obywatel nr 2(40)/2008

100
Uwielbiam podatki! Rybacy na bezrybiu Kapitalizm katastroficzny Moczar – reaktywacja ISSN 1641-1021 index 361569 Europa 4,5 EUR USA 5 USD www.obywatel.org.pl Nr 2(40)/2008 dwumiesięcznik cena 8 zł (w tym 0% VAT) Za nasze poglądy nie dają nagród 40 lat minęło...

Upload: nowy-obywatel

Post on 12-Aug-2015

185 views

Category:

Documents


0 download

DESCRIPTION

Archiwalny numer OBYWATELA.

TRANSCRIPT

Uwielbiam podatki!

Rybacy na bezrybiu

Kapitalizm katastroficzny

Moczar – reaktywacja

ISSN

164

1-10

21

ind

ex 3

6156

9

Euro

pa

4,5

EU

R

USA

5 U

SD

www.obywatel.org.pl • Nr 2(40)/2008 • dwumiesięcznik • cena 8 zł (w tym 0% VAT)Za nasze poglądy nie dają nagród

40 lat minęło...

3

Jeśli uważasz, że nasz Magazyn wykonuje dobrą robotę, zachęcamy Cię

do przekazania 1% swojego podatku dochodowego na wsparcie jego

wydawania. Przekazane przez Ciebie pieniądze w całości przeznaczymy

na pokrycie kosztów druku naszego dwumiesięcznika.

„Obywatel” to jeden krok w kierunku lepszej Polski. Może on wydawać się niewielki, ale nawet najdłuższa droga zaczyna się od jednego kroku. Najpierw zrób go sam, a potem namów innych. Nie lekceważ drobnych działań.

Jak przekazać 1%? Szukaj na ostatniej stronie „Obywatela”

Numer KRS: 0000248901Redakcja „Obywatela”

OBYWATELKO, OBYWATELU!

3

D������������� „Magazyn Obywatel”

A���� ��������: Obywatelul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódźtel./faks: /042/ 630 17 49

���������� �������: [email protected]

�������, ���������: [email protected]

S���� � ����������� ���������: [email protected]

��������: www.obywatel.org.pl

R��� H�������:Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko, Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Bogusław Kaczmarek, Marek Kryda, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, Zofia Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski, dr Adam Sandauer, dr Paweł Soroka, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski

R�������: Rafał GórskiRemigiusz Okraska (redaktor naczelny)Michał Sobczyk (zastępca red. naczelnego)Szymon Surmacz

S���� ���������������: dr Karolina Bielenin, Piotr Bielski, Agata Brzyzka, Joanna Duda-Gwiazda, dr Rafał Łętocha, dr Sebastian Maćkowski, Konrad Malec, Bartosz Malinowski, Anna Mieszczanek, Leszek Nowakowski, Lech L. Przychodzki, Marcin Skoczek, Olaf Swolkień, dr Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, dr Jacek Uglik, Krzysztof Wołodźko, Marta Zamorska, dr Andrzej Zybała, dr Jacek Zychowicz

K�������:Zbigniew Bednarek, Justyna Bibel, Karioka Blumenfeld, Magdalena Doliwa-Górska, Monika A. Gorzelańska, Agnieszka Górczyńska, Marta Kasprzak, Maciej Kronenberg, Przemysław Prytek, Michał Stępień, Jarosław Szczepanowski, Piotr Świderek, Stanisław Świgoń, Michał Wenski, Michał Wołowski

W całej Polsce „Magazyn Obywatel” można kupić w sieciach salonów prasowych Empik, Ruch, Kolporter, Inmedio, Relay.

Wybrane teksty „Magazynu Obywatel” są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl).

Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z dwumiesięcznika „Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www.obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem.

W numerze:Niech żyją podatki! – Neil Brooks ............................................................................................ 4

Cena waluty, cena suwerenności – Marcin Domagała ................................................. 6

Rybacy na bezrybiu – Konrad Malec ................................................................................................. 9

Co dalej ze spółdzielniami mieszkaniowymi? – Arkadiusz Peisert ............................. 15

Spółdzielnie kontra spółdzielcy – z Pawłem Piekarczykiem rozmawia Lech Krzemiński ........................................................ 19

Globalizacja cywilizowana? Klauzule socjalne w porozumieniach handlowych – Barbara Surdykowska............... 22

Tsunami – jak zarobić na tragedii – Vasuki Nesiah ....................................................... 27

Katrina, czyli kapitalizm katastroficzny – Keith Harmon Snow, Georgianne Nienaber.... 31

Styl życia na rzecz ubogich – Bartosz Wieczorek ............................................................ 35

MARZEC ‘68

40 lat minęło... – z prof. Jerzym Eislerem rozmawia Michał Sobczyk .............................................................. 37

Lewica i historia – releksje w rocznicę Marca ‘68 – August Grabski ......................... 43

Moczar – reaktywacja? – Wiktor Sadłowski.................................................................... 48

W centrum Marca – z Wiktorem Góreckim rozmawia Michał Sobczyk ............................. 52

CHWILA ODDECHU

Sporty patriotyczne i globalne – z prof. Wojciechem Lipońskim rozmawia Wioleta Bernacka ............................................... 56

Był tu Liczyrzepa... – Lech L. Przychodzki ....................................................................... 59

Encyklopedia Wyrażeń Makabrycznych – Paplo Maruda ................................................... 61

Pierwszy „Trzeci Teatr”na Pradze – Ewa Cylwik........................................................... 62

Ironezje – Tadeusz Buraczewski.......................................................................................... 64

Z GRUBEJ RURY

Nowa wizja patriotyzmu – Paul Kingsnorth ................................................................... 65

Człowiek dialogu – Monika Kasprzak .............................................................................. 68

Ks. Stanisław Stojałowski – obrońca ludu polskiego – Rafał Łętocha......................... 73

Sprawiedliwy świat – Marek Has ............................................................................................ 77

RECENZJE

Konserwatywno-liberalny socjalista, czyli o geniuszu, który hodował kury – Remigiusz Okraska ......................................... 81

Ziemia prawie jałowa – Bartłomiej Grubich .................................................................... 84

FELIETONY

O czym nie mówią ekolodzy – Joanna Duda-Gwiazda ..................................................87

Stabilizacja Wieszczem – Anna Mieszczanek .................................................................88

Wiódł ślepy kulawego – Jacek Zychowicz.......................................................................89

Autorzy numeru...............................................................................................................90

Z obywatelskiego frontu................................................................................................92

OKŁADKA: RYS. GERENCJUSZ, WWW.ALKEMIQ.PL

MAGAZYN OBYWATEL TWORZONY JEST W 99% SPOŁECZNIE

4 5

Lubię płacić podatki. Pozwalają one wspólnie osiągać nasze cele, znacznie poprawiając jakość życia przeciętnej kanadyjskiej rodziny. To dzięki podatkom możemy się do dziś szczycić naszym demokratycznym skarbem, czyli wysokiej jakości szkołami publicznymi, a także niskimi opłatami za studia na światowej sławy uniwersytetach, doskonałą służbą zdrowia i wolnością od strachu przed wyniszczającymi rachunkami za leczenie, publicznymi parkami i bibliotekami, bezpiecznymi ulicami oraz miastami, w których żyje się nieźle. Żadnej z tych rzeczy nie dostalibyśmy za darmo.

Podatki pomagają także w sensownym rozkładaniu na-szych dochodów na przestrzeni lat, w celu maksymalizacji dobrobytu. Przykładowo, przenosząc część dochodów z lat wysokich zarobków na czasy emerytalne, z okresu, kiedy utrzymujemy dzieci na ten, kiedy żyjemy już sami, czy też w końcu z okresów, kiedy jesteśmy zdrowi i możemy sami o siebie zadbać, na czasy choroby lub zniedołężnienia.

Równie ważny jest fakt, iż kupując za pośrednictwem podatków produkty i usługi, przyczyniamy się do popra-wy bezpieczeństwa pracowników, polepszenia ich sytuacji zdrowotnej, zwiększenia ich wykształcenia i stabilizacji finansowej, częściowo ich w ten sposób zabezpieczając przed zagrożeniami ze strony biznesu. A zatem zwiększa-my im szanse bardziej sprawiedliwego udziału w docho-dzie narodowym, na który wszyscy wspólnie pracujemy.

Dzięki podatkom jesteśmy także w stanie spełniać na-sze moralne zobowiązania wobec siebie nawzajem. Po-magają nam one ustanawiać podlegające demokratycznej kontroli instytucje publiczne, które starają się zapobiegać nadużyciom we wszelkich wymianach rynkowych oraz w relacjach rodzinnych; zapewnić wzajemność w zależno-ści jednych obywateli od drugich; łagodzić niedolę tych, którzy nieuchronnie, nie z własnej winy, są krzywdzeni przez dynamiczną gospodarkę rynkową, z której pozo-

stali czerpią korzyści; zagwarantować bardziej akcepto-wany przez społeczeństwo model dystrybucji dochodów i bogactwa niż ten, który jest rezultatem jedynie działania sił rynkowych; dążyć do tego, by życiowe szanse nie były uzależnione od płci ani rasy, oraz zapewnić pełne prawo i otwarty dostęp do usług niezbędnych dla rozwoju jed-nostek. W rezultacie, podatki prowadzą do stosunko-wo dużej spójności społecznej i poziomu egalitaryzmu – innymi słowy, podtrzymują trwanie społeczności, ze wszystkimi wynikającymi z tego korzyściami. A co miał-by którykolwiek z nas, gdyby ona nie istniała?

Pomimo tego, że podatki umożliwiają nam zapew-nianie sobie jako społeczeństwu dostępu do najbardziej wartościowych dóbr i usług, nikt nie lubi ich płacić. Wła-śnie dlatego obietnice ich obniżek bywają tak skuteczną taktyką polityczną. Kanadyjczycy powinni jednak po-ważnie pomyśleć o skutkach zmniejszenia sektora pu-blicznego, zanim dadzą się zwieść kuszącym obietnicom niższych podatków.

Rola podatków w nowoczesnych państwach demo-kratycznych jest w znacznym stopniu błędnie pojmowa-na przez ich społeczeństwa. Niezrozumienie to wynika w dużej mierze z celowych działań grup interesu, któ-rym zależy na zmniejszeniu społecznych i ekonomicz-nych granic sektora publicznego, co dałoby im moż-liwość sprawowania jeszcze większej, nieskrępowanej władzy za pomocą prywatnych rynków. Częścią ich zmyślnej strategii jest stosowanie w dyskusjach na temat podatków języka oraz pojęć, które sprawiają, że oczywi-

Niech żyjąpodatki!

Neil Brooks

FOT.

ARCH

IWU

M

4 5

stym i niezaprzeczalnym wydaje się fakt, iż obywatele jedynie oszukują samych siebie, „żyjąc poniżej swoich możliwości” i licząc, że za pośrednictwem powszechnego opodatkowania będą w stanie zapewnić sobie najwięcej dóbr oraz usług pewnego rodzaju. W zamian mogliby przecież pozwolić sobie na zakup znacznie większej ilości usług i towarów, produkowanych przez prywatny biznes. Przykłady tworzenia tego typu fałszywego obrazu podat-ków można mnożyć.

Nie możemy sobie pozwolić na wyższe podatki. Ten ar-gument dobrze znany i wyglądający na niezwykle trudny do odparcia, jest czystym nonsensem. Wiele usług publicz-nych, finansowanych z podatków i dostarczanych za po-średnictwem państwa, takich jak służba zdrowia czy edu-kacja, stanowi niezbędną konieczność. Tak więc zmniej-szanie podaży tych usług ze strony państwa nie będzie wcale oznaczać, że ludzie przestaną za nie płacić, lecz jedynie to, iż będą płacić za nie prywatnym dostawcom, zamiast dotychczas odpowiedzialnemu za nie sektorowi publicznemu.

Podobnie, kiedy ktoś twierdzi, że nie stać nas na opła-canie z podatków usług na rzecz dzieci i osób starszych, raczej nie ma na myśli tego, że przestało nas być stać na opiekę nad nimi. Musi mu chodzić raczej o to, iż zamiast sprawiedliwego rozłożenia tych kosztów wewnątrz społe-czeństwa za pomocą systemu podatkowego, powinniśmy je w całości zrzucić na kobiety, bo to w większości one, nie-odpłatnie, świadczą te usługi w domach.

Stąd, kiedy grupy interesu domagają się zmniejszenia podatków, najczęściej nie jest tak dlatego, że z ich wie-dzy wynika, iż nie możemy już dłużej pozwolić sobie na utrzymywanie dostarczania pewnych usług przez rządy. Czynią tak dlatego, że nie chcą dalej współuczestniczyć w pokrywaniu ich kosztów, lecz zamierzają przerzucić je z takich jak oni, osiągających wysokie dochody, na rodzi-ny o niskim statusie materialnym i kobiety, wykonujące za darmo w swoich domach pracę, z której wszyscy czer-piemy korzyści.

Podatki są dla nas ciężarem – to kolejny częsty przykład fałszywego przedstawiania tego, czym są one w istocie. Podatki to cena, jaką płacimy za produkty i usługi oferowane przez sektor publiczny, z którego wszyscy czerpiemy korzyści. Są one odpowiednikiem cen, jakie płacimy za dobra dostarczane przez sektor prywatny. Jeszcze większym oszustwem jest twierdzenie przedstawicieli biznesu, iż dobra publiczne są finansowa-ne dzięki odgórnemu „narzuceniu podatków”, przy jed-noczesnym podkreślaniu, że oni mogą dostarczać swoje usługi dlatego, że „konsumenci tak zagłosowali swoimi portfelami”. Racjonalne myślenie zostaje tu postawione na głowie. Możliwość oddania głosu, będąca jednym z sym-boli demokracji, zostaje utożsamiona z transakcją rynko-wą, podczas gdy podatki, które ustalane są w następstwie demokratycznych procedur, przedstawia się jako coś, nad czym ludzie nie mają żadnej kontroli, co jest im odgórnie narzucone.

Podatki ograniczają wolność. Ten powszechnie wy-suwany przeciwko podatkom zarzut subtelnie wzmacnia przekonanie, iż sektor publiczny, zamiast posługiwać się

pieniędzmi z podatków dla zaspokajania ważnych potrzeb obywateli, wykorzystuje je do swoich celów. W rzeczywi-stości, podatki zwiększają zakres wolności w społeczeń-stwie. W gospodarce rynkowej to pieniądze zapewniają wolność. Kanadyjski rząd przekazuje ponad przy-chodu z podatków potrzebującym rodzinom w postaci rent, zasiłków na dzieci, opieki społecznej, wsparcia bez-robotnych oraz odszkodowań za uszczerbki na zdrowiu doznane przy pracy itp. Stąd, o ile można powiedzieć, że podatki w pewien sposób ograniczają wolność niektó-rych jednostek, należy pamiętać, iż ogromnie zwiększa-ją one wolność całej reszty.

Ponadto, pieniądze z podatków wydawane na produk-ty i usługi, których dystrybucją zajmuje się rząd, zwykle w bardzo dużym stopniu zwiększają naszą wolność w ta-kich aspektach, jak np. podróżowanie, odbywające się po finansowanych z funduszy publicznych drogach lub inny-mi sposobami, wspieranymi z budżetu; wolność do nauki i krytycznego myślenia; wolność od obaw przed bankruc-twem w przypadku ciężkiej choroby oraz wolność do ko-rzystania z publicznych bibliotek, plaż i parków.

Obiecywanie Kanadyjczykom, jak czyni to wielu po-lityków, że obniżka podatków „pozwoli im zatrzymać w kieszeniach więcej ciężko zarobionych dolarów”, jest dość obłudnym sposobem przekazywania czegoś innego: „zapomnijcie o wzajemnych zobowiązaniach moralnych, do diabła ze zbiorowym dążeniem do osiągania wspól-nych, szlachetnych celów, nie martwcie się o zabezpiecze-nie owego skarbu, jakim jest prawdziwa wolność”. Ci ludzie nie zasługują na nasze głosy, potrzebna im jest za to lekcja obywatelskości. Jak zauważył słynny amerykański prawnik, podatki to cena, jaką płacimy za naszą cywilizację.

Ostatecznie, stawką w debacie na temat rządu i po-datków jest to, kto będzie sprawował władzę w naszym społeczeństwie. Czy kluczowe ośrodki władzy będą opanowane przez małą grupkę ludzi za pomocą pry-watnych rynków, czy też kontrolować je będzie nadal, poprzez demokratycznie wybrane instytucje, większość kanadyjskiego społeczeństwa?

Chcąc wesprzeć swoją wizję przyszłości, grupy intere-sów i prawicowe partie polityczne nieustannie ostrzegają przed strasznym dziedzictwem, jakie pozostawiamy na-szym dzieciom w postaci ogromnych długów i nadmiernie rozrośniętego sektora publicznego. Tak naprawdę możemy zostawić im o wiele gorszą spuściznę, jeśli znacząco ob-niżymy podatki i nadal będziemy umniejszać rolę rządu w naszym wspólnym życiu, zmierzając w kierunku społe-czeństwa zatomizowanego, pozbawionego poczucia wła-snego istnienia i zbiorowej odpowiedzialności, w którym elita ekonomiczna ma coraz większe możliwości politycz-nej obrony swoich wpływów. Pozostawienie naszym dzie-ciom takiego dziedzictwa byłoby wielce niesprawiedliwe i dalece nieodpowiedzialne.

eil roostłum. Maciej rzysztofczy

Tekst pierwotnie ukazał się na stronie internetowej Canadian Centre for Policy Alter-

natives (www.policyalternatives.ca) w grudniu 2005 r. Przedruk za zgodą autora.

6

7

FOT.

ALEK

SAN

DER

GLO

GO

WSK

I

Szklane drzwi rozsunęły się bezszelestnie. W oczy ude-rzył jaskrawy blask świetlówek. Kolorowe wnętrze sklepu zachęcało do zakupów. Przeszedłem kilka alejek. Wybra-łem masło, jakąś wędlinę, chleb i parę innych drobiazgów. Stanąłem w kolejce do kasy, wrzucając jeszcze do koszyka paczuszkę miętowej gumy do żucia. Kasjerka z uśmiechem przesunęła towary laserowym czytnikiem, kończąc słowa-mi: euro, centów.

Tak właśnie za kilka lat mogą wyglądać polskie zaku-py. Niby wszystko podobnie, jak dzisiaj, ale jednak nie tak samo. Istotną różnicę stanowi tu kwestia wprowadzenia waluty euro. Czy rzeczywiście będzie tak różowo, jak jest nam to obiecywane?

Slogany zamiast konkretów

Dzisiaj euro używa tylko spośród państw człon-kowskich. Waluty tej używa także krajów nie należących do UE, tj. Watykan, San Marino, Monako, Andora (w przy-padku tej czwórki użycie euro jest tańszą opcją), Czarno-góra i Kosowo (bankructwo własnych walut). Trzy ważne kraje unijne odmówiły przyjęcia unijnego pieniądza: Da-nia, Szwecja i Wielka Brytania. Sprzeciw obywateli tych krajów wobec wprowadzenia wspólnej waluty, stanowi najlepszą emanację społecznego oporu i niezadowolenia z tak radykalnych zmian i efektów, jakie niesie „euroizacja”. Tymczasem w Polsce większość podobno jest „za”. Trud-no jednak znaleźć rzetelne informacje na temat skut-ków wprowadzenia nowej waluty. Dominuje natomiast istna euro-propaganda.

Na mocy bezpośrednio wyrażonej woli społeczeń-stwa lub też bez pytania się go o zdanie – w końcu Pol-ska to nie Szwajcaria – nasze władze pomału rezygnują ze złotówki, która towarzyszyła nam od setek lat i wpro-wadzają europejską wspólną walutę – euro. W ten oto sposób ma się spełnić kolejne europejskie marzenie Po-laków – w końcu ponad rodaków popiera Unię. Jed-nak Polska wciąż nie może ustalić konkretnego terminu wprowadzenia wspólnej waluty, a podawane przez NBP czy ministrów finansów daty wciąż ulegają zmianie po kolejnych wyborach. Co jednak znacznie bardziej istotne, wciąż nie wiadomo, czy zastąpienie złotego przez euro będzie korzystne, czy nie.

Zmierzamy do najgorszego scenariusza, czyli po-wtórki z kampanii akcesyjnej z r., kiedy obywate-lom polskim zaserwowano potężną dawkę propagandy, okraszonej absolutnym brakiem konkretów, zamiast poważnej i merytorycznej dyskusji. Tymczasem pro-blematykę wprowadzenia euro można porównać do wej-ścia Polski do strefy Schengen w grudniu ubiegłego roku oraz wpływu tej decyzji na polskie regiony przygraniczne. W efekcie ograniczona została radykalnie możliwość przy-jazdów obywateli, zwłaszcza Ukrainy i Białorusi, do Pol-ski, co bardzo negatywnie wpłynęło na i tak niezbyt do-brą kondycję gospodarczą całego regionu, zwanego ścianą wschodnią. Jednak w tym samym czasie nieco zasobniej-sze polskie powiaty zachodnie jeszcze bardziej zacieśniły związki ekonomiczno-kulturalne ze wschodnimi powiata-mi niemieckimi. W skali makro, całej UE, są to mało za-uważalne efekty, jednak w skali mikro, dla tych regionów, to bardzo poważne zmiany – a w sumie dotykają one pra-wie mieszkańców Polski.

Cena waluty, cena suwerenności

Marcin Domagała

6

7

Waluta bogatych – i dla bogatych?

Podobnie sprawa wygląda z wprowadzeniem w Pol-sce wspólnej waluty – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Przyjęcie euro niesie ze sobą kilka korzyści, ale także generuje sporo poważnych kosztów. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tej drugiej kwestii. Praktyka poka-zuje, że funkcjonowanie euro jest najbardziej korzystne dla krajów o podobnym poziomie rozwoju i analogicz-nej stopie życiowej, a nawet podobnym położeniu geo-graficznym. Tak jest właśnie w przypadku Francji i Nie-miec. Przykładowo, jeśli Europejski Bank Centralny (EBC) podejmie decyzję o podwyższeniu stóp procentowych, co będzie oznaczało schładzanie całej gospodarki unijnej, de-cyzja ta wpłynie na gospodarki niemiecką i francuską w podobnie pożądany sposób, ale w przypadku gospodarki polskiej, jako słabiej rozwiniętej, może to być decyzja mor-dercza. Nasz kraj znajduje się bowiem na niższym etapie rozwoju gospodarczego niż Niemcy i Francja. W Polsce jak najwyższy wzrost gospodarczy jest pożądany z punktu wi-dzenia dorównania do średniej unijnej stopy życiowej.

Jeśli założymy, że polska gospodarka będzie rozwijała się w tempie rocznego przyrostu PKB, to do dotych-czasowego średniego poziomu unijnego możemy dobić po ponad latach. Niestety, utrzymanie takiego tempa jest mało realne. Polski PKB ulega znacznym wahaniom, zaś rekordowy wzrost ostatniego roku, na poziomie ,, ma się nijak do średniej arytmetycznej PKB z ostatnich lat, która wynosi ok. . Przy takim tempie rozwoju, Polska osiągnie obecny poziom unijny za około lat. Tymcza-sem łączne tempo wzrostu PKB dla strefy euro jest jesz-cze niższe, co dodatkowo wydłuża ten okres, rozciągając go nawet do ponad półwiecza.

Ponadto nie wolno zapominać, że kraje strefy euro też się rozwijają. Zatem cała ta wyliczanka przypomina trochę pogoń Achillesa za żółwiem, jednak jest ważnym wyznacz-nikiem miejsca, w którym Polska się znajduje. Na obecnym etapie rozwoju, wejście naszego kraju do strefy euro zaha-muje wzrost PKB i to raczej do mniejszego poziomu niż . W skali całej UE obniżenie polskiego poziomu rozwoju nie będzie tak bardzo odczuwalne, jak dla samych Polaków.

Pożytki z suwerenności

Z wyżej wymienionych powodów często pojawia się postulat zachowania jak najdłużej autonomii w podejmo-waniu decyzji względem własnej waluty. W tym kontek-ście należy podkreślić wyjątkową wrażliwość EBC na ja-kąkolwiek krytykę względem własnej niezależnej pozycji. Europejski System Banków Centralnych w praktyce jest państwem w państwie. Żaden unijny organ kontroli nie ma możliwości dokonania korekty jego działań. Co praw-da istnieje „system sprawdzający”, w postaci Parlamentu Europejskiego i Rady Europy, jednak EBC po prostu tylko przedkłada do wiadomości tym instytucjom swoje decy-zje. Tymczasem dla Polski kwestia aktywnego włączenia się Narodowego Banku Polskiego w kształtowanie proce-sów gospodarczych – zwłaszcza wspieranie wzrostu PKB – jest kwestią podstawową.

Wprowadzenie euro oznacza natomiast likwidację su-werennej władzy monetarnej, która mimo swojej niedo-skonałości, jest Polsce nadal bardzo potrzebna. Stracimy też bardzo ważną w tym kontekście możliwość poten-cjalnego sterowania inflacją dla podtrzymania rozwoju gospodarczego. W dodatku nasz parlament zostanie po-zbawiony nawet obecnej, rachitycznej formy kontroli wa-luty. Wejście w chwili obecnej do strefy euro oznacza, ni mniej, ni więcej, znaczne ograniczenie możliwości kre-owania przez Polskę własnej polityki fiskalnej i gospo-darczej. Są to aspekty szczególnie ważne dla kraju będące-go w tak dynamicznym stadium rozwoju, w jakim obecnie znajduje się Polska.

Kolejnym ważnym aspektem jest utrata możliwości prowadzenia własnej polityki kursowej oraz zarządza-nia rezerwami walutowymi. Wówczas o rezerwach wa-lutowych Polski zacznie decydować EBC, któremu będzie-my musieli oddać je w zarządzanie. To pierwszy krok do tworzenia superpaństwa, jakim za pewien czas może stać się Unia Europejska. Poza tym euro tylko z założenia jest wspólną walutą europejską. W praktyce o jej sile stanowią dwa kraje, będące jej „podstawami”: Francja i Niemcy. To głównie od nich, jako największych udziałowców w unij-nym PKB, zależy stabilność tej waluty. W dodatku łączne PKB tylko tych dwóch krajów jest porównywalne do łącz-nego PKB pozostałych członków Unii Gospodarczo-Walutowej. Nic zatem dziwnego, że to interesy tych dwóch państw tak naprawdę rządzą tą walutą. Największym jed-nak rzecznikiem euro są Niemcy. Doszło nawet do tego, iż kanclerz Angela Merkel posunęła się do niespotykanego w polityce europejskiej kroku, jakim była krytyka francu-skiej kandydatki na urząd prezydenta, Ségolčne Royal, za jej wątpliwości względem polityki wspólnej waluty.

W euro nadzieja?

Zamiana złotego na euro byłaby według zwolenników tego procesu zbawienna dla polskich przedsiębiorców. Wspólna waluta ma bowiem wyeliminować koszty trans-akcyjne, które stanowią poważną przeszkodę w obrocie towarowym, zwłaszcza między krajami członkowskimi. W praktyce mocna pozycja złotówki skutecznie zniechęca do eksportu, promując tym samym import oraz utrzymu-jąc zagraniczne miejsca pracy. Nikomu też nie spieszy się, aby złotówkę osłabić. Wprowadzenie euro wyrównywa-łoby polskie szanse eksportowe nie tylko w ramach UE, ale i świata. Kolejnym argumentem jest kwestia nie tylko wejścia, ale też i tym samym stania się częścią dość spore-go obszaru gospodarczego i walutowego. Obszar ten ma przecież być odpowiedzią na globalizację, a zwłaszcza co-raz bardziej rosnącą konkurencję ze strony takich państw, jak Indie czy Chiny.

Ponadto wspólna waluta ma się przyczynić do jeszcze bardziej korzystnej dla Polski integracji politycznej i go-spodarczej z pozostałymi krajami unijnymi. Innym waż-kim argumentem zwolenników euro jest paradoksalnie argument istnienia wspólnego banku centralnego (EBC), który chwali swoją niezależność. Zadaniem Europejskie-go Banku Centralnego jest traktowanie całego obszaru

8

9

Unii Europejskiej jako spójnej całości. Dzięki temu, EBC ma łagodzić różnice między poszczególnymi krajami. Za-tem posądzanie go o sprzyjanie określonej grupie państw, według zwolenników tej teorii, jest nieporozumieniem. Wreszcie wprowadzenie wspólnej waluty w Polsce ustabi-lizuje inflację. W końcu EBC zmusza kraje członkowskie do prowadzenia bardziej odpowiedzialnej polityki fiskal-nej. Dla samej zaś Polski będzie to oznaczać podniesienie wiarygodności inwestycyjnej.

Innym aspektem, w skali makro, jest walka z dolarem, który w dobie gwałtownej deprecjacji staje się coraz mniej wiarygodnym narzędziem płatniczym. W jego miejsce za-czyna wchodzić euro. Proces ten przybiera na sile, czego emanacją była m.in. ostatnia wojna w Za-toce Perskiej i obalenie Saddama Husajna. W tle tych wydarzeń miał miejsce fakt chęci wprowadzenia przez iracki rząd euro w miejsce dolara w rozliczeniach za ropę. Zresztą niejednokrotnie jedynym argumentem trzymającym arabskich eks-porterów ropy naowej przy dolarze jest groźba blokady dostaw części zamiennych do sprzętu wojskowego w ich armiach, które są przeważnie wyposażone w broń północnoamerykańską.

Nie wolno również zapominać, że Po-lacy zorientowali się jednak na zachód. Ten wybór, niezależnie od dyskusji na te-mat jego słuszności, już się dokonał. Ła-twiej zatem będzie nam żyć z euro, jako wspólną walutą europejską, aniżeli funk-cjonować w skomplikowanym wielowalu-towym środowisku.

Różnice w jaskrawym świetle

Bardzo ciekawym aspektem wejścia Polski do strefy euro jest potencjalne przyspieszenie li-kwidacji rozwarstwienia płac w łonie samej UE. Jeżeli w ramach tych samych koncernów, np. Carrefoura, Au-chan czy Tesco, kasjerka we Francji zarabia kilkakrotnie więcej od kasjerki w Polsce, wówczas, tj. przy jednakowej walucie, rozwarstwienie będzie bardziej widoczne. Oczy-wiście istnieje groźba odwrotnego procesu, tzn. zaniżania płac, jednak w obliczu istnienia silnych związków zawodo-wych na Zachodzie, nie jest ona tak bardzo groźna. W Pol-sce zaś przyspieszy proces zwiększania wynagrodzeń, który będzie o tyle bardziej przejrzysty, że jedna walu-ta, likwidując konieczność przeliczania, jeszcze bardziej uwidoczni różnice i niesprawiedliwości społeczne.

Warto zwrócić też uwagę na pewien proces, który po-średnio wpływa na samą walutę, a jego wprowadzenie spo-woduje znaczącą obniżkę wielu kosztów. Mianowicie Unia Europejska ma tendencję do wyrównywania cen, zwłaszcza w oligopolach, drogą określania i regulacji cen maksymal-nych. Niedawno Komisja Europejska dobrała się do cen roamingowych połączeń telefonii komórkowej w ramach obszaru UE, a teraz przymierza się do ukrócenia procederu częstego zawyżania opłat za prowadzenie kont bankowych.

Po wstąpieniu do strefy euro różnice te stałyby się jeszcze bardziej widoczne, nie będąc zaciemnianymi przez różnice kursowe. Zatem walka z tego rodzaju wyzyskiem i naduży-ciami będzie w Polsce dużo łatwiejsza niż obecnie.

Kolejnym nie mniej ważnym aspektem stanie się pro-ces potanienia kredytów bankowych. Obecnie cena po-życzki gotówkowej w złotówkach sięga niejednokrotnie pułapu kilkunastu procent. Po wejściu do strefy euro może gwałtownie spaść do kilku procent ze względu na konkurencyjną ofertę kredytu gotówkowego w euro, w banku mającym swoją siedzibę np. w Nikozji, Barce-lonie czy Dublinie. W dobie rozwoju Internetu taka ope-racja wkrótce stanie się całkowicie realna i powszednia.

W tym kontekście, gwałtowna zwyżka cen, jaka zawsze daje się zaobserwować po wejściu nowej waluty euro-pejskiej, traci na znaczeniu. Zresztą ta podwyżka ma cha-rakter tzw. obcinania końcówek. W niektórych przypad-kach ten proces rzeczywiście może odbić się na naszych kieszeniach, ale będzie on prawdopodobnie dotyczył nie-wielkiej grupy społecznej (niektóre szacunki mówią o ok. populacji, który realnie straci na tym fakcie).

Ludzie mają głos

Jak zatem widać, wprowadzenie waluty europejskiej do Polski nie jest wcale łatwym procesem. Jest wiele słusznych argumentów przeciw temu rozwiązaniu, jak i wiele argumen-tów optujących za jego słusznością. Polacy potrzebują w tej kwestii uczciwej debaty, która zostanie zakończona tylko w demokratycznym referendum. Wszelkie głosy mówiące, że pytanie społeczeństwa o zgodę na ten proces jest niepotrzeb-ne, tak naprawdę są głosami grupki wyzbytej jakiegokolwiek poczucia interesu i wartości narodowych, tak przecież waż-nych w różnorodnej Europie.

arci omagał

RYS.

MIC

HAŁ W

ENSK

I

8

9

Pod koniec roku 2007 nie było tygodnia, aby w programach informacyjnych nie pojawił się temat kwoty dorszowej i związanych z nią protestów rybackich. Pośród medialnego zgiełku trudno było dostrzec, że to nie tylko problem ekonomiczny czy prawny, lecz także czysto ludzki.

Na wielkich i małych wodach

Polskie rybołówstwo to dzisiaj głównie połowy bałtyc-kie. Na przełomie lat . i . mieliśmy ok. dalekomor-skich statków, przede wszystkim na Atlantyku. Obecnie pod polską banderą pływają zaledwie cztery. Natomiast polska „flota dorszowa” jest największa na Bałtyku i liczy ok. jednostek. Dla porównania Dania, druga w kolej-ności, ma ich ok. , zaś Szwecja, posiadająca podobną kwotę połowową, dzieli ją między statków. – „Dzisiej-sza flota rybacka jest za duża w stosunku do zasobów ryb, którymi dysponujemy” – twierdzi dr Zbigniew Karnicki z Morskiego Instytutu Rybackiego (MIR) w Gdyni.

Mniej więcej naszych łodzi i kutrów rybackich to małe jednostki. Jednopokładowe, do metrów dłu-gości, mogące wychodzić na połów na odległość mil morskich. Z rybołówstwem wiąże się obecnie zaledwie PKB, więc przez rząd jest ono traktowane marginalnie. Jednak przy samych połowach pracuje ponad tys. osób, a w przetwórstwie i handlu rybami (choć dotyczy to także produktów z importu) aż tys.

Twarde realia

Rybołówstwo jest pracą ciężką i niebezpieczną. – „To zawód z powołania, który trzeba kochać. Nie da się tego od-fajkować i po ośmiu godzinach iść do domu” – mówi z zapa-łem Stefan Richert ze Zrzeszenia Rybaków Morskich.

Tylko w ubiegłym roku zginęło trzech rybaków. – „Je-żeli w czasie sztormu fala zmyje kogoś za burtę, to nie ma żadnych szans. Statek jest w ruchu, prąd znosi ofiarę, na-stępuje hipotermia i śmierć. – mówi Bartosz, szyper -metrowego kutra z Władysławowa. Z Wojtkiem, szyprem z -metrowego kutra, rozmawiam w sterówce. – „Tutaj buja, a na morzu zdarzają się przechyły do stopni –

mówi. – Wtedy naprawdę trzeba uważać, bo przez pokład przelewają się fale, a pracy nie można przerwać”. Wojtek wspomina kolegę, który w takich warunkach wypadł na jego oczach za burtę: „Nie było szans. Tu można po-mylić się tylko raz...”.

Zgodnie z unijnymi przepisami, wszystkie jednostki rybackie należy traktować jako statki, bez względu, czy mają czy metrów. Najstarszą na polskim morzu jest drewniana łódź z Ustki, pochodząca z r. Średni wiek rybackiej floty wynosi lat. – „To dość dużo – uważa dr Marek Szulc z Akademii Morskiej w Szczecinie – jednak trzeba pamiętać, że mówiąc o wieku jednostki, mówimy o kadłubach. Silniki i wyposażenie zmieniały się kilkukrot-nie, często są to maszyny najnowszej generacji, więc niektóre jednostki przewyższają podobne statki duńskie czy szwedz-kie, mimo iż są od nich starsze”.

Dorszem Polska stoi

Dorsz jest dla rybołówstwa bałtyckiego gatunkiem decydującym o opłacalności. Wynika to z ceny tej ryby. Za kilogram dorsza rybak może uzyskać nawet - zł, a za kilogram flądry już tylko ,-, zł, chyba że w se-zonie letnim sprzeda ją bezpośrednio turystom lub sma-żalni. Problem w tym, że dorsza jest za mało w stosunku do możliwości połowowych polskiej floty. Jednocześnie Polska nie wykorzystuje limitów na połowy bałtyckiego szprota i śledzia, z czym wiąże się ryzyko odebrania ich naszym rybakom. Przyczyną są niskie ceny tych ryb.

Polska otrzymała od UE znaczne środki na redukcję tzw. nakładu połowowego, wskutek czego złomowaniu uległo ok. statków rybackich. Jednak flota dorszo-wa została zredukowana zaledwie o .

Największe połowy dorsza notowano w połowie lat ., gdy wynosiły one tys. ton. Dla porównania, polskim ry-bakom na r. przyznano kwotę tys. ton na wschod-nim Bałtyku i nieco ponad tys. ton na zachodnim (granica przebiega wzdłuż południka, tj. w okolicach Szczecina).

Niskie limity są podyktowane stanem zasobów. Liczeb-ność ryb zależy w głównej mierze od ilości ikry złożonej przez osobniki dorosłe. Dorsz jest gatunkiem żyjącym na

Konrad Malec

Rybacy na bezrybiu

FOT.

STEV

E RO

E

10 11

dużych głębokościach, do rozrodu wymaga wód dobrze natlenionych. Bałtyk to morze śródlądowe, płytkie, nie-wielkie, brak w nim silnych prądów morskich. Dorszom trudno się więc tu rozmnażać. Poprawa sytuacji następuje co kilka lat, gdy na Morzu Północnym mają miejsce silne sztormy i następują wlewy natlenionych wód. Wówczas tarła są udane. Dzisiejsza stosunkowo duża liczba dorszy wiąże się z wlewem sprzed trzech lat. Poprzedni wlew mie-liśmy lat temu. Wysoka liczebność gatunku z połowy lat . wiązała się z częstymi, niemal corocznymi wlewami do Bałtyku. Jednak w ostatnim ćwierćwieczu stały się one bardzo rzadkie i ryb znacząco ubyło.

Jeśli połączymy to z dużymi odłowami, sytuacja nie wygląda wesoło. Obecnie w rybackich sieciach nie spo-tyka się osobników starszych niż czteroletnie. – „Aż wyławianych dorszy to ryby, które nie odbyły pierwszego tar-ła. W tym momencie nie ma w Bałtyku dorszy wieloletnich, które decydowały o jakości stada. Większość wyławianych to --latki, a to oznacza, że bardzo intensywnie podcinamy ga-łąź, na której siedzimy” – przekonuje dr Karnicki.

Jednocześnie obserwujemy zanik mateczników, w któ-rych ryby były dotychczas bezpieczne. Sonary, echosondy i nowoczesne sieci sprawiły, że dorsze wyławiane są nawet z okolic zatopionych okrętów, gdzie do niedawna znajdowa-ły schronienie. Jeśli odłowimy stosunkowo liczne pokolenie sprzed trzech lat, przy następnym wlewie może się okazać, że nie ma już ryb, które mogłyby wygenerować nowe zasoby.

Ciemne chmury

Do załamania połowów dorsza doszło już u wybrzeży Nowej Funlandii, gdzie znajdowały się największe w ska-li świata zasoby tego gatunku. Niestety, pomimo obowią-zującego od lat zakazu połowu, ryba nie odrodziła się tam do dziś, choć nie wiadomo, czy przyczyną była tylko nadmierna eksploatacja. W efekcie zaniku dorszy, w Ka-nadzie pracę straciło tys. osób! – „To, co się wydarzyło u wybrzeży Kanady, obserwujemy teraz w podobnej formie w Bałtyku” – przestrzega Zbigniew Karnicki.

Większość moich rozmówców z małych łodzi zdaje so-bie sprawę ze stanu zasobów dorsza. Mają też świadomość, że dotychczasowa skala eksploatacji może się zakończyć katastrofą. Twierdzą jednak, że nie mają innego wyjścia niż łamanie zakazu połowów. – „Unia przeznaczyła pieniądze na »postojowe«. Mieliśmy je otrzymać od rządu, ale rząd nie potrafi sobie poradzić z ich wypłatą” – mówi pan Henryk, rybak z Kuźnicy.

Znaczna część rybaków pozostała w portach – napra-wiała sieci lub remontowała łodzie – i z tego powodu są stratni w stosunku do tych, którzy wypływali w morze, tym bardziej, że władze łagodnie potraktowały łamiących przepisy. – „Na ich miejscu nie cieszyłbym się jednak tak bar-dzo – mówi Marcin, młody inspektor rybacki ze wschod-niej części wybrzeża. – Wiemy, kto wychodził w morze i ło-wił dorsze, unijni urzędnicy też to wiedzą, dzisiejsza technika rejestruje każdy statek i jego położenie. Najpewniej skończy się to dla nich dotkliwymi karami finansowymi”.

Na postawę rybaków, którzy zdecydowali się na po-łowy w czasie unijnego zakazu, wpływ miała też po-stawa Departamentu Rybołówstwa ówczesnego Mini-sterstwa Gospodarki Morskiej. – „Trzeba pamiętać, że wiceminister Grzegorz Hałubek wysyłał wyraźne sygnały, zachęcające do łamania tego zakazu” – mówi dr Szulc. Re-zultaty są dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, przekroczenie kwoty połowowej o (niektóre szacunki mówią nawet o ), którą musimy zwrócić w ciągu lat. Po drugie, proces wytoczony Polsce przez Komisję Europejską przed unijnym Trybunałem Sprawiedliwości, który najpewniej przegramy.

Zakaz połowów oraz groźba kar ze strony UE wywo-łały ostre protesty rybaków. Ich kulminacja miała miejsce jesienią r. Wzburzeni rybacy wysypali wówczas pod Ministerstwem Gospodarki Morskiej gnijące ryby, a je-den z nich przed kamerami mówił o łamaniu zakazów i przekraczaniu przyznanych kwot połowowych. Miało to miejsce podczas negocjacji z UE, dotyczących sprawy dorszowej – forma protestu była zatem podobna do sa-mobójczej bramki...

FOT.

KON

RAD

MAL

EC

10 11

Nie wszyscy podzielają opinie o słabej kondycji bał-tyckich dorszy. Związki rybackie i właściciele większych kutrów twierdzą, że dorsza jest bardzo dużo. Nie zgadza się z tym dr Karnicki: „Nic dziwnego, że przy zastosowa-niu dzisiejszej technologii połowowej rybacy wyławiają dużo dorsza, zwłaszcza jeśli mamy na uwadze masowe, zespołowe polowanie na te ryby. Z naszych danych i informacji napły-wających od rybaków, wnioskujemy, że jeśli w ciągu - lat nie nastąpi jakiś poważniejszy wlew do Bałtyku, to możemy mieć poważne problemy z połowami dorsza”.

Czym może się skończyć taki odłów, dobrze wie część rybaków, zwłaszcza z mniejszych jednostek. – „Gdy za-braknie dorsza – będzie klęska” – mówi pan Henryk. Pan Jarosław, inny rybak z Kuźnicy, twierdzi: „Ryba się skoń-czyła, kiedyś to żeśmy poławiali, a teraz...”.

Alternatywy?

Grzegorz Hałubek, były szef Związku Rybaków Pol-skich, do niedawna wiceminister gospodarki morskiej, od-powiedzialny za rybołówstwo, chce, aby zamiast limitów ilościowych wprowadzono inne mechanizmy. – „Zamiast ograniczeń ilościowych postuluję bezwzględne przestrzeganie ograniczeń dotyczących wymiarów, wprowadzenie stref za-mkniętych oraz zmniejszenie ilości dni połowowych w postaci okresów ochronnych”. Katarzyna Guzek z polskiego oddzia-łu Greenpeace, mówi: „Propozycja pana Hałubka jest cieka-wa i należy ją rozważyć, aczkolwiek najpierw musi się usta-bilizować sytuacja tego gatunku, gdyż wg Międzynarodowej Rady Badań Morza obecny stan jest alarmujący”.

Aby odbudować populację dorsza, należałoby, zdaniem dr. Karnickiego, zupełnie zamknąć łowiska. To jednak byłoby trudne ze względów społecznych. – „Zarządzanie rybołów-stwem to poszukiwanie złotego środka między przetrwaniem zasobów a przetrwaniem rybaków – mówi naukowiec. – Na-leży jednak pamiętać, że bez przetrwania zasobów, nie prze-trwają rybacy” – dodaje. Naukowcy mówią o konieczności przekwalifikowania jednostek – w większości przypadków to kwestia zakupu odmiennych sieci. – „W tym roku będziemy mogli odłowić ton dorsza. To nie starczy na utrzymanie ku-tra – mówi Janusz, właściciel -metrowej jednostki z Wła-dysławowa. – Dlatego już jakiś czas temu przestawiliśmy się na łowienie śledzi i szprotek, a dorsz będzie tylko dodatkiem”.

Rybacy niechętnie przestawiają się na szprotki czy śle-dzie z powodu niskich cen, jakie można uzyskać za te ryby. W dodatku, szprot poza Polską i krajami byłego ZSRR nie jest rybą konsumpcyjną, lecz paszową. Bałtyckie śledzie z racji rozmiarów i zawartości tłuszczu nadają się głównie na marynaty. Ponadto łowi się łososie i trocie, które jednak są rybami wymagającymi opieki, tzn. utrzymują się tylko dzięki zarybianiu. Jeszcze trudniejsza jest sytuacja węgo-rza, przeżywającego silny regres wskutek przełowienia. Jego hodowla jest właściwie niemożliwa, więc w najbliż-szym czasie możemy się spodziewać moratorium na po-łowy tego gatunku. Ostatnia grupa łowionych ryb typowo morskich to flądry. Są one niezwykle ważne dla rybołów-stwa łodziowego, dla którego stanowią nawet poło-wów. Grupa ta ma się dobrze z wyjątkiem skarpia (turbot), największej z fląder, która zanika wskutek połowów.

Oprócz ryb morskich, w Bałtyku występują gatunki słodkowodne. Niestety, w efekcie intensywnej eksploatacji stały się bardzo nieliczne. Takich ryb jak certa, szczupak, sieja czy parposz, już praktycznie nie ma. Ponadto jesiotr, który był dawniej gatunkiem intensywnie użytkowanym gospodarczo, wyginął zupełnie w naszych wodach. Obec-nie w Stacji Morskiej Uniwersytetu Gdańskiego i Morskim Instytucie Rybackim prowadzone są prace nad restytucją zagrożonych gatunków.

Policjanci i złodzieje

– „Najbardziej boli, że polują na nas jak na złodziei – mówi pan Wacław, rybak z -metrowego kutra. – Ukry-wają się między domami i gdy wpływamy do portu, wyska-kują znienacka, rewidują pokład”. Marcin, inspektor, po-twierdza słowa rybaka, że tak właśnie wyglądają kontrole. – „Ale chyba trudno oczekiwać, że będziemy siedzieć w porcie i czekać, aż rybacy wpłyną i łaskawie oddadzą nadmiar zło-wionych ryb oraz poddadzą się karze”.

Rybakom nie podobają się też zagraniczni kontrolerzy. Takie rozwiązanie jest jednak chwalone przez prof. Krzysz-tofa Skórę, szefa wspomnianej Stacji Morskiej UG. – „To mechanizm stosowany w całej Unii”. Jego sens potwierdza też część rybaków z większych i średnich kutrów, opowia-dając, że polscy urzędnicy często wymuszają łapówki.

Obecnie sprawa kontroli wygląda tak, że rybacy dosta-ją karę finansową, ale zachowują ryby, co dla dużych i śred-nich kutrów i tak jest opłacalne. – „Małe łodzie z reguły nie przekraczają kwot połowowych, bo nie mają odpowiednich

FOT.

KON

RAD

MAL

EC

12 13

narzędzi” – twierdzi Marcin. To właśnie ich właściciele rzadko mają pretensje o kontrole. Janusz, sopocki rybak z -metrowej jednostki, mówi: „Nie ma co się czepiać – oni pilnują, by w morzu było co łowić dla naszych wnuków”.

Interesy polskie i unijne

Polska tylko dwa razy patrzyła na Morze Bałtyckie jak na okno na świat. Po raz pierwszy w czasach dynastii Wa-zów, ponownie – w dwudziestoleciu międzywojennym, gdy powstał port w Gdynii. Większość moich rozmów-ców dobitnie stwierdza, że polskie władze nie potrafią czerpać korzyści z położenia kraju nad Bałtykiem. Brak nam polityki morskiej.

Wynika to m.in. z tego, że większość elektoratu pocho-dzi z głębi lądu. Podobnie wygląda sytuacja z urzędnikami. Departamentem rybołówstwa zrządzają głównie mieszkań-cy Warszawy. Mało któremu rybakowi (a są w tej grupie ludzie wykształceni) opłaca się przeprowadzać do stolicy. Niestety, owocuje to u decydentów brakiem znajomości realiów morskich. – „Od zakończenia żywota dawnego Mi-nisterstwa Żeglugi, rybołówstwo jest traktowane jak niechcia-ne dziecko, które przerzuca się z ministerstwa do ministerstwa” – uważa dr Szulc.

Po akcesji do UE, Bałtyk stał się morzem „unijnym” – Rosja posiada zaledwie wód bałtyckich. Oznacza to m.in., że na naszych wodach mogą łowić statki innych krajów członkowskich, korzystając ze swojej kwoty poło-wowej. Polskie jednostki również mogą wpływać na wody innych państw, jednak naszym rybakom nie opłaca się to. Nie posiadamy dużych jednostek połowowych, a nawet dla sporych kutrów czas i ilość paliwa, które są potrzebne na dopłynięcie do łowisk szwedzkich czy duńskich, czynią wy-prawę nieopłacalną.

Co ciekawe, w polityce UE rybołówstwo jest uznawane za dziedzinę bardzo istotną, poświęca się mu wiele uwagi i... subwencji. Niestety, Polska nie wykorzystuje przyzna-nych nam środków – np. z kwoty na unowocześnienie floty rybackiej wydaliśmy zaledwie ! Rybacy nie mo-dernizują statków z powodu skomplikowanych proce-dur oraz dużego ryzyka. Dofinansowanie obejmuje - kosztów, resztę trzeba dołożyć samemu. Pan Wacław wraz z braćmi są jednymi z nielicznych, którzy sięgnęli po te środki. – „Od dzioba aż dotąd [stoimy w środkowej części pokładu] wszystko jest wyremontowane. W tym roku chcieliśmy zrobić resztę, jednak wobec ograniczeń w poło-wach dorszy, a teraz jeszcze zakazu używania pławnic, przy-szłość jest zbyt niepewna. Swoich środków nie mamy, żeby wyłożyć, a kredyt strach brać. Co z nim zrobimy, jeśli przyj-dzie nam likwidować działalność?” – pyta rybak.

W pełni wykorzystaliśmy jedynie środki na... likwi-dację floty. Za zezłomowaną jednostkę można było otrzy-mać nawet milion złotych – biorąc pod uwagę powszechną rodzinną współwłasność kutrów, dawało to po - tys. na osobę. Duża część tych pieniędzy została jednak zain-westowana w infrastrukturę turystyczną. Wielu spośród rybaków, którzy nie potrafili się odnaleźć w roli biznes-menów, wyjechało natomiast do pracy na morzu w innych krajach, głównie do Norwegii, Islandii i Irlandii, gdzie cie-

szą się doskonałą opinią. Dziś na polskim wybrzeżu trud-no spotkać młodych rybaków. Widząc niepewność sektora, „weterani” zniechęcają do tego zawodu swoje dzieci – dużo wśród likwidujących kutry było osób starszych, które nie mogły lub nie chciały przekazać fachu potomkom.

Jednak większość rybaków nie zdecydowała się na li-kwidację statków. – „Miało być mniej jednostek, a większe kwoty połowowe, tymczasem jednostek jest mniej i kwoty też są niższe” – mówi pan Wacław.

Obiecanki-cacanki

– „Unia zakazała nam połowów, obiecała rekompensaty i do dziś tych pieniędzy nie ma, a ZUS trzeba opłacić i żyć też z czegoś trzeba” – mówi wspomniany pan Henryk z Kuźnicy. Pan Mariusz, właściciel -metrowego kutra, dorzuca, że taki postój też kosztuje. – „Trzeba od czasu do czasu silnik odpalić, żeby nie zardzewiał, zabezpieczyć kadłub przed korozją, pokład utrzymać w należytym stanie, zadbać o aparaturę elektroniczną i pensje wypłacić, a obiecanych rekompensat ciągle brak”.

Aby można było przetrwać zakaz połowów, UE prze-znaczyła pieniądze na „postojowe”. Do dziś jednak nie trafiły one w ręce rybaków. Grzegorz Hałubek twierdzi, że inne kraje od razu wydają środki, które otrzymały z Unii, a potem ewentualnie się z tego tłumaczą i negocjują z Ko-misją Europejską. – „Nasi urzędnicy tymczasem boją się roz-porządzać tymi pieniędzmi i o byle co pytają unijnych urzęd-ników. Oni nie znają odpowiedzi i zaczynają szukać, a wtedy pojawiają się nowe wątpliwości i nowe pytania, więc pytają swoich przełożonych i tak się ta spirala nakręca, powodu-jąc opóźnienia w płatnościach” – uważa były wiceminister. Z kolei Michał Dominiak z Ministerstwa Rolnictwa twier-dzi, że opóźnienia wynikają ze zmian przepisów unijnych i konieczności nowelizacji rozporządzeń, które są obecnie na etapie legislacyjnym. Dodatkowo urzędnicy są w trak-cie ustalania wysokości rekompensat połowowych.

Rybacy są przekonani, że celem jest zniszczenie pol-skiego rybołówstwa. – „To bzdura – stwierdza dr Karnicki. – Jeśli Unia zmniejsza limity dorszowe, to ucina je wszystkim państwom bałtyckim”. UE dostrzega również błędy polega-jące na uprzemysłowieniu rybołówstwa. Widać to na przy-kładzie Polski w sposobie przyznawania subwencji sprzy-jających drobnemu rybołówstwu rodzinnemu.

Niezbyt zielono im

Bałtyk jest domem nie tylko dla ryb. Zamieszkują go także rozmaite bezkręgowce, ptaki i ssaki. Wiele z nich jest chronionych prawem polskim i unijnym. Unia podchodzi do tego bardzo restrykcyjnie. – „Polacy nie czują potrzeby ochrony morskich zwierząt. Nie ma u nas np. oznaczeń, że ryby zostały złowione w sposób przyjazny dla środowiska” – mówi prof. Skóra.

Ostatni głośny spór dotyczył ochrony morświnów. Unia stopniowo od lat zakazuje używania pławnic (sie-ci unoszące się w wodzie, wykonane z bardzo cienkiej i mocnej siatki, niewykrywalne dla morskich zwierząt), gdyż zagrażają małym waleniom (delfinom i morświ-nom). Zakaz ten ma charakter globalny, choć polscy

12 13

oceanolodzy uważają go za zbędny. Od stycznia r. ten zakaz obowiązuje również na Bałtyku. Winą za nowe regulacje rybacy obarczyli naukowców z Uniwersytetu Gdańskiego, a szczególnie Krzysztofa Skórę. Szef Stacji Morskiej nie czuje się jednak winien. – „Politykę rybac-ką Unii kształtują ministrowie od rybołówstwa i rolnictwa, a nie ekolodzy. Wyniki naszych badań jeszcze z lat . po-kazują, że Unia się pomyliła. Nie te sieci są groźne. Gdyby przedstawiciele rybackich organizacji skorzystali z naszej oferty strategii dyskursu z UE, może udałoby się coś wywal-czyć. Ale oni w celu ukrycia własnej niekompetencji i błę-dów postanowili wykreować z nas wrogów rybołówstwa łososiowego. Awantura ratowała ich politycznie, ale nie ra-towała rybaków. Nigdzie nie zaprezentowali dostarczonych im przez nas danych. Krzyczano tylko i pisano, że bałtyc-kich morświnów w ogóle nie ma. Wielu się nabrało. No i kil-kanaście kutrów na razie mocno na tym finansowo straciło. Zakaz wszedł w życie. Czeka nas długotrwała praca nad jego zmianą” – mówi prof. Skóra.

Grzegorz Hałubek twierdzi natomiast, że na Bałtyku jest to sztuczny problem, gdyż morświna tu nie ma. Po-wołuje się na badania prowadzone przez MIR, któremu w czasie rejsów nie udało się zaobserwować żadnego morświna w sieciach i na morzu. Jednak martwe zwierzę-ta znajdowane są na brzegu, a ślady na skórze wyraźnie świadczą, że zginęły w sieciach.

Ichtiolodzy z różnych instytucji narzekają na coraz trudniejszą współpracę z rybakami, którzy np. nie dostar-czają znaczników ze złowionych ryb. Prof. Skóra przeko-nuje: „To skrywanie faktów obraca się przeciw nim. Prze-cież programy zarybieniowe są prowadzone głównie z myślą o nich. Podobnie jest z bałtyckimi morświnami, zwierzętami bardzo już rzadkimi. Badania prowadziliśmy wyłącznie na martwych osobnikach, dostarczanych przez rybaków. Dziś zbieramy rozkładające się zwłoki z plaż. Rybacy nie dostar-czają ciał złowionych okazów. Straciliśmy więc skalę porów-nawczą. Ale dla radykalnych organizacji ekologicznych to jasny sygnał, że liczebność populacji spadła do zera, a to znaczy, że trzeba podejmować bardziej restrykcyjne działa-nia ochronne. Co będzie, jeśli ich opinię podchwycą politycy z Brukseli? Demagogia jest ogólnodostępną bronią ofensyw-ną. Wydaje się, że liderzy organizacji rybackich nie biorą tego pod uwagę”.

Uprzedzić katastrofę

Znane są przypadki, gdy w ramach współpracy mię-dzynarodowej i wspólnego powstrzymania się od poło-wów udało się odbudować łowiska. Dobrym przykładem jest umowa między Norwegią a Rosją, dzięki której na Morzu Barentsa odrodziła się populacja dorsza. Podob-na sytuacja miała miejsce na Morzu Północnym, gdzie po niemal latach ponownie można łowić śledzie.

Ograniczenia połowowe dotyczą tylko osobników młodocianych. Tymczasem ryby rosną całe życie, a łowiąc wyłącznie osobniki duże, a więc o „sprawdzonych” genach, pozostawiamy te o niewiadomych możliwościach rozrod-czych. Ichtiolodzy są zgodni, że należy w miarę możliwości wypuszczać osobniki dorodne, by poprawiać zasoby ge-

Klub Prenumeratorów „Obywatela”

Prenumerata to konkretny sposób wsparcia „Obywatela”.

Nie oglądaj się na innych. Zrób to sam!

Poniżej prezentujemy argumenty przemawiające za tym, że warto zostać członkiem

Klubu Prenumeratorów „Obywatela”:

• Prawie 50% ceny pisma sprzedawanego w salonach pra-sowych zabierają nam pośrednicy. Jakie są konsekwencje tego dla stabilności finansowej „Obywatela” nie musimy Ci chyba tłumaczyć. Gdy kupisz pismo bezpośrednio u wydaw-cy (prenumerata), to więcej pieniędzy trafia do nas, a mniej do pośredników. Twoja prenumerata to konkretny, realny i bardzo duży wkład w umacnianie niezależności finansowej „Obywate-la”.

• W prenumeracie masz jeden numer „Obywatela” gratis. W salo-nach prasowych zapłacisz za 6 numerów 48 zł – u nas 42 zł. Co prawda musisz pieniądze zapłacić „z góry” i od razu całą sumę, ale wtedy pismo trafia co dwa miesiące prosto do Twojej skrzyn-ki pocztowej – nie musisz go szukać w punktach sprzedaży. No i zyskujesz na zniżkach – patrz niżej.

• Wśród członków Klubu Prenumeratorów losujemy raz na 2 mie-siące nagrodę. Masz szansę dostać za darmo coś, za co inni płacą.

• Jako prenumerator otrzymujesz nieodpłatnie (w miarę naszych możliwości) materiały dodatkowe: foldery, plakaty, gazety, ulot-ki, naklejki itp.

• Członkowie Klubu Prenumeratora mają 10% zniżki na książki z Biblioteki Obywatela.

• Prenumerata to najpewniejszy sposób zdobycia kolejnych nu-merów pisma. Często dzwonią i piszą do nas czytelnicy, bo w sa-lonie prasowym nakład „Obywatela” został wykupiony, a oni spóźnili się z zakupem.

• Przy zamówieniu rocznej prenumeraty (42 zł) nieodpłatnie do-staniesz wskazany przez Ciebie jeden z numerów archiwalnych „Obywatela” (do wyboru numery 7,10,13,14 i 16-31, 33-39).

Nagrody dla prenumeratorówInformujemy, że nagrodę w postaci książki

AUTOkarykatury wylosował

Piotr Karwan, Stalowa Wola

Gratulujemy! Nagrodę prześlemy pocztą.

Jeżeli zależy Ci na tym, by w Polsce istniało

takie pismo jak „Obywatel”, nie zapomnij o prenumeracie!

14

15

nowe populacji. Pożądanym działaniem byłoby też utworzenie mateczników, w których ryby mogłyby się rozmnażać i bytować w spokoju. Mogłyby to być np. cmentarzyska okrętów zatopionych w czasie wojny.

Podczas połowów odławia się wie-le ryb nieużytkowanych gospodarczo, głównie o małych rozmiarach. Stanowią one ważne ogniwo łańcucha pokarmo-wego i środowiska morskiego. Jeśli ich zabraknie, nie będzie też tych gatunków, którymi jesteśmy zainteresowani. Za burty statków trafiają także martwe ryby gatunków atrakcyjnych gospodarczo, które nie osiągnęły jeszcze rozmiarów dopuszczających do handlu. Aby ogra-niczyć niepotrzebne straty w środowi-sku morskim, UE chce wzorem Nowej Zelandii i Norwegii wprowadzić zakaz wyrzucania jakichkolwiek zwierząt za burtę. Dzięki takim działaniom będzie pełna kontrola nad tym, co się łowi.

Rozsądną gospodarkę morską prof. Skóra porównuje do sadownic-twa. – „Jeżeli sadownik ostrożnie zbiera owoce, to może się w przyszłym roku spodziewać kolejnych owoców. Jeżeli zaś łamie gałęzie, to za rok zbierze na pewno mniej owoców. Mam nadzieję, że okres łamania gałęzi w rybołówstwie po-woli mija”.

Reformować – ale jak?

Chcąc nadążyć za wzrastającym popytem na ryby, wie-le krajów decyduje się na ich hodowlę. Światowym liderem w tej branży jest Norwegia. Pożytki z takiej metody dostrze-ga również UE, która dość hojnie wspiera tę gałąź przemy-słu. Już dziś łosoś z hodowli skutecznie konkuruje z dzi-ko żyjącym. Połowa światowej podaży tej ryby i ok. wszystkich ryb morskich pochodzi właśnie z akwakultury.

Jednak sztuczny chów ryb ma nie tylko zalety. Osob-niki hodowlane trzeba bowiem czymś wykarmić, a ludzie najchętniej spożywają ryby drapieżne. To m.in. z powodu potrzeb hodowli ryb obserwujemy coraz więcej statków-paszowców, które wprawdzie mają limity, ale w zasięgu ich zainteresowań pojawiają się nowe, dotąd nie eksplo-atowane gatunki. Statki łowiące morskie organizmy na paszę ciągną za sobą ogromne sieci o wysokości ok. m i szerokości osiągającej nawet kilkaset metrów. To rodzi konflikty z tradycyjnymi rybakami. – „Po prze-płynięciu takiego paszowca zwykły kuter nie ma się co pokazywać na jego trasie. Przez przynajmniej godziny panuje tam pustynia” – mówi Darek, młody chłopak pra-cujący na średniej wielkości kutrze wraz z ojcem i dwo-ma wujami.

Biorąc pod uwagę wielkość floty i zasobów, specjaliści z MIR uważają za konieczne dalsze ograniczanie liczby ku-trów. Trzeba to jednak robić w taki sposób, aby w momencie odtworzenia zasobów istniały możliwości ich pozyskania.

Należy też pamiętać, że każda jednostka połowowa to małe przedsiębiorstwo. Brak znajomości zasad marketingu przez naszych rybaków powoduje, że za ryby ekskluzyw-ne uznaje się dorsze i łososie norweskie. Sektor rybołów-stwa powinien postawić na reklamę ryb bałtyckich, które smakowo są znacznie lepsze od hodowlanych. To z pew-nością pozwoliłoby skuteczniej konkurować z importem oraz uzyskiwać wyższe lub podobne dochody. Obecnie natomiast w nadbałtyckich smażalniach nierzadko króluje panga czy halibut zamiast np. flądry.

Ważną rolę w zmianie przestrzegania zasad zrówno-ważonego rybołówstwa mają też firmy skupujące i prze-twarzające ryby. Pan Jakub, właściciel firmy handlującej rybami, nie ma wątpliwości: „Takie przedsiębiorstwa po-winny przykładać dużo więcej uwagi do tego, co i od kogo kupują”. Wprawdzie mój rozmówca dorszem nie handluje, ale jedna z dużych firm na łamach „Wiadomości Rybac-kich” deklaruje, że dorsz, którym obraca, pochodzi jedynie z legalnych połowów i wylicza metody, jakie pozwalają jej stwierdzić wiarygodność dostawców ryby.

***

Czy za parę lat podczas wizyty nad morzem będziemy mogli kupić świeżą rybę prosto od rybaka, czy też będzie-my musieli zadowolić się rybami z zamrażarki? Czy prze-trwają tradycyjne łódki, wyciągnięte na piaszczysty brzeg? To zależy od działań i decyzji podjętych dziś przez polity-ków, ale także przez samych rybaków.

onrad alec

P.S. Wielu rozmówców prosiło o anonimowość i dlatego większość z nich wymieniam

tylko z imienia, które zostało zmienione.

FOT.

KON

RAD

MAL

EC

14

15

Coraz wyraźniej możemy obserwować w Polsce stop-niowe kształtowanie się dwóch typów spółdzielni miesz-kaniowych, a może – dwóch koncepcji spółdzielczego ru-chu mieszkaniowego. Pierwszy typ to „spółdzielnia – firma usługowa”, sprawującą administrację nad powierzonym jej mieniem w zamian za określoną opłatę, a w przypad-ku większych spółdzielni – również budująca budynki na zasadach zbliżonych do deweloperskich. Drugi typ to in-stytucja pomocy społecznej, chroniąca osoby nie radzące sobie w warunkach wolnego rynku, korzystająca ze wspar-cia instytucji zewnętrznych – samorządów, fundacji, środ-ków wspólnotowych itd. Duże spółdzielnie najczęściej łą-czą obie funkcje.

To rozmywanie się tożsamości spółdzielczej świad-czy nie tylko o kryzysie samego ruchu spółdzielczego, ale także o zmianach w polskim społeczeństwie. Mieszkańcy zasobów spółdzielni mieszkaniowych ulegają procesowi rozwarstwienia na klientów i podopiecznych. Jednakże postawa opiekuńcza, jaką przyjmują zarządy niektórych spółdzielni, nie prowadzi do rozwoju postaw obywatel-skich wśród członków spółdzielni mieszkaniowych. Inna droga – uwłaszczenie członków poprzez nadanie im na własność zajmowanych mieszkań, moim zdaniem nie jest warunkiem wystarczającym do upodmiotowienia mieszkańców osiedli spółdzielczych i ożywienia samo-rządów spółdzielni mieszkaniowych.

Uwłaszczenie może doprowadzić do wydzielania się pojedynczych nieruchomości ze spółdzielni. To natomiast może doprowadzić do zaprzepaszczenia pewnych zrębów kapitału społecznego, który w spółdzielniach mieszka-niowych został wytworzony przez ostatnie dziesięcio-lecia (pomimo niewątpliwej ułomności spółdzielczości okresu PRL), a także utrwalić istniejące niesprawiedliwe dla członków spółdzielni rozwiązania i nierówny podział wspólnego majątku. Problem ten istnieje nie z tego powo-du, że wprowadzane od kilku lat rozwiązania organizacyj-no-prawne są złe, lecz dlatego, że w przypadku spółdziel-ni mieszkaniowej rozstrzygającą rolę odgrywa poziom integracji społecznej mieszkańców i ich zaangażowanie w funkcjonowanie spółdzielni. Wiele spółdzielni miesz-kaniowych wciąż jest zbyt dużych, aby była w nich moż-liwa taka integracja mieszkańców, która doprowadziła-

by do powstania samorządu spółdzielczego, opartego na rzeczywistym, „organizmie społecznym”, innymi sło-wy – na wspólnocie obywatelskiej.

Wnioski prezentowane w niniejszym artykule są rezulta-tem prowadzonych przeze mnie od lat badań nad kształto-waniem się postaw obywatelskich w spółdzielniach mieszka-niowych, obejmujących blokowiska z „wielkiej płyty”.

Piękna tradycja i jej smutny koniec

Spółdzielnie mieszkaniowe w Polsce przed r. starały się łączyć ideały solidaryzmu z zachowaniem prawa jednostki do swojej własności i wpływu na spół-dzielnię. Realizowano w nich idee samopomocy, ale opierały się na wspólnej własności i podmiotowości członków spółdzielni.

Środowisko skupione wokół przedwojennej Warszaw-skiej Spółdzielni Mieszkaniowej i kilku innych mniejszych spółdzielni, widziało w realizacji taniego, społecznego bu-downictwa dla robotników, możliwość wprowadzania w życie ambitnych projektów architektoniczno-urbani-stycznych, a także wychowawczych i społecznych. Wszyst-ko to jednak musiało być realizowane na miarę środków możliwych do zdobycia. W tym celu opracowywano pro-jekty optymalnego rozplanowania i wykorzystania po-wierzchni mieszkalnej, zapewnienia mieszkańcom nowo-czesnych standardów higieny i czystości w przestrzeni osie-dlowej, a także budowę domów w harmonii z przyrodą.

Byli to ludzie bardzo szeroko rozumianej lewicy. Starali się czerpać ze wzorów taniego budownictwa spółdzielcze-go w Paryżu, Wiedniu, Frankfurcie nad Menem i w innych miastach Europy Zachodniej. Twórcy WSM byli świado-mi, iż tworzona przez nich spółdzielnia nie rozwiąże pro-blemu mieszkaniowego. Dlatego w WSM widzieli wzorzec dla kolejnych spółdzielni, aby zainicjować masowe, tanie budownictwo spółdzielcze dla robotników. Robotnicy w okresie międzywojennym nie byli przeważnie zdolni do tworzenia o własnych siłach odpowiednio trwałych i wy-dolnych finansowo organizacji spółdzielczych. Z nielicz-nych wyjątków można wymienić spółdzielnię mieszkanio-wą tramwajarzy warszawskich.

Tuż po II wojnie światowej PPS wyrażała postulaty „pan-kooperatywizmu”, czyli stworzenia „rzeczpospolitej spółdzielczej”. Wszędzie, gdzie było to możliwe i efektywne, należało wdrażać spółdzielczą, demokratyczną organizację

Co dalej ze spółdzielniami

mieszkaniowymi? Arkadiusz Peisert

16 17

pracy, produkcji i konsumpcji. PPS dostrzegała znaczenie demokracji w organizacjach spółdzielczych. Niestety, prze-grana w konfrontacji z PPR doprowadziła do tego, że jedy-ną demokracją, o jakiej można było oficjalnie mówić, była „demokracja ludowa”. W pewnym stopniu jednak ideały PPS legły u podstaw tworzenia sporej liczby spółdzielni mieszkaniowych po r. Niestety, w wyniku szeregu coraz bardziej szczegółowych zarządzeń, państwo od połowy lat . doprowadziło do sparaliżowania nieza-leżnej inicjatywy spółdzielczej i zapewniło sobie kon-trolę nad spółdzielczością mieszkaniową.

Władza wiedziała lepiej

Barbara Brukalska, wybitna architekt, propagatorka budownictwa społecznego i ważna postać środowiska WSM, tuż po wojnie wskazywała na zagrożenie dla indy-widualizmu i wolności jednostki ze strony zbyt arbitralne-go planowania architektury i urbanistyki osiedli mieszka-niowych. Ideałem dla Brukalskiej było osiedle oparte na „uspołecznionym indywidualizmie” i samorządnej, nieza-leżnej zbiorowości, której zawsze należy podporządkowy-wać planowanie przestrzeni. Jak się okazało w latach . i ., obawy Brukalskiej zostały potwierdzone – w budo-wanych osiedlach spółdzielczych najczęściej nie powsta-wały samoorganizujące się społeczności. Znaczną rolę odgrywały zbyt duże rozmiary osiedli, nie dające szans na powstanie zorganizowanych zbiorowości mieszkańców.

Andrzej Maliszewski wskazuje, że w drugiej połowie lat . frekwencja na Zebraniach Grup Członkowskich wy-nosiła około i stale spadała. W roku , w którym obecna była euforia z powodu „karnawału Solidarności”, frekwencja wyniosła . W badanych przeze mnie spół-dzielniach, w latach - na zebrania grup człon-kowskich przychodziło... - członków spółdzielni. Stwierdzenie, że znamionuje to upadek demokracji spółdzielczej, jest chyba i tak zbyt delikatne...

Spółdzielnie w okresie PRL odeszły od swoich ideałów, co opisywał mój rozmówca, który w tamtym okresie pra-cował w instytucjach zajmujących się mieszkalnictwem. – „Uważam, że spółdzielnie mieszkaniowe takie jakie są, zo-stały przez PRL wynaturzone. Bo one powstały na zdrowych zasadach społecznego osiedla, budownictwa społecznego, jako zdrowy ruch. Natomiast potem, ponieważ rząd uznał, że można wpakować tam wszystkich potrzebujących, więc to się stało takie nie wiadomo co. I teraz to trzeba bardzo delikat-nie rozdzielać. Są spółdzielnie, które nadal są spółdzielniami, i są takie, które są jakimś takimi budownictwem rządowym, państwowym z okresu PRL, które tylko z nazwy są spółdziel-niami”. Podziału, o którym mówi mój rozmówca, nie da się dziś niestety dokonać metodami administracyjnymi, dzię-ki czemu można by wyróżnić spółdzielnie demokratycz-ne wśród instytucji, które ideałów spółdzielczych używają jako fasady dla działalności komercyjnej.

Niska aktywność członków w spółdzielniach wynika z mentalnych pozostałości po komunizmie. Najlepiej jej źródła scharakteryzowali moi rozmówcy ze spółdzielni mieszkaniowej z Pomorza. – „Ludzie nie chodzą na zebrania, bo to są skutki komuny – jak wychowali nasze społeczeństwo: »siedźcie cicho, nic nie róbcie, na wszystko się zgadzajcie, my tu za was rządzimy, a wy to kmiotki niedokształcone«”.

Przebudzenie i „skok na kasę”

Wydzielenie się niektórych spółdzielni w r. z więk-szych organizmów pozwoliło w części przypadków na zorganizowanie spółdzielni taniej, stabilnej, posiadającej sprawną administrację i zarządy reprezentujące interesy członków. Czasami wyłaniała się grupa inicjatywna, która była w stanie przejąć kierowanie spółdzielnią w interesie członków. Jak pokazuje przykład średniej wielkości spół-dzielni mieszkaniowej z Warszawy – jest to możliwe.

Mój rozmówca tak relacjonuje to wydarzenie: „Ja wte-dy powiedziałem »słuchajcie, wygraliśmy wybory do Rady Nadzorczej, mamy szanse zrobić uczciwą spółdzielnię, ale te-raz po wygranej możemy największe błędy zrobić, bo nam się wydaje, że jesteśmy panami sytuacji«. Pani Prezes nie zrozu-miała tego [że wzrosło zaangażowanie członków spółdziel-ni], no i w końcu ci sami ludzie uznali, że trzeba ją wyrzu-cić. Nikt nie wierzył, że można zrobić uczciwą spółdzielnię, a myśmy zrobili”.

Pojawienie się wolnego rynku po r. zaowo-cowało także nowymi patologiami, których wcześniej w spółdzielczości nie było. Wzrost atrakcyjności grun-tów spółdzielczych powoduje, że zarządy powracają do inwestowania w nowe budynki. Poza czerpaniem zysków z dzierżawy i sprzedaży powierzchni komercyjnych, zarzą-dy coraz częściej myślą o budowie nowych bloków. Moi rozmówcy uważali, że zwiększenie zagęszczenia spowodu-je niewydolność systemu kanalizacji, zaopatrzenia w ener-gię, gaz, wodę itd., a także znacznie obniży komfort życia w ich osiedlach. – „Po co oni nam chcą problemy stwarzać? Żeby tylko samemu zarobić. Będzie nastawiane domami okno w okno”. Dla niektórych zarządów spółdzielni pogor-szenie stanu przestrzeni osiedla nie jest zmartwieniem. Li-czy się to, żeby zarobić na sprzedaży gruntów i mieszkań.

FOTO

GRA

FIA

1: PO

MIĘ

DZY

STAR

SZYM

I BLO

KAM

I PO

WST

AJĄ

LEPS

ZE B

LOKI

DL

A „R

ÓW

NIE

JSZY

CH” S

PÓŁD

ZIEL

CÓW

(LU

B „R

ÓW

NIE

JSZY

CH” S

POZA

SPÓ

ŁDZI

ELN

I)FO

T. AR

KADI

USZ

PEI

SERT

16 17

Zdarza się, że domy są budowane dla „równiejszych spółdzielców” – osób związanych z zarządami, choć na-wet nie należących do spółdzielni. W jednym z budynków (zdjęcie nr ) zaledwie co siódma osoba pochodziła z ko-lejki członków oczekujących na mieszkania. Wśród blo-ków z „wielkiej płyty” pojawiają się zamknięte nierucho-mości „równiejszych spółdzielców” (zdjęcie nr ).

W tych spółdzielniach, w których niski jest stopień kontroli członkowskiej, zaś duża atrakcyjność nieru-chomości stanowiących własność spółdzielni, obser-wować można tendencję do „wypychania” atrakcyjnych składników mienia spółdzielczego (działek, budynków użyteczności handlowej itp.) ze spółdzielni. Paradoksal-nie, sprzyja temu proces wydzielania nieruchomości jed-no-budynkowych w obrębie spółdzielni mieszkaniowych, wykup gruntów od miasta oraz rozliczenia poprzez po-dział na jednostki rozliczeniowe odpowiadające blokom, co wprowadziła nowa ustawa z r. o spółdzielniach mieszkaniowych. Kształtujące się stopniowo odrębne nie-ruchomości jedno-budynkowe ustanawiane są na nowo wydzielanych działkach, na których znajduje się budynek. W rękach zarządów pozostaje „szkielet” majątku spółdziel-ni – działki obejmujące tereny zielone, place zabaw, bu-dynki użytkowe itp. Na tym szkielecie sporo można jesz-cze zarobić.

Którędy droga?

Moim zdaniem, jedyna sposób, żeby spółdzielnie za-chowały swój spółdzielczy charakter, to tworzenie wspól-not obywatelskich, zaangażowanych w zarządzanie spół-dzielniami. Droga do tego prowadzi poprzez dzielenie dużych spółdzielni na mniejsze, natomiast wydzielanie się jedno-budynkowych nieruchomości może nie dopro-wadzić do powstania takich wspólnot, a nawet uniemoż-liwić ich powstanie. Przedstawiciele zarządów spółdzielni mieszkaniowych cynicznie wskazują, że podział spółdziel-ni, dokonany na mocy ustawy w r., nie przyczynił się do wzrostu podmiotowości członków. Jak wskazują doświadczenia, stało się tak dlatego, że wydzielone spół-dzielnie były wciąż za duże, aby mógł je objąć organizm samorządu upodmiotowionych członków.

Etos spółdzielczy, o ile jest żywy, może wnieść po-zytywne elementy, takie jak standardy uczciwości, które w stosunkach wolnorynkowych nie są budowane. Sens istnienia spółdzielni współcześnie scharakteryzował mój rozmówca – nestor dużej spółdzielni w Lublinie, znanej z bogatej tradycji spółdzielczej. – „Ten ruch jest jak naj-bardziej potrzebny, bo ludzie w pewnym momencie oprzy-tomnieją. Ja chcę mieszkać w spółdzielni, pod warunkiem, że jest dobrze zorganizowana i zarządzana, ponieważ ona wy-ręcza mnie w wielu problemach, związanych z mieszkaniem. Są ludzie, dla których celem jest mieszkanie samo w sobie, gdzie sami sobie to mieszkanie remontują, robią różne rzeczy. Natomiast ja wolę mieszkać w godziwych warunkach, gdzie spółdzielnia wyręcza mnie w wielu kłopotach. Spółdzielnia jest dla ludzi, którzy chcą mieć jak najmniej kłopotów z ob-sługą nieruchomości, a chcą dobrze mieszkać. Są ludzie, dla których poza mieszkaniem nie ma innego kręgu zaintereso-

wania, a dla mnie jest to sprawa drugorzędna, mam po pro-stu gdzie mieszkać, a realizuję się zawodowo itd. Mnie też zależy, żeby było ładnie, żeby było funkcjonalnie, ale to są sprawy uboczne”.

Karl Polanyi pisał, że standardy pozwalające na efek-tywne funkcjonowanie społeczeństwa, tworzone są w każdym społeczeństwie przez instytucje funkcjonu-jące na zasadach innych niż wolnorynkowe. Do tych standardów należy przede wszystkim wiedza naukowa, standardy profesjonalizmu, a także uczciwość, troska o wspólnotę lokalną, dobro wspólne, otoczenie przyrod-nicze. W przypadku spółdzielni mieszkaniowych jest to dbałość o przestrzeń osiedlową i ogólnie miejską, zabez-pieczenie socjalne mieszkań dla niezamożnych (rozkłada-nie spłat, dostosowywanie wysokości opłat do możliwości użytkowników), troska o wspólnotę lokalną itp.

Warunki powstania wspólnoty obywatelskiej

Warunki powstawania i kształtowania się wspólnoty obywatelskiej w spółdzielniach mieszkaniowych nie odbie-gają od zasadniczych, uniwersalnych warunków budowa-nia takich wspólnot. Te podstawowe warunki, to: równość prawna, majątkowa i statusowa, tradycja stowarzyszeniowa, zrozumienie mechanizmu demokracji i istnienie wartości demokratycznych, przestrzeganie prawa, troska o wspólne dobro, przewaga relacji poziomych nad pionowymi, toleran-cja dla mniejszościowych grup interesu i in.

Okazuje się, że „demokratyczna rewolucja”, która następuje wraz z uwłaszczeniem mieszkań, może być większym zagrożeniem dla zbudowanego przez dziesię-ciolecia dobra wspólnego niż funkcjonowanie obecnych spółdzielni. Wartość ustabilizowanych, zakorzenionych lo-kalnie instytucji społecznych dla konserwowania wspólne-go dobra, okazuje się trudna do przecenienia, dlatego zmia-ny ewolucyjne samorządu spółdzielczego mogą okazać się korzystniejsze dla członków niż odrzucenie tych instytucji.

FOTO

GRA

FIA

2. F

URT

KA N

A PL

AC Z

ABAW

ZAM

KNIĘ

TA -

KLU

CZE

MAJ

Ą TY

LKO

„RÓ

WN

IEJS

I”M

IESZ

KAŃ

CY N

OW

EGO

BLO

KU, C

HOĆ

TERE

N JE

ST W

ŁASN

OŚC

IĄ W

SPÓ

ŁDZI

ELO

PRZE

Z W

SZYS

TKIC

H CZ

ŁON

KÓW

SP

ÓŁD

ZIEL

NI.

FOT.

ARKA

DIU

SZ P

EISE

RT

18 19

Rozsądne, stopniowe zmiany, są w stanie dostosować każdą instytucję do pojawiających się demokratycznych wartości, potrzeb, demokratycznej procedury uzgadniania interesów.

Na podstawie przeprowadzonych przeze mnie badań można wskazać kilkanaście postulatów zmian w prawie spółdzielczym, które mogłyby powodować lub dawały na-rzędzia dla ewolucji w stronę demokratyzacji spółdzielni. Są to m.in.: nadanie uchwałom Zebrań Grup Członkow-skich rangi prawnej, powiązanie Grup z reprezentowa-nymi przez nie budynkami i Komitetami Blokowymi, bezpośrednia odpowiedzialność Przedstawicieli Człon-ków przed Grupą Członkowską, która ich wybrała, po-wszechne i proporcjonalne wybory członków do Rady Nadzorczej spółdzielni, daleko idąca autonomizacja sa-morządowa i gospodarcza osiedli, wchodzących w skład dużych spółdzielni (w oparciu o Wspólne Zebrania Grup Członkowskich), autonomizacja budynków – roz-szerzenie uprawnień komitetów blokowych.

Zagrożeniem jest wprowadzony w nowej ustawie za-pis o likwidacji Zgromadzenia Przedstawicieli oraz utwo-rzeniu dzielonego na części Walnego Zebrania Członków. Chociaż często Zgromadzenie Przedstawicieli było orga-nem fasadowym i uległym wobec zarządów spółdzielni, to jego brak może doprowadzić do paraliżu zarządzania spółdzielnią. Mój rozmówca był oburzony tym zapisem: „Zebranie Przedstawicieli to ma być jakaś wymiana poglą-dów, a tak to jak. A jak się okaże, że na zebrań częścio-wych Walnego Zebrania Członków, to dwa były źle prowa-dzone, nie wiadomo jak je traktować. To lepiej podzielić spółdzielnię, przecież po to Zebranie Przedstawicieli wybie-ra Radę Nadzorczą, żeby było współdziałanie. A jak to roz-członkujemy, to będzie rozbicie, kompletny chaos”.

Co dalej ze spółdzielniami?

W okresie PRL dążono do ubezwłasnowolnienia spółdzielni i uczynienia z niej agendy państwowej. Po r., a szczególnie od r. zmiany prawne zmierza-ją w przeciwnym kierunku – do pozbawienia spółdzielni przywilejów i uczynienia z nich równorzędnego (a nie uprzywilejowanego) uczestnika rynku mieszkaniowego.

Z drugiej strony, zarówno elity spółdzielni mieszka-niowych jak i masy członków bywają adresatami różnych pomysłów o politycznym rodowodzie, pochodzących z różnych stron sceny politycznej. – „Zarówno władze PRL, jak i współcześni politycy cały czas coś majstrują przy spółdzielniach mieszkaniowych, cały czas wpływają na to, że te spółdzielnie mają utrudnioną działalność, że zachwiana została ta idea spółdzielczości, tego wspólnego dobra. Cały czas wszystko zmierza do tego, żeby to zniszczyć, zlikwido-wać, a nie daje się nic w zamian. Natomiast cały czas po-litycy chcą udowodnić, że ich pomysły są lepsze. A przecież spółdzielczość, jako taka, jest bardzo demokratyczną formą zarządzania jakimś majątkiem”.

Koncepcja postkomunizmu najogólniej prowadzi do konkluzji, że tych, którzy zmianom demokratycznym się przeciwstawiali, służąc poprzedniemu systemowi, nie na-leży włączać do procesów demokratycznych, gdyż szybko stworzą oni koalicję w celu zagarnięcia wspólnego dobra.

W przypadku spółdzielni mieszkaniowych – instytucji nie-zależnych od państwa – trudno przeciwdziałać takim koali-cjom poprzez działania prawno-administracyjne, nie godząc jednocześnie w interesy członków spółdzielni. Jak pokazały doświadczenia ostatnich dwóch lat w Polsce – nie da się me-todami administracyjnymi oddzielić złych od dobrych.

Należałoby jednak poddać spółdzielnie mieszkaniowe nadzorowi instytucji demokratycznych (samorządowych wyższego szczebla), jakimi z pewnością nie są obecne związki rewizyjne spółdzielni mieszkaniowych. Rozwój postaw demokratycznych napotyka na opór w posta-ci nieprzychylności sądów wobec oddolnych inicjatyw członków i wysuwanych przez nich roszczeń wobec władz spółdzielni mieszkaniowych. Praktyka sądowa nie nadąża za wprowadzanymi ustawami, zwiększają-cymi uprawnienia członków. Trudności w postępowa-niach sądowych są, zdaniem członków badanych spół-dzielni, najważniejszym czynnikiem zniechęcającym do angażowania się w niezależny samorząd spółdziel-ni. Członkowie trzech badanych spółdzielni wskazywali na powiązania przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości z władzami ich spółdzielni.

Utrudnieniem dla rozwoju wspólnot obywatelskich są narastające nierówności statusowe i materialne, obserwo-wane i wskazywane również w badanych spółdzielniach mieszkaniowych. Rozwarstwienie powoduje w spółdziel-niach zróżnicowanie interesów poszczególnych grup, a przez to utrudnia kształtowanie poczucia wspólnego in-teresu ogółu członków spółdzielni.

Demokracja w badanych przeze mnie spółdzielniach mieszkaniowych zapewne nigdy nie będzie miała charakte-ru masowego. Jej istnienie opiera się na pojedynczych lide-rach przestrzeni osiedlowej. Od klasy tych liderów będzie zależeć jakość demokracji w spółdzielniach. W badanych spółdzielniach były to głównie osoby w wieku od około do lat. Zmiany prawne w spółdzielniach powinny umoż-liwiać udział tych liderów w instytucjach samorządu spół-dzielczego, zaś eliminować osoby zainteresowane realizacją własnego interesu lub ich biernych popleczników.

Użyteczność rozmaitych rozwiązań instytucjonalno-prawnych zależy z jednej strony od tego, czy podnosić będą one stopień integracji społecznej i kształtować postawy oby-watelskie, z drugiej strony od adekwatności tych rozwiązań do kształtujących się spontanicznie praktyk demokratycz-nych w spółdzielni. Innymi słowy, nowe rozwiązania mogą zarówno stymulować aktywność obywatelską i rozwijać te jej formy, które się już uprzednio ukształtowały, jak i pro-wadzić do atrofii tej aktywności i ograniczenia perspektywy członków spółdzielni tylko do działań mających na celu re-alizację indywidualnych interesów.

adiusz eisert

1. B. Brukalska, Zasady społeczne projektowania osiedli mieszkaniowych, Warszawa

1948.

2. Andrzej Maliszewski, Ewolucja myśli i społeczno-ekonomiczna rola spółdzielczości

mieszkaniowej w Polsce, Warszawa 1992.

3. Karl Polanyi, The Great Transformation, Boston 1971.

4. Por. J. Staniszkis, Postkomunizm: próba opisu, Gdańsk 2001

18 19

Jak mają się interesy spółdzielni mieszkaniowych do interesów spółdzielców – czy zdarza się, że zachodzi między nimi sprzecz-ność?

Paweł Piekarczyk: Niby prawo spółdzielcze określa, że spółdzielnia jest własnością członków, jednak w praktyce spółdzielnia jako osoba prawna ma własny interes, który jest oderwany od interesu jej właścicieli. W związku z tym można na przykład narazić się na zarzut działania na szko-dę spółdzielni, gdy w imię obniżenia czynszu płaconego przez mieszkańców zmniejsza się wysokość opłat!

Zapis, że spółdzielnia jest prywatną własnością człon-ków ma również takie oblicze, że wyklucza jakąkolwiek zewnętrzną kontrolę działalności spółdzielni, oczywiście poza „kontrolą” wynikającą z kodeksu karnego. Ta ostatnia jest jednak iluzoryczna, ponieważ, jak odpowiadają prawie wszystkie prokuratury na kierowane do nich wnioski, „ist-nieją demokratyczne mechanizmy wewnątrzspółdzielcze i można w ich ramach wszystko ułożyć, tak jak się chce, np. wybierając nowy zarząd”.

Jak w praktyce wygląda ta demokratyczna kontrola? Jakie spół-dzielcy mają realne instrumenty wpływania na sytuację w spół-dzielni?

P. P.: Do niedawna było tak, że w większych spół-dzielniach obowiązywała demokracja przedstawicielska. Zebrania grup członkowskich wybierały przedstawicie-li, którzy tworzyli najwyższą władzę – Walne Zebranie. Nawet jeżeli spółdzielcy aktywnie uczestniczyli w zebra-niach, to bardzo trudno było im cokolwiek zdziałać. Te-raz sytuacja ma szansę się zmienić, ze względu na noweli-zację ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych, która we-szła w życie lipca r. Nowelizacja znosi Zebranie Przedstawicieli, a dawne Zebrania Grup Członkowskich przekształca w odbywające się w częściach Walne Zebra-nie Członków.

W zamyśle ma to zlikwidować łatwo korumpowal-ną „elitę” działaczy spółdzielczych i przekazać władzę wszystkim członkom. Problem leży jednak we właści-wym podziale kompetencji w nowej sytuacji demokracji bezpośredniej. Jest na to rada taka, jak na niemal wszyst-ko – aktywnie, po obywatelsku uczestniczyć w pracach nad nowelizacją statutów, a gdyby działacze spółdzielczy

usiłowali wnieść do statutu jakieś pozaprawne zapisy lub choćby ograniczać swobodę dyskusji nad statutem, natychmiast zaskarżać taki statut do sądu. Jak to robić? W wielu miastach funkcjonują różnego rodzaju ruchy obrony spółdzielców – naprawdę łatwo je znaleźć. Oni pomogą, doradzą.

Czy mieszkańcy w ogóle próbują korzystać z tych instrumentów wpływania na sytuację, które przewidują statuty spółdzielni?

P. P.: Próbują na wiele sposobów, ale opór „działaczy” i zarządów bywa ogromny. Są na przykład spółdzielnie, w których zebrania grup członkowskich przeciąga się od popołudnia, kiedy się zaczynają, do wieczora, późnej nocy, a nawet i do następnego południa. Po to, żeby istotne gło-sowania odbyły się wtedy, gdy na zebraniu pozostanie już tylko prezes, jego kolega, żona i sekretarka, bo wszyscy zwykli ludzie będą musieli iść do pracy.

Pan próbował reformować spółdzielnię z mocniejszej pozycji niż jej szeregowy członek.

P. P.: Byłem prezesem spółdzielni w centrum Warsza-wy, średniej jak na polskie warunki, ok. członków. Prezesem zostałem przypadkowo. Znalazłem ogłoszenie, poszedłem – i mnie przyjęli. Zresztą tę spółdzielnię znałem już wcześniej. W imieniu senatora Zbigniewa Romaszew-skiego prowadziliśmy w niej kilka spraw interwencyjnych. Stopień, w jakim ta spółdzielnia była zawłaszczona przez „działaczy”, jest trudny do opisania.

Pierwsza rzecz, którą tam zauważyłem, to nieistnienie żadnego racjonalnego systemu wydatków. Zastępowało go coś, co nazwałem na swoje potrzeby „dyscypliną marno-trawstwa”. Na przykład do mycia klatek schodowych ku-powano – tzn. przedstawiano takie faktury – „markowy”

Spółdzielnie kontra spółdzielcy

– z Pawłem Piekarczykiem rozmawia Lech Krzemiński

FOT.

ALEK

SAN

DER

SUCH

OJA

D

20 21

proszek do prania, który nie dość, że jest bardzo drogi, to jeszcze zupełnie nie nadaje się do mycia podłóg. Takie rze-czy były na porządku dziennym i dotyczyły niemal wszyst-kich dziedzin życia spółdzielni.

W ciągu dwóch miesięcy udało mi się prawie dwukrot-nie obniżyć koszty połączeń telefonicznych wychodzących z biura spółdzielni. Pomimo, że to był rok , bardzo niekorzystny dla budownictwa, materiały były znacznie droższe itd., wynegocjowałem z wykonawcą obniżenie o w stosunku do cen zeszłorocznych ceny za niewy-konaną w poprzednim roku część remontu.

Doceniono to?

P. P.: Po dwóch i pół miesiącach pracy, „działacze” oprzytomnieli i mnie zwolnili. Zdążyłem jeszcze opubli-kować bardzo niekorzystny dla „działaczy” raport z audytu przeprowadzonego w spółdzielni. To była niemalże moja ostatnia czynność jako prezesa. Na nocnym posiedzeniu rady nadzorczej wyrzucono mnie z pracy. Było niszczenie pieczątki, usuwanie mnie z gabinetu, próby zatrzymania moich rzeczy osobistych... A wszystko dlatego, że wdroży-łem procedury naprawcze, likwidujące eldorado, jakie ist-niało w tej spółdzielni i było jasne, że nie cofnę się przed wyciąganiem konsekwencji. Niestety, byłem niemal sam. Nie dałem rady – i tyle.

Naocznie przekonałem się, że system „lewego” za-rabiania na spółdzielniach jest nieprawdopodobny. Na przykład przetargi na stałą konserwację hydrauliczną czy budowlaną, śmierdzą na kilometr. Składanych jest kilka ofert, z których jedna jest kosmetycznie niższa od po-zostałych i to ona wygrywa. Inspektor nadzoru budow-lanego, zapytany przeze mnie, ile kosztuje konserwacja hydrauliczna, odpowiedział: „ groszy z metra kwadra-towego zasobu”. Gdy dociekałem, co metry kwadratowe mają wspólnego z rurami, nie wiedział. W końcu, po dość

długich i nieprzyjemnych targach, udało mi się podpisać umowę nie po , tylko jakieś groszy, omijając po-średników. Pośredników, ponieważ ten system jest tak skonstruowany, że większe firmy, mające „dostęp do pre-zesów”, za część pieniędzy płaconych przez spółdzielnię zatrudniają podwykonawców, a same żyją znakomicie, nic nie robiąc. Gdy podszywając się pod „zwykłego oby-watela” dzwoniłem do okolicznych firm hydraulicznych, pytając, czy się zgłoszą do przetargu, słyszałem: „Panie, przecież i tak wiadomo, kto dostanie tę robotę!”.

Wsadził Pan kij w mrowisko...

P. P.: Zwolniono mnie pod pretekstem, że „nie czuję nowego prawa spółdzielczego”. A to ja uczyłem ich tego nowego prawa. Natychmiast po moim odejściu władze spółdzielni opublikowały tak skonstruowane druki wnio-sków o wyłączanie hipoteczne mieszkań, że ich realizacja uniemożliwiała mieszkańcom korzystanie z dobrodziejstw nowej ustawy.

Nowe przepisy będą skuteczniej chroniły interesy mieszkańców?

P. P.: Wyłączanie hipoteczne mieszkań ma swoje wady, ale bez wątpienia jest to coś, co nadaje ludziom prawdzi-wą własność. Przykładowo, uniemożliwi zarządom branie kredytów pod zastaw nieruchomości należących do spół-dzielców, co dotychczas w zasadzie było możliwe. Całko-wicie uniemożliwi także nielegalny obrót mieszkaniami w ramach spółdzielni, a przynajmniej bardzo go ograni-czy. Dotychczas było tak, że kiedy pojawiał się tzw. pusto-stan, spółdzielnia miała możliwość go komuś przydzielić. Przychodził znajomy prezesa, w wieku, w którym człowiek chce się usamodzielnić, i w ramach tzw. rozgęszczenia do-stawał mieszkanie – było warte mnóstwo pieniędzy, lecz on płacił wkład w wysokości np. zaledwie tys. zł i miał

RYS. PIOTR ŚWIDEREK, WWW.RYSUNKI.BARDZOFAJNY.NET

20 21

lokal. Tymczasem to jest dobro, które należy sprzedać w drodze przetargu lub wynajmować i mieć z tego pieniądze do wspólnej spółdzielczej kasy.

Czy spółdzielnie mają nadal jakieś istotne zalety w stosunku do innych form mieszkalnictwa?

P. P.: W r., w Białołęce, Jan Krzysztof Kelus śpiewał piosenkę, w której był taki fragment: „i dalej już się śpiewać chyba nie odważysz / bo ktoś splugawił słowa »czyn«, »wal-ka« i »towarzysz«”...

Przez spółdzielczość możemy rozumieć to, co kiedyś propagował np. Abramowski i co na całym świecie, łącznie z USA, działa dobrze. Jest to rodzaj wydzielonej działalno-ści gospodarczej, w tym przypadku przynoszącej ludziom mieszkania, która – jako że jest czymś innym niż zwykła działalność deweloperska – może być przez państwo ina-czej traktowana. Łatwo to zdefiniować: jesteś spółdzielnią, to możesz np. płacić mniejszy podatek, państwo może ci coś pomóc sfinansować itp. Tak rozumianą spółdzielczość, której przykładem może być przedwojenna Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, uważam za znakomity po-mysł. Jest zresztą w Warszawie kilka niedużych spółdzielni, które świetnie działają, mają się dobrze i nie słyszałem, aby ktoś miał coś przeciwko ich istnieniu i porządkom w nich panującym.

Co mogą zrobić osoby, które czują, że coś jest nie tak i chcia-łyby zacząć rozliczać spółdzielnie z tego, jak dbają o interesy członków?

P. P.: Zależy, o jakiej spółdzielni mówimy. Są takie, jak np. w Olsztynie, gdzie prezes skorumpował pół miasta (siedział potem przez jakiś czas w areszcie). Wybudował dom, w którym były mieszkania dość luksusowe jak na warunki olsztyńskie, sprzedawane na bardzo korzystnych warunkach. Mieszkali tam liczni pracownicy sądu rejono-wego, prokuratury, ich rodziny... Jeśli spółdzielnia ma np. tys. mieszkań, to jej „siła perswazji” jest niemal nieogra-niczona. To są naprawdę gigantyczne pieniądze. Poza tym proszę pamiętać, że spółdzielnie obracają bardzo cenną substancją, gdyż wciąż brakuje mieszkań. A od tego, czy masz gdzie mieszkać, czy nie, zależy to, czy będziesz nor-malnie funkcjonował, czy nie.

Jak zatem walczyć z patologiami, skoro spółdzielnie są niemal wszechmocne?

P. P.: Po pierwsze, jak mówił Kobuszewski w Kabarecie Dudek: „siłą i godnością osobistą”. Absolutnie podstawową kwestią jest chodzenie na zebrania i namawianie do tego sąsiadów. Te zebrania są rozbijane, a ludzie na wiele spo-sobów zniechęcani do uczestnictwa w nich, np. za pomocą zwykłego chamstwa. Na większości takich zebrań jest kil-ka osób, które zrobią wszystko, żeby ludzi skłócić, np. wy-myślając innym, odsądzając ich od czci i wiary itp. Jest to coś, co kulturalnemu człowiekowi trudno zrozumieć. Wie-lu nie ma ochoty na to patrzeć: przychodzą i po dwóch godzinach są tak zbrzydzeni, że więcej nie mają ochoty

uczestniczyć w zebraniu spółdzielni. To jest celowe zacho-wanie.

Poza chodzeniem na zebrania, należy konsekwentnie domagać się pewnych rzeczy. Należy składać wnioski na piśmie, żądać dokumentów, a po ich otrzymaniu dalej się pytać. Po prostu należy uczestniczyć w życiu spółdzielni i żądać tego od swoich sąsiadów. To najważniejsze, co mogę poradzić, dlatego, że sądy czy prokuratury działają jak dzia-łają. Najlepsza metoda, to próbować się zorganizować.

A jak istotne znaczenie mogłyby mieć zmiany w przepisach?

P. P.: Nie jestem gotowy w tej chwili na podawanie pro-pozycji zmian w tym zakresie, poza tym sedno problemu leży gdzie indziej – w specyfice działalności spółdzielczej. U jej podstaw leży założenie, że podejmuje się jej zbioro-wość osób aktywnych. I tutaj nie może być inaczej – lu-dzie, którzy posiadają kawałek wspólnej przestrzeni, mu-szą nią wspólnie zarządzać. Niestety, pojedyncze osoby są wobec spółdzielni, zwłaszcza większej, w takiej relacji, jak posiadacz jednej akcji Orlenu do rady nadzorczej Orlenu. Proszę kupić jedną akcję tego typu spółki, czyli formalnie zostać jej współwłaścicielem, i spróbować choćby zajrzeć do gabinetu prezesa. Nawet nie wpuszczą przez bramę, ba – telefonistka pana nie przełączy. Różnica powinna pole-gać na tym, że spółdzielnia ma być zbiorem ludzi aktyw-nych. Tutaj też posiada się jakiś udział, jednak samo jego posiadanie w praktyce nic nie daje, bo starzy „działacze” się okopali, a zewnętrzne instytucje nie chronią naszych praw. Dlatego doradzam aktywność, aktywność i jeszcze raz aktywność.

Czy można zatem pokusić się o stwierdzenie, że narzekając na patologie spółdzielczości mieszkaniowej powinniśmy winić mię-dzy innymi samych siebie?

P. P.: I tak, i nie. Tak, ponieważ obecnie „obowiązują-ce” w spółdzielczości mieszkaniowej patologie nie byłyby do pomyślenia w społeczeństwie złożonym z aktywnych obywateli. Nie, dlatego, że przeciwko postawom obywatel-skim działa cały system globalizującego się świata. Żeby w takim świecie pozostać obywatelem, nie wystarczy cnót – potrzeba cnót heroicznych, a posiadania tychże napraw-dę nie można od ludzi wymagać, choć chwała tym, którzy tę heroiczność cnót posiadają.

W jaki sposób w tej rzeczywistości można coś robić? Wyłącznie narzędziami, które daje nam ta rzeczywistość. Nie mamy możliwości wywiezienia prezesów na taczkach, bo przyjdzie policja i nas zamknie, a jeśli nawet się nam to uda, to przyjdą następni, którzy prawdopodobnie natych-miast wejdą w utarte koleiny...

Powstało takie zaklęte koło, system, do którego pasują niemal wszystkie brzydkie słowa: złodziejstwo, przekręty, marnotrawstwo, nepotyzm. Moim zdaniem, wyrwać się z niego można wyłącznie poprzez aktywność obywatelską.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, stycznia r.

22 23

Wśród najważniejszych zagadnień współczesnej go-spodarki znajdziemy problem relacji między standardami pracy a handlem międzynarodowym. Jednym z elemen-tów globalizacji jest tworzenie porozumień regionalnych. Wśród najbardziej znanych można wskazać: SADC (So-uthern African Development Community) w Afryce Po-łudniowej, Mercosur (Mercado Común del Sur) i CAN (Comunidad Andina de Naciones; ang. Andean Commu-nity of Nations) w Ameryce Południowej, NAFTA (North American Free Trade Agreement) w Ameryce Północnej, APEC (Asia-Pacific Economic Cooperation) w rejonie Pa-cyfiku, ASEAN (Association of Southeast Asian Nations) i SAARC (South Asian Association for Regional Coopera-tion) w Azji oraz UE i EOG w Europie.

W chwili obecnej wszystkie te porozumienia – poza UE – koncentrują się na kwestii znoszenia barier utrud-niających swobodny przepływ towarów i usług. Jednak do-świadczenie pokazuje, że taka budowa wspólnego rynku wiedzie do tworzenia wspólnych struktur ekonomicznych. Powstanie wspólnego rynku prowadzi natomiast do pyta-nia o kwestie społecznego wymiaru konkurencji, co bez-pośrednio odnosi się do zagadnienia standardów pracy.

Wolny handel i standardy socjalne

Próby łączenia międzynarodowego handlu i standar-dów pracy sięgają XIX w. i – odwołując się do sformułowa-nia S. Charnovitz – jest to długa historia falstartu, pustych obietnic i obchodzenia prawa. Można wskazać trzy meto-dy, które pojawiają się w odniesieniu do tego zagadnienia:• pierwszą możemy określić jako „wyrównywanie pola

gry” [koncepcja level playing field – sprawiedliwej ry-walizacji, polegającej na stwarzaniu poszczególnym stronom identycznych warunków konkurencji – przyp. red.]. Polega ona na możliwości stosowania przez pań-stwa określonych działań w sferze ceł (przykładem jest US Tariff Act z r. [znana też jako Hawley-Smoot Tariff – przyp. red.] i inne podobne regulacje z tego okresu);

• drugą najprościej określić jako metodę „kija lub mar-chewki”. Polega ona na stosowaniu sankcji ekonomicz-nych (handlowych lub finansowych) wobec państw,

które pewnych standardów nie przestrzegają, albo pre-ferencji (np. w sferze ceł) wobec państw, które określo-ne standardy spełniają;

• trzecia, najbardziej akcentująca suwerenność państwa, które jest partnerem handlowym, polega na wdrożeniu specjalnych ponadnarodowych procedur dotyczących przestrzegania w danym państwie prawa wewnętrznego.

Klauzule dotyczące pracy w istniejących porozumieniach regionalnych (poza NAFTA) nie są rozbudowane. Żadne z nich nie dotyczy swobodnego przepływu siły roboczej.

ASEAN zakłada, że państwa członkowskie na poziomie ministrów do spraw pracy będą dążyły do wypracowania wspólnych celów i programów roboczych (wymiana do-świadczeń) dotyczących zagadnień pracy. Wspólne de-klaracje podkreślają rolę inwestowania w zasoby ludzkie w dobie wzmagającej się konkurencji międzynarodowej. Państwa członkowskie podkreślają, że bliskie im są cele wskazane w Deklaracji Międzynarodowej Organizacji Pracy (MOP) z r. (Declaration of Fundamental Prin-ciples and Rights at Work). Państwa członkowskie ASEAN ograniczają się do wspólnych deklaracji politycznych i do-browolnej współpracy. ASEAN nie przewiduje mechani-zmów monitorowania przestrzegania standardów pracy w poszczególnych państwach członkowskich.

Kraje należące do SADC powołały w r. trójstronny organ (Employment and Labor Sector), który wydał doku-ment zatytułowany Social Charter of Fundamental Rights. Dokument ten zobowiązuje państwa członkowskie poro-zumienia do przestrzegania podstawowych standardów pracy, w tym wolności zrzeszania się, prawa do rokowań zbiorowych, równości kobiet i mężczyzn oraz wskazuje na konieczność ratyfikowania fundamentalnych konwencji MOP wymienionych w deklaracji z r. Państwa człon-kowskie zobowiązane są do przedstawiania corocznych ra-portów dotyczących wskazanej kwestii.

Nieco bardziej zaawansowane są działania podjęte przez państwa członkowskie Mercosur (Argentyna, Brazy-lia, Paragwaj, Urugwaj). W r. wydano dokument zaty-tułowany Declaracion Socio-Laboral del Mercosur. Wska-zuje on, że państwa członkowskie winny osiągnąć zgod-ność z Deklaracją MOP z r. Zawiera też artykułów dotyczących indywidualnych i zbiorowych praw pracow-niczych oraz mechanizmów wdrażania standardów MOP do porządków prawnych państw członkowskich. Dekla-

Globalizacja cywilizowana?Klauzule socjalne w porozumieniach handlowych

Barbara Surdykowska

22 23

racja określa również wspólne cele, dotyczące porówny-wania doświadczeń i współpracy państwowych inspekcji pracy w poszczególnych krajach. Konsekwencją wskazanej Deklaracji było stworzenie Komisji do Spraw Społecznych i Pracowniczych. Nie ma ona jednak uprawnień do stoso-wania jakichkolwiek sankcji. Kwestie dotyczące standar-dów pracy i uprawnień socjalnych są także przedmiotem dyskusji pomiędzy UE a Mercosur.

Ochrona i jej brak

Podczas negocjacji pomiędzy USA, Kanadą a Meksy-kiem kwestie dotyczące standardów pracy należały do naj-bardziej gorących zagadnień. Ostatecznie nie zostały one zawarte w samym porozumieniu NAFTA. W wyniku działań tworzących NAF-TA doszło natomiast do zawarcia trójstronnej umowy międzynarodowej – North American Agreement on Labour Cooperation (NA-ALC). Zaczęła ona obowiązywać stycznia r. Analogiczna umowa została podpisana w r. przez Kanadę i Chile.

NAALC stanowiła model dla dalszych porozumień, takich jak Free Trade Agre-ement (FTA – zawarty przez USA i Jordanię w r.), umowy pomiędzy USA a Chile i Singapurem ( r.) oraz USA a Australią ( r.). NAALC stanowiła także wzór dla Central America Free Trade Agreement (CA-FTA) pomiędzy USA a Kostaryką, Salwado-rem, Gwatemalą, Hondurasem i Nikaraguą. Podstawowym założeniem NAALC jest posza-nowanie przez strony umowy porządku we-wnętrznego partnerów. NAALC odwołuje się do mechani-zmów kontroli i sankcji zawartych w porządku prawnym państw będących członkami NAFTA.

W tym miejscu należy przypomnieć okoliczności pod-pisywania porozumienia NAFTA. Urzędujący wówczas prezydent Stanów Zjednoczonych, Bill Clinton, z jednej strony starał się wykazać dążenie do rozwoju wolne-go handlu, z drugiej natomiast chciał zadowolić swoje polityczne zaplecze (organizacje praw człowieka, ruch związkowy, grupy ekologiczne itp.), które podkreślało, że podpisanie traktatu (negocjowanego przez prezyden-ta George’a Busha seniora w latach -) doprowa-dzi do olbrzymiego zagrożenia miejsc pracy w USA oraz niebezpieczeństw dla środowiska naturalnego. Admini-stracja prezydenta Clintona zaproponowała powołanie niezależnej komisji, badającej przestrzeganie standar-dów pracy oraz mającej możliwość stosowania sankcji handlowych w przypadku ich łamania. Kanada i Meksyk, obawiając się ekonomicznej dominacji USA, odrzuciły jednak tę propozycję, żądając pełnego poszanowania su-werenności państw-stron w zakresie standardów pracy.

Postanowienia, które ostatecznie znalazły się w NA-ALC, są wyrazem kompromisu. Umowa nakłada na pań-stwa-strony obowiązek przestrzegania w porządku we-wnętrznym zasad. Są to: zagadnienia I grupy (najbar-dziej chronione) – ochrona pracy dzieci i pracowników

młodocianych, minimalne standardy zatrudnienia, w tym wynagrodzenia za pracę oraz bezpiecznych i higienicz-nych warunków pracy; zagadnienia II grupy – zakaz pracy przymusowej, ochrona pracowników migrujących, elimi-nacja dyskryminacji w zatrudnieniu, równe wynagradza-nie kobiet i mężczyzn; zagadnienia III grupy (najsłabiej chronione) – prawo do zrzeszania się, prawo do prowa-dzenia rokowań zbiorowych i prawo do strajku.

NAALC ustanawia Komisje do Współpracy (Commis-sions for Labor Cooperation), które składają się z przedsta-wicieli ministrów do spraw pracy państw-stron oraz stale działającego sekretariatu. W poszczególnych państwach przy ministerstwach pracy powołano Narodowe Biura Ad-

ministracyjne (NAOs – National Administrative Offices), stanowiące rodzaj punktów kontaktowych, do których obywatele, związki zawodowe, organizacje pracodawców, organizacje pozarządowe (np. organizacje zajmujące się ochroną praw człowieka) mogą składać skargi, jeżeli pań-stwo nie zapewnia efektywnego przestrzegania jednego ze standardów wskazanych w NAALC.

Gdy NAO przyjmie skargę, dochodzi do postępowa-nia wyjaśniającego, publicznego wysłuchania, konsultacji z pozostałymi NAOs, co może doprowadzić do konsulta-cji na poziomie rządowym. Jeżeli sprawa nie zostaje roz-strzygnięta na poziomie ministerialnym, wnoszący skargę może żądać powołania Komitetu Ekspertów (ECE). Powo-łanie ECE może dotyczyć tylko kwestii wskazanych w gru-pie I i II, nie może zatem niestety dotyczyć najczęściej wy-stępujących problemów: wolności zrzeszania się, prawa do rokowań zbiorowych i prawa do strajku. Co więcej, dane zagadnienie musi być powiązane z handlem (art. NA-ALC) oraz uregulowane w sposób zbliżony jak w porząd-kach prawnych obu państw (art. NAALC).

Przykładowo, ponieważ w USA nie występuje regula-cja stosowana w Meksyku, mówiąca o tym, że pracowni-cy mają prawo do udziału w zyskach przedsiębior-stwa, EEC nie mógłby debatować nad łamaniem tego uprawnienia w Meksyku. Jest kwestią dyskusyjną, czy państwo posiadające pewną regulację w danej kwestii,

FOT.

ANJA

N C

HATT

ERJE

E

24 25

może być stroną w stosunku do państwa posiadające-go silniejszą regulację w tej sprawie – np. w USA mamy zasadę równej płacy za jednakową pracę, zaś w Quebe-cu w Kanadzie równej płacy za jednakową pracę i pra-cę jednakowej wartości. Czy można wnieść skargę do amerykańskiego NAO na łamanie uprawnień do równej płacy za pracę jednakowej wartości? Ten dylemat na ra-zie jest nierozstrzygnięty. Są to zagadnienia na tyle teo-retyczne, że do r. ECE ani razu nie było powołane. Aby doszło do powołania ECE, musi bowiem dojść do wielokrotnego naruszania uprawnień pracowniczych.

Dalsza procedura, zawarta w NAALC, dotychczas nie była zastosowana w praktyce. Kolejny etap polega na po-wołaniu Panelu Arbitrów (AP), który jeżeli stwierdzi upo-rczywe naruszanie standardu pracy, może zaproponować państwom-stronom plan naprawczy. Kwestie rozpatrywa-ne przez AP mogą dotyczyć tylko zagadnień wskazanych w I grupie. Jeżeli państwa nie osiągną porozumienia, plan naprawczy wskazuje AP. Może także zastosować karę fi-nansową o maksymalnej wysokości , wartości wy-miany handlowej pomiędzy danymi państwami. W przy-padku, gdy państwo nie zapłaci kary, AP może także zasto-sować sankcje handlowe w niezbędnym wymiarze.

Teoria w praktyce

Warto przywołać kilka przykładów spraw podnoszo-nych w oparciu o NAALC:• Związek zawodowy rybaków, Pesca, nie został uzna-

ny przez ministerstwo ochrony środowiska i zasobów naturalnych, aczkolwiek był wcześniej uznany przez ministerstwo rybołówstwa. Ponieważ Meksyk ratyfi-kował konwencję nr MOP, a zgodnie z konstytucją meksykańską ratyfikowane umowy międzynarodowe stanowią element porządku wewnętrznego, amerykań-ski NAO w r. przyjął skargę skierowaną przeciw-ko Meksykowi przez działaczy Pesca i skierował ją do konsultacji na poziomie rządowym. Jednakże konsul-tacje okazały się bezprzedmiotowe, jako że Sąd Naj-wyższy Meksyku stwierdził niekonstytucyjność mono-polu rządowego związku zawodowego.

• Testy ciążowe w maquiladoras [fabryki-montownie, usytuowane w Meksyku, głównie przy granicy z USA, w całości produkujące na eksport do tego kraju, wy-twarzają towary na potrzeby wielkich korporacji, które w ten sposób obniżają koszty produkcji; czasa-mi tego terminu używa się na określenie całych stref przemysłowych, składających się z tego typu zakładów i firm – przyp. red.]. W r. amerykańskie organiza-cje obrony praw człowieka, Human Rights Watch i In-ternational Labor Rights Fund, wraz z meksykańskim stowarzyszeniem prawników Mexican Democratic Lawyers’ Association, podnieśli w amerykańskim NAO kwestię permanentnego łamania praw pracow-ników i osób przyjmowanych do pracy w meksykań-skich maquiladoras, polegającą na wymaganiu przed-stawienia negatywnego testu ciążowego przez przyszłe robotnice i zmuszaniu do testów ciążowych kobiet już zatrudnionych. Chodziło o maquiladora przy granicy

z USA, w której swoje zakłady miały tak znane kor-poracje międzynarodowe, jak General Motors, Zenith, Siemens, omson czy Samsung. Pracownice, któ-rych testy wykazały ciążę, były zastraszane i zmu-szane do opuszczenia pracy (meksykańskie prawo pracy przewiduje -miesięczny urlop macierzyński z zachowaniem prawa do wynagrodzenia, finanso-wany przez pracodawcę).W styczniu r. amerykański NAO potwierdził, w wyniku przeprowadzonego postępowania wyja-śniającego, fakt łamania uprawnień pracowniczych, polegający na dyskryminowaniu kobiet poprzez te-sty ciążowe. Następstwem raportu NAO były konsul-tacje na szczeblu rządowym, w wyniku których rząd meksykański zobowiązał się do większej efektywno-ści w kontroli przestrzegania praw pracowniczych we wskazanym zakresie. Działania, do których został zobowiązany, to m.in. przeprowadzenie szkoleń osób kontrolujących przestrzeganie prawa pracy czy zorga-nizowanie cyklu konferencji dotyczących zakazu dys-kryminacji ze względu na płeć.W czasie konferencji w mieście Meksyk w r., przedstawiciele wspomnianych korporacji ponadn-arodowych zobowiązali się do zaprzestania praktyk sprzecznych z prawem. Głównym osiągnięciem skargi było zwrócenie uwagi opinii publicznej na uporczywe łamanie uprawnień meksykańskich pracownic.

• Pracownicy w sadach jabłkowych – Washington Sta-te Apple. Skarga wniesiona do meksykańskiego NAO w czerwcu r. dotyczyła łamania uprawnień do zrzeszania się i prowadzenia rokowań zbiorowych przez pracowników sadów jabłkowych w stanie Wa-shington. Skarga dotyczyła także dyskryminowania pracowników migrujących (większość pracowników pochodziła z Meksyku) oraz naruszania zasad bhp po-przez używanie niedozwolonych pestycydów. Efektem skargi było wszczęcie postępowania wyjaśnia-jącego przez meksykański NAO i złożenie przez pra-codawców wyjaśnień w Meksyku. Składanie wyjaśnień spotkało się z bardzo dużym zainteresowaniem me-diów. Znaczy oddźwięk wśród opinii publicznej wywo-łał także kolejny etap, polegający na konsultacjach rzą-dowych. Należy przypomnieć, że ponieważ skarga ta dotyczyła m.in. warunków pracy, potencjalnie mogło dojść nawet do zastosowania sankcji handlowych.

• McDonald’s w Quebecu. Skarga skierowana przeciwko rządowi Kanady dotyczyła zamknięcia restauracji tej sieci w Saint-Hubert (Kanada, prowincja Quebec). Zda-niem przedstawicieli skarżących, zamknięcie placówki było wynikiem powstania tam związków zawodowych. Kanadyjskie sądownictwo dopuszcza zamknięcie dane-go zakładu w sytuacji, gdy jest to działanie mające na celu powstrzymanie powstania związków zawodowych (dla porównania, w USA, zgodnie z tzw. doktryną Dar-lingtona, dopuszczalna jest całkowita likwidacja działal-ności firmy w celu powstrzymania działania związków, ale nie zamknięcie w tym celu tylko jednej z placówek przedsiębiorstwa). Sprawa została przyjęta przez NAO i skierowana do konsultacji rządowych.

24 25

Większość spraw rozpatrywanych w oparciu o NAALC dotyczyła łamania przez Meksyk prawa do zrzeszania się i rokowań zbiorowych, głównie w maquiladoras. Przewa-żająca część skarg została oddalona lub rozstrzygnięta na wstępnym etapie procedury, około 1/ było rozstrzyga-nych na poziomie rządowym. Do chwili obecnej formal-ne sankcje przewidziane w NAALC nie zostały ani razu zastosowane, ale kilka spraw przyciągnęło zaintereso-wanie mediów i opinii publicznej, co można potrakto-wać jako „miękki” rodzaj sankcji.

Większość skarg dotyczyła zbiorowego prawa pra-cy, gdyż skarżącymi są zazwyczaj związki zawodowe. Podnosi się, że mała liczba skarg dotyczących ochrony przed wypadkami przy pracy i rekompensat ze względu na wypadki oraz pracy dzieci wynika z tego, że ofiary braku właściwego funkcjonowania prawa w tym zakre-sie nie są zorganizowane i nie istnieje podmiot, który mógłby je skutecznie reprezentować.

Jakkolwiek wiele osób i instytucji dostrzega niedocią-gnięcia i słabości NAALC (np. długotrwała i żmudna pro-cedura), system okazał się działać sprawniej niż początko-wo przypuszczano. Przyczynił się niewątpliwie do rozwo-ju wolnego ruchu związkowego w Meksyku, a także do zintensyfikowania współpracy pomiędzy amerykańskim i meksykańskim ruchem związkowym.

Klauzule jednostronne

Historyczny przykład pierwszej techniki „wyrówny-wania pola gry”, to US Tariff Act z r., zrewidowany w r. Ten akt prawny pozwolił prezydentowi USA na-kładać dodatkowe cła na towary w celu wyrównania róż-nicy w kosztach produkcji towarów zagranicznych i krajo-wych. Postanowienia te dotyczyły wszystkich czynników produkcji, ale w praktyce chodziło o wyrównanie różnic

wynikających z tańszej siły roboczej poza granicami USA. Podobne rozwiązania stosowane były przed II wojną świa-tową przez takie państwa jak Argentyna, Austria, Czecho-słowacja, Hiszpania czy Wielka Brytania.

Druga wskazana we wstępie metoda („kija lub marchew-ki”) polega na zawieraniu w aktach jednostronnych klauzul dotyczących konieczności przestrzegania wskazanych stan-dardów pracy. „Kijem” jest wprowadzenie ograniczeń ilo-ściowych na import w sytuacji, gdy dane państwo nie prze-strzega określonych standardów, „marchewką” zaś preferen-cje, gdy standardy są zachowane. Międzynarodowe standar-dy pracy zrodziły się wraz z zakazem handlu niewolnikami, następnie zakazem zakupu dóbr wytwarzanych przez więź-niów, pracowników przymusowych lub dzieci. Druga gru-pa standardów dotyczy warunków i bezpieczeństwa pracy – rozpoczynając od Traktatu Berneńskiego z r., doty-czącego zakazu importu zapałek wytworzonych przy użyciu białego fosforu (traktat podpisało państw), minimalne-go wynagrodzenia i godzin pracy. W chwili obecnej pojęciu międzynarodowych standardów pracy odpowiada deklara-cja MOP z r. oraz tzw. międzynarodowo rozpoznawal-ne prawa pracowników (internationally recognised workers’ rights – pojęcie stosowane w ustawodawstwie USA).

W tym miejscu należałoby przyjrzeć się pojęciu „mię-dzynarodowo rozpoznawalnych praw pracowników” w porównaniu do standardów Deklaracji MOP z r. Podstawowa różnica polega na tym, że międzynarodowo rozpoznawalne prawa pracowników nie zawierają normy mówiącej o zakazie dyskryminacji w zatrudnieniu. Jest to wynik kompromisu administracji prezydenta Ronalda Re-agana, która obawiała się tarć i napięć z arabskimi państwa-mi Zatoki Perskiej (szeroko praktykującymi dyskryminację kobiet i nie-muzułmanów) oraz z Izraelem (praktykującym dyskryminację Palestyńczyków). Druga istotna różnica po-lega na tym, że w pojęciu międzynarodowo rozpoznawal-

FOT.

BIBL

IOTE

KA K

ON

GRE

SU U

SA

26 27

nych praw pracowników pojawia się norma nie występująca w Deklaracji MOP z r., mówiąca o prawie do akcep-towalnych warunków pracy, w tym minimalnego wynagro-dzenia, godzin pracy, bezpieczeństwa i higieny pracy. Pojęcie „akceptowalnych” warunków nie jest nigdzie bliżej zdefinio-wane, co powoduje daleko idącą dowolność interpretacji.

Najważniejsza z praktycznego punktu widzenia klau-zula jednostronna zawarta jest w Generalised System of Preferences (GSP). GSP, oryginalnie stworzony w r. w oparciu o rozdział V Trade Act z r., daje bezcłowy dostęp do amerykańskiego rynku ponad produktom z państw rozwijających się. W r. prezydent Re-agan podpisał modyfikację GSP, polegającą na prawie do bezcłowego dostępu do rynku amerykańskiego tylko pań-stwom podejmującym kroki w celu przestrzegania mię-dzynarodowo rozpoznawalnych praw pracowników (tak-że w specjalnych strefach eksportowych). Należy zwrócić uwagę, że państwa mają zaledwie „podjąć kroki” w kierun-ku przestrzegania określonych standardów, co daje amery-kańskiej stronie dużą swobodę decyzyjną.

W r. w momencie dopisania do GSP międzyna-rodowo rozpoznawalnych praw pracowniczych, powoła-no organ – US Trade Representative (USTR), do którego można składać skargi dotyczące łamania międzynarodowo rozpoznawalnych praw pracowniczych. Najwięcej skarg składają związki zawodowe i organizacje broniące praw człowieka (np. Human Rights Watch).

Modyfikacja GSP z r. pociągnęła za sobą kolejne działania. W dokumencie Caribbean Basin Economic Reco-very Act (), dającym bezcłowy dostęp do rynku USA określonym towarom ze wskazanych państw z regionów Ka-raibów, dokonano w r. modyfikacji, tak aby uprzywile-jowaną pozycję miały tylko państwa przestrzegające między-narodowo rozpoznawalnych praw pracowników. Identyczny mechanizm dotyczy Andean Trade Preference Act z r., zakładającego bezcłowy dostęp do amerykańskiego rynku wybranych towarów z Boliwii, Kolumbii, Ekwadoru i Peru. Podobna regulacja zawarta jest w African Growth and Reco-very Act (wersja z r.). Z zasady uprzywilejowaną pozy-cję w bezcłowym dostępie do rynku amerykańskiego mogą mieć tylko państwa z Afryki, przestrzegające międzynaro-

dowo rozpoznawalnych praw pracowników. Dokument ten zawiera jednak furtkę w postaci uprawnienia dla prezydenta USA w kwestii nadania statusu państwa uprzywilejowanego niezależnie od spełniania standardów, jeżeli jest to w ekono-micznym interesie Stanów Zjednoczonych.

Ocena funkcjonowania klauzul jednostronnych jest ma-terią złożoną. W okresie funkcjonowania GSP z klauzulą so-cjalną (czyli od r.), państw (Rumunia, Nikaragua, Paragwaj, Chile, Birma, Republika Środkowej Afryki, Libe-ria, Sudan, Syria, Mauretania, Malediwy, Pakistan i Białoruś) zostało pozbawionych z jej powodu uprzywilejowanej po-zycji, a znalazło się na liście zagrożonych taką sankcją. Jak jednak zauważają autorzy zajmujący się tą problematyką, w wielu przypadkach kierowano się sytuacją geopolitycz-ną i interesami USA, nie zaś poziomem przestrzegania ja-kiegoś standardu pracy. Jednak komentatorzy dostrzegają także pozytywne zjawisko, polegające na tworzeniu się soju-szy między związkami zawodowymi w państwach eksportu-jących i organizacjami obrony praw człowieka w USA.

Krytycy klauzul jednostronnych wskazują, że jest to narzucanie państwom warunków, na które nie wyraziły zgody, motywem ich wprowadzenia jest protekcjonizm wobec własnego rynku i względy polityczne, są one nie-skuteczne oraz że – co szczególnie istotne – prawo mię-dzynarodowe przewiduje lepsze alternatywy.

Co dalej?

Pytanie, które narzuca się po przedstawieniu powyższych zagadnień, dotyczy tego, czy należy rozwijać mechanizmy wykształcone przez międzynarodowe prawo handlowe (takie jak sankcje handlowe) w celu upowszechniania międzyna-rodowych standardów pracy. Oczywiście nie sprowadza się ono do oceny efektywności dwustronnych i jednostronnych klauzul socjalnych w umowach i porozumieniach handlo-wych. Jest to natomiast pytanie o to, czy jakieś międzynaro-dowe standardy pracy winny być efektywnie wdrażane przez WTO – Światową Organizację Handlu, zrzeszającą obecnie państw, między którymi dokonuje się przepływów w ramach handlu światowego.

arbar urdyows

GAZETA DOSTĘPNA

W EMPIKACH

26 27

Dwa dni po słynnym uderzeniu południowo-azjatyc-kiego tsunami w grudniu r., gdy tysiące ludzi zma-gały się z jego katastrofalnymi skutkami, były niemiecki kanclerz Helmut Kohl został ewakuowany z dachu swojej letniej rezydencji w południowej Sri Lance przez rządowe siły powietrzne. Kohl należy oczywiście do najściślejszej turystycznej elity i jego przywileje nie są dane wszystkim przyjezdnym. Mimo to, wspomniana powietrzna ewaku-acja dobrze odzwierciedla wyobcowanie przemysłu tury-stycznego wobec lokalnej społeczności.

Bezproblemowy odlot prominenta ze zdewastowanych miejsc w czasie, kiedy oficjalna pomoc humanitarna wciąż nie dotarła jeszcze do większości potrzebujących, już wte-dy sugerował przyszły charakter zależności między po-mocą poszkodowanym przez tsunami a przemysłem tu-rystycznym. Ledwie Kohl znalazł się w powietrzu, ledwie fale zaczęły ustępować, już szykowano plan działania, mający zagwarantować, że plaże Sri Lanki będą nieska-zitelne, oczyszczone z rybaków i gotowe przyjąć kolej-nych turystów.

Katastrofy „naturalne”?

Bez wątpienia światowe zainteresowanie tsunami było od samego początku aż tak duże ze względu na fakt, że wśród ofiar byli turyści. Dziennikarze dostali swoją porcję emocjo-nujących wywiadów, przeprowadzanych w halach odlotów z tymi, którzy uciekli przed niszczącym żywiołem: pierw-szorzędnych relacji z pierwszej ręki, od turystów z Pierw-szego Świata. Nie pierwszy raz widzom z bogatych krajów zaserwowano serię obrazów „autochtonów” przytłoczonych przez klęskę żywiołową i biernie oczekujących na pomoc humanitarną ze strony społeczności międzynarodowej. Nie-którym częściom globu wręcz przypisano stałą rolę, wypeł-nioną tragedią i chaosem; widzowie w krajach Północy przy-zwyczaili się do oglądania ich straty, wygnania, przerażającej niedoli. Na tym tle wspomniane opowieści turystów stają się po prostu godnym odnotowania urozmaiceniem wobec ko-lejnych historii lokalnych mieszkańców, jak nieszczęście po-wodzi w Bangladeszu czy lawiny błotne na Haiti.

Tymczasem, podczas gdy wystawienie na działanie fal tsunami czy monsunów jest uwarunkowane geogra-ficznie, to uderzająca bezbronność takich krajów, jak Sri Lanka, Haiti czy Bangladesz wobec żywiołów natury, je-

dynie z pozoru jest naturalna. To społeczno-polityczny krajobraz determinuje stopień podatności na zniszczenia ze strony żywiołów. Polityczna ekonomia podatności na katastrofy naturalne jest dramatyczna dla słabych – ale nie wynika z naturalnych uwarunkowań. Przykładowo, porastające wybrzeże lasy mogłyby przejąć pierwsze, najmocniejsze uderzenie fal tsunami, gdyby w ostatnich latach nie zostały błyskawicznie wycięte pod ośrodki wypoczynkowe i fermy krewetek.

Określanie owej podatności na działanie żywiołów jako naturalnej, jest jednak kluczowe dla przemysłu tury-stycznego. Jego zadaniem jest promowanie kolejnych eg-zotycznych miejsc poprzez porównanie i kontrast. Znisz-czenia powodowane przez powtarzające się katastrofy naturalne są po prostu fatum, nieodłącznie wiszącym nad krajami takimi jak Sri Lanka. Jednocześnie jeden z głów-nych motywów podróży zachodnich turystów w kierunku globalnego Południa zasadza się na owym dramatycznym położeniu. Turystyka to przecież często próba ucieczki przed codziennością zachodnich mieszczuchów – z tym, że w miłym i bezpiecznym opakowaniu, chroniącym gości

Vasuki Nesiah

Tsunami – jak zarobić na tragedii

FOT.

WO

RLDW

ATCH

INST

ITU

TE

28 29

przed prawdziwymi lokalnymi zagrożeniami. Zadaniem biur turystycznych jest sprzedawanie optymalnej mieszan-ki „inności” oraz poczucia bezpieczeństwa.

Tsunami do pewnego stopnia wdarło się w ową bez-pieczną strefę chroniącą przybyszów. Dotychczas, pomi-mo dwóch dekad krwawych walk wewnętrznych, turyści odwiedzający Sri Lankę w żaden sposób nie doświadczali istnienia jej największych problemów – wojny domowej i ciężkiej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Na turystycznej mapie świata, Sri Lanka jest strefą przygody, której atrakcyj-ność przynajmniej w części wiąże się z tymi okolicznościa-mi, co czyni ją tanim miejscem wakacyjnych wypadów, opi-sanym na katalogowej liście jako kraj egzotyczny, ale wciąż przyjazny konsumentom.

Co robi turystyka?

Czy przemysł turystyczny jedynie korzysta z istnie-jących społeczno-ekonomicznych problemów kraju, być może nawet łagodząc ich dotkliwość? Czy raczej pogłębia je i trwale osadza państwa takie jak Sri Lanka wśród kra-jów peryferyjnych, których rolą jest zaspokajanie potrzeb zachodnich konsumentów?

Nie chodzi o dowodzenie, że turystyka sama z siebie szkodzi Sri Lance. Z pewnością szeroka tradycja podróżo-wania i międzynarodowej turystyki ma bardziej skompli-kowaną historię i była przyczyną bogatszej palety konse-kwencji. Obok wielu, którzy przyjechali, surfowali, śmiecili, robili zdjęcia, korzystali z usług seksualnych, kupowali far-bowane koszulki czy sarongi, a następnie wyjechali, są i ta-cy, którzy autentycznie zaangażowali się w nowo odkryte formy solidarności. Nawet kolonialne odkrywanie miało podwójny wymiar. Jak wykazała choćby politolog Kuma-ri Jayewardene, zawsze istniała pewna liczba zapalonych podróżników, którzy przybywali na nasze wybrzeża jako turyści, by w końcu rozwinąć nieporównywalnie głębsze relacje z lokalnymi społecznościami – takie,

które wspomagały czy nawet współtworzyły tradycje niezgody na status quo i walki o sprawiedliwość, mające ogromny wpływ na nasze kolektywne losy.

Poza tak pojętą solidarnością, turystyka może być istot-nym źródłem dochodu, rozwoju zatrudnienia czy infra-struktury. Przynosi także szereg pośrednich efektów, kreu-jąc popyt w wielu pozostałych sektorach. Podobno miejsce pracy stworzone w przemyśle turystycznym skutkuje po-wstaniem dodatkowych dziesięciu w innych branżach, ze szczególnym uwzględnieniem rolnictwa czy sektora nie-wielkich przedsiębiorstw, całego spektrum zatrudnienia w usługach itd. Jednym słowem, turystyka przyczynia się do wszystkiego, co tak ekscytuje urzędników Banku Cen-tralnego, nie wspominając pośredników, którzy czerpią zyski ze zwiększonego zapotrzebowania na owe farbowa-ne koszulki i sarongi, usługi w przemyśle seksualnym oraz w innych nieformalnych sektorach. Na poziomie mikro, praca wygenerowana przez przemysł turystyczny pozwo-liła części pracującej biedoty (working poor) na pewną dozę niezależności finansowej. Nawet jeżeli warunki pracy i pła-cy wciąż należałoby zaklasyfikować jako wyzysk, ta auto-nomia może mieć szczególne znaczenie dla kobiet i innych grup, które wcześniej dysponowały jeszcze mniejszą mocą decyzyjną ze względu na brak środków finansowych.

Niestety, to dziecko wylano z brudną kąpielą, zanim w ogóle pojawiły się fale tsunami. Wzrost, który generowa-ła turystyka, często miewał niezrównoważony charakter, zwiększając podatność kraju na kryzysy finansowe i po-mniejszając i tak niską odpowiedzialność biznesu wobec lokalnych społeczności. Zmienne koleje losów w okresie po podpisaniu zawieszenia broni, dramatyczny spadek liczby międzynarodowych przelotów po zamachach września oraz skutki recesji w odległych krajach, nauczy-ły żyjące z turystyki lokalne społeczności, jak bardzo są one zależne od kapryśnego i niestabilnego globalnego rynku. Większość miejsc pracy tworzonych przez turysty-kę w formalnym sektorze usług oparta jest na wyzysku, źle

FOT.

TRAN

SAIS

.ORG

28 29

opłacana, sezonowa i niepewna. Te same problemy jeszcze się zwielokrotniają w dużym sektorze nieformalnym, od usług seksualnych po rękodzieło. Nieskrępowana eksplo-atacja wybrzeża spowodowała także nadmierną presję na lokalne środowisko, co miało szczególnie niszczący wpływ na ekosystemy przybrzeżne. Równie zgubną konsekwen-cją było przeobrażenie coraz większych połaci publicz-nej ziemi, jak np. plaże, w tereny prywatne, do których lokalni mieszkańcy utracili dostęp.

Dla kogo ta odbudowa?

Tragedią jest fakt, że wiele negatywnych aspektów tu-rystyki może się jeszcze pogłębić wskutek planów naprawy szkód wyrządzonych przez tsunami. Od Tajlandii po Sri Lankę, przemysł turystyczny postrzegał tsunami przez pry-zmat dolara. Rządy państw dotkniętych tragedią, od samego początku włączyły się do tej gry, szybko przyznając ogrom-ne dotacje dla turystyki w sposób, który sugeruje ich najbar-dziej niesprawiedliwy podział. Plany rozwoju infrastruktury w jeszcze większym stopniu dostosowano do potrzeb tury-styki, nie zaś lokalnych społeczności. W kilka tygodni po tsunami, Alliance for the Protection of National Resources and Human Rights (Sojusz dla Ochrony Dóbr Naturalnych i Praw Człowieka), lankijska grupa zajmująca się rzecznic-twem obywatelskim, wyraziła zaniepokojenie faktem, że „kierunek zmian oznacza katastrofę większą niż samo tsuna-mi, jeżeli w ogóle cokolwiek może być od niego gorsze”.

Tsunami nadeszło w krytycznym momencie najnow-szej historii ekonomii politycznej Sri Lanki. Począwszy od drugiej połowy lat ., rządy tego kraju, formowane przez dwie największe partie, trzymały się neoliberalnych zaleceń cięcia ceł i kontyngentów, prywatyzacji i deregu-lacji bardziej niewolniczo, niż większość innych państw azjatyckich. W r. ówcześnie rządząca Zjednoczona Partia Narodowa (UNP) przedstawiła ogromny projekt dalszej liberalizacji, „Odzyskując Sri Lankę”, pod którym to nagłówkiem znalazła się także Strategia Redukcji Ubó-stwa (PRSP), wymagana obecnie przez Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Jednak publiczny opór wobec tego rodzaju polityki z czasem się zwiększał. W r. wybory wygrała koalicja centrolewicowa, gło-

sząc hasła powstrzymania liberalizacji. Jednak objąwszy urząd, dominujące w niej ugrupowanie okazało się nie-chętne jakiejkolwiek realnej zmianie kierunku i projekt neoliberalnych reform wciąż jest realizowany.

Działacze społeczni ostrzegają, że wiele z propozycji zawartych w tych projektach będzie stopniowo powra-cać i zostaną wcielone w życie przy minimalnej publicznej debacie, na podstawie specjalnych uprawnień, które rząd przyznał sobie w związku z sytuacją pomocy humanitarnej i odbudowy kraju po tsunami. Przykładowo, w styczniu r. rząd przypomniał projekt prywatyzacji zasobów wody, który wcześniej został zawieszony z powodu znacz-nego oporu społecznego. Oficjalne plany odbudowy kraju są przygotowywane przez niedawno stworzoną agencję, TAFREN, którą ponad organizacji społecznych okre-śliło w swoim oświadczeniu jako „złożoną wyłącznie z li-derów wielkiego biznesu, silnie zaangażowanych w przemysł turystyczny i budowlany, którzy w ogóle nie są zdolni do re-prezentowania potrzeb społeczności dotkniętych tragedią”.

Propozycje przedstawione przez TAFREN i różnych decydentów wzywają do budowy wielopasmowych auto-strad i całkowitego wysiedlenia sporej ilości nadmorskich wiosek. Wybrzeże ma być dzielone na strefy turystyczne i wyznaczone strefy buforowe. Rząd ostrzega rybackie rodziny przed odbudową swoich domów, oficjalnie z powodu zagrożenia przyszłymi katastrofami – w tym samym czasie zachęca jednak do budowy nowych i re-montu zniszczonych hoteli nadmorskich.

Rządowe plany stanowią „mapy drogowe” dla międzyna-rodowych sieci hoteli, kompanii telekomunikacyjnych i in-nych przedsiębiorstw zaopatrujących przemysł turystyczny. Połów ryb na małą skalę, prowadzony przez utrzymujących się z tego biednych rybaków, stanie się coraz trudniejszy ze względu na brak dostępu do sprywatyzowanych plaż oraz ekspansję koncernów połowowych. Liberalizacja przepisów ochrony środowiska otworzy drogę do nieograniczonej eks-ploatacji zasobów naturalnych. Żaden z elementów plano-wania odbudowy kraju nie opiera się na procesach decy-zyjnych, które podlegałby demokratycznej kontroli bądź dawały możliwość partycypacji społecznej. Wygląda na to, że odbudowa Sri Lanki zostanie zdeterminowana przez groźne połączenie interesów zachłannego sektora prywat-

RYS. ARTUR GANCZAREK

30 31

nego i działań przekupnego rządu: ludzka tragedia stała się okazją do robienia interesów, pomoc humanitarna – przed-sięwzięciem biznesowym.

Jak można się było spodziewać, nawet rządowe wspar-cie dla żyjących z turystyki, zapowiedziane bezpośrednio po katastrofie, trafia głównie do właścicieli hoteli oraz dużych agencji turystycznych, a nie do sezonowych pra-cowników hotelowych. Wielu z mieszkańców, którzy byli właścicielami lub pracownikami w małych, związanych z turystyką firmach, obecnie bezrobotnych, nie zostało oficjalnie zaliczonych do ofiar tsunami, a więc nie mają prawa do najmniejszej rekompensaty. Sytuacja jest jeszcze bardziej tragiczna w dużym, nielegalnym sektorze usług seksualnych, sprzedawców pamiątek i innych, których ży-cie całkowicie zależy od turystów. Jeżeli tsunami ujawniło dotkliwą podatność na kryzysy, wypływającą z finansowe-go uzależnienia od przemysłu turystycznego, plany odbu-dowy po katastrofie mogą ją jeszcze bardziej pogłębić.

Analiza potrzeb prowadzona przez Bank Światowy we współpracy z Azjatyckim Bankiem Rozwoju oraz japońską rządową agencją pomocy, oszacowała stratę poniesioną przez przemysł turystyczny na milionów dolarów wobec jedynie milionów, które miało ponieść rybo-łówstwo. Ideologia mówiąca, że właściwe jest wycenia-nie miejsca w hotelu, przynoszącego co noc dola-rów dochodu, wyżej niż miejsca pracy rybaka, dające-go dolarów miesięcznie, niesie ze sobą daleko idące konsekwencje. Jeżeli projekty odbudowy będą oparte na tego typu wyliczeniach, znajdziemy się na ścieżce do dalszego wzmocnienia dominacji przemysłu turystycz-nego, przy jednoczesnym zwiększaniu marginalizacji nadmorskiej biedoty.

Podróże i wysiedlenia

Wiele zostało zrobione, by nędzne rybackie chaty nigdy nie zostały odbudowane. Zamiast tego, całe rybac-kie wioski zostaną przeniesione nieco dalej od wybrzeża i przekształcone w jeszcze szkaradniejsze miejskie slumsy, w których mieszkańcy będą żyć w „nowoczesnych” warun-

kach, stłoczeni jak sardynki. Siedzący na plaży i obserwu-jący fale oceanu podmywające piasek, turyści będą cieszyć się urokami wybrzeża w sterylnym i „przyjaznym konsu-mentowi” otoczeniu. Jak na ironię, może nawet będą odpo-czywać w chatach wyplecionych liśćmi kokosa, nostalgicz-nym nawiązaniu do rybackich chat z przeszłości – łatwo przyswajalne doświadczenie tutejszej egzotyki bez udziału w mniej przyjemnej codzienności.

Być może takie jest sedno nowej wizji: tłumy ludzi upchnięte na wydzielonych terenach, by wszędzie in-dziej było miejsce dla turystów. To produkt kramarskiej wyobraźni – wyobraźni grubych ryb biznesu, zarabiają-cych na szczęśliwym trafie zesłanym im przez tsunami. Wraz z budową zaprojektowanych autostrad, turyści będą mogli błyskawicznie przedostać się z lotniska na plażę, z centrum handlowego do spa, podczas gdy mieszkańcy tych terenów, odcięci od całych połaci wybrzeża, staną się dużo mniej mobilni. Jeżeli turystyka polega na starannie zaplanowanym, okresowym przemieszczaniu się garst-ki wybranych, na przekraczaniu granic dla odpoczynku i przygody, tutaj nieodłącznie wiąże się z nią inny rodzaj przenosin – przymusowe wysiedlenia rybackich społecz-ności i powstawanie innego rodzaj granic, takich, które wykluczają i wywłaszczają.

asui esiahtłum. Marta Zamorsa

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach internetowego pisma „lines”

(http://www.lines-magazine.org/), poświęconego problemom Azji Południowej.

Przedruk za zgodą redakcji. Tytuł pochodzi od redakcji „Obywatela”.

Przypisy redakcji „Obywatela”:

1. Chodzi o rozejm ogłoszony przez strony wojny domowej na Sri Lance pod koniec

2001 r. Od tamtego czasu miała niestety miejsce stopniowa eskalacja konfliktu,

a w styczniu 2008 r. rząd tego kraju oficjalnie ogłosił zerwanie zawieszenia broni.

2. PRSPs (Poverty Reduction Strategy Papers) to dokumenty, których przyjęcie jest dla

najbiedniejszych krajów wymogiem przy ubieganiu się o umorzenie części zadłużenia

zagranicznego. Stanowią jedno z narzędzi narzucania neoliberalnych zaleceń Konsen-

susu Waszyngtońskiego.

TAN

GAL

LE, S

RI L

ANKA

, FO

T. AL

ESSA

NDR

O P

UCC

I

30 31

To nie Huragan Katrina zrujnował Nowy Orlean. Do katastrofy przyczyniła się rabunkowa gospodarka i działania rządu sprzyjającego wielkiemu biznesowi. Na tragiczne skutki wydarzenia składa się nie tylko czynnik naturalny, lecz także niesprawny system pomp i zapór, opieszałość służb ratowniczych, obecność strategicznych złóż ropy naftowej i gazu ziemnego, brak regulacji chroniących środowisko naturalne oraz dewastacja działających jak gąbka mokradeł, które kiedyś znacznie osłabiały falę powodziową.

Nowy Orlean wraz z wybrzeżem Zatoki Meksykańskiej dołączył do krajów Trzeciego Świata, takich jak Irak, Afga-nistan, Sudan, Gwatemala, Haiti, Somalia czy Kongo. Kapi-talizm katastroficzny (distaster capitalism) ukazał w USA swoje prawdziwe oblicze.

Na pastwę żywiołu

To nie Huragan Katrina zmusił do ucieczki mieszkań-ców dzielnicy Ninth Ward. Huragan postawił niejako kropkę nad „i”: tragedia ludzi była skutkiem trwającej od lat działalności elit, a co więcej, stała się pretekstem do daleko posuniętej przebudowy Nowego Orleanu w duchu dalszego pogłębiania nierówności. Przewod-niczący Rady Biznesu z siedzibą w Nowym Orleanie, Jim-my Reiss, wyraził to w zawoalowany sposób na łamach „Wall Street Journal”: „Ci wszyscy, których pragnieniem jest odbudowa miasta, chcą ją przeprowadzić zupełnie in-aczej, zarówno w aspekcie demograficznym, geograficznym i politycznym”.

Dzielnice Ninth Ward, Gentilly i Gretna wciąż przed-stawiają obraz nędzy i rozpaczy. W tym samym czasie udzielono rekordowych kontraktów firmom takim jak Bollinger, Lockheed Martin, Textron, Northrup Grum-man, które w Nowym Orleanie bez przerwy produkują, testują i wykorzystują broń masowego rażenia.

Nowy Orlean znajduje się w sercu najbardziej do-chodowych zasobów ropy naowej w Stanach Zjed-noczonych. Jest też jednym z ważniejszych centrów infrastruktury wojskowej. Podobnie jak przy okazji innych nieszczęść, również w przypadku kontraktów federalnych na odbudowę zniszczonych rejonów wy-

brzeża, największymi beneficjentami stali się koledzy prezydenta Busha, wśród nich Donald Bollinger – szef firmy Bollinger Shipyards, czy też Joe Canizaro, zamoż-ny deweloper i jeden z głównych sojuszników obecnego prezydenta. To właśnie oni, wraz z innymi prezesami firm i szefami rad nadzorczych decydują o kierunku zmian strukturalnych zachodzących w tym rejonie.

Nikt nigdy nie dowie się, ilu ludzi zginęło w No-wym Orleanie. Firma pogrzebowa Kenyon, która wcho-dzi w skład korporacji Service Corporation International (SCI), otrzymała bez przetargu kontrakt na oczyszczenie miasta ze zwłok rozkładających się na strychach i tych, któ-re zostały wypłukane przez fale do morza. Akcja oczyszcza-nia miasta prowadzona była opieszale, wiele ciał zatykało kanały i ulice. Szefowie lokalnych firm pogrzebowych byli rozgoryczeni, że wykluczono ich z tych prac tylko po to, by wypłacać firmie Kenyon bajońskie premie w wysoko-ści , tys. dolarów za jedno ciało. Szefem rady nadzorczej SCI jest Robert Waltrip, długoletni przyjaciel Busha i spon-sor jego kampanii wyborczej. W r. dochody firmy osiągnęły , miliarda dolarów.

Zignorowane przestrogi

Po tragedii, która była następstwem huraganów Katri-na i Rita, mieszkańcy Stanów Zjednoczonych mieli kolejną szansę przejrzenia na oczy i nazwania rzeczy po imieniu. Fala powodziowa stworzona przez wody Zatoki Meksy-kańskiej i rzeki Mississippi nie musiała zalać Street Ca-nal i Lower Ninth Ward oraz osiedli Gentilly, St. Bernard, Metairie i Lakeview.

Liczne były ostrzeżenia mówiące, że jedynie ujście rzeki, mokradła oraz przybrzeżne bagna delty Mis-sissippi stanowią ochronę dla Nowego Orleanu przed kataklizmem. Jednym z nich był wizjonerski niemal fil-mik z r., stworzony przez Waltera Williamsa (http://www.youtube.com/watch?v=UjVBQChwxM). W ostat-nich sekundach tego satyrycznego, według pierwotnych zamysłów filmu, jego bohater Pan Bill [Mr. Bill, postać wy-stępująca w programach telewizyjnych nadawanych w so-botnie wieczory – przyp. tłumacza] stoi na dachu domu, a za nim widać, jak fala powodziowa zalewa ulice miasta. Ostrzeżenia te były jednak przez lata ignorowane.

Keith Harmon Snow, Georgianne Nienaber

Katrina, czyli kapitalizm katastroficzny

32 33

Nie może być wątpliwości: w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci wybrzeże południowej Luizjany ulegało ciągłemu cofaniu. Obrazy satelitarne są tego najbardziej przekonującym potwierdzeniem: obszar delty Missis-sippi się kurczy. Odpowiedzialność za ten stan rzeczy spoczywa przede wszystkim na szkodliwym dla śro-dowiska gospodarowaniu ujściem rzeki, podporząd-kowanym potrzebom przemysłu, głównie związanego z wydobyciem ropy naowej.

Pół wieku temu Kongres Stanów Zjednoczonych zo-bowiązał armię do wybudowania systemu zapór przeciw-powodziowych. Miałyby one być otwierane i zamykane w celu wspomagania rozwoju gospodarczego wzdłuż delty. Projekt ten, noszący nazwę Old River Control Structure, stał się gwoździem do trumny. Spowodował on wstrzyma-nie procesów odkładania się osadów nanoszonych przez Mississippi. Budowa kanałów prowadzona na potrzeby potężnego przemysłu naowego, działania nie uwzględ-niające niszczącego wpływu na środowisko, pozbawiona nadzoru ekspansja, zanieczyszczenie odpadami przemy-słowymi – wszystko to prezentowane jako „rozwój go-spodarczy” – dopełniły dzieła zniszczenia. Utrata lądu jest dobrze udokumentowanym wynikiem tych przedsięwzięć, podobnie jak wzrost zasolenia zbiorników i cieków słod-kowodnych.

Od r. z wybrzeży Luizjany zniknęło ponad mil kwadratowych mokradeł. Jeżeli nikt nie powstrzyma tego procesu, do r. stracimy ich znacznie więcej niż . Patrząc na to inaczej, jakieś stóp kwadratowych zniknęło w czasie, gdy czytaliście ostatnie zdanie.

– „Każdego roku dostrzegamy postępującą dewastację krajobrazu – mówi Walter Williams, twórca Pana Billa. – W swoim filmie ostrzegałem, że utrata podmokłych tere-nów otaczających Nowy Orlean pozbawia nas ochrony przed

skutkami huraganów”. W r. władze Luizjany zaczęły wykorzystywać materiały zebrane przez Williamsa i włą-czyły je do kampanii „America’s Wetlands”. Jednak bardzo szybko do kampanii przyłączyła się firma Shell Oil Com-pany, czego skutkiem było kompletne wypaczenie przeka-zu. Walter Williams wycofał się z kampanii. Obecnie, jego zdaniem, akcja „America’s Wetlands” jest kontrolowana przez wielkie koncerny naowe, które są głównym spraw-cą dramatycznej dewastacji linii brzegowej Luizjany.

Natura: ofiara, nie sprawca

Czołowe mass media wiele czasu poświęciły niszczą-cemu działaniu sił natury, ale nawet jednym słowem nie zająknęły się o praprzyczynie tego, że wysoka fala powo-dziowa zalała Nowy Orlean: działalności machiny prze-mysłowo-wojennej.

Podobnie jak sąsiadujące z nią stany leżące na wybrze-żu Zatoki Meksykańskiej, również i Luizjana jest „przeła-dowana” zakładami przemysłowymi, których funkcjono-wanie i rozbudowa wymknęły się spod kontroli. Większość firm nie stosuje się do norm narzucanych przez agencje rządowe odpowiadające za ochronę środowiska, i to po-mimo tego, że są one mało restrykcyjne. Ich egzekwowanie również pozostawia wiele do życzenia.

Rafinerie, przemysł rolniczy, stocznie, fabryki papieru, produkcja cukru i drewna, rybołówstwo, poszukiwania nowych złóż, przemysł lotniczy i zbrojeniowy, kawałek po kawałku starły z powierzchni ziemi unikalny ekosystem, który mógłby znaleźć się na Liście Światowego Dziedzic-twa UNESCO. Luizjana jest bogata we florę i faunę żyjącą na mokradłach i od nich uzależnioną, a na terenie tego stanu znajduje się prawie proc. terenów podmokłych i bagien USA.

RURO

CIĄG

I PRZ

ECIN

AJĄ

MO

KRAD

ŁA L

UIZ

JAN

Y, FO

T. RE

KHA

MU

RTHY

32 33

Lasy, w skład których wchodziły rozmaite gatunki so-sen, rozciągały się kiedyś na obszarze milionów akrów między Wirginią, Florydą i wschodnim Teksasem. Więk-szość z nich została zniszczona lub wykarczowana pod bu-dynki mieszkalne, wielkie plantacje i infrastrukturę zwią-zaną z przemysłem naowym. Firma Weyerhaeuser Cor-poration, posiadająca ponad tys. akrów prywatnych plantacji w Luizjanie, w największym stopniu przyczyniła się do zniszczenia naturalnych zasobów leśnych. Zachowa-ny jest jedynie niecały proc. pierwotnych łąk i prerii, któ-re rozciągały się na zachodnim wybrzeżu Zatoki Meksy-kańskiej. Ogromne drzewa cyprysowe, charakterystyczne dla tego regionu, zostały ścięte co do jednego.

Brak terenów podmokłych w połączeniu z coraz częst-szymi sztormami tropikalnymi, stworzyły warunki sprzyja-jące narastającemu zasoleniu wód słodkowodnych, w tym ujęć wody pitnej. Cyprysy oraz namorzyny porastające niegdyś wybrzeże Zatoki Meksykańskiej posiadają uni-kalne systemy korzeniowe, które zatrzymują osady i w ten sposób przeciwdziałają erozji i szkodom powstałym w wy-niku sztormów. Jednak bezmyślna gospodarka, w tym wy-dobycie ropy naowej, zanieczyszczenie substancjami che-micznymi oraz budowa systemów kanałów, przyczyniła się do znacznego zmniejszenia się drzewostanu.

Będący kiedyś jednym z najpiękniejszych i biologicz-nie najbardziej różnorodnych systemów raf koralowych na ziemi, ekosystem Zatoki Meksykańskiej ulega stop-niowemu wymieraniu wskutek zubożenia gleby, redukcji zawartości tlenu, rabunkowych połowów ryb, zanieczysz-czenia chemicznego, czy wreszcie, w największym stopniu, w efekcie prowadzenia odwiertów i wszelkiej działalności związanej z przemysłem naowym.

Leczenie raka aspiryną

Rozciągająca się na tys. mil kwadratowych martwa strefa, która powstała jako wynik zubożenia tlenowego wód Zatoki, rozszerza się z każdym dniem na skutek za-lewania jej odpadami przemysłowymi i chemicznymi pochodzącymi z tzw. Rakowej Alei, znajdującej się na wy-brzeżu Luizjany.

„Nie ulega wątpliwości, że dla rejonu Zatoki Meksykań-skiej, gdzie wydobycie paliw kopalnych stanowi czołową ga-łąź przemysłu i gdzie emisja gazów cieplarnianych jest jedną z najwyższych w kraju, niezwykle ważne jest opracowanie sposobów ograniczenia szkodliwych skutków bez narażania na szwank potencjału gospodarczego” – stwierdzono w ra-porcie poświęconym problemom ochrony środowiska, przygotowanym przez Związek Zaniepokojonych Na-ukowców (Union of Concerned Scientists, UCS).

Wystarczy zapoznać się z tym raportem, przygotowa-nym w r. i zatytułowanym „Walka ze zmianami kli-matu w rejonie wybrzeża Zatoki Meksykańskiej”, by zoba-czyć, do jakiego stopnia instytucje publicznego zaufania, których zadaniem jest patrzenie na ręce administra-cji publicznej, zaprzedały się wielkiemu przemysłowi, „bezpieczeństwu narodowemu” i obronie własnych in-teresów i karier. W raporcie nie pada nawet jedno słowo na temat rozmiarów katastrofy ekologicznej spowodo-

wanej przez korporacje naowe i przemysł zbrojeniowy, bardzo niewiele miejsca poświęcono także niszczącemu wpływowi zakładów chemicznych.

Zamiast wezwać do natychmiastowego zaprzestania spalania gazu ziemnego występującego przy złożach ropy naowej, które jest największym i najważniejszym źródłem toksycznych substancji gazowych – UCS postuluje opraco-wanie „planu inwestycji w odnawialne źródła energii (m.in. w energię słoneczną i wiatrową)”, a także „wprowadzenie zachęt dla inwestorów rozwijających nowoczesne technologie oraz wspieranie dywersyfikacji gospodarczej w celu redukcji emisji gazów cieplarnianych i substancji zanieczyszczających atmosferę”. Wynika z tego, że zdaniem organizacji skutecz-ną terapią na rozległą (przemysłową) gangrenę jest zwykły aseptyczny opatrunek...

Wpuszczeni w kanał

Potężna i rozległa rzeka Mississippi została wpuszczo-na w system betonowych kanałów, mających łączną dłu-gość setek mil.

Agencje administracji rządowej, odpowiedzialne za ochronę środowiska (Environmental Protection Agency oraz Departments of Environmental Protection), dopu-ściły do nasilonej eksploatacji złóż ropy i gazu, nie licząc się ze skutkami takiej działalności dla zamieszkujących tu ludzi, dzikich zwierząt oraz roślinności.

Testy sejsmiczne wyniszczają faunę morską wskutek potężnych fal dźwiękowych i ciśnieniowych. Giną w ten sposób organizmy mające kluczowe znaczenie dla funk-cjonowania nie tylko ekosystemu zatoki, ale także obszaru wybrzeża i mokradeł.

Wody Zatoki Meksykańskiej są poligonem, na którym Pentagon testuje najnowsze rodzaje bezzałogowych łodzi podwodnych, zupełnie nowej klasy broni. Prowadzone są także prace nad stosowaniem nowych technik wydobycia ropy naowej i penetracji dna morskiego, odbywa się to jako część tajnego programu, prowadzonego przez Woods Hole Oceanographic and Scripps Institute w kooperacji z licznymi instytucjami „naukowymi”.

Rozwój przemysłowy w rejonie Zatoki prezentowa-ny jest głównie w języku zysków i kontroli nad strate-gicznymi surowcami. Wszelkie problemy i straty wy-nikające z tej działalności są lekceważone i maskowane sloganami reklamowymi, w których miesza się błękit morza z rafami koralowymi i piaszczystym wybrzeżem. Wszystko sponsorowane przez głównych winowajców katastrofalnego stanu środowiska naturalnego: korpo-racje Shell Oil, Lockheed Martin i Northrup Grumman.

Lockheed Martin Space Systems jest jedną z najważ-niejszych korporacji regionu. Zajmuje ona liczący ponad akrów teren należący do NASA, Michoud Assembly Facility, położony we wschodniej części Nowego Orleanu. Oddalony około mil od lotniska i mil od reprezenta-cyjnej dzielnicy French Quarter, zakład ten został uznany za bardzo uciążliwy dla środowiska. Niewłaściwe gospo-darowanie odpadami oraz liczne wypadki spowodowa-ły zatrucie gleby, wód powierzchniowych i gruntowych, głównie produktami ubocznymi produkcji na potrzeby

34 35

kosmicznego przemysłu zbrojeniowego. W skład zakładu wchodzą liczne podziemne kanały, urządzenia portowe oraz system kanałów naziemnych, łączących fabrykę z wo-dami Zatoki i rzeki. Prowadzone są wysiłki zmierzające do powiększenia części portowej, co jeszcze bardziej przyczy-ni się do zniszczenia mokradeł.

Czy rzeczywiście nie ma pieniędzy na pomoc miesz-kańcom Nowego Orleanu? Czy rządowi zależy na ochronie środowiska naturalnego? Liczby mówią same za siebie.

W czerwcu r. NASA przedłużyła do września r. kontrakt z firmą Lockheed Martin na konstrukcję zewnętrznego zbiornika paliwa dla statków kosmicznych. Wiązało się to z dodatkowymi środkami w wysokości milionów dolarów. We wrześniu r. Northrup Grum-man Ship Systems został nagrodzony kontraktem w wyso-kości milionów dolarów w ramach programu prowadzo-nego przez Marynarkę Wojenną USA. W czerwcu r. Dowództwo Sił Zmotoryzowanych Armii Amerykańskiej przyznało firmie Textron Marine & Land, mającej siedzibę w Nowym Orleanie, kontrakt w wysokości , milionów dolarów na zakup wozów opancerzonych M (plus miliony dolarów przyznane dodatkowo w październiku r.). To zaledwie wierzchołek góry lodowej kontraktów udzielonych samych firmom z branży zbrojeniowej, mają-cym swoje siedziby w Nowym Orleanie

Wreszcie grudnia r. Ministerstwo Spraw We-wnętrznych USA podpisało wartą prawie mln dola-rów umowę dzierżawy położonych w głębi Zatoki Meksy-kańskiej złóż ropy i gazu ziemnego.

Wyprzedaż i degradacja mokradeł Luizjany dokonuje się obecnie rękami potężnych grup przemysłowo-kapita-łowych. Jest to model działania charakterystyczny dla opartej o katastrofę kapitalistycznej terapii szokowej.

To nie jest proces nagły, który rozpoczął się pod wpły-wem uderzenia huraganu; wręcz przeciwnie, był to po-wolny, trwający od dawna projekt, który czekał na wła-ściwy moment, by się ujawnić w całej okazałości.

Kto wróg, kto przyjaciel?

To nie huragan o nazwie Katrina zrujnował mokradła na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej, które kiedyś stanowiły barierę chroniącą Nowy Orlean przed huraganami i sztor-mami tropikalnymi. Twierdzenie, że tragedii winna jest Matka Natura, jest manipulacją.

Każdy kolejny znikający metr kwadratowy otaczają-cych Nowy Orlean mokradeł jest synonimem coraz więk-szych możliwości stojących przed przemysłem naowym i zbrojeniowym. Rozpoczęto budowę kolejnych platform wiertniczych, a świadkowie twierdzą, że poszukiwania złóż ropy prowadzone są także w dzielnicy Lower Ninth Ward. Podobnie jak mieszkańcy Nowego Orleanu i społeczności żyjące na wybrzeżu Zatoki, tak i przyroda stanowi prze-szkodę dla korporacji, żądnych nowych złóż i większych zysków. Istniejące jeszcze mokradła można zrewitalizować, a przy pomocy Matki Natury możliwe jest odbudowanie zniszczonego ekosystemu. To właśnie ona jest naszym naj-większym sprzymierzeńcem, a największym wrogiem jest beznadzieja, kłamstwo i strach.

eith armo now, eorgiann ienabetłum. Sebastian Maćowsi

Tekst pierwotnie ukazał się na www.zmag.org w grudniu 2007 r. Przedruk i skróty za

zgodą autorów. Tytuł pochodzi od redakcji „Obywatela”.

ZAKŁ

ADY

PRZE

MYS

ŁOW

E U

WYB

RZEŻ

Y N

OW

EGO

ORL

EAN

U, F

OT.

LEO

REY

NO

LDS

34 35

Spore sukcesy odnosi trwająca na Wyspach Brytyj-skich kampania „Livesimply”. Ma ona zachęcać katolików do zmiany stylu życia na bardziej odpowiedzialny. Okazu-je się, że korzystając z dobrych wzorów, każdy z nas może choć trochę zmienić swoje przyzwyczajenia i zrezygnować z części wygód na rzecz ubogich bądź ze względu na troskę o środowisko naturalne.

Idee należy przekuć na czyny. Na nic zdadzą się bo-wiem szczytne chrześcijańskie ideały, kiedy nie zmienia-ją naszych przyzwyczajeń i stylu życia. A że jest to trud-ne, zwłaszcza na początku, kiedy musimy zaczynać czasem w pojedynkę, to sprawa oczywista. Pomocą może być włą-czenie się w jakąś pożyteczną akcję i wspólne podjęcie zo-bowiązania do wyrzeczenia się pewnych złych nawyków.

Taka idea przyświecała autorom brytyjskiego pro-jektu „Livesimply”, powstałego pod auspicjami Katolic-kiej Agencji na rzecz Krajów Rozwijających się (Catholic Agency for Overseas Development, w skrócie CAFOD), który ma pomóc chrześcijanom oraz innym ludziom do-brej woli odmienić codzienny styl życia i ukierunkować go na wartości ewangeliczne, głównie pomoc bliźniemu. Do projektu CAFOD włączył się kardynał Cormac Murphy-O’Connor oraz biskupi John Hine, Kieran Conry i omas McMahon. Pomysłodawcy kampanii nawiązują wyraźnie do pochodzącej z r. encykliki Pawła VI Populorum Progressio (O rozwoju ludów), dotyczącej ubóstwa i nie-sprawiedliwości w krajach rozwijających się. Papież ape-lował wtedy: „Czy każdy gotów jest własnym wkładem wspierać dzieła i misje zorganizowane dla pomagania ubogim? Płacić wyższe podatki, żeby władze publicz-ne mogły zwiększyć wysiłek na rzecz rozwoju? Drożej płacić za towary importowane, aby ich wytwórca mógł otrzymać sprawiedliwszą zapłatę?”.

Autorom projektu chodzi też o poruszenie sumień, zmianę przyzwyczajeń życiowych oraz o podzielenie się z innymi dobrami, których mamy w nadmiarze. Głównie chodzi jednak o zmianę świadomości – zamiast myśleć je-dynie o swoich potrzebach, chrześcijanie (i wszyscy ludzie) powinni bardziej zainteresować się sytuacją osób żyjących w ubóstwie i niedostatku na całym świecie. „Livesimply” pokazuje jak niewiele trzeba, aby wiarę przekuć w dzia-łania i okazać realną pomoc innym lub zacząć zwracać uwagę na własny styl życia, w którym możemy poczynić wiele oszczędności (nie tylko pieniężnych – może to być oszczędność energii i wody, segregacja odpadów).

Jak na razie w akcję „Livesimply” zaangażowało się różnych katolickich organizacji, w tym diecezje, pa-rafie, szkoły. Na stronie internetowej akcji (www.livesim-ply.org.uk) możemy poznać kroki pozwalające uczynić na-sze życie bardziej prostym i odpowiedzialnym. Najpierw możemy wypełnić ankietę zatytułowaną „Co możesz zro-bić dla ochrony naszej planety?” (ograniczyć zużycie ener-gii elektrycznej, zużycie wody itp.). Następny krok to do-trzymanie wybranej obietnicy i zachęcenie ludzi ze swego otoczenia do podobnej deklaracji.

Ciekawą stroną akcji jest to, iż powoduje ona tworzenie się wspólnot ludzi, którzy chcą działać w tym samym celu. Czyli, przykładowo, ogłaszamy się, że chcemy włączyć się w akcję ponownego używania toreb na zakupy, ale szukamy jeszcze osób, które zrobią z nami to samo. Podobna grupa wspar-cia może powstać, gdy zbierze się osób, które przez najbliż-sze pół roku zrezygnują z lotów samolotami, aby w ten sposób osłabić negatywne zmiany klimatyczne. Już ponad osób zadeklarowało swoje obietnice (livesimply-promises).

Przykład innej inicjatywy to pokaz mody z używanej i przetworzonej odzieży, zrealizowany przez młodzież ka-tolicką z Hull. Został on urządzony, by zachęcić wszyst-kich do twórczego wykorzystania starych bądź niemod-nych dziś ubrań i stworzenia z nich rzeczy, które można będzie nosić na co dzień. Dzięki sprzedaży wyprodukowa-nych rzeczy młodzież zebrała funtów na rzecz CAFOD.

Autorzy projektu podkreślają, iż udział w nim może wy-zwolić nowe, twórcze siły. Pokazać, jaką radością jest dzielić się z innymi, jaką siłę ma wspólna aktywność, jak ważne jest, aby codziennie troszczyć się o świat jako dzieło Boże i starać się działać na rzecz jego zachowania. „Livesimply” chce obu-dzić w ludziach postawę radykalną – powinni chcieć zmie-niać świat. Szczególnie młodzi, wyrośli w epoce konsumpcji i masowej rozrywki, powinni postawić sobie wysokie wy-magania i uwolnić od złego wpływu współczesnej kultury. Mają promować modę na nowy, odpowiedzialny styl życia.

Obecnie trwają przygotowania do jednodniowego spotka-nia działaczy i zwolenników Livesimply, które odbędzie się marca w Manchesterze. Młodzi ludzie zaangażowani w pro-jekt będą wspólnie zastanawiać się, jak bardziej zaangażować się w działalność na rzecz środowiska naturalnego i solidar-ności w duchu katolickiej nauki społecznej. Zaprezentowane zostaną m.in. króciutkie filmy z wybranych akcji, uczestnicy wysłuchają referatów na temat zmian klimatycznych, studen-ci z Gujany opowiedzą, jak nasza solidarność z ludźmi w po-trzebie może pomóc krajom rozwijającym się. Będzie też czas na szkolenia, zajęcia praktyczne dla działaczy oraz możliwość zadawania pytań ekspertom.

artosz ieczor

Styl życia na rzecz ubogich

Bartosz Wieczorek

37

RYS. GERENCJUSZ, WWW.ALKEMIQ.PL

37

Jaki był zasięg buntu przeciwko władzom PRL w marcu r.? W powszechnej świadomości ta rewolta ma charakter typowo wielkomiejski, a ponadto inteligencki, w odróżnieniu od proleta-riackiego oblicza późniejszego o dwa lata Grudnia ‘.

Jerzy Eisler: Dzisiaj już wiemy, że protesty marcowe objęły kilkadziesiąt tysięcy ludzi z całego kraju – i myślę, że nie będzie przesadą, gdy powiem, że raczej niż tys. Powoli przebija się również do świadomości społecznej to, że najliczniejszą grupą protestujących byli nie studenci, lecz robotnicy. Wspólny mianownik stanowiło natomiast to, że w protestach dominowali ludzie młodzi, poniżej trzydzie-stego roku życia. Nazywam ich kolegami ze szkoły podsta-wowej, podwórka, boiska, drużyny harcerskiej, kościoła.

Jeśli zaś chodzi o „geografię” wydarzeń marcowych, to przez długi czas patrzyliśmy na nie głównie przez pryzmat Warszawy. Wynikało to przede wszystkim z tego, że ze sto-licy było najwięcej świadectw, dokumentów i relacji. Tro-chę „niżej” był Kraków, Wrocław, Gdańsk, Poznań, następ-nie Lublin, Szczecin i Łódź. Można było to układać piętro-wo: im większy, ważniejszy ośrodek akademicki, tym nasza wiedza była relatywnie lepsza.

W pewnym momencie zaskoczeniem stała się dla mnie informacja, że ulotki, „wrogie napisy”, najróżniejsze formy protestu odnotowano wówczas w ok. miejsco-wościach na terenie całej Polski. Kiedy kilka lat później rozmawiałem na ten temat z prof. Włodzimierzem Suleją, który równolegle z moją książką przygotowywał mono-grafię Marca na Dolnym Śląsku, powiedział mi, że bli-sko miejscowości to on się doliczył tylko w tamtym regionie! W skali kraju musi więc być mowa o kilkuset miejscowościach, które w jakiś sposób zostały dotknięte tym, co umownie nazywamy „Marcem ‘”.

Dzisiaj wiemy już, że strajki studenckie czy demon-stracje uliczne miały miejsce w Warszawie, Gdańsku, Po-znaniu, Łodzi, Wrocławiu, Szczecinie, Krakowie, Katowi-cach, Gliwicach, Lublinie, ale także w czterech miastach, gdzie wówczas nie było szkół wyższych: w Bielsku-Białej, Legnicy, Radomiu i Tarnowie. Tam manifestowali młodzi robotnicy i uczniowie szkół ponadpodstawowych. W kil-ku innych miastach akademickich mieliśmy do czynienia z uchwalaniem rezolucji, były nawet podejmowane (jak w Opolu) próby strajku studenckiego, odbywały się wiece, nieraz bardzo burzliwe, jak np. w Olsztynie i Toruniu. Za-tem była to akcja obejmująca w ciągu kilku tygodni tery-torium całego państwa. To, że geografia protestu była taka wszechstronna, nie znaczy oczywiście, że automatycznie absorbował on miliony ludzi. Wątek kontestacji, powta-rzam, dotyczył kilkudziesięciu tysięcy osób, co i tak uwa-żam w tamtej rzeczywistości za liczbę znaczącą.

Znacznie więcej osób wyprowadzono na ulice w celu stworzenia przeciwwagi dla protestujących.

J. E.: Wiece potępiające „wichrzycieli”, inspiratorów i organizatorów marcowych protestów, na których atako-wano osoby oskarżane o sympatie wobec syjonizmu, czyli de facto posługiwano się hasłami antysemickimi, były or-ganizowane w różnych częściach Polski i oczywiście do-

40 lat minęło...

– z prof. Jerzym Eislerem rozmawia Michał Sobczyk

Prof. dr hab. Jerzy Eisler (ur. ) – badacz hi-storii najnowszej, specjalista w zakresie dziejów Polski i Francji. Dyrektor Oddziału Instytutu Pamięci Naro-dowej w Warszawie, od wielu lat związany z Pracownią Dziejów Polski po roku Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk; był też dyrektorem szkoły polskiej w Paryżu im. Adama Mickiewicza. Autor licznych ksią-żek, m.in. „Od monarchizmu do faszyzmu. Koncepcje polityczno-społeczne prawicy francuskiej -” (), „Kolaboracja we Francji -” (), „Marzec . Geneza, przebieg, konsekwencje” (), „Zarys dziejów politycznych Polski -” (), „List ” (), „Grudzień . Geneza, przebieg, konsekwencje” (), „Polski rok ” ().

FOT.

ARC

HIW

UM

IPN

38 39

tyczyły znacznie większej liczby ludzi. Tutaj należy mówić może nie o milionach, ale o setkach tysięcy na pewno. Tylu ludzi uczestniczyło w wiecach i masówkach organizowa-nych w miastach, czasem w wielkich zakładach przemysło-wych, gdzie przychodziło nawet kilka tysięcy osób, czasem w centralnych punktach miasta, jak w Katowicach, gdzie wiec zgromadził około tys. osób.

Jest jeszcze trzecia płaszczyzna, powiedziałbym najbar-dziej ogólna, dotykająca w praktyce wszystkich. Przez parę miesięcy Marzec był tematem wiodącym w radiu, telewizji i prasie, zarówno ogólnopolskiej, jak i regionalnej. Słowo „syjonizm”, którego wiele osób wcześniej nie znało (w tym ja sam; byłem wtedy uczniem I klasy liceum i zaliczyłem przyspieszony kurs w tym zakresie), zrobiło zawrotną ka-rierę, chociaż przez pewien czas nie potrafiono sobie z nim poradzić nawet ortograficznie, nie wiedziano, jak pisać: „syjonizm” czy „sjonizm”.

Jak bardzo dbano o zachowanie pozorów, że chodzi właśnie o jakiś „antysyjonizm”, a nie o antysemityzm?

J. E.: Nie spotkałem żadnego tekstu napisanego po II wojnie światowej, ani w Polsce, ani na świecie (może z wyjątkiem niektórych państw islamskich), którego autor mówiłby o sobie, że jest antysemitą, a Żydzi są zakałą i na-leży się ich pozbyć – znamy natomiast takie wypowiedzi z XIX w. i pierwszych lat wieku XX. Po Zagładzie an-tysemici mówią raczej: „Ja antysemitą nie jestem, ALE...”. Takich, którzy otwarcie powiedzieliby nie tyle nawet „Ży-dzi do gazu!”, lecz „Żydzi na Madagaskar”, precz z życia pu-blicznego – w zasadzie nie ma.

Czy potrafimy sobie wyobrazić, że główne wydanie „Faktów”, „Wiadomości” czy „Wydarzeń” zaczyna się od tego, jak „naprawdę” nazywa się jakiś minister czy inny do-stojnik? A to się w ‘ roku zdarzało. W radiu puszczano żenujące audycje, w trakcie których Żydzi ratowani przez Polaków w czasie wojny i okupacji dziękowali za to, ale ro-bili to sposób, taki powiedziałbym, mocno „lepki”, nieprzy-jemny, obrzydliwy, w tamtym konkretnym klimacie.

To wszystko było szokiem na skalę europejską, Okazało się, że lat po Zagładzie Żydów, której niemieccy naziści dokonali na polskich ziemiach, można na nich znowu wy-stąpić z antysemickimi hasłami.

Na ile ten antysemityzm był faktycznym światopoglądem ów-czesnych decydentów, a do jakiego stopnia – wyłącznie instru-mentem w walce o władzę, który rykoszetem uderzał także w

przypadkowe osoby, nie związane z frakcyjnymi walkami

w łonie PZPR? Ponadto, czy Polacy okazali się podatni na anty-

semicki ton partyjnej propagandy?

J. E.: Antysemityzm przybiera bardzo różne formy. Jest antysemityzm biologiczny, rasowy, czy może raczej rasi-stowski – jak go sam czasem nazywam – norymberski. Towarzyszą temu te wszystkie brednie, że jeśli ktoś miał choćby jednego pradziadka Żyda, to jest Żydem; że można się „zażydzić” przez podanie ręki itd. Jest także antysemi-tyzm ekonomiczny, który był bardzo silny w przedwojen-nej Polsce. Zawierał się w takich sloganach, jak słynne „wa-

sze ulice, nasze kamienice”, odnoszących się do bogatej ży-dowskiej plutokracji: burżuazji, bankierów, finansistów itd. Jest wreszcie antysemityzm religijny czy kościelny – Żydzi traktowani są w nim są przede wszystkim jako zabójcy Pana Jezusa. Nie towarzyszy temu żadna refleksja, że On też był przecież Żydem, tak jak Jego Matka, Apostołowie i wszyscy pierwsi chrześcijanie itd. Można by długo te an-tysemityzmy wymieniać i próbować klasyfikować.

Z jakim zatem rodzajem antysemityzmu mieliśmy do czynienia w r. w Polsce? Na tej długiej liście znajduje się także antysemityzm tradycyjny, nazwijmy go – ludo-wy. W marcu ten ludowy antysemityzm, który gdzieś tam drzemał, ale nie był rasistowski, agresywny, a tym bardziej zbrodniczy ani ludobójczy – zaczął z ludzi wychodzić, od-żywać. Oczywiście do tego przyczynił się przede wszyst-kim antysemityzm urzędowy, partyjny. To było kuriozalne zjawisko: partia komunistyczna, internacjonalistyczna, się-gnęła nagle po hasła antysemickie, szowinistyczne.

Powstaje pytanie, które często powraca, ale na które nie ma odpowiedzi zgodnej ze standardami naukowymi. Jaka była reakcja społeczna na tę odgórnie sterowaną kampa-nię? Oczywiście wtedy takich badań nikt nie prowadził, a pytanie dzisiaj ludzi, czy w r. byli antysemitami, mija się z celem.

A co ze świadectwami pośrednimi? Czy na ich podstawie moż-na pokusić się o jakieś uogólnienia?

J. E.: Mamy relacje Żydów i Polaków żydowskiego po-chodzenia, zarówno tych, którzy wyemigrowali, jak i tych, którzy pozostali. Zapamiętali oni gesty ludzkiej solidarno-ści, gdy ktoś na zebraniu partyjnym lub zakładowym miał odwagę wstać i powiedzieć: tak nie wolno, koleżanka X lub kolega Y jest bardzo dobrym pracownikiem i kwestia po-chodzenia nie ma tutaj nic do rzeczy, a samo podejmowa-nie tej kwestii stacza nas na pozycje rasistowskie. Były jed-nak także i przykłady podłości, niewymuszonej nikczem-ności. Jeśli ktoś siusia komuś do wystawionej pod drzwia-mi butelki na mleko, to nikt mnie nie przekona, że kazał mu to zrobić mityczny esbek. To już jest własny wkład tego człowieka w Marzec. Osoba, która bez „wywoływania do tablicy” nagle z pasją zaczyna atakować i opluwać już leżą-cego, ma po prostu naturę łotra i drania. Na pewno jakiś odzew w niektórych środowiskach ta kampania antysyjo-nistyczna wzbudziła, na pewno byli też ludzie, którzy się do niej przyłączali w nadziei na osobiste korzyści, na to, że przejmą mieszkanie po kimś, kto wyjedzie z Polski lub zajmą stanowisko kogoś, kogo się usuwa. Mimo postępu badań nie jesteśmy jednak w stanie oszacować skali takich zachowań, zgodnie z naukowymi standardami precyzyjnie określić, czego było więcej: solidarności czy podłości.

Jak na to wszystko reagowała hierarchia kościelna, jedyna poza monopartią realna siła polityczna?

J. E.: Bardzo duża część społeczeństwa, szczególnie z kręgów katolickich, zwłaszcza ci odwołujący się do tra-dycji niepodległościowej, AK-owskiej, konspiracyjnej, pa-trzyła na to, co działo się w ‘ roku w Polsce, jako na „spór

38 39

w rodzinie”. Oto jedni komuniści, Żydzi, internacjonaliści, ci, którzy byli opoką systemu w okresie stalinowskim, byli atakowani przez młodszych na ogół, ukształtowanych już w powojennej Polsce, towarzyszy „pochodzenia etnicznie czysto polskiego”, którzy przy okazji załatwiali swoje pry-watne sprawy awansów. A skoro tak, skoro jedni i drudzy są, patrząc z zewnątrz, siebie warci, to nie ma potrzeby się w to angażować.

Charakterystyczna jest postawa Prymasa Polski. Po hekatombie II wojny światowej kardynał Stefan Wyszyń-ski bał się kolejnej krwawej łaźni i to widać w jego działa-niach w ‘ ‘, ’ czy ’ roku: za każdym razem wzywał do dialogu, tonował nastroje, nie chciał niczego, co mogło-by doprowadzić do wybuchu narodowego powstania czy przynajmniej gwałtownych wstrząsów społecznych. Z dru-giej strony, patrząc na wspomniany „spór w rodzinie”, bał się czegoś innego. Wiedział, że Kościół, jako instytucja, nie będzie miał możliwości powiedzenia całej prawdy, a więc w pewnym sensie będzie musiał powiedzieć nieprawdę. Nie mogąc tych wszystkich niuansów oddać, wybrał mil-czenie, które potem w niektórych środowiskach żydow-skich było źle przyjmowane i do dzisiaj wywołuje pretensje. W r. Episkopat Polski bardzo jednoznacznie potępił bicie studentów i działania wymierzone w inteligencję, ale nie wypowiedział się w podobnym tonie w kwestii antyse-mityzmu. Tymczasem w notatkach kardynała Wyszyńskie-go jest napisane expressis verbis: on się po prostu bał, że zo-stanie wmanipulowany w wewnątrzpartyjne gry. Okazało się, że miał rację. Edward Gierek w stosunku do Kościoła tak naprawdę był tylko troszeczkę lepszy od Władysława Gomułki. To pokazuje, że kardynał miał rację, że prawdo-podobnie każdy z potencjalnych kandydatów na I sekreta-rza, łącznie z Mieczysławem Moczarem, prowadziłby w su-mie podobną politykę wobec Kościoła katolickiego.

Czy można oszacować społeczne i kulturowe skutki emigracji „marcowej”? Nawet w opinii laików istnieje świadomość tego, że wyjechali z Polski wówczas uczeni tej klasy, co Leszek Kołakow-ski czy Zygmunt Bauman, zastąpieni wkrótce przez „docentów marcowych”. Jakie były inne skutki i ich skala?

J. E.: Pod względem liczebnym, trzeba to wyraźnie powiedzieć, emigracja pomarcowa była najmniej liczna z trzech wielkich fal emigracji żydowskiej z powojennej Polski. O ile w latach - z Polski wyjechało legal-nie lub nielegalnie - tys. osób, a w latach - ok. tys., to w ciągu czterech lat po Marcu – zaledwie nieco ponad tys. Tyle tylko, że w tym wypadku nie licz-ba jest decydująca – w tej grupie było prawie tys. osób z wyższym wykształceniem, a kolejnych studiowało. Była to więc ewidentnie emigracja inteligencka, a nie „sy-jonistyczna” – ci, którzy uważali Izrael za swoją ojczyznę i utożsamiali się z nią, wyjechali z Polski w czasie dwóch wcześniejszych fal emigracji.

Większość z tych, którzy wyjeżdżali z Polski po Marcu ’, miała tożsamość polską, nie żydowską. Jeśli pojawiła się ta druga, to właśnie w wyniku marcowego wstrząsu i tego, co nastąpiło później. Zwłaszcza u ludzi młodych, którzy chodzili wtedy do szkoły lub byli na uczelni. To był fenomen dowiadywania się o tym, że jest się żydowskiego pochodzenia – ludzie po prostu o tym nie wiedzieli. Po traumie Zagłady, Żydzi, którzy przeżyli i zostali w Polsce, starali się nie mówić własnym dzieciom o swojej żydow-skości. Uważali, że brak świadomości żydowskiej ułatwi im funkcjonowanie. Dla tych ludzi jedynym językiem był język polski, byli wychowani w polskiej tradycji i kulturze. I nagle oficerowie SB czy funkcjonariusze MO po chamsku „informowali” ich o tym, że są gorszymi Polakami, a wła-ściwie to w ogóle nie są Polakami, tylko gośćmi, obcymi, na dodatek wcale niekoniecznie mile widzianymi. To było naprawdę traumatycznym przeżyciem.

Jakie w krajach Zachodu istnieje wyobrażenie na temat tego, jak rok wyglądał w Polsce?

J. E.: Zachodnia wizja Marca zależy od tego, kto patrzy na ówczesne wydarzenia. Ludzie, którzy byli zaangażowa-ni w rewoltę młodzieżową w Niemczech Zachodnich, we Francji, Włoszech czy USA, często traktują wydarzenia w Polsce jako prosty odpowiednik tego, co wydarzyło się u nich. Trudno jest im zrozumieć fundamentalną różnicę: ich bunt był buntem pokoleniowym.

Zgoda, w Polsce też był bunt pokoleniowy. Tam i tu chłopaki mieli długie włosy, a dziewczyny krótkie sukien-ki. Jednych i drugich kształtowała ta sama muzyka. Tamci byli pierwszym pokoleniem młodej konsumpcji; w Polsce trudno mówić w latach . o rynku konsumentów, ale jednak, dzięki rzemiosłu, prywatnemu handlowi, jakaś namiastka tego była (kiedy we wrześniu ‘ z wizytą do Polski przybył prezydent Francji gen. Charles de Gaulle, to kilka tygodni później na ulicach zaroiło się od młodych mężczyzn w czapkach „degolówkach”). Jednocześnie na Zachodzie, przy wszystkich różnicach pomiędzy poszcze-gólnymi krajami, rok ’ to był bunt wobec establishmen-tu. Natomiast w Polsce studenci, młoda inteligencja, wystą-pili w imieniu całego społeczeństwa, tak jak zrobili to parę lat później robotnicy na Wybrzeżu. Bo jeśli w Polsce mó-wiło się, że „nie ma chleba bez wolności”, to był to zarówno postulat ekonomiczny, jak i społeczny, polityczny. Polacy walczyli o wolność słowa, o którą Niemcy w RFN, młodzi

W Polsce studenci, młoda inteligencja, wystąpili w imieniu całego społeczeństwa, tak jak zrobili to parę lat później robotnicy na Wybrzeżu. Bo jeśli w Polsce mówiło się,

że „nie ma chleba bez wolności”, to był to zarówno postulat ekonomiczny, jak i społeczny, polityczny. Polacy walczyli

o wolność słowa, o którą Niemcy w RFN, młodzi Francuzi, Włosi, Amerykanie,

nie musieli walczyć, bo należy ona do standardów demokratycznego państwa.

40 41

Francuzi, Włosi, Amerykanie, nie musieli walczyć, bo nale-ży ona do standardów demokratycznego państwa.

-letnia „młodzież”: łysawi faceci z długimi siwymi włosami, panie ubrane jakby były dziewczętami – te śro-dowiska na Zachodzie cały czas pamiętają, że na Sorbonie czytało się francuskie wydanie Listu otwartego do Partii Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, a Adam Michnik dla wielu z nich pozostaje intelektualnym i ideowym part-nerem. W tych środowiskach raczej nie mówi się o kam-panii antysemickiej, oni koncentrują się na nurcie kon-testacji, buntu, przy czym sprowadzają go do środowiska warszawskiego, do tzw. komandosów, których potem mieli często okazję poznać osobiście, w latach „Solidarności” czy później.

Jest też druga kategoria ludzi: środowiska żydowskie na Zachodzie. Te z kolei równie gładko zapomniały o buncie studenckim, chyba, że mówimy o ludziach, którzy wtedy byli w Polsce na studiach i wyemigrowali. Niekiedy styka-my się tu z kompletną paranoją. Bo jeśli ktoś w jeden ciąg wpisuje Holocaust, pogrom w Kielcach i Marzec ‘ – to krzyczę: nie ma zgody. Nie wolno. Choćby przez szacunek dla ofiar Zagłady, dla tych, którzy pojechali do Treblinki, Auschwitz czy Bełżca. Nawet porównywanie pogromu kie-leckiego z Marcem ‘ jest kompletnym nadużyciem, nie-godziwością. Albo ktoś taki nie wie, co robi i jest głupi, albo bardzo dokładnie wie – i jest podły.

Zresztą już w ’ wydarzenia w Polsce bywały w niena-turalny sposób interpretowane. Dla niektórych środowisk, np. części amerykańskich Żydów, właściwie wszyscy intelek-tualiści atakowani wówczas w polskich mediach przez par-tyjnych działaczy musieli być żydowskiego pochodzenia, co oczywiście jest bzdurą. W jednej z amerykańskich gazet ukazał się rysunek: druty kolczaste, dymiące kominy, ewi-dentnie sceneria obozu koncentracyjnego – i podpis: „tak dymią kominy w dzisiejszej Polsce”. Żeby nie użyć mocniej-szych słów, powiem najłagodniej jak się da: to jest łajdactwo. To nawet nie jest antypolskie, to jest po prostu antyludzkie.

W roku ‘ doświadczenie Zagłady było dla tych, którzy pamię-tali wojnę, wciąż bardzo żywe.

J. E.: Kiedy pojawiały się plotki, że podobno w mieście X już się buduje obóz koncentracyjny, to my dzisiaj może-my się z tego śmiać, czy raczej wykrzywiać z niesmakiem, że to przejaw niezdrowego myślenia, ale wówczas pada-ło to na bardzo podatny grunt. Ludzie nie zadawali sobie trudu sprawdzenia wiarygodności takiej informacji, lecz uznawali, że trzeba czym prędzej uciekać. Nawet nie wie-my, kto takie plotki rozpuszczał – wcale nie zdziwiłbym się jednak, gdyby kiedyś się okazało, że fabrykowano je m.in. w MSW, że chodziło o wytworzenie atmosfery psychozy wśród starszych osób o skołatanych nerwach. Kiedy dziec-ko przychodziło ze szkoły zapłakane i mówiło, że nauczy-cielka powiedziała, że takich Żydów jak ono nie chce mieć w swojej klasie, to ta nauczycielka oczywiście była osobą niegodną szacunku. Ale rodzice po wojennych przejściach nad tym się nie zastanawiali. Jeżeli moje dziecko płacze tylko dlatego, że jest Żydem z pochodzenia – pakujemy się i wyjeżdżamy.

Jest to więc bardzo delikatna kwestia, tym bardziej, że część ludzi w Polsce patrzyła z zazdrością na te wyjazdy. Wyjeżdżały bowiem m.in. osoby, które dotychczas piasto-wały wysokie stanowiska, mieszkańcy prestiżowych miejsc w Warszawie, ale także w Łodzi czy Krakowie, związani z establishmentem, nierzadko sami uczestniczący w spra-wowaniu władzy. Wielu z polskich Żydów osiadło w Danii i Szwecji, niektórzy w USA, Francji, Niemczech czy Wielkiej Brytanii, zresztą Izrael też był wtedy – i jest nadal – krajem bogatszym od Polski. Patrzono na to z uczuciem zazdrości: gdy byli w Polsce, to niczego im nie brakowało, a teraz „za karę” pojadą do Sztokholmu. A przecież w powojennej Pol-sce za karę jeździło się nie do Sztokholmu czy Paryża, ale było się wywożonym w przeciwnym kierunku. Ówczesne postrzeganie Marca przez Polaków to zatem bardzo skom-plikowana kwestia.

Porozmawiajmy teraz o tym, jak obecnie postrzegany jest Marzec.

J. E.: Bardzo wielu ludzi, zapewne większość, zapyta-na o to, z czym im się kojarzy Marzec ‘, odpowie – nie wiem. Młodzi ludzie na takie pytania rozkładają ręce, uśmiechają się. Jako historyk pogodziłem się już dawno z tym, że tego typu sprawy interesują jedynie pewną część społeczeństwa. To w ramach tej części, którą to interesuje, toczy się walka o pamięć.

Łączy się ona czasem ze zmaganiami o władzę i rząd dusz w dzisiejszej Polsce. Środowiska prawicowe, kato-lickie, niepodległościowe, jakbyśmy ich nie próbowa-li nazywać, walczą ze środowiskiem tzw. komandosów, grupą aktywnych uczestników Marca, której symbolem pozostaje „Gazeta Wyborcza”. W pewnym sensie, chcąc nie chcąc, walczą jednocześnie z jego legendą. W jednost-kowych przypadkach powoduje to kompletne „zakręce-nie”. Przykładem może być Antoni Macierewicz, aktywny uczestnik Marca ‘, który dzisiaj znajduje się w zupełnie innym miejscu. Atakując Adama Michnika oraz środowi-sko dawnej Unii Wolności, ma kłopot z co najmniej dwo-ma elementami własnej biografii – z Marcem i Komitetem Obrony Robotników. Nie może otwarcie atakować KOR-u, którego był współtwórcą; nie może też wprost atakować Marca ‘, bo to jest także część jego biografii.

Natomiast ci, którzy są młodsi, mogą z dezynwolturą powiedzieć: „a co się wtedy wydarzyło? Nikt nie zginął”. Choć było kilkanaście czy kilkadziesiąt samobójstw wy-muszonych ówczesną sytuacją, nie było strzelania na uli-cach, czołgów, wojska. Wszystko prawda. Jednocześnie Ma-rzec jest ważny – także dlatego, że kształtował elity, po obu stronach. Zwróćmy uwagę, że ci, którzy sprawowali władzę w PZPR prawie do końca jej istnienia, w dużym stopniu wywodzą się z Marca. I wcale nie myślę tu o Marku Borow-skim, który był wtedy studentem Szkoły Głównej Planowa-nia i Statystyki i jedną z ofiar wspomnianych wydarzeń. Myślę o tych towarzyszach, którzy w r. mieli - lat i potem do końca pozostawali w aparacie partyjnym.

Druga grupa, to ci, którzy zrobili „kariery” w opozy-cji. Dzisiaj można mówić, że Adam Michnik zrobił ka-rierę, ale gdyby się w Polsce ustrój nie zmienił, to chyba

40 41

niewielu chciałoby być na jego miejscu. A jego sytuacja i tak była lepsza od wielu mniej znanych działaczy, czy to „Solidarności”, czy opozycji przedsierpniowej. Marzec był w dużym stopniu szkołą elity opozycyjnej, co widać, gdy popatrzy się na wielu ludzi opozycji demokratycznej i „Solidarności”. Marzec jest ważny w życiorysie Konrada Bielińskiego, Bogdana Borusewicza, Mirosława Chojeckie-go, Ryszarda Terleckiego, Kazimierza Wóycickiego (celowo wydobywam ludzi opozycji solidarnościowej, ale o trochę innych korzeniach, również marcowych, lecz nie ściśle „komandoskich”). Gdy się jeździ po Polsce, to widać, że zwłaszcza w wielkich miastach – szczególnie w środowi-skach inteligenckich – dla wielu osób Marzec był genera-cyjnym doświadczeniem, on ich ukształtował właściwie na całe późniejsze życie.

W społecznej wyobraźni znalazło się jednak miejsce przede wszystkim dla środowiska „komandosów”, które odegrało dużą rolę w kształcie polskiej transformacji ustrojowej. Czy upraw-nione jest łączenie tych dwóch faktów, innymi słowy – postrze-ganie Marca jako swoistego mitu założycielskiego III RP i jed-nego ze źródeł legitymizacji nowych elit?

J. E.: Po Marcu „komandosi” w dużym stopniu zaanga-żowali się w działalność opozycyjną – przede wszystkim w KOR, później jako doradcy „Solidarności”. Co więcej, po zmianie ustroju, przedstawiciele wspomnianego środo-wiska często byli posłami, senatorami, ministrami, dyplo-matami. Ludzie ci w zdecydowanej większości posiadają pewną, własną wizję Marca. Ona nie jest nieprawdziwa, ale nie jest też pełna. Oczywiście w genezie tamtych wyda-rzeń rola tego środowiska była ogromna, wręcz decydują-ca. Jednocześnie powinniśmy brać pod uwagę np. fakt, że zdecydowaną większość tych najsławniejszych „komando-sów” SB zatrzymała w ciągu pierwszych kilku dni, zatem oni w większości oglądali Marzec z celi aresztu śledczego i siłą rzeczy nie odgrywali kluczowej roli w wydarzeniach po marca, po pierwszym wiecu na dziedzińcu Uniwersy-tetu Warszawskiego.

To środowisko – nie wiem, na ile świadomie i chyba tego nie można określić – wykreowało Marzec ‘ na je-den z kamieni milowych na drodze do III RP. Oczywiście ciągle trwają spory o to, od którego momentu należy szu-kać genezy „Solidarności”, a przez to i – pośrednio – III Rzeczypospolitej: czy od Poznania ’, czy od Grudnia ’, czy Czerwca ’? Jak gdyby przy okazji wszyscy sta-rali się akcentować rolę tych właśnie wydarzeń, z który-mi najsilniej związane były ich własne życiorysy. Trudno się więc dziwić, że w takiej sytuacji także i „ludzie Marca” upominali się o swoje miejsce w najnowszej historii Polski. Równie oczywiste jest też i to, że przedstawiciele środo-wisk poakowskich, kombatanckich dopominają się o do-wartościowanie czynu zbrojnego powojennego podziemia niepodległościowego. Myślę, że ta licytacja nie ma więk-szego sensu, gdyż wszystko to razem, a także wiele innych oraz liczne czynniki zewnętrzne spowodowały łącznie, że w Polsce i innych krajach tej części Europy zdarzył się w r. prawdziwy cud.

W r. o zmianie ustroju nie można było nawet marzyć. Ja-kie cele stawiali sobie protestujący i na ile dojrzały i konstruk-tywny w sferze postulatów był marcowy bunt?

J. E.: Tak naprawdę człowiekiem, który być może naj-bardziej powinien się kojarzyć z Marcem, w stopniu po-równywalnym z Michnikem, Modzelewskim i Kuroniem, jest Jakub Karpiński, nieżyjący już znakomity socjolog, badacz PRL. Dlaczego? Dlatego, że właśnie w Marcu, kie-dy tamci już siedzieli, on był autorem bądź współautorem wielu bardzo ważnych dokumentów. On, Andrzej Men-cwel i Jadwiga Staniszkis przygotowali deklarację ruchu studenckiego, przyjętą na Uniwersytecie Warszawskim marca r. To był jakby testament marcowego ruchu studenckiego, a zarazem dokument programowy. Był to najbardziej dojrzały politycznie tekst od kilku lat. Zawie-rał postulaty daleko wykraczające poza sprawy uniwer-syteckie, akademickie, prezentował wręcz pewien projekt ustrojowy. Jakub Karpiński był także tym człowiekiem,

RYS.

GER

ENCJ

USZ

, WW

W.A

LKEM

IQ.P

L

42 43

który odegrał kluczową rolę w gromadzeniu świadectw: ulotek, dokumentów, rezolucji, pierwszych relacji itp. Wreszcie był autorem pierwszej próby opisu całokształ-tu tego fenomenu, w książce wydanej w r. w Pa-ryżu pod pseudonimem Marek Tarniewski. Myślę tutaj o „Krótkim spięciu (Marzec )”.

Trzeba powiedzieć, że ruch studencki w ciągu kolej-nych tygodni bardzo dojrzewał. Pierwsze marcowe rezolu-cje, odcinające się od kampanii antysyjonistycznej, są nie-jednokrotnie wręcz naiwne, pisane językiem nowomowy partyjnej, językiem władzy. Nie wiemy, czy oni dlatego pi-sali takim językiem, żeby się władzy nie narazić, czy liczyli, że Władysław Gomułka ich wysłucha, jeśli będą pisali, że są za socjalizmem i mają na uwadze dobro Polski Ludo-wej, czy też był to zamysł bardziej socjotechniczny. Ale to się z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień zmieniało, sta-wało coraz bardziej dojrzałe. Wspomniana deklaracja ru-chu studenckiego jest już dokumentem bardzo trzeźwym i wyważonym. Tam już nie ma nic z filozofii znanej nam z XIX w. – jest źle, trzeba pokornie napisać do dobrego cara, bo na pewno gdyby wiedział, jaka naprawdę jest sy-tuacja, to by na nią nie pozwolił. Tak traktowano przez pe-wien czas memoriały czy listy adresowane do KC i samego Gomułki. To oczywiście była naiwność. Można się dzisiaj z tego śmiać, z żalem załamywać ręce, ale to był brak roze-znania w rzeczywistości.

Młodzież marcowa wzięła na własnych plecach przy-spieszoną lekcję demokracji – nie tej „socjalistycznej”, ale bezprzymiotnikowej. Nauczyła się, co to jest polityczna odpowiedzialność, że można być bardzo radykalnym, bojowym, siedząc w tłumie, ale kiedy zasiadało się w wy-branym gremium komitetu strajkowego czy wydziałowe-go, odpowiedzialność nieporównanie rosła. Następowało stępienie radykalizmu, już nie można było powiedzieć wszystkiego ani bezkarnie podgrzewać atmosfery, trzeba było myśleć w kategoriach odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale także za koleżanki i kolegów. Ta ewolucja jest zdecydowanie widoczna.

Jeszcze bardziej widoczne jest pewne „zejście w kon-spirację”. Nie zetknąłem się z tym pisząc pierwszą książkę o ‘ roku. Było właściwie jedynie kilka aluzji rzuconych przez moich rozmówców, a ja nie bardzo miałem możli-wość szukania tych międzyuczelnianych czy międzymia-stowych więzi. Teraz można coś na ten temat powiedzieć na podstawie materiałów MSW, oczywiście na tyle, na ile Służba Bezpieczeństwa spenetrowała owe kanały komuni-kacji. Wygląda jednak na to, że były bardzo dobrze spene-trowane. Zaskoczył mnie dokument, gdzie na kilkunastu stronach wymienione są komitety strajkowe wszystkich szkół wyższych w Polsce – lista ta obejmuje nazwiska starannie ustalone przez funkcjonariuszy.

Do jakiego stopnia liderzy tamtejszych protestów już wtedy dążyli do zdobycia realnego wpływu na politykę, wykraczając poza pierwotnie deklarowane cele (samokształcenie etc.)?

J. E.: Myślę, że tutaj trzeba wyraźnie rozróżnić dwa po-ziomy. Pierwszy to Jacek Kuroń i Karol Modzelewski. Mieli oni już za sobą więzienie z powodów politycznych, traci-

li komunistyczne złudzenia, byli starsi i w dużym stopniu traktowali Marzec w kategoriach symbolicznych: pewne rzeczy trzeba powiedzieć i/lub zrobić, gdyż to „będzie za-pisane” i w pewnym momencie może zaprocentować dla dobra wspólnego. Kuroń często powtarzał, że miał do sie-bie i do swoich kolegów żal, że w roku dali się tak łatwo spacyfikować i tak wierzyli Gomułce, że kiedy likwi-dowano zdobycze Października, nie zdobyli się na żaden spektakularny gest, żeby dać się unicestwić z rozwiniętym sztandarem, lecz krok po kroku szli na różne ustępstwa. Dość długo naiwnie wierzyli w to, że Gomułka jest lepszy niż inni. Otóż w r. już tego rodzaju złudzeń Kuroń był pozbawiony – uważał, że trzeba pewne rzeczy zrobić, a po-tem niech się dzieje, co ma się stać.

Drugi poziom to legenda stworzona przez ówczesną propagandę, że „komandosi”, dzieci komunistycznych prominentów, nadmiernie pobudzeni politycznie (pamię-tajmy, że mówimy o ludziach wówczas - letnich, któ-rzy w czasach, kiedy ich rówieśnicy jedynie popijali sobie winko albo wódeczkę i całowali z dziewczynami, także dyskutowali o mesjanizmie klasy robotniczej), mieli być wykonawcami nieledwie zamachu stanu. To oczywiście jest bzdura. Faktem jest, że to, co osiągnęli oni za sprawą swoich często wysoko postawionych rodziców, to tyle, że niektórzy jako bardzo młodzi ludzie mieli okazję być na Zachodzie, jak Adam Michnik czy Barbara Toruńczyk. Jest też faktem, że mieli przez rodziców dostęp do ksią-żek wydanych w Paryżu i Londynie, że rzeczy, które wielu z nas czytało gdzieś potem w latach -tych, choćby książ-ki George’a Orwella czy „Ciemność w południe” Arthura Koestlera albo niektóre „niecenzuralne” książki naukowe, oni czytali w latach -tych. To powodowało, że posiadali daleko ponadprzeciętną wiedzę historyczną, socjologicz-ną, politologiczną, byli bardziej dojrzali politycznie. Czy liczyli na polityczne kariery? Nic na to nie wskazuje, nie ma najmniejszego śladu, by ktokolwiek z nich wierzył w to, że Polska jeszcze za ich życia odzyska wolność, stanie się państwem niepodległym, demokratycznym, w którym oni mogliby i chcieli robić polityczne kariery.

A ówczesne kalkulacje związane z istnieniem różnych frakcji w

łonie Partii?

J. E.: Zwłaszcza Jacek Kuroń snuł wiele różnych opo-wieści na styku frakcyjnych podziałów w PZPR: kogo trzeba poprzeć, kto jest lepszy, a kto gorszy. Stąd wzięło się wiele nieporozumień, bo w rzeczywistości byłoby niemą-dre sądzić, że oni byli tacy naiwni, iż liczyli, że obalą Go-mułkę, popierając taką lub inną koterię w PZPR. A jeśli nawet obalą Gomułkę, to co? Myślę, że liderzy Marca byli trochę w sytuacji molierowskiego Pana Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą. Oni po prostu uważali, że im wolno robić i mówić to, co należy robić i mówić. Gdy ktoś zwracał im uwagę, dlaczego pytają o Katyń, odpowiadali niejednokrotnie: „A co? Nieprawdę mówimy?”.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, stycznia r.

42 43

„Haniebna karta historii polskiej lewicy” – w takim charakterze zapewne przedstawiany będzie Marzec 1968 roku w czasie 40. rocznicy tych wydarzeń. Tak to się bowiem w polskich mediach utarło, że każda rocznica jest dobrym pretekstem do deprecjacji lewicy – wczorajszej i dzisiejszej.

Wydarzenia marcowe r. miały różne warstwy. Zawierały zarówno aspekt prodemokratycznego buntu studentów i intelektualistów, jak i rozgrywkę między frak-cją „partyzantów” a grupą Gomułki, w końcu zaś kampa-nię antysemicką, rozpętaną przez zwolenników Moczara. Ten ostatni element jest w pamięci społecznej najbardziej obecny, jako związany z ciągłym jeszcze zmaganiem się z upiorami polskiej ksenofobii.

Problem ze sformułowaniem: „Kampania antysyjo-nistyczna, de facto zaś antysemicka, z r., stanowi ha-niebną kartę w historii polskiej lewicy”, polega jednak na tym, że choć jest ono prawdziwe przynajmniej w poło-wie, to jednak nie całkowicie. Bowiem rzeczywiście bez wątpienia hańba, ale czy lewicy – w tej kwestii nie ma już pewności, bo nie wszyscy muszą godzić się na liberalną wizję PRL, kwalifikującą PZPR do lewicowych tradycji.

Wspomniana deprecjacja lewicy en masse będzie miała miejsce, chociaż młodzi (i pozytywni) aktorzy wydarzeń marcowych jak najbardziej posługiwali się językiem lewi-cy. Napisany w bliskiej perspektywie Marca „List otwarty do Partii” Kuronia i Modzelewskiego, stanowiący jeden z najbardziej znanych w świecie dokumentów polskiej myśli politycznej XX wieku, powstał z pozycji marksizmu w jego anty-autorytarnej, trockistowskiej formie.

Lewicowa wizja PRL

Problem . rocznicy Marca polega na tym, że choć historia jest jedna, to można na nią patrzeć z różnych per-spektyw. Jak spojrzeć na nią z perspektywy radykalnie de-mokratycznej czy też antyautorytarnego socjalizmu? Jak spojrzeć na PRL nie z perspektywy obecnych „sytych i bo-gatych”, lecz z punktu widzenia organizacji walczących dziś o emancypację – przeciwko wojnie w Iraku, eksmisjom sa-motnych matek czy zwolnieniom związkowców z super-marketu Auchan?

Takie spojrzenie zakładałoby istnienie lewicowej wizji historii, wyrażającej przywiązanie do wartości takich, jak np. sprawiedliwość społeczna i internacjonalizm. W Polsce po r. koncesjonowany mainstreamowy ruch lewico-wy, mimo okresów wzlotu związanych z rządami SLD, nie wypracował jednak intelektualnie poważnej wizji swego stosunku do PRL.

Z perspektywy emancypacyjnej, wizja PRL nie może mieć charakteru apologetycznego. Nowolewicowa ocena Polski Ludowej nawiązywałaby zapewne do dorobku Lwa Trockiego, który już na wiele lat przed apogeum potęgi ZSRR dostrzegał w realnym socjalizmie splot sprzecznych elementów, progresywnych i wstecznych: pokonanie plag kapitalizmu (bezrobocia i anarchii rynku), awans kla-sy pracowniczej, ale też opresję robotników przez po-licyjną dyktaturę nomenklatury, która stała się później awangardą restauracji kapitalizmu.

Przyjęcie takiej wizji historii oznaczałoby przekreśle-nie dla tradycji lewicy większości działań kierownictwa PPR/PZPR. Początkowo samozwańczo aspirowało ono do wyrażania interesu pracowników, ale też stanowiło siłę pa-sożytniczą wobec klasy pracowniczej, antydemokratyczną, a z czasem – w związku z przegrywanym wyścigiem z Za-chodem – coraz bardziej pro-kapitalistyczną. Autorytar-na metoda działań kierownictwa PZPR nie była bowiem przypadkiem, ale wynikiem jej miejsca w społeczeństwie i z czasem prowadziła do coraz wyraźniejszego dryfu w kierunku przywrócenia kapitalizmu.

Chociaż biurokracja państwowo-partyjna (nomen-klatura) wywłaszczyła proletariat pod względem politycz-nym, to jednak nie stworzyła dla swego panowania opar-cia w postaci odrębnych form własności. Biurokracja nie

Lewica i historia

– refleksje w rocznicę Marca ‘

August Grabski

RYS.

GER

ENCJ

USZ

, WW

W.A

LKEM

IQ.P

L

44 45

miała ani akcji, ani obligacji. Rekrutowała się, uzupełniała kadry i odnawiała w trybie awansu w obrębie hierarchii administracyjnej, poza uzależnieniem od jakichkolwiek, jej właściwych, stosunków własności. Tym samym, musia-ła ona bronić własności państwowej jako źródła swej wła-dzy i dochodów.

Inaczej niż większość ruchu trockistowskiego – nie odkładająca w czasie postulatu radykalnej demokratyzacji realnego socjalizmu – Jacek Kuroń i Karol Modzelewski w „Liście otwartym” napisanym w r. uważali, że de-spotyczna metoda wprowadzona przez elitę nowej wła-dzy miała rację bytu w początkowym stadium tworze-nia ludowego państwa polskiego i pozostałych państw Bloku Wschodniego. Były to wówczas kraje zacofane, o słabym przemyśle, uzależnionym od kapitału państw rozwiniętych, o wysokiej stopie bezrobocia w miastach i przeludnionej wsi.

W takiej sytuacji tylko forsowne uprzemysłowienie mogło przynieść awans szerokich grup społecznych. Uprzemysłowienie było więc interesem ogólnospołecz-nym. Zarazem jednak, rzecz jasna, każda z klas i grup we-wnątrz społeczeństwa reprezentowała swój partykularny interes, którym w każdym przypadku była maksymaliza-cja spożycia. Chłopi byli więc przeciwni przymusowemu pozbawianiu ich nadwyżek i groźbie kolektywizacji. Ro-botnicy – zaniżaniu ich płac. Technokracja i inteligencja – degradacji ich statusu w stosunku do sytuacji przed-wojennej.

Skuteczna realizacja uprzemysłowienia wymagała więc, wedle tej wizji, pozbawienia wszystkich tych klas i warstw możliwości formułowania swoich interesów i walki o ich realizację, a skupienia całokształtu decyzji politycznych i gospodarczych w jednym ręku przez elitę nowej władzy. W ten sposób utworzyła się nowa klasa panująca, central-na polityczna biurokracja, jako swoisty rezultat specyfiki zadania, jakim było uprzemysłowienie kraju w interesie całego społeczeństwa. Tylko ona bowiem, jako jedyna spo-śród wszystkich klas społecznych na wskroś utożsamiająca się z tym celem, była go w stanie skutecznie zrealizować w okresie planu sześcioletniego (-).

Dodajmy tu jeszcze jedno nazwisko spośród lewico-wych krytyków realnego socjalizmu – Maxa Shachtma-na, amerykańskiego myśliciela lewicy (najpierw trockisty, później socjaldemokraty), którego optyka stanowiła naj-dalej idące wykroczenie poza to, czego liberałowie życzyli-by sobie w stosunku do lewicy – a więc wiązania sobie do nogi totalitarnego (do r.) i autorytarnego dziedzictwa PRL. Shachtman definiował bowiem w r. stalinizm – rozumiany jako prokremlowski ruch komunistyczny – jako reakcyjny i totalitarny nurt w ruchu pracowniczym, ale nie nurt ruchu pracowniczego: a więc obcą klasowo siłę w tym ruchu. Czyli nie lewicę, lecz nie-lewicowy nurt w ruchu lewicowym. Wychodząc z takich radykalnie so-cjalistycznych pozycji, lewica w ogóle nie musiałaby zma-gać się z PRL, ale po prostu mogłaby skreślić to doświad-czenie z kart swej tradycji.

We wszystkich powyższych opisach realiów PRL, ak-centujących motyw wyzysku i opresji nomenklatury wobec świata pracy, tkwi odpowiedź na pytanie, dlaczego mimo

upływu już blisko lat od upadku tzw. Polski Ludowej nie ma żadnej spójnej lewicowej wizji tego doświadczenia historycznego. SLD – poczęty przez wierchuszkę PZPR i mający koncesję establishmentu III RP na lewicowość – musiałby się bowiem przyznać, że jego historyczna tradycja i dzisiejsza praktyka w zasadzie nie zawierają tradycji emancypacyjnych, ale niemal wyłącznie trady-cje dominacji, połączone z wykorzystywaniem lewico-wego frazesu; że jego faktyczne przesłanie to aspiracja do rządzenia w imieniu ludzi pracy, ale tak naprawdę ich kosztem. I stąd wynika bynajmniej nie przypadko-wa, ale immanentna słabość SLD do przedsiębiorców, klasy średniej i liberalizmu.

Historia SLD jest historią nomenklaturowej kliki poli-tycznej. W opozycji do niej istnieje postulat lewicowej wi-zji historii PRL, która po przekreśleniu dyktatury politycz-nej i jej ekspozytury w postaci PZPR, doceni to, co dowio-dło swej funkcjonalności już w PRL, a czego potrzeba rów-nież w przyszłości: kraju pozbawionego bezrobocia i bez-domności, z bezpłatną oświatą i służbą zdrowia, ze ścisłym rozdziałem Kościoła i państwa. Potrzebna jest lewicowa historia zwykłych ludzi, zorientowanych na obronę ide-ałów sprawiedliwości społecznej bez zamordystycznych genseków, kaowców i generałów, czered ubeków i TW. Potrzebna jest w Polsce nowa lewica, wyrosła z antykapita-listycznej krytyki i walk socjalnych w III RP, wyraźnie od-dzielona od lewicy autorytarnej (PZPR) i SLD niezdolnego nic zaoferować ludziom pracy.

W świetle faktu, że w ogóle dzisiejszą lewicę należałoby budować bez nomenklaturowego i liberalnego garbu SLD, nie dziwi również to, że formacja ta ze względu na naskór-kowość swej lewicowości i zupełny oportunizm milczy w sprawach historii nawet tam, gdzie Polski Ludowej i swych antenatów z totalitarnej lewicy z PZPR mogłaby bronić. Takim doświadczeniem, gdzie w PRL pryncypia lewicowe akurat zadziałały, była np. polityka PPR/PZPR wobec resz-tek polskich Żydów ocalonych z Zagłady.

W sumie bowiem polityka komunistów po Zagładzie niosła resztce ocalonych Żydów radykalną poprawę w sto-sunku do haniebnych ostatnich lat II RP, gdy nie tylko zaostrzyły się wcześniejsze praktyki wykluczania Żydów z funkcji oficerskich, urzędniczych, nauczycielskich, pracy na kolei, praktyki ograniczania dostępu Żydów do studiów, rugowania ich z przedsiębiorstw państwowych i dyskry-minowania przy udzielaniu koncesji handlowych, ale też doszły do nich nowe przepisy skierowane przeciwko Ży-dom (o dewocjonaliach, adwokaturze, uboju rytualnym). Do tego zaś trzeba dodać nagą przemoc antysemicką zwią-zaną z działalnością endeckich bojówek na uniwersytetach czy pogromami.

Kwestia żydowska w Polsce Ludowej

W styczniu r. polska opinia publiczna zosta-ła zajęta przez media debatą o antysemityzmie w po-wojennej Polsce. Sprawcą zamieszania był historyk Jan Tomasz Gross. Nie prowadził on samodzielnych badań archiwalnych nad powojennym antysemityzmem, a je-dynie poprzepisywał z innych książek, intensywnie za-

44 45

barwiając to emocjonalnie i publicystycznie. Jednak – co najważniejsze – wiedział, że zostanie rozreklamo-wany przez media.

Autor „Strachu” podsumował w książce swoje uwagi o stosunkach między polskimi Żydami a PPR następująco: „»Jest ONR-u spadkobiercą Partia« napisał wielki poeta i nic mądrzejszego w jednym zdaniu na temat żydokomuny już się nie da powiedzieć”. Tak też wyglądała debata nad „Strachem” czy raczej jej aspekt, w którym odnoszono się do kwestii po-stawy komunistów wobec Żydów po Zagładzie.

Zakończenie rozważań tym czy innym bon motem z „Traktatu poetyckiego” Czesława Miłosza, to dobry za-bieg literacki. Problem jednak w tym, że fraza „Jest ONR-u spadkobiercą Partia” znajduje zastosowanie do polityki polskich komunistów wobec Niemiec, ale jest zupełnym błędem odnoszenie jej do kwestii żydowskiej.

Po pierwsze, Polska Ludowa była pierwszą formą pań-stwowości polskiej, która przeprowadziła faktyczne rów-nouprawnienie Żydów i Polaków pochodzenia żydow-skiego – czego świadectwem był udział setek Polaków pochodzenia żydowskiego we władzach państwowych. Po drugie, komuniści przyznali polskim Żydom rodzaj auto-nomii narodowej (w postaci Centralnego Komitetu Żydów w Polsce wraz z podległymi mu instytucjami). Po trzecie, PPR podjęła olbrzymi wysiłek walki politycznej i policyj-nej z aktami antysemityzmu. Po czwarte, jak pisze dr hab. Grzegorz Berendt (Uniwersytet Gdański), „w pierwszym piętnastoleciu Polski Ludowej rządzili nią ludzie zwalczający nastroje antysemickie”.

Wychodząc od tej właśnie uwagi, należy stwierdzić, że w kwestii żydowskiej nie widać żadnej linearnej drogi w hi-storii PPR/PZPR od lat . do r. Przetasowania w kie-rownictwie partii w r., zakończone porażką frakcji (bardziej) patriotycznej w konfrontacji z (bardziej) interna-cjonalistyczną, brak procesów „antysyjonistycznych” w la-tach ., totalna klęska natolińczyków w r., każą raczej traktować „Marzec” jako haniebny, lecz nie-nieunikniony efekt kilkuletniej ofensywy jednej z frakcji partyjnych, nie zaś jako zwieńczenie wieloletniego procesu.

Wróćmy teraz do stwierdzenia Jana T. Grossa, jakim podsumował on politykę komunistów wobec Żydów i od-nieśmy je do przytoczonych powyżej faktów. Czy radykal-ni antysemici z Obozu Narodowo-Radykalnego dążyli do równouprawnienia polskich Żydów, przyznania im auto-nomii narodowo-kulturalnej, walki z antysemityzmem? Oczywiście, nie.

Jak to się więc stało, że książka Grossa, zamazująca prawdę o stosunku PPR wobec kwestii żydowskiej, została przyjęta w sposób tak pozytywny przez większość lewico-wych mediów, z „Trybuną” na czele? Dyskusja o faktach nie ma bowiem znaczenia tak długo, jak długo media lewicowe w czasie debat historycznych są jedynie echem mediów li-beralnych. Z kolei szczytem naiwności byłoby oczekiwanie od liberalnych mediów krzty uczciwości w stosunku do hi-storycznej prawdy o tej czy innej lewicy.

Postawmy sprawę radykalnie otwarcie i lakonicznie. Sympatyków lewicy socjalnej nie musi interesować po-dział dyskutantów na liberałów i Ciemnogród, gdzie koncesjonowana lewica musi wlec się jedynie w ogonie

liberałów, jak „Trybuna” za „Gazetą Wyborczą”. Anty-semityzm w Polsce nadal jest poważnym problemem i ciągle potrzebna jest aktywna walka z tym zjawi-skiem. Równocześnie nie ma jednak żadnych racjonal-nych powodów, by działalność antyrasistowska łączyła się, tak jak czyni to prof. Gross czy inni liberalni publi-cyści, z negowaniem faktów historycznych na temat le-wicy w Polsce, choćby nawet na temat jej totalitarnego nurtu (PZPR).

Historia w wersji renegatów

Zauważenie nomenklaturowego przewrotu w ruchu komunistycznym i ideologicznego fałszu nomenklatury przez marksistowskich krytyków Kremla już w latach ., ma fundamentalne znaczenie dla tych, którzy poszukują demokratycznych rozwiązań wobec dzisiejszego faktycz-nego stanu antydemokratycznej dyktatury kapitału nad społeczeństwem, skrywanego za parawanem parlamen-taryzmu.

Po wczytaniu się w przedwojenne teksty Trockiego, Shachtmana, Victora Serge’a czy Andrzeja Stawara, wi-dać, że lansowani na królów humanistyki myśliciele tacy jak Leszek Kołakowski, są jedynie ludźmi, którzy po r. zamienili apologię Józefa Stalina na apolo-gię liberalizmu. Skutecznie sprzedawali swój propa-gandowy talent jednemu, a później innemu systemowi dominacji. W konsekwencji, historia tradycji lewico-wej w Polsce napisana jest głównie przez renegatów, którzy z apologii PRL przestawili się na apologię wol-nego rynku.

Podobnej demaskacji można poddać pokutującą w pol-skiej publicystyce wizję Marca ‘ jako wstrząsu, który odkrył prawdę o nikczemności systemu. Oczywiście w in-dywidualnych życiorysach osób niezaangażowanych poli-tycznie, Marzec jak najbardziej był wstrząsem. Ale z per-spektywy historii myśli lewicowej niegodziwość ówczesnej antysemickiej nagonki nie była żadną niespodzianką. Choć, jak już wspomniano, nie widać żadnej linearnej drogi w hi-storii PPR/PZPR od lat . do r., to sam antysemityzm ma długie tradycje w rozgrywkach radzieckiej nomenkla-tury.

Już w latach . w środowiskach dysydenckich widocz-ne było mitologizowanie prawdy o ujawnieniu się w r. ideologicznie rzekomo zupełnie nowej jakości, jeśli chodzi o realny socjalizm. Ta tendencja trwa do dziś i łączy się z inną kwestią – deprecjonowaniem marksizmu w ogóle, wskutek ograniczania go tylko do marksizmu pro-krem-lowskiego.

W r. trockista, wieloletni więzień polityczny w ZSRR i PRL, jeden z nielicznych bezrobotnych w Pol-sce Ludowej – Ludwik Hass, napisał list otwarty do Ozja-sza Szechtera, komunistycznego aparatczyka, który wsparł działania Komitetu Obrony Robotników. Obaj – niech nie będzie co do tego wątpliwości – byli wówczas po słusznej stronie politycznego konfliktu: przeciw policyjnej dykta-turze nomenklatury. Równocześnie jednak reprezentowali dwa różne spojrzenia na socjalizm. Jeden z nich patrzył nań z okien domu przy Alei Przyjaciół – ulicy, gdzie miesz-

46

47

kania otrzymywali tylko zaufani PRL-owskiego reżimu. Drugi z perspektywy lat zesłania w ZSRR za krytykę tego państwa jako antyrobotniczej dyktatury stalinowców i późniejszego wyroku w PRL za lewicową krytykę reżimu. Szechter na partyjnej emeryturze, po tym jak większość jego przyjaciół straciła stanowiska, doszedł do wniosku, że Marks i jego koledzy zawiedli i postanowił powiadomić o tym paryską „Kulturę”.

W tej sytuacji Hass oskarżył go o to, że w każdych warunkach przedmiotem jego orientacji jest świat, gdzie istnieje hierarchia i wyzysk (zarówno w realnym socja-lizmie, jak i w kapitalizmie), przywileje dla niego i pod-porządkowanie dla ludzi pracy. Hass nie mógł bowiem doszukać się żadnej ideowości w postępowaniu Szechte-ra, który przez wiele dekad milczał na temat zbrodni sta-linizmu. Milczał m.in. w obliczu zbrodni dokonanych na kierownictwie KPP w r., w obliczu stalinowskiego antysemityzmu lat . i antysemickiej kampanii towarzy-szącej sprawie „lekarzy moskiewskich” (w r.). A byli przecież tacy, którzy protestowali, płacąc za to nawet naj-wyższą cenę.

Bowiem odpowiedź na pytanie, jak mogło docho-dzić w realnym socjalizmie do antysemickich spekta-kli, takich jak w r., również nie spadła na lewicę z emigracyjną publicystyką „Kultury” czy audycjami Radia Wolna Europa. Bez antylewicowej fobii, sprawa ta została postawiona szczerze przez lewicowych kryty-ków Kremla już przed II wojną światową i narodzinami PRL. Lew Trocki tak pisał w r. o rozprawie Stalina z opozycją lewicową w partii bolszewickiej w latach . po tym, gdy Trockiego przejściowo poparli Zinowiew i Kamieniew: „Oto bowiem nadarzyła się niezwykle sprzy-jająca okazja, aby wmówić robotnikom, że na czele Opozy-cji stoi trzech »malkontentów – żydowskich inteligentów«. Pod kierownictwem Stalina [Nikołaj] Ugłanow w Moskwie i [Siergiej] Kirow w Leningradzie poszli po tej linii na ca-łego i czynili to niemal otwarcie. Dla pokazania robotni-kom, na czym polega różnica między »starym« a »nowym« kursem, przystąpiono do usuwania Żydów z odpowiedzial-nych stanowisk w partii i w radach, i to nawet tych, któ-rzy skwapliwie opowiadali się za linią większości. Od roku akcja nękania Opozycji przybrała charakter otwar-cie antysemicki nie tylko na wsi, ale również w moskiew-skich fabrykach. Wielu agitatorów gardłowało bezczelnie, że »Żydzi buntują się«. Otrzymałem wówczas setki listów, w których skarżono się na stosowanie metod antysemickich w walce z Opozycją. /.../ W ciągu miesięcy, podczas których przygotowywano wykluczenie Opozycji Lewicowej z sze-regów partii, aresztowania, deportacje (w drugiej połowie roku) i agitacja antysemicka przybrały zawrotne tem-po. Hasło »zgnieść Opozycję« brzmiało często dokładnie tak samo, jak stare hasło: »bij Żydów, ratuj Rosję«”.

Antysemityzm nie był epizodycznym orężem Stali-na w latach ., lecz pozostał już trwałym elementem, po który sięgano w miarę potrzeb nomenklatury, tak jak w epoce procesów moskiewskich lat -: „Franz Pfemfert, dobrze znany niemiecki dziennikarz re-wolucyjny i były redaktor naczelny »Die Aktion«, który żyje obecnie na wygnaniu, napisał do mnie w roku: »Być

może przypominacie sobie, że przed kilku laty napisałem w ‘Die Aktion’, iż wiele czynów Stalina można wyjaśnić jego antysemityzmem. Fakt, że podczas monstrualnych pro-cesów zdołał on za pośrednictwem agencji TASS ‘poprawić’ nazwiska [Grigorija] Zinowiewa i [Lwa] Kamieniewa, jest czynem godnym stylu typowego dla [Juliusa] Streichera. Na swój sposób Stalin dał sygnał wszystkim pozbawionym skrupułów żywiołom antysemickim«. W rzeczy samej, bo przecież jest jasne, że nazwiska Zinowiew i Kamieniew były bardziej znane, niż nazwiska Radomylski i Rosen-feld. Cóż mogło skłonić Stalina do podania »prawdziwych« nazwisk jego ofiar, jeśli nie chęć grania na strunach antyse-mityzmu?”.

Historia nawracania się Szechtera na liberalną demo-krację i polemika z nim Hassa jest interesującym przy-czynkiem do analizy szerszego zjawiska, jakim była ewolu-cja zarazem części nomenklatury oraz opozycji w kierun-ku kompromisu na gruncie postawy pro-kapitalistycznej. To, co w latach . i . wyrażane było tylko przez par-tyjnych rewizjonistów i odsuniętych weteranów, w latach . stało się zasadniczą orientacją głównego nurtu władzy. Jednocześnie trwała niestety ewolucja lewicowej opozycji demokratycznej (której idee wyrażał w r. „List otwar-ty”) w kierunku kompromisu z nomenklaturą, Kościołem i kapitalistycznym status quo.

Podobnie jak w przypadku krytyki PRL, również w kwestii antysemityzmu w realnym socjalizmie, istnieje tradycja autentycznie lewicowej analizy tego haniebnego zjawiska o wiele starsza niż ta, jaką posługuje się liberalna część establishmentu nawiązująca do studenckich wystą-pień lat . Problem braku medialnej obecności tej tradycji wynika z braku w Polsce lewicy nie wasalnej wobec libe-ralizmu.

Antysemityzm na polskiej lewicy dziś

Marcowa kampania antysemicka została rozpęta-na pod pretekstem napiętnowania agresywnego sy-jonizmu. W rzeczywistości dokonano antysemickiej czystki w państwowych urzędach i zakładach pracy, nie troszcząc się o rzeczywisty stosunek zwalnianych osób wobec polityki zagranicznej Izraela. tys. Pola-ków pochodzenia żydowskiego zostało zmuszonych do opuszczenia Polski lub zdecydowało się na to wskutek prześladowań.

Dziś, podobnie jak wówczas, również teoretycznie nie ma na polskiej lewicy antysemitów. Rzeczywistość jest nie-stety mniej sympatyczna niż deklaracje. Jak to jest regułą po Holokauście, najbardziej powszechne i żywe wyrażanie antysemityzmu jest związane z przybieraniem pozy anty-syjonistycznej, z którą połączone zostają różne stare wątki antysemickie (takie jak np. wątek „żydowskiej ukrytej wła-dzy”, kojarzony w dobie obecnej z rolą „lobby żydowskie-go” w USA).

Wśród wielu propozycji rozdzielenia antysyjonizmu i antysemityzmu, za kanadyjskim badaczem Toddem M. Endelmanem można przyjąć, że dopuszczalna antysyjo-nistyczna krytyka Izraela przekracza swoje granice i staje się ekspresją antysemityzmu wtedy, gdy:

46

47

. Neguje się prawomocność Izraela, ale nie neguje się prawomocności żadnego innego państwa, neguje się żydowski nacjonalizm, ale żaden inny, czy to na Blis-kim Wschodzie, czy gdziekolwiek indziej.

. Neguje się prawo państwa żydowskiego – ale żadne-go innego – do wyrażania woli większości, która nadal chce, by Izrael pozostał państwem żydowskim (tak jak nie neguje się woli Francji, by być dalej francuską).

. Kiedy demonizuje się państwo Izrael, zmieniając kon-flikt polityczny w konflikt moralny i uznając, że tylko i jedynie Żydzi są tu odpowiedzialni.

. Kiedy podkreśla się obsesyjnie, wyłącznie i nieproporc-jonalnie wady Izraelczyków i cierpienia Palestyńczyków – aż konflikt między dwoma małymi narodami urasta do rangi kosmicznej, manichejskiej walki dobra i zła.

Kiedy krytyka Izraela przekracza te linie, i jest obsesyj-ną, fantastyczną, pełną lęków, irracjonalną narracją – wte-dy mamy do czynienia tylko i wyłącznie z antysemickimi tropami.

Pytanie, czy te granice są przekraczane, ma niestety cha-rakter retoryczny i problematyka ta była już podejmowana na łamach „Obywatela” przez Piotra Kendziorka („Obywa-tel” 1/). Oprócz opisanych wtedy inicjatyw i środowisk, do śmietnika lewicowych antysemitów w Polsce zakwalifi-kować można jeszcze publicystykę portalu internetowego Viva Palestyna. Jej bohaterem pozytywnym jest np. Ludo-wy Front Wyzwolenia Palestyny – organizacja, która zabija żydowskich cywilów poza terytoriami palestyńskimi, w sa-mym Izraelu. Jakie możliwości pokojowej koegzystencji Ży-dów i Palestyńczyków może przybliżyć mordowanie przy-padkowych cywilów – bez względu na ich wiek, płeć i po-glądy, zabijanych na targach, w restauracjach i na przystan-kach autobusowych? Czy zabijanie przypadkowych Żydów za politykę rządów Izraela nie jest antysemityzmem?

Ku konkluzjom

Historia PRL nie zakończyła się na marcowej hańbie. Źli bohaterowie Marca strzelali później do robotniczych protestów w i r. Młodszym z ich warstwy spo-łecznej udało się dogadać przy „okrągłym stole” i załapać do roli koncesjonowanej lewicy w III RP; również wów-czas pokazali na co ich stać: prywatyzując, zmieniając ko-deks pracy na niekorzyść pracowników, zapisując Polskę do NATO i wysyłając wojsko, by zabijać Bogu ducha win-nych Irakijczyków i Afganów.

Dobrzy bohaterowie Marca ’ – snujący niegdyś wi-zje międzynarodowej rewolucji czy „Samorządnej Rze-czypospolitej” – i przywódcy kolejnych protestów przeciw policyjnej dyktaturze w PRL, po „okrągłym stole” stali się częścią establishmentu III RP. Sprywatyzowali co się dało, puścili z torbami wielkoprzemysłową klasę robotniczą, któ-ra zapewniła im dojście do władzy. W . rocznicę Marca – z racji późniejszych kontekstów – pozostanie jednoznaczna jedynie naganna ocena moralna wykluczenia kogoś z racji pochodzenia, i to bez względu na to, czy wykluczenie pro-wadziło tylko do przejścia na dobrą partyjną emeryturę, czy oznaczało wyrzucenie z pracy i wygnanie z kraju.

Przebieranie się dawnych aparatczyków PZPR za rzekomą lewicę w III RP i nie wyrzekanie się przez daw-ną demokratyczną opozycję, a dziś elitę kraju (pełnego niesprawiedliwości), chwały bohaterskich dni dysy-denctwa, wprowadza do świata idei fałsz i manipulację w obrazie przeszłości.

Skoro dawni bohaterowie zasadniczych konfliktów mają dziś podobną wizję historii PRL, która kończy się ich kompromisem przy „okrągłym stole”, kompromisem, któ-rego istotą było odrzucenie wszelkich koncepcji samorząd-ności pracowniczej, to ci, którzy dziś stanowią autentyczną lewicę – uczestnicy protestów przeciwko instalacji tarczy antyrakietowej czy prywatyzacji służby zdrowia i oświaty, domagający się poprawy warunków pracy i płac klasy pra-cowniczej – poza problemami dzisiejszej działalności mu-szą dodatkowo sami sobie opowiadać historię polityczną PRL i III RP. Nie zrobi bowiem za nich tego PO, PiS i SLD, „Dziennik”, „Trybuna” i „Gazeta Wyborcza”.

Wizje historyczne lewicy i establishmentu zawsze muszą się wykluczać, gdyż pierwsze z nich są odrzuceniem status quo, drugie zaś – jego apologią. Zasadnicza jedność widzenia historii byłaby możliwa tylko wtedy – jak postulowały zaku-rzone broszury PPS sprzed już ponad wieku – gdyby staty-styczny czytelnik wysokonakładowej gazety zarabiał tyle, ile jej redaktor, jego sponsor i zaprzyjaźniony z nimi poseł. A ta-ki właśnie jest finalny cel wszelkiej maści socjalistów i w je-go świetle każde oficjalne rocznicowe obchody, celebrowane przez „sytych i bogatych”, są podszyte zwykłą blagą.

ugust rabsi

1. U. Ługowska, A. Grabski, Trockizm. Doktryna i ruch polityczny, Warszawa 2003, ss.

195-208.

2. J. Kuroń, K. Modzelewski, List otwarty do Partii, Paryż 1965.

3. Peter Drucker, Max Shachtman and His Left, A Socialist’s Odyssey trough the “Ame-

rican Century”, New Jersey 1994.

4. Szerzej: Najnowsze dzieje Żydów w Polsce w zarysie (do 1950 r.), pod red. Jerzego

Tomaszewskiego, Warszawa 1993. W 1927 r. przy około 10 proc. ludności żydowskiej,

w armii liczba oficerów Żydów miała wynosić 0,5 proc. a w następnych latach jesz-

cze się obniżać! (Tomasz Gąsowski, Pod sztandarami orła białego..., Warszawa 2002,

s. 20).

5. Grzegorz Berendt, Polacy – Żydzi 1918–1945–1989, [w:] U progu niepodległości, pod

red. Romana Wapińskiego, Gdańsk 1999, s. 189.

6. Por. August Grabski, Sytuacja Żydów w Polsce w latach 1950-1957, „Biuletyn ŻIH”

2000, nr 4, ss. 504-519.

7. Manipulatorski charakter przedstawienia przez Jana T. Grossa polityki PPR wobec

Żydów i inne deformacje w przedstawianiu stosunków polsko-żydowskich nie dys-

kwalifikują jednak wartości „Strachu” w budzeniu debaty o demonach polskiego rasi-

zmu i ksenofobii. Szczegółowe uwagi do książki patrz np. August Grabski, Krew brata

twego głośno woła ku mnie z ziemi!, „Kwartalnik Historii Żydów” nr 3/2006, ss. 407-

414.

8. „Kultura” 6/1977.

9. Ludwik Hass, Open Letter to Ozjasz Szechter [w:] Trotskyism in Poland, “Revolutiona-

ry History”, vol 6 no 1, Winter 1995-96.

10. Lew Trocki, Thermidor and Anti-Semitism, Internet: www.marxists.org

11. Szeroką paletę różnorodnych krytyk syjonizmu ze strony różnych nurtów żydowskiej

lewicy przedstawia m.in. August Grabski, Lewica przeciwko Izraelowi. Studia o ży-

dowskim lewicowym antysyjonizmie, Warszawa 2008.

48

49

W r. znany francuski filozof Alain Finkielkraut wydał książkę „Au nom de l’Autre. Réflexions sur l’anti-sémitisme qui vient”. Postawił w niej tezę, że dotychcza-sowy antysemityzm, będący domeną skrajnej prawicy, jest dziś zjawiskiem dużo mniej groźnym niż nowe oblicze an-tysemityzmu – lewicowe.

Prowadzona z lewicowych pozycji krytyka państwa Izrael staje się bowiem pożywką dla coraz bardziej agre-sywnych teorii wymierzonych w Żydów. Żydzi w Izraelu i poza nim (np. „lobby syjonistyczne” w USA) są przedsta-wiani jako wcielony diabeł, który ma na sumieniu wyłącz-nie liczne zbrodnie. Z kolei świat arabski i ugrupowania islamskie prezentowane są wyłącznie w jasnych barwach, jako ofiary agresji żydowskiej oraz „imperializmu”. Na tym tle wyrasta nowy antysemityzm – znów Żydzi przedstawia-ni są w czarno-białych barwach, stają się kozłem ofiarnym.

Książka Finkielkrauta ukazała się w polskim przekła-dzie w r., pt. „W imię Innego. Antysemicka twarz le-wicy”. Wydawać by się mogło, że w naszym kraju jest to problem egzotyczny. Tak jednak nie jest. Coraz bardziej agresywny lewicowy „antysyjonizm” istnieje także w Pol-sce. Czterdziesta rocznica wydarzeń marcowych jest dobrą okazją, by przyjrzeć się temu zjawisku.

SS – Spisek Syjonistyczny

W numerze pisma „Lewą Nogą” (redaktorzy: Stefan Zgliczyński, Przemysław Wielgosz; wydawca: Instytut Wy-dawniczy Książka i Prasa) można znaleźć opinie, których nie powstydziłyby się periodyki skrajnej prawicy.

Szczególnie wymowny jest tekst Israela Shamira. Na-wiązując do antysemickich prześladowań w carskiej Rosji i w Związku Radzieckim, Shamir ocenia, że prezentują się one „bardzo blado” na tle sytuacji w dzisiejszym Izraelu. W tym ostatnim „goje są zamknięci w rezerwatach i obo-zach koncentracyjnych”. Shamir twierdzi, że „wieki antyży-dowskich pogromów spowodowały mniej ofiar niż to do czego jesteśmy zdolni w jeden tydzień”. Swoim bagatelizowaniem antysemityzmu obejmuje również zbrodnie hitlerowskie. Stawia on ciągle znak równości między władzami Izra-ela i III Rzeszy. Pisze, iż „Palestyńczyk nie może udać się do wioski obok bez ausweisu w żydowskiej wersji”. Propozycje pokojowe, z którymi wobec Palestyńczyków występowali przywódcy izraelscy, porównuje natomiast do nazistowskiej strategii zamykania Żydów w gettach i obozach koncentra-

cyjnych: „/.../ najbardziej liberalny żydowski plan przewiduje stworzenie szeregu gett dla gojów, ogrodzonych drutem kol-czastym, otoczonych przez żydowskie czołgi, z żydowskimi fa-brykami u wejścia. W nich Arbeit uczyni gojów Frei”.

Kulminacją takich wywodów w tekście Shamira jest jednak stwierdzenie: „Co nas właściwie denerwowało w po-stępowaniu niemieckich nazistów? Ich rasizm? Nasz rasizm nie jest mniej rozpowszechniony ani mniej śmiercionośny”. Tak oto z łamów rzekomo lewicowego czasopisma mo-żemy się dowiedzieć, że hitlerowski rasizm (mający na koncie ludobójstwo milionów Żydów i milionów przedstawicieli innych narodowości) nie jest bardziej śmiercionośny niż polityka państwa Izrael.

Kim jest autor tych wywodów? Jak ujawniło kilka pism monitorujących skrajną prawicę, m.in. „Expo” i „Monitor”, Israel Shamir współpracował np. z wieloletnim przywódcą Ku Klux Klanu, Davidem Duke’em czy z Martinem We-bsterem, znanym działaczem neofaszystowskim z Wielkiej Brytanii. Tłumaczem tekstów Shamira na norweski jest Hans Olaf Bendberg, znany z krytyki pamiętników Anny Frank, którym zarzucał, że nie wspomniano w nich „mi-lionów dobrych Niemców”. Jego szwedzki sojusznik, Lars Adelskog, jest autorem książki „argumentującej”, że Holo-caust faktycznie nie miał miejsca.

Shamir zarzucał brytyjskiemu dziennikowi „Times”, że stał się częścią „światowej konspiracji syjonistycznej”, zmierzającej do zniszczenia Arabów i muzułmanów. Na-rzędziem tej konspiracji ma być również administracja prezydencka USA, którą Shamir – wykorzystując termi-nologię amerykańskich ugrupowań neonazistowskich – określa jako „syjonistyczny rząd okupacyjny” (Zionist Occupation Government). Twierdzi też, że w legendach o popełnianiu przez Żydów tzw. mordów rytualnych mogło być „wiele prawdy”. Uważa ponadto, iż „Protokoły Mędrców Syjonu” należy traktować jako poważne źródło historyczne. Żydzi – twierdzi Shamir – są wrogami ludzko-ści co najmniej od czasów ukrzyżowania Chrystusa, któ-re popełnili w imię swojego religijnego „kultu mamony”. Niezbędne jest, wobec tego – dodaje, posługując się osła-

Moczar – reaktywacja?

Wiktor Sadłowski

RYS.

SZYM

ON

SU

RMAC

Z

48

49

wioną formułą nazistów – „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”. Nastąpi ono, gdy Żydzi, naśladując samego Shamira, nawrócą się na prawosławie, a ich państwo w Pa-lestynie zostanie zlikwidowane.

Zdaniem Shamira, antysemityzm był i pozostaje mitem, który stworzyli sami Żydzi, aby odwrócić uwagę od swoich knowań. Taką funkcję – głosił on na konferencji w Bejru-cie, gdzie negacjoniści z całego świata podważali istnienie komór gazowych w Auschwitz – pełni również „mit Ho-locaustu”. Nic dziwnego, że od poglądów i osoby Israela Shamira publicznie odcięło się wielu zadeklarowanych przeciwników polityki państwa Izrael. Radykalnie le-wicowy działacz i publicysta Lenni Brenner określił go mianem „oszczercy i politycznego głupca”. Współpracy z Shamirem odmówili izraelscy aktywiści antywojenni z organizacji Matzpen (m.in. znany izraelsko-brytyjski dysydent i wybitny uczony Moshe Machover).

W Polsce oprócz redakcji „Lewą Nogą” promotorem wywodów Shamira jest jawnie antysemicki portal inter-netowy www.polonica.net – jego „motto” to „Przeciwko żydokracji! Polska bez żydostwa i żydzizmów!”. Portal ten publikuje teksty Shamira od roku . W Internecie można także znaleźć polski przekład innego z tekstów Sha-mira, w którym czytamy: „Na początku XX wieku, dziecko z mieszanego małżeństwa prawie zawsze identyfikowałoby się z rdzenną ludnością swojego kraju. Lecz tendencja ta na-potkała na przeciwdziałanie historii Holokaustu, ideologicz-nej konstrukcji wszczepiającej potomkom Żydów fatalistycz-ne wrażenie »braku ucieczki«. »Nie ma znaczenia czy jesteś Żydem pełnej krwi czy też masz tylko kroplę krwi żydowskiej, czy jesteś ochrzczony czy też nie – mógłbyś tak samo być za-mordowany przez hitlerowskich nazistów. Dlatego przyłącz się do Żydów i popieraj Żydów« – oto, w skrócie, idea lan-sowana przez Żydów w celu utrzymania, w swym dalszym otoczeniu, potomków tychże Żydów. Tak więc Żydzi, repre-zentowani przez ideologów Holokaustu, zrobili z Adolfa Hi-tlera i jego nazistów swoich najlepszych sojuszników”. Tako rzecze „antysyjonista” Israel Shamir, autor lewicowego pi-sma „Lewą Nogą”...

Żydzi rządzą Ameryką...

Na łamach „Lewą Nogą” równie kuriozalne wywody są normą. Dobrym ich przykładem są dwa artykuły amery-kańskiego publicysty Jamesa Petrasa.

W artykule „Izrael a Stany Zjednoczone – unikalne sto-sunki” („Lewą Nogą” nr ) Petras oskarża swój kraj o „serwi-lizm wobec Izraela”. Jego zdaniem, Żydzi izraelscy posiadają w Stanach „lobby”, na które składają się „strategicznie usytu-owani w systemie gospodarczo-politycznym /.../ kongresmani, media i magnaci z Wall Street”. Petras określa chętnie akty-wistów owego „lobby” jako żydowskich „osadników kolonial-nych” w USA. „Lobby” kontroluje obie główne partie politycz-ne, finansując – jak „wyliczył” Petras – Demokratów w , a Republikanów w . „Lobby” zdobyło władzę nad Kongre-sem, za czego dowód służą Petrasowi przychylne dla Izraela wyniki głosowań w tej izbie. „Lobby” ma na swoich usługach „superbogatych oszustów finansowych /.../ a nawet gangsterów i morderców”, którym zapewnia całkowitą bezkarność.

Nie zadowalając się osiągnięciami swego „lobby”, Izrael ma na dodatek penetrować USA za pośrednictwem „siat-ki agentów”, oplatającej „bazy wojskowe, Urząd do Walki z Narkotykami, Federalne Biuro Śledcze (FBI), /.../ dziesiąt-ki innych instytucji państwowych, a nawet /.../ tajne biura i mieszkania prywatne personelu policji i wywiadu”. Ta „siat-ka” działać ma ponoć również „na terenie Pentagonu”. Pró-by jej zdemaskowania są z góry skazane na niepowodzenie, ponieważ – jak obwieszcza Petras – kontroluje ona policję, kontrwywiad, wymiar sprawiedliwości i media, które mo-głyby ją ścigać. To wszystko Petras pisze całkiem serio.

Nic dziwnego, że dysponując prawie nieograniczony-mi możliwościami, „izraelscy agenci” na długo przed września zdobyli „informacje o przygotowaniach do za-machów”, którymi jednak „nie podzielili się ze swoim so-jusznikiem w Waszyngtonie”. Nie jest jasne, czy Izraelczycy zawinili jedynie tym, że zaniedbali ostrzec Amerykanów o planowanych atakach na World Trade Center. Petras su-geruje bowiem – powołując się tym razem na pogłoski krą-żące po „całym Wschodzie arabskim” – że same te zamachy „były wynikiem spisku izraelskiego”, który „miał nakłonić Waszyngton do ataku na arabsko-muzułmańskich przeciw-ników” państwa żydowskiego. Nie wyklucza, że pomogli je zorganizować wywiadowcy Mossadu, którzy „przeniknęli do grupy” zamachowców z Al-Kaidy...

O ile, według Petrasa, Izrael i USA podejmują kroki na rzecz zapewnienia sobie bezpieczeństwa bezpodstawnie i zbrodniczo, to akcje terrorystów uważa on za całkowi-cie usprawiedliwione. Oceniając sytuację międzynarodo-wą, w artykule „ września – rok później” („Lewą Nogą” nr ), przepowiadał „pospieszny schyłek” imperium USA. Jako narzędzie jego przyspieszenia zalecił globalną walkę zbrojną, której terenem są – w jego przekonaniu – „przy-stanki autobusowe, deptaki, pięciogwiazdkowe hotele, pizzerie i wszystkie granice Izraela”.

Wywody Petrasa o wszechpotężnym lobby żydowskim/syjonistycznym uznał za kompletną bzdurę Noam Chom-sky, znany lewicowy intelektualista, od wielu lat krytyku-jący politykę Izraela i USA wobec Palestyńczyków i kra-jów arabskich.

Nowotwór, syfilis i bomby

Teoria Petrasa wziął sobie natomiast do serca Zbi-gniew Marcin Kowalewski, który na łamach pisma „Rewolucja” (z „Lewą Nogą” łączy ją wspólny wydaw-ca i niemal identyczny zestaw autorów, w tym Kowa-lewski, który jest redaktorem naczelnym „Rewolucji” oraz stałym współpracownikiem redakcji „Lewą Nogą”) z aprobatą przyjmował metody zamachów terrorystycz-nych, przeprowadzanych przez „islamski ruch oporu” na przypadkowych żydowskich cywilów. W nr „Rewolu-cji” prezentował bez śladu dezaprobaty takie organizacje islamistyczne, które deklarują: „zastrzegamy sobie prawo do atakowania wszystkiego, co syjonistyczne na terytoriach okupowanych od r.” oraz „prawo do uderzania w sy-jonizm w obrębie terytoriów okupowanych od r.”. Na-leży tu wyjaśnić, że przywołany rok oznacza, iż ofiarą zamachów może paść w zasadzie każdy izrael-

50

51

ski Żyd-cywil, bowiem to właśnie w tym roku powstał Izrael – państwo syjonistyczne...

Znamienny jest nie tylko dobór metod przywoływa-nych w „Rewolucji”, ale także używana terminologia. Ko-walewski porównuje państwo Izrael do... nowotworu. W nr „Rewolucji” pisał: „Rola Izraela jako »raka« na ciele świata islamu polega na tym, że na wszystkich kierunkach zagraża on otoczeniu arabskiemu i islamskiemu”. W nr tego samego pisma Ibrahim Nadżi Allusz pisze z kolei o „i-deologicznym syfilisie »kompromisu z Izraelem«”.

Najmłodszym dzieckiem wydawnictwa Książka i Pra-sa jest polska edycja międzynarodowego miesięcznika „Le Monde Diplomatique”. O ile jego wersja francuska i angiel-ska znane są z nasilonej krytyki polityki Izraela, o tyle polska redakcja (sami swoi: „dyrektorem publikacji” jest Zgliczyń-ski, redaktorem naczelnym – Wielgosz, a zastępcą redaktora naczelnego – Kowalewski) wniosła tu specyficzny wkład. Np. w numerze / jeden z tekstów redakcja pisma zaanon-sowała na pierwszej stronie ramką z wymienionymi ugru-powaniami spod znaku „terroryzmu grup i ludów uciska-nych”. Wśród różnych ruchów narodowowyzwoleńczych, w tym takich, które walczą z tyrańskimi i autorytarnymi reżimami, wymieniono tam również... Al-Kaidę.

Viva fantasmagorie!

Kolejny element tej układanki to portal internetowy „Viva Palestyna”. Choć deklaruje obronę praw Palestyńczy-ków i krytykowanie nadużyć polityki izraelskiej, pełen jest teorii z pogranicza absurdu. I bynajmniej nie tylko o Pale-stynę tu chodzi – można tu znaleźć np. przedruk artykułu o tym, że „młodzi Żydzi rozrabiają w Polsce”. W „Oświad-czeniu w szóstą rocznicę powstania Viva Palestyna: Wal-czymy w światowej intifadzie”, redaktorzy portalu napisali: „W poczynaniach Izraelczyków, którzy jeszcze trzy lata wcze-śniej doświadczali tragedii holokaustu, a sami dokonali rów-nie skutecznej destrukcji całej społeczności narodowej, rysują się analogie z polityką realizowaną przez Trzecią Rzeszę”.

Jednym z głównych ideologów „Viva Palestyna” jest Pa-weł Michał Bartolik z Poznania. To on zaprosił do współ-pracy wspomnianego Kowalewskiego, pisząc doń (list za-mieszczono na tym portalu): „Nader interesujące wydawa-łyby się materiały dotyczące /.../ siatki szpiegowskiej Mossa-du, której obecność zbiega się czasoprzestrzennie z obecnością w USA późniejszych zamachowców września r. /.../ Osobiście uważam, że Mossad prawie na pewno wiedząc co się święci z premedytacją nabrał wody w usta, a z ponad pięć-dziesięcioprocentowym prawdopodobieństwem dbał o mylne tropy i inne informacyjne śmieci dla policji, FBI, CIA etc., by udaremnić zapobieżenie zamachom. /.../ Powstaje też pyta-nie, kto z izraelskiej wierchuszki, jeśli choć część tych podej-rzeń miałaby okazać się prawdą, należał do grona osób do-brze poinformowanych”.

Teksty Bartolika roją się od tego typu wywodów. Za-cytujmy jeszcze znamienne fragmenty dwóch z nich. „Był tylko jeden holokaust – nigdy więcej! Tak mówi dziś lotnik bombardujący arabskie osiedla. Tak przemawia operator bul-dożera dostarczonego w ramach intratnego kontraktu armii izraelskiej przez firmę Caterpillar. /.../ Takie przesłanie /.../

niósł pilot izraelskiego F, dokonujący przelotu nad obsza-rem hitlerowskiego obozu zagłady w Oświęcimiu. Tyle zna-czą słowa scholastycznego pismaka Commentary Magazine i tuby skrajnej prawicy syjonistycznej, Edwarda Alexandra, o »zakumulowanym kapitale moralnym«, jakim pozostaje zagłada Żydów w okresie drugiej wojny światowej. Hienom wyjącym w bankach i na giełdach – takim jak te z Caterpil-lara – lubią wtórować hieny wyjące w grobach. By bez wsty-du i cienia wahania pozbawiać dorobku życia i samego życia mieszkańców współczesnych gett i bantustanów, by – jakby na hitlerowskie zawołanie »Siła poprzez radość« – kolonizo-wać i eksterminować” – przekonuje Bartolik.

A następnie wyciąga „oczywisty” wniosek: „Dlatego właściwym jest całkowicie antysyjonistyczne stanowisko, uznające, że Izrael nie miał prawa powstać, gdyż jego powsta-nia nic nie usprawiedliwia; stanowisko, które uznaje to pań-stwo za niewarte i niegodne przerażającej ceny, jaką przyszło zapłacić regionowi i całemu światu za utrzymywanie tego rasistowskiego reżimu. /.../ gdy David Irving jest /.../ ścigany przez policje dziesiątek krajów i musi mierzyć się z pozwami sądowymi i aresztowaniami, podobni mu w swej istocie ne-gacjoniści syjonistyczni mają co najwyżej problem z tym, że czerwony dywan, który przed nimi rozwinięto na lotnisku, był o zgrozo zakurzony”.

„Antysyjonizm” i jego krytycy

Na początku r. publicysta Michał Bilewicz, jako bodaj pierwszy, zwrócił uwagę na problem lewicowego „antysyjonizmu” w Polsce. Na łamach pisma „Słowo Ży-dowskie” (periodyk Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce) opublikował tekst będący analizą artyku-łów zamieszczanych w „Lewą Nogą” i „Rewolucji”. Pisząc swój tekst z pozycji lewicowych i bynajmniej nie broniąc całokształtu polityki Izraela, dokładnie przeanalizował tre-ści wspomnianych czasopism.

Lewicowy antysemityzm jest obecnie znacznie bardziej groźny niż antysemityzm skrajnej prawicy. Ten drugi jest na szczęście,

po doświadczeniach Holocaustu, całkowicie skompromitowany i pozostaje zjawiskiem marginalnym, powszechnie potępianym,

wegetującym w niszy małych grupek politycznych i niskonakładowych gazetek.

Natomiast obsesyjne ataki na Żydów i Izrael w wykonaniu lewicy są traktowane znacznie

bardziej wyrozumiale, często przenikają do głównego nurtu dyskursu publicznego, na

łamy poważnych czasopism i do środowisk uznawanych za wiarygodne. To sprawia, że ich

zasięg i oddziaływanie społeczne są znacznie większe, a przez to groźniejsze.

50

51

O artykule Stefana Zgliczyńskiego pisał tak: „autor sugeruje, że specjalni wysłannicy Mossadu niebezpiecznie kombinowali przy zamachach na WTC z września, a już na pewno wiedzieli o nich wcześniej i nie poinformowali opinii publicznej. Inny fragment, jak gdyby nigdy nic, infor-muje nas, że oto zamachy września były na rękę gabine-towi Szarona, który mógł bez obaw rozpocząć swoją kam-panię naznaczoną »torturami i mordami z zimną krwią niewinnych starców, kobiet i dzieci«. Aby uwiarygodnić moc swoich słów redaktor Lewej Nogi zaznacza, że w Dże-ninie Izraelczycy korzystali z »doświadczeń SS tłumiącego w roku powstanie w getcie warszawskim«”.

Zrównywania Izraela z III Rzeszą, a konfliktu żydow-sko-palestyńskiego z Holocaustem nie zdzierżyło też inne żydowskie pismo, „Midrasz”. W maju r. na jego ła-mach ukazał się tekst Michała Otorowskiego, poświęcony wywodom autorów „Lewej Nogi” i „Rewolucji”. Autor pisał: „/.../ już na pierwszy rzut oka widać, że ten nowy przeciwnik polskiego, inteligenckiego filosemityzmu do złudzenia przy-pomina marcowy antysyjonizm /.../. Wystąpienia polskiej le-wicy przeciwko Izraelowi budzą szczególny niesmak. Tak jak antysemicki negacjonizm jest o wiele bardziej naganny tutaj, na ziemi, na której dokonał się Holocaust, tak też skandalicz-nie brzmią głosy Polaków, którzy odmawiają Żydom w ten czy inny sposób prawa do posiadania państwa /.../”.

Cios z lewej

Do dyskusji wywołanej tekstem Otorowskiego włączyli się dwaj wieloletni działacze lewicy, a przy tym naukowcy zajmujący się zawodowo problematyką rasizmu i antyse-mityzmu – dr August Grabski z Żydowskiego Instytutu Historycznego oraz dr Piotr Kendziorek, autor cenionej książki „Antysemityzm a społeczeństwo mieszczańskie”.

W numerze „Midrasza” z lipca-sierpnia r. doko-nali oni szczegółowej analizy wywodów Zgliczyńskiego i Kowalewskiego. Kendziorek i Grabski pisali: „W /.../ trąb-kę radykalnie antyżydowskiego nacjonalizmu palestyńskiego dmie ile sił w płucach Kowalewski, któremu spędza sen z po-wiek myśl, że skrajna prawica palestyńska mogłaby organizo-wać mniej zamachów na Żydów, niż czyni to obecnie. Dlate-go z dezaprobatą pisał o palestyńskiej petycji z r., której sygnatariusze wzywali do /.../ zaprzestania zamachów na cy-wilów”. Zwrócili też oni uwagę, że w „antysyjonizmie” tego rodzaju, jaki propagują redaktorzy „Lewą Nogą” i „Rewo-lucji”, ma miejsce „przejęcie całego szeregu tez o charakterze bliskim antysemityzmowi”. Wytknęli również, że teksty sła-wiące „islamski ruch oporu” przeciwko Izraelowi, przed-stawiają bardzo wyidealizowany obraz zjawiska – prze-milcza się w nich jawnie antysemickie tezy islamistów, w tym twierdzenie w tzw. Karcie Hamasu, że „Protokoły Mędrców Syjonu” są... autentycznym wyrazem „żydow-skich knowań”.

Ci sami autorzy zabrali wkrótce głos na łamach le-wicowego tygodnika „Przegląd”. Pisali tam: „Tylko w /.../ klimacie intelektualnym, nasyconym demagogią i idealiza-cją islamistycznej skrajnej prawicy, mógł się zrodzić gest po-parcia dla samobójczych zamachów palestyńskich /.../ wo-bec nie tylko żołnierzy, lecz także cywilów, który otwarcie

wyraził redaktor naczelny »Rewolucji« i czołowy publicy-sta »Lewą nogą« Zbigniew M. Kowalewski. Idea zabijania przypadkowych izraelskich cywilów, ubrana w lewicowy ję-zyk przez Kowalewskiego, licytuje swoim radykalizmem wiele numerów pism antysemickiej radykalnej prawicy typu »Szczerbiec« /.../. Po poparciu przez pismo »Rewolu-cja« takich aktów przemocy, »humanitarna« wydaje się na-wet antysemicka kampania propagandowa i czystki w apa-racie przeprowadzane w Polsce w marcu r. Nie szokują już również obecne na łamach periodyków wydawnictwa Książka i Prasa teksty usprawiedliwiające typowe dotych-czas tylko dla skrajnej prawicy porównywanie realiów izra-elskiej okupacji do komór gazowych Auschwitz”.

Po doświadczeniu krytyki „antysyjonistycznych” tek-stów w „Lewą Nogą” i „Rewolucji”, redaktorzy polskiej edycji „Le Monde Diplomatique” sięgnęli po zabieg po-sługiwania się nazwiskami lewicowych i liberalnych inte-lektualistów typu Zygmunt Bauman i Jerzy Jedlicki w ko-mentarzach na temat antysemityzmu w Polsce. Bynajmniej nie przekreśliło to jednak ich ideologicznego szaleństwa wobec Izraela. W LMD nr / znajdziemy np. laur-kę na cześć „prawdziwego rewolucjonisty”, czyli Georga Habasha, przywódcy organizacji terrorystycznej, zabi-jającej izraelskich cywilów.

Insynuacje dobre na wszystko

Prawdziwą furię środowiska Książki i Prasy wywołała jednak inna publikacja. Wspomniany A. Grabski zredago-wał i wydał pod szyldem Żydowskiego Instytutu Histo-rycznego pracę zbiorową pt. „Żydzi a lewica”. W książce tej, poruszającej rozmaite tematy, opatrzonej pozytywnymi recenzjami wybitnych naukowców, zamieszczono anglo-języczną wersję wspomnianego tekstu Grabskiego i Ken-dziorka z „Midrasza”.

Zgliczyński zareagował na ten fakt bardzo nerwowo. W polskiej edycji „Le Monde Diplomatique” z czerwca r. w tekście o znamiennym tytule „Publikacja ze skandalem w tle”, napisał, w dobrze już znanym stylu, że Grabski i Kendziorek „wpisują się tym tekstem w szereg publikacji skrajnie prawicowych rasistów, którzy pod po-zorem obrony Izraela uprawiają – z morderczym skutkiem – prowojenną politykę szczucia na Irak, Liban, Syrię, czy obecnie Iran”.

Oprócz tego bzdurnego stwierdzenia – wszak Grabski i Kendziorek nie tyle bronili Izraela, ile krytykowali para-noiczny sposób, w jaki np. Kowalewski pozytywnie ocenia zamachy na żydowskich cywilów, a Shamir zrównuje Izrael z III Rzeszą i ludobójstwem w Auschwitz – ze strony Zgli-czyńskiego nie pojawiła się żadna merytoryczna odpo-wiedź na stawiane zarzuty. Natomiast wspomniany Paweł Michał Bartolik z „Viva Palestyna” na portalu Indymedia szczerze oznajmił, co sądzi o krytykach lewicowego anty-semityzmu: „nie zamierzamy odpowiadać merytorycznie na jad nędznego doktorzyny, /.../ nie zamierzamy tłumaczyć się z intencji przed ludźmi, którzy są niegodni obmywać nasze stopy. /.../ rezygnujemy z polemiki z wami – nie jesteście bo-wiem partnerami do dyskusji, lecz, delikatnie mówiąc, gno-jem historii”.

52

53

Jak to się stało, że lat temu znalazł się Pan w centrum Marca?

Wiktor Górecki: Jeśli przyjmiemy, że „centrum” to był ferment na Uniwersytecie Warszawskim, jak mogło się wtedy wydawać niejednemu z nas, jego współtwórców, choć przecież demonstracje rozlały się na całą Polskę – to w tym sensie rzeczywiście byłem w centrum.

Wstąpiłem na Wydział Filozoficzny UW w r., w nieco romantycznym odczuciu, że coś ważnego się wy-darzy, spotka mnie jakaś przygoda. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym silniejsze mam wrażenie, że to, co się wtedy działo, zaskakiwało mnie nie tym, że było „inne, niż powinno być”, lecz że było wręcz przeciwnie. Powiedzmy, że rzeczywiście chciałem być w centrum – pytanie, czy ta chętka nie była pewnym nadużyciem, czy to „centrum” miało być tylko dla mnie, czy dla kraju, bo taka refleksja się we mnie budziła, zwłaszcza jak już wspomniane wyda-rzenia się zaczęły. Jeśli chodzi o to, jakie miało znaczenie to, co robiłem, byłoby śmieszne, gdybym twierdził, że nada-wałem Marcowi kierunek. Z tego punktu widzenia byłem pewnego rodzaju outsiderem i chciałem nim być, będąc jednocześnie w środku.

Czy można po latach, odrzucając późniejsze interpretacje i po-sługiwanie się tradycją Marca, nakreślić ideowe oblicze osób protestujących wtedy przeciwko władzom PRL-u?

W. G.: Na UW ton nadawała grupa młodzieży o ro-dowodzie lewicowym, w sensie pochodzenia rodzinnego, powiązana z socjalizmem czy komunizmem. Niezależnie od wszystkiego innego, Marzec był dla tego środowiska przeciwstawieniem się rodzicom i systemowi – buntem dzieci szeroko rozumianej elity systemu. Można próbo-wać uogólnienia, że nie było to środowisko typowe dla ówczesnej Polski, jeśli chodzi o doświadczenia społeczne (przykładowo, jeśli należeli wcześniej do harcerstwa, to nie do „zielonego”, lecz do walterowców). Ich opór wyra-stał nie z odwołania się do tradycyjnych wartości, ale był próbą wyciągnięcia konsekwencji z założeń, które wynie-śli z lewicowych domów i „złapania za słowo” systemu, który przeczył sam sobie. Ale, pamiętajmy, że uogólnie-nia, choć mają pewien sens, są też ryzykowne – ja nie by-

W centrum Marca

– z Wiktorem Góreckim rozmawia Michał Sobczyk

Tym jawnym nagonkom na krytyków „antysyjonizmu” towarzyszą mniej cywilizowane próby ich zaszczucia. Pod przedrukami tekstów Kendziorka i Grabskiego, zamiesz-czanymi na lewicowych portalach internetowych, regular-nie pojawiają się anonimowe insynuacje i wulgarne wy-zwiska pod adresem autorów.

Jad salonowy

Przywołany na wstępie Finkielkraut zauważył, że nowy, lewicowy antysemityzm jest obecnie znacznie bardziej groźny niż antysemityzm skrajnej prawicy. Ten drugi jest na szczęście, po doświadczeniach Holocaustu, całkowicie skompromitowany i pozostaje zjawiskiem marginalnym, powszechnie potępianym, wegetującym w niszy małych grupek politycznych i niskonakładowych gazetek. Natomiast obsesyjne ataki na Żydów i Izrael w wykonaniu lewicy (które – w takiej formie i treści, jak cytowano wyżej – w żaden sposób nie przyczyniają się do rzetelnego poznania konfliktów bliskowschodnich i ich rozwiązania czy wsparcia dla ofiar), są traktowane znacz-nie bardziej wyrozumiale, często przenikają do głównego nurtu dyskursu publicznego, na łamy poważnych cza-sopism i do środowisk uznawanych za wiarygodne. To sprawia, że ich zasięg i oddziaływanie społeczne są znacz-nie większe, a przez to groźniejsze.

Tak dzieje się właśnie z autorami cytowanych wywo-dów. Postać publiczna tej rangi, co prof. Karol Modzelew-ski, publicznie debatuje z Kowalewskim, który bez cienia krytyki prezentuje najbardziej skrajne antyżydowskie ugrupowania terrorystyczne i nie protestuje przeciwko ich zamachom na przypadkowych izraelskich cywilów. Wielgosz, który na łamach „Le Monde Diplomatique” prezentuje Al-Kaidę jako ugrupowanie „ludów i narodów uciskanych”, bierze udział w debatach z Leszkiem Mille-rem i publikuje na łamach „Dziennika”. „Lewą Nogą” było kilkakrotnie w pozytywny sposób prezentowane przez „Gazetę Wyborczą”, a „Le Monde Diplomatique” jest kol-portowany w głównej siedzibie SLD. Tak oto wspierani i legitymizowani są promotorzy teorii o „spiskach syjoni-stów”, „lobby żydowskim” rządzącym Ameryką, powtór-ce z Auschwitz w Palestynie, udziale Mossadu w zama-chach na World Trade Center itp. Ci sami ludzie, którzy z oburzeniem – skądinąd słusznym – potępiają kseroko-piowane biuletyny skrajnie prawicowych antysemitów, wywody księdza Jankowskiego i hasła bazgrane na mu-rach przez małoletnich skinów, ułatwiają przenikanie do głównego nurtu debaty publicznej osób głoszących wyżej cytowane brednie.

Można się zastanawiać nad granicami wolności słowa i uznać, że nawet największe absurdy zasługują na prawo do publikacji. Zgoda – nie zmienia to jednak faktu, że nie należy ich popierać i promować. Problem nie dotyczy krytyki Izraela i jego polityki, lecz tego, w imię czego i jak jest ona prowadzona. Gdy konkretne argumenty zastępo-wane są przez paranoję i teorie z pogranicza antysemity-zmu, jest to moralnie nie do zaakceptowania.

ito adłowsi

52

53

łem walterowcem, wśród nas była np. absolwentka liceum zakonnego. Pamiętajmy również, że od marca protesty nabrały już innego charakteru, bardzo szerokiego w sen-sie społecznym i ideowym.

Rodowód buntowników był zatem podobny, ale czy prowadził ich do identycznych wniosków? Czy wśród protestujących za-znaczyły się jakieś istotne różnice ideowe czy polityczne?

W. G.: Zawsze są jakieś podziały, np. ja czułem się outsiderem. Według mnie jednak, analiza zróżnicowania na tamtym etapie niewiele tłumaczy. To był bunt mło-dych ludzi, którzy szukali honorowego sposobu znale-zienia się w PRL-u, mając jednocześnie pewną swobo-dę z racji tego, że w „wersji wstępnej” ich poglądy były zgodne z doktryną – uważali się na ogół za marksistów. Twierdzę, że istniało w tym środowisku poczucie ko-nieczności obnażenia zakłamania panującego w Polsce. Być może poczucie to symbolicznie zostało wypowie-dziane w rocznicę -lecia Października, na zebraniu na Uniwersytecie, gdzie miał wystąpienie Leszek Koła-kowski – obiekt naszej wielkiej admiracji, który w konse-kwencji wystąpił z partii.

To zebranie – uczestniczyłem w nim – odbyło się w ra-mach akcji tzw. komandosów, jak nas określano. Urządzali-śmy „desanty” na oficjalnie uniwersyteckie imprezy dysku-syjne – organizowane dla uwierzytelnienia systemu, stwa-rzania pozorów demokracji i wolności słowa. Ci, którzy aranżowali te pozory – wśród nich również profesorowie wyższych uczelni – byli albo cynikami, albo „nieuczciwy-

mi naiwniakami”, jest taka kategoria ludzi. W tej fałszywej sytuacji, „zasilanej” resztkami wolności po ’ roku, ujaw-niła się grupa młodzieży, która zachowywała się po pro-stu prawdziwie; jeśli np. na zebraniu była mowa o polityce Związku Radzieckiego, to o tym właśnie mówili. Przy czym byli dobrze poinformowani, bo ich rodzice posiadali do-stęp do wiadomości, jakich inni – włącznie z aktywem poli-tycznym na uczelni, który próbował kontrolować wymianę myśli – nie mieli. Desanty te wprowadzały w konsternację prowadzących dyskusję i zaskakiwały często również au-dytorium – nikt nie wiedział z góry, które zebranie dysku-syjne stanie się obiektem takiego najścia z naszej strony. To była dwuznaczna sytuacja – szczególnie dla „aktywu uczelnianego”, który miał pretensje do nas, że mamy pewne informacje, oraz do swych mocodawców, że oni im tych in-formacji nie potrafili dostarczyć sami. Ale i dla nas – trak-towano „komandosów” tak, jakbyśmy nadużywali systemu, wykorzystując naszą przewagę informacyjną przeciwko niemu, gdy tymczasem wynikała ona z naszych silniejszych związków z tym systemem niż w przypadku innych osób. W sumie jednak stawialiśmy nasze otoczenie w sytuacji, w której miało do wyboru przyznać nam rację – albo przy-znać przed sobą, że są i chcą być oszukiwani. Socjalizm sta-wał się moralnie, ale i logicznie niemożliwy, co wywoływało agresję i frustrację. Sytuacja po Październiku prowadziła do takiego spiętrzenia napięć moralnych, że wszyscy uczest-nicy tej sytuacji na uniwersytecie, trzymając się swych ról, doprowadzali do narastania impasu. Październik w skali kraju już się może wypalił, ale na uniwersytecie nadal prze-trwały idee wolności i wyciągania konsekwencji z haseł so-cjalistycznych, rozumianych, nazwijmy to, po PPS-owsku czy po prostu literalnie – bo konstytucja była przecież bar-dzo demokratyczna, teoretycznie można było wszystko. Oczywiście jest zawsze pewna fascynacja tym, że coś się ma wydarzyć, ale mam wrażenie, że nie chodziło o żadną „zadymę”, ale o honor i uczciwość. Środowisko jakoś zwią-zane z systemem z racji swej lewicowości, i odnoszące do siebie wyzwania historii z racji swego inteligenckiego cha-rakteru – ze względów honorowych musiało napiętnować słowem i czynem fałsz, do którego komunizm się jego zda-niem sprowadzał. Musiało, bo w tej chwili i w tym miejscu – mogło. Chodziło raczej o gest honoru niż o wewnętrzne zróżnicowanie ideowe.

Marcowi buntownicy byli dojrzalsi, niż sugerowałyby to ich metryki?

W. G.: Mam wrażenie, że było ogromnie dużo odpo-wiedzialności. To nie miało nic wspólnego z tym, co działo się wtedy np. we Francji, w tym sensie, że to nie był bunt dzieci przeciwko rodzicom, podczas którego pozostają one dziećmi i mają prawo być nieodpowiedzialne.

Marzec bywał oczywiście próbą odnalezienia się w wymiarze prywatnym – wyzwolenia z dzieciństwa. Wydaje mi się, że widziałem osoby przytłoczone mitem walki rodziców, połączonej np. z więzieniem – niektórzy wręcz mogli chcieć być represjonowani. Podobnie jak przywołana wcześniej kwestia podziałów ideowych, nie odkrywa to jednak sensu tego, co się wtedy wydarzyło.

Wiktor Górecki (ur. 1946) – so-cjolog. Jego ojciec był generałem, po-tem wiceministrem Kontroli Państwo-wej, po Październiku kierownikiem Ministerstwa Kontroli, w 1968 r. ge-neralnym dyrektorem w Ministerstwie Finansów. Po ukończeniu Liceum im. Tadeusza Reytana studiował na Wy-dziale Filozoficznym UW filozofię

i socjologię. Aresztowany 8 marca 1968 r., skazany na 20 miesięcy więzienia, zwolniony w lutym 1969 r.

W latach 1969-1970 słuchacz pomaturalnego studium progra-mowania komputerów, w 1972 r. obronił pracę magisterską. W la-tach 1969-1971 pracował w Fabryce Wyrobów Precyzyjnych im. Gen. Karola Świerczewskiego jako hartownik, następnie operator maszyn liczących. W latach 1972-1979 programista, potem projek-tant systemów elektronicznego przetwarzania danych. Od 1979 do 1996 rolnik i pszczelarz, równocześnie remontował zabytkowy dwór na Kielecczyźnie, w którym mieszka wraz z rodziną.

Współpracował z Komitetem Obrony Robotników (wożenie pomocy do Radomia, potem drukowanie w „Nowej” i dla „Zapisu”). Działał w Solidarności Rolników Indywidualnych, potem w Komite-cie Obywatelskim w gm. Krasocin (woj. kieleckie). Od 1997 r. pra-cuje jako socjolog, zajmując się przekształceniami systemu ochrony zdrowia. Współpracuje też z organizacjami pozarządowymi w dzie-dzinie rozwoju lokalnego i kontaktów z Ukrainą.

54

55

Według mnie, tym sensem było wykonanie pewnych ge-stów i wypowiedzenie treści, których nikt inny wypowie-dzieć nie mógł. Mieliśmy na Uniwerystecie chwilę wol-ności, której przestrzeń mogliśmy „sprywatyzować”, stać się elitą obsługującą system, zapewniającą w jego ramach wspomnianą „wolność na niby”. Zamiast tego, „sprawdza-liśmy” jego „fałszywe karty” – i to był sens naszych dzia-łań. Głos czy gest prawdy, który obnażyłby fasadę ustroju i był odnotowany w historii, należał do nas, gdyż mie-liśmy przestrzeń do działania i większą „zwrotność” niż ciężki, biurokratyczny system – byliśmy środowiskiem, które, dzięki łaskawemu zbiegowi okoliczności potrafiło zachować wyniesione z harcerstwa wzajemne zaufanie i poczucie sensu aktu sprzeciwu. Mogliśmy pod osłoną lewicowości i konstruktywnego reformatorstwa, niczym komandosi, robić „desanty” na uniwersyteckie zebrania dyskusyjne, które miały służyć kłamstwu komunistycz-nemu, i moglibyśmy zachowywać się, jak byśmy byli w wolnym kraju. Poza tym, działaliśmy jawnie, traktu-jąc to jako sposób przeciwko wprowadzaniu między nas prowokatorów.

Samo pytanie o czynnik prowokacji ze strony UB po-jawia się oczywiście z różnych stron. Czy władzy nie zale-żało na sprowokowaniu fermentu i wystąpień, po to, żeby np. spacyfikować Polskę przed pacyfikacją Czechosłowa-cji? Kulisy i waga różnych tego rodzaju czynników nie są mi do końca znane. Sens Marca wykraczał jednak, moim zdaniem, poza tę logikę. Wręcz odwrotnie: chodziło o nie-poddanie się tej konstytutywnej dla „realnego socjalizmu” logice podejrzliwości, dwuznaczności i bezradności, nie przybierając przy tym formy nieodpowiedzialnej i anar-chicznej. Sądzę, że Marzec był sensowną tego rodzaju pró-bą, a udało się to potem KOR-owi, „Solidarności”.

Czy odruchowi moralnemu, by pewne rzeczy powiedzieć gło-śno, towarzyszyła wizja konkretnych zmian w ramach panu-jącego systemu?

W. G.: Jeśli chodzi o uniwersytet, to możliwość mówie-nia, co się myśli, to już bardzo dużo.

Myślę, że cały ten ruch można opisywać przez pry-zmat dziesięciolecia Października i jego postulatów, jak wolność słowa, upodmiotowienie jednostek, a także stwo-rzenie czegoś w rodzaju społeczeństwa obywatelskiego – wprowadzanie decentralizacji i samorządności. Marzec był pewną obroną tych ideałów, które miały nadać bliżej nieokreśloną „ludzką twarz” systemowi, ale jednocześnie miały być zapomniane. Także w partii pojawił się wtedy ferment, „rewizjoniści” czy „liberałowie” wobec dogmaty-ków – to także było bezpośrednim przedłużeniem sporu z ‘ r., kiedy Gomułka miał być ucieleśnieniem pewnych „lepszych” ideałów socjalizmu. Marcowe okrzyki „precz z cenzurą” lub „prasa kłamie” – czy chodziło o zmianę sy-tuacji? Taka zmiana była nieprawdopodobna, prawdziwą zmianą było, że to wykrzyknęliśmy. Potem, w połowie lat ., razem ze środowiskiem KIK-owskim nie wiedzieli-śmy wprawdzie dokładnie, co robić, ale wiedzieliśmy że można zachowywać się przyzwoicie.

W niektórych relacjach mowa o tym, że uniwersytecki bunt z ’ r. stopniowo dojrzewał, jego program był coraz bardziej całościowy, obejmujący sprawy bezpośrednio dotyczące ogółu społeczeństwa.

W. G.: Według mnie – nie; powinno się raczej mówić o pewnym etosie. Próba programowa, którą sformułowali Kuroń i Modzelewski, była ich głosem. W wydarzeniach, o których mówimy, brało udział wielu intelektualistów, którzy bez przerwy pisali, a refleksja nad tym, co się dzieje, była ich głównym zajęciem. Jednak według mnie ich za-sadniczym sensem były gesty związane z pewnym lewico-wym etosem, który nabrał zupełnie niezwykłego wyrazu dzięki temu, że stał się wyzwaniem dla środowiska katolic-kiego, związanego z Kołem Znaku, KIK-u i pismami taki-mi jak „Więź” czy „Tygodnik Powszechny”. To środowisko, choć „z innej bajki”, również miało pewną licencję na dzia-łanie, dzięki decyzji podjętej w ’ r., że jednak założy swo-je koło posłów, mimo ryzyka, iż będzie w ten sposób legity-mizować system, którego nie akceptuje. Marcowe prześla-dowania studentów, połączone z wątkiem antysemickim, postawiły je przed pytaniem, jak długo można żyć w takiej dwuznaczności. Decyzja była trudna, bo chodziło nie tylko o koniec przywilejów, np. związanych z byciem posłem, ale i o utratę pewnej przestrzeni działania, bo można było coś dobrego robić np. poprzez interwencje poselskie. Partia narzucała dylemat: nie trzeba robić demonstracji, stawiać spraw na ostrzu noża i wszystko stracić, bo system można naprawiać, odwołując się do realizmu – w praktyce jednak konkurującego z uczciwością...

Mam wrażenie, że w Marcu pojawiła się decyzja o od-wróceniu się środowiska KIK-u od systemu, powiedze-niu: non possumus. Ta kwestia była dla wspomnianego środowiska probierzem chrześcijaństwa i wiarygodności trudnej decyzji o współpracy z PRL-em z okresu Paź-dziernika. Jak już mówiłem: choć młodzieżowi „koman-dosi” i ludzie koła „Znak” czy KIK-u to były środowiska intelektualne, nie doktryna była tam najważniejsza. Boh-dan Cywiński napisał wtedy „Rodowody niepokornych”. Niepokorność, a więc i honor i uczciwość i gest niezgody jako ich wyraz. Zatem patrzyłbym na Marzec w katego-riach moralnych i nie podkreślał różnic filozoficznych czy politycznych.

Ciekawi nas Pańska ocena długofalowych skutków politycznych Marca – np. tego, jakie miał znaczenie dla faktu powstania opo-zycji oraz dla jej kształtu.

W. G.: Jak już wspominałem, nastąpiło niejako spotka-nie środowisk o rodowodzie marksistowskim i katolickim. To była nowa jakość, której efektem było powstanie, po okresie okropnej depresji w pierwszej połowie lat ., Ko-mitetu Obrony Robotników a potem instytucji doradców „Solidarności”. Mam wrażenie, że pod względem politycz-nym ton nadawali ci, którzy wyrastali z nurtu marksistow-skiego, ale sens nadawała strona chrześcijańska. To oczy-wiście była dość specyficzna część Kościoła, określana jako „katolewica”, zafascynowana np. Maritainem, mająca do problemów społecznych podejście mało w nim dotychczas

54

55

obecne, pod wieloma względami zbliżone do marksistow-skiego. Niezależnie jednak od tego, co prywatnie myśleli wszyscy ci ludzie, realną treścią tego ruchu oraz tym, co określało jego produktywność polityczną, był jego aspekt chrześcijański; takiego charakteru nabrała także „Solidar-ność”, w której elementy religijne były bardzo ważne.

Tłem, które nadawało dwuznaczność temu procesowi, była reszta Polski, w znacznej części milcząca – dlatego, że dla niej nie miał on sensu. Władza była zbyt silna, sytuacja geopolityczna jednoznacznie niesprzyjająca, motywacje i nadzieje Październikowe – naiwne. Wyrastała ona z ru-chów społecznych czy formacji politycznych, które zostały zniszczone w latach . lub się z nimi identyfikowała. Ich stłamszenie było toksyczne dla całego społeczeństwa. Przy-musowe wycofanie pozbawiało niezbędnych doświadczeń praktycznych w życiu publicznym i polityce. Kiedy dziś narzekamy na niedojrzałe, aintelektualne nawiązywanie do tradycji przedwojennej, czy to do Dmowskiego czy do Piłsudskiego, to wynika to właśnie z tego.

Na początku wspomniał Pan, że środowisko „komandosów” było jedynie częścią pewnego ogólnopolskiego procesu.

W. G.: Jest pewien problem moralny, coś dwuznacz-nego, kiedy mówi się tylko o „komandosach” i o wydarze-niach, które miały miejsce w Warszawie. Znów, nie mó-wię tutaj o poglądach, ale o tym, że w tym niezwykłym geście miała udział dość duża część młodzieży akademic-kiej, ale także szkolnej i robotniczej – a my być może za-pominamy o tych ludziach. Co miałoby znaczyć pamię-tanie o nich – nie wiem. Może powinniśmy mówić nie tylko o sobie.

Niezwykle ważnym aspektem Marca była kwestia antysemicka, o której dotychczas w ogóle nie rozmawialiśmy.

W. G.: Marcowa kampania antysemicka odwoływała się m.in. do tego, że wśród nas było dużo osób pochodze-nia żydowskiego. Ta kampania była ważnym elementem procesu spełniania się komunizmu. On się już w bardzo drastyczny sposób spełnił, w Sowietach czy podczas ter-rorystycznych działań w latach .i . również w Polsce, ale teraz miał spełnić się w swojej istocie – władzy pełnej. Spełnić poprzez naruszenie ostatnich tabu, które miał, zwłaszcza w Polsce: tabu moralnego – że antysemityzm jest niezgodny z lewicowością, a socjalizm nie może być narodowy; tabu ideologicznego – że jest jakaś doktryna, marksizm, która oficjalnie obowiązuje. System miał do-tychczas w Polsce trudności z otwartym zaatakowaniem Żydów – nie mógł więc do końca swobodnie manipulo-wać w dziedzinie ludowych resentymentów. Miał rów-nież trudności z ignorowaniem własnych założeń ideolo-gicznych – nie mógł do końca swobodnie manipulować w dziedzinie idei i rozwiązań społecznych.

Brutalność akcji antysemickiej była wówczas szcze-gólna, czego sobie wtedy nie uświadamiałem do końca. Te problemy są żywe i dzisiaj – proszę spojrzeć na dyskusję o Jedwabnem czy o ostatniej książce Grossa, a to było lat po wojnie, żyli jeszcze i byli czynni dawni szmalcowni-

cy. Urządzono manewry na najwrażliwszych elementach tkanki moralnej Polski, w celu zniszczenia jej do końca – po to, aby system władzy uzyskał pełnię operatywności.

Chciałem zapytać o to, co się stało ze środowiskiem „koman-dosów”. Ze znanych mi relacji oraz tego, co Pan mówi, odno-szę wrażenie, że było ono wobec siebie lojalne, miało poczucie wspólnoty – do czasu zmiany ustroju. Czy wtedy znaczenie za-częły mieć różnice ideowe, a może istotniejszy był sposób uczest-nictwa w transformacji, w której część marcowych kontestato-rów odegrała bardzo istotną rolę?

W. G.: Nadawanie istotnego znaczenia podziałowi na odgrywających ważną rolę i pozostających w cieniu, uznał-bym za mistyfikację, natomiast rzeczywiście w momencie przełomu różnice polityczne unaoczniły się i w środowi-sku się liczą. Przemiany, których byliśmy świadkami i któ-rym ton nadawała część środowiska opozycyjnego wyro-słego poprzez KOR z opozycji uniwersyteckiej i KIK-u, miały charakter liberalny w kategoriach ekonomicznych i społecznych. Przyznam, że byłem i jestem zwolennikiem tego rodzaju przekształceń jako kierunku – inna sprawa to sposób, w jaki zostało to zrobione. Równocześnie jednak mieliśmy do czynienia z wyraźnym votum separatum wo-bec tej linii przekształceń, w postaci propozycji lub prze-stróg lewicowych, mam tu na myśli środowiska lewicowe (odrodzony PPS, Unia Pracy) z Karolem Modzelewskim, Ryszardem Bugajem, Janem Józefem Lipskim.

Z różnych powodów opcja lewicowa dawnej opozycji nie tylko nie doszła do głosu jako wyrazisty czynnik zmia-ny, ale nawet jako silna opozycja. Stawiane są zarzuty, że mamy tu cechy zmowy i zdrady. To znaczy, że liderzy nur-tu liberalnego, mając w rękach władzę i „Gazetę Wyborczą”, choćby dla zasady nie doprowadzili do dyskusji nad tymi dwoma opcjami i patronowali przekształceniom przez za-skoczenie.

Moim zdaniem, mieliśmy do czynienia z liberalnym tonem przemian, który autentycznie przenikał liderów zmiany, ale i został przyjęty szerzej czy to jako własny, czy też, a to już gorzej, jako nieuchronny w środowisku dostatecznie szerokim, żeby zmiany takie przeprowadzić w stopniu obserwowanym obecnie. Wiemy również, że ten charakter zmiany przyjmowany był również stosunkowo szeroko jako zło, na które nie ma rady.

Zarzut, jaki stawiałbym i jaki się stawia czy to liderom zmiany liberalnej, to okoliczność, że zmianie tej towarzy-szył brak zaufania. Właśnie dlatego miała cechy zaskocze-nia. Ale też sposób jej przeprowadzenia przyczynił się do dalszego zmniejszenia się poziomu społecznego zaufania.

Moim zdaniem osią kontrowersji nie był dylemat: ry-nek czy socjalizm lub zmiana czy brak zmiany, ale czy zmiana prowadzona jest w trybie manipulacyjnym, czy ne-gocjacyjnym. Czy produktem zmiany jest wzrost zaufania społecznego, czy jego redukcja, czy powstaje infrastruktura instytucjonalna zdolna do prowadzenia kolejnych zmian.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, stycznia r.

56

Chwila oddechu

57

Jakie czynniki decydują o tym, że niektóre sporty tradycyjne są dalej uprawiane, a nawet dokonują ekspansji (np. zostają włą-czone do programu olimpiad)?

Wojciech Lipoński: Jako pierwsza narzuca się kwestia tego, w jakich warunkach dana dyscyplina może być upra-wiana. Sporty piłkarskie – wszędzie, ale uprawianie spor-tów zimowych w Afryce trudno sobie wyobrazić. Drugi ważny czynnik, to uniwersalność danego sportu, czyli to, jak apeluje on do każdej wyobraźni i poszczególnych spo-sobów pojmowania świata. Przykładowo, są narody, do których nie przemawiają azjatyckie sporty walki, które nie lubią i nie umieją ich uprawiać lub jest im to zabronione, np. przez system autorytarny. Trzeci czynnik, to wola spo-łeczeństwa, aby dany sport upowszechnić. Taekwon-do, narodowy sport Korei, przyjął się w świecie nie dlatego, że „samorzutnie” się spopularyzował. Stało się tak, ponieważ Koreańczycy włożyli w to mnóstwo energii, przez ponad lat drukowali podręczniki w różnych językach, kręci-li filmy, kształcili trenerów w językach obcych i wysyłali ich w świat, co było subsydiowane w ramach propagandy politycznej tego kraju, który chciał dać coś światu. W koń-cu doprowadzili do tego, że mało kiedyś znany koreański sport znalazł się w programie olimpijskim.

Czasem zwykły przypadek, np. migawka medialna, de-cyduje, że ktoś zainteresuje się danym sportem. Szwedzkie kubb, prosty, powiedziałbym nawet prymitywny rodzaj krę-gli, nagle stał się tak popularny, że nawet w Australii powstał związek uprawiających tę dyscyplinę. Inny przykład to cho-dzenie z kijkami narciarskimi bez śniegu i bez nart (nordic walking), również dość prymitywy sport, ale telewizja po-kazała go jako coś nowego i jako nowość się przyjmuje.

Każdy sport znajdował się kiedyś w stadium początko-wym, był znany tylko w obrębie jednego kraju czy wręcz

jednej wsi. Niektóre powstały w oparciu o obserwacje lu-dowe, inne – „na zamówienie”, jak koszykówka czy siat-kówka, które stworzono w college’u w Springfield w Sta-nach Zjednoczonych. Dyrektor wezwał młodego nauczy-ciela, Jamesa Naismitha, i powiedział: „proszę wymyślić za-jęcie sportowe dla studentów, ma spełniać takie a takie wa-runki, a jak pan to rozwiąże, jak duża będzie piłka, boisko, ilu graczy – to jest wszystko pana sprawa”. To są sporty powstałe w duchu filozofii tzw. muskularnego chrześcijań-stwa (muscular Christianity), wychodzącego z założenia, że przez sport można trafić do każdej „działki” osobowości ludzkiej. Zasada fair play może pomóc kształtować etykę, sporty drużynowe – umiejętność współdziałania, wysiłek podczas treningów – silną wolę itd.

A jakie czynniki decydują, że tradycyjne sporty są wypierane przez te „globalne”?

W. L.: To pochodna tych samych czynników, o których mówiłem, jak to, że niektóre dyscypliny mają w sobie wię-cej pierwiastka uniwersalnego. To jednak nie wszystko. Są sporty, o które dba międzynarodowy związek sportowy, żeby się rozwijały, nie jest natomiast zainteresowany pod-trzymywaniem lokalnych ich odmian.

Przykładem może być amerykańska koszykówka. „Grę w kosza” znały różne kultury, w Europie jeszcze w XIX w. powstały gry bardzo podobne, jak niemiecki czy holenderski korbball. Rozmaitych gier, gdzie piłkę wrzuca się do kosza według różnych zasad, jest na świe-cie, moim zdaniem, odmian (np. horseball, rozgrywany na koniach). Pozostają w cieniu, ponieważ amerykańską wersją koszykówki zajmuje się bogatszy związek, jest ona bardziej atrakcyjna medialnie, co zapewnia tamtejsza liga i telewizja, które swoją siłą niejako narzucają światu pew-ną wizję. Polska dziewczyna nie będzie grała w nieznany u nas netball, kiedy codziennie widzi w telewizji amery-kańską koszykówkę.

Na tym właśnie polega globalizacja wielkich sportów międzynarodowych. One kiedyś były tak samo mało zna-ne jak każde inne, jednak ekonomia i media powodują, że rozwijają się, a biedny sport regionalny, mniej znany, nie ma szans. Stąd pojawił się ruch obrony sportów tradycyj-nych pod auspicjami UNESCO, w którym biorę udział.

Sporty patriotyczne i globalne

– z prof. Wojciechem Lipońskim rozmawia Wioleta Bernacka

FOT.

B. R

OG

ALEW

ICZ

56

Chwila oddechu

57

Jak duży jest wkład Polski we współcześnie uprawiane dyscy-pliny sportowe?

W. L.: Jeśli chodzi o udział Polski w kategoriach mię-dzynarodowych, to jest on żaden. Chłopi norwescy ska-kali z usypanej skoczni na zboczu góry i cały „sportowy geniusz”, tkwiący w narodzie norweskim, spowodował, że dzisiaj jest to sport olimpijski i skaczą przedstawiciele wszystkich krajów, które mają zimę. Szkoccy chłopi grali kamieniami suwanymi po lodzie, a dziś tzw. curling jest sportem olimpijskim. Angielska piłka nożna, niemiecka piłka ręczna czy cała plejada odmian kręgli w różnych krajach – to wszystko były zabawy regionalne, a teraz są znane na całym świecie i przysparzają poszczególnym narodom swoistej renomy. Nas, Polaków, w tym gronie nie ma. Kiedy pojawiła się kolej, radio i telewizja, a wraz z nimi szansa wyjścia w świat, nie umieliśmy jej wykorzy-stać, choć mieliśmy kiedyś piękne staropolskie gry i spor-ty! Jako naród nie potrafiliśmy się zdobyć na to, żeby któ-ryś z nich przyjął się w świecie.

Około połowy XIX w. Polacy stanęli przed pytaniem, co zrobić ze swoimi grami ludowymi. Aby któraś z nich zyskała status sportu międzynarodowego, trzeba było do-pracować sprzęt, zuniwersalizować przepisy różnych re-gionalnych odmian tej samej gry, w końcu napisać jakiś podręcznik itp., co wymaga pewnego wysiłku, choć nie gwarantuje sukcesu. Polscy działacze sportowi – „Soko-ła”, towarzystw sportowych warszawskich, krakowskich i poznańskich – poszli po najmniejszej linii oporu. Po co przerabiać polskiego rochwista, czoromaja czy grele, jeśli mamy do dyspozycji szwedzką gimnastykę, angiel-ską piłkę nożną, francuską szermierkę, niemiecką piłkę ręczną – szczypiorniaka, po co robić coś swojego, skoro wokół w świecie wszystko jest gotowe? W ten sposób za-przepaszczono szansę na wyjście w świat z polskim dzie-dzictwem. Dzisiaj, gdy w Polsce jest coś nie tak, nie tylko w sporcie, to pocieszamy się, że przynajmniej Albania jest wciąż za nami. Tymczasem ona ma co cztery lata igrzyska sportów narodowych, a my jesteśmy w światowym ogonie,

jeśli chodzi o kreowanie własnego sportu. Coś znaczymy w muzyce, malarstwie, literaturze czy nauce, mamy kilku noblistów, tymczasem z niewielkimi wyjątkami polski sport okazał się dziedziną nietwórczych ludzi.

Nie ma wyjątków od tej reguły?

W. L.: Są, na przykład Waldemar Robakowski, który jeszcze przed II wojną światową z obserwacji gry rybac-kiej – rybacy naprawiali sieci nad jeziorem i dla zabawy rzucali bojami przez dziurawe sieci – zrobił piękną grę, pierścieniówkę. To może być pierwszy polski sport znany w świecie i już trochę jest. Pokazywałem go na między-narodowych imprezach, na światowym kongresie TAFI-SA – Sportu dla Wszystkich, gdzie mieliśmy tylko godzinę, a widzowie szturmujący boisko tak się tym rozbawili, że grali pięć...

Na AWF w Poznaniu zrekonstruowaliśmy gier, choć kładziemy nacisk na pierścieniówkę. Było wiele proble-mów, np. ze sprzętem, jak siatka z trzema dziurami, ale dzięki wytwórni NETEX państwa Podszusów z Węgrowa otrzymaliśmy pierwsze siatki za darmo i teraz za minimal-ną zapłatą wykonują je oni każdemu zainteresowanemu. Pierścieniówka jest bardzo atrakcyjną grą, atrakcyjniej-szą niż siatkówka, bo siatkówka to łupanie piłki na boisko przeciwnika, tak aby nie odebrał, w sumie dość prymityw-na gra. A w pierścieniówce trzeba piłkę przebić przez jeden z okrągłych otworów w podobnej na pozór siatce – to tro-chę trudniejsze, ale i ciekawsze.

Czy państwo polskie wspiera takie działania?

W. L.: Ministerstwo popiera nasze działania i naprawdę pomaga. Problem natomiast w tym, że przez ostatnie lat było sześciu ministrów sportu. Co z którymś coś ustaliłem, to już był inny i musiałem rzecz „nawijać” od nowa. Teraz będę się starał dotrzeć do nowego szefa resortu i przeko-nać go, że Polska zasługuje nie tylko na Stadion Narodowy. Boję się, że piłkarskie Mistrzostwa Europy tak wydrenują finanse polskiego sportu, że na sporty tradycyjne, które chcę rozruszać, nie starczy. Piłka nożna to opętańczy sport, którego nie cierpię, gdyż globalizuje kulturę, a powstające wokół niej negatywne zjawiska, np. chuligaństwo stadio-nowe, przenoszą się na inne sporty.

Jak duża część polskich sportów tradycyjnych przetrwała do dnia dzisiejszego i w jak autentycznej formie?

W. L.: Sport o nazwie rochwist – forma wyścigu konne-go lub pieszego na wzgórzu, najdłużej utrzymał się w La-skowicach pod Wrocławiem. To najstarszy opisany sport w Polsce, który występuje już w kronikach Kadłubka i Dłu-gosza, znajdziemy go u Kolberga i w słowniku Łukasza Go-łębiowskiego „Gry i zabawy różnych stanów” z r. Gdy skończyła się II wojna światowa, Polaków tam mieszkają-cych uznano za Niemców i wyrzucono. Kiedy pojechałem do Laskowic kilka lat temu, nikt tam nie słyszał o rochwi-ście. Ta miejscowość może być symbolem tego, jak dbali-śmy o naszą tradycję...

Prof. Wojciech Lipoński (ur. 1942) – anglista, historyk i popularyzator sportu. Profesor Uniwersytetu im. A. Mickiewicza i Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu, wykładał na uczel-niach zagranicznych, m.in. w USA i Korei Płd. oraz na Międzynaro-dowej Akademii Olimpijskiej. Był ekspertem przy Komitecie Orga-nizacyjnym Igrzysk Olimpijskich w Seulu. W przeszłości z dużymi sukcesami uprawiał lekkoatletykę, m.in. dwukrotnie był rekordzistą Polski w sztafecie 4 x 400 m, w tej samej konkurencji zajął dru-gie miejsce w Pucharze Europy (1965). Autor wielu książek, m.in. „Sport-literatura-sztuka”, „Polska a Brytania”, „Humanistyczna en-cyklopedia sportu”, „Dzieje sportu polskiego”, „Olimpizm dla każ-dego. Popularny zarys wiedzy o historii, organizacji i filozofii ruchu olimpijskiego”, „Encyklopedia sportów świata” (przetłumaczona na wiele języków), „Narodziny cywilizacji Wysp Brytyjskich”, „Dzieje kultury brytyjskiej”, „Rochwist i palant – studium etnologiczne daw-nych polskich sportów i gier ruchowych”.

58

Chwila oddechu

59

Na szczęście polskie sporty tradycyjne przetrwały tu i ówdzie, np. na Podhalu mamy wyścigi kumoterek. Ludo-we sporty można wciąż spotkać głównie w pojedynczych wsiach, a ich tradycja często sięga średniowiecza. W Bu-kowcu Górnym jest bieg z kołatkami, w Grabowie k. Łęczy-cy – palant, gra odzwierciedlająca podział na niebo i pie-kło, zresztą większość sportów ludowych ma konotacje re-ligijne. W Grabowie od kilkuset lat w palanta gra się w spe-cjalnie obchodzony trzeci dzień Świąt Wielkanocnych, co szanowały nawet władze PRL. Uroczystość ma charakter celebry religijnej, odprawiana jest specjalna msza z kaza-niem na temat palanta.

Swego czasu palant był jedyną polską grą, która miała ligę. Niestety, w r. Polski Związek Palanta Sportowego zaczął rozpowszechniać grę w baseball i soball, tj. bardzo podobną grę, różniącą się liczbą baz, zasadami punktacji itp. Co to za kraj, jaki to patriotyzm organizacji sportowej, skoro ruguje się polską grę i na jej miejsce świadomie wprowadza amerykań-ską? To jest patriotyzm, którym my się tak chwalimy?

Niektórzy tłumaczą zanik polskich sportów także zaborami czy okresem PRL.

W. L.: Pod zaborami było i jest wiele europejskich na-rodów, jak np. Baskowie, Walijczycy czy Szkoci. Im to wca-le nie przeszkodziło. Odwrotnie – oni chcieli poprzez sport pokazać, że są silni biologicznie, niezależni od zaborcy. W Irlandii, która była pod zaborem mniej więcej tyle lat, co Polska, w największej organizacji sportowej, Gaelic Athletic Association, aż do r. panował zakaz uprawiania angiel-skich sportów. Baskowie rozwinęli w niewoli kilka sportów o zasięgu międzynarodowym, jak pelota, która w Ameryce Południowej konkuruje z piłką nożną, a w niektórych kra-jach, np. na Kubie, z nią wygrywa. Inne narody ucisk zdo-pingował do tego, żeby podtrzymać biologiczną prężność i pokazać swoją oryginalność, natomiast Polacy właściwie tylko w sporcie odrzucili własną tradycję i wprowadzili obcą. Co więcej, miały w tym swój udział, istniejące do dzi-siaj, Ludowe Zespoły Sportowe. Można by rzec, że były ra-czej antyludowe, bo ze względu na samą nazwę powinny się szczególnie interesować tradycyjnymi sportami wiejskimi, a więc ludowymi, a one wykorzeniły je ze wsi, wprowadza-jąc tam sporty miejskie, jak kolarstwo czy piłka nożna.

Jak silny jest światowy ruch na rzecz ocalenia sportów trady-cyjnych?

W. L.: UNESCO uchwaliło Kartę Sportów Tradycyj-nych, która zaleca poszczególnym rządom opiekę nad nimi. Ruch sportów tradycyjnych jest, rzecz jasna, nie-porównanie słabszy niż wielkich sportów międzynarodo-wych, ale rośnie w siłę. Mam zresztą w związku z tym także i pewne obawy – że niektóre tradycyjne sporty staną się kosmopolityczne i zatracą swoją tożsamość.

Dobrze jednak, że taki ruch istnieje. W Polsce jego ośrodkiem jest AWF w Poznaniu, pomaga ministerstwo, od czasu do czasu Towarzystwo Krzewienia Kultury Fi-zycznej. Powoli coś się rusza, wychodzi z powijaków zwłaszcza pierścieniówka – co roku jest międzynarodowy

turniej w Poznaniu, rozgrywany między uczestnikami Fe-stiwalu Folklorystycznego – Tańca i Kultury Ludowej, któ-ry organizuje właśnie AWF.

Którą dyscyplinę można uznać za narodowy sport Polaków? Czy taką rolę może pełnić dyscyplina wywodząca się z inne-go kraju, a jeśli tak – jakie ma to konsekwencje dla tożsamości i dziedzictwa kulturowego narodu?

W. L.: Czasem się mówi, że sportem narodowym Pola-ków jest piłka nożna czy jeździectwo, ale to jest prymitywne uproszczenie. Sport narodowy to taki, który powstał w ob-rębie danego narodu i moim zdaniem nie wolno tak nazy-wać czegoś, co wymyślili inni, bo co to za narodowa zasługa w samym uprawianiu? Weźmy jeździectwo. Mamy tradycje polskiej jazdy – husarię, ułanów – ale np. Anglicy ze swo-jej tradycji jeździeckiej zbudowali formułę jeździectwa an-gielskiego, do którego dużo wprowadzili Hiszpanie i Włosi, jest też francuska szkoła jazdy. A polskiej – nie ma. Nawet z własnej, bogatej tradycji jeździeckiej nie umieliśmy stwo-rzyć własnego sportu! Był nim rochwist, a także tzw. wyści-gi włościańskie, które malował jeszcze January Suchodolski w połowie XIX w. – gdzie to wszystko jest? Obecnie stoso-wane u nas stroje, nazewnictwo itp. pochodzą z Anglii.

Szermierka – też rzekomo wielkie tradycje, ale konku-rencja szermiercza, która nazywa się szabla, oparta jest na tradycjach szabli węgierskich, a nie polskich. To się przejawia w różnych rzeczach: w nazewnictwie i terminologii fachowej, wziętej z danego języka, w sposobie organizacji, w zasadach, które się wywodzą z danego kraju, w sprzęcie zaczerpniętym z jego tradycji itd. Wpływ sportów w poszczególnych krajach widać najlepiej w języku: futbol, golkiper – wiadomo, z jakie-go kraju to przyszło. Nie ma w międzynarodowym obiegu polskiej terminologii, bo nie ma żadnego polskiego sportu.

Sport jest zatem jednym ze wskaźników rozwoju kulturowego?

W. L.: Na ogół postrzega się jego rolę z tradycyjnych punktów widzenia, np. mówi się o podtrzymaniu zdro-wotności i sprawności potrzebnych w wojsku i pracy itd. To są jednak czynności służebne, sport spełnia tu rolę narzędzia. Forsuję pogląd, że sport jest pewną działalno-ścią kulturalną człowieka samą w sobie, gdy on odnajduje siebie, sprawdza swoje ciało, siłę, wolę. Odgrywa też dużą rolę w innych dziedzinach kultury, np. gdy na jego temat powstaje literatura czy malarstwo. Najbardziej popularny zbiorek poezji polskiej za granicą to tomik poezji sporto-wej Kazimierza Wierzyńskiego pt. „Laur olimpijski”, któ-ry otrzymał złoty medal na olimpiadzie w Amsterdamie w r. To był nb. pierwszy polski złoty medal w ogóle – taka była wówczas idea, że konkurencje artystyczne były traktowane tak samo, jak czysto „mięśniowe”. To jest też dowód, że sport to nie tylko wyścigi na stadionie, lecz cała sfera kultury, w której sława Polski trwa trochę dłużej niż świadomość, że jakiś bokser wygrał walkę w Tokio.

Dziękuję za rozmowę.

Poznań, stycznia r.

58

Chwila oddechu

59

Był tu Liczyrzepa...

1.Scena

Kotlina Jeleniogórska, stanowiąca zachodnią część Su-detów, liczy ok. km. Od północy granicę jej wytyczają Góry Kaczawskie, od wschodu przepiękne Rudawy Jano-wickie, od południa Karkonosze, od zachodu zaś odradza-jące się po niedawnej klęsce ekologicznej – Góry Izerskie.

Mitycznym panem tych ziem był Liczyrzepa (in. Rze-piór), z niem. Rübezahl. Czesi, wśród których podanie o Rzepiórze się narodziło, zwali go Krkonoš. Zalewał on sztolnie, porywał ludzi, straszył wędrowców. Panował nad Sudetami i górskimi kotlinami, póki nie zmienił się typ ludzkich wyobrażeń. W niemieckim Görlitz poświęcono mu placówkę muzealną (www.ruebezahl-museum.ch).

Stolicę regionu założył, przygotowując się do najazdu na Czechy, Bolesław Krzywousty. Było to w roku .

Jelenia Góra zaistniała na szlaku kupieckim do Czech i Niemiec, prosperity przeżyła w wieku XIV, za panowania książąt świdnicko-jaworskich. Potem jako wiano Anny Piastówny dostała się południowym sąsiadom. Z końcem wieku XV miasto „wyszło” poza swe mury obronne. Znisz-czone podczas wojny -letniej (w r. pożar strawił właściwie całość zabudowy), rozkwitło ponownie dzięki tkactwu dopiero po roku , gdy znalazło się w grani-cach Królestwa Prus.

Przed II wojną najbardziej znana postać Jeleniej Góry (Hirschberg i. Rsgb.) to pilotka – Hanna Reitsch. Od maja r. gród pozostaje znów w granicach Polski. W chwili wej-ścia do miasta Armii Czerwonej – liczył on ok. tys. miesz-kańców. W latach powojennych – nim wyruszył za Wielką Wodę – spędził tu młodość wybitny pisarz, Jerzy Kosiński.

Dzisiejsza Jelenia Góra kojarzy się głównie z Festiwa-lem Teatrów Ulicznych, polską szkołą fotografii elementar-nej, pięknymi podcieniami Rynku (zwanego Placem Ratu-szowym) i powodzią roku . Do tego niewykorzystana szansa „wojewódzkości”, kryzys w ruchu turystycznym, który złote lata przeżył w latach . wieku XX oraz stała lewicowość elektoratu, choć starzy towarzysze i ich dzieci są teraz wzorowymi „liberałami”.

2.Na scenę wkracza aktor

Rodzice Grzegorza Jędrasiewicza przybyli do miasta nad Bobrem z okolic Bełchatowa. Grześ urodził się w roku , reprezentując pierwsze polskie pokolenie regionu po kilku-set latach naszej narodowej nieobecności w Karkonoszach.

– „Zawsze chciałem mieć coś wspólnego z dziełami ar-tystycznymi albo – duchownymi! Od czasów szkoły średniej najbliższym mi medium twórczym był prawdziwy, klasyczny teatr. I czekałem na powołanie. Nie przyszło”.

Od czwartego roku życia do początku lat . tańczył w Zespole Pieśni i Tańca „Jelenia Góra”, związanym z Miej-skim Domem Kultury. Zespół składał się z osób dorosłych. Dzieci było dwoje – Grzegorz i jego koleżanka – stanowiły więc swego rodzaju rodzynki w cieście. – „Bywało, iż tań-czyliśmy na imprezie pierwszomajowej. Guzik mnie obcho-dziło, jaki nade mną sztandar, cieszyłem się, że otwieram po-chód”. W MDK Jędrasiewicz należał również do chóru – ze wszystkich form muzycznych do dziś najbardziej przeży-wa śpiew chóralny, zwłaszcza cerkiewny.

Maturę zdobył w Cieplicach (od lat część Jeleniej Góry). Jest bowiem absolwentem Zespołu Szkół Rzemiosł Arty-stycznych, o specjalności „tkacz maszynowo-ręczny”. – „Po maturze marzyłem o »Śląsku« lub »Mazowszu«. Osiem dni przed egzaminem do »Mazowsza« złamałem nogę. A tak chciałem spotkać się z Mirą Zimińską-Sygietyńską...”. Zamiast w „Mazowszu”, po powrocie do zdrowia znalazł się w Stu-dium Wychowania Przedszkolnego, jako jedyny chłopak na roku. Zawód nauczyciela przedszkola jednak zdobył. Próbo-wał też szczęścia w Teatrze Animacji – podczas rekrutacji do-tarł aż do... sekretariatu. Zobaczył bowiem po drodze próbę na scenie i stchórzył. W środowisku ludzi teatru Jędrasiewicz tkwi jednak po uszy. I nie jest mu z tym chyba najgorzej.

Lech L. Przychodzki

GRZ

EGO

RZ JĘ

DRAS

IEW

ICZ

W B

WA

JELE

NIA

RA. F

OT.

LECH

„LEL

E” P

RZYC

HODZ

KI

60

Chwila oddechu

61

W międzyczasie myślał o klasztorze – praktyki religijne były i są mu bliskie. – „Nigdy nie zarzekałem się, iż nie zostanę księdzem, teraz też, ale w tym wieku?” – śmieje się Grzesiek, podczas gdy o piętro wyżej zaczyna się mniej oficjalna część jubileuszu Jurka Jakubów. Jędrasiewicz już tam miał swoje pięć minut, teraz rozmawiamy. – „W większości jeleniogór-skich spotkań katolickich uczestniczyłem sam – mnóstwo ludzi starych, a ja jeden – młody. Dopiero podczas zjazdów w Czę-stochowie zobaczyłem, że nie jestem żadnym wyjątkiem”.

3.Aktor gra Szwejka

Jędrasiewicz został już „panem przedszkolankiem”, gdy przypomniała sobie o nim Wojskowa Komenda Uzu-pełnień. Znaleziono mu miejsce odpowiednio dalekie od domu – wylądował w lotniczej szkółce w Mrągowie, by potem służyć w Malborku (lata -). – „W linii prostej miałem do Jelonki km. Mogli dać mnie bliżej, ale prakty-kujący katolicy nie byli dobrze widziani w szeregach LWP”.

Nie istniały powody, by Grzegorzowi wlepiać służbowe kary, ale jego postawa kłuła w oczy oficerów. – „Polityczny za każdym razem mnie pytał: Jędrasiewicz, czy wy musicie być tacy? Na to ja niezmiennie – A jacy mamy być?”. Raz tylko chciano go wrobić – ponieważ jako jedyny trzeźwy w świątecznym towarzystwie miał podobnie do kolegów czerwoną twarz (siedział akurat przy piecu) – oficer dy-żurny zameldował „gdzie trzeba”, iż śpiewał zbyt głośno kolędy. Pierwszą przepustkę spędził w Olsztynie na świę-ceniach kapłańskich syna znajomych. Święcił ówczesny bi-skup warmiński – Józef Glemp.

W r. Karol Wojtyła został papieżem. – „Wiedzia-łem, że Jan Paweł II przyjedzie do Polski, ustawiłem mój urlop tak, by się z nim spotkać na trasie pielgrzymki. Za-czynałem drugi rok służby, zarezerwowałem sobie na ten cel dwa tygodnie wolnego od wojska. A tu telefon z naczalstwa: Jędrasiewicz, NA PEWNO nie pojedziecie na przyjazd papie-ża!”. maja r. Grzesiek dostał rozkaz urlopowy. Już ogłoszono, iż Jan Paweł II rozpocznie pielgrzymkę w Pol-sce czerwca. Wówczas Jędrasiewicz miał być z powro-tem w jednostce. Przełożeni nie wiedzieli jednak tego, co ich Szwejk planuje – w całym kraju na trasie pielgrzymki trwały próby generalne przed wizytą Jana Pawła II. maja w Krakowie, potem w Jastrzębiej Górze czy Makowie Pod-halańskim. – „Wykorzystałem państwo i wojsko – pojecha-łem do domu, do Jeleniej Góry, tylko trasą nieco okrężną!”.

Gdy wrócił – nie wysyłano go na żadne służby. To upewniło Grzegorza, że coś jest nie tak, otrzymał rodzaj cichego aresztu domowego. – „Jakaś północ, pamiętam, a tu telefonuje dowódca pułku ( tysięcy ludzi pod nim!) i pyta wartownika, czy aby na pewno Jędrasiewicz jest już w łóż-ku... Wartownik zaraz przychodzi i pyta mnie: Co z tobą, Grzesiek, że dowódcę tak interesujesz?”.

Nasz Szwejk był honorowym krwiodawcą. Za ml krwi należały mu się dni urlopu. Oddał ml, powi-nien dysponować czterema dniami wolnego. Teoretycznie nie wolno było Grzegorzowi tego urlopu nie przyznać. W wojsku tymczasem przed wizytą papieża wprowadzo-no godzinę „W”. czerwca Jędrasiewicz zameldował prze-łożonemu, że należy mu się urlop. – „Stary dostał białej go-

rączki: Jak papież odjedzie, owszem, dostaniecie wolne. Teraz nie”. Szefostwo postawiło na swoim – dni przyznano mu od czerwca.

– „Na sam przyjazd Wojtyły ćwiczyliśmy wkładanie ma-sek. Włóż, zdejmij... Ze razy. Byłem w tym dobry. Zrobiłem swoje i pobiegłem do telewizora. Zdążyłem – Ojciec Święty akurat schodził po schodach z samolotu!”.

Ze względu na wykształcenie nauczycielskie, LWP musiało wypuścić Grześka jeszcze przed wakacjami. Tak stanowił jakiś przepis. Jednostkę pożegnał na św. Piotra i Pawła, czerwca roku. – „Pół godziny po opuszcze-niu koszar byłem już na mszy”.

4.A jednak sztuka…

Po wojsku czekała go zwykła praca. września r. zaczął wykonywać wyuczony zawód. – „W obecnym czasie to by się nie podobało – po kilku dniach wiedziałem, które dziecko nie ma ojca. Zabierałem też dzieciaki wszędzie. Kie-dy tematem zajęć była praca kolejarzy, maszerowaliśmy na dworzec PKP, studiowaliśmy rozkłady jazdy, przyglądaliśmy się pracy pań w kasach i JECHALIŚMY pociągiem!”.

Grzegorz do dziś cieszy się, iż mógł współuczestniczyć w rozwoju najmłodszych. grudnia r. poszedł, jak zwykle, do pracy. – „Przecież nie wypadało zostawić dzieci samych – ich rodzice mogli być internowani. W oknie mojej sali wisiała polska flaga – dyrektorka osobiście ją zerwała. No nic, ja z biało-czerwoną opaską robiłem swoje”. Z cza-sów początku stanu wojennego Jędrasiewicz pamięta jesz-cze jedno zdarzenie. – „Wybrałem się z moimi malcami na sanki. W mieście mijaliśmy zmarzniętych żołnierzy, a dzieci pytały: Proszę pana, czy to wojsko to Niemcy?”.

W roku trafił do SP nr w Jeleniej Górze, placów-ki o profilu muzycznym. Przyjęto go, ponieważ zgodził się śpiewać w chórze. Uczestniczył w połowie jednej próby – poziom muzyków go przeraził. Byli zbyt dobrzy. Dzieci, które uczył, śpiewały potem w chórze, jemu dano spokój. Ale w szkole pozostał.

Domyślano się lub nie – był człowiekiem pierwszej „Solidarności”. Nikt go nie zadenuncjował, choć poglądów nie starał się ukrywać. Inni mieli mniej szczęścia. Przez dwa lata ostro pracował nad sobą – pomiędzy a rokiem ukończył nie tylko studium teatralne, ale też Stu-dium Katechetyczne w Opolu.

Już dzięki pracy z przedszkolakami zyskał szacunek poprzedniej dyrektorki miejscowego Biura Wystaw Arty-stycznych. W r. otrzymał tam etat jako instruktor ds. oświatowych. Jeszcze przez rok pozostał na połowie etatu w podstawówce, po czym związał się wyłącznie z BWA, poza sezonem /, gdy nauczał religii, w I semestrze za darmo, bo wówczas nikt jeszcze nie planował katechez w siatkach oświatowych płac.

Przez długie lata Jędrasiewicz pracował z wszystki-mi grupami wiekowymi – od maluchów do maturzystów. Ostatnio „podzielił się” licealistami z nową koleżanką; przy-dział czynności Grzegorza obejmuje już tylko przedszkola-ków i uczniów szkół podstawowych. – „Wiesz, nie ma sztuki, która nie byłaby dla dzieci. One nie mają żadnych blokad, są najszczersze i autentyczne, bardziej od swoich opiekunów”.

60

Chwila oddechu

61

Takie podejście – człowieka wciąż otwartego do jeszcze otwartej młodzieży – musi procentować. Byłoby przesadą stwierdzenie, iż Grześ jest bożyszczem swych wychowanków, ale termin „autorytet” jest tu zupełnie na miejscu. Szczerość i autentyczne zaangażowanie w rozwój podopiecznych przekładają się na ich stosunek do wspól-nych zajęć, warsztatów, konkursów. Dziełem Jędrusiewicza są obozy plastyczne w Karpaczu, wypady w bliższy Jeleniej Górze teren, włóczęgi plastyczne po mieście.

Edukacja nie jest przez BWA Jelenia Góra, od kilku lat będące na wikcie samorządu, traktowana po macoszemu. Pieniędzy nie ma zbyt wiele, ba, los podobnych placówek w ex-wojewódzkich miastach w ogóle jest niepewny. Nie starcza złotówek na wiele ambitnych pomysłów ekipy Biu-ra – na razie jednak nie cierpi na przejściowym (miejmy nadzieję) stanie rzeczy pion edukacyjny.

Nie wszystkie dzieci tracą wzrok przed monitorami komputerów, niektóre wciąż wolą rozwijać bardziej twór-czą aktywność. Widać to na zdjęciach z archiwum jelenio-górskiej placówki: młodzież uczy się i jednocześnie nieźle bawi, malując – jak nasi prehistoryczni przodkowie – głazy nad Bobrem czy starając się zrozumieć i po swojemu zin-terpretować wieloznaczne motta kolejnych zajęć.

Do Grzegorza w stolicy Kotliny ludzie zwyczajnie przywykli. Jest barwnym elementem miasta, jego nie-odłączną częścią. Bierze udział nie tylko w edukacji pla-stycznej dzieci, ale też w życiu duchowym czy zwykłej,

sąsiedzkiej pomocy. Bez niczyich próśb, bez oficjalnego wolontariatu, opiekuje się słabszymi od siebie. Jędrasie-wicz wie – liberalizm rozrywa międzyludzkie relacje. Produkuje jednostki zdolne do konkurowania, ale nie do życia. Słabszym odbiera szanse i nadzieję. Proces taki trwa zarazem w mikro- i makroskali. Byłe siedziby woje-wództw: Legnica, Wałbrzych czy Jelenia Góra, coraz wy-raźniej tracą resztki dawnych pozycji na rzecz Wrocławia. Tam napływają pieniądze, tam lokowane są inwestycje, tam wreszcie uciekają – także z Kotliny Jeleniogórskiej – ci, którzy nie znajdują u siebie pracy albo nie godzą się na prowincjonalną bylejakość.

Złośliwy, mściwy Liczyrzepa powrócił w rodzin-ne strony. Może zresztą jedynie drzemał? Póki naiwni chcą powtarzać ekonomiczną baśń o samoregulującym się rynku – sztuka pozostanie jednym z rezerwatów tę-pionej (choćby niskimi płacami) myśli humanistycznej. O ile młodzież będzie do jej odbioru przygotowana – zwiększy swą elastyczność, otwartość na „innych”, łatwiej zrozumie siebie.

Popularyzatorów twórczości nigdy dość. To nie-wdzięczna praca na pograniczu feerii barw i szarości zwykłych dni. Dobrze, iż Grzegorz wciąż chce wyzwalać w młodzieży sferę ducha – jedyne wędzidło, jakie utrzy-mać może Krkonoša z dala od serca śródgórskiej kotliny.

ech . rzychodzi

Encyklopedia Wyrażeń Makabrycznych

11. Bieguny szczęścia

Na pytanie, czy w dzisiejszej cywilizacji istnieją socjo-logiczne kategorie ludzi szczęśliwych, nasuwa się sponta-niczna gromka odpowiedź: „Nie”.

Resztki szczęśliwych dzikusów tępi się niemiłosiernie, a ci, co się jeszcze ostali, i tak cierpią z powodu braku pusz-ki z coca-colą, która jest jedyną powszechnie rozpoznawa-ną nazwą na Ziemi. Mówimy oczywiście o dzikusach ma-jących dostęp do wody i żywności, bo o reszcie szkoda nawet mówić.

Sytuacja tak zwanej ludności cywilizowanej godna jest pożałowania z tysiąca powodów, których wymienienie za-jęłoby z kilkadziesiąt stron.

A jednak... a jednak miażdżącemu ściskowi szczęk nasze-go wspaniałego świata wymykają się dwie kategorie osób.

Jedną są posiadacze pustych kieszeni – czyli tak nie-przytomnie bogaci, że nie noszą przy sobie ani żadnych kart, ani komórek, ani dokumentów, najwyżej chusteczkę w butonierce. Obsługują ich osobiści sekretarze, niewi-doczni dla oka, zaś astronomiczni bogacze oddają się co najwyżej jakiemuś hobby oraz obgryzaniu owoców na prywatnych wyspach. Na brak wesołego towarzystwa nie narzekają, tyle że ich sekretarze muszą je dyskretnie na-być drogą kupna.

Drugą kategorią osób, które skutecznie zbiegły przed cywilizacją są... obszczymurki, również wchłaniające owo-ce, tyle że krajowe i w płynie.

Papierów osobistych i w ogóle żadnych nie posiadają, gdyż dawno je zgubili.

Za to nie są samotni i przebywają w wesołym towarzy-stwie, całkowicie darmowym. Kieszenie też mają całkiem puste, bo nawet jak ktoś coś tam wrzuci, zaraz to coś za-mienia się w płyn.

Cała reszta przeogromnej ludności świata, pomijając osoby czasowo porwane, cierpi nieopisane męki związane z mętnymi, sprzecznymi lub ukrytymi przed nią przepisa-mi urzędowymi, produkowanymi w zastraszającym tem-pie, z przeróżnymi PIN-kodami, z ogromną stratą czasu na kontakty z instytucjami, przeciąża swą pamięć mnóstwem terminów, a kieszenie kartami, notatkami, dokumenta-mi i terminarzami (w wersji papierowej i elektronicznej), wścieka się na nonsensy i niesprawiedliwości, brak jej czasu na wesołe towarzystwo, w kółko naprawia coraz więcej rze-komo niezbędnych sprzętów, a nawet owoce smakują nie tak, zarówno w postaci stałej, jak i płynnej.

aplo arud

Paplo Maruda

62

Chwila oddechu

63

Serce warszawskiej Pragi. Labirynt uliczek o starej, przedwojennej zabudowie. Obok Dworzec Wileński, kilkaset metrów dalej słynny „Różyc”. Miejsce nazywa-ne często Trójkątem Bermudzkim. Budynek z czerwonej cegły przy Inżynierskiej , podwórko dawnego magazy-nu mebli (potem firmy szkolącej psy), hala produkcyjna, rampa, boksy dla psów, schody przeciwpożarowe. Tak wygląda miejsce, które Stowarzyszenie Teatralne Remus obrało za siedzibę.

Wśród ludzi

Założone jeszcze w r. przez Katarzynę Kazimier-czuk, przez kilka lat wędrowało między Warszawą a zapo-mnianymi przez Boga i ludzi miejscami, takimi jak ma-zurskie popegeerowskie wsie. Remus korzystał z gościny w salach udostępnianych przez Centrum Sztuki Współ-czesnej, Teatr Węgajty, Odin Teatret, Teatr Akt, Teatr Aka-demia, Mazowieckie Centrum Kultury, czy też ze wsparcia władz lokalnych i miejscowych instytucji. Wszędzie tam starał się docierać do ludzi, którzy – z różnych powo-dów i w różny sposób – znaleźli się poza nawiasem spo-łeczeństwa goniącego za sukcesem. Od r. Stowarzy-szenie osiadło na stałe na warszawskiej Pradze.

Remus (nie mylić z mitycznym założycielem Rzymu), bohater młodopolskiego, kaszubskiego eposu, wędrowny sprzedawca książek, żyjący we własnym, odrealnionym świecie, zaludnionym pogańskimi bóstwami, bohaterami czasów minionych, demonami i zaklętymi królewnami, niemal niemowa, starał się realizować swoją wizję przez bezpośrednie działanie. Ta sama zasada przyświeca dziś stowarzyszeniu, które uznało Remusa za patrona.

Członkowie stowarzyszenia, realizując swoje pasje i umiejętności, starają się wnosić coś do społeczności, w której funkcjonują. Celem ich pracy jest animowanie kultury, która ma być czymś więcej niż tylko stwarza-niem okazji do spędzenia czasu w ciekawy sposób. Zgod-nie z ich wizją, teatr służyć ma inicjowaniu niezależnych procesów kulturowych w społecznościach lokalnych.

Wyciągnięta dłoń

Miejsce działania nie jest bez znaczenia i nie pozostaje bez wpływu na realizowany program artystyczny. Bowiem teatr – taki, jak rozumie go Remus – to nie tylko wystawia-nie sztuk, reżyserowanie spektakli i organizowanie ludziom wolnego czasu. Realizowanie prawdziwego teatru wyma-ga zaangażowania nie tylko ze strony aktora i reżysera, ale także widza, który wychodzi poza tradycyjną rolę i przestaje być jedynie biernym obserwatorem.

Poprzez taki styl pracy Remus wpisuje się w wywodzący się z tradycji Grotowskiego nurt zwany „Trzecim Teatrem”. Autor tego terminu, Eugenio Barba, tak oto przedstawia fi-lozofię Trzeciego Teatru: „W różnych krajach świata, zwłasz-cza wśród młodego pokolenia, kontaktowi z teatrem zaczęto przypisywać zupełnie nowe znaczenie: nie jest to już potrzeba oglądania teatru, lecz potrzeba tworzenia teatru, tworzenia nowych relacji łączących widza i aktora. Teatr rodzi się jako ekspresja małych grup, przedstawiając potrzeby i konflikty będące często udziałem tylko nielicznych. Istnieją one jednak pośród nas i dają o sobie znać. Grupy te wcale nie pragną słu-żyć wielkim hasłom, wielkim przesłaniom, wielkim debatom, lecz poszukują sposobów zetknięcia się jednostki z jednostką, odmiennego z odmiennym. Miejsce tradycyjnych treści teatru zajmują nie nowe treści, lecz nowe relacje, często trudne do odczytania. To, co się rodzi, to nie żaden »inny teatr«. To tylko nowe sytuacje zaczyna się nazywać teatrem”.

Tak widziany teatr staje się narzędziem służącym nawią-zaniu kontaktu z widzem, który przestaje być jedynie adresa-tem przedstawienia i staje się ważny nie mniej niż sam prze-kaz artystyczny. Środowisko społeczne i kulturowe, w którym teatr funkcjonuje, nabiera szczególnego znaczenia i wpływa w istotny sposób na kształt podejmowanych działań.

Nie dla snobów

Członkowie grupy mówią: „Na Pradze znaleźliśmy się nieprzypadkowo, ponieważ wywodzimy się z takiego nurtu teatrów, które powstały z potrzeby reagowania na otaczają-cą rzeczywistość. Jesteśmy tutaj nie z powodu tzw. »praskiej egzotyki« czy ciekawych postindustrialnych plenerów, które przyciągają tu większość artystów, ale dokładnie z powodu tej praskiej rzeczywistości, w której jest i ubóstwo, i bezrobo-cie, i patologie społeczne. Zazwyczaj teatr i grupy artystycz-ne tworzone w takich miejscach przypominają coś w rodzaju wyspy czy warowni, gdzie odbywają się spotkania artystycz-ne dla środowiska, które zajmuje się jakąś alternatywną czy wysoką kulturą, z towarzyszącym temu dreszczykiem emocji, związanym z praskim »dziedzictwem kulturowym«”.

Warszawska Praga od kilku lat zmienia bowiem swój charakter. Przybywa jej punktów, które zajmują coraz bar-dziej istotne miejsce na kulturalnej mapie stolicy. Jej przed-wojenna architektura i poprzemysłowe obiekty przyciągają artystów, malarzy i performerów, którzy osiedlają się tu i przenoszą swoje pracownie. Jak grzyby po deszczu powsta-ją nowe kluby, restauracje, galerie, puby. Prawobrzeżna część miasta staje się miejscem modnym, w którym „się bywa”.

Ewa Cylwik

Pierwszy „Trzeci Teatr”na Pradze

62

Chwila oddechu

63

Większość tej oferty kierowana jest jednak do odbior-ców „z Warszawy”. Przyjeżdżają tu zwabieni praską „egzo-tyką” i jej „szemraną” atmosferą. Remus, jako jedna z nie-wielu nowych inicjatyw, bardzo wyraźnie nakierowuje natomiast swoje działania na stałych, dotychczasowych mieszkańców dzielnicy. – „My próbujemy nawiązać kontakt z otoczeniem i dlatego staramy się nie oddzielać naszej pracy od tych miejsc, które są naokoło teatru i od tych ludzi, którzy tutaj żyją. Nie chcielibyśmy, żeby była to relacja natury koloni-zatorskiej” – tłumaczą swoją postawę członkowie zespołu.

Sztuka w mikroskali

Teatr i sztuka, wraz z szerokim spektrum różnorodnych działań, które zawierają się w tych pojęciach, stają się pomo-stem, drogą prowadzącą do miejscowej społeczności. – „In-teresuje nas wchodzenie w społeczności, w których pracujemy i ważne są dla nas pytania związane z naszym stosunkiem do otaczającej rzeczywistości” – mówią twórcy. Teatr jest dla nich także narzędziem kształtowania otaczającej rzeczywi-stości. Czy jednak świat da się zmieniać poprzez sztukę?

Remus nie stawia przed sobą tak szeroko pojętego celu. Zakłada działanie na lokalną skalę, a w tym co robi, kon-centruje się na tym bliskim i namacalnym kawałku świata, w którym zdecydował się funkcjonować. Jego misja to pró-ba zainteresowania ludzi z trudnych, często patologicz-nych środowisk, czynnym udziałem w kulturze. Adresata-mi jego oferty są najbliżsi sąsiedzi, mieszkańcy Pragi, przede wszystkim tutejsze dzieci i młodzież – a poprzez nie również ich rodzice. Nawiązaniu kontaktów i zadzierzgnięciu więzów służą prowadzone tu od kilku lat warsztaty kuglarskie i szczu-dlarskie oraz nauka capoeiry. Trudno oczekiwać, że młodzi mieszkańcy Pragi, którzy często nie chodzą nawet do szko-ły, wybiorą się do teatru. Teatr musi przyjść do nich.

Wymiana darów

Współpracując z pedagogami ulicznymi, członkowie stowarzyszenia wchodzą między ludzi, próbując pokazać młodym, że istnieje alternatywa wobec tego, co oferuje im ulica. Dzięki projektom „Kobierce” oraz „Ulica tysiąca i jednej baśni” ożywają latem praskie podwórka, gdzie pod okiem instruktorów dzieci uczą się chodzić na szczudłach, żonglować, biorą udział w warsztatach muzycznych, teatral-nych i plastycznych. Praskie podwórka-studnie zamienia-ją się na kilka dni w barwne ogrody dzięki kobiercom układanym przez dzieci z kulek kolorowego papieru.

Podwórkowe pokazy teatralne przyciągają również dorosłą widownię. Z okien wychylają się zaciekawieni mieszkańcy, a bywa, że niektórzy dołączają do zespołu. Na podwórku pojawia się na przykład rycerz w zaimprowi-zowanym kostiumie – hełm strażacki, płaszcz z czerwonej zasłony i miotła zamiast miecza, jeden z mężczyzn wynosi na podwórko akordeon, inny pojawia się w towarzystwie żywego sokoła.

Według członków stowarzyszenia, teatr powinien opierać się na wymianie. To, co robią, określają często mianem teatru barterowego – każda ze stron biorących w nim udział powinna dać coś od siebie.

Okazją do międzykulturowej wymiany stał się muzycz-no-teatralny projekt „Jedno Echo”. Spektakl powstał w wyni-ku spotkania artystów prezentujących różne techniki wokalne i odrębne tradycje muzyczne, od afrykańskiej i perskiej, przez ukraińską, bułgarską, polską i litewską, aż po tuwiński śpiew gardłowy. Cykl koncertów odbywających się w postindustrial-nej przestrzeni o niezwykłej akustyce, był ambitnym przedsię-wzięciem, oferującym widzom głębsze przeżycia artystyczne.

Poszukiwacze zagubionych dusz

Warsztaty capoeiry, brazylijskiej sztuki ni to walki, ni to tańca, bez trudu zdobywają zainteresowanie młodych miesz-kańców Pragi. Żywa, latynoska muzyka porywa rytmem i wyzwala pozytywną energię. Nastolatki mają okazję prze-konać się, że czas da się spędzać inaczej niż włócząc po ulicach i pijąc piwo w bramach. Uczą się pracy w grupie i poznają poczucie własnej wartości. Ci, którzy opanowali tajniki tej niełatwej sztuki, mogą dzielić się nią z innymi. Staje się to dla nich okazją, by poczuli, że mogą coś z sie-bie dać innym ludziom i nie zostaną odrzuceni. W ramach projektu Praga-Warmia grupa prażan wzięła udział w warsz-tatach capoeiry we wsi Węgajty, zorganizowanych wspólnie z tamtejszą grupą, a pokazy powarsztatowe obu zespołów zaprezentowano podczas festiwalu „Wioska teatralna”.

Mieszkańcy Pragi to nie jedyna grupa, wśród której pracuje Remus. Ze swoim programem animacji kultury stowarzyszenie stara się docierać również do innych grup wykluczonych, które znalazły się poza nawiasem społecz-nej aktywności, takich jak np. osoby w podeszłym wieku, niepełnosprawni umysłowo czy uchodźcy. Do tej ostatniej grupy skierowany jest projekt „Bez twarzy”. Realizowany we współpracy z Polską Akcją Humanitarną w ośrodku dla uchodźców w Lininie, ma służyć aktywizacji mieszka-jących tam uchodźców z Czeczenii. Czekając miesiącami na decyzję o swoim dalszym losie, pogrążają się w apatii i marazmie. Okazją do przełamania tej bariery mają być warsztaty teatralne, podczas których uciekinierzy z Kau-kazu pracują razem z członkami stowarzyszenia. Wspólnie przygotowują program artystyczny oparty na czeczeńskiej tradycji i kulturze – często jedynym, co wywieźli ze swo-jego kraju. Adresowany zarówno do dzieci, jak i dorosłych projekt opiera się na muzycznych, tanecznych i plastycz-nych warsztatach, podczas których uchodźcy nie tylko pracują nad programem artystycznym, ale przygotowują również stroje do pokazów tradycyjnego tańca.

Niezwykle ważne drobiazgi

Chcąc zmienić świat, potrzeba czegoś więcej niż sztu-ka i teatr. Jednak dając jednostce szansę na wyrwanie się z bierności, otwierając drogę do samorealizacji i umożli-wiając choćby drobną życiową przemianę, udaje się cza-sem zmienić jej mały, prywatny, codzienny świat.

Z globalnego punktu widzenia, to pewno niewiele, ale dla każdego, komu udało się odnaleźć nadzieję – to bardzo dużo. Parafrazując słynną sentencję Talmudu: kto pomaga jedne-mu człowiekowi, pomaga całemu światu.

w ylwi

64 65

Z grubej rury

Ballada o wazelinie

Mądry Grek – fizyk Archimedeswyporu prawa wciąż dociekał– odkrył je w wannie się taplając...– krzyknął – Europa (nie – „Eureka”)

Gdzie Eurośrodek spływa Wisłą,gdzie wazeliny gładkie morze,bliźni bliźniego tyle śliźnie– ile utraci na honorze.

Medium to wręcz – uniwersalne, maź tak właściwa politykom– doda, wypełni, podrasuje...Cud-złud! I charakteru to... silikon!

Kleista – Vaselinum album– praktykę czyni wprost z teorii – w ginekologii jest w użyciu,i często zmienia bieg Historii.

Ponoć przydomku się doczekał(część historyków tak uważa) – za szach stolicą – Zygmuś III od Vaselinum – dostał – Waza

Nie chciał wielmożom pójść na rękę(nie posmarujesz – nie ma sprawy)i uciekając przed zarazą– przeniósł stolicę do Warszawy.

Czy kapitalizm czy komuna,stąd jej bogate źródła płyną...I panta rhei – Warszawki sprawka– kurs w niedorzecza – wazeliną.

Niech płynie song o wazelinieChopin-polackość tu nie razi,gdy do rodaka mówisz – „bracie”a w myśli dopieszczając – „wazi”...

Sunie pointy węglowodór...Weszła. Czy wyjdzie? Z której strony?Wpłynęła weń – i wiesz, że dzieńbez jej użycia – dzień stracony...

A ja to wszystko... kocham

A ja to wszystko... kochampopadłem w taki mezalians,że z prawdą idę do łóżkachociaż jest dla mnie za stara.Na wielkiej szumnej naradziebył podział orderów – odznaczeńmedale na ziemi, na stołacha ja to wszystko... posprzątam.I ja to wszystko kochami ja to wszystko podziwiamgdy od ciężaru medalikręgosłup się musi wykrzywiać.Raz jeden głuchy i niemyniemuzykalny od dzieckadostał reflektor w oczycud stał się – i zaczął śpiewać:a ja to wszystko wyśpiewama ja to wszystko opowiem – pan niech odepnie ostrogikiedy mi chodzi po głowie.Gdy grabarz na cmentarzuw moralność powątpiewałto panów przeniósł na prawoa panie zostały – po lewej.Ty teraz wszystko kochajżyj – i nie czekaj starościjak widzisz – w przyszłym świecieniestety – nie będzie miłości...Bo ja to wszystko... kochampopadłem w taki mezalians,że z prawdą idę do łóżkachociaż jest dla mnie za stara.

ronezj

Tadeusz Buraczewski

RYS.

PIO

TR Ś

WID

EREK

, WW

W.R

YSU

NKI

.BA

RDZO

FAJN

Y.N

ET

64 65

Z grubej rury

To, co mogłoby nas wszystkich zjednoczyć to nowy, ra-dykalny patriotyzm.

Olśnienie zawdzięczam ponadnarodowej korporacji odzieżowej Gap. Mijałem właśnie jej sklep firmowy, kie-dy mój wzrok przykuł plakat umieszczony w witrynie. Ogromne litery głosiły: „JESIENNA WYPRZEDAŻ (Fall Sale). CENY W DÓŁ!”.

Chwilę potrwało, zanim dotarło do mnie, że coś tutaj nie gra. Przecież nie jestem w USA, lecz w Anglii! U nas nie ma takiej pory roku jak fall – po ANGIELSKU jesień to autumn! Ogarnęła mnie bezsilna rozpacz na takie korpo-racyjne zawłaszczenie mojego języka, kultury, przestrzeni publicznej. Rozejrzałem się dookoła: nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek podzielał moje uczucia.

Być może byłem jedyną osobą, która przejmowała się fak-tem, że Anglicy zupełnie dziś nie wiedzą, kim są. Ich kultu-ra jest w odwrocie, historia – w dużej mierze zapomniana, olbrzymie połacie tutejszego krajobrazu są w zawrotnym tempie przekształcane w bezduszne nie-miejsca. Można o nich, czyli o nas, powiedzieć, że są zagubionym społeczeń-stwem. Ubieramy się jak Amerykanie, śpiewamy jak Ame-rykanie, kupujemy jak oni. Zamieniamy puby w sieciowe bary, wycinamy sady i likwidujemy gospodarstwa rolne, by przekształcić wsie w podmiejskie osiedla-sypialnie, a mia-sta otaczamy kordonem obwodnic i hipermarketów.

Jeśli Anglia była, jak uważał George Orwell, „rodziną z czarnymi owcami pod kontrolą”, teraz bardziej przypomi-na rodzinę rozbitą. Anglicy stają się narodem bez tożsamo-ści. Wyszydzana przez lewicę, dwuznacznie wykorzystywa-na przez prawicę, angielska kultura była przez lata czymś kłopotliwym; trupem w szafie, który od czasu do czasu oży-wał i z ogoloną na łyso głową i w glanach straszył sąsiadów.

Komu zależy na Anglii? Z politycznego punktu wi-dzenia, wśród liberalnych elit nikt nie śmie nazywać tej miłości po imieniu. Na prawicy z kolei ta miłość, jeśli to rzeczywiście jest miłość, jest tak silna, jak zawsze. W ostat-nich dziesięcioleciach na dobrą sprawę jedynymi, którzy wyrażali gotowość „stawania w obronie” Anglii, byli ci, na widok których większość czytelników niniejszego czasopi-sma przeszłaby na drugą stronę ulicy: wymachujący flagą zagorzali konserwatyści, dziadkowie, których listy ukazują się w dziale opinii czytelników „Daily Telegraph” oraz, cza-jąca się gdzieś na mrocznych obrzeżach, rasistowska pra-wica, aż poczerwieniała ze strachu i wściekłości.

Co jednak z resztą, ogromną częścią społeczeństwa, któ-ra ani nie jest specjalnie rozpolitykowana, ani nie przejawia skłonności do analiz kulturowych? To ci, którzy powiewają flagami z Krzyżem Św. Jerzego z okien swoich samocho-dów. To ci, dla których Anglia jest czymś realnie istnie-jącym, ale zalecono im, aby o tym nawet nie wspomina-li, z obawy, że mogłoby to obudzić w nich namiętności, których wszyscy wolelibyśmy uniknąć. Dla nich – dla nas – Anglia jest obecnie zakazanym słowem.

W pozbawianiu Anglików ich kultury ogromną rolę odegrała lewica. Postmodernistyczna, liberalna, XXI-wieczna wykładnia angielskości (Englishness) mówi, że nie ma ona znaczenia – i dobrze. W końcu Anglicy mają mroczną historię. Poza swoimi granicami – kolonializm. Na własnym podwórku – ciemiężenie Szkotów, Irlandczy-ków i Walijczyków. Każdy wybuch debaty na temat naro-dowej tożsamości może jedynie obudzić te upiory. Zgodnie z tą wizją, obecnie jesteśmy jedynie zbiorem ludzi zamiesz-kujących „multikulturową” wyspę na Morzu Północnym.

Strach przed laniem wody na młyn rasistowskiej prawicy przywiódł Anglików – a przynajmniej ich in-teligencję – do wyparcia się istnienia własnej kultury. Wiążą się z tym dwa niebezpieczne skutki.

Po pierwsze, wspomniana skrajna prawica całkowicie zawłaszczyła angielskość i nadała jej biały kolor skóry, jesz-cze bardziej utrudniając debatę na ten temat. Prawicowa ekstrema wykorzystuje brak wspomnianej debaty do wy-grywania społecznych lęków przed tym, że „liberalne elity” i „biurokraci z Brukseli” knują, by już w ogóle nie musieć przejmować się głosem zwykłych obywateli. Strach i gniew, jaki budzi to w ludziach poszukujących własnej tożsamo-ści, kierowany jest następnie na niewłaściwe cele – obecnie „na topie” są imigranci i uchodźcy.

Paul Kingsnorth

Nowa wizja patriotyzmu

FOT.

KAPT

AIN

KO

BOLD

66 67

Z grubej rury

Drugim następstwem jest to, że zmasowany atak na resztki tego, co stanowi odrębne angielskie dziedzictwo, prowadzony zwłaszcza przez siły amerykańskiego kapita-lizmu, nie jest w żaden sposób odpierany przez lewicę, któ-ra powinna być ich najbardziej zagorzałym obrońcą.

Czymże jest Anglia? Legenda angielskiej muzyki fol-kowej, Martin Carthy, nieźle to ujął. „Anglicy nie wiedzą, kim są – mówi. – Porzucili swoją tożsamość i ukuli koncepcję »Brytanii«. Tower of London to Anglia, Buckingham Palace to Anglia, Yeomen of the Guard to Anglia... Ale tam nie ma kultury. Myślę, że to, co stanowi o odrębności Anglików od in-nych, to ich muzyka, taniec, literatura i malarstwo”.

Jest coś w tym, co powiedział Carthy. Muzyka i wszel-kie inne dziedziny szeroko rozumianej twórczości poma-gają zdefiniować zbiorowości. Podobnie, style ubioru, rze-miosło, dziedzictwo kulinarne, język, krajobraz kulturowy. Wszystkie razem, wartości te tworzą rdzeń danej kultury.

W przypadku istoty tego, co jest Anglią, najłatwiej chy-ba uchwycić ją w krajobrazie. Puby, sklepy, kluby, miejsca kultu, gospodarstwa rolne, ulice handlowe (high streets), wioski: miejsca, które wybudowali Anglicy, które musiały wyjść spod ich rąk – i które nie mogłyby powstać gdzie-kolwiek indziej.

Takich miejsc jest jednak coraz mniej. Weźmy instytu-cję lokalnego pubu, którą można by uznać za kulturowy kamień węgielny. „Gdy utracicie swoje gospody, zatopcie wa-sze puste jestestwa, gdyż do końca stracicie Anglię” – oznaj-mił angielski poeta francuskiego pochodzenia, Hilaire Belloc w latach . ubiegłego wieku. Być może już czas odkręcać kurki, bo tradycyjne puby znikają bardzo szyb-ko – każdego miesiąca! Połowa z pozostałych należy do wielkich sieci, z których wiele kontrolowanych jest przez międzynarodowe banki. Prawdziwych „browarów regionalnych” jest obecnie na Wyspach zaledwie .

Podobnie rzecz się ma z naszymi miastami i miastecz-kami. Niemalże znikły lokalne sklepy, nie należące do żadnej sieci handlowej. Podobny los spotkał targowiska, będące przejawem lokalnej tożsamości. Lokalne ulice han-dlowe stały się ponadnarodowymi centrami handlowymi, przyczyniając się do powstawania tego, co New Economics Foundation (Fundacja Nowej Ekonomii) nazywa „miasta-mi-klonami” (clone towns). Jej raport na temat owego zja-wiska jedynie ujmuje w liczbach to, co wszyscy możemy ujrzeć wokół siebie: między a rokiem Wielka Brytania straciła co piąty z małych sklepików, placówek bankowych i pocztowych oraz pubów – łącznie ponad tys. detalicznych punktów sprzedaży. Ich miejsce za-jęły wielkie sieci.

Na wsi jest nie lepiej. Ponad tys. miejsc pracy w rol-nictwie utraciliśmy tylko w poprzedniej dekadzie. Rodzin-nie gospodarstwa zanikają. Zarówno łowiska, jak i nieza-leżni rybacy, ostro dostali w (k)ość. Słynne niegdyś angiel-skie sady idą pod topór w pogoni za unijnymi dotacjami. Z tys. odmian naszych najbardziej sławnych z rodzimych owoców, jabłek, w supermarketach można bez trudu na-być... dziewięć. W coraz szybszym tempie Anglia zamienia się w ogromny sklep wielobranżowy, leżący przy drodze do globalnego rynku, zaludnionego przez obywateli niczego.

Cóż więc robić?Każdy z nas niech starannie przyjrzy się otoczeniu,

postara się je poznać i zrozumieć, i zadać sobie pytanie, dlaczego ma ono dla nas znaczenie. Potrzebujemy nowej wizji angielskości: takiej, która zabierze nasz kraj z dala zarówno od szyderców z lewa, jak i od fanatyków z pra-wa. Powinniśmy być w stanie mówić o kulturze i miej-scu – dwóch rzeczach, które przez swoją obecność bądź nieobecność określają egzystencję każdego człowieka na świecie – bez odwoływania się do koloru skóry.

FOT.

TIM

ELL

IS

66 67

Z grubej rury

W ten sposób dochodzimy do apelu o nowy, pozy-tywny angielski nacjonalizm: antyrasistowski, patrzący w przyszłość, lecz zakorzeniony w przyszłości nacjona-lizm, z którym każdy, kto uważa, że miejsce ma znaczenie, będzie w stanie się utożsamić.

Pozwólcie zacząć definiować nową angielską kulturę opar-tą o miejsce, nie o kolor skóry – angielskość opartą na uznaniu, że wszyscy przynależymy do tego samego miejsca i musimy współuczestniczyć w tworzeniu tego, czym stają się Anglicy.

W ramach tego, pozwólcie przyjąć tyleż kontrowersyjne, co niezbędne założenie, że miejsce stwarzającej problemy koncepcji multikulturalizmu jest na historycznym śmiet-niku. Kiedy nawet Trevor Phillips, szef Komisji na rzecz Równości Rasowej (Commission for Racial Equality, CRE), podejmuje to wezwanie, możemy śmiało stawać do debaty bez obawy, że zostaniemy przedstawieni jako rasiści.

Pozwólcie nam wykuć angielskość opartą nie o kultu-rową, religijną czy rasową gettoizację, które są często nieza-mierzonym efektem dążenia do multikulturowej utopii, ale o wielorasowe społeczeństwo żyjące pod parasolem stwo-rzonym przez nas wszystkich, od Anglosasów po Afro-Sa-sów, w którym zarówno folkowe piosenki Elizy Carthy, jak rap e Streets, stopy Wayne’a Rooneya i pięści Amira Khana reprezentują to, czym jesteśmy.

Czy taka idea jest rasistowska, „ekskluzywistyczna” lub „wprowadzająca podziały”? Nie: jest czymś wręcz przeciw-nym. Jest świadomie inkluzywną wizją kraju, który dobrze czuje się sam ze sobą, wita wszystkich przybyłych, ale wie też, z czym to się wiąże; jest świadomy zarówno tego, na co może pozwolić, jak i czego nie powinien tolerować. Kultura, która dobrze czuje się sama ze sobą, jest znacz-nie bardziej odporna na rasizm, strach przed „obcymi” i lęk przez własnym zanikiem. Zadowolona kultura osu-szy bagno ksenofobii znacznie skuteczniej, niż byłyby to w stanie zrobić jakiekolwiek ustawy.

Pozwólcie nam zatem, nostalgiczni torysi, winni libe-rałowie, religijni ekstremiści, postmodernistyczni akade-micy, przestać chcieć być kimś innym, gdzieś indziej, w ja-kichś innych czasach. Żyjmy tutaj, razem, i walczmy o to. Zbudujmy angielskość, która wyprowadzi precz za drzwi zarówno liberalny wstyd, jak i konserwatywną bigoterię.

Zapewne niektórzy rzekną, że za późno na to wszystko, że dzisiejsza Anglia i Anglia przeszłości nigdy nie będą w stanie się spotkać. Nie będą mieli racji, jako że ciągłość i zmiana za-wsze idą ręka w rękę. – „Co wspólnego może mieć Anglia roku z Anglią Anno Domini ? – pisał George Orwell pod-czas II wojny światowej w eseju „Lew i jednorożec: socjalizm i duch angielski”. – A co ty masz wspólnego z tym pięcioletnim dzieckiem, którego zdjęcie postawiła na kominku twoja matka? Nic, poza tym, że jesteś tą samą osobą”.

aul ingsnorthtłum. Artur F. Owczare

Powyższy tekst pierwotnie ukazał się na łamach opiniotwórczego lewicowego

tygodnika “New Statesman” z 15 listopada 2004 r. Przedruk za zgodą autora. Tytuł

pochodzi od redakcji „Obywatela”. Więcej tekstów Paula Kingsnortha znaleźć można

w Internecie: www.paulkingsnorth.net

Teksty angielskich autorów poświęcone ich spojrzeniu na patriotyzm publikowaliśmy

w „Obywatelu” nr 21, 35 i 36; część jest dostępna także w naszym internetowym

archiwum.

Przypisy tłumacza:

1. Non-places; określenie to wprowadził francuski antropolog Marc Augé w swojej

książce „Non-places: wprowadzenie do antropologii nowoczesności” (1995). Nie-

miejsca to przestrzenie, najczęściej związane z komunikacją i konsumpcją, w których

spędzamy wiele czasu, jednak nie przywiązujemy do nich specjalnych znaczeń (przy-

kładem mogą być centra handlowe czy lotniska). Jako że na całym świecie są one

podobne do siebie, bywają uważane za jeden z symboli globalizacji.

2. Gazeta, w której ukazał się tekst, jest lewicowym tygodnikiem.

3. Czerwony krzyż na białym polu, narodowa flaga Anglików. Stanowi jeden z elemen-

tów bardziej znanej, niebiesko-czerwono-białej flagi Wielkiej Brytanii, w skład której

wchodzi jeszcze czerwony krzyż św. Patryka (patrona Irlandii) i biały św. Andrzeja

(patrona Szkocji). Zob. też artykuły, w których symbol ten odgrywa centralną rolę,

opublikowane w „Obywatelu” nr 21 i 36.

4. Królewska gwardia przyboczna (halabardnicy).

5. W oryginale użyto słowa the arts, mającego szersze znaczenie niż słowo art (sztu-

ka), przez które rozumie się najczęściej sztuki wizualne (film, malarstwo, fotografia),

i obejmuje także np. sztukę kulinarną.

6. Hilaire Belloc (1870-1953) – historyk, pisarz i poeta, współtwórca (wraz z G. K. Che-

stertonem) doktryny dystrybucjonizmu, odrzucającej niczym nieograniczony kapita-

lizm, z jego tendencją do powstawania monopoli, i nawołującej do upowszechniania

drobnej, niezależnej własności w przemyśle, handlu i rolnictwie.

7. W oryg. family brewers; są one zrzeszone w Independent Family Brewers of Britain

i nadal reprezentują ok. 4,5 tys. pubów i produkują ok. 450 marek piwa.

8. Czarnoskóry polityk Partii Pracy; po wielu latach wspierania idei multikulturalizmu stał

się obecnie jednym z najbardziej prominentnych jej krytyków (m.in. zwraca uwagę,

że niekoniecznie musi ona działać na korzyść mniejszości).

9. Piłkarz klubu Manchester United.

10. Czołowy brytyjski bokser o korzeniach pakistańskich. Często publicznie zachęca do

integracji brytyjskich muzułmanów i reszty społeczeństwa.

11. Cytat z Orwella podajemy w przekładzie Marcina Szustera za jedynym polskim tłu-

maczeniem tego tekstu, zamieszczonym w George Orwell, Jak mi się podoba. Eseje,

felietony, listy, Fundacja Aletheia, Warszawa 2002. FOT.

ALEX

MCG

IBBO

N

68

Z Polski rodem

69

Gdzie tylko zamieszkał, skupiał wokół siebie przyjaciół. Całe jego życie było nieustannym dialogiem z ludźmi i całym światem. Wybitni uczeni, chłopi, żołnierze sowieccy – przychodzili do niego, by choć przez chwilę w towarzystwie tego dobrodusznego mężczyzny odpocząć, zaczerpnąć ciepła i nadziei. A jego nic tak bardzo nie zajmowało, jak poszukiwanie prawdy, która jednoczy wszystkich ludzi na świecie.

Stanisław Vincenz żył i tworzył w jednym z najciekaw-szych momentów naszej historii. Wiek XX był czasem gwał-townego rozwoju techniki, zwłaszcza środków transportu i masowego przekazu. Świat stał się nagle mały, ludzie mo-gli prowadzić rozmowy czy interesy niezależnie od miej-sca pobytu. Zdawać by się mogło, że oto nastały idealne warunki do porozumienia ludzkości ponad narodami. Tymczasem rozwój cywilizacyjny zamiast zbliżać – odda-lał. Ludzie doświadczali coraz bardziej okrutnej samotno-ści. XX wiek naznaczony był okrucieństwem dwóch wiel-kich wojen światowych i systemów totalitarnych.

Jasną stroną minionego stulecia były natomiast działa-nia zmierzające do zachowania i poszanowania praw czło-wieka oraz starania, by łagodzić spory lokalne, narodowe czy międzywyznaniowe na drodze dialogu. Wśród pionie-rów tego ruchu wymienić należy żydowskiego filozofa pol-skiego pochodzenia, twórcę filozofii dialogu – Martina Bu-bera, wybitnego rosyjskiego myśliciela, twórcę dialogizmu rosyjskiego – Michaiła Bachtina, a także polskiego pisarza, myśliciela, gorącego rzecznika budowania porozumienia przez dialog – wspomnianego Stanisława Vincenza.

***

Urodził się listopada r. w Słobodzie Rungu-skiej na Huculszczyźnie jako syn inżyniera-ziemianina. Po śmierci ojca, Stanisław odziedziczył niewielki majątek ziemski wraz z wysychającym już polem wiertniczym, wy-dobywającym naę. Obco brzmiące nazwisko pozostało śladem francuskich korzeni pradziada.

U podnóża Karpat Stanisław Vincenz przeżył lat. W dzieciństwie wiele czasu spędzał w Krzyworówni u dziadków ze strony matki. Tu zapoznał się z huculską gwarą i obyczajami. Jego nianią była Pałahna Slipenczuk-Rybenczuk – Hucułka, którą z życzliwą wdzięcznością wspominał do końca życia. Tu też zbierał pierwsze mate-riały do swego największego dzieła – cyklu epickiego „Na wysokiej połoninie. Obrazy, dumy i gawędy z Wierchowi-ny Huculskiej”.

Vincenz odebrał staranne wykształcenie. Najpierw w gimnazjum w Kołomyi, później w gimnazjum klasycz-nym w Stryju. Był uczniem niepokornym, ale z pasją po-znawczą. Uczestniczył w spotkaniach kółka samokształ-ceniowego, któremu przewodniczył Stefan Vrtel-Wier-czyński, późniejszy wybitny naukowiec. Studia Vincenz rozpoczął na Uniwersytecie Lwowskim, kontynuował je w Wiedniu. Przez pewien czas nie mógł znaleźć swojego miejsca w świecie nauki. Interesowało go wszystko, zatem studiował prawo, biologię, sanskryt, psychologię i filozo-fię. Edukację uniwersytecką zakończył pracą doktorską na temat wpływu filozofii Hegla na Feuerbacha. Zebrał rów-nież materiały do rozprawy habilitacyjnej o Heglu, jednak wszystko zaginęło w zawierusze wojennej.

Monika Kasprzak

Człowiek dialogu

68

Z Polski rodem

69

W czasie I wojny światowej brał udział w walkach pod Haliczem, a także w wyprawie kijowskiej Piłsudskiego. Pracował jako wykładowca w szkole wojskowej w Mo-dlinie. Po wojnie przez krótki okres zajmował się polity-ką, szybko jednak zniechęcił się do tej formy działalności. Czas dwudziestolecia międzywojennego spędził z żoną i dziećmi w swoim majątku w Słobodzie Runguskiej.

Po wybuchu II wojny światowej pisarz wraz z rodziną uciekł na Węgry, tam zaangażował się w pomoc Żydom, za co po wojnie przyznano mu tytuł „Sprawiedliwego wśród narodów świata”. Nie wrócił już nigdy do kraju. W latach - przebywał w Niemczech, później zamieszkał w południowo-wschodniej Francji, a od r. w Lozan-nie w Szwajcarii. Tam zmarł stycznia r.

W każdym miejscu, w którym się znajdował, był zaan-gażowany w życie kulturalne danego kraju czy regionu.

***

Działalność literacką rozpoczął od przetłumaczenia „Trzech poematów” Walta Whitmana (). Później współpracował z miesięcznikiem „Droga”, którego przez dwa lata był redaktorem naczelnym. Przed wojną wydał drukiem pierwszą część huculskiej tetralogii, „Prawdę starowieku”. Całość „Na wysokiej połoninie” powstawała i była publikowana na przestrzeni kilkudziesięciu lat, do roku. W latach - prowadził Vincenz zapiski z czytanych lektur oraz luźnych przemyśleń (wydane jako „Outopos. Zapiski z lat -”, oprac. A. wVincenz), które stały się później fundamentem esejów tworzonych już na emigracji. Ich tematem są zagadnienia związane z wieloma dziedzinami: antropologią, historiozofią, filozo-fią, religioznawstwem, językoznawstwem i literaturoznaw-stwem. Szkice te publikowane były najpierw w różnych czasopismach emigracyjnych, m.in. w paryskiej „Kulturze”, później zostały zebrane w zbiorze „Po stronie pamięci” (Paryż ). Za życia Vincenza opublikowano także „Dia-logi z Sowietami” (Londyn ) – eseje wspomnieniowe z okresu okupacji. Po śmierci pisarza ukazało się jeszcze kilka zbiorów esejów: „Tematy żydowskie”, „Z perspektywy podróży”, „Po stronie dialogu”, „Eseje i szkice zebrane”.

***

„On jest stamtąd, skąd wszyscy – pisze Czesław Miłosz o Vincenzie w eseju „La Combe”. – Tak żartobliwie określa się pochodzenie ludzi najbardziej intelektualnie aktywnych na Zachodzie”. W innym miejscu wspomina: „Vincenz, zu-kraińszczały i zżydziały dokładnie w takim stopniu, jaki jest niezbędny, żeby w jego osobie dokonał się stop trzech pier-wiastków jego ojczyzny. /.../ Kiedy chce ująć coś dobitnym ludowym zwrotem, używa ukraińskiego. W swoich medyta-cjach nad Samaelem, czyli Złym, zapuszcza się w przerażają-ce głębie dialektyki żydowskich bałagułów spod Kosowa /.../. I nagle z polskiego szlachcica wyziera ktoś inny: cadyk w hu-culskim kożuchu”.

Galicja Wschodnia, ojczyzna Vincenza i Bubera, w dwudziestoleciu międzywojennym była prawdziwym tyglem etnicznym i kulturowym. Na terenie tym współ-

istniały obok siebie wspólnoty pozostające pod wpływem m.in. polskim, ukraińskim, żydowskim, węgierskim, moł-dawskim i ormiańskim. Przez wieki ścierały się tu wpły-wy dziedzictwa bizantyjskiego i zachodnioeuropejskiego. Wskutek wojen z imperium otomańskim okresowo silne były też wpływy tureckie. Pod koniec XVIII w., po upadku Rzeczpospolitej, część tych ziem weszła do wielonarodo-wej monarchii austro-węgierskiej. Obrazu wielokulturo-wości dopełniały wspólnoty żydowskie, znajdujące w Gali-cji schronienie przed wzbierającymi co jakiś czas w Euro-pie falami antysemityzmu.

Teren pogranicza kultur wymagał szczególnych re-lacji między członkami poszczególnych grup. Wzajem-na otwartość, zrozumienie, tolerancja chroniły przed konfliktami i jednocześnie ubogacały życie całych wspólnot, głęboko osadzonych we własnych tradycjach. To przenikanie się kultur, połączone z powszechnym głębokim szacunkiem dla świata przyrody, jego praw, kształtowało ludzi szczególnie wrażliwych, twórczych i niezależnych.

Jednym z owoców obcowania w tym regionie kul-tury żydowskiej z innymi, jest chasydyzm, ruch religij-no-mistyczno-społeczny z XVIII w. Zapoczątkował go żydowski pustelnik i myśliciel Baal Szem Towa. Według jego nauki, Bóg prowadzi dialog z człowiekiem za po-średnictwem świata, zwłaszcza przyrody i drugiego czło-wieka. Na początku XX w. chasydyzm miał wciąż wielu zwolenników, zwłaszcza wśród huculskich Żydów. Vin-cenz zafascynowany był duchowością chasydów, radosną i pobożną, stojąc jednak poza religią żydowską nie mógł w niej uczestniczyć. Interesował się chasydyzmem w jego społecznym wymiarze, szczególnie skutecznością nauki Baal Szem Towa oraz samym twórcą ruchu, osobowością niezwykle charyzmatyczną. W r. z przyjaciółmi od-był wędrówkę śladami Baal Szem Towa. W dorobku Vin-cenza możemy odnaleźć ślady wpływu chasydyzmu – pa-trzenie na świat jak na wielką księgę, która zaprasza czło-wieka do odczytania, do wejścia z nią w dialog, a przez to odczytanie do zrozumienia samego siebie. W eseju „O książkach i czytaniu” pisarz, przestrzegając przed nie-właściwym, bezmyślnym czytaniem książek, przestrzega jednocześnie przed zamknięciem się w świecie literatury: „Byśmy nie stali się »literożercami«, którzy wszystko czerpią z papieru, a nie umieją spojrzeć na życie. Nie potrafią spoj-rzeć na las, na łąkę, na chmury, na ludzi. Nie zaczną nig-dy uczyć się z tej wielkiej księgi »czytać niewidzialne pismo światowe« (Psd , s. )”.

***

Wszyscy, którzy go znali, chylili czoła przed jego eru-dycją. Trudno zaznaczyć granice między różnymi dyscy-plinami naukowymi, w obszar których wkracza pisarstwo Vincenza. Wedle słów Miłosza, reprezentował on „rzad-ki gatunek, gatunek, któremu wiedza humanistyczna za-wdzięcza swoje najwyższe osiągnięcia: prywatnego my-śliciela, przerzucającego pomosty między różnymi dyscy-plinami, posługującego się czytanym po grecku Homerem w swoich rozważaniach nad herosami Karpat, niechętnego

70

Z Polski rodem

71

dyskusjom historiozofii w oderwaniu od filozofii pasterzy”. Jarosław Iwaszkiewicz napisał z kolei o nim, że „tylko drob-ną część swojej wiedzy i talentu przekazał nam w druku”.

Vincenza cechowała szczególna pasja poznawcza. „Tak wielki był w nim głód do każdego z najróżnorodniejszych głosów człowieka w całej ich dosłowności i swoistości – po śmierci Vincenza pisała Jeanne Hersch, szwajcarska filo-zoa i przyjaciółka rodziny Vincenzów – że osiągnął zdol-ność czytania w oryginale w czternastu rozmaitych językach. Ale przywiązywał się tylko do arcydzieł. Nie wydaje mi się, żeby mógł choć jeden dzień spędzić bez Homera czy Dante-go i Szekspira. /.../ żył za pan brat z największymi autorami naszych czasów w jakiejś kpiarskiej komitywie, w poufałym zachwycie”. Wyraz tego dał w licznych esejach komentują-cych dzieła swoich mistrzów, w których odkrywa najgłęb-sze warstwy omawianych utworów.

Eseistyka Vincenza stawia czytelnikowi bardzo wy-sokie wymagania. Pisarz – jak zauważa Eugeniusz Cza-plejewicz, jeden z badaczy tej twórczości – w swoich rozważaniach kluczy, wyprowadza czytelnika w pole, figlarnie maskuje i ukrywa tezy, wnioski i intencje. Ten sposób pisania, który przypomina cechy sokratycznego dialogu, może zniechęcać czytelnika przyzwyczajonego do łatwej lektury. Miłosz w Przedmowie do paryskiego wydania esejów „Po stronie pamięci” stwierdza, że naj-większą trudnością dla współczesnego czytelnika jest konieczność zmiany „rytmu” – „niespieszne rozważanie o sprawach trudnych, nie zmierzające do żadnych drama-tycznych wniosków może znużyć”.

***

Dialog jest najważniejszą ideą wskrzeszoną z tradycji antycznej przez Vincenza. Najważniejszą, bo z nią wiążą się wszystkie inne idee i wartości. „W naszej epoce mono-logów i monologistów – pisał w eseju poświęconym Gan-dhiemu – jako, że zerwały się, czy ukryły sieci wspólnoty, ludzie dość rzadko przemawiają jeden do drugiego. Raczej mówią obok siebie, nie starając się, nie dbając o porozumie-nie, nawet wtedy, gdy mówią bardzo wyraźnie, aż do okru-cieństwa. Nie tylko życie polityczne, nawet sztuka i literatura dają wiele przykładów zawziętego monologizmu, także mo-nologizmu grup i grupek, bez oglądania się na porozumie-nie. I jakoś mimo woli rodzi się niesamowite przeczucie, że wszystkich razem czeka takie porozumienie, a raczej unifika-cja, w której nikt nie będzie miał nic do gadania. Wydaje się przeto stosowną formą porozumienia, także w pisaniu powi-nien być dialog. Niekoniecznie zewnętrzna forma dialogu, ra-czej jego zasada: wysłuchanie innych, uwzględnienie nie tylko głosów, ale nawet szeptów”.

Powyższe słowa, pisane już po II wojnie światowej, stanowią bardzo surową ocenę współczesności i skut-ków, jakie powoduje brak troski o porozumienie. Za-tracenie poczucia wspólnoty ludzkiej, monologizm, tj. zamknięcie się na odmienność, odrzucenie różno-rodności i uznanie siebie za ostateczną miarę prawdy, to zagrożenia, które dotykają ludzi w każdym systemie politycznym. Zagrożone są nimi nie tylko poszczegól-ne jednostki, ale i całe grupy. Skutki przyjęcia przez grupy postawy monologowej są szczególnie okrutne, rodzą „systemy monologizmu”, czego przejawem w hi-storii Europy były faszyzm i komunizm. Dialog jest antidotum na te zagrożenia. Przytoczony fragment dobrze ilustruje szerokie spojrzenie Vincenza na ideę dialogu – dialog to nie forma, lecz zasada, postawa, którą może przybrać każdy człowiek, twórca oraz całe grupy społeczne.

Twórczość Vincenza, przesycona jest duchem dialogu. Samo pojęcie „dialog” nie zostało jednak nigdzie przezeń zdefiniowane. Pisarz najczęściej używa tego słowa na określenie sytuacji konwersacji. Mimo to, podobnie jak w filozofii Bubera i teorii Bachtina, jego sens wykracza poza tę sytuację, w chodzi w obszar relacji między róż-nymi wspólnotami kulturowymi. W odróżnieniu jed-nak od wymienionych nurtów myślowych, dialog w jego twórczości nie jest przedmiotem rozważań teoretycznych – jest praktyką.

Vincenz wielokrotnie powtarzał, że słuchanie i zro-zumienie w dialogu jest po stokroć ważniejsze niż mó-wienie. Na podstawie rozmyślań rozsianych po różnych esejach, osobistych wspomnień pisarza, a także relacji zachodzących między bohaterami cyklu „Na wysokiej połoninie”, można pokusić się o zestawienie warun-ków niezbędnych do zaistnienia sytuacji dialogowej. Po pierwsze, wykazywał on szczególną troskę o dobre prze-kłady i komentarze do wielkich dzieł literackich. Uwa-żał bowiem, że podstawowym warunkiem do zbliżenia różnych kultur jest ich objaśnianie w językach zrozumia-łych dla odbiorców. Po drugie, dialog nie może zaistnieć „P

OTO

MKO

WIE

OPR

YSZK

ÓW

”, ZD

JĘCI

E Z

PIER

WO

DRU

KU K

SIĄŻ

KI P

RAW

DA S

TARO

WIE

KU

70

Z Polski rodem

71

w sytuacji, gdy partnerzy stają na nierównych pozycjach, zatem nie należy wartościować siebie nawzajem. Po trze-cie, w prawdziwym dialogu może uczestniczyć tylko człowiek zakorzeniony w tradycji swojej wspólnoty, świadom wartości, które może wnieść do powszechne-go dziedzictwa. Dzięki zakorzenieniu człowiek może odkryć własną tożsamość, a to jest warunek auten-tyczności. Po czwarte, konieczne są otwartość poznaw-cza, zaangażowanie, wzajemna sympatia, zainteresowanie partnerem dialogu i jego sprawami. Bez tych czynników trudno stworzyć sytuację, w której każda ze stron zosta-nie należycie wysłuchana.

***

Myśliciel z Pokucia opowiadał się za przyznaniem kul-turom ludowym należnego miejsca w dziedzictwie świato-wym. Zaliczał je do drugiej warstwy kultury powszechnej – warstwy nieuświadomionej i spontanicznej. Doskonale znał obyczaje i podania huculskie, na bieżąco śledził także rozwój myśli antropologicznej. Uważał, że odkrycie kultur prymitywnych, skazanych przez wieki na swoistą „banicję kulturową”, jest wydarzeniem donioślejszym niż odkrycie psychoanalizy.

Vincenz cenił kulturę nieświadomą jako autentycz-ną, nierozerwalnie związaną z życiem – pracą, rodziną, przyrodą, a przez to odpowiadającą na najgłębsze potrze-by człowieka: pragnienie piękna, nieśmiertelności, Boga, bezpieczeństwa. W niej odnajdywał uniwersalny pierwia-stek, wspólny całej ludzkości. Często podkreślał w swoich pracach szczególną bliskość ludów europejskich, którą dostrzegał w sprawach zawiązanych ze współistnieniem w obrębie społeczności. Chrzest, konfirmacja, wesela, po-grzeby – Vincenz wielokrotnie był świadkiem takich uro-czystości, nazywał je „teatrami obyczaju i okazjami do ucze-nia się dla pamięci tradycjonalnej”.

Pisarz zaangażowany był w działania zmierzające do rozprzestrzenienia idei „bliższej ojczyzny”, w naszym współczesnym języku powiedzielibyśmy – „małej ojczy-zny”. Miejsce dorastania, jego krajobraz, tradycja, zanu-rzenie w pewnej wspólnocie, dają człowiekowi poczu-cie bezpieczeństwa. Zakorzenienie w „małej ojczyźnie” umożliwia twórcy i każdemu człowiekowi samoidentyfi-kację, jest gwarancją autentyczności, a więc warunku nie-zbędnego do zaistnienia dialogu. Homer, Dante, Goethe, Mickiewicz – to pisarze wymieniani przez Vincenza jako ci, którzy czerpiąc ze skarbca kultur, w których wzrastali, wnosili regionalizmy do dziedzictwa światowego. Vincenz był jednym z organizatorów zjazdów ludzi, którym bli-ska była idea zachowania poszczególnych regionów w ich kształcie kulturowym.

***

Eseje Vincenza i przedstawione w nich poglądy, wg słów Eugeniusza Czaplejewicza, „stanowią raczej kunsz-towną oprawę i naturalne uzupełnienie, rzec można: tło dla koronnego klejnotu”. Tymże klejnotem jest natomiast czterotomowy cykl „Na wysokiej połoninie”. Sam pisarz

nazywał go „dziełem życia”, pracował nad nim nieustannie prawie lat. To utwór absolutnie oryginalny i nie mający swoich odpowiedników w literaturze polskiej. Przez ponad stron Vincenz snuje opowieść o huculskim świecie, niesamowitej górskiej przestrzeni, mieszkańcach należą-cych do różnych wspólnot kulturowych, ich obyczajach, wierzeniach, pracy – o wszystkim, co stanowiło istotę życia huculskich pasterzy i ich sąsiadów.

„Połonina” jest opowieścią gawędziarza, który nie dba o chronologię wydarzeń, bo są one tylko pretekstem do opowiedzenia o sprawach znacznie ważniejszych, uniwer-salnych – o ścieraniu się człowieka ze światem przyrody, o odwiecznej walce dobra ze złem. Vincenz, wzorem Ho-mera, zbiera podania, obserwacje własne z wielokulturo-wej Huculszczyzny i na ich podstawie buduje w najdrob-niejszych szczegółach obraz świata odchodzącej cywilizacji pasterskiej. Jest to jednocześnie próba nakreślenia ideal-nej wspólnoty, wzoru budowania głębokich relacji mię-dzy ludźmi i otaczającym ich światem przyrody. Podsta-wą tych relacji jest sokratyczny dialog – rozmowa rów-nego z równym w atmosferze wzajemnej otwartości.

Tę Atlantydę Słowiańszczyzny zatapia napływ cywili-zacji zachodniej. „Na wysokiej połoninie”, a zwłaszcza „Pa-smo ” – „Nowe czasy. Zwada”, to głos sprzeciwu Vincenza wobec wprowadzania praw cywilizacji miejskiej w obszar kultur ludowych. To zderzenie dwóch zupełnie różnych porządków świata, a nawet różnych czasów. „Do miasta przychodzi gazda – opowiada narrator „Prawdy starowie-ku” – albo zbyt rano o świcie i tam wyczekuje cierpliwie przed urzędem do południa, albo choć w biały dzień przyj-dzie, ale dla nich czegoś za późno, czekajże teraz przez noc. Tam u nich swój czas”. Prawa zachodniego świata są dla Hucuła obce i burzą istotę dialogu, bo miejsce człowieka zajmuje abstrakcyjna instytucja, przestaje więc nagle funk-cjonować zasada, że „gazda z gazdą zawsze się dogada i po-godzi”. Foka, główny bohater cyklu, domyśla się, że głów-nym gazdą w tym obcym świecie jest pieniądz.

ILU

STRA

CJE

Z PI

ERW

ODR

UKU

KSI

ĄŻKI

TEM

ATY

ŻYDO

WSK

IE

72

Z Polski rodem

73

„Czas górski” nie ma układu linearnego. Vincenz tak go opisuje: „czas się jakoś rozwiewa, rozpyla, a nie spieszy /…/ rozwija się, rozpościera jak wachlarz i rozszerza po łąkach – nie czas to, lecz – fala wieczności”. Kompozycja całości cyklu rozpościera się na podobnej „fali”. Czas akcji „Poło-niny” ma ściśle określone ramy – jesień roku. Jednak akcja jest tylko zaczynem, z którego wyrastają historie mi-nione – te bliższe, z lat . XIX w. i te najstarsze – z pra-wieku. Ożywają w nich dawni bohaterowie i dawna trady-cja. Dzięki zerwaniu z linearnością czasową, jednocześnie otwiera się tu perspektywa wieczności: „nasz obyczaj stary /.../ najlepszy dla nas. I nas przeżyje” – powie w „Zwadzie” Foka włoskim przybyszom.

Motywem scalającym wszystkie tomy powieści jest we-sele we dworze w Krzyworówni. „Temat – wyjaśniał pisarz w jednym z listów – wzięty z wesela mojej Matki, na którym spotykają się wszystkie stany, a nawet cudzoziemcy przyby-wają. Cóż to znaczy? To zagadnienie już nie regionalne, tylko pytanie, co nasz kraj, względnie jego postacie duchowe, mogą dać światu. /…/ Idąc śladami Platona, ale nie naśladując go, chciałem postawę i światopogląd wyrazić za pomocą tych na-szych rodzimych mitów”.

Vincenz obdarzony był niezwykłym talentem gawę-dziarskim. Epicki rozmach tego dzieła ma swą przyczynę przede wszystkim w tym, że od początku do końca wyra-sta ono z tradycji ustnej. Andrzej Vincenz, syn pisarza, tak wspomina pracę ojca: „całe »Na wysokiej połoninie« jest tek-stem mówionym, jednym wielkim opowiadaniem, rozmową z czytelnikiem. O tym należy stale pamiętać. Gdyż także pisa-ne było w ten sposób: najpierw notowane /…/ jako pierwszy brulion, z którego dyktował potem mojej Matce na maszynę tekst mniej więcej definitywny. Niektóre teksty były dyktowa-ne dwa albo trzy razy, wszystkie powstały jako teksty ustne, mówione. Łatwo się o tym przekonać, czytając je na głos”.

Sam Vincenz po skończonej pracy, gdy zebrał wokół siebie rodzinę i przyjaciół, „czytał głośno wieczorem przy wi-nie swoje kroniki: o Boku, który tarł czarnego byka w nadziei, że wybieleje /…/ o radości jaka zapanowała na dworze króla Hiszpanii, kiedy zjawił się tam krawiec Pinkas, bo chrześcija-nom jest nakazane kochać nieprzyjaciół, a oni wytępili swoich Żydów i nie mieli już kogo kochać. Ale przede wszystkim był promieniujący, epicki, z tym rodzajem humoru, który równy jest szczodrobliwości /…/ i obdziela wszystkich na równi nie po to, żeby górować, ale żeby komizm włączyć w strukturę bytu” – wspominał Czesław Miłosz.

***

Dom Vincenzów, czy to u podnóża Karpat, czy w są-siedztwie Alp, często był pełen gości. Nawet w czasach emigracji, gdy na stole u gospodarzy nie było nic prócz pomidorów i mamałygi, pielgrzymowali do Mistrza z Po-kucia intelektualiści różnych formacji kulturowych i wy-znań. Przychodzili, by szukać uspokojenia i uzdrowienia, by, wedle słów Miłosza, „odtruwać się” z jadu współczesnej cywilizacji. Józef Czapski napisał: „Jeżeli nie zdziczeliśmy wszyscy na naszych wyspach oddalonych /.../ zawdzięcza-my to paru ludziom wśród nas – miary Stanisława Vincenza – którzy byli naszym sumieniem historii”.

W czym tkwił sekret Vincenza? Był człowiekiem nadziei. Dostrzegał cywilizacyjne zagrożenia, a w swej twórczości – jak zauważa Stanisław Tomala – zdawał się zmierzać, wbrew opinii Miłosza, do dramatycznego wniosku: jeżeli ludzkość zrezygnuje z dążeń do poro-zumienia i nie przyjmie postawy dialogowej, może stanąć „w obliczu zagrożeń, którym nie będzie umiała przeciwdziałać”. Mimo to, wzrok czytelnika i każdego napotkanego człowieka, Vincenz starał się odwracać w stronę piękna i dobra, tak jakby przeczuwał, że le-kiem na zło jest skierowanie uwagi na to, co naprawdę wartościowe.

Czapski napisał o Vincenzie: „Do końca dominowało w nim błogosławieństwo życia, każdego życia, w jego nie-skończonej różnorodności i nawet w latach wojny, klęsk, zbrodni, deptania wszelkiej godności ludzkiej, nawet wów-czas umiał jeszcze wskrzeszać światło”. Miłosz, opisując swoje pobyty w La Combe, wiosce, w której Vincenzowie spędzali lato, wyznaje: „Podpatrywałem sekret Vincenza. Miałem przed sobą kogoś, kto obalał /.../ rozdęte mitologie /.../ lamentujących »tułaczy«, gotowych zmarnować życie na tymczasowość i oczekiwanie powrotu /.../, byle udawać, że nie są, gdzie są. /.../ Znikąd nie był wygnany. /.../ Dokoła roz-pościerała się ziemia, dostateczna, bo wyposażona we wszyst-ko, co nam jest potrzebne do codziennego podziwu”.

Na parę lat przed śmiercią wyznał jednej z przyjació-łek rodziny: „Nie pamiętam człowieka, którego bym poznał i wobec którego bym nie czuł, że mógłby być moim przy-jacielem”. Prawdziwość tych słów potwierdzają „Dialogi z Sowietami” – zapis wspomnień z okresu II wojny świato-wej. Jest to surowa ocena nieludzkiego systemu, przed któ-rym Vincenz uciekał, obawiając się m.in. nudy wynikającej z jednokierunkowości myślenia. To również wspomnie-nie spotkań z sowieckimi żołnierzami, w których pisarz dostrzegał przede wszystkim ludzi. Sowieci to wyczuwali i garnęli się do niego. Wyraźne jest to zwłaszcza w opisie wydarzeń z r., kiedy wojska radzieckie weszły na teren Węgier. Przychodzili zmęczeni frontem mężczyźni, żeby po prostu pogawarit’.

Przyjaciółmi Vincenza byli również ludzie, wśród których mieszkał. W Słobodzie Runguskiej rozmawiał ze swymi sąsiadami w ich narzeczu, był jednym z hucul-skich mieszkańców podnóża Czarnohory. Huculi darzy-li go niezwykłą przyjaźnią. I często tłumnie odwiedzali w niedzielne popołudnia, gdy „Dochtor” puszczał spe-cjalnie dla nich z patefonowych płyt koncerty muzyki klasycznej.

Sekret dobrego sąsiedztwa Vincenz zabrał ze sobą na emigrację. „W małej wiosce La Combe, gdzie spędzał długie letnie miesiące /.../ był cudzoziemcem – wspomina przyja-ciela Jeanne Hersch – tym, który nie mówi tak jak wszy-scy. Ale był ich przyjacielem. Skoro tylko miał chwilę cza-su, przychodzili do niego. Starzy, dzieci, mężczyźni, kobiety – wszyscy. Listonosz zjawiał się z twarzą rozpromienioną odświętnie. Przychodzili, aby opowiedzieć, co się wydarzyło albo że nic się nie wydarzyło. Każdy siadał na chwilkę, aby być wysłuchanym, dostrzeżonym, pokochanym”.

oni asprz

72

Z Polski rodem

73

Rewolucjonista w sutannie i ugodowiec, apologeta Aleksandra Wielopolskiego, gorący patriota, ekskomunikowany ultramontanin, współpracownik konserwatystów, narodowych demokratów, socjalistów i ludowców, prekursor ruchu ludowego i chrześcijańsko-społecznego na ziemiach polskich... Wszystkie te określenia odnoszą się do jednej osoby – ks. Stanisława Stojałowskiego, działacza społecznego i politycznego, budzącego olbrzymie kontrowersje i atakowanego ze wszystkich możliwych stron.

Kazimierz Chłędowski w swoich „Pamiętnikach” przedstawił w taki oto przerysowany sposób postać na-szego bohatera: „Do reszty obrzydliwą figurą był ksiądz Stojałowski /.../ istna figura zbrodniarza. Chudy, blady, bez cery, w zasmarowanej brudnej sutannie, nie umyty, nie uczesany, o spojrzeniu stępionym, podstępnym, pełen fałszu i obłudy. Wyglądał tak, jakby ciągle walał się po szynkach i domach publicznych, a dla odpoczynku przychodził od czasu do czasu do parlamentu. Usta jego zapełnione były śliną ropuchy, która truje, gdy padnie na inne żywe stworze-nie...”. U stóp pomnika św. Stanisława w Szczepanowie znajduje się natomiast niewielkie popiersie z dedykacją: „Ks. Stanisławowi Stojałowskiemu, niestrudzonemu bojow-nikowi i obrońcy praw ludu, w dowód czci i wdzięczności ludność parafii i okolic Szczepanowa”.

Ks. Stojałowski to bowiem niewątpliwie postać, któ-ra położyła niezwykle wielkie zasługi, jeżeli chodzi o walkę o prawa warstw upośledzonych społecznie oraz o rozbudzenie świadomości ludności wiejskiej. Był jednym z pierwszych działaczy tego typu – kon-sekwentnie, przez lata, nie zrażając się piętrzącymi trudnościami i kłodami, które rzucano mu pod nogi, pracował usiłując urzeczywistnić swe ideały. Wincenty Witos pisał wręcz, iż „nie może ulegać najmniejszej wątpli-wości, że pierwszeństwo w pracy nad obudzeniem śpiącego snem wiekowym chłopstwa należy się bezwzględnie temu kapłanowi. Tej prawdy nie mogą zmienić ani jego błędy, ani przewinienia, jakie mu zarzucano, ani też mniejsze czy większe wyniki prowadzonej przez niego roboty”.

***

Stanisław Stojałowski urodził się maja r. w Zniesieniu koło Lwowa, w ubogiej rodzinie szlacheckiej. Uczył się w Przemyślu, później w gimnazjum we Lwowie. W r. wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, gdzie zyskał solidną formację duchową i intelektualną, studiując m.in. fi-lozofię i teologię w Krakowie. W r. przyjął święcenia kapłańskie, po czym został przez przełożonych wysłany do Belgii w celu pogłębienia prowadzonych przez siebie stu-diów nad kwestiami społecznymi.

Po powrocie opuścił zakon, przechodząc w szeregi duchowieństwa diecezjalnego. Najpierw został wikariu-szem w Gródku Jagiellońskim, później we Lwowie, wresz-cie zaś proboszcz em w Kulikowie niedaleko Lwowa, gdzie rozwinął ożywioną działalność duszpasterską i spo-łeczną. Wincenty Witos rysuje obraz ówczesnego chłopa, pisząc, iż sam uważał się on „za niższe i mniej wartościowe

Rafał Łętocha

Ks. Stanisław Stojałowski

– obrońca ludu polskiego

FOT.

WW

W.D

OM

POLS

KI.E

U

74

Z Polski rodem

75

stworzenie od innych. Nie tylko że w to sam święcie wierzył, ale i drugich w tym umacniał, obniżając rozmyślnie swoją wartość w ich oczach. Był niewolnikiem tak z krwi, trady-cji, wychowania, jak i z własnej woli”, przerażał go „żan-darm, wójt, urzędnik. Czuł wieczny lęk przed leśnym, kar-bownikiem, polowym, nie śmiał oczu podnieść na księdza, nauczyciela, leśniczego, ekonoma. /.../ Namnożył sobie róż-nych nie istniejących grzechów i przestępstw, z którymi nie mógł sobie dać żadnej rady. Strach niemal przed wszystkim i przed wszystkimi, niewiara w swoje siły i niemożliwość zmiany robiły z niego posuwający się mechanicznie auto-mat pozbawiony woli. /.../ Poza tym wiecznym strachem przed wszystkim i wszystkimi, stosunki uczyniły chłopa podejrzliwym, nieufnym i niewiernym. Nie wierzył niko-mu, bo został prawie przez każdego oszukany, podejrzewał też wszystkich, że czyhają na niego, bo miał do tego dosyć powodów”. Ks. Stojałowski postawił sobie za cel zmia-nę tego stanu rzeczy, poświęcając w zasadzie całe życie pracy z ludem, wśród ludu i dla ludu, kontynuując dzie-ło wielkich poprzedników, ks. Bronisława Markiewicza czy ks. Wojciecha Blaszyńskiego.

***

W r. nabył, dzięki wsparciu finansowemu i przychylności lwowskiego Arcybiskupa Franciszka Wierzchleyskiego, bankrutujące wydawnictwo, do któ-rego należały dwa pisma – „Wieniec” i „Pszczółka”. Sto-jałowskiemu udało się ożywić podupadające periodyki. W jego zamierzeniu „Wieniec” poświęcony miał być te-matyce społeczno-gospodarczej i politycznej, natomiast „Pszczółka” kwestiom religijno-moralnym. W r. będą miały już , tys. prenumeratorów przede wszyst-kim wśród ludności wiejskiej, co, zważywszy na poziom analfabetyzmu na ówczesnej wsi galicyjskiej, było wyni-kiem imponującym.

Dzięki sukcesowi wydawniczemu, Stojałowski mógł poszerzyć ofertę o nowe pisma. Dla inteligencji przezna-czono „Piasta” i „Polskę”, do duchowieństwa skierowany był „Dzwon”, do już istniejących stworzono specjalistyczne dodatki („Niewiasta”, „Cepy”, „Gospodarz Wiejski”, „Rol-nik”). Po latach napisał o sobie: „Postanowiłem zostać agi-tatorem – i bez układania obszerniejszych programów, któ-rych w owym czasie i tak nie byłby lud zrozumiał, ująłem program i hasło ruchu ludowego w dwóch słowach: gazetki polityczne i wiece. To były środki, a celem, który mi przyświe-cał, było unarodowienie chłopa i pozyskanie dla ojczyzny no-wych synów i obrońców”.

Pisma te stanowiły narzędzie, za pomocą którego ks. Stojałowski usiłował szerzyć wśród ludu oświatę, zachęcać do wdrażania nowych technologii i metod upraw, uczyć postaw obywatelskich, organizacji pracy, propagować ideały pomocy wzajemnej, a także podno-sić poziom intelektualny i moralny. Niemało uwagi po-święcił walce z plagami będącymi jego zdaniem ważny-mi przyczynami takiej, a nie innej kondycji ludu – wśród nich naczelne miejsce zajmowało pijaństwo. Środkiem walki z tym problemem miały być zakładane przez niego tzw. Bractwa Trzeźwości.

W działalności na rzecz ludu ks. Stojałowski nie stał bynajmniej na stanowisku klasowym, o co niejednokrot-nie był oskarżany, nie dążył do jątrzenia i pogłębiania różnic. Zgodnie z wytycznymi przedstawionymi przez Leona XIII w encyklice Rerum novarum, wzywał do zgodnej współpracy klas i warstw w imię dobra po-wszechnego, widząc w solidaryzmie jedyny sposób na rozwiązanie bolączek ówczesnego życia społeczno-go-spodarczego. Dewiza Zygmunta Krasińskiego – „Z pol-ską szlachtą polski lud”, stanowiła niejako dyrektywę całej jego działalności. Terminem „lud” określał nie tylko lud-ność wiejską, ale i proletariat. Zadanie jakie sobie stawiał, to uczynienie z ludu świadomych Polaków i obywateli, mogących wziąć samodzielnie odpowiedzialność za wła-sny los. Podobnie jak w tamtym czasie narodowi demo-kraci z Janem Ludwikiem Popławskim na czele, wydawca „Pszczółki” dążył do wprowadzenia w krwioobieg orga-nizmu narodowego tego ciągle jeszcze nieuświadomio-nego, biernego elementu. Podkreślał, iż aby to osiągnąć, należy do ludu się zbliżyć, kształcić go, wciągać w spra-wy publiczne, rozwijać jego naturalne predyspozycje.

Tego rodzaju praca stanowiła także, zdaniem ks. Stoja-łowskiego, najwłaściwszą drogę do odzyskania niepodle-głości, choć żmudną i nie przynoszącą natychmiastowych efektów. Jawił się on jako przeciwnik „gorączki patriotycz-nej”, nieprzygotowanych i bezsensownych zrywów po-wstańczych, pociągających za sobą jedynie wzmożenie re-presji ze strony zaborców. Uznawał, że tylko systematyczna praca u podstaw i czekanie na międzynarodową koniunk-turę sprzyjającą wybiciu się na niepodległość, może przy-nieść trwałe i wymierne efekty. Wzór utożsamienia sprawy narodowej z ludową stanowił dla niego Śląsk, który – jak podkreślał – posiada taką samą ilość ludności polskiej co Galicja czy Wielkopolska, z tą różnicą, że są to przede wszystkim chłopi i robotnicy, ponieważ szlachta i inteli-gencja uległa w większości zniemczeniu. „Chłop śląski – jak pisał – przez to, że został chłopem polskim uratował tę dziel-nicę dla Polski /.../ rozbudził sprawę narodową, pomnożył naród o pół miliona”.

Praktyczny wyraz działalności ks. Stojałowskiego z lu-dem i dla ludu stanowiło chociażby Towarzystwo Ludowe Oświaty i Pracy, założone w r. Jego celem było niesie-nie pomocy właścicielom małych gospodarstw rolnych. Prowadziło działalność oświatową, rolniczą, kredytową, handlową, ubezpieczeniową. W r. założył natomiast Towarzystwo Kółek Rolniczych, popierane w zasadzie przez wszystkie ugrupowania polityczne w Galicji. Poza tym organizował różnego rodzaju spółki rzemieślnicze, związki zawodowe (np. Polski Związek Chrześcijańskich Robotników i Robotnic w Białej) stowarzyszenia robotni-cze „Bratnie Pomoce”, placówki oświatowo-kulturalne.

***

W swej działalności ks. Stojałowski napotykał na poważne przeszkody. Wszedł w konflikt ze środowi-skiem konserwatystów galicyjskich, którzy nie przebie-rając w środkach usiłowali zdyskredytować jego dzieło. Przedstawiciele tych kręgów byli najzacieklejszymi wro-

74

Z Polski rodem

75

gami i krytykami działalności ks. Stojałowskiego. On sam wobec nich nie pozostawał zresztą dłużny, mimo że jeszcze w r. wysuwał projekt utworzenia stronnic-twa polsko-katolickiego, skupiającego wszystkich Pola-ków-katolików – bez względu na pochodzenie społeczne – pod kierownictwem krakowskich konserwatystów. Do urzeczywistnienia tej idei jednak nie doszło, a projekty współpracy przerodziły się w bezpardonową walkę, pełną wzajemnych oskarżeń. Jeden z czołowych przedstawicie-li tego środowiska, Stanisław Tarnowski, pisał w związ-ku z tym o ks. Stojanowskim, iż był „przebiegły i zręczny, umiał w pismach swoich i prawdę przekręcić i do umysłów trafić, namiętny, przewrotny, umiał wymownie namiętność podżegać. Jedną ręką drukował pisemka, drugą w prywat-nych listach grozi biskupom i świeckim”. Stojałowskiemu zarzucano sianie zamętu i anarchii, propagowanie ha-seł wywrotowych, komunistycznych.

Skutkiem tego było umieszczenie przez biskupów lwowskiego, przemyskiego i tarnowskiego pism „Wie-niec” i „Pszczółka” na indeksie, a następnie suspendo-wanie ich redaktora pod zarzutem zaniedbywania obo-wiązków duszpasterskich. W wyciszeniu konfliktu nie pomagał porywczy charakter ks. Stojałowskiego, który coraz mocniej okazywał nieposłuszeństwo biskupom, otwarcie krytykował ich postępowanie. W efekcie Kon-gregacja Świętego Officjum kwietnia r. zagrozi-ła mu klątwą, a jako że ks. Stojałowski nie ukorzył się, w maju nuncjusz papieski orzekł wobec niego suspensę i interdykt, a sierpnia r. papież Leon XIII nałożył na niego imienną ekskomunikę.

Wincenty Witos wspomina, iż „Rzucona /.../ klątwa na ks. Stojałowskiego /.../ zrobiła w powiecie niesłychane wrażenie. Podczas odczytywania jej w kościołach rozlega-ły się głośne płacze i przytłumione szlochania. Tak klątwa, jak i ceremoniał zastosowany przy odczytywaniu robiły prawdziwą grozę i przestrach, ale równocześnie wzbudza-ły też nie tylko zaciekawienie, ale cichy, zacięty bunt, żal do władzy i sympatię dla wyklinanego. Ks. Stojałowski stawał się dla chłopów jakąś wielką legendarną postacią, budzą-cą z jednej strony obawę, lecz z drugiej rosnący dla niego z dnia na dzień niezwykły szacunek. Za jego wyklętymi gazetami specjalnie szukano, czytano je w nocy po kryjo-mu, chroniąc się przed żandarmami i niektórymi księżmi”. Pomimo więc suspensy i klątwy, a tym samym zakazu kontaktów z ks. Stojałowskim oraz czytania wydawanych przez niego pism, spotkał się on z pomocą i poparciem w środowisku wiejskim.

Początkowo ks. Stojałowski zareagował na to wszyst-ko w swoim stylu, hardo i buńczucznie. Ogłosił pismo pt. „Nie pójdziemy do Kanossy”, w którym twierdził, iż klątwa nie robi na nim żadnego wrażenia. Wkrótce jednak złożył na ręce papieża obszerny memoriał „Fractionis Christia-no-Socialis in Polonia Austriaca”, w którym przedstawił swoje poglądy społeczno-polityczne. Dołączono do niego również pisemne oświadczenia znanych austriackich dzia-łaczy społecznych, Karla Luegera i księcia Johanna von Liechtensteina, którzy udzielali mu poparcia, ręcząc, że propagowany przez niego program jest całkowicie zgodny z nauczaniem katolickim. Papież po zapoznaniu się z me-

moriałem nie wyraził żadnych zastrzeżeń wobec przedsta-wionych tam poglądów.

W związku z tym po odwołaniu i potępieniu przez ks. Stojałowskiego swojego postępowania względem zwierzch-ników, nie było już przeszkód, aby ekskomunika została cofnięta, co stało się faktem września r. Nie ozna-czało to jednak końca kontrowersji pomiędzy krnąbrnym duchownym a jego zwierzchnikami, zwłaszcza kardyna-łem Janem Puzyną, jednak ks. Stojałowski był już o wiele ostrożniejszy. Po oczyszczeniu się z zarzutów udał się do Białej na Podbeskidziu (obecnie Bielsko-Biała), gdzie kon-tynuował swoją pracę.

***

Ks. Stojałowski mocno angażował się również w dzia-łalność polityczną, będąc jednym z prekursorów na zie-miach polskich nie tylko ruchu ludowego, ale i chrześci-jańsko-demokratycznego. Na tej płaszczyźnie także nie obeszło się bez poważnych trudności i szykan, kilkakrot-nie bowiem ks. Stojałowski w związku ze swoją aktywno-ścią był aresztowany.

W wyborach do Sejmu Galicyjskiego z r. czynnie uczestniczył w kampanii, przeprowadzając wybór trzech posłów na czele ze Stanisławem Potoczkiem, którzy utwo-rzyli klub katolicko-ludowy, będący zalążkiem powstałego w r. Stronnictwa Chłopskiego (SCh). Ks. Stojałowski, choć wszedł do jego zarządu, to na przewodniczącego wy-sunął właśnie posła Potoczka. Wkrótce jednak nastąpiło zerwanie między SCh a Stojałowskim, który przed wy-borami do sejmu w r. zaangażował się w stworzenie międzypartyjnego Stronnictwa Ludowego. Ostatecznie nie wszedł jednak do niego i w konsekwencji w r. ogłosił program nowopowstałej formacji Stronnictwo Chrześci-jańsko-Ludowe (SChL).

Głównym celem, który stawiała sobie ta organizacja, było przywrócenie „prawu chrystusowemu” znaczącego miejsca w życiu społeczno-gospodarczym i politycznym oraz działania na rzecz warstw upośledzonych. Ruch ten bez wątpienia możemy określić mianem jednego z pierw-szych na ziemiach polskich ugrupowań o charakterze chrześcijańsko-demokratycznym czy raczej chrześcijań-sko-społecznym. Jest to demokracja chrześcijańska w du-chu encykliki Graves de communi Leona XIII czy też głów-nego teoretyka tej problematyki z przełomu XIX i XX w., Giuseppe Toniolo, podkreślającego, iż „chrześcijańska de-mokracja jest to porządek społeczny, w którym wszystkie siły społeczne, prawne i ekonomiczne w pełni swego rozwoju hie-rarchicznego współdziałają proporcjonalnie dla dobra wspól-nego, aby osiągnąć ostateczny cel – przeważającą korzyść dla klas niższych”.

Rozumienie tego terminu jest zatem diametralnie od-mienne od współczesnego – opiera się nie na zacieraniu różnic, lecz na hierarchicznej strukturze społeczeństwa. Dowodem na to jest chociażby fakt, iż ks. Stojałowski był zwolennikiem monarchii, uznając ją za ustrój najdosko-nalszy. Nie negował również potrzeby istnienia warstwy szlacheckiej, akcentując jej niezwykle doniosłą rolę jako rezerwuaru narodowych tradycji, obyczaju czy wiary. Nie

76

Z Polski rodem

77

ma więc mowy o brataniu się z ludem, a ten, kto żyje po-śród niego „tak w karczmie jak i w chacie”, nie wart jest miana szlachcica. Dla ks. Stojałowskiego istniejąca straty-fikacja ma charakter naturalny i trzeba ją podtrzymywać, wykluczone jest mechaniczne zrównanie, zglajszachtowa-nie wszystkiego, a zwłaszcza równanie w dół. Mimo tego, że nie przebierając w słowach krytykował szlachtę za sob-kostwo i lenistwo, to widział potrzebę jej istnienia jako od-rębnego stanu. Zróżnicowanie owo nie upoważnia jednak szlachty do wyzysku warstw niższych. Pomiędzy istnieją-cymi klasami, wedle ks. Stojałowskiego, powinna zapano-wać nie walka, a pokój i współpraca. Z biegiem lat zaś, jak przewidywał, różnice owe być może zostaną zniwelowane na skutek postępu społecznego i nowej redystrybucji dóbr. Winno jednak to zachodzić stopniowo, ewolucyjnie, a nie na drodze nagłego przewrotu.

Przeciwny był również nadmiernemu wzmacnianiu uprawnień organów centralnych. Obserwując zapewne rozbudowę aparatu biurokratycznego w Austrii, stwier-dzał, iż nazbyt szeroka działalność państwa niszczy od-dolne inicjatywy, ducha samodzielności, kreatywność jednostek. Postulował więc, zgodnie z fundamentalną dla katolickiej nauki społecznej zasadą pomocniczości, ograniczenie interwencji państwa w sprawy tak jedno-stek, jak i mniejszych grup społecznych.

Specyfiką ruchu ks. Stojałowskiego, w porównaniu z analogicznymi organizacjami tworzącymi się w całej Europie, jak np. Partia Chrześcijańsko-Społeczna Karla Luegera, z którym zresztą ks. Stojałowski współpracował, było to, iż o ile tamte nastawiały się na prace w środowisku robotniczym, o tyle założyciel SChL kierował swoją uwagę w stronę wsi. Związane jest to oczywiście przede wszyst-kim z terenem, na którym przyszło mu działać. W słabo uprzemysłowionej Galicji, będącej synonimem biedy i za-cofania, zainteresowanie społeczników siłą rzeczy musiało zwracać się w kierunku ludności wiejskiej. Nie ma tutaj jednak mowy o jakiejś wyłączności – na Śląsku Cieszyń-skim oddziały SChL miały bowiem już charakter przede wszystkim robotniczy.

W r. doszło zaś do połączenia SChL ze Stron-nictwem Katolicko-Narodowym i utworzenia nowej for-macji pod nazwą Polskie Centrum Ludowe. Miała ona charakter stronnictwa ponadklasowego, na jej czele sta-nął ks. Leon Pastor, a do komitetu wykonawczego weszli poza ks. Stojałowskim duchowni, chłopi, przedstawicie-le arystokracji (np. Andrzej Beaupré, wówczas związany z „Głosem Narodu”, a w latach międzywojennych redak-tor krakowskiego „Czasu”) czy profesorowie Uniwer-sytetu Jagiellońskiego (m.in. Włodzimierz Czerkawski i Maurycy Straszewski). Zasadnicze cele, jakie stawiała sobie ta formacja, to obrona rodziny, wiary, własności, narodowości oraz warstw pracujących, głównego prze-ciwnika postrzegała zaś w konserwatystach galicyjskich. Po kilku latach, na skutek animozji pomiędzy ks. Pasto-rem a ks. Stojałowskim, doszło do rozpadu i likwidacji PCL. Wówczas to ks. Stojałowski coraz mocniej zbliżał się do narodowej demokracji. W wyniku połączenia posłów reaktywowanego SChL z posłami narodowymi, w r. powstał w parlamencie wiedeńskim blok partyjny pod

nazwą Związek Narodowo-Ludowy. Na kilka miesięcy przed śmiercią pisma „Wieniec” i „Pszczółka” przekazał Stronnictwu Narodowo-Demokratycznemu.

Ostatnie lata życia spędził w Krakowie, umierając w nę-dzy i zapomnieniu października r. Pochowany zo-stał na Cmentarzu Rakowickim, pogrzeb zgromadził ol-brzymie tłumy. Na nagrobku widnieje napis: „Ks. Stanisław Stojałowski, obrońca ludu polskiego, ur. maja zm. października r. Wiecznie wdzięczny lud polski”.

***

Wielu badaczy podkreśla, iż w zasadzie ks. Stojałowski nie osiągnął tego, co chciał i mógł. Na przeszkodzie mia-ła stanąć jego bezkompromisowość, nadmiernie wybujały temperament, indywidualizm i porywczość. Cechy te sta-nowiły z pewnością przyczynę dość częstych wolt poli-tycznych ks. Stojałowskiego, prób zawierania porozumień z przedstawicielami w zasadzie wszystkich partii w Galicji.

Trzeba jednak pamiętać, że przewodnią ideą nie-zmiennie pozostawało dobro ludu, był to naczelny im-peratyw całokształtu jego działań. W związku z tym wszelkie sojusze traktował instrumentalnie, jako środek przybliżający do tego nadrzędnego celu. Charaktery-styczna dla ks. Stojałowskiego, a wynikająca zapewne z je-go temperamentu, była olbrzymia ilość różnorakich inicja-tyw, które podejmował, a przy tym niestety częstokroć ich krótkotrwałość.

Jednak jego wieloletnia, żmudna, pełna wyrzeczeń i przeciwności praca, nie poszła na marne. Cytowany już Witos konstatuje wręcz, w swoich wspomnieniach pi-sanych na emigracji w Czechosłowacji, iż powiaty, w któ-rych działał ks. Stojałowski „należą dziś do najlepszych, tak pod względem zdrowia moralnego, jak i solidarności chłopów. Dotyczy to szczególnie Małopolski środkowej. Zachodnie po-wiaty, zarażone socjalizmem, były gorsze. Więcej tam widać warcholstwa, samolubstwa i małostkowości”.

afał Łętoch

1. K. Chłędowski, Pamiętniki. Wiedeń 1881-1901, t. II, Wrocław 1951, ss. 280-

281.

2. W. Witos, Moje wspomnienia, cz. 1, Warszawa 1998, s. 200.

3. Ibid., ss. 64, 65, 66.

4. Cyt. za: A. Zakrzewski, Od Stojałowskiego do Witosa, Warszawa 1988, s. 13.

5. Warszawiak [wł. ks. S. Stojałowski], Ze spraw śląskich, Lwów 1895, s. 169.

6. A. Kudłaszyk, Ksiądz Stanisław Stojałowski. Studium historyczno-prawne,

Wrocław 1998, ss. 53-56.

7. S. Tarnowski, Lud wiejski między ładem i rozkładem, Kraków 1896, s. 23.

8. W. Witos, op.cit., ss. 192-193.

9. A. Kudłaszyk, op. cit., s. 16.

10. Cyt. za K. Domagalski, Pionierzy katolickiej nauki społecznej, Ząbki 2000,

s. 223.

11. Cz. Strzeszewski, Chrześcijańska myśl i działalność społeczna w zaborze au-

striackim w latach 1865-1918 [w:] Historia katolicyzmu społecznego w Polsce

1832-1939, red. Cz. Strzeszewski, R. Bender, K. Turowski, Warszawa 1981, ss.

167-168.

12. W. Witos, op. cit., s. 203.

76

Z Polski rodem

77

Można zaryzykować twierdzenie, że większość ludzi chciałaby żyć w sprawiedliwym świecie i przedkłada poczu-cie sprawiedliwości nad idee postępu lub dobra powszech-nego. Kierując się poczuciem sprawiedliwości, nie wymagają oni wcale, by świat miał być lepszy pod każdym możliwym względem. Wręcz przeciwnie, mógłby być pod pewnymi względami gorszy, byle był bardziej sprawiedliwy. Problem pojawia się jednak, gdy przychodzi im odpowiedzieć na pytanie, na czym właściwie polega sprawiedliwość i czym miałby się charakteryzować sprawiedliwy ustrój społeczny.

W starożytności sprawiedliwość uważano za cnotę, czyli cechę charakteru. Według Platona, sprawiedliwość polegała na wewnętrznej harmonii władz – uczuć, rozumu i woli. Człowiek sprawiedliwy cechował się tym, że w każ-dej sytuacji starał się postępować mądrze i nieegoistycznie, stawiał sobie racjonalne cele, z którymi jego uczucia i czyny pozostawały w zgodzie. Platon stworzył całą wizję państwa, na czele którego mieli stać sprawiedliwi mędrcy. Uważał taki ustrój społeczny za najlepszy z możliwych, najbardziej korzystny dla wszystkich i najbardziej sprawiedliwy.

W czasach nowożytnych nastąpiło przesunięcie akcen-tów w etyce – od pojęcia cnót, czyli cech podmiotowych, w stronę zasad, czyli bezosobowych reguł. Filozofowie po-rzucili język cnót i zaczęli budować teorie społeczne od-wołując się do języka zasad, choć oczywiste jest, że żadna zasada nie stanowi wyczerpującego opisu cnoty i może je-dynie przybliżyć jej sens. Być może jednym z powodów było to, że cnota nie podlega kontroli rozumu, a zasady – tak. Zasady można interpretować, poddać dyskusji, uczy-nić regułą społeczną lub hasłem ideologii. Ponadto łatwiej jest głosić zasady niż świecić przykładem własnych za-let. Dlatego nadmierny racjonalizm z jednej strony oraz upadek obyczajów z drugiej, prowadzą w naturalny spo-sób do faworyzowania zasad, a nie cnót.

Etyka cnót tym różni się od etyki zasad, że określa, jaki człowiek powinien być, podczas gdy etyka zasad mówi jedynie, co powinien robić. W etyce zasad obojętne jaki jest człowiek, wystarczy, że jego czyny mieszczą się w granicach pewnego kodeksu zasad. Postawa taka czę-sto łączy się z poglądem zwanym formalizmem etycz-nym, wedle którego w moralnym sensie liczy się wyłącz-nie substancja czynu, nie zaś motywy czy skutki. Nie są ważne ani subiektywne stany duszy, zwane intencjami, ani to, co faktycznie dzieje się z bliźnimi.

Zasadę sprawiedliwości da się sformułować następu-jąco: “Sprawiedliwość polega na tym, że każdy otrzymuje to, co mu się należy”. Definicja jest jasna i prosta, jednak pytanie, co się komu należy, otwiera dyskusję, której końca

nie widać. Niektórzy uważają, że każdemu należy się tyle samo, co w konsekwencji prowadzi do egalitarystycznych koncepcji społecznych.

Społeczeństwa są na ogół zbudowane hierarchicznie, a różne pozycje społeczne mają przypisane różne przywi-leje. Społecznością homogeniczną, w której wszyscy pełnią tę samą funkcję, jest tłum. Zanikają w nim zarówno indy-widualne cechy jednostek, jak i cechy struktury społecznej. Tłum jest więc idealnym modelem dla idei równości rozu-mianej jako jednakowość wszystkich. Jeśli ten sposób my-ślenia skojarzymy z materialistyczną koncepcją życia, gdzie celem człowieka jest wyłącznie konsumpcja przyjemności, otrzymamy taką formułę sprawiedliwości, wedle której po-lega ona na równej dystrybucji wytwarzanych dóbr.

Można jednak upierać się, że istotą bycia człowiekiem nie jest konsumpcja przyjemności, lecz pewien trwały stan ducha, zwany szczęściem. Jeśli każdy człowiek ma równe prawa do szczęścia, to zarówno system praw, jak i sieć re-lacji społecznych powinny to uwzględniać. Z doświadcze-nia wiadomo jednak, że istnieją zadowoleni szewcy obok niezadowolonych ministrów, a więc żaden szewc nie musi otrzymywać dodatkowej rekompensaty z tego tytułu, że nie jest ministrem. Z drugiej strony, nie powinien być jed-nak zmuszany do pracy niewolniczej, która czyni go nie-szczęśliwym i obniża jego poczucie osobistej godności.

System społeczny jest więc w miarę sprawiedliwy, jeśli z każdą pozycją społeczną związane jest odpowiednie qu-antum satysfakcji, którą może odczuwać jednostka w miarę normalna. Sprawiedliwość wymaga przede wszystkim rów-ności moralnej, a sprawiedliwy system umożliwia każdej jednostce realizację osobistych wartości i uzyskanie dla nich społecznej akceptacji. Podział produktu jest kwestią drugo-rzędną, istota tkwi przede wszystkim w warunkach godnego istnienia. A więc nie dystrybucja dóbr materialnych, lecz przede wszystkim dystrybucja wartości moralnych, czyni system społeczny sprawiedliwym lub niesprawiedliwym.

Wolność i istnienie

Istnieje pogląd, że jedyna sprawiedliwość w sensie spo-łecznym, jaka się ludziom należy, to równa wolność dla wszystkich. Specjalizują się w tego rodzaju stwierdzeniach rozmaite ideologie skrajnie liberalne. Koncepcje te ignorują fakt, że ludzie są bardzo różni i realne osoby nie są odbiciem „idealnej natury ludzkiej”. Ludzie przychodząc na świat, nie

Marek Has

Sprawiedliwy świat

78

Z Polski rodem

79

wybierają swego temperamentu, charakteru czy predys-pozycji. Jedni z natury są agresywni i źli, inni są łagodni, ufni i prostolinijni. Świat ludzki zawiera w sobie bogactwo postaw i charakterów, a za fasadą ubrań kryją się zarówno wilki, jak i owce. Każde z nich chciałoby mieć zagwaranto-waną wolność postępowania zgodnie ze swą naturą.

Jeśli jednak pozostawimy wilka z owcą w warunkach pełnej wolności, wilk natychmiast zje owcę i na tym za-kończy się ich wspólna przygoda. Pełna, nieograniczona wolność wilka stanowi śmiertelne zagrożenie dla owcy. Tak więc, jeśli jedno i drugie ma takie samo prawa, wspomniana sytuacja nie jest sprawiedliwa. Z moral-nego punktu widzenia wilk nie ma prawa zjeść owcy, ponieważ owca nie ma zamiaru zjeść wilka, jej istnienie dla niej samej jest tak samo cenne, jak istnienie wilka dla niego samego. Poczucie sprawiedliwości nakazuje więc ograniczać wolność pewnym istotom, pozostawiając wolność innych bez zmian. Źródłem tego ograniczenia są prawa podmiotu do istnienia.

Pojęcie moralnego podmiotu jest kluczowe dla zrozu-mienia idei moralnych w ogóle, a sprawiedliwości szcze-gólnie. Jeśli patrzymy na świat jako na całość, wówczas możemy oceniać go estetycznie, ale świat jako całość nie ma żadnych moralnych właściwości. Wartości moralne ist-nieją jedynie w świecie indywidualnych istot, które mają moralną wartość jako jednostki. Można mówić sensownie o sprawiedliwości tylko tam, gdzie istnieją podmioty, któ-re mają poczucie wartości własnego istnienia, nie zaś tam, gdzie wszystko stanowi jedną spójną całość.

Taki punkt widzenia ma oczywiście swoje konsekwen-cje, których liberalne ideologie, afirmujące wartość jed-nostki, zdają się często nie widzieć. Jeśli każdy podmiot moralny jest wartością, wtedy musi istnieć pewne mini-mum dóbr, które należą mu się z racji tego, że istnieje. Jest to minimum, które umożliwia mu w ogóle istnienie. W sprawiedliwym świecie istota ludzka powinna móc przeżyć i przetrwać, zachowując swą godność.

Niektórzy liberałowie o rodowodzie protestanckim argumentują, że jest to nieetyczne, nikt nie ma prawa do minimum dóbr, które stanowiłoby niezasłużoną korzyść, gdyż byłoby to niesprawiedliwe. Taka argumentacja brzmi może sensownie w języku biznesu, ale istnienia nie można rozpatrywać w kategoriach korzyści. Nikt nie przychodzi na świat z własnej woli, a narodziny nie są przychodem ani zyskiem. Istnienie jest dobrem samym w sobie. W świe-cie ludzkim istoty kochane otrzymują rzeczy, na które wcale nie zapracowały. Otrzymują je nie dlatego, że coś czynią, ale dlatego, że są takie, jakie są. Miłość wyraża się troską i afirmacją czyjegoś istnienia oraz wolą, by ja-kaś istota nie przestała istnieć. Stąd bierze się nakaz, by głodnego nakarmić, chorego leczyć, a słabego wesprzeć. Sprawiedliwość nacechowana troską nie musi być prze-ciwieństwem miłości bliźniego, a wręcz przeciwnie – może wypływać z niej. Teologia protestancka i wywo-dząca się z niej doktryna liberalna (na której oparł się kapitalizm) wyniosły samolubstwo do rangi cnoty. Tego rodzaju postawa nie wynika bynajmniej z istoty sprawie-dliwości, lecz z dogmatycznych uprzedzeń, ukrywających obojętność i egoizm. Poczucie sprawiedliwości oparte na

empatii może uwzględniać obiektywne potrzeby innych. Znany filozof, Kazimierz Ajdukiewicz, tego rodzaju spra-wiedliwość nazywał „sprawiedliwością miłosierną”. Nie jest wtedy bierną akceptacją świata wraz jego cynicznym okru-cieństwem, ale aktywną wolą uczynienia go lepszym.

Ideologia i manipulacja

Idea sprawiedliwości jest wpisana w naturę podmiotu i stanowi ideę, do której każdy może dojść swoim rozu-mem. Dochodzimy do niej z chwilą uświadomienia wła-snego istnienia we wspólnym świecie wielości podmiotów i faktu, że żaden podmiot nie jest podmiotem w sensie obiektywnym. Podmiotowość jest czymś subiektywnym, bo każdy podmiot ma wewnętrzne poczucie własnej war-tości i sam siebie uznaje za wartość, ale nie istnieją żadne obiektywne racje pozwalające uzasadnić tę wartość. Z dru-giej strony właśnie dzięki temu, nie da się także różnicować praw podmiotu, które mu przysługują. Jeśli mówimy o pra-wach jednostki wynikających z tego, że jest ona podmio-tem moralnym, nikomu nie przysługują żadne wyjątkowe prawa, a tylko takie, które przysługują wszystkim. Poczucie sprawiedliwości oznacza świadomość tego faktu.

Poczucie sprawiedliwości jest z natury czymś subiek-tywnym, a ta subiektywność sprawia, że jest ono podatne na manipulację. Przede wszystkim zależy w dużym stopniu od indywidualnej interpretacji zdarzeń. Ludzie odczuwają jakiś stan rzeczy jako niesprawiedliwy nie tylko z powodu jego obiektywnych właściwości, ale najczęściej w wyniku porównania go do innego stanu – rzeczywistego lub wy-obrażonego. Dokonując odpowiedniej interpretacji, łatwo jest nim manipulować i na nie wpływać. Manipulując ich wyobraźnią, można sprawić, że potrafią być subiektywnie zadowoleni z gorszych warunków lub niezadowoleni z lep-szych. Taka manipulacja jest charakterystyczną cechą roz-maitych ideologii nawołujących ludzi do rewolucji bądź zmian zastanej rzeczywistości.

Ideologia, która wyjaśnia człowiekowi, że nie posiada on czegoś, na co naprawdę zasługuje, może łatwo wywo-łać ruchy społeczne w daleko większym stopniu niż próba odwołania się do konkretnych ideałów i wartości. Ponadto subiektywne poczucie sprawiedliwości wywołuje na ogół ostrzejszą reakcję niż obiektywne straty lub korzyści. Liczy się przecież nie tyle stan faktyczny, ile nasze wewnętrzne przekonanie, że coś się nam słusznie należy. Jeśli nie otrzy-mujemy tego, o czym sądzimy, że jest nam należne, wów-czas mamy wrażenie, że została złamana jakaś uniwersalna zasada, której istnienie wszyscy akceptują. Nasze poczucie krzywdy przestaje być tylko naszym osobistym proble-mem, staje się skazą i rysą na doskonałej strukturze świata.

Korzystając z tego mechanizmu, różne ideologie usiłu-ją zawładnąć duszą ludzką, a wśród nich dwa podstawo-we rodzaje można określić ideologią bogatych i biednych. Obie opierają się na mechanizmie psychologicznym, który sprawia, że uprzywilejowani bagatelizują swoje niezasłużo-ne korzyści, a poszkodowani mają wyolbrzymione poczu-cie krzywdy. Jedni i drudzy, uwięzieni we własnym subiek-tywizmie usiłują swoją ideologią sterroryzować innych. Ideologia bogatych sprowadza się do stwierdzenia, że

78

Z Polski rodem

79

bogactwo bez względu na swój rozmiar nie wymaga usprawiedliwienia, a biedni są winni własnej sytuacji. Ludzie uprzywilejowani niechętnie też przyznają, że istnieje coś takiego, jak niesprawiedliwość strukturalna, z góry faworyzująca pewne grupy społeczne. Ideologia biednych tłumaczy świat w ten sposób, że wszelki dobro-byt i bogactwo są niezasłużone i niemoralne. W tym przy-padku odwołuje się też często do ewangelicznej przypo-wieści o uchu igielnym i królestwie niebieskim.

Na tym tle osobną kategorię stanowią ideologie deprecjo-nujące jednostkę w ogóle. Są to ideologie odwołujące się do społeczeństwa jako całości, w których liczy się przede wszyst-kim całość i jej bezosobowa wola życia. W przypadku tego rodzaju ideologii pojęcie sprawiedliwości przestaje mieć sens, ponieważ przestają być w nich istotne losy jednostek. Indywi-dualne krzywdy i cierpienia na ogół nie interesują twórców totalnych systemów, tak jak rolnika nie interesują pojedyncze kłosy zboża, lecz ogólna wartość plonów. Wartością społecz-ną staje się w tym przypadku bezosobowa masa, a wraz z apoteozą masy pojawia się pogarda dla praw podmiotu. Lekceważone jest jego poczucie sprawiedliwości, wartości życia i sensowności istnienia. W stosunku do całości wszyst-kie świadome siebie podmioty tracą autonomiczną wartość, ich istnienie staje się iluzoryczne, a wartość relatywna.

Taka totalna wizja świata, pomimo drastycznych przykładów z historii, posiada jakiś dziwny, atrakcyjny walor i sprawia, że powraca raz po raz w formie lewico-wej lub prawicowej. Wizja taka stanowi doskonałą po-żywkę dla neurotycznych osobowości, gdyż umożliwia ich ekspansję. Jednostka wyznająca tego rodzaju ideologię może poprzez identyfikację z pewną abstrakcyjną ideą do-bra przeżywać coś w rodzaju kosmicznego orgazmu. Często jednostka taka ma skłonności przywódcze, a język uniwer-salnej całości jest jedynie kamuflażem mającym umożliwić jej osobistą karierę. Destrukcyjny charakter tego rodzaju filozofii wynika głównie stąd, że jest ona oparta na miło-ści do abstrakcyjnych pojęć, przy całkowitej negacji i po-gardzie dla tego, co realne i jednostkowe. Jest to filozofia wilków, które chciałyby być pasterzami owiec.

Zasada równości

Sprawiedliwość jako zasada etyczna posiada cechy wszystkich zasad etycznych, które z natury swej odwołują się do równości i uniwersalności. Wszystkie prawa moral-ne mają ten sam uniwersalny charakter, obowiązują i do-tyczą wszystkich w jednakowym stopniu. Można powie-dzieć, że ten podstawowy fakt moralny stanowi także istotę sprawiedliwości.

Z pojęciem równości wiąże się jednak pewien kłopot, ponieważ doświadczenie uczy, że równe traktowanie róż-nych zachowań nie jest na ogół sprawiedliwe. Równe trak-towanie przestępcy i ofiary nie miałoby nic wspólnego ze sprawiedliwością. Stawianie jednakowych ocen uczniom w szkole albo uznanie wszystkich za zwycięzców w zawo-dach sportowych, stanowiłoby jawne pogwałcenie spra-wiedliwości. Nierówne traktowanie wydaje się należeć do istoty sprawiedliwości. W końcu jej formuła jest właśnie taka: każdemu to, co mu się należy, niekoniecznie równo.

Jeśli jednak przyjrzymy się wyżej podanym przykła-dom uważnie, to zauważymy, że w przypadkach tych występują uzasadnione powody nierównego traktowania. Innymi słowy, nierówności sprawiedliwe zawsze są jakoś uzasadnione. Niesprawiedliwe natomiast wydają się nie-równości, dla których nie ma żadnych racji. Na przykład za niesprawiedliwe uchodzi traktowanie kogoś inaczej niż innych,w sytuacji, gdy nie ma żadnych przesłanek uzasad-niających taką wyjątkowość.

Równość, o której jest mowa przy okazji sprawiedli-wości, dotyczy czegoś, co przysługuje świadomym siebie podmiotom a priori, niejako w sensie formalnym. Można powiedzieć, że równość ta ma charakter transcendentalny, a nie empiryczny. Równość oznacza jedynie brak dyskry-minacji powziętej z góry. Można by w tym miejscu przywo-łać pojęcie równej troski, które również nie oznacza równo-ści w sensie ilościowym. Matka z taką samą uwagą troszczy się o swoje dzieci, co nie oznacza, że choremu dziecku nie poświęca więcej uwagi i czasu. Także sprawiedliwy sędzia, wymierzając karę sprawcy i uznając krzywdę ofiary, nie jest neutralny i nie traktuje obu stron równo, lecz – przeciwnie – podziela uczucia i poglądy jednej ze stron, natomiast nie podziela poglądów i odczuć strony drugiej. Podobnie, nikt przy zdrowych zmysłach nie domaga się, by w procesach karnych w skład ławy przysięgłych wchodzili przestępcy, aby werdykt ostateczny był bardziej sprawiedliwy.

Podatek progresywny

W mediach, a zwłaszcza w Internecie, pełno jest rady-kałów protestujących przeciwko egalitarnym koncep-cjom społecznym. Co ciekawe, radykałowie ci – kiedy pojawia się temat podatków – argumentują, że podatek progresywny jest niesprawiedliwy, ponieważ łamie za-sadę równości. A przecież, skoro równość nie ma żad-nego uzasadnienia, to tym samym chyba także równość w skali podatkowej. Jeśli uznajemy nierówności spo-łeczne za naturalne, to nie ma nic dziwnego w fakcie, że system podatkowy także oparty jest na nierówności.

Wydaje się oczywiste, że w hierarchicznym społeczeń-stwie obok nierównej dystrybucji dóbr musi pojawić się niejednakowa dystrybucja odpowiedzialności. W sprawie-dliwie urządzonym społeczeństwie z każdą wyższą pozycją społeczną wiąże się większa odpowiedzialność i większe obowiązki. Innymi słowy, bogaci mają obowiązek moralny wobec biednych, a nie odwrotnie. Jeden z takich obowiąz-ków jest realizowany w formie podatku.

Co ciekawe, nie trzeba przy tej okazji wcale sięgać do argumentów socjalistów. Wystarczy przywołać przedstawi-cieli anglosaskiej myśli liberalnej, J. S. Milla czy J. Rawlsa. Według Milla, uzasadnieniem społecznych nierówności jest wspólna korzyść wszystkich. Jeśli nierówności nie są z korzyścią dla wszystkich, wtedy są niesprawiedliwe. Po-gląd identyczny zawarł w swojej „Teorii sprawiedliwości” Rawls. Możemy tam przeczytać, że „niesprawiedliwość to nierówności, które nie są z korzyścią dla wszystkich”.

W krytyce podatku progresywnego zawarty jest jesz-cze jeden błąd, natury bardziej fundamentalnej. Wynika on z iluzorycznego przeświadczenia, że dochody indywidual-

80

Z Polski rodem

81

ne są pierwotne w stosunku do struktury społecznej, któ-ra je umożliwia. Liberalni dogmatycy traktują mianowicie podatki jako rodzaj indywidualnej transakcji z państwem, w wyniku której zabiera ono komuś jego własne, zarobione pieniądze. Ten rodzaj myślenia wynika z nieświadomości faktu, że zarówno pieniądz, jak i wszystkie relacje związane z nim są kwestią umowy społecznej, a wyliczenie podatku jako procentowej kwoty od dochodu ma taki sam konwen-cjonalny charakter, jak sposób numeracji kapeluszy.

Oczywiście zawsze będą istnieć egoiści, którzy boga-cąc się nie zechcą przyjąć większej odpowiedzialności i ponosić dodatkowych kosztów. Tym osobnikom, gło-śno protestującym przeciwko socjalnej polityce pań-stwa, można odpowiedzieć argumentem Rawlsa, że ludzie egoistyczni, obojętni na dobro wspólne, nie po-winni się skarżyć, gdy spotyka ich niesprawiedliwość. Jeśli więc uważają progresywne obciążenia podatkowe za niesprawiedliwe, to mają problem, z którym powinni udać się do psychologa, a jeśli przypadkiem znajdą się u władzy, nie powinni liczyć na społeczny poklask.

Kultura i natura

Prawa moralne są częścią kultury, a nie czymś, co jest naturalne. Wedle praw natury, każde dzikie zwierzę może pożreć inną żywą istotę wbrew jej woli. Człowiek swoim rozumem odkrywa, że nie jest to całkiem w porządku i we własnym świecie ustala prawa zabraniające takiego proce-deru. Kultura stanowi tę przestrzeń, w której dokonuje on ingerencji w świat naturalny. Jest tą domeną rzeczywisto-ści, w której człowiek sam ustala prawa.

Pojęcie kultury, jak wiadomo, pochodzi od uprawy roli i w swoim źródłowym sensie zawiera coś takiego, jak ko-szenie trawy i wyrywanie chwastów. Jeśli ktoś uważa, że nie wolno ograniczać nierówności społecznych, to po-winien być także przeciwnikiem strzyżenia żywopło-tu oraz podważać sens kultury w ogóle. Będąc konse-kwentnym, powinien dążyć do zakazu ingerencji w na-turalny bieg rzeczy w każdym przypadku, np. nie korzy-stać z lekarstw w razie choroby i nie sprzątać chodników w zimie. Jest to w gruncie rzeczy pogląd tak idiotyczny, że dziw bierze, iż jest w ogóle formułowany. Człowiek biolo-gicznie nie jest w stanie istnieć bez minimum cywilizacji i ingerencja w naturę jest dlań koniecznością. Ponadto, strzyżenie trawy nie oznacza wyrywania jej z korzeniami, a wyrównywanie rozwarstwienia społecznego nie musi oznaczać zniesienia wszelkiej hierarchii.

Prawa moralne nie stanowią części natury. Są one projekcją świata umysłu i pochodną jego idei. Zwierzęta przyjmują świat takim, jaki jest, natomiast człowiek dzięki rozumowi odkrywa, jaki on być powinien. Wszelkie idee moralne, jakich uczymy się w szkole, w domu czy na lek-cjach religii, są w oczywisty sposób sprzeczne z prawa-mi natury. Są bowiem normatywne – mówią nie jak jest, ale jak być powinno. Przy czym rzeczywistość na ogół nie spełnia zawartych w nich postulatów. Zwolennicy postaw naturalistycznych chcieliby wszystko pozosta-wić tak, jak jest. W takim myśleniu wyraża się bezwład i lenistwo, charakterystyczne dla postaw liberalnych. Li-

berałowie charakteryzują się tym, że umieją ładnie mówić i niewiele robić. Społeczeństwo zmęczone jakąś agresyw-ną ideologią głosuje czasem na nich, głównie po to, aby psychicznie odpocząć i poddać się autoterapii. Na dłuższą metę taki wybór bywa jednak niebezpieczny. Cywilizacja wymaga nieustannego poprawiania tego, co w naturalny sposób się psuje. Dotyczy to także ustrojów społecznych.

W przyrodzie nie ma sprawiedliwości, bo żadna jednost-ka nie ma tam specjalnej wartości. Naturalistyczny punkt widzenia prowadzi do tego, że jednostce odmawia się praw i akceptuje niesprawiedliwy kształt świata mimo oczywi-stych możliwości jego poprawienia. W ten sposób podwa-ża się także prawa moralne, gdyż mają one sens tylko wraz z przyznaniem jednostce wartości, tylko wtedy, gdy uzna się, że zasługuje ona na swoje życie, na własne istnienie.

Jeśli można i wręcz trzeba poprawiać świat, to w jaki sposób to robić, jak uczynić go lepszym? Istnieją dwie postawy wobec świata jako całości, które mają związek z poczuciem sprawiedliwości. Jedna z nich polega na przekonaniu, że świat jest z istoty sprawiedliwy, więc można go zostawić takim, jaki jest. Wedle tego poglą-du, naturalny bieg rzeczy wyrównuje krzywdy i jest optymalny dla wszystkich. Postawie takiej towarzyszy często wiara w jakiś głębszy mechanizm kontrolujący przebieg zdarzeń, pozwalająca uzasadnić bezczynność i obojętność. Wedle zwolenników tego poglądu, ni-czego nie trzeba poprawiać, bo wszystko reguluje się samo. Przyjmując taki punkt widzenia trzeba jednak pamiętać o kilku rzeczach. Po pierwsze, systemy sa-moregulujące dbają przede wszystkim o to, by zacho-wać same siebie, a więc samoregulacja dotyczy całości, a nie jednostek, które są poświęcane. Po drugie, wiara w samoregulujące siły tkwiące w strukturze społecznej, pozostaje najczęściej ślepa na fakt, że system, aby osią-gnąć homeostazę, może wygenerować z siebie także zja-wiska patologiczne. Takim zjawiskiem patologicznym, pełniącym pozytywne funkcje, jest np. przestępczość, wpływająca na integrację społeczną. Jej istnienie umożli-wia wspólne przeżywanie strachu. Dlatego wiara w spra-wiedliwy świat idzie często w parze z akceptacją przemo-cy i gwałtu. Wreszcie na koniec, wiara, że wszystko na-prawi się samo, przypomina postawę człowieka, który modli się o wygraną na loterii, nie zakupiwszy wcze-śniej losu. Zakłada on błędnie, że ingerencja sił wyższych w świat jest nieograniczona i nie jest konieczne jego za-angażowanie, by ją uczynić możliwą.

Wciąż jednak pozostaje otwarte pytanie: jeśli trzeba coś robić ze światem, to co? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta, bo nie ma w przyrodzie punktu odniesienia do tak postawionych pytań, a wszelkie uzasadnienia, jakie odkry-wamy umysłem, można poddać krytyce. Być może nie da się skonstruować sprawiedliwego świata według jakiejś prostej formuły. Być może kształtowanie sprawiedliwego świata jest pewnym procesem i wymaga stałego wysiłku w określonym kierunku. Ważna jest jednak świadomość i społeczna zgoda, czy mamy moralny obowiązek to czynić. Akceptując nie-sprawiedliwy świat, ponosimy także odpowiedzialność za to, że jest właśnie taki.

ar as

80

Z Polski rodem

81

„Richard Rees, który obserwował go spokojnie przez znaczną część dwóch dziesięcioleci, stwierdził, że konserwaty-zmem naznaczona była każda strona jego natury, wyjąwszy politykę” – takie znamienne zdanie napotkamy już na wstę-pie lektury książki D. J. Taylora „Orwell. -”. Bio-grafia słynnego pisarza, uważana za najlepszą z dotychcza-sowych, ukazała się niedawno w polskim przekładzie.

Każdy, kto interesuje się autorem „Roku ” i „Folwarku zwierzęcego” w stopniu wykraczającym poza lekturę właśnie tych dwóch książek, uzna opinię Reesa za oczywistość. Nie jest żadną tajemnicą, że Eric Arthur Blair, znany światu jako George Orwell, był politycznym radykałem i kulturowym konserwatystą – domagał się daleko posuniętych zmian w interesie niższych warstw społeczeństwa, a jednocze-śnie tęsknie wzdychał za wiktoriańską Anglią i ostrożnie podchodził do gwałtownych przeobrażeń kulturowych. Był socjalistą, a jednocześnie kimś, kto zajadle zwalczał komunistów. Z bronią w ręku bojował z faszystami, lecz w płomiennych esejach sławił patriotyzm i silną tożsamość narodową oraz piętnował lewicowych kosmopolitów, gar-dzących swoją ojczyzną. Wierzył w możliwość stworzenia „nowego lepszego świata”, a przy tym cenił i wielbił trady-cję, zwyczaje, etos kulturowy, czyli „stary dobry świat”.

Rzecz nie byłaby warta dyskusji, gdyby nie dwie kwe-stie. Otóż mało który pisarz jest w tak wielkim stopniu po-strzegany przez pryzmat dwóch zaledwie utworów, a raczej ich otoczki. Prawie wszyscy słyszeli, a mnóstwo osób na-wet czytało o Wielkim Bracie i zrewoltowanym inwenta-rzu z farmy pana Jonesa, a jednocześnie ów wycinek twór-czości został niemal zupełnie wyrwany z kontekstu świato-poglądu autora i jego poczynań. Popularność innych waż-nych utworów, jak choćby „Brak tchu”, jest nieporównanie mniejsza, a już zupełnie nie pozostawiły one śladu w sko-jarzeniach opinii publicznej i sloganach kultury masowej. O tym, że Orwell był w dodatku bardzo płodnym eseistą i publicystą politycznym, wie już tylko ułamek osób.

Nic złego w tym, że ogromnej popularności wybranych utworów nie towarzyszy równie szeroka recepcja pozostałej twórczości – wybitnych pisarzy, którym przypadł w udzia-le podobny los, można znaleźć jeszcze kilka dziesiątek. Nie dziwi też większe zainteresowanie literaturą niż publicystyką stricte polityczną czy wyrafinowanymi esejami poświęcony-mi zjawiskom kulturowym. Jednak nawet wśród tych, któ-rzy wykroczyli poza obiegowe opinie o autorze „Roku ”, wiele jest osób mających błędne wyobrażenia na jego temat. To z kolei efekt prób zawłaszczenia pisarza i jego dzieł przez

różne obozy polityczne, które nagłaśniały wygodne dla sie-bie opinie Orwella, starannie przemilczając pozostałe.

Konserwatywna prawica przedstawiała go jako antyko-munistę, w najlepszym razie jako antytotalitarystę. O ile nie dało się całkowicie pominąć udziału Orwella w hiszpańskiej wojnie domowej po stronie republikańskiej, o tyle jego ra-dykalnie lewicowe poglądy, wyrażone w setkach tekstów publicystycznych, były dość skrzętnie przemilczane w tych kręgach. Z kolei skrajna lewica prezentowała autora „Fol-warku zwierzęcego” jako „naszego człowieka”, który wal-czył z „wypaczeniami” Stalina w obronie sedna doktryny. Nie wspominano ni słowem, że krytycznie oceniał on także wiele rozwiązań, postulatów i metod z arsenału „niewypa-czonego” komunizmu. Trockiści i anarchiści chętnie przed-stawiali Orwella jako żołnierza ludowej milicji na froncie w Hiszpanii, zadeklarowanego antyfaszystę, obrońcę wol-ności słowa dla politycznych radykałów albo współpracow-nika ich czasopism. Znacznie mniej chętnie informowali, że Orwell uważał za kwestię bzdurną, a nawet szkodliwą epatowanie obyczajowym „luzem” i krzykliwe demonstro-wanie swoich postulatów przez mniejszości seksualne, albo że wolności słowa i przekonań bronił niezależnie od orien-tacji politycznej prześladowanych, np. już po (sic!) II wojnie światowej domagał się zaprzestania represji wobec brytyj-skich faszystów z ruchu Oswalda Mosleya.

***

W tych partyjno-propagandowych zabiegach zupełnie ginęły faktyczne przekonania i postawy pisarza. Warto je przypomnieć jednak nie tylko w imię elementarnej prawdy o tym człowieku. Należy to uczynić także po to, aby wskazać manipulatorom z prawa i lewa, iż Orwell nie tylko miał nie-

Konserwatywno-liberalny socjalista, czyli o geniuszu, który hodował kury

Remigiusz Okraska

82

Z Polski rodem

83

wiele wspólnego z ich partyjnymi czy ideologicznymi or-todoksjami, ale w dodatku znakomicie wyczuwał słabości cechujących je ograniczeń i sekciarskich podziałów.

Przypadek postawy autora „Córki proboszcza” jest wart uwagi także z jeszcze jednego powodu. Pokazuje on, że między radykalizmem a rozsądkiem nie istnieje żadna nieprzezwyciężalna sprzeczność. Twórczy radykalizm nie oznacza postawy spod znaku „na złość babci odmrozimy sobie uszy”, czyli automatycznego negowania wszystkiego, co zawiera ugruntowany etos kulturowy lub co propaguje polityczny establishment. Oznacza natomiast syntezę kul-tywowania tego, co sprawdzone, trwałe i znajdujące od-zwierciedlenie w systemie wartości społeczeństwa, z od-wagą wskazywania wad istniejących rozwiązań i formuło-wania postulatów daleko idących zmian.

***

Banałem jest stwierdzenie, że intelektualista powinien cechować się odwagą i poszukiwaniem prawdy. Ale już nie banałem, lecz rzadkim przypadkiem była postawa, któ-rą demonstrował Orwell. Była to odwaga poszukiwania prawdy przede wszystkim przeciwko własnemu śro-dowisku i jego schematom, normom i powinnościom. Tak stało się, gdy porzucił karierę policjanta w Birmie, gdy wbrew swojej przynależności klasowej i wykształceniu „zadawał się” z włóczęgami i robotnikami – ale i wtedy, gdy jako człowiek lewicy bronił przed swymi towarzysza-mi takich wartości i postaw, jak patriotyzm, życie rodzinne, szacunek wobec tradycji kulturowych, albo gdy piętnował zasadę „cel uświęca środki”.

Tymczasem obecnie za odważne intelektualnie uchodzą postawy zgoła odmienne. Na prawicy poważanie ma ten, kto w opluwaniu Michnika przelicytuje swoich kolegów, na lewicy natomiast ten, który najgłośniej i bez elementarnej uczciwości pomstuje na „kaczyzm”. Żeby było już całkiem groteskowo, jedni i drudzy lubią powoływać się na Orwella jako symbol intelektualnej odwagi i niezależności.

***

D. J. Taylor prowadzi nas przez życie bohatera książki w sposób wart uznania z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, drobiazgowy wywód biograficzny rejestruje rozliczne meandry postaw Orwella, pozwalając zrozumieć kształtowanie się poglądów w kontekście osobistych prze-żyć oraz klimatu tamtej epoki. Po drugie, nie ma tu nic z hagiografii – otrzymujemy obraz człowieka z krwi i ko-ści, obarczonego licznymi słabościami i wadami charakteru, sprawcę błędów i głupstw, pogrążonego w rozterkach i roz-maitych „kombinacjach”. Ba, daję głowę, iż niejeden czytel-nik pomyśli sobie, że ten cały wielki pisarz to w istocie ofer-ma, safanduła, żeby nie rzec – dureń. A jednak ten daleki od laurki obraz autora „Na dnie w Paryżu i w Londynie” tylko wzmacnia, w mojej opinii, przekonanie o geniuszu Orwella.

Można na to spojrzeć dwojako. Jedni żachną się, że nic nie warta jest negatywna ocena komunizmu, skoro kryty-kujący nie śledził teoretycznych wywodów twórców dok-tryny, nie analizował drobiazgowych sporów ideowych,

a nawet niezbyt trafnie rozróżniał poszczególne nurty myśli marksowskiej i wynikające z nich podziały politycz-ne. Ale właśnie tym większe uznanie należy się komuś, kto tak trafnie opisał swoistą „psychologię komunizmu” (światopogląd adeptów tego ruchu) oraz społeczne skutki wcielania doktryny w życie – czy to w postaci działalności partyjnej, czy tworzenia odrębnego nurtu w kulturze, czy w odniesieniu do polityki całego państwa (ZSRR).

Można również zaśmiewać się do łez z nieporadno-ści paniczyka z klasy średniej, który nieudolnie „bratał się z ludem”. Nie zmienia to jednak faktu, że budzi uznanie odwaga i poświęcenie związane z życiem wśród auten-tycznych wyrzutków społeczeństwa; że Orwell pozo-stawił takie opisy życia klasy robotniczej, które biją na głowę zarówno analizy socjologów, jak i propagandowe czytanki wielu „obrońców ludu”; że w tym wszystkim tkwiła wielka szczerość i długotrwała fascynacja, nie zaś chwilowa podnieta lub bieżąca moda.

***

Właśnie w zestawieniu z twórczością autora „Drogi na molo w Wigan” – powieściami, esejami i doraźną publi-cystyką – biograficzna opowieść D. J. Taylora unaocznia genialną intuicję i zmysł obserwacyjny George’a Orwella. Po części były to zapewne przymioty wrodzone, po części skutek ciężkiej pracy (czy to lektura tysięcy książek, czy wyjazdy w miejsca i do zbiorowości będących przedmio-tem analizy). Swoje zrobiła chyba jednak także postawa Orwella, który świadomie stał często z boku, zachowując dystans wobec rozmaitych „środowisk” czy „towarzystw” literackich, politycznych, towarzyskich i zawodowych. Był autsajderem tyleż z powodu charakteru, co z wyboru, rozumiejąc, że zbyt silne identyfikacje grupowe ozna-czają utratę świeżego, niezależnego spojrzenia.

Wręcz obsesyjnie powracał pisarz do tematu „sprofilo-wania” spojrzenia i oceny różnych zjawisk przez pryzmat przyrodzonej i nabytej tożsamości. Przez całe życie borykał się np. z problemem tego, jak typowa edukacja dziecka z kla-sy średniej uformowała sposób postrzegania rzeczywistości, naznaczyła wartościowanie stereotypami wyrażającymi jej pozycję i interesy, lecz chcącymi uchodzić za obiektywne.

***

Omawiana biografia stanowi znakomity punkt wyjścia do dyskusji na temat wolności słowa. Pozwala też lepiej zro-zumieć radykalny, czy też, jak rzekliby niektórzy, „zoologicz-ny” antykomunizm Orwella. Przy okazji tego tematu często przywoływane są doświadczenia z ogarniętej wojną Hiszpa-nii, gdzie autor „W hołdzie Katalonii” padł ofiarą stalinow-skich czystek i miał okazję jak w soczewce oglądać – zresztą z pozycji nader naiwnego obserwatora – komunistyczne za-grywki. Jednak drugim ważnym czynnikiem, który ukształ-tował jego postawę, były perypetie w obronie wolności słowa. Walcząc po republikańskiej stronie, nie miał jeszcze sprecyzowanych poglądów na komunizm. Podobał mu się „rdzenny” socjalizm ugrupowania POUM, imponował entu-zjazm i szczerość anarchistów, ale potrafił też docenić „silną,

82

Z Polski rodem

83

zwartą i gotową” postawę komunistów jako nieraz spraw-dzającą się lepiej w warunkach wojennych niż marzycielskie wizje pozostałych podmiotów frontu antyfaszystowskiego.

Wiele do myślenia dały mu natomiast realia brytyjskiego rynku wydawniczego, którego lewicowo zorientowana część była zdominowana przez jawnych funkcjonariuszy partii komunistycznej, ich szczerych naiwnych zwolenników lub niejawnych agentów wpływu. Nie tylko sam padł ich ofia-rą, napotykając rozmaite zakazy i cenzurę, także w pismach i wydawnictwach teoretycznie zupełnie niezależnych od dy-rektyw płynących z Moskwy, ale widział, że wielu innych autorów przeżywa podobne problemy. Jak działało to śro-dowisko, dobitnie obrazuje sformułowane przeciwko niemu samemu przez komunistycznych publicystów oskarżenie, ja-koby z typową „burżuazyjną” pogardą twierdził, iż „klasa ro-botnicza śmierdzi”. Tymczasem Orwell, owszem, pisał na ten temat – tyle, że krytykując rozpowszechniony w klasie śred-niej i wpajany jej kolejnym pokoleniom mit, jakoby robot-nicy z natury byli gorsi w kwestii higieny osobistej. Ot, taki drobny przyczynek do moralności cechującej ludzi, których główne organizacyjne czasopismo nosiło tytuł „Prawda”...

Na tym tle znacznie łatwiej zrozumieć także głośny swe-go czasu i mocno wyolbrzymiony postępek Orwella, który dla instytucji rządowych stworzył u schyłku życia amator-sko-intuicyjną listę agentów komunistycznych. Gdy rzecz wyszła na jaw przed kilkoma laty, rozległy się głosy obu-rzenia, że ktoś, kto pozował na przeciwnika totalitaryzmów i inwigilacji, sam brał udział w tworzeniu państwa policyj-nego. „Zapominano” wówczas dodać, że „lista Orwella” nie skutkowała żadnymi represjami, a trafiły na nią głównie osoby, które bez pardonu i prześladowały innych.

***

Jest to także opowieść o wierności ideałom, w sensie jak najbardziej namacalnym. Orwell niemal całe życie bie-dował, a mimo to uparcie trzymał się ścieżki, którą sobie wytyczył. Oczywiście potrafił korzystać w potrzebie z pro-tekcji przyjaciół, sięgał też po rozmaite „fuchy”. Nie zamie-rzał jednak zmieniać żadnej ze swoich zasad ani rezy-gnować z tych zajęć, które uznał za najważniejsze. Chciał być pisarzem – a zanim u schyłku życia osiągnął popular-ność i w miarę przyzwoite dochody (największe zyski jego książki zaczęły przynosić po śmierci autora), oznaczało to poniewierkę po wynajmowanych klitkach, groszowe zarobki, zatrudnienie w księgarni, łatanie budżetu mnó-stwem dorywczych zleceń jako recenzent książek itp.

George Orwell, omawiając jedną z książek Cyrila Con-nolly’ego, napisał: „Pewnik, którego musimy się kurczowo trzymać, tak jak rozbitkowie tratwy, to ten, że można pozo-stać zwykłym, porządnym człowiekiem, a przy tym brać od losu wszystko, co najlepsze”. Nie ma w tym ani krzty pozy. Z biografii wyłania się obraz człowieka, który nie szukał w swej pisarskiej działalności, czy raczej pasji, sposobu na zyskanie sławy i wygodne życie. Nic z tych rzeczy. Cieszył się z uznania ze strony czytelników i krytyków, jednak ze spokojem przyjmował konieczność biedowania – nawet wtedy, gdy wynajął stary, zaniedbany wiejski dom, po-zbawiony wszelkich udogodnień (pisał przyjacielowi, za-

praszając go w odwiedziny: „Sam wiesz, jaka jest ta nasza chałupa. Kurewska”), i zaczął prowadzić w nim niewielki wiejski sklepik. Zaledwie na kilka lat przed wtargnięciem na szczyt literackiego parnasu, zajmował się hodowlą kur i sadzeniem ziemniaków oraz informowaniem swoich ko-respondentów, także tych z kręgów bardziej zawodowych niż towarzyskich, o rezultatach owych wysiłków...

Ubogie, w najlepszym razie skromne materialnie było niemal całe dorosłe życie Orwella. Nawet gdy wzrosła jego pozycja literacka, a wraz z tym dochody, postępująca, coraz bardziej dotkliwa choroba sprawiała, że nie dysponował poważnymi środkami – kilkakrotnie tylko dzięki anonimo-wej pomocy zaprzyjaźnionych osób zdobył pieniądze np. na wyjazd rehabilitacyjny. Pisarz przywykł do tego i niespe-cjalnie zwracał uwagę na kwestie materialne. Do legendy przeszedł brak zainteresowania salonowym blichtrem i no-winkami, jego niestaranny, niemodny ubiór, nieznajomość wielu trendów. Gdy osiągnął jako taką pozycję, częściej wykorzystywał wpływy do pomocy komuś, niż do inten-syfikowania własnych profitów czy popularności.

Pozostał także człowiekiem niezwykle skromnym w ocenie swoich dokonań literackich i publicystycznych. Częściej bywał z nich niezadowolony niż usatysfakcjono-wany, wciąż żył w przekonaniu, zwłaszcza wobec kolejnych powieści, że i tym razem to jeszcze „nie to”. Do końca ży-cia zabraniał wznawiać „Córkę proboszcza”, odrzucił dwie oferty wznowienia „Wiwat aspidistra” – nie był bowiem z tych książek zadowolony.

***

Można powiedzieć, że w zasadzie jest to biografia zwykłego człowieka. Miał dwie żony i kilka kochanek, adoptowanego syna, w młodości był policjantem w Bir-mie, a u schyłku życia autorem mało popularnych audycji w BBC, ukończył przyzwoitą szkołę, ubierał się niemodnie, tęsknił za miejscem dzieciństwa, czyli małym miastecz-kiem nad Tamizą, lubił bardzo mocną herbatę i papierosy, bezskutecznie podrywał wiele kobiet, był na wojnie, pisy-wał do drugorzędnych, głównie niskonakładowych gazet, żył lat, zmarł wskutek zaawansowanej gruźlicy...

Ot, życiorys jakich wiele. Z tą drobną różnicą, że ów zwykły człowiek był, niejako mimochodem, prawdziwym geniuszem. Książka D. J. Taylora, drobiazgowa, może nawet zbyt przegadana, niespiesznie prowadząca czytelnika przez życie Orwella, pokazuje, że nie ma żadnej sprzeczności mię-dzy rozsądkiem i wizjonerstwem, między prostotą egzysten-cji i odkrywaniem najgłębszych pokładów sensu istnienia, między prozaicznym życiem i uczestnictwem w kluczo-wych wydarzeniach swojej epoki.

emigiusz ras

D. J. Taylor, Orwell. 1903-1950, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2007,

tłum. Bartłomiej Zborski.

Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Wydawnictwo Książkowe

Twój Styl, Dział Dystrybucji, ul. Kolejowa 19/21, 02-217 Warszawa, tel./fax. (022)6318125,

e-mail: [email protected], internetowa księgarnia: www.wkts.com.pl

84

Z Polski rodem

85

Wyobraźmy sobie XIX wiek. Mała wieś, w niej szerego-we domy, zbudowane według jednego wzorca. Obok nich baraki, wybudowane „na szybko”. Efekt nagłego przyrostu liczby mieszkańców. Oprócz tego, górujące nad okolicą dwa wielkie kominy. Otoczone murami. Fabryka.

Ponieważ ziemia nieurodzajna, rolnicy mają ciężko, jest ich niewielu. Kto mógł, wyjechał lub zaczął pracować w fabryce. Wokół niej, a nie wokół kościoła czy rynku, zbudowano całą miejscowość. To przędzalnia bawełny. Złoty interes swego czasu, szczególnie dla właściciela. Choć i pracowników nigdy nie brakowało, mimo ciężkich warunków, długich, kilkunastogodzin-nych zmian. Na chleb dla siebie i rodzi-ny starczało, a i mieszkania w dobrym stanie. Zwolnienia były bardzo rzadkie. Szczególnie później, gdy idee związko-we dotarły i tutaj, los robotników jesz-cze nieco się poprawił.

Początek XX wieku. Zmiany w związ-kach zawodowych, czas politycznego wrzenia. Jeszcze w latach i fa-bryka się rozwija: nowe sposoby produk-cji, nowe maszyny, więcej pracowników itp. Wtedy krach, którego kulminacyjny moment przypada na rok . Rozpo-czynają się prace likwidacyjne.

Dwa lata później. Ta sama miejsco-wość. Wokół bieda. W trzech rodzi-nach na cztery nikt nie pracuje. Sytu-acja dramatyczna, wieś jest, ale jakby jej nie było. Mało się tu dzieje, nikt nie kupuje słodyczy, wszyscy chodzą w znoszonych, podartych ubraniach. I fabryki już nie ma, tylko resztki tego, co z niej zostało.

Tak wyglądał Marienthal, osada fabryczna pod Wied-niem, której opisu podjęła się trójka badaczy, Marie Jaho-da, Paul F. Lazarsfeld oraz Hans Zeisel, w książce pod tytu-łem „Bezrobotni Marienthalu” (nad badaniami pracowało wiele osób, trójka wymienionych imiennie zajmowała się przede wszystkim analizą informacji zebranych wcześniej przez pomocników). Długo musieliśmy czekać na wydanie tej pozycji w Polsce – prawie lat.

Wiele czasu minęło, sytuacja na świecie i w Marienthalu zmieniła się nie do poznania. „Co wiemy o bezrobociu?” – to pytanie, po tylu latach, powinno być zadane już wielokrot-nie, a i liczba odpowiedzi powinna być znaczna. Odpowie-dzi coraz bardziej rzeczowych, wiarygodnych. „Mamy infor-

macje statystyczne o zakresie bezrobocia i wymiarze zasiłku, niekiedy związane z dokładnym podziałem wedle wieku, płci, struktury zawodów i stosunków lokalnych. Mamy też reportaże społeczne: zarówno dziennikarze w gazetach, jak i znani pisa-rze z bardzo dobrym skutkiem przedstawiali życie bezrobot-

nych na przykładach i obrazowo przybliżali je publiczności nie dotkniętej jeszcze nie-szczęściem. Między nagimi liczbami oficjal-nych statystyk a przypadkowością wrażeń z reportaży społecznych zieje luka, której wypełnienie stanowi sens naszego przedsię-wzięcia” – napisano to tyle lat temu, a nie-wiele się zmieniło. Wciąż ta luka istnieje, choć może jeszcze bardziej pogłębiona przez nowomowę neoliberalnej ekono-mii, mówiącej o bezrobotnych w sposób przedmiotowy. W sytuacji takiej niewie-dzy powstają mity, z którymi treść „Bez-robotnych Marienthalu” w pewien sposób się rozprawia. I to mimo upływu lat.

Na szczęście wydawca w znaczny spo-sób poszerzył polską edycję książki. Wła-ściwą treść „Bezrobotnych Marienthalu” poprzedził trzema przedmowami (z roku , i ) oraz dołączył dwa tek-sty, „Psychologiczne konsekwencje bez-robocia” () Bohdana Zawadzkiego

i Paula Lazarsfelda oraz posłowie Antoniego Sułka pt. „Ba-dania w Marienthalu i badania nad bezrobociem w Polsce” (niepublikowany wcześniej referat z konferencji Międzyna-rodowego Stowarzyszenia Socjologicznego z r.).

Nie znajdziemy tutaj jednak teoretyzowania, gdybania o tym, jak być powinno lub jak może być. Tekst trójki ba-daczy jest tak istotny właśnie ze względu na skrupulatne wykorzystanie wielu metod badawczych. Począwszy od wywiadów z bezrobotnymi, poprzez obserwacje uczest-niczące w kursach kroju i kursach gimnastycznych dla dziewcząt, a kończąc na analizie liczby prenumerat gazet. Podziw budzić musi zmysł badawczy oraz naukowa wy-obraźnia, kierująca zainteresowanie badaczy w stronę rze-czy czasami banalnych. Choćby taka sytuacja: „Ukryci za oknem, z zegarkiem w ręku próbowaliśmy zmierzyć prędkość poruszania się obserwowanych osób”. Wielość takich metod,

Bartłomiej Grubich

Ziemia prawie jałowa

84

Z Polski rodem

85

powiązanych w jednolite studium na temat bezrobocia, czyni analizę sytuacji w Marienthalu kompleksową i prze-łomową dla badawczych prac empirycznych.

Autorzy, nie wikłając się w wielopoziomowe tabelki i hermetyczny język naukowy, przedstawiają obraz by-łych robotników w Marienthalu. W momencie wyjątko-wym, niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu, na rodzin tylko w znajduje się przynajmniej jedna osoba, która gdzieś pracuje. Z czego znaczna większość już nie w Marienthalu, lecz w jednej z okolicznych miej-scowości. Dziś taka sytuacja, przynajmniej w Europie, jest niespotykana. Wtedy umożliwiała nie tylko badania jednostki dotkniętej bezrobociem, ale przede wszystkim analizę „osady bezrobotnej”. Niesie to ze sobą pewne konsekwencje. Paul Lazarsfeld pisze: „Na jedno ogranicze-nie chcemy zwrócić szczególną uwagę, ponieważ prowadzi ono do ciekawych konsekwencji. Mieliśmy do czynienia ze społecznością, która jest w całości bezrobotna. Z braku ści-słych badań równoległych nie można stanowczo stwierdzić, jak dalece bezrobotny, który żyje wśród pracujących – np. w wielkim mieście – różni się od bezrobotnego otoczonego samymi podobnie jak on bezrobotnymi. [W Marienthalu] subtelne skutki psychologiczne wywołane bezczynnością i beznadziejnym położeniem były widoczne i wyraziste niby na zwolnionym filmie”.

W książce pojawia się kilka wątków, które kontrastu-ją z dzisiejszą wiedzą potoczną i stereotypami na temat bezrobotnych. Choćby takim, że nic oni nie robią, by zmienić swój status. „Jeżeli w okolicznych fabrykach po-jawia się dobra robota, jest chciwie rozchwytywana. Mimo niezwykle niskich płac robotnicy z Marienthalu chodzą do pracy do którejś z pobliskich fabryk, często droga zabiera im parę godzin, a za drobną opłatę w naturze świadczą rolni-kom rozliczne usługi. Jednakże wydaje się, że dorywcze prace wspomagające nastręczane są przede wszystkim ludziom po-zbawionym prawa lub uprawnień do zasiłku; motywem jest tu po części faktyczna solidarność, po części okoliczność, że zapłata nie wyższa od zasiłku dla bezrobotnych bynajmniej nie może służyć jako zachęta. /.../ Nie ulega wszakże wątpli-wości, że marienthalczycy jako całość wykorzystują możli-wość najmniejszego nawet zarobku”.

To nieprawda także, iż bezrobotni nie są zaradni, że „mają wszystko gdzieś”. Wciąż wielu, szczególnie tzw. ludzi sukcesu, uważa, iż każdy jest kowalem swojego losu, bez względu na okoliczności i kontekst społeczny. Krytycznie oceniają oni bezrobotnych jako tych, którzy się nie do-stosowali, przez lenistwo lub brak racjonalności stracili pracę, a później i pieniądze. Otóż badania marienthalskie wykazały, że „utrzymanie się za pieniądze, które przeciętnie równają się ledwie ćwierci normalnego zarobku robotnika, możliwe jest tylko dzięki przemyślanym w najdrobniejszych szczegółach, wręcz wyrafinowanym kalkulacjom”. Których – myślę, że można tutaj dodać – nie powstydziłaby się i wykształcona księgowa.

Warto zwrócić uwagę na jeden aspekt. Choć kwoty, jakimi dysponowała pani domu (gdyż to głównie kobie-ty odpowiedzialne były za gospodarowanie pieniędzmi), były skrajnie niskie, to jednak zawsze w budżecie domo-wym znalazły się pieniądze na spełnienie potrzeb dziecka.

Jak wykazały analizy marienthalskich budżetów, wydatki na dzieci były jedynymi, których nie można nazwać cał-kowicie podstawowymi. Mimo braku pieniędzy na mięso czy szeroko rozumianą kulturę (np. wcześniej regularnie nabywane gazety), „zwraca /.../ uwagę regularne i stosun-kowo kosztowne spożycie mleka ( l dziennie), które przypa-da przede wszystkim na dzieci. Ta troskliwość, którą rodzice okazują dzieciom rezygnując z najbardziej podstawowych potrzeb własnych, zawsze uderzała także podczas wizyt do-mowych składanych tej rodzinie”.

Dojście do takich spostrzeżeń wymaga jednak przebi-cia się przez mur monotonii, otaczający Marienthal. „Przy-tępiona jednostajność”, jak mówią o tym zjawisku autorzy, rzuca się w oczy na samym początku. To stan, w którym ludzie przyzwyczaili się posiadać, robić i oczekiwać mniej, niż dotychczas uważano za konieczne. Nie przejawia się to jednak tylko, wbrew obiegowym opiniom, w jednost-kowych postawach braku chęci do czegokolwiek. W tym przypadku bezrobocie oddziałuje na całą społeczność, począwszy od sekcji teatralnej, gdzie brak „właściwego en-tuzjazmu u aktorów. Trzeba ich zmuszać do gry, bieda spra-wia, że nie mają głowy do tych rzeczy. Paru dobrych aktorów odeszło. Mimo że mamy teraz o wiele więcej czasu, brakuje właściwej motywacji”. I tak każda instytucja (oprócz bar-dzo niewielu, które mogą przynieść materialne korzy-ści), po kolei zmniejsza poziom aktywności. Bibliote-ka, która coraz rzadziej wypożycza książki i zamknięte przedszkole. Nawet polityka, tak drażliwy i „żywy” te-mat, już nie porusza mieszkańców – aktywność poli-tyczna jest co najwyżej rzeczą tych nielicznych, którzy mają pracę. Można wręcz zauważyć regres polegający na zejściu z wyższego kulturowo szczebla na niższy. I to nie poszczególnych robotników czy rodzin, lecz całej miej-scowości. Nie muszę chyba dodawać, że szansa zaistnienia w Marienthalu choćby namiastki społeczeństwa obywatel-skiego, była bliska zeru. Powodem tego – bezrobocie.

Wydaje się jednak, że najistotniejszym z mitów, z któ-rym mimochodem rozprawia się książka, jest obalenie tezy o rewolucyjnym potencjale wyzyskiwanych robotników. Otóż badacze wyszczególnili cztery typy bezrobotnych: nieugiętych, zrezygnowanych, zrozpaczonych i apatycz-nych. Podział jest o tyle istotny, że w wielu późniejszych pracach, badacze (także nieznający tekstu nt. Marienthalu) wyróżniali bardzo podobne lub nawet takie same, aczkol-wiek czasami inaczej nazwane, grupy bezrobotnych. Teza, którą wysuwali zwolennicy idei komunistycznej, opierała się, mówiąc w uproszczeniu, na przekonaniu, iż to właśnie proletariat w drodze walki klasowej doprowadzi do stwo-rzenia nowego, sprawiedliwego systemu społecznego. Wy-zysk doprowadzić miał do rewolucyjnego zrywu klasy ro-botniczej. Tak się jednak nie stało. Robotnicy organizują-cy się „do rewolucji”, mieliby być nieugiętymi, mającymi siły do walki o lepsze jutro. Jak to jednak możliwe w sy-tuacji zastanej w Marienthalu, gdzie „rodziny nieugię-tych” stanowiły jedynie ogółu? Bezrobocie trwające dłuższy czas, powoduje beznadzieję, postawy zwątpie-nia. Nie myśli się już o planach na przyszłość, co najwyżej o abstrakcyjnych ideach (np. socjalistyczna rewolucja), któ-re mają nadejść, choć bez udziału samych robotników.

86

87

Z grubej rury

Widać to szczególnie u młodych. Bezrobotni opisując plany na przyszłość, są stroną bierną w wydarzeniach. Na-tomiast możliwość choćby terminowania w zakładzie rze-mieślniczym powoduje, że taki czeladnik pisze już o tym, co chciałby zrobić, gdzie się zatrudnić, gdzie wyjechać. Jest stroną czynną. Tym, którzy nie mają pracy, nawet czas przecieka przez palce. „Zajęcia nie trwające dłużej niż mi-nut ciągnęły się na całą godzinę. /.../ Bezrobotny po prostu nie jest w stanie zdać sprawy ze wszystkiego, co robił w ciągu dnia. Nazwać i wyliczyć można oprócz punktów orientacyj-nych tylko nieliczne sensowne działania w ciągu dnia: my-cie chłopaka, karmienie królików itd. Wszystko, co się dzieje poza tym, pozbawione jest sensownego związku z własną egzystencją bezrobotnego”. I oni zdają sobie z tego sprawę, pisząc w arkuszach badawczych: „Kiedyś miałem mniej cza-su dla siebie, ale więcej dla siebie robiłem”. Przyznać należy jednak, że nie musi to być zasadą, o czym świadczy posta-wa kobiet, które „straciły zarobki, ale nie stały się bezrobot-ne w sensie ścisłym”. Nadal pracują, zajmując się domem. I choć po zamknięciu fabryki miały na to więcej czasu, to jednogłośnie przyznają, że kiedyś było lepiej. Szczególnie, iż oprócz dawania pracy, fabryka poszerzała przestrzeń życiową, oferowała kontakty z innymi ludźmi.

Jest jeszcze wiele ciekawych wątków w polskim wyda-niu „Bezrobotnych Marienthalu”, zarówno we właściwym tekście, jak i w materiałach dodatkowych. Parę kwestii można książce zarzucić, choćby to, że przedstawia sy-tuację ekstremalną. Nie bez przyczyny ostatnie zdanie tekstu brzmi: „Na ziemię Marienthalu wkroczyliśmy jako naukowcy, a opuściliśmy ją pragnąc, żeby tragiczna szansa przeprowadzania takich eksperymentów została naszej epoce odebrana”. Dlatego czytając książkę należy być uważnym i w sposób krytyczny odnosić to, co jest teraz, do tego, co działo się w tamtych okolicznościach. Z drugiej stro-

ny, duża liczba danych empirycznych powoduje, że sporo rzeczy z Marienthalu przyłożyć można do współczesności.

Tym, co stawia „Bezrobotnych...” w rzędzie książek „ważnych”, jest uwrażliwienie czytelnika. Nie posiada ona niemal żadnego ładunku emocji, napisana jest oszczęd-nym, naukowym językiem, a mimo to uwrażliwia na postrzeganie bezrobotnych jako osób, nie zaś zestawu danych statystycznych. Paradoksalnie, efekt ten uzyskany jest także dzięki sporej ilości liczb, tabel itp. Książka ta staje w poprzek współczesnego dyskursu o bezrobociu jako czymś złym głównie dla gospodarki, państwa czy firmy, a dopiero na końcu dla samego bezrobotnego. Człowie-ka bez pracy w mediach nie ma, są statystyki bezrobo-cia. I właśnie pomiędzy suchą i chłodną kalkulacją, a czę-sto efekciarskim, dziennikarskim reportażem, są „Bezro-botni Marienthalu”. To książka, która umożliwia spojrzenie na problem bezrobocia w sposób odmienny od obecnie dominującego. Stwierdzenie, że bezrobotny musi coś jeść, organizować sobie czas, ma rodzinę i znajomych – nie jest oczywiście wielkim odkryciem. Jednak dostrzeżenie, jaki wpływ na człowieka ma brak pracy, jest spostrzeżeniem istotnym, pozwalającym zrozumieć nie tylko bezrobo-cie i bezrobotnych, lecz także otaczającą nas rzeczywi-stość, w której praca (a zatem także jej brak) jest sprawą tak podstawową.

artłomiej rubich

Marie Jahoda, Paul F. Lazarsfeld, Hans Zeisel, Bezrobotni Marienthalu, Oficyna Na-

ukowa, Warszawa 2007, tłum. Robert Marszałek.

Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Oficyna Naukowa, ul. Mo-

kotowska 65, 00-533 Warszawa, tel. (022)6220241, e-mail: [email protected]

oraz w internetowej księgarni wydawnictwa: www.oficyna-naukowa.com.pl

Audycja radiowa dla wymagających słychaczy...

• społeczeństwo

• ekologia

• polityka

Słuchaj co dwa tygodnie w soboty w godzinach 15-18: w Studenckim Radiu Żak:

• w Łodzi i okolicach na 88.8 mHz

• przez internet: www.zak.lodz.pl

lub z plików MP3 (podcast) na stronie internetowej:

www.czy-masz-swiadomosc.oai.pl

86

87

Z grubej rury

Czytałam kiedyś systematycznie „Conservative Chro-nicle”, znakomite pismo, na wysokim poziomie. Clinto-na, wówczas kandydata na urząd prezydenta, atakowało ostro, ale uczciwie. Znalazł się też głos rozsądku, że ame-rykański styl kampanii eliminuje z polityki ludzi wy-bitnych, wyraziste osobowości. Przez magiel wyborczy gładko przechodzą tylko konformiści, hipokryci, prze-ciętni intelektualnie i moralnie. Wykryto wówczas, że Clinton jako student palił marihuanę. Prasa rzuciła się do ataku, a Clinton głupio się tłumaczył, że palił, ale się nie zaciągał. „Conservative Chronicle” skomentowała całą aferę dowcipem rysunkowym. Dwa bobasy siedzą w pia-skownicy z wiaderkami, łopatkami i palą papierosy. Jeden mówi: nie zaciągaj się, bo nie zostaniesz prezydentem.

W jednej tylko sprawie pismo konserwatystów nie trzymało klasy. Broniło swobodnego, wolnorynkowego wyrębu lasów w imię prawa własności i w interesie ludzi pracy. Brutalnie, jadowicie atakowano obrońców lasów. Argumentowano, że miłośnicy jakiejś tam sówki za nic mają tysiące drwali, pracowników tartaków i ich rodziny, skazanych na bezrobocie i nędzę. Spoza sympatycznej twa-rzy konserwatysty wychyliła się prymitywna gęba biznesu, który dla zysku zrobi wszystko i użyje każdego argumentu. Przypomniało mi się to nad Rospudą.

Przyjęło się, że stosunek do ochrony przyrody jest ważnym kryterium podziału na lewicę i prawicę. Pew-nie tak jest, ale według tego kryterium, komunizm na-leży wykreślić z systemów lewicowych. Sztandarowym hasłem ZSRR było przeobrażanie przyrody. Takich osią-gnięć w niszczeniu przyrody i zanieczyszczaniu środowi-ska nie mają ani Stany Zjednoczone, ani Chiny. Nigdzie na świecie poza ZSRR nie wybuchł śmietnik atomowy. A kiedy Chruszczow bawił się bombkami wodorowymi, o mało nie wysadził kuli ziemskiej. Specjaliści twierdzi-li, że byliśmy o włos od granicy, kiedy w reakcji wziąłby udział wodór z oceanu. Dlaczego lewica nie wypomina tego ZSRR i nie monitoruje ochrony przyrody w Rosji? Rosjanie wciąż uważają, że mają nadmiar nieskażonej przyrody. Mieszkaliśmy we wsi Znamienka na Syberii, otoczonej takim wałem śmieci i rupieci, że każde wyjście do tajgi groziło połamaniem nóg. Wieś Ługawskoje nad brzegiem Jeniseju zbudowano tak, aby gnój z obór spły-wał wprost do rzeki.

W ideologii też nie ma żadnej różnicy w stosunku do przyrody między lewicą i prawicą. Jedni i drudzy bardziej niż sówkę albo miodokwiat kochają człowieka, a nawet całą ludzkość i dla naszego dobra muszą przede wszystkim dbać o rozwój.

Pod wpływem alarmów obrońców przyrody, ekolo-gia jest modnym tematem na forum międzynarodowym. Sławni ludzie angażują się w obronę ginących gatunków. Politolodzy ostrzegają przed skutkami globalnego ocieple-nia, przed wojnami o ropę i wodę, choć to już nie przy-szłość, lecz teraźniejszość. Propaguje się energooszczędne technologie, odnawialne źródła energii: elektrownie wia-trowe, słoneczne, biomasę itp.

Wszystkie te działania są szlachetne, słuszne, nauko-we i jestem za. Mam tylko jedno pytanie. Dlaczego prawie nikt, a przynajmniej nikt, kto może przebić się do szerszej

opinii publicznej, nie atakuje głównego winowajcy: nad-miernej motoryzacji i rozpasanego transportu międzyna-rodowego? Co będzie, kiedy przeszło miliard Chińczyków przesiądzie się do prywatnych samochodów? Widziałam szerokie ulice Pekinu podzielone na pół. Jedną połową przesuwa się tłum żółtych autobusów publicznej komu-nikacji, trochę taksówek i bardzo jeszcze nieliczne samo-chody prywatne. Drugą jedzie zwarta ława rowerów. Eko-nomiści i politycy cieszą się, że Chiny podążają taką samą drogą wolnorynkowego rozwoju jak świat zachodni, bo ich zdaniem ożywia to koniunkturę i gwarantuje pokój i dobrobyt całej ludzkości.

Drugiego pytania – czy nie jest nas za dużo? – nie za-daję, gdyż odpowiedź mogłaby prowadzić do nieludzkich wniosków. Warto mieć na uwadze, obserwując np. Afrykę, że być może ktoś sobie to pytanie zadał i na nie odpowie-dział. Rasizm i nacjonalizm nie są w modzie, ale wyraźnie widać, że istnieją narody i kultury, które nie powinny wy-grać w światowej konkurencji. Nie mogą się też uchylić od udziału w wyścigach, w konkurencjach i na warunkach na-rzuconych z zewnątrz.

Motoryzacji, bożkowi XXI wieku, służą wszyscy, nie-którzy w maskach zwolenników zrównoważonego rozwo-ju, a nawet jako ekolodzy. W Polsce czcimy motoryzację jawnie, na kolanach. Jednak nawet do Polski dotarła moda na walkę z globalnym ociepleniem. W mediach pojawiła się dziwna reklama – całujcie się po ciemku i apel o wy-ciąganie z kontaktu wtyczki telewizora. A dlaczego nie np. apel o ograniczenie produkcji reklamowej makulatury, również tej wyborczej?

Światem rządzą nie Żydzi i masoni, nie spadkobier-cy rewolucji francuskiej albo świętej inkwizycji. Świa-tem rządzą Stany Zjednoczone i Rosja, a na politykę tych państw duży wpływ wywierają koncerny naowe, któ-rym ten model rozwoju napędza kolosalne zyski. Prze-mysł motoryzacyjny może wydać dowolne środki na forsowanie idei powszechnej motoryzacji. Te przyczyny niedostrzegania głównego winnego są tak banalne, a po-lityka potężnego lobby tak egoistyczna i krótkowzroczna, że wszyscy szukają głębszych przyczyn i świadomie lub nie mydlą ludziom oczy.

Jak tak dalej pójdzie, jedynym realnym sposobem walki z globalnym ociepleniem i kurczeniem się zasobów naturalnych będzie palenie samochodów przez chuliga-nów na przedmieściach wielkich miast, co już zdarzyło się w Paryżu.

oann ud-wiazd

Joanna Duda-Gwiazda

ról jest nagi – odrywamy łamstw propagandy

O czym nie mówią ekolodzy

88 89

Z grubej rury

Zaraz Wielkanoc, a ja jeszcze o Wigilii. Nasza Kotka wciąż właziła pod choinkę, choinka się trzęsła – trzeba było czymś obciążyć szafeczkę, na której stała. Żeby nie wiem co mówił o mnie Ludwik Dorn, mam w domu głównie książki. Jedenaście tomów Norwida i pięć Wy-spiańskiego wylądowało więc pod choinką. Tak nastąpiła stabilizacja Wieszczem, które to określenie dobrze odda-je to, co mnie zajmuje. Ta cholerna polska demokracja. Wciąż i wciąż. To już zaczyna być obsesja, że wstaję rano i zapisuję w komputerze pytania, które potem lądują, na przykład, na stronie internetowej „Obywatela”. O, takie choćby: Jak sprawić, żeby Obywatele chcieli i mogli mieć realny wpływ na życie całej społeczności? W jaki sposób wy-łaniać kandydatów do sejmu i samorządów? Jaka powinna być najlepsza dla naszej młodej demokracji ordynacja wy-borcza? Jak wymusić na rządzących zawarcie czegoś w ro-dzaju nowej umowy społecznej, w której obywatele określą, w jaki sposób będą wydawane ich podatki?

No więc, kiedy się dowiaduję, że Instytut Spraw Pu-blicznych ma propozycje zmian prawa wyborczego, rzu-cam się z nadzieją. Co znajduję? A to, że potrzebne jest: wprowadzenie instytucji pełnomocnika dla osób starszych i niepełnosprawnych; wydłużenie czasu trwania wyborów; wydłużenie czasu pracy komisji wyborczych; indywidualne zawiadomienie pocztą o dacie wyborów. Może to i ważne, ale po dużej pozarządowej instytucji spodziewałabym się jednak choćby dotknięcia istoty polskiego kłopotu. Który polega na tym, że obywatele o każdy duperel muszą się z władzą – którą sami sobie wybrali – wykłócać i ciągać po sądach. I że o władzy – którą wybrali z takiego menu, jakie im podano – znów, jak za peerelu, myślą: ONI.

Ale oto nowa nadzieja. W skrzynce mailowej informa-cja z Fundacji Batorego. Ma być konferencja podsumo-wująca kampanię „Zmień kraj, idź na wybory”, która za-chęciła do udziału w wyborach ponad proc. głosujących /.../ i została przeprowadzona przez koalicję ponad or-ganizacji. Ma też być prezentacja obywatelskiego projektu nowelizacji ordynacji wyborczych. Pod czym będzie się zbierać tysięcy podpisów? Ułatwienia dla osób niepeł-nosprawnych; głosowanie korespondencyjne dla Polaków za granicą; dwudniowe wybory; dotarcie z informacją o wybo-rach do uprawnionych np. poprzez wysyłanie zawiadomień. Jakby im ktoś założył na oczy tę samą opaskę.

Od Fundacji Batorego dowiaduję się też, że stycznia wystartuje kampania „Sprawdzaj tych, których wybrałeś” /.../ Ma ona przypomnieć, że ponad rok temu wybraliśmy władze lokalne i warto sprawdzić, co udało im się zrobić. Organizatorzy przypomną, jakie kompetencje ma samorząd i podpowiedzą, jak obywatele mogą wpływać na to, co dzie-je się w ich miejscowościach. Ja mojego radnego właśnie przekonuję, że skoro wpadł na pomysł założenia nam pod domem monitoringu, to powinien spytać mieszkańców domu, czy im ten monitoring potrzebny. Bo oni mówią, że potrzebny im ekran oddzielający od hałasu ulicy i o to proszą burmistrza. Ale radny wie lepiej i patrzy na mnie oczyma okrągłymi ze zdumienia. To mam się ich pytać? Przecież ja chcę dobrze – łka mi w mankiet. Kto go wybrał? Z takimi nie-kompetencjami społecznymi? Ja nie – przy-namniej tu mam czyste sumienie. Bo nie głosowałam. A nie głosowałam, bo nie mam wpływu na to, kto znaj-dzie się na liście.

W Fundacji Batorego piszą: Wydaje się, że potencjał dalszego zwiększania frekwencji tkwi bardziej w zmianach prawa wyborczego niż w kolejnych kampaniach społecznych. Że kampanie społeczne są tu na plaster, to się zgadzam. Ale dlaczego wielkie instytucje biją pianę na temat spraw dru-gorzędnych, zamiast brać się za istotę rzeczy? Dlaczego nie widzą tego, co jest?

Że w środku chronionych prawem lasów powstają ho-tele, jak w Lasach Oliwskich. Że państwowe uczelnie – jak SGGW – skarżą do sądu konserwatorów zabytków, którzy nie pozwalają im budować i burzyć tego, co chcą, jak na warszawskiej Pradze. Że deweloperzy znikają z pieniędzmi lokatorów, jak na osiedlu Kryształowym w Gdańsku-Jasie-niu, a samorządowi nic do tego. Że chorzy ludzie na ren-tach procesują się w sądach z ZUS-em, gdy mają siłę i gdy im „Super Express” podsunie gotowca z pozwem.

Zdaje się, że jedyny wpływ, jaki jeszcze mamy, to wpływ pisma procesowego do sądu. Który będzie mielił długo i nie zawsze sprawiedliwie. Ale potem możemy do Trybunału w Strasburgu. Niby nie za wiele tych spraw – tylko w ciągu roku – ale zawsze. W ubiegłym roku budżet musiał wypłacić z tego powodu obywatelom po-nad dwa i pół miliona odszkodowań. Czyli tyle zapłaci-liśmy sami sobie, z naszych podatków, za to, że wybrane przez nas władze podejmują decyzje niezgodnie z pra-wem i naszym interesem. Piana. Piana. Piana. Każdy po-rządny Wieszcz przewraca się teraz w grobie, patrząc, jak Polacy nie potrafią rządzić się sami. Jak wciąż słyszą po urzędach: tego się nie da zrobić, takie są przepisy. Jak sami sobie – poprzez posłów i urzędników opłacanych z wła-snych pieniędzy – stworzyli takie przepisy. Po roku. W wolnej Polsce.

Być może Polacy musieli – po latach życia w peerelow-skiej klatce – zbudować dla siebie klatkę nową. Z przepi-sów, które teraz ma eliminować poseł Palikot. To by pa-sowało do wszystkich znanych mi teorii psychoanalitycz-nych. Człowiek umie funkcjonować w tym, co znane. Jeśli znane jest klatką, będzie chciał ją odtworzyć za wszelką cenę. Chyba, że zstąpi do głębi – jak każe Wieszcz. To może lepiej zstąpmy?

nn ieszczan

Anna Mieszczanek

pojedynczy

rozuStabilizacja Wieszczem

88 89

Z grubej rury

Wydarzenia marcowe dawno mogłyby utonąć w studni historycznej niepamięci. Teraz o władzę w stolicy walczy się zupełnie inaczej niż to czyniły frakcje PZPR. Pewnie nawet ten skrót trudno byłoby rozszyfrować najmłodszym poko-leniom – w równej mierze tak zwanym danonkom, wycho-wankom JP II, generacji X czy Nic. Tym bardziej przezwiska konkurencyjnych odłamów i koterii wewnątrz rzekomo je-dynej i niepodzielnej siły przewodniej narodu, natolińczycy, puławianie czy nawet moczarowcy, są prawie niezrozumiałe.

Co by nie mówić o marcowych okropnościach, nie skumulowały się one w terrorze na szerszą skalę, o które-go ofiary zaczepiają się na ogół – prawie zawsze koniunk-turalne, tyle iż podejmowane z różnych stron i powodów – rozrachunki z przeszłością. Wygnanie tysięcy ludzi na przymusową emigrację zapewne pozostaje problemem dla sumienia. Ale jak ten problem zaprezentować w Polsce obecnej, gdzie wyjazd tym samym szlakiem, co marcowy – w różne regiony wytęsknionego Zachodu – stał się chle-bem powszednim milionów?

Marzec utrzymują na porządku dziennym dwie kwestie: elity i antysemityzmu. Ze strony, która sama sie-bie umieszcza z lewa, słyszy się, iż w Marcu tak się fatalnie zdarzyło, że samozwańczy wodzowie narodu, a raczej mo-tłochu, usiłowali pozbawić Polskę jej elity duchowej. Zabieg ten można porównać do ucięcia głowy, które by uzasadnia-no dobrem delikwenta. Niemałą rolę miały tu odegrać mo-tywy antysemickie.

Jeżeli lewicowiec jest tzw. postkomunistą – albo po prostu chce się przypodobać, komu trzeba – zaznacza na dodatek, iż marcowe nieszczęście powtarzało się i w na-szej późniejszej historii. Kiedy drużyna skrzyknięta wokół Wałęsy nie pozwoliła pierwszemu niekomunistycznemu premierowi wypromować się na prezydenta wolnej Polski, a Kaczyńscy wspólnie z jawnymi populistami dorwali się do władzy na całe dwa lata... Strach to sobie przypominać.

W tym właśnie punkcie wkracza prawica. Jej rzecznicy, mówiąc o Marcu, zazwyczaj hurtem potępiają komunistów – bez różnicy, internacjonalistycznych czy szowinistycz-nych. Zarazem jednak, dyskretnie dają do zrozumienia, iż elita, którą wówczas napadnięto, była podejrzana. Splamiła się bowiem brylowaniem jej przedstawicieli na politycz-nych salonach z okresu stalinowskiego. Nie mogąc teraz rozwinąć tego wątku w solidniejszym wywodzie, skupię się na powiedzeniu, które – według szeroko przyjętej oceny – najpełniej wyraża tę „hańbę domową”.

Tadeusz Kroński, znany przed wieloma dekadami histo-ryk filozofii, będąc już urzędowym intelektualistą epoki Bie-ruta, tak przechwalał się swemu przyjacielowi, Czesławowi Miłoszowi, który potem poświęcił mu rozdział (pt. „Ty-grys”) swego refleksyjnego pamiętnika „Rodzinna Europa”: „My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju my-śleć racjonalnie bez alienacji”. Mocne? Pamiętajmy, że trady-cyjny polski inteligent lubił na użytek kompanów z kawiar-ni popisywać się nie byle jakimi wyczynami słownymi.

Dodajmy, że polityczna biografia Krońskiego była wyso-ce niejasna. Nieliczne zresztą dokonania twórcze, jakie zo-stawił, najczęściej wymuszały na nim okoliczności. Dlatego też jego szkice i wprawki do marksistowskiego, oczywiście w typowo stalinowskim stylu, podręcznika o klasycznej fi-

lozofii niemieckiej, które jego wychowankowie zebrali w to-mie „Rozważania wokół Hegla”, są nudne i jałowe. W jedy-nym większym tekście, jaki napisał bez zamówienia („Fa-szyzm i tradycja europejska”), Kroński – na tle epoki, mało oryginalnie – popłakuje nad pięknym wiekiem XIX, który zniszczyły urodzone później barbarzyńskie masy wespół ze swymi szatańskimi liderami. Ciekawe, że Stalin był tam w jego oczach władcą „Persów”, którzy od ludzi europejskich, wywodzących się przecież z Grecji, różnili się niewiele mniej niż Marsjanie z fantazji Wellsa. Po wojnie Kroński ja-kimiś powikłanymi drogami zawędrował do Paryża, gdzie – jak przystało na kogoś, kto zaraz potem został Heglem racjonalnego państwa Bieruta – publikował w antykomuni-stycznej „Kulturze”. Przekonał się jednak na własnej skórze – których to jego smętnych zwierzeń wysłuchał znowu ten sam powiernik, Miłosz – że „faszyści” (sic!) z emigracji „za mało płacą”. Wtedy też zdecydował się wrócić do kraju.

Krótki sens długiej mowy. Gdy Kroński wieszczy, że so-wieckimi kolbami (ciekawe za czyją zgodą – czyżby same-go Stalina?) będzie uczył myślenia bez alienacji, wyobrażam sobie fabułę bajkową. Jej bohaterka, żaba, przyglądając się zwycięskiej szarży kawaleryjskiej, kumka radośnie: No i co, konie!? Aleśmy im dali do wiwatu! Obraz ten powinien sku-tecznie ostrzegać przed naiwnym idealizowaniem lub demo-nizowaniem elity oraz jej politycznych wyborów. Koniunktu-ralnemu kibicowi roi się w regularnych odstępach czasu, że jest Dantonem albo Napoleonem. Jeżeli nawet historia bole-snym uderzeniem wzywa go do mobilizacji, żabi horyzont umysłowy przeszkadza mu w odegraniu popisowej roli.

Kroński był tyleż gwiazdorem na miarę, co typowym wytworem środowiska elitarnie inteligenckiego. Ten jego matecznik przechodzi różne zwroty, ale się zasadniczo nie zmienia. Kocha zatem władzę – szczególnie, jeśli wyczu-wa, że stoją za nią wyroki historii. Proporcjonalnie do tego uczucia, boi się ciemnego ludu. I na opak, zgodnie z me-chanizmem wańki-wstańki: rozczarowuje się do władzy i bije pokłony przed masami. Niecały rok temu, postawił na piedestale bohaterską pielęgniarkę. Teraz czyta z obu-rzeniem Grossa. Da capo al fine... Usiłując go zastąpić, do przewodzenia ludowi zgłaszają się głównie cwaniacy w rodzaju generała Moczara czy robotnika Wałęsy, których interesuje głównie picie zdrowia waszego w gardła nasze. Ten, komu drogę wskazuje ślepiec – ostrzegał Krasicki – kuleje i wreszcie w dół wpada.

ac ychowicz

Jacek Zychowicz

ędrówipodwiat

Wiódł ślepy kulawego

90

91

Z grubej rury

Neil Brooks – kanadyjski ekspert w dziedzinie prawa podatkowego, profesor Osgoode Hall Law School na York University. Prawem podatkowym i polityką fi-skalną zajmuje się naukowo od trzech dziesięcioleci; wśród jego zainteresowań znajduje się m.in. opodatkowanie przedsiębiorstw oraz sposoby finansowania socjalnych funkcji państwa. Służy jako doradca rozmaitym władzom publicznym (m.in. rządom Kanady, Australii i Nowej Zelandii), jest też często zapraszany jako komentator bieżących wydarzeń. Laureat nagród dla wybitnych akademików.

Tadeusz Buraczewski (ur. 1949) – inżynier, absolwent Politechniki Gdańskiej, specjalista od turbin wodnych, energetyk. Budowniczy zakładów przemysło-wych w Polsce i byłej NRD. Od czasów studenckich aktywny na niwie kabare-towej. Współtworzył kabarety studenckie „Ad Hoc” i „Jelita”. Inicjator trzech imprez: Ogólnopolski Gdyński Konkurs Satyryczny „O Grudę Bursztynu”, Gdyń-ski Konkurs Satyryczny „O Strusie Jajo” i Kaszubski Turniej Satyryczny w Pucku. Kierownik literacki i założyciel gdyńskiego kabaretu UNIQ. Stały współpracownik Programu III Polskiego Radia (magazyn „Parafonia”), satyrycznego miesięcznika „Twój Dobry Humor”, Radia Gdańsk (felietony i magazyn satyryczny „3 grosze”), Radia Eska Nord (magazyn satyryczny „Trzynastka”) oraz pomorskiej prasy lokal-nej. Kontakt: [email protected]

Ewa Cylwik (ur. 1973) – z wykształcenia arabistka, z zamiłowania tłumaczka. Za-palona podróżniczka, przekonana, że regularne ucieczki od cywilizacji i codzienno-ści są niezbędnym warunkiem zachowania zdrowia psychicznego. Kocha różno-rodność świata i z niechęcią myśli o globalizacji, która działa na zasadzie „przyjdzie walec i wyrówna”. Miłośniczka przyrody, literatury, kina i wypraw rowerowych.

Marcin Domagała (ur. 1976) – absolwent Wydziału Historycznego Uniwersy-tetu Warszawskiego. Ukończył studia podyplomowe w zakresie Integracji Euro-pejskiej na Uniwersytecie Warszawskim i Akademię Dyplomatyczną Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Był m.in. doradcą minister pracy i polity-ki społecznej Anny Kalaty, redaktorem naczelnym gazety „Głos Samoobrony”, a ostatnio dyrektorem generalnym Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Obecnie na zawodowym rozdrożu. W wolnym czasie po-kazuje na własnym przykładzie, co liberalne media potrafią zrobić z człowieka, który chce wdrażać odważne idee.

Joanna Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec, działaczka Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża (1978) i pierwszej „Solidarności” (członek prezydium MKS-MKZ, Zarządu Regionu), w stanie wojennym internowana, niezależna dziennikarka i publicystka („Robotnik Wybrzeża”, „Skorpion”, „Poza Układem”). Od początku do dziś konsekwentnie w opozycji do metod i polityki firmowanej przez Lecha Wałęsę i jego następców. Żona Andrzeja Gwiazdy. Stała współpra-cownica „Obywatela”.

August Grabski (ur. 1971) – doktor historii, autor m.in. książek „Działalność ko-munistów wśród Żydów w Polsce (1944-1949)”, „Lewica przeciwko Izraelowi” oraz „Trockizm. Doktryna i ruch polityczny” (z U. Ługowską). Socjalista, uczestni-czy w działaniach Nowej Lewicy.

Bartłomiej Grubich (ur. 1985) – student socjologii i filozofii (UAM). W związku ze studiami mieszka w Poznaniu, choć wciąż przede wszystkim jest z Bydgoszczy. Uważa, że traci dużo czasu na rzeczy mniej istotne, że za dużo myśli i za mało działa, ale usilnie szuka dobrych proporcji pomiędzy tymi sprawami. Obecnie sta-ra się zrozumieć przede wszystkim zjawiska sfery publicznej, globalizacji, wolno-ści oraz koncepcje J. Habermasa – to wszystko, by zrozumieć, dlaczego tak mało rozmawiamy o rzeczach ważnych. Dlatego też chętnie „pogada”, nawet jeżeli tylko internetowo: [email protected]

Marek Has (ur. 1951) – z wykształcenia filozof (UJ), w latach 1988-1992 współ-pracował z pismem „Zielone Brygady”, autor i tłumacz tekstów z dziedziny fi-lozofii, buddyzmu, głębokiej ekologii, tłumacz poezji haiku, autor m.in. książek „Medytacje szamańskie” (1991) i „Pożegnanie Atlantydy” (2003).

Monika Kasprzak (ur. 1981) – nauczycielka j. polskiego w jednym z łódz-kich gimnazjów. Prowadzi grupę teatralną w Oratorium Sióstr Salezjanek. Lubi wszystkich sąsiadów naszej wschodniej granicy. Marzy o podróży na Syberię, o wycieczce śladami Stanisława Vincenza i o tym, żeby nauczyć się prowadzić dialog ze wszystkimi i z wszystkim, tak jak on.

Paul Kingsnorth (ur. 1972) – angielski pisarz, dziennikarz i publicysta, aktywista społeczny i ekologiczny; z wykształcenia historyk. Wspiera wiele kampanii, m.in. na rzecz obrony praw człowieka na Papui Zachodniej. Jego aktywność obywa-telska zaczęła się na studiach, kiedy zaangażował się w akcję przeciwko budo-wie autostrad, za co został aresztowany. W 2001 r. znalazł się na liście „10 naj-większych rozrabiaków Wielkiej Brytanii”. Jego teksty ukazywały się na łamach wielu pism głównonurtowych („The Guardian”, „Independent”, „Le Monde”, „New Statesman”) i niezależnych (regularnie pisuje m.in. do „The Ecologist”, do

którego redakcji swego czasu należał). Autor m.in. książki-reportażu o ruchu antyglobalistycznym („One No, Many Yeses”) oraz raportu o przyszłości angiel-skiej wsi. W swojej publicystyce, jak sam mówi, stara się wskazywać powiąza-nia między ludźmi a miejscami, polityką a życiem jednostek – tak, by zaczęły się interesować procesami, które dzieją się wokół nich. Obecnie pisze książkę o niszczeniu angielskiego krajobrazu i lokalnych więzi społecznych. Pracował m.in. w centrum rehabilitacji orangutanów na Borneo, był pokojowym obser-watorem podczas rewolucji zapatystowskiej w Meksyku i sprzątaczem w barze sieci McDonald’s. Autor nagradzanych wierszy. Mieszka na Tamizie, w pobliżu Oxfordu. Właśnie kończy prace nad nową książką – „Real England”. Strona in-ternetowa: www.paulkingsnorth.net

Rafał Łętocha (ur. 1973) – mąż i ojciec. Doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Instytucie Religioznawstwa UJ. Autor książek „Katolicyzm a idea narodowa. Miejsce religii w myśli obozu narodowego lat okupacji” (Lublin 2002) i „Oportet vos nasci denuo. Myśl społeczno-polityczna Jerzego Brauna” (Kraków 2006). Publikuje tu i ówdzie, czyta to i owo, słucha tego i owego. Mieszka w Myśleni-cach. Stały współpracownik „Obywatela”.

Konrad Malec (ur. 1978) – przyrodnik, z zainteresowaniem i sympatią spogląda na tzw. hipotezę Gai, autorstwa Jamesa Lovelocka. Lubi przemieszczać się przy użyciu własnych sił, stąd rower i narty biegowe są mu nieocenionymi przyjaciół-mi. Miłośnik tego, co lokalne i nieuchwytne, czego nie da się w prosty sposób przenieść w inne miejsce. Każdą wolną chwilę spędza na łonie Natury. Stały współpracownik „Obywatela”.

Paplo Maruda – prawdziwe nazwisko: Jancio Rzecznik (prasowy nieznanej or-ganizacji praw człowieka). Autor setek znakomitych wierszy, z których jeden na pewno został wydrukowany za Oceanem. W roku 1974 stanął na drodze butelki szampana zmierzającej w stronę burty statku na gdańskiej pochylni – od tego czasu na rencie. Bajkopisarz przygarnięty dotąd jedynie przez anarchistyczną „Mać Parjadkę”, publicysta niezaangażowany przez nikogo. Zakurzony naftali-ną fundamentalista, co chwilę się wkurza i chciałby cofnąć czas – jak najdalej. Przeciwnik wszelkich partii i orędownik partii chrześcijańskiej lewicy, której w Pol-sce nie ma a być powinna jako jedyna. W swych licznych pseudonimach pozuje na starca, choć jest zaledwie lekko-półśrednim dziadkiem.

Anna Mieszczanek (ur. 1954) – dziennikarka, zwolniona z pracy w stanie wo-jennym, w latach 80. redaktorka podziemnego pisma „Karta”, później m.in. pry-watny wydawca. W latach 1996-1997 wiceprezes Społecznego Instytutu Ekolo-gicznego, uczestniczka ruchu kobiecego. Założycielka i pierwszy Prezes Zarządu Stowarzyszenia Forum Mediacji i Mediatorów, inicjatorka powstania Ośrodka Mediacji Rodzinnych przy Fundacji „Zadbać o świat”. Autorka wydanej w pod-ziemiu i nagrodzonej przez Fundację „Polcul” książki o wydarzeniach marca 1968 w Polsce oraz współautorka (z Wojciechem Eichelbergerem) bestsellera „Jak wy-chować szczęśliwe dzieci”. Stała współpracownica „Obywatela”.

Vasuki Nesiah – pochodzi ze Sri Lanki, jest naukowcem, publicystką i aktywist-ką. Absolwentka Harvard Law School (doktorat z prawa międzynarodowego) oraz filozofii i politologii na Cornell University; wykłada prawa człowieka na Co-lumbia University. Zajmuje się m.in. prawem porównawczym, prawami mniej-szości, rozwojem krajów postkolonialnych i teorią feministyczną. Od siedmiu lat koordynuje projekty organizacji International Center for Transitional Justice, po-święcone poszczególnym krajom, w których dochodziło w przeszłości do zbroj-nych konfliktów lub łamania praw człowieka.

Georgianne Nienaber – amerykańska autorka literatury faktu, fotograf i po-dróżniczka. W młodości była dziennikarką radiową, od ponad 30 lat zajmuje się głównie pisaniem na tematy ekologiczne. Autorka kilku poczytnych i docenio-nych przez krytykę książek, m.in. biografii Dian Fossey („Gorilla Dreams”), pu-blikowała na łamach pism i portali z całego świata. Wiele czasu spędza w Afryce (zwłaszcza w Rwandzie i Demokratycznej Republice Konga), jest koresponden-tem, ale i autorem prasy miejscowej. Przez kilka tygodni była naocznym świad-kiem sytuacji w Luizjanie po ataku huraganu.

Remigiusz Okraska (ur. 1976) – z wykształcenia socjolog (Uniw. Śląski), z za-miłowania społecznik, publicysta i poszukiwacz sprzeczności. Autor ponad 400 tekstów zamieszczonych na łamach czasopism społeczno-politycznych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. promował porzucenie przestarzałych ideologii, schematów myślowych i podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne rozwiązania. Od jesieni 2001 do lata 2005 r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Dzikie Życie”, po-święconego obronie przyrody i propagowaniu radykalnej ekologii. Zredagował polskie edycje kilku książek z „klasyki” myśli ekologiczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. Korten, D. Foreman) i inne prace o podobnej tematyce. W kwestii poglądów społeczno-politycznych sympatyk „starej” socjaldemokracji i lewicy

AUTORZY NUMERU:

90

91

Z grubej rury

patriotycznej, środkowoeuropejskiego agraryzmu, niemieckiego ordoliberalizmu, dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca oraz doświadczeń pierwszej „Solidarno-ści”, choć z upływem czasu coraz mniej przywiązany do etykietek, sloganów i programów, bardziej natomiast do dobra wspólnego i konkretnej pracy na jego rzecz. Często za dokładnie te same działania czy opinie jest przez tępawych lewicowców nazywany faszystą, a przez tępawych prawicowców – lewakiem, i dobrze mu z tym. Piwosz. Obecnie mieszka w Bydgoszczy. Współzałożyciel i re-daktor naczelny „Obywatela”.

Arkadiusz Peisert (ur. 1978) – socjolog, finalizuje pracę doktorską na temat samorządności obywatelskiej w spółdzielniach mieszkaniowych, absolwent Stu-dium Doktoranckiego w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersyte-tu Warszawskiego. Działa w Transparency International Polska. Wiceprzewodni-czący Sekcji Studenckich Kół Naukowych Polskiego Towarzystwa Socjologiczne-go. Magister socjologii. Skarbnik Korporacji Akademickiej „Welecja”. Żonaty. Kon-sekwentnie niezmotoryzowany, rowerzysta, żeglarz, miłośnik gór i Kaszub.

Lech L. Przychodzki (ur. 1956) – w 1974 r. współzałożyciel ostatniej i najbar-dziej kontrkulturowej grupy literackiej „Nowej Fali” – „Ogrodu/Ogrodu-2”. W la-tach 80. jako twórca i krytyk związany z Centrum Sztuki Galeria EL w Elblągu. Lata 1986-90 i 1999-2004 to praca z międzynarodową ekipą „Double Travel”, w tym też czasie związany był z trójmiejskim Ruchem Społeczeństwa Alterna-tywnego i ruchem Mail Art. Od 1990 r. publicysta, nie tylko ekologiczny. Bohater telewizyjnego dokumentu „Jak cierń” (reż. A. Sikorski, 1991). Dopiero w latach 90. wspólnie z kolegami z b. „Ogrodu/Ogrodu-2” wydał trzy tomiki: „ponieważ noc”, „ciemnia” i „czekając na podłodze na wszystkie pory życia”. Uczestniczył też w projekcie „Moje miasto” (Gdańsk 2002). Samodzielnie natomiast: „Liście ze świata żywych, listy z Krainy Jaszczurek” (Lublin 2000), „Tao niewidzialnych” (Bensheim 2005) i „święto wojny” (Elbląg 2006). Prócz kierowania od roku 2000 Mail-Artową „Ulicą Wszystkich Świętych” (www.innyswiat.most.org.pl/ulica/) współtworzył w latach 2001-2004 niemiecki portal www.RegioPolis.net. Od an-tyszczytu „W-wa 29” zaprzyjaźniony z działaczami Stowarzyszenia „Biedaszyby”. Jako filozof sztuki, reportażysta i tłumacz publikuje na łamach pism i portali pol-skich, niemieckich i litewskich. Regularnie pisuje do elbląskiego kwartalnika „Ty-giEL” i mieleckiego „Innego Świata”. Chociaż mieszka od niedawna w Świdniku, częściej spotkać go można we Wrocławiu czy Wałbrzychu niż w Lublinie. Stały współpracownik „Obywatela”.

Wiktor Sadłowski (ur. 1980) – uczestnik niezależnych inicjatyw społecznych. Ceni pluralizm, od lat współpracując w słusznej sprawie ze środowiskami o róż-norodnej aksjologii (od ruchów wyznaniowych do radykalnej lewicy czy anar-chistów). Obecne poszukiwania zaprowadziły go na niedogmatyczną lewicę. W wolnych chwilach drąży słabe punkty systemu gospodarczego i politycznego. Meloman, esteta-koneser i patriota lokalny Pomorza, ostatnio rozdarty między Trójmiastem a Warszawą.

Keith Harmon Snow – niezależny dziennikarz (utrzymuje się z dobrowolnych wpłat od czytelników), działacz na rzecz praw człowieka, fotograf; ma wy-kształcenie techniczne. Odwiedził kilkadziesiąt państw świata, także ogarniętych konfliktami zbrojnymi, wiele z nich – na rowerze górskim. Dużo czasu spędził w Afryce, m.in. dokumentował zbrodnie przeciwko ludzkości w Sudanie i Etiopii, niedawno pracował także w Afganistanie. Jego reportaże kilkakrotnie wyróżnili ju-rorzy prestiżowego projektu Project Censored, zeznawał także jako ekspert przed amerykańskim Kongresem oraz międzynarodowym trybunałem zajmującym się ludobójstwem w Rwandzie. Jego strona internetowa: http://allthingspass.com

Barbara Surdykowska (ur. 1974) – absolwentka wydziału prawa Uniwersytetu Warszawskiego, asystentka w katedrze prawa pracy na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Pracuje w Biurze Eksperckim przy Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”.

Bartosz Wieczorek (ur. 1972) – absolwent filozofii i politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Doktorant w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, publikował w „Przeglądzie Filozoficznym”, „Studia Philosophiae Christianae”, „Znaku”, „Przewodniku Katolickim”, „W drodze”, „Frondzie”, „Prze-glądzie Powszechnym”, „Studia Bobolanum”. Prowadzi klub miłośników filmu ro-syjskiego „Spotkanie” w Rosyjskim Ośrodku Nauki i Kultury w Warszawie. Miesz-ka z żoną i dwójką malutkich dzieci w Warszawie.

Jacek Zychowicz (ur. 1963) – dr nauk filozoficznych, polonista, tłumacz, mu-zykolog-amator, wykładowca akademicki, publicysta. Publikował m.in. w „Dziś”, „Trybunie”, „Nowym Tygodniku Popularnym”, „Myśli Socjaldemokratycznej”, „Wiadomościach Kulturalnych”, „Polityce”, „Przeglądzie Tygodniowym”, „Twór-czości”, „Sztuce”, „Życiu” i „Europie”. Autor książki „Mieszanka wybuchowa. Felietony i powiastki ze świata jednowymiarowego”. Stały współpracownik „Obywatela”.

CENNIK REKLAM NA OKŁADCE: (W PEŁNYM KOLORZE)II strona okładki – 1600,- złIII strona okładki – 1600,- złIV strona okładki – 2000,- zł

CENNIK REKLAM WEWNĄTRZ NUMERU1 strona (wewnętrzna): 850,- zł1⁄2 strony: 450,- zł; 1⁄4 strony: 250,- zł10% zniżki przy zamówieniu 3 lub więcej reklam w kolejnych numerach, przy większych zamówieniach możliwość negocjacji cen.

Uwaga: 1. Dla zaprzyjaźnionych inicjatyw obywatelskich stosujemy inny, uznanio-

wy, cennik reklam.2. W sprawie płatności za reklamy oraz szczegółów technicznych prosimy

o kontakt telefoniczny lub pocztą elektroniczną z Działem Reklam (Kon-rad Malec, [email protected], tel/fax: /42/ 630 17 49).

3. Zastrzegamy sobie prawo odrzucenia reklam oraz zamieszczania ich za darmo.

4. Możliwa jest nieodpłatna reklama w „Obywatelu” pod warunkiem za-mieszczenia naszej reklamy w innym czasopiśmie. Decyzja o wymianie reklam zależy od jakości, nakładu, dystrybucji i zawartości pisma, które proponuje wymianę. Chętnych prosimy o kontakt w sprawie ustalenia warunków ew. wymiany.

5. Za treść reklam i poczynania reklamodawców nie ponosimy odpowie-dzialności, choć staramy się sprawdzać ich rzetelność przed drukiem.

ZAMAWIANIE PUBLIKACJIUWAGA! Wypełniając kupon zamówienia miej na uwadze, że poczta i/lub bank przekazują nam treść Twojego treść zamówienia drogą elektronicz-ną. Kupony wypełniane przez Ciebie nie są nam przekazywane. Ich treść przepisywana jest w miejscu wpłaty (przez pracownika poczty lub banku), niestety, bardzo niestarannie, na ogół bez informacji co zostało zamówio-ne, z pomyłkami w adresie i bez polskich liter.

W celu szybkiego i sprawnego zrealizowania Twojego zamówienia pro-simy abyś wysłał do nas, w ślad za wpłatą na poczcie lub w banku, peł-ną informację (liczbę i rodzaj produktu, swój dokładny adres, telefon, e-mail) dotyczącą zamówienia: pocztą elektroniczną ([email protected]), na kartce pocztowej (na adres redakcji) lub faksem (/042/ 630-17-49).

Prosimy o kontakt wszystkie osoby, które nie otrzymały zamówio-nych produktów w ciągu 20 dni od momentu dokonania wpłaty na nasze konto.

PRENUMERATA „Obywatel” ukazuje się co dwa miesiące – sześć razy w roku. Przyjmujemy prenumeratę roczną (6 numerów pisma), której koszt wynosi 42 zł.

Aby zamówić prenumeratę wystarczy wpłacić na nasze konto 42 zł, poda-jąc na blankiecie wpłaty, od którego numeru zaczyna się prenumerata, oraz – koniecznie! – swój dokładny i czytelny adres pocztowy, a w miarę możli-wości także telefon i e-mail, by ułatwić kontakt w razie potrzeby.

Prenumerata roczna nie musi pokrywać się z rokiem kalendarzowym – oznacza ona jedynie chęć otrzymania kolejnych sześciu numerów Oby-watela, np. od numeru 2 (34)/2007 do numeru 1 (39)/2008.

Uwaga! Zamawiający prenumeratę może otrzymać gratisowo jeden z dostęp-nych w sprzedaży numerów archiwalnych „Obywatela”. Prosimy o do-pisanie na blankiecie wpłaty, który numer jest zamawiany gratisowo, np. „GRATIS mO 21”

INFORMACJE:

92

93

29 października 2007 r.

Związany z naszą redakcją Instytut Spraw Obywatelskich został partne-rem w europejskim projekcie „Added Value”. Bierze w nim udział krajów reprezentowanych przez organizacje pozarządowe, urzędy miejskie, insty-tucje edukacyjne, agencje ds. energii itp. Tematem przewodnim tej zapla-nowanej na trzy lata kampanii, reali-zowanej w ramach europejskiego pro-gramu „Intelligent Energy – Europe”, jest promocja zrównoważonego trans-portu w miastach. Będziemy realizo-wać dwie kampanie w Łodzi: na rzecz promocji transportu publicznego oraz rowerowego. Zostaną wydane materia-ły informacyjne, publikacje, powstanie strona WWW, zorganizujemy wysta-wy „Miasta bez spalin”, pokazy filmów, spotkania z decydentami i urzędnika-mi; problemom transportowym będą poświęcone niektóre z comiesięcz-nych audycji „Czy masz świadomość?”, prowadzonych przez nas w Studenc-kim Radiu Żak Politechniki Łódzkiej (, MHz; można go słuchać także w Internecie – zob. www.zak.lodz.pl).

Październik-grudzień 2007 r.Wydaliśmy interesujące publika-

cje o tematyce „obywatelskiej”. Są to trzy numery biuletynu „Aktywność obywatelska”, poświęconego dobrym pomysłom i inicjatywom na rzecz lokalnych społeczności. Kolejną taką pozycją jest poradnik „ABC obywate-la”, zawierający praktyczne wskazów-ki dla osób, które rozpoczynają dzia-łania w formie stowarzyszeń, fundacji czy grup nieformalnych. Wszystkie te publikacje zostały rozesłane za dar-mo do kilkunastu tysięcy odbiorców w całej Polsce – stowarzyszeń, lokal-nych liderów i społeczników, biblio-tek, urzędów gmin itp. Można je tak-że znaleźć w Internecie, na stronach www.aktywnosc-obywatelska.oai.pl i www.abc-obywatela.oai.pl. Osoby zainteresowane wersją papierową proszone są o kontakt: ()

lub [email protected] lub Krzysztof Talarek, Instytut Spraw Obywatel-skich, ul. Więckowskiego /, - Łódź.

Grudzień 2007 r.Opublikowaliśmy bezpłatny, prak-

tyczny poradnik, którego treść (kilka-dziesiąt stron A-) można streścić tak: „jak dawać sobie radę z pracodawcą”. Zatytułowany jest „Dobre RADY, czy-li ABC rady pracowników” i zawiera konkretne wskazówki dla tych rad pra-cowników, które mają problemy z wyeg-zekwowaniem od pracodawców swoich uprawnień, przyznanych im na mocy stosownej ustawy. Drukowana wersja publikacji została rozesłana do wszyst-kich rad pracowników w Polsce, wersję cyfrową (plik w formacie PDF) można pobrać ze strony internetowej, poświę-conej tej tematyce: www.radypracowni-kow.info. Stronę tę prowadzi związany z „Obywatelem” Instytut Spraw Oby-watelskich. Znajdują się tam także inne informacje i materiały, np. nasz raport nt. rad.

Grudzień 2007 r. Rzecznik Praw Obywatelskich wy-

stąpił do Samorządowego Kolegium Odwoławczego w Nowym Sączu o stwierdzenie nieważności postano-wienia burmistrza Zakopanego, któ-ry uznał, że przebudowa kolejki lino-wej na Kasprowy Wierch nie wymaga raportu o oddziaływaniu tej inwestycji na środowisko. Tym samym Rzecznik wskazał na możliwość pogorszenia sta-nu środowiska przy modernizacji ko-lei linowej, o czym alarmowała opinię publiczną koalicja organizacji społecz-nych broniących Tatr, do której od lat należymy.

16-18 grudniaJoanna Suciu brała udział w pierw-

szym spotkaniu partnerskim projektu „Added Value” w Almadzie w Portu-galii. Zaprezentowała tam działalność Instytutu Spraw Obywatelskich oraz plany przyszłych działań.

20 grudnia

Konrad Malec wziął udział w na-graniu kolejnych zdjęć do filmu re-alizowanego społecznie przez Studio Filmowe Propaganda, a dotyczącego wypadków drogowych i kampanii „TIR-y na tory!”, promującej takie za-sady tranzytu, które nie będą uciążliwe dla ludzi i przyrody. Więcej o kampa-nii: www.tirynatory.pl

23 grudniaSzymon Surmacz i Konrad Ma-

lec z „Obywatela” zrealizowali kolej-ną audycję radiową. Tym razem na antenie Studenckiego Radia Żak pre-zentowana była kampania „Zrobione, docenione, wiele warte”, poświęcona dowartościowaniu pracy domowej, koordynowana przez nasze środo-wisko (zob. www.kasakobiet.oai.pl); opowiadała o niej Magdalena Doli-wa-Górska. Drugą kampanią prezen-towaną podczas audycji był projekt kobiety.lodz.pl, którego animatorki, Bogna Stawicka i Dagmara Łacny, proponowały różne sensowne i spra-wiedliwe rozwiązania dotyczące po-działu obowiązków domowych oraz samorealizacji kobiet. Audycję można pobrać ze strony www.czymaszswia-domosc.oai.pl, gdzie znaleźć można także informacje o terminie i tematy-ce kolejnych programów.

1 grudnia 2007 r. W Krakowie powołano Koalicję

„Polska Wolna od GMO” – sojusz spo-łeczny na rzecz zakazu stosowania or-ganizmów modyfikowanych genetycz-nie w rolnictwie. Jednym z sygnatariu-szy porozumienia było także środowi-sko „Obywatela”, reprezentowane przez Instytut Spraw Obywatelskich, a nasz przedstawiciel, Michał Sobczyk, wszedł w skład Komisji Sterującej Koalicji.

Celem sojuszu jest ochrona Pol-ski przed GMO poprzez m.in. lobbing wśród władz i polityków, organizowa-nie działań edukacyjnych i akcji bez-pośrednich, a także udział w między-

Zobywatelskiego frontu

92

93

narodowym ruchu oporu wobec GMO. W chwili zamykania niniejszego nume-ru swój akces do Koalicji zgłosiło ponad podmiotów i osób publicznych: or-ganizacji społecznych i branżowych (np. rolniczych), naukowców, aktywistów obywatelskich, samorządowców, polity-ków, przedsiębiorców itp.

Środowisko „Obywatela” aktywnie włączyło się w działania Koalicji, o któ-rych więcej dowiedzieć się można ze strony www.polska-wolna-od-gmo.org. Przypominamy przy okazji o pety-cji do Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi oraz Ministra Środowiska w spra-wie GMO, którą podpisywać można pod adresem http://icppc.pl/pl/gmo/index.php?id=

Styczeń 2008 r.Rozpoczęliśmy kampanię na rzecz

zrównoważonego transportu pt. „Daj-my odetchnąć miastu”, w ramach któ-rej będziemy upowszechniać sprawny i ekologiczny transport w miastach. Będziemy pracować głównie z miej-skimi koordynatorami przypadające-go na wrzesień Europejskiego Dnia bez Samochodu i Europejskiego Ty-godnia Zrównoważonego Transpor-tu. Sprawdź, jak może wyglądać mia-sto przyjazne pieszym i rowerom, ze sprawnym transportem zbiorowym oraz czy Twoje miasto do takiego aspiruje i czy jest w naszym projekcie – szczegóły na stronie internetowej: www.miastowruchu.pl

Styczeń, luty 2008 r.Remigiusz Okraska, redaktor na-

czelny „Obywatela”, regularnie promu-je wybitnych polskich społeczników w cyklu tekstów publikowanych na stronie internetowej Polskiego Radia. Ostatnie publikacje redaktor „Obywa-tela” poświęcił dorobkowi Stanisława ugutta i Ireny Kosmowskiej. W ten sposób przypominamy masowemu odbiorcy znakomitych, a dziś nieste-ty niemal zapomnianych działaczy obywatelskich. Dotychczasowe teksty z tego cyklu można znaleźć w Inter-necie na stronie: www.polskieradio.pl/nauka/idee/

Styczeń 2008 r.Ruszyliśmy z nowym cyklem au-

dycji w Studenckim Radiu Żak. Dwa razy w miesiącu (zawsze w sobotę od

godz. . do .), na żywo, poru-szać będziemy tematy z zakresu ekolo-gii, profilaktyki zdrowia oraz szeroko rozumianego rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Audycja stanowić ma platformę dla wybranych organizacji pozarządowych z regionu łódzkiego, które na antenie prezentować będą swoje działania. Jednak poruszane podczas niej tematy powinny być in-teresujące dla słuchaczy z całej Polski. Nie zabraknie gości, wywiadów i dużej ilości dobrej muzyki. Audycja ma cha-rakter interaktywny – każdy słuchacz może zadzwonić na antenę i przedsta-wić własną opinię na dany temat. Inte-gralną jej częścią jest strona interneto-wa www.czymaszswiadomosc.oai.pl

16 stycznia Gościem Radia VOX FM w au-

dycji z cyklu „W dobrym tonie” pod prowokacyjnym tytułem „Kura do-mowa”, była Karolina Goś-Wójcicka, koordynatorka zakończonego w grud-niu r. projektu Instytutu Spraw Obywatelskich „Zrobione, Docenione, Wiele warte...”. Choć w trakcie dwu-godzinnej rozmowy na temat roli go-spodyń domowych we współczesnym społeczeństwie nie udało się znaleźć lekarstwa na brak problematyki nie-odpłatnej pracy domowej w dyskur-sie publicznym, zwrócono uwagę, że każdy może zmieniać rzeczywistość – trzeba zacząć od siebie, doceniając pracę we własnym domu.

19 styczniaLicznik na naszej stronie inter-

netowej przekroczył liczbę miliona tysięcy odwiedzin – tj. wejść na stronę główną. Liczba ta nie obejmu-je odwiedzin podstron – tych jest o wiele, wiele więcej. Zapraszamy na stronę www.obywatel.org.pl – na niej codziennie porcja nowych informacji obywatelskich, ogłoszeń, zapowiedzi, relacji, a oprócz tego sporo większych tekstów, m.in. felietony i komentarze aktualizowane co - tygodnie.

20 stycznia Odbyła się kolejna nasza audycja

w Radiu Żak, tym razem poświęco-na tematyce wolontariatu. W studiu gościliśmy Artura Węgiera i Marcina Marczaka z Regionalnego Centrum Wolontariatu w Łodzi oraz Olgę Co-

nop – współpracowniczkę Centrum Promocji i Rozwoju Inicjatyw Obywa-telskich OPUS w Łodzi. Audycję tym razem poprowadziły Magdalena Doli-wa-Górska i Katarzyna Wojtuś.

26 styczniaSzymon Surmacz i Konrad Malec

poprowadzili nową odsłonę audy-cji „Czy masz świadomość? – Zielo-na Łódź”. Gościem był łódzki radny Krzysztof Piątkowski, pomysłodaw-ca uwolnienia miasta od jednorazo-wych toreb foliowych, masowo wy-dawanych w sklepach. Pomysł wszedł obecnie w fazę przygotowywania obywatelskiego projektu ustawy, umożliwiającej gminom wprowadze-nie ograniczenia stosowania „folió-wek”. Kolejnymi gośćmi audycji były Ewa Kramek i Karolina Baranowska, przedstawicielki Ośrodka Działań Ekologicznych „Źródła”, które mówiły o odpowiedzialnej konsumpcji i idei sprawiedliwego handlu.

31 styczniaMichał Sobczyk, jako przedsta-

wiciel organizacji społecznych, wziął udział w obradach komisji doradczej ministra środowiska ds. organizmów genetycznie modyfikowanych (GMO). Dyskutowano m.in. na temat głosów sceptycznych wobec tej technologii, które dotarły do ministra ze strony części środowiska naukowego.

1 lutegoW I Programie Polskiego Radia wy-

emitowano rozmowę z Rafałem Gór-skim i Konradem Malcem na temat prowadzonej przez Instytut Spraw Oby-watelskich kampanii „TIR-y na tory!”.

4 lutegoWspółzałożyciel i stały współpra-

cownik „Obywatela”, Olaf Swolkień, był gościem I Programu Polskiego Radia – „Rozmów w Jedynce”, prowadzonych przez cenionego lewicowego naukowca i publicystę, Ryszarda Bugaja. Podczas audycji Olaf miał okazję przybliżyć słu-chaczom m.in. obywatelskie kampanie związane z transportem, jak koordyno-wana przez nasze środowisko inicjatywa „TIR-y na tory!” (www.tirynatory.pl), której jest współtwórcą. Pozostałymi gośćmi audycji byli dr Andrzej Kassen-berg z Instytutu na rzecz Ekorozwoju

95

oraz prof. Jerzy Śleszyński, ekonomista z Uniwersytetu Warszawskiego. Zapis dźwiękowy rozmowy znaleźć będzie można na stronie www.polskieradio.pl/jedynka/debaty/

9 lutegoOdbyła się kolejna audycja z cy-

klu „Czy masz świadomość”. Jej gość-mi był redaktor „Obywatela” Michał Sobczyk – przedstawiciel organizacji społecznych w Komisji ds. Organi-zmów Modyfikowanych Genetycznie przy Ministrze Środowiska, dr Marek Kryda – ekspert w dziedzinie rolnic-twa, żywności i ochrony środowiska, członek Rady Honorowej Magazynu „Obywatel”, Marian Zagórny – lider rolniczego związku „Solidarni” i orga-nizator kampanii w obronie polskich rolników i konsumentów, członek Rady Honorowej Magazynu „Oby-watel”, a także Małgorzata Słowińska, która od lat prowadzi gospodarstwo ekologiczne. Tym razem rozmawia-liśmy o uprzemysłowionym rolnic-twie i związanych z nim zagrożeniach zdrowotnych, społecznych i ekolo-gicznych (m.in. w kontekście żywno-ści genetycznie modyfikowanej), oraz

o istniejących alternatywach. Serdecz-nie zapraszamy wszystkich zaintereso-wanych do regularnego odwiedzania strony internetowej naszej audycji, której słuchać można także w Inter-necie; znaleźć tam można informacje o kolejnych audycjach – terminach, tematach i gościach. Adres strony: www.czy-masz-swiadomosc.oai.pl

11 lutegoMichał Sobczyk w imieniu Koalicji

„Polska Wolna od GMO” spotkał się w Łodzi z Wojciechem Olejniczakiem, przewodniczącym Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Tematem rozmowy był stosunek tej formacji do wprowa-dzania do polskiego rolnictwa organi-zmów modyfikowanych genetycznie i jej gotowość do współpracy z orga-nizacjami społecznymi w działaniach na rzecz nakładania ograniczeń na tę technologię, potencjalnie szkodliwą dla polskich producentów i konsu-mentów.

1 marcaW Klubie „Gazety Polskiej” w Gdy-

ni odbyło się spotkanie poświęcone społecznym, ekologicznym i zdrowot-

nym zagrożeniom związanym z or-ganizmami modyfikowanymi gene-tycznie (GMO). Około osób miało okazję obejrzeć film pt. „Życie wymy-ka się spod kontroli” oraz wziąć udział w dyskusji, którą poprowadził Michał Sobczyk, redaktor „Obywatela”, a za-razem przedstawiciel organizacji spo-łecznych w komisji ds. GMO przy ministrze środowiska, wspomagany przez oraz dr. Marka Krydę, eksper-ta w sprawie zagrożeń związanych z przemysłowym modelem rolnictwa, członka Rady Honorowej naszego pi-sma. Tematyka wzbudziła żywe zain-teresowanie członków klubu, niezwy-kle budujące były mądre komentarze z sali i deklaracje udziału w przyszłych konsumenckich kampaniach, zarów-no tych wymierzonych w biotechno-logicznie zmienioną żywność i sprze-dające ją sklepy, jak i nastawionych na promocję zdrowych, naturalnych al-ternatyw wobec niej. Wszelkie infor-macje na temat takich akcji na pewno znajdą się na stronie ogólnopolskiej Koalicji „Polska Wolna od GMO (http://polska-wolna-od-gmo.org/), której aktywnymi członkami są obaj goście gdyńskiego spotkania.

KSIĘGARNIE I SKLEPY PROWADZĄCE STAŁĄ SPRZEDAŻ „OBYWATELA”:

Bydgoszcz• Księgarnia, ul. Dworcowa 51B/4

Biała Podlaska• Księgarnia „Słoń”, Pl. Wolności 12

Gdańsk• Księgarnia „Literka” Uniwersytet Gdański, Wy-

dział Filozoficzno-Historyczny, ul. Wita Stwo-sza 55

Kraków• Księgarnia Akademicka, ul. Św. Anny 6• Główna Ksiegarnia Naukowa, ul. Podwale 6• Księgarnia „Korporacja Ha! Art”, Bunkier Sztu-

ki, pl. Szczepański 3a

Krosno• Księgarnia Antykwariat, ul. Portiusa 4

Łódź• Biuro redakcji „Obywatela”, ul Więckowskiego

33/127• Sklep Zdrowa Chatka, ul. Wólczańska 25 • Cosiedrewnosie, Piotrkowska 111

Poznań• Bookarest, Stary Browar, Dziedziniec Sztuki,ul.

Półwiejska 42

• Poznańska Księgarnia Naukowa „Kapitałka”, ul. Mielżyńskiego 27/29

• Kapitałka, ul. Niepodległości 4 (przy Collegium Novum)

• Kapitałka, Pl. Nankiera 17, budynek Ossoli-neum

• Księgarnia „Uniwersytecka”, ul. Zwierzyniecka • Księgarnia „Uniwersytecka”, Filia w Collegium

Historicum, ul. Św. Marcin 78 • Acid Shop, ul. Ogrodowa 20

Szczecin• Książnica Pomorska, ul. Podgórska 15/16

Warszawa• Księgarnia Uniwersytecka „Liber”, ul. Krakow-

skie Przedmieście 24• Główna Księgarnia Naukowa im. B. Prusa, ul.

Krakowskie Przedmieście 7• XLM Księgarnia Ludzi Myślących, ul. Tamka 45• Księgarnia Antykwariat „Kapitałka”, ul. Mar-

szałkowska 6• Sklep „Vega”, al. Jana Pawła II 36c (na tyłach

kina „Femina”)• Księgarnia „Spis treści” (Zamek Ujazdowski), Al.

Ujazdowskie• Żółty Cesarz (sklep wydawnictwa Wegeta-

riański Świat), ul. Bruna 34

• Księgarnia i Klub Czuły Barbarzyńca, ul. Do-bra 31

Wrocław• Księgarnia „Chrobry”, ul. Jagiellończyka 22• Księgarnia SFERA, ul. Szczytnicka 50/52.

SZUKAJ NAS TAKŻE

W SALONACH

PRASOWYCH

EMPIK,

INMEDIO,

RELAY I RUCH

INFORMACJE:

95

K1 David C. Korten, Świat po kapitalizmie. Alternatywy dla globalizacji

Biblioteka Obywatela 2002, 300 stron, cena 25 zł. Jedna z najlepszych na świecie prac omawiających kwe-stię globalizacji i jej skutków społecznych. Autor jest eks-pertem Międzynarodowego Forum ds. Globalizacji, jed-nym z najtęższych umysłów ruchu antyglobalizacyjnego. Korten to doktor nauk ekonomicznych, wykładowca Uniwersytetu Harvarda, działacz ruchów obywatel-skich. To mądra, inspirująca książka, przepełniona troską o godne życie ludzi i stan środowiska naszej planety.

K4 Dave Foreman, Wyznania wojownika Ziemi

Biblioteka Obywatela 2004, 282 strony, cena 28 zł. Znakomita książka legendarnego działacza radykalnego ruchu ekologicznego, założyciela organizacji Earth First!. Po 20 latach działalności Foreman dokonuje rozrachun-ku. Wskazuje blaski i cienie ekologii radykalnej i instytu-cjonalnej, wzywa do oporu wobec cywilizacji przemysło-wej, która bezmyślnie niszczy Ziemię i roztrwania doro-bek 3,5 miliarda lat ewolucji. Jedna z najważniejszych na świecie książek z tej dziedziny.

KO2 José Bové, Francois Dufour, Świat nie jest towarem

Wydawnictwo Andromeda 2002, 296 stron, cena 27 zł. Znakomita książka autorstwa dwóch francuskich rol-ników-antyglobalistów, z których jeden, José Bové, stał się symbolem walki z patologiami globalizacji. Książka zawiera ciekawy i przystępny opis głównych następstw globalizacji, ze szczególnym uwzględnieniem szeroko pojętej produkcji żywności i sytuacji rolnictwa. Autorzy opisują także kształtowanie się ruchu sprzeciwu wobec globalizacji i jego sposoby działania.

KO6 Chris Maser, Nowa wizja lasuPracownia na rzecz Wszystkich Istot 2003, 284 stro-ny, cena 25 zł.

Jedna z ważniejszych prac powstałych w łonie ruchu ekologicznego. Jej autor, przyrodnik i badacz lasów, uka-zuje związki między gospodarowaniem lasami a stanem środowiska i przyrody. Oprócz krytyki istniejącej gospo-darki leśnej, Maser proponuje alternatywę – leśnictwo ekologiczne, które pozwoli zachować cenne obszary le-śne i ochronić bioróżnorodność. Książka napisana przy-stępnym językiem, zawiera wiele przykładów z życia codziennego, odwołania do kanonu humanistyki, ok. 100 rysunków i fotografii ilustrujących opisane zjawiska i tezy. Choć koncentruje się na lesie, to bardzo dużo jest w niej odwołań szerszych, dotyczących związków między czło-wiekiem a przyrodą.

KO11 James Goldsmith, Odpowiedź zwolennikom GATT i Globalnego Wolnego Handlu

Wydawnictwo Nortom 1997, 102 strony, cena 10 zł. Jedna z prekursorskich analiz globalizacji i jej skutków. Autor, milioner, który porzucił udział w wielkim bizne-sie, autor słynnej książki „Pułapka”, sponsor znane-go miesięcznika „The Ecologist”, krytykuje tzw. wolny rynek, ekspansję wielkich koncernów, rozwarstwienie społeczne i niszczenie środowiska. Ta książka jest kon-tynuacją „Pułapki”, autor odpiera w niej zarzuty kry-tyków i jeszcze dobitniej ukazuje fałszywość ideologii neoliberalnej.

KO14 Theodore Kaczynski (Unabomber), Społeczeństwo przemysłowe i jego przyszłość. Manifest wojownika

Wydawnictwo „Inny Świat” 2003, 170 stron, cena 19 zł.

Słynny manifest antytechnologiczny, napisany przez człowieka, którego FBI poszukiwało prawie 20 lat za za-machy bombowe. Radykalna krytyka cywilizacji techno-logicznej, ukazanie jej słabości i błędów, nakreślenie dróg wyjścia z sytuacji. Trudne pytania i jeszcze trudniejsze od-powiedzi. Żadnych banałów, sloganów i recept znanych z nudnych książek przedstawicieli establishmentu. Nie znajdziesz tu postawy „za, a nawet przeciw”. Manifest wojownika naszych czasów. Jeden z najsłynniejszych tekstów końca XX w.

KO20 Andrzej Zybała, Globalna korekta. Szanse Polski w zglobalizowanym świecie

Wydawnictwo Dolnośląskie 2004 (seria Poza Hory-zont), 267 stron, 28 zł, u nas najtaniej!

Analiza sytuacji Polski w zglobalizowanym świecie. Au-tor pokazuje, że już kilka lat temu nastąpił odwrót od globalizacji w ekonomii, gdyż zglobalizowana gospo-darka okazała się niestabilna. W latach 90. mieliśmy do czynienia ze znaczną liczną kryzysów finansowych, m.in. w Meksyku, Azji Wschodniej, Argentynie, Rosji. Również wyniki gospodarcze w takich krajach, jak Pol-ska nie są zachęcające. Książka omawia wpływ globali-zacji na polską gospodarkę. Uzasadnia, że nasza gospo-darka została zbyt szybko i w sposób nieprzemyślany umiędzynarodowiona. W efekcie jesteśmy bezbronni wobec licznych zagrożeń, m.in. nie jesteśmy w stanie obronić się przed kapitałem spekulacyjnym czy wręcz kryminalnym przeszukującym światowe rynki w pogo-ni za łatwym łupem. Porcja solidnej krytyki globalizacji – bez histerii i sloganów, za to wiele konkretów. Autor jest współpracownikiem „Obywatela”.

www.obywatel.org.pl/sklep

Lektura „Obywatela” nie kończy się na ostatniej stronie…

Zapraszamy do naszegosklepu wysyłkowego.

96

97

BESTSELLER

NOWOŚĆ

BESTSELLER

KO25 Margrit Kennedy, Pieniądz wolny od inflacji i odsetek. Jak stworzyć środek wymiany służący nam wszystkim i chroniący Ziemię?Wydawnictwo Zielone Brygady, Kraków 2004, 142 strony, 13 zł.

Książka poświęcona patologiom współczesnego systemu finansowego oraz alternatywom wobec niego. Pokazuje nie-bezpieczeństwa finansowego monopolu państwa oraz scen-tralizowanego kapitalizmu. Propaguje nowatorskie podejście do pieniądza, jego kreacji i roli w gospodarce. Wskazuje na możliwości eliminacji wielu patologii społecznych poprzez reformy systemu ekonomicznego, m.in. wprowadzenie lo-kalnych walut. Napisana bardzo przystępnie, jasno i precy-zyjnie. Ukazuje, że oprócz „wolnego rynku” i państwowego interwencjonizmu istnieją inne, bardziej przyjazne ludziom i ekosystemowi modele ładu społeczno-gospodarczego.

KO26 Jadwiga Staniszkis w rozmowie z Andrzejem Zybałą, Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w obecnym świecieWydawnictwo Rectus 2005, 176 stron, cena 25 zł u nas najtaniej!.

Książka jest krytycznym spojrzeniem na sytuację, w jakiej znalazła się Polska po 15 latach reform. Jadwiga Staniszkis omawia zasadnicze błędy popełniane przez kolejne rządy, które w konsekwencji doprowadziły do 20-procentowe-go bezrobocia, znacznej skali ubóstwa, dewastacji sfery publicznej. Jedna z najwybitniejszych polskich socjolo-gów próbuje naszkicować sposoby wyjścia z tej sytuacji i wskazać realistyczne metody przezwyciężenia kryzysu – nie serwuje jednak łatwych i przyjemnych recept. Wy-wiad-rzeka z Jadwigą Staniszkis zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń, jego zaletą jest także przystępny język i kla-rowność wywodu.

KO29 Joel Bakan, Korporacja. Patologiczna pogoń za zyskiem i władzą

Wydawnictwo Lepszy Świat 2006, 254 strony, 29 zł u nas najtaniej!.

Korporacja to opowieść o najpotężniejszej instytucji współczesnego kapitalizmu; opowieść o tym, jak z nie-pozornej formacji o wąskim i sprecyzowanym zakresie działania, doszło do powstania instytucji potężniejszej niż niejeden rząd i niejedno państwo. Autor twierdzi i udowadnia to, że wielkie, międzynarodowe korporacje są w istocie tworami psychopatycznymi, które za praw-nie usankcjonowany cel stawiają sobie wyłącznie interes własny – kosztem jednostek, całych społeczeństw i śro-dowiska naturalnego. Korporacje to dziś w istocie groźne „potwory Frankensteina”, które wymknęły się spod kon-troli ludzi, którzy stworzyli je przecież kiedyś dla własnych celów. Jednak książka, oprócz pesymistycznej diagnozy, zawiera także przesłanie optymistyczne – nie jest jeszcze zbyt późno, by złe procesy powstrzymać i odwrócić.

KO30 Piotr Kropotkin, Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju

Biblioteka Klasyków Anarchizmu 2006, 230 stron, cena 20 zł.

Wznowienie klasycznej rozprawy jednego z głównych teoretyków anarchizmu. Książka prezentuje oryginalną, ciekawą i inspirującą wizję dziejów ludzkości przez pry-zmat dobrowolnej współpracy i jej roli w tworzeniu lep-szego społeczeństwa. W momencie swego powstania była polemiką Kropotkina z modnymi wówczas (a dziś ponownie) skrajnie uproszczonymi, liberalnymi koncep-cjami konkurencji i walki o byt, zaczerpniętymi z teorii Darwina. Autor prezentuje wiele przykładów z różnych

epok historycznych, wskazujących, że samorządność, współpraca i wzajemna pomoc są nie tylko wartościo-we moralnie, ale także skuteczne. Jako bonus, do książ-ki włączono dwie inne rozprawy Kropotkina: „Państwo i jego rola historyczna” oraz „Etyka anarchistyczna”.

KO31 Stanisław Remuszko, Gazeta Wyborcza - początki i okolice (wydanie nowe, poszerzone!)

Warszawa 2006, 344 strony, cena 40 zł. Trzecie wydanie jedynej w Polsce książki krytycznie analizującej „Gazetę Wyborczą”, zwłaszcza jej pierwszy okres, gdy formowało się „imperium Michnika”. Auto-rem jest były dziennikarz „Wyborczej”, który prezentuje wiele nieznanych faktów i dokumentów. Książka obję-ta współczesną cenzurą - prawie żadne media nie od-ważyły się o niej wspomnieć! Spokojny, rzeczowy wy-wód, prezentacja dokumentów - fakty mówią same za siebie. Nowe wydanie zawiera dodatkowych 100 stron.

KO32 Carlo Petrini, Ben Watson, Slow Food. Synonim dobrego smaku i naturalnej żywnościOficyna Wydawnicza ABA, Warszawa 2006, 280 stron, cena 32 zł.

Pierwsza w Polsce książka prezentująca ogólnoświatowy ruch Slow Food. Działa on na rzecz zachowania tradycji kulinarnych i regionalnych potraw, krytykuje niszczenie różnorodności żywieniowej i ofensywę „śmieciarskiego żarcia” z barów fast food. Książka zawiera kilkadziesiąt tekstów na temat tego zjawiska: od problemu globa-lizacji i ujednolicenia produktów w sektorze produkcji żywności, przez opis regionalnych tradycji żywieniowych wielu miejsc świata i tego, co im zagraża, a kończąc na opisach wielu oryginalnych potraw. Obywatelskie działa-nie zaczyna się w Twojej kuchni - przeczytaj o tym!

KO33 Jeffrey M. Smith, Nasiona kłamstwaOficyna 3.49; 2007, 304 strony, cena 32 zł.

Światowy bestseller, a zarazem pierwsza w języku pol-skim obszerna publikacja nt. niebezpieczeństw związa-nych organizmami modyfikowanymi genetycznie. Au-tor w przystępny sposób prezentuje obawy naukow-ców wobec tej technologii oraz szczegółowo relacjo-nuje, na przykładzie USA i Wielkiej Brytanii, zagrożenia dla zdrowia publicznego związane z wprowadzaniem GMO, oraz nieuczciwe praktyki lobby biotechnologicz-nego. Dobrze udokumentowana i pełna faktów książ-ka, którą mimo to czyta się jak najlepszy thriller.

KO 34 Guy Debord Społeczeństwo spektaklu oraz Rozważania o społeczeństwie spektakluPaństwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2006, 256 stron, cena 37 zł.

Kultowa i jedna z najważniejszych książek XX wieku. Ca-łościowa krytyczna analiza współczesnej polityki, kultury i systemu kapitalistycznego w ich wszechogarniającej, totalnej postaci. „Społeczeństwo spektaklu” powstało w roku 1967 i stało się najpopularniejszą książką fran-cuskiej młodzieżowej rewolty maja ’68. „Rozważania o społeczeństwie spektaklu” pochodzą z roku 1988 i są analizą zmian, jakie zaszły od wydania pierwszej książki. W polskim wydaniu oba teksty zebrano w jednym tomie i opatrzono wprowadzeniem przybliżającym postać au-tora. Debord, czołowy teoretyk Międzynarodówki Sy-tuacjonistycznej, stał się inspiracją dla najbardziej ory-ginalnych analityków kultury oraz wielu interesujących radykalnych myślicieli z lewej i prawej strony sceny po-litycznej. U nas taniej niż w księgarniach.

BESTSELLER

BESTSELLER

96

97

KO 35 Wojciech Giełżyński, Inne światy, inne drogi, Oficyna Wydawnicza Branta, Bydgoszcz-Warszawa 2006, 384 strony, cena 34 zł.

Pasjonująca książki o różnorodności kulturowej świa-ta, o wadach „jedynych słusznych rozwiązań” (kapi-talistycznych i komunistycznych), o alternatywnych wizjach, poglądach, sposobach życia, modelach spo-łeczeństwa i gospodarki. Dobitna krytyka tych, którzy chcą świat ujednolicić i narzucić wszystkim jeden spo-sób myślenia i jeden styl życia. Pochwała różnorodności, unikalności, rozwiązań lokalnych, a przy tym zachęta do wymiany doświadczeń, współpracy, czerpania z dorobku innych, do rozsądnie pojętej tolerancji.

KO 36 Andy Singer, AUTOkarykatury, Carbusters Press 2007, 108 stron, cena 9 zł

Zabawna karykatura społeczeństwa uzależnionego od samochodu. Komiks w ironiczny i prowokacyjny spo-sób pokazuje to, jak negatywną rolę odgrywa samo-chód w naszym życiu. Rysunki opatrzone cytatami oraz krótkimi esejami na temat rozwoju motoryzacji i lobby samochodowego. Znakomite, bardzo śmieszne rysunki obrazują problemy związane z nadmiernym rozwojem motoryzacji: niszczenie miast i przestrzeni publicznej, „zawłaszczanie” miejsca dotychczas przeznaczonego dla ludzi, niszczenie środowiska, alienację społeczną, marnotrawstwo ogromnych kwot z budżetu, uzależnie-nie od lobby naftowego itp. Świetna lektura zarówno dla wielbicieli komiksów, jak i zwolenników rozrywki o cha-rakterze poznawczym ze szczyptą ironii. Masz szansę pośmiać się co niemiara i bardziej krytycznie spojrzeć na samochodowe szaleństwo.

KO 37 Carlo Petrini, Slow Food. Prawo do smaku, Twój Styl 2007, 367 stron, cena 27 zł

Animator międzynarodowego ruchu Slow Food, „ku-linarnych antyglobalistów” promujących tradycyjne, zdrowe jedzenie, przekonuje, że jedna z ważnych dróg do szczęśliwszego życia, a jednocześnie trochę lepszego świata wiedzie przez... kuchnię. Od tego, co i z kim jemy, zależy przecież nie tylko nasze zdrowie, ale także relacje z rodziną i przyjaciółmi, poczucie tożsamości i lokalne więzi społeczne oraz zachowanie różnorodności kultu-rowej i przyrodniczej krajów i regionów. Na naszych ta-lerzach skupia się wiele patologii współczesnej cywilizacji i gospodarki, dlatego też dzięki refleksji nad tym, co jemy, można wyjątkowo dobrze zrozumieć, co jest w życiu na-prawdę ważne. Przez żołądek do serca – i rozumu!

KO 39 Michael Albert, Ekonomia uczestnicząca. Życie po kapitalizmie Oficyna „Trojka”, Poznań 2007, 324 strony, cena 29 zł

Odważna próba rzucenia rękawicy neoliberałom, którzy twierdzą, że „nie ma alternatywy” dla systemu ekono-micznego opartego na maksymalizacji zysku i brutalnej konkurencji. Michael Albert, odwołując się do klasyków anarchizmu (Kropotkin) wykazuje, że ludzie nie muszą być zdani na kaprysy rynku i łaskę wielkich korporacji. Mogą na-tomiast odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Niezbędna do tego jest całkowita zmiana myślenia o życiu zbiorowym: poddanie gospodarki demokratycznej kontroli i zorgani-zowanie społeczeństwa zgodnie z zasadą samorządności i współpracy. Nie ze wszystkim można się zgodzić, ale warto przeczytać – książka odważna, ciekawa i inspirująca.

KO 40 Andrew Simms, Tescopol. Możesz kupo-wać gdzie chcesz, byle w TescoWydawnictwo CKA, Gliwice 2007, 314 stron, cena 30 zł

Autor nie próbuje nawet kryć negatywnego stosunku do wielkich sieci handlowych. Jego książka jest subiektywna, ale ma twarde oparcie w przytaczanych faktach. Opowiada o tym, jak wraz ze zmianą miejsca zakupów zmienia się na-sze życie i kondycja całych społeczności. Jest też całościową krytyką współczesnego modelu gospodarczego, będącego źródłem wielu poważnych problemów społecznych i ekolo-gicznych. Pokazuje, że wszelkie zjawiska społeczno-ekono-miczne, których skala jest nienaturalnie wielka, ostatecznie obracają się przeciwko społeczeństwu oraz zabijają różno-rodność i wolny wybór. Przede wszystkim jednak udowad-nia, że cały problem z hipermarketami (i nie tylko nimi) po-lega wyłącznie na tym, że zbyt łatwo daliśmy sobie wmó-wić, iż nie istnieją alternatywy wobec nich.

KO 41 Noam Chomsky, Polityka, anarchizm, lin-gwistyka Oficyna „Trojka”, Poznań 2007, 251 stron, cena 28zł

Wybór kilkunastu krótkich tekstów (wywiady, artykuły, wy-stąpienia konferencyjne) autorstwa słynnego amerykań-skiego językoznawcy i radykalnego krytyka społecznego. Chomsky w niebanalny sposób odnosi się do aktualnych problemów, jak postępy globalizacji czy polityka zagranicz-na USA, prowadzona pod hasłem tzw. wojny z terrorem. Prezentuje także własną, spójną wizję człowieka i społe-czeństwa, opartą na krytyce neoliberalizmu oraz na ideale wolności i współpracy. Mocna i konkretna rzecz.Oprócz książek w naszym sklepie wysyłkowym znajdziesz także oryginalne koszulki i numery archiwalne „Obywatela” .

Powyższy katalog zawiera tylko część naszej oferty.

Więcej książek oraz numery archiwalne „Magazynu

Obywatel” można zamawiać w sklepie internetowym:

www.obywatel.org.pl/sklep

Do cen książek wliczony jest koszt przesyłki. Zamówione produkty przesyłamy po otrzymaniu na nasze konto wpłaty z zaznaczonymi na blankiecie symbolami (symbol znajduje się na samym początku opisu produktu, np. K1, KO10 itd.) zamawianych pozycji i podanym dokładnym i czytelnym adresem zamawiającego (mile widziany również telefon i e-mail w celu łatwiejszej komunikacji w przyszłości).

Czas realizacji ok. 2 tygodnie od wpłaty. Nie wysyłamy za zali-czeniem pocztowym, gdyż jest to droższe (tak!) dla zamawia-jącego o 9 zł.

Adres redakcji:„Obywatel”ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódźtel./fax. /042/630-17-49; e-mail: [email protected]

Pieniądze prosimy wpłacać na konto: Stowarzysze Obywatele-Obywatelom, Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Łodzi, nr rachunku 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001

Korzystaj z naszego sklepu internetowego: www.obywatel.org.pl/sklep

NOWOŚĆ

NOWOŚĆ

BESTSELLER

NOWOŚĆ

NOWOŚĆ

98

Jeśli uważasz, że wykonujemy dobrą robotę, uważasz nasz magazyn za potrzebny, popierasz kampanie społeczne koordynowane przez nasze środowisko (jak „tir-y na tory!” czy pomoc w rozwoju rad pracowników) – zachęcamy cię do przekazania na nasze działania twojego podatku. zrobić to może każda osoba płacąca podatek dochodowy od osób fizycznych, do końca kwietnia. możesz nam po-móc bez wydatkowania ani złotówki z własnej kieszeni!

Po co przekazywać te pieniądze?

„Obywatel” jest pismem, którego cena nie odzwier-ciedla rzeczywistych kosztów tworzenia pisma. Choć nasi autorzy i redaktorzy pracują nad gazetą niemal w całości społecznie, to jednak samo tworzenie gazety oznacza wiele wydatków, o których zapewne nie myślisz, gdy ją kupujesz. Czy wiesz np., że z zł, które za nią płacisz, tylko połowa trafia z powrotem do wydawcy, bo resztę zabiera dla siebie dystrybutor?

Inne czasopisma mają swoje sposoby na finansową stabilność. My piszemy rzeczy niewygodne – nie możemy więc liczyć na zbyt wielu reklamodawców. Mamy własne zdanie, jesteśmy niezależni – dlatego nie finansują nas par-tie polityczne ani grupy interesy. Chcemy robić rzeczy mą-dre (nie zaś modne) – nie mamy wielkich szans na dotacje od sponsorów i fundacji. Z tego powodu tylko czytelnicy i sympatycy „Obywatela” mogą nam pomóc w rozsze-rzeniu zasięgu jego oddziaływania.

Jak przekazać 1%?

Wypełniając zeznanie podatkowe za rok (formu-larz PIT- PIT-L, PIT-, PIT- i PIT-) każdy może przekazać należnego fiskusowi podatku na organizację pożytku publicznego (OPP), a więc także Stowarzyszeniu Obywatele-Obywatelom, wydawcy „Obywatela”.

Krok :Oblicz kwotę, którą możesz przekazać na rzecz

„Obywatela”. Najpierw musisz obliczyć swój podatek należny Urzę-

dowi Skarbowemu za miniony rok podatkowy, a następnie odliczyć od tego podatku. Przy wypełnianiu formula-rza PIT, w części zatytułowanej „Wniosek o przekazanie podatku należnego na rzecz organizacji pożytku pu-blicznego (OPP)” wpisujesz w odpowiednie rubryki na-zwę organizacji, tj. Stowarzyszenie „Obywatele Obywate-lom”, nasz numer w Krajowym Rejestrze Sądowym, czyli , oraz obliczoną zgodnie z instrukcją kwotę po zaokrągleniu do pełnych dziesiątek groszy w dół, czyli np. , = ,.

O ten właśnie ulega zmniejszeniu należny poda-tek. Oznacza to, że jeśli jesteś winny jakąś kwotę Urzędo-wi Skarbowemu, wpłacisz na jego konto o mniej. Jeśli to fiskus jest Twoim dłużnikiem, otrzymasz zwrot kwoty podarowanej na rzecz „Obywatela” razem z resztą nadpła-conego podatku – Urząd Skarbowy prześle Ci o tyle pie-niędzy więcej, ile z Twojego podatku wpłynęło na konto Stowarzyszenia Obywatele-Obywatelom.

UWAGA: obliczonej kwoty nie należy przesyłać na konto wybranej organizacji pożytku publicznego. Zrobi to za Ciebie Urząd Skarbowy!

Krok :Złóż w Urzędzie Skarbowym formularz PITAby dopełnić formalności – wypełniony formularz za-

nieś lub wyślij pocztą do Urzędu Skarbowego do kwiet-nia r.

Gdybyś miał(a) jakieś kłopoty z wypełnieniem formularza, skontaktuj się z nami. Porady udzieli Ci nasza specjalistka ds. podatkowych:Anna Stolorz, [email protected], tel. kom. 691-668-265Wskazówki na ten temat znaleźć można także na stronie http://www.obywatelskiprocent.pl/

Obywatelko, Obywatelu!

98

Niektórym trudno będzie uwierzyć, że miejsce takie jak Dolina Strugu powstało w Polsce. W okolicach Rzeszowa, na obszarze zamieszkanym przez ok. 40 tys. osób, udało się wprowadzić pomysły genialne w swojej prostocie. Zrealizo-wano wiele inicjatyw, które, „jak powszechnie wiadomo” nie mają prawa się udać.

Już na początku lat 90. złamano tu telefoniczny monopol telekomunikacji państwowej. Zbudowano lokalną centralę te-lefoniczną – rozmowy miejscowe są za darmo!

Bezrobotnym, często pijącym, zaproponowano pracę – za-miast pogardy, że nie potrafią odnaleźć się w nowych czasach i stanowią balast dla lokalnej społeczności.

Zamiast anonimowych zakupów w wielkich sklepach, sprowadzających z daleka towary kiepskiej jakości, tutaj na dużą skalę rozwinął się system sprzedaży bezpośredniej, oparty na dobrych, lokalnych produktach i na osobistej więzi z klientem.

Młodym mieszkańcom tego rejonu nie radzi się, żeby ucie-kali, gdy tylko będą mieli okazję. Zamiast tego wychowuje się ich na lokalnych liderów i umacnia dumę ze swego regionu.

W Dolinie utarto nosa liberalnym doktrynerom. Pokazano, że skutecznie nowe, rentowne miejsca pracy może zorganizo-wać nie tylko Jaśnie Pan Inwestor, lecz także samorząd lokalny.

Oczywiście wszystko to nie przyszło samo, nie działa też bez problemów. Tym bardziej warto bliżej przyjrzeć się Dolinie, której mieszkańcy mimo wszelkich trudności pozostają wierni idei: Sami Sobie.

***Film o życiu społecznym w Dolinie Strugu jest znakomi-

tym przykładem, jak wiele można osiągnąć, gdy mieszkańcy odnajdują w sobie chęć i energię do oddolnej aktywności. Po-kazane w filmie przykłady budzą nadzieję na to, że również w Polsce można stworzyć klimat, w którym ludzie chętnie porzucają szczelny kokon prywatności i otwierają się na in-nych, wzbogacając przy tym własną jakość życia. Film – bar-dzo profesjonalny również w sensie technicznym – uzmysła-wia nam, jak wiele można osiągnąć na szczeblu lokalnym w zakresie poprawy poziomu życia. Okazuje się, że można dać sobie spokój z narzekaniem, a zwłaszcza z oglądaniem się na to, co tam „wymyślą dla nas w Warszawie”.

Andrzej Zybała, Centrum Partnerstwa Społecznego „Dialog”

przy Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej

Jednym z głównych problemów i słabości mediów jest to, że koncentrują swoją uwagę na rzeczach albo skanda-licznych czy trywialnych, na sprawach drugorzędnych a nie na tematach ważnych dla obywateli i wreszcie na wyda-rzeniach dramatycznych albo przynajmniej negatywnych, zamiast podtrzymywać ludzi na duchu, ukazując pozytywne działania dla dobra ogółu. Pierwszym sukcesem filmu „Do-lina Strugu” jest to, że nie można mu postawić takiego za-rzutu. Zapewne można kręcić nosem na ten czy inny aspekt formy filmu, niekiedy trochę amatorskiej, ale nie to jest tu najważniejsze. Oglądając ten film, człowiek czuje się dobrze. Jest rad, ze żyje w kraju, gdzie prości a zarazem światli oby-watele mogą wziąć rzeczy we własne ręce i zmienić świat dookoła siebie. Samorządowcy podrzeszowskich gmin, Błażowej, Chmielnika, Hyżnego i Tyczyna, potrafili od roku 1990 zmienić ten teren nie do poznania. Tytuł ich programu – „Sami sobie” – mówi wszystko. Nie czekali na pomoc z zewnątrz, lecz działając solidarnie, w wolnej wspólnocie, dokonali tak wiele. W gminach, gdzie telefon był dostępny tylko u sołtysa i proboszcza, zbudowali samorządową sieć z telefonem i Internetem na najwyższym poziomie. Rozbu-dowali system szkolnictwa, rozwinęli rolnictwo rodzinne i ekologiczne, dali pracę setkom ludzi. Lista ich dokonań jest imponująca i należy zobaczyć film, aby się o tym przekonać.

„Społeczeństwo obywatelskie” było hasłem i progra-mem pierwszego zjazdu „Solidarności” w gdańskiej Hali Oliwii w 1981 roku. Mieszkańcy Doliny Strugu wprowadzili to w życie. Jeżeli jest to możliwe pod Rzeszowem, w części kra-ju do niedawna nazywanej „Polską B”, to takie dokonania i sukcesy są na pewno możliwe wszędzie. Wszystko zależy od ludzi. Trzeba tylko znaleźć samorządowców gotowych pra-cować z odwagą i pasją dla wspólnego dobra. Trzeba tylko mieć do czynienia z „obywatelami”. Wówczas wszystko sta-je się możliwe. To jest piękna lekcja „Doliny Strugu”. Lekcja dla nas wszystkich.

Bernard Margueritte,dziennikarz i publicysta, wieloletni korespondent „Le Monde”

w Polsce, prezes International Communications Forum

Sami Sob i e

– zobacz!Nie wierz nam na słowo