęście temat rozmowy szybko się zmienił. Podano deser
- galaretka z mrożonymi truskawkami - i ciotka przemyciła aluzję, że
wszystko
drożeje, co skłoniło ojca do wdzięcznej wolty. Powiedział, mianowicie, że
spotkał onegdaj w tramwaju wychowawczynię Nutrii. Zdumiona Gabrysia
zapytała,
jakim cudem rozpoznał wychowawczynię Nutrii, nie widząc jej przedtem
nigdy w
życiu. Ojciec zrobił niedbałą minę,
-ruszył brwiami i rzekł, że to nie on ją rozpoznawał, lecz vice versa, co
zresztą nie było trudne, gdyż jechał właśnie z kolegą szkolnym, który
bezustannie ryczał na całe gardło: "Borejko, stary chłopie!" i walił go
po karku
w przystępach czułości. Otóż, kiedy wreszcie ojcu udało się spławić
kolegę,
mamiąc go obietnicą rychłego spotkania, podeszła urocza dama z jasnym
kokiem,
podobna do jakiejś angielskiej aktorki, i spytała, czy może pan Borejko
jest
ojcem Natalii z I b, na co ojciec odparł, że wszystko się zgadza z
wyjątkiem
klasy, i gotów był dać się zabić za pogląd, że Nutria chodzi do klasy II.
Na
szczęście wychowawczyni przyszło do głowy, żeby uzgodnić z ojcem rysopis
Natalii
i wtedy wysiedli oboje na moście Teatralnym, gdzie przez następne
dziesięć minut
ojciec wysłuchał interesującej historii, jednocześnie poddając się
dystyngowanemu urokowi, jaki emanował z nauczycielki.
Cała sprawa wyglądała następująco: zgodnie z odgórnymi dyrektywami
wychowawczymi
w klasie utworzono zespoły po siedem osób. Każdy zespół miał swego
siódemkowego
i Natalia właśnie też była siódemkową. Zadaniem takiej osobistości było
obserwować kolegów ze swej siódemki podczas przerw i pod koniec każdego
dnia
lekcyjnego meldować wychowawczyni, które z dzieci było grzeczne, a które
nie,
które biegało na drugie piętro, a które łobuzowało w ubikacji, które
skoczyło do
kiosku po gumę do żucia, a które wdało się w bitkę.
Wychowawczyni, osoba na poziomie, nie respektowała powyższego zarządzenia
zbyt
rygorystycznie. Dopuszczała chętnie możliwość oględnych wygibasów
moralnych,
typu: "nie chcę skarżyć, niech on sam się przyzna" lub "nie zwróciłam
szczególnej uwagi". Jednakże, kiedy Nutria wróciła po chorobie do szkoły,
nauczycielka zaobserwowała u niej zastanawiającą zmianę. Otóż meldunki
Nutrii
przez dwa pierwsze dni nie odbiegające od normy, w ciągu następnych dni
zmieniły
się w dość jadowite donosy, w dodatku, niestety, nie znajdujące pokrycia
w
rzeczywistości. Nutria mijała się z prawdą, a mówiąc ściślej i bez
ogródek -
łgała jak z nut na temat rzekomych przewinień koleżanek ze swej siódemki.
Wychowawczyni sprawdziła to, podglądając dzieci na dużej przerwie. W
rzeczy
samej, Natalia chodziła po korytarzu osamotniona, z miną agresywną, i nie
zwracała najmniejszej uwagi na swoją siódemkę, która dziewczyńskim
zwyczajem
zbiła się w stadko i grzecz-niutko spacerowała pod rączki, szepcząc sobie
różne
sekrety. Po lekcji Nutria oświadczyła, że jej siódemka na dużej przerwie
zdemolowała spłuczkę w ubikacji i kupowała w sklepie PSS napój Orange.
Gdyby to
ostatnie przewinienie istotnie miało miejsce, winowajczynie zostałyby
ukarane
srodze, ponieważ sklep PSS znajdował się za niebezpiecznym skrzyżowaniem
ruchliwych ulic, a zresztą uczniom nie wolno było oddalać się od budynku
szkolnego w godzinach lekcyjnych. Jednakże nauczycielka na własne oczy
widziała
zachowanie Nutriowej siódemki na dużej pauzie, wobec czego dyplomatycznie
zmieniła temat i uciszyła protesty pokrzywdzonego kalumniami zespołu. Jej
pedagogiczny zmysł obserwacyjny mówił bowiem wyraźnie, że z dobrą, miłą i
wrażliwą Natalią dzieje się coś niedobrego.
Wszystko to wychowawczyni I b opowiedziała ojcu Borejce marznąc w
porywistym
styczniowym wietrze, i dodała, że mimo trwających ferii problem nurtuje
ją
nadal. Pytała też, czy ojciec Natalii nie zauważył
czegoś niezwykłego w zachowaniu swej córki, i otrzymała odpowiedź że
absolutnie
niczego takiego nie spostrzegł.
Zakończywszy tę przydługą opowieść tata Borejko poprosił, żeby mu podano
herbatkę, przypadkiem spojrzał na Gabrysię i żachnął się na widok
kamiennego
oburzenia, wyrytego na jej obliczu.
- O co znów chodzi, moje dziecko? - chciał wiedzieć.
- Tato - odrzekła mu Gabriela. - Wybacz, że będę okrutnie szczera. Gdyby
którejś
z nas wyrosły nagle ośle uszy, ty nadal twierdziłbyś, że nie zauważyłeś
niczego
niezwykłego.
Ojciec się ubawił.
- Na jakiej, pulchemma, podstawie podejrzewasz mnie o podobną hipokryzję?
- Hipokryzję? Ja nie twierdzę, że mijałbyś się z prawdą. Ja twierdzę, że
naprawdę nic byś nie zauważył. Ojciec zastanowił się.
- Uważam, że jesteś w błędzie-orzekł po dojrzałym namyśle. -Tak,
zdecydowanie
jesteś w błędzie.
Gabriela zostawiła go w tym przekonaniu i poddała śledztwu Natalię.
- Powiedz no, o co chodziło z tą siódemką?!
- Nie wrzeszcz na nią, dobra?! - wtrąciła ze złością Idą. - Ty na
wszystkich
wrzeszczysz brutalnie, moja droga. Pozwól, że ja z Nutrią porozmawiam,
mnie się
ona przynajmniej nie boi.
W ciągu następnych pięciu minut każda z obecnych osób, nawet Pulpecja,
usiłowała
przeforsować pogląd o swoich wyjątkowych uzdolnieniach pedagogicznych,
które
pozwolą wyciągnąć z Nutrii oczekiwane zeznanie. Skutek był taki, że
Nutria,
dotąd siedząc ze spuszczoną głową i czerwonymi uszami, nagle zerwała się
i
wybiegła z pokoju, bucząc tragicznym basem: - Nie powiem! Nie powiem!
Zabijcie
mnie!
Widząc to ojciec zauważył, że akq'a wychowawcza spaliła na panewce i że
wobec
tego on idzie teraz wyciągnąć swoje membra putrida na tapczanie, ponieważ
po tej
śwince wciąż czuje nawroty senności.
Gabriela w zajadłym milczeniu sprzątnęła ze stołu i wyszła z domu,
ponieważ
miała wrażenie, że jeśli pozostanie tam jeszcze sekundę, to niechybnie
kogoś
pobije.
O godzinie piętnastej trzydzieści był film w kinie "Olimpia". Ruchem
zdecydowanym i gniewnym Gabrysia zmięła gazetę z pro-eramem i energicznie
ruszyła w stronę ulicy Grunwaldzkiej. Kino Olimpia" mieściło się w
okazałym
budynku Domu Kultury MO, tuż mży skrzyżowaniu ulicy Grunwaldzkiej z ulicą
Matejki. Było stąd niedaleko do szpitala na Przybyszewskiego, toteż -
kiedy
skończył się film "Niewierna żona", pokazujący zgniliznę moralną średnich
klas
mieszczańskich we Francji - nogi Gabrieli same poniosły swą właścicielkę
w
kierunku zachodnim, ku szpitalowi.
Mama siedziała tym razem na korytarzu, w zacisznym załomku murów, pod
oknem.
Jej czerwony fotel usytuowany był dokładnie pod wielkim ponurym
linorytem,
ofiarowanym zapewne szpitalowi przez wdzięcznego grafika--ozdrowieńca.
Na okolicznych fotelach, na krzesełkach i ławeczkach pod ścianą widać
było
szemrzące grupki bladych pacjentek, a także czerstwe, czerwone od mrozu,
tryskające zdrowiem oblicza odwiedzających. Korytarz był długi, wysoki i
obszerny - gmach szpitala pochodził z okresu, kiedy jeszcze normy
budowlane
służyły ludziom, a nie odwrotnie. Twarz mamy zaświeciła jak blade
słoneczko przy
końcu tej mrocznej trasy.
- Cześć, żołądkówko.
- Cześć, Gabusiu.
- Jak leci?
- Mnie dobrze. A tobie nie najlepiej, jak widzę.
- Widzisz to, naprawdę?
- Z punktu. Z punktu. Nos ci się ciągnie po ziemi, a w oczach masz gniew.
Nie wiadomo dlaczego, Gabrysi to pochlebiło.
- No, to mów - powiedziała mama, sadzając córkę w sąsiednim fotelu i
klepiąc po
ręce.
- Ten Pyziak.
- Pyza.
- Jaki Pyza. Pyziak. Janusz.
- Pokłóciliście się?- ucieszyła się mama.
- Uhm. - Głupio było mówić mamie o wszystkim. Ale komuś przecież trzeba
było
powiedzieć.
Gabrysia stłamsiła opory i patrząc w bok, jąkając się i gryząc paznokcie,
opowiedziała mamie wszystko, co zdarzyło się jej ostatnio z Pyziakiem.
Zwięźle
nakreśliła tło, precyzyjnie odmalowała charakter Janusza, przytoczyła
słowo w
słowo wszystkie jego wypowiedzi, opisała malowniczo spojrzenia, gesty i
uśmiechy, streściła swoje domysły i podejrzenia, i wreszcie podsumowała
stwierdzeniem, że nie wie, co o tym sądzić, i prosi mamę o radę.
- O radę? - upewniła się mama i ciaśniej otuliła się szpitalnym
szlafrokiem.
- Tak. Mamo, powiedz mi koniecznie, jakie są symptomy prawdziwej miłości.
Po
czym mam rozpoznać, czy Pyziak mówi mi prawdę, czy też cynicznie nabiera?
- Myślę, że on nabiera - powiedziała z przekonaniem mama, pragnąc gorąco,
by
wspomnienie uwodzicielskiego Pyzy jak najspiesz-niej zatarło się w
pamięci
córki. - A co do symptomów, nie mam doświadczenia. Osobiście byłam
zakochana
kilkakrotnie, ale zawsze bez najmniejszej wzajemności.
- Naprawdę?!
- Tak jest. Z perspektywy lat rozumiem, żechłopcy bali sięmniejak ognia,
ponieważ byłam bardziej niż oni energiczna. Rzecz dziwna;
z reguły zakochiwałam się w dziarskich i żądnych czynu dynamicznych
brunetach. A
oni mnie z reguły żywiołowo nie cierpieli. Przełom nastąpił dopiero,
kiedy
poznałam waszego ojca.
- Aha - mruknęła Gabriela ze zrozumieniem.
- Właśnie. Więc, jak widzisz, doświadczenie moje ogranicza się do jednego
tylko
przypadku, i to nietypowego. Na randkach wasz ojciec rozmawiał ze mną
głównie o
Alkaiosie z Mityleny, twórcy strofy alcejskiej, a jedyne dygresje, jakie
czynił,
dotyczyły utworów religijnych Tibullusa. Kiedy podsunęłam mu delikatnie,
że
mogli byśmy się pobrać, powiedział: "O, z przyjemnością" - i opisał mi
szczegółowo rzymskie obyczaje weselne.
- Ten nasz tata! To takie duże dziecko.
- O, moja droga - oburzyła się mama. - Nie bardziej niż inni. W gruncie
rzeczy
wszyscy jesteśmy duże dzieci, mam tu na myśli naszą wieczną potrzebę
akceptacji
i nasz głód uczucia. Zauważ, że każdy z nas
1-58
"st w petoi szczęśliwy tylko wówczas, kiedy go pochwalą oraz kiedy kocha
i jest
kochany. Od dzieciństwa do grobu. Różnie tylko się przedstawiają powody,
dla
których nas chwalą, oraz osoby, które chcemy kochać. Nie ma człowieka,
którego
by nie można rozbroić stosując te dwa zabiegi.
- No, powiedzmy, że koloryzujesz.
- Nic podobnego. Spróbuj. Spróbuj na przykład polubić panią Szczepańską i
dać
jej to do zrozumienia. Tatami opowiedział o waszej aferze z ESD.
Gabrysiu, nie
bądź taka bezwzględna. Zamiast wygłupiać się z eksperymentalnymi
sygnałami
dobra, spróbuj po prostu być dobra bez eksperymentów.
- No, ale myśmy zeszły z tematu. Miałaś mi coś
poradzi
ć w związku z Py... to jest, z Jasiem.
- Ojciec mówił, że Pyza ma na imię Juliusz.
- Nie, Janusz.
- Wiesz, on ma takie oczy, że ja bym mu nie wierzyła na twoim miejscu.
- Ach, tak? - mruknęła Gabrysia, kryjąc zawód.
- Zdecydowanie. Ty lepiej w ogóle nie myśl o chłopakach. Ucz się pilnie,
doskonal swój umysł i duszę, a jak przyjdzie czas, że się zakochasz, to
od razu
będziesz wiedziała, że to jest to.
- Nie takiej rady od ciebie oczekiwałam, szczerze mówiąc.
- Ja wiem. Oczekiwałaś ode mnie, że nie znając Pyzy poradzę d, żebyś mu
uwierzyła. Ach, lebiego, przecież ja go widziałam raz, i to przez pięć
minut.
- Wystarczyło, żeby się do niego uprzedzić, co?
- Czy ja mówiłam, że jestem do niego uprzedzona?
- Nie, nie mówiłaś - powiedziała gorzko Gabriela. -Ale nie mówmy już o
tym, bo
on i tak ze mną zerwał. Powiedział, że jestem podobna do kalafiora. Do
kalafiora!
- Tak, to jednak bez wątpienia bardzo obraźliwe porównanie.
- To czemu się śmiejesz?!
- Bo jest też śmieszne. Gabuniu, wcale nie jesteś podobna do kalafiora.
Jesteś
podobna do całego pęczka rzodkiewek. Ten twój Pyza niema oczu. Słuchaj,
czy
wiesz, że w najbliższym tygodniu wychodzę ze szpitala?
- Co?! Hurrra!!'.
- Uch! Nie ściskaj tak, bo brzuch mnie boli.
- A sanatorium?
- Nie jadę. Jestem już zdrowa, co się będę obijać po jakichś sanatoriach.
Muszę
wrócić do domu i zająć się tym wszystkim.
- Czy to nie z mojego powodu ta nagła decyzja?
- Jaka znów nagła? Nic podobnego - mama spojrzała na Gabrysię z ukosa i
jej oczy
zaświeciły błękitnie i radośnie. -Aha, a czy pamiętasz, że za dwa dni
imieniny
ojca? No, leć do domu i nie martw się, wszystko będzie dobrze.
4
Stanowczo mama miała właściwości żywej wody z cudownego źródła. Gabriela
wracała
do domu zreanimowana, wyleczona ze wszystkich zmartwień z problemem Jasia
Pyziaka na czele. Jednakże na moście Teatralnym nastrój ten uległ
odmianie, gdyż
przechodząc koło przystanku ujrzała charakterystyczną wysoką sylwetkę z
orlim
profilem. Pyziak czekał na tramwaj naprzeciwko sklepu z obuwiem. Stał
twarzą do
hotelu "Merkury", więc oczywiście nie mógł nie dostrzec, jak Gabrysia
idzie
przez jezdnię. A jednak spojrzał na nią jak na powietrze, bez śladu
jakiejkolwiek emocji na twarzy. Gabrieli zamarł na ustach półuśmiech
pólprzyzwolenia i żeby ukryć jego ślady, wytarła nos rękawiczką. Minąwszy
Pyziaka przeszła przez jezdnię za wysepką tramwajową i koło sklepu z
obuwiem
spojrzała na witrynę. Pyziak widziany w szybie był równie niezłomnie
odwrócony w
inną stronę, a jego plecy demonstrowały swą prostą i dumną linią, co
myśli o
Gabrieli ich właściciel.
"No cóż - pomyślała Gabrysia. - Szkoda. Ale nie będziemy się przecież
przejmować
nieobytymi koszykarzami". Postanowiła jednocześnie wypisać się z sekcji
koszykarskiej, ponieważ znoszenie podobnych fochów na każdym treningu,
gdy
szatnie juniorów i juniorek sąsiadują ze sobą, a wyjście w ogóle jest
jedno,
byłoby zdecydowanie okropnością.
Zdawało się jej ponadto, że wszystko gra i że Pyziak wraz z jego minami i
grubiaństwem nie istnieje dla niej jako problem. Przyszła do domu, zdjęła
botki,
wrzuciła kurtkę na szczyt wieszaka i poszła do kuchni, żeby napić się
herbaty.
Wszystko z zupełnym spokojem.
Po drodze minęła uchylone drzwi łazienki i ujrzała Nutrię siedzącą w
wannie
pełnej wody i płaczącą cicho, lecz rozpaczliwie.
Normalną reakcją Gabrieli na płacz którejś z sióstr była lekka irytacja i
obrzydzenie. Ale dziś była dziwnie wrażliwa na cudzą niedolę. Stojąc w
pustym
mieszkaniu pod drzwiami łazienki, Gabriela zadała sobie pytanie, czy mama
miała
rację, nazywając ją bezwzględną. Nigdy Gabrysia nie patrzała na siebie z
tej
strony. Zawsze uważała się za osobę dobrą i miłą. Teraz, na widok
samotnej,
małej dziewczynki płaczącej tak beznadziejnie w ogromnej wannie pełnej
wody,
Gabriela z rumieńcem wstydu pojęła, że nigdy dotąd nie rozmawiała z
Nutrią tak,
jak przystało starszej siostrze. Nigdy nie miała dla niej czasu,
pokpiwała,
krzyczała, strofowała i poganiała, i nie próbowała zrozumieć, co się
dzieje w
rudej głowie tego tak przecież kochanego stworzonka.
Nawet teraz nie bardzo umiała wejść po prostu do łazienki, by zagadnąć
Nutrię
czy jakoś ją pocieszyć. Tak zrosła się już ze swoim pokrzykującym i
poszturchującym stylem, że za nic nie mogła przełamać się i wykrzesać z
siebie
nieco zwyczajnej czułości.
- Maluszku - powiedziała wchodząc jednak do łazienki i serce jej się
ścisnęło na
widok Nutriowej reakcji. Mała w mgnieniu oka dała nurka i wystawiła z
wody głowę
dopiero po dłuższej chwili. Wtedy już na jej buzi nie było śladów łez,
tylko
jednolita mokrość. Zapłakane, zaczerwienione oczy rzuciły lękliwe
spojrzenie
spod rudych, przylepionych do czoła kosmyków.
- Kochanie - powiedziała Gabriela drżącym głosem. - No, wyjdź już z tej
wanny.
Zdjęła z wieszaka wielki ręcznik kąpielowy i otuliła Natalię, stawiając
ją przed
sobą na stołku. - Co słychać? - spytała.
- Nic - krzywy, bojaźliwy uśmiech. Gabrysia wytarła siostrę do sucha.
- Dlaczego płakałaś?...
Nutria milczała. Była chudziutka. Nawet przez grubą tkaninę ręcznika
czuło się
jej żebra i wystające obojczyki. Gabrysia narzuciła ręcznik na
szczuplutkie
ramiona i raptem, porwana falą miłości, Przytuliła do siebie Nutrię ze
wszystkich sił.
- Yh... Ududu-dusisz mnie - sieknęła dziewczynka.
- No to powiedz, dlaczego płakałaś. Chwila ciszy.
- Bo się wstydzę... -cicho szepnęła Nutria i, uwolniona z potężnego
uścisku
starszej siostry, opuściła wzrok.
Gabrysia poprawiła ręcznik na jej ramionach i jego krawędzią otarła czoło
siostry. Spływała po nim woda z mokrej grzywki.
- Wstydzisz się? Tego, co w szkole?... No, ale powiedz... dlaczego tak
kłamałaś?
Powiedz mi spokojnie, ja już... nigdy nie będę na ciebie krzyczeć.
- Jak wróciłam do szkoły po śwince, to moja siódemka mnie już nie
chciała. Bo
Joasia była lepszą siódemkową niż ja.
- A ty chciałaś być nadal siódemkową... tak?
- Tak. Bo chciałam, żeby mnie lubiły. Ale one nie chciały mnie słuchać,
chociaż
pani powiedziała, że znów jestem siódemkową.
- Więc zaczęłaś kłamać i donosić?
- Tak - szepnęła Nutria i rozpłakała się znowu. - Nie mogłam ich zmusić,
żeby
mnie polubiły... więc zrobiłam to, żeby mnie chociaż... zauważyły.
"Zupełnie jak pani Szczepańska" - błysnęło w głowie Gabrysi.
- Natalia, nie becz - powiedziała uroczyście.
- Tak mi wstyd... - płakała Nutria. - Nie mogłam przestać... nie wiem
dlaczego... wierzysz mi, Gabuniu? Ja nie jestem zła, naprawdę... Już
nigdy nie
będę... nigdy, nigdy, nigdy!
- Oczywiście, że nie będziesz - powiedziała Gabriela z mokrymi oczami. -
Uczymy
się przecież na własnych błędach, no nie? Po feriach pójdziesz do szkoły
i ja
jeszcze pomyślę, co powinnaś zrobić. Przeprosisz koleżanki albo wiesz co?
Urządzimy wspaniałe przyjęcie i wtedy przeprosimy twoją siódemkę. Tak czy
inaczej, na pewno ci przebaczą. I nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Gabrysia powtórzyła te słowa mamy i było to jak magiczne zaklęcie. Nutria
rzuciła się Gabrysi na szyję, ucałowała z dubeltówki i nawet poróżowiała,
jakby
weszło w nią żyde. Starsza siostra pomogła jej się ubrać, wysuszyła rudą
czuprynkę i czesząc ją pomyślała, że przecież zachowanie Nutrii było od
początku
całkowicie zrozumiałe, tylko nikt nie umiał wpaść na właściwy trop.
Trzeba było
dopiero, by ona, Gabriela, poczuła się dzisiaj nieszczęśliwa i odtrącona,
żeby
pojęła uczucia Natalii. Przecież i ona sama była dzisiaj agresywna i
niedobra,
nawet dla ojca.
- No, Nutria, uszy do góry-powiedziała głośno.-Mama ma rację. Wszyscy
jesteśmy
duże, smutne, niedobre dzieci. Czy ja ci w ogóle mówiłam, że mama
niedługo
wraca?
31 stycznia 78 wtorek
Gabrysia postanowiła upiec wspaniały tort. Nutria i Pulpecja, którym na
czas
przypomniano o zbliżających się imieninach ojca, uparcie i wytrwale
ściuboliły
rozmaite laurki, powiastki, wycinanki i figurki z plasteliny, a Idą
dziergała
chusteczkę z mereżką, które to dzieło sztuki ojciec miałby ewentualnie
nosić w
butonierce. Nie zważając na podłe docinki wszystkich trzech sióstr, które
tłumaczyły J6J, ze tato posiada wprawdzie bajeczne mnóstwo różnych
eleganckich
przedmiotów, ale na pewno nie posiada butonierki. Idą dłubała igiełką w
batyście, a łzy żalu kapały jej na mereżkę.
- Życie jest krótkim pasmem smutku i cierpienia - wyznała cicho
pociągając nosem
i gęsto mrugając powiekami.
W ciągu dwóch dni druga już siostra płakała w obecności Gabrieli.
- Iduś, nie martw się, wszystko będzie dobrze - powiedziała więc
serdecznie. -
Czy ty płaczesz z powodu mereżki?
- Nie, z powodu ogólnej depresji - wyjaśniła Idą. - Mężczyźni to
podłe zwierzęta.
- A, to tak - zgodziła się Gabrysia dość zajadle.
- I Waldzio, i Klaudiusz. Obaj podlece.
- I Pyziak. On też. No, nie martw się, upiekę tort i życie będzie
weselsze -
powiedziała Gabriela mocnym głosem. - Chcieć to móc. Tort będzie pulchny,
pachnący, ociekający czekoladą, pełen orzechów, migdałów i wszystkiego.
- Hę - powiedziała Idą z powątpiewaniem.
- Co za "hę"? Myślisz, że nie potrafię? Zresztą, na wszelki wypadek
zabiorę się
do tego już dziś. Jak się nie uda, to jeszcze jutro będzie czas.
Zapadła cisza. Idą melancholijnie mereżkowała, Gabrysia wróciła do swojej
fizyki. Nutria i Pulpa gdzieś w oddali bawiły się w aptekę, w której nie
ma
połowy lekarstw. Za oknem z wolna zapadał cichy
zmierzch zimowy.
Kiedy w tej ciszy zadzwonił telefon. Idą i Gabriela skoczyły do
przedpokoju jak
pchnięte tą samą gigantyczną sprężyną o potężnej mocy. Obie jednocześnie
dopadły
aparatu i obie jednocześnie się nań rzuciły. Gabriela była jednak
silniejsza i
to ona zawładnęła słuchawką.
- Hallo? - jej głos był romantyczny, namiętny i tkliwy.
- Dzień dobry, tu Klaudiusz - rzekł łamliwy tenor w słuchawce.
- A! - burknęła Gabrysia normalnym głosem. - Już proszę Idę.
- O, nie, może nie trzeba... Chciałbym mówić z panem Borejko.
- Wyszedł - odrzekła Gabriela już całkiem niegrzecznie i przygarnęła
ramieniem
płaczącą rzewnie siostrę, która trzymając dotąd ucho przy jej uchu,
niewątpliwie
wszystko słyszała. - Proszę dzwonić wieczorem.
Odłożyła słuchawkę.
- Widzisz - załkała Idą na jej piersi. -Ja chyba jestem jakaś ułomna.
- Co. za bzdury. Dlaczego ułomna?
- Każdy chłopak mnie porzuca.
- Nic podobnego-Gabrysia poklepała Idę po rudej łepetynie.- Po prostu
Klaudiuszek przeniósł uwagę na tatę. Ojciec świetnie umie
rozmawiać z chłopakami. To pewnie dlatego, że chciałby mieć i synów.
Zauważ, że
wszyscy chłopcy, co do nas przychodzą, są ojcem zafascynowani.
- A widzisz. To może być to.
- Tylko! Pamiętasz Waldusia?
- Ja miałabym nie pamiętać Waldusia?
- Walduś panicznie bał się mamy. A ojca?
- Absolutnie nie. Rozmawiali o Hipokratesie, bo Walduś marzył, że
zostanie
lekarzem, a ja... - zatkała Idą -ja miałam być pielęgniarką i u jego
boku...
- Nie płacz, on niewart twych łez. Uląkł się świnki, kanalia. Ale
Klaudiusz,
Idusiu, Klaudiusz jest jeszcze do odzyskania. Przecież ty również
miałabyś do
powiedzienia coś na temat antyku.
- Słusznie - powiedziała Idą z nagłą werwą. - Czekaj no, niech on tylko
tu
przyjdzie. Już ja mu powiem o Apostacie, tylko najpierw sobie o tym
poczytam.
Oko mu zbieleje.
- Tę słabość chłopaków do naszego taty należy inteligentnie wykorzystać -
z
namysłem rzekła Gabriela. - Przypomnij ojcu, żeby zaprosił Pyziaka na
swoje
imieniny, a ja mu podszepnę o Klaudiuszku.
- Zgoda. Gaba, jesteś geniuszem. Nie tylko piękna, ale inteligentna,
mądra i
utalentowana.
- Zgadza się - powiedziała radośnie Gabriela. - Jak Aspazja z Miletu.
- Ciociu, cześć, tu Gaba.
- Co tam znowu, nie daj Boże?...
- Nie, nic takiego. Obiad odgrzałam, pyszny był. Teraz chciałabym upiec
dla ojca
tort, na imieniny.
- Tort? Rany boskie, Gabriela, ty się lepiej do tego nie bierz. Jak kto
ma takie
maślane łapy, to lepiej niech piłkę kopie.
- Oj, ciociu, ciociu, ja przecież gram w kosza. To jest piłka ręczna. Jak
mi
ciocia nie da przepisu na tani i szybki tort, to wezmę przepis z tej
starej
książki i na pewno mi się nie uda.
- Gabriela! On ci się nie uda i tak.
- Więc niech mi ciocia da tani przepis. Przynajmniej produktów
mniej się zmarnuje.
- Tak - powiedziała ciotka. -To brzmi rozsądnie. No dobrze, więc
słuchaj. Kostka margaryny...
- Już piszę, już. Kostka margaryny...
- Cztery łyżki mleka, cztery łyżki kakao...
- Ciociu, skąd ja wezmę kakao, przecież tego nigdzie dostać
nie można.
- Stoi tam u was w szafce nad zlewem, wysuszone na kamień. Będzie
w sam raz. Pisz dalej. Półtorej szklanki cukru...
-Tak...
- Włożyć do garnka i raz zagotować. Ma zabulgotać, jasne?
- Jasne. Ale co ma zabulgotać?
- Wszystkie produkty, włożone do garnka.
- Razem mają zabulgotać?
- Razem. Potem trzeba to ostudzić i dodać jedno żółtko.
~ A co z białkiem?
- Boże, daj mi cierpliwość. Gabrielo, białko należy oddzielić od
żółtka i wlać do miseczki.
- Aha. Co się ciocia gniewa, ciociu, ja naprawdę chcę być dobrą
gospodynią.
-Hm! Dobrze. Pisz dalej. Odlać z masy pół szklanki...
- Czego pół szklanki?
- Tej masy! Po upieczeniu posmarujesz nią tort.
-.Aha.
- Do masy w garnku dodać trzy żółtka...
- A białka do miski.
- Szybko się uczysz.
- A widzi ciocia. Chcieć to móc.
- Dalej - półtorej szklanki mąki, proszek do pieczenia, skórkę otartą z
cytryny.
Wymieszać, dodać pianę z tamtych czterech białek.
Znowu wymieszać, i wlać do formy.
- Co tak ciocia głos zniżyła?
- Bo to już koniec. Koniec przepisu. I obleciał mnie strach, że
podpalisz dom.
- No, to jeszcze zobaczymy. To pa, ciociu, dziękuję za przepis
i zadzwonię, jak upiekę. 166
- Gabrysiu, dziecko kochane...
- Tak?
- Błagam cię, uważaj na siebie.
- Ciociu, spokojnie. Postanowiłam być kobieca. I dlatego wszystko się
uda.
Wszystko!
Pieczenie tortu Gabriela zaczęła od wyszorowania kuchennego stołu.
Następnie
wyrzuciła z kuchni wszystkie siostry i zamknęła się od wewnątrz na klucz.
Potem
przygotowała garnek i wszystkie potrzebne produkty, wreszcie, zerkając co
chwila
w przepis, przystąpiła do czynności właściwej. Roztopiła w garnku
produkty
opisane w pierwszej części recepty i z napięciem czekała, co będzie
dalej. W tym
momencie rozległo się pukanie do drzwi, więc wrzasnęła:
- Nie przeszkadzać! - i energicznie pomajtała łyżką w ciemnej pachnącej
masie.
Na jej powierzchni ukazał się bąbelek i Gabrysia zastanowiła się, czy
należy go
uznać za zwiastuna rychłego zabulgotania całości, czy też jest to wynik
przemieszczenia się masy pod łyżką.
Za drzwiami głos Idy wywrzaskiwał coś o telefonie. - Cicho! Nie ma mnie!
-
krzyknęła Gabrysia nerwowo, bo ujrzała drugi bąbelek, a za nim dwa
następne -
małe, ale niewątpliwe. Czy to już? Czy jeszcze nie? Dylemat stawał się
coraz
poważniejszy. Masa od spodu podejrzanie posykiwała, bąbelków przybywało,
lecz
nie słychać było żadnego odgłosu. - Chyba zadzwonię do ciotki -
powiedziała
Gabriela do bąbelków. A wtedy z głębi czekoladowej masy wypłynął jeden
gigantyczny bąbel i wszystko razem w sposób niewątpliwy zabulgotało.
Gabriela zdjęła garnek z ognia i triumfalnie zaniosła go na parapet
otwartego
okna, żeby masa wystygła. Po czym zajęła się ubijaniem piany, czerpiąc
niezwykłą
satysfakcję z faktu, że mimo wszystko nie przypaliła garnka.
Po kwadransie starannej pracy wszystkie składniki zostały połączone, a
proszek
do pieczenia, starannie przebadany pod kątem podobieństwa do sody
oczyszczonej,
wsypany został do ciasta. Można było teraz ^ać je do formy.
Tak, ale gdzie była forma?
"Wiedziałam, że coś nawali" - tak wyglądała pierwsza myśl Gabrieli. W
rzeczy
samej, w całym domu nie było tortownicy. Były formy do babek, keksów i
cwibaków,
ale żadna z nich nie wchodziła w rachubę, gdyż Gabriela miała zupełnie
inne
wyobrażenie o swoim wypieku. Miał to być tort. Okrągły i duży.
"No i co teraz? - pomyślała z przygnębieniem. - Sekundę, Gaba, nie bądź
babą,
jakieś wyjście się znajdzie. Pożyczymy tortownicę od sąsiadów".
Umyła ręce i poszła po prośbie. Uważając, by nie pomylić dzwonków i nie
trafić
przypadkiem na panią Szczepańską, nacisnęła guzik przy nazwisku
"Gadomscy".
Państwo Gadomscy byli to cisi staruszkowie, mieszkający gdzieś w głębiach
wspólnego z panią Szczepańską wewnętrznego korytarza. Kiedy otwarły się
drzwi i
pani Gadomska stanęła w progu, Gabrysia zrozumiała, że jej misja
niekoniecznie
musi zakończyć się powodzeniem. Staruszka nic bowiem nie słyszała -
kręciła
tylko nerwowo guziczkiem aparatu słuchowego.
- Czy mogłabym pożyczyć od pani tortownicę? - spytała Gabriela głosem
tubalnym,
ale bez rezultatu, ponieważ aparat słuchowy sąsiadki wciąż nie działał.
Jednocześnie w głębi wewnętrznego hallu, na wprost wejścia, otworzyły się
drzwi
pokoju pani Szczepańskiej i ona sama dostojnym krokiem przeszła ku
mieszczącej
się po lewej stronie drzwi wejściowych niedużej spiżarni. Podczas gdy
Gabrysia
ponowiła próbę porozumienia się z panią Gadomska, pani Szczepańską
pozorowała
mozolne otwieranie kłódki, by wreszcie powiedzieć w przestrzeń:
- Ja mam tortownicę.
Gabrysia osłupiała, uszczypnęła się w rękę i uzyskawszy przekonanie, że
nie śpi,
powiedziała słabo:
- O, dziękuję. - Na co pani Szczepańską błyskawicznie poradziła sobie z
kłódką i
zapuściwszy dłoń w głąb spiżarni, wydobyła stamtąd solidną, nieco tylko
przyrdzewiałą, najwyraźniej przedwojenną, okrągłą formę.
4
Po godzinie tort był gotów. Ponieważ wykonanie kremu przekraczało na
razie
możliwości Gabrieli, przekrojone warstwy ciasta zostały posmarowane
konfiturą.
Po wierzchu oblała go Gabriela
pozostawioną uprzednio w szklance czekoladową masą, co dało artystyczny
efekt
brunatnego polśniewania na wszystkich obłościach i krawędziach. Ozdobiony
orzechami wyglądał tak cudownie, że przybyłe do kuchni trzy siostry
wydały z
siebie trzy zgodne okrzyki zachwytu i natychmiast chciały jeść. Trzeba im
było
dopiero uprzytomnić, że tort jest prezentem imieninowym dla ojca, by
natychmiast
zmieniły zdanie i z pełnym poświęceniem zrezygnowały z degustacji. Tort
został
schowany do spiżarni, kuchnia wywietrzona z upojnej woni, a wszystkie
naczynia
umyte starannie, by najmniejszy nawet ślad nie przywiódł ojca do
podejrzeń
względem imieninowej niespodzianki.
- Gabusiu, Aspazja przy tobie to zwyczajny wycirus - oświadczyła Idą. -
Powinnaś
upiec jeszcze jeden taki.
- Gabusiu, upiecz, upiecz, bo nie starczy dla wszystkich.
- No, dobra - zgodziła się Gabrysia. - Tortownicę oddamy jutro.
- Upiecz, upiecz jeszcze jeden. Jutro w południe, zanim tata wróci z
pracy.
- Upiekę, macie moje słowo - powiedziała łaskawie Gabrysia.
Ojciec wrócił do domu pod wieczór i dostał zaraz obiad, odgrzany, ale
smaczny.
Nutria i Pulpecja dokonywały nadludzkich wysiłków, by nie wygadać
tajemnicy -
tyczyło to zarówno tortu, jak i ich własnych prezentów, już gotowych,
zapakowanych w przybrudzone bibułki l poupychanych w szafie pod bielizną
pościelową. Kiedy więc tato siedział za stołem w zielonym pokoju i jadł
zupę
jarzynową, dziewczynki kręciły się wokół niego i wzdychały, zatykały
sobie
nawzajem usta, trącały się łokciami i kopały w kostki, słowem, czyniły
wszystko,
by wyglądać normalnie, osiągając oczywiście efekt wręcz odwrotny. Ktoś
mniej niż
tata Borejko bujający w obłokach byłby z pewnością zauważył, że coś się
dzieje,
a następnie odgadłby bez trudu przyczynę zamieszania. Jednakże ten
niesłychany
człowiek nie tylko nic nie spostrzegł, ale nawet nie pamiętał, że ma
nazajutrz
imieniny. Rozmyślał głęboko przy jedzeniu i bąkał coś nieuważnie, jednym
uchem
słuchając, co mówi do niego Gabriela.
-- Tato, uważaj - mówiła Gabriela.
- Słucham cię, słucham, moje dziecko.
- Jaki jutro dzień miesiąca?
- A, wiem - ucieszył się ojciec. - Wypłata.
- Pierwszy lutego. Masz imieniny.
- Ja? No, cóż... - rzekł ojciec niezdecydowanie. -To miło, czyż nie? Może
trzeba
by kupić coś do jedzenia, bo na pewno przyjdzie paru przyjaciół... Kupcie
jakiś
tort czy coś.
W tym miejscu Nutria i Pulpecja wyleciały z pokoju zanosząc się kwikiem
pełnym
szczęścia.
- Włciśnie - Gabriela spojrzała wymownie na Idę. - Przypuszczam, że
przyjdą też
nasi koledzy. To znaczy, oni mają wielką ochotę przyjść i złożyć ci
życzenia,
ale są onieśmieleni. Mógłbyś ich zachęcić, doprawdy.
- Ależ oczywiście - ożywił się ojciec. - Będzie mi bardzo miło.
- Klaudiusz będzie dzwonił dziś wieczorem, a Janusz... no, gdyby Janusz
zadzwonił...
- Jakby zadzwonił, to go zaproś, co, tatusiu? - wsparła Gabrysię Idą, -
Oni obaj
są tacy nieśmiali...
- Czy grupa ESD też zamierza mnie uhonorować? - spytał rozweselony
ojciec.
- A życzyłbyś sobie?
- Czemu nie. Miłe dzieciaki.
- To dobrze. Przyjdą i oni - powiedziała Gabriela. Podała ojcu drugie
danie i
poszła do telefonu, ponieważ musiała się natychmiast porozumieć z kuzynką
Joanną
w pilnej sprawie kobiecej.170
1 lutego 78 wtorek
Dzień imienin ojca Borejki był uroczysty nawet pod względem pogody: dął
patetyczny wiatr, ołowiane chmury odjeżdżały szybko na wschód, niebo
lśniło
głębokim kobaltowym błękitem, a słońce wyżywało się na zaspach
świeżutkiego
śniegu. W południe, kiedy Gabrysia wracała ze szkoły, niosąc w jednej
ręce torbę
z książkami, a w drugiej siatkę pełną zakupów, śnieg już co prawda nieco
stopniał, ale za to na niebie nie było ani obłoczka.
W domu czekały już niecierpliwe Pulpa i Nutria, które ostatnio musiały
zostawać
same w mieszkaniu i którym nie wolno było ruszać się 2 niego ani na krok,
dopóki
ktoś ze starszych nie wrócił. Gabrysia dała un Jeść, ubrała ciepło t
pozwoliła
wyjść na podwórze. Podsunęła im, że
powinny zbudować wielkiego bałwana, i miała nadzieję, że to je zajmie na
jakiś
czas. Zamierzała bowiem upiec nie tylko drugi tort, ale i dwie babki-
puchatki.
Jak twierdziła kuzynka Joanna, nie było jeszcze na świecie łatwiejszego w
wykonaniu ciasta. Gabrysia odwiedziła Joannę wczorajszego wieczora,
zamierzając
prosić ją o radę w kwestii odzieżowej. Joanna odradziła kuzynce żółtą
suknię z
firanki jako zbyt już wieczorową i przełamawszy odruchy skąpstwa, sama
zaproponowała Gabrysi, że pożyczy jej swoją wspaniałą spódnicę w kolorach
ziemi
i ów szeroki sweterek z niekonwencjonalnym dekoltem. Gabrysia przełamała
opory i
dumę, i oto właśnie strój ów leżał teraz na tapczanie, rozpostarty
starannie, i
roztaczał wokół siebie atmosferę romantyzmu i nadziei.
Gabrysia - nie wiadomo dlaczego - pewna była, że Pyziak się dziś odezwie.
O
zbliżających się imieninach była wszak mowa już kilka razy i w końcu tata
nie
uczynił Pyziakowi nic złego. Intuicja kobieca mówiła Gabrieli wyraźnie,
że dziś
rozstrzygnie się coś ważnego. A czegóż by to określenie miało dotyczyć,
jak nie
Pyziaka... to jest, Jasia?
W dwie godziny później mieszkanie Borejków wibrowało zmieszanymi woniami
czekoladowego tortu i śmietankowych babek. W zielonym pokoju, na stole
przykrytym wspaniale wyprasowaną serwetą, pyszniły się lśniące lukrami
ciasta, a
także leżała paczuszka od Idy i kilka niechlujnych zawiniątek od Pulpeta
i
Nutrii. Trzy siostry były wymyte, uczesane jak anioły i ubrane
najczyściej jak
można. Gabriela, wciąż jeszcze w bezpretensjonalnych dżinsach i fartuchu,
zmywała w kuchni naczynia.
Umyła tortownicę, wytarła do sucha i postanowiła zaraz ją oddać pani
Szczepańskiej.
Już była przy drzwiach, kiedy nie sterowany rozumem impuls pchnął ją z
powrotem
do kuchni po nóż i talerzyk, a następnie do zielonego pokoju, gdzie trzy
siostry
nabożnie stały wokół stołu, powstrzymując się nawzajem od oblizywania
lukru.
Gabrysia podeszła i bez namysłu wbiła nóż w jeden z tortów, wydobywając
sieknięcie grozy z trzech naraz siostrzanych gardeł. Odkroiła piękny
kawał i
ułożywszy ciasto na
ręcznie malowanym, porcelanowym talerzyku -jedynym, jaki pozostał z
kompletu po
babci - bez słowa wyjaśnienia wyszła z mieszkania.
pani Szczepaóska otworzyła natychmiast potem, jak przebrzmiał energiczny
sygnał
dzwonka u jej drzwi. Najwidoczniej znów szukała czegoś w spiżarni -
paliło się
tam światło, rozjaśniając z lekka mroczną głąb hallu, a sama pani
Szczepańska
odziana była w niepokalany fartuszek.
- To ja - powiedziała Gabrysia. - Dzień dobry. Fani Szczepańska milczała
niepewnie.
- Bardzo dziękuję za tortownicę - dodała Gabrysia i uśmiechnęła się bez
najmniejszego trudu. W tejże chwili pojęła różnicę między
Eksperymentalnym
Sygnałem Dobra a prawdziwym uśmiechem: ten ostatni był naprawdę
zaraźliwy.
Przynajmniej w wypadku pani Szczepańskiej. Słaby, niepewny, mimowolny, a
nawet
ukradkowy - ale jednak był to uśmiech, który zmienił nie do poznania tę
zaciętą,
obojętną, smutną twarz.
- Upiekłam - powiedziała Gabriela, śmiejąc się już z całego serca. -
Upiekłam dwa
wspaniałe torty... i przyniosłam, żeby pani spróbowała. To mój debiut.
Jestem z
niego dumna... i proszę. Wyciągnęła rękę z talerzykiem i podała sąsiadce.
Pani
Szczepańska nie powiedziała ani słowa, tylko najpierw obejrzała
podejrzliwie
talerzyk, potem ciasto, przyjęła jedno i drugie i nagle zamrugała
gwałtownie
okrągłymi, czarnymi oczami. Postawiła talerzyk na półce spiżarni, zgasiła
światło i zajęła się zamykaniem kłódki.
O godzinie czwartej po południu w drzwiach zazgrzytał klucz i solenizant
wkroczył do domu, niosąc bukiet biało-czerwonych goździków. Bukiet był
tak
olbrzymich rozmiarów, że nasunął podejrzenie, iż zapłacono zań z kasy
państwowej, co potwierdził ojciec, wyjaśniając, ze goździki owe otrzymał
dzisiaj
w swojej bibliotece, z najlepszymi życzeniami od współpracowniczek.
Kwiaty te
kupiono na przywitanie zagranicznej delegacji, która jednakże nie takie
widać
bukiety ceniła, bo zostawiła je na stole konferencyjnym.
- Kochany tato, wszystkiego najlepszego! - wykrzyknęły chórem Borejkówny,
odbierając ojcu jego kurczowo ściskany bukiet i wiodąc go do zielonego
pokoju.
Tu zdjęły z niego płaszcz, kapelusz i szalik, podstawiły pod rodziciela
krzesło
i patrzyły z lubością na jego minę, wyrażającą wstrząs i kompletne
zaskoczenie.
- Co to? - spytał wreszcie ojciec w sposób mało błyskotliwy.
- To Gabrysia upiekła! - zawrzasnęly Nutria i Pulpa, po czym rzuciły się
wręczać
swoje paczuszki. - Sto lat! Niech żyje nam w dniu imienin!
- I dłużej! - dodała Idą.
W paczuszkach znajdowały się: królewna z plasteliny, ilustrowana powieść
dwustronicowa pióra Nutrii pod tytułem: "Przygody dobrej dziewczynki",
praktyczne nosidełko do igieł, wykonane z pudełka od zapałek i złotego
papieru,
wycinanka przedstawiająca tatusia na traktorze oraz wyszarzały banknot
stuzłotowy, noszący ślady długotrwałego moczenia. Kiedy rozczulony niemal
do łez
ojciec Borejko uporał się już z tym majdanem, kiedy już wycałował dwie
smarkule
i wychrząknął całe wzruszenie, podeszła Idą ze swojąmereżką, powodując
nowy
napływ rozrzewnienia, i jakby nie dość było wzruszeń na trzepocące
ojcowskie
serce - zgrzytnął klucz w drzwiach, rozległy się lekkie, stukające
obcasami
kroki i na progu pokoju stanęła mama w rozwianym płaszczu i z rozwianym
włosem.
4
Tego to już nie spodziewał się doprawdy nikt.
Mama stała sobie na progu i zaśmiewała się z efektu, jaki uczyniło jej
wejście,
a śmiała się tak długo, że nagle osłabła i gdyby nie stryj Józeczek,
który
przyskoczył do niej zaraz z tyłu i podtrzymał, byłaby pewnie usiadła na
dywaniku. Zaraz więc położono ją na tapczanie, podparto poduszkami,
okryto
pledem, wycałowano i poddano eksplozji pytań. Oczywiście - zmusiła
lekarzy, żeby
puścili już ją do domu, ponieważ koniecznie chciała wrócić, i to właśnie
dziś.
Miała to być niespodzianka, i dlatego powiedziała o tym przez telefon
tylko
Józeczkowi i Feli, którzy byli tak dobrzy i przyjechali po nią swoim
fiacikiem.
Czuje się znakomicie, tyle że jest głodna, bo musiała czekać, aż Józeczek
przyjedzie po pracy, a obiad szpitalny już jej nie przysługiwał.
Natychmiast wszczął się ruch, Gabriela poleciała do kuchni i łamiąc ręce,
zaczęła szukać broszurki "Choroba wrzodowa żołądka", żeby wykombinować
coś
obiadowego dla mamy, póki co nalała mleka do szklanki i przypomniała
sobie, że
przecież i ojciec jeszcze nic nie jadł. Więc zaczęła chaotycznie
podgrzewać mu
obiad, biegając co chwila do pokoju, by upewnić go, że zaraz zostanie
nakarmiony, to znów, by zanieść mamie paczkę biszkoptów i zapytać, czy
może jeść
ziemniaki puree, i wreszcie dopiero przytomna interwencja ciotki Feli
uratowała
zupę pomidorową przed niechybnym zwęgleniem.
Nakarmieni Gabrysinymi ciastami stryjostwo wyszli po półgodzinie,
wychwalając
pod niebiosa nowo odkryte talenty bratanicy. Dla skołowanej mamy nastała
krótka
chwila relaksu. Postanowiła więc przebrać się w domowe rzeczy i zmyć z
siebie
charakterystyczną woń szpitala. Ta czynność mamy przypomniała Gabrysi, że
wszak
miała się dziś przeobrazić w kobietę elegancką.
Poszła do pokoju dziewczynek, niosąc z sobą cudowne przedmioty, które
miały jej
pomóc w dokonaniu owej metamorfozy.
Owszem, dekolt w tym sweterku był niekonwencjonalny. Gabriela zastanowiła
się,
czy przymiotem elegantki jest aby na pewno połowicznie goły biust, i
doszła do
wniosku, że niekoniecznie. Sprawę można zlikwidować przy pomocy
szaliczka. Co do
spódnicy w kolorach ziemi, sięgała ona Gabrysi po połowy łydek, choć na
Joannie
wisiała aż do podłogi. Jednakże ogólny efekt był zachwycający. Gabrysia
poszła
do lustra w przedpokoju. Uczesała się przy pomocy grzebienia i nawet
szczotki,
pogrzebała w torebce Idy i wyjęła stamtąd zielone mazidło oraz -nomen
omen! -
perfumy "Kwiat jabłoni". Rozpyliła je na sobie hojnie, pomalowała
mazidłem
powieki na kolor zielony, uznała, że wygląda jak jaszczurka, starła farbę
z oczu
i poszła się przebrać. Cudowny strój Joanny nie nadawał się bowiem do
pracy przy
wycieraniu wody z podłogi kuchennej. Pulpa zmieniła dziś miejsce swych
eksperymentów. Łazienka była zajęta przez mamę, ona zaś musiała
sprawdzić, czy
plastelina nie tonie, po czym zapomniała o eksperymencie i teraz na
podłodze w
kuchni wody było po kostki. Ledwie się z tym Gabrysia
uporała, zadzwoniono do drzwi i w kilku kolejnych ratach zwaliła się
Grupa ESD z
kwiatami, ale bez Pyziaka. Za to po chwili nieśmiałe pyknięcie w dzwonek
oznajmiło przybycie Klaudiusza - wątłego chłopiny z loczkami blond.
Został on
natychmiast zaanektowany przez uszczęśliwioną Idę, która z
niecierpliwością
doczekała końca składania życzeń, a zaraz potem wymanewrowała Klaudiusza
w kąt
pokoju. Tam zastawiła mu wyjście fotelem, usadziła go wygodnie, podała
talerzyk
pełen ciast i rozpoczęła swoje expose na tematy antyczne. Tymczasem tata
Borejko
przyjmował życzenia od Grupy ESD, wysłuchiwał niezbornego wykonania
pieśni "Sto
lat", wreszcie z rezygnacją poddał się podrzucaniu w górę przez kilka par
młodzieżowych ramion przy wtórze gromkich okrzyków "Niech żyje!"
Nadciągnęła świeżo umalowana mama, więc uczczono jej szczęśliwy powrót
nowymi
okrzykami. Wreszcie wszyscy dostali talerzyki z tortem i babką, zasiedli
również
na podłodze, gdyż oczywiście krzeseł wystarczyć nie mogło, i pierwsza
fala
pochwał przetoczyła się przez pokój wezbraną falą... a ten podły Pyziak
nie
nadchodził, by wszystko to usłyszeć i zachwycić się nowo odkrytą
kobiecością
Gabrieli oraz jej romantycznym wdziękiem.
Nerwowe oczekiwanie i utrzymywanie się w motylim nastroju sprawiło, że
Gabriela
zapomniała przebrać się wytwornie. Wyczerpało ją ono także do tego
stopnia, że
kiedy po upływie dwóch godzin, idąc z kuchni do zielonego pokoju z nową
baterią
herbaty, usłyszała typowy dla Pyziaka dzwonek, zamiast tkliwego
wzruszenia
odczuła wyłącznie zimną furię. Otworzyła drzwi wejściowe łokciem, ujrzała
zaśnieżonego gościa i bez słowa wpuściła go do korytarza, zamykając drzwi
zręcznym kopnięciem. Na widok jego uśmiechu pełnego wyższości moralnej
zastanowiła się, czy nie huknąć go w łeb tacą.
- Wytrzyj nogi - powiedziała przez zęby.
Pyziak posłusznie zadreptał na wycieraczce koło lustra.
Gabriela zdjęła kamienne spojrzenie z jego butów i poszła do
rozwrzeszczanej Grupy ESD. Postawiła tacę z herbatą na stole i wróciła
gościnnie do przedpokoju.
Pyziak właśnie mozolił się z przeładowanym wieszakiem.
- Dawaj - burknęła Gabrysia, wzięła od niego kurtkę i celnym rzutem
umieściła ją
za szczycić piramidy okryć zimowych. Odwróciła
się, złowiła zachwycone spojrzenie, a w następnej chwili już znajdowała
się w
uścisku Pyziaka, czując jego zmarznięty policzek przy swoim.
- Co robisz - chciała warknąć, lecz wypadło to dość słabo. - Co robisz
ty...
ohydny uwo...
- Gabrielo - rzekł Pyziak nie zwalniając uścisku. - Chciałem ci
powiedzieć, że
kalafior też jest kwiatem. Właśnie wyczytałem to w encyklopedii
przyrodniczej.
Nie dość tego. Życie bez kalafiora jest praktycznie niemożliwe. Zawiera
on
nieprawdopodobną ilość soli mineralnych, wapnia i witamin. Nie sposób
odżywiać
się przez całe życie kwiatami. Zresztą, czymże byłaby róża, gdyby miała
woń
kapusty. Ty natomiast ślicznie dzisiaj pachniesz.
- Kapustą czy kalafiorem? - spytała Gabrysia, szamocząc się dla
przyzwoitości.
Zimny nos Pyziaka znalazł się naraz koło jej ucha.
- Nie... jakby... fiołkami... - odparł Pyziak głosem zdławionym.
- Nie wyrywaj się, bo i t