stefan bratkowski - krotki poradnik dla tych, którzy nie widzą, że nic się nie da zrobić

243
qwertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwerty uiopasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasd fghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklzx cvbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmq wertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyui opasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfg hjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklzxc vbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmq wertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyui opasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfg hjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklzxc vbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmq wertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyui opasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfg hjklzxcvbnmrtyuiopasdfghjklzxcvbn mqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwert yuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopas dfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklz xcvbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnm Krótki poradnik dla tych, którzy nie wiedzą, że nic nie da się zrobić Stefan Bratkowski Nakładem Studia Opinii Warszawa 2010

Upload: bogmis

Post on 27-Jul-2015

3.074 views

Category:

Documents


4 download

DESCRIPTION

Co robić, by państwo i społeczeństwo zaczęły funkcjonować należycie?

TRANSCRIPT

qwertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwerty

uiopasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasd

fghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklzx

cvbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmq

wertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyui

opasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfg

hjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklzxc

vbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmq

wertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyui

opasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfg

hjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklzxc

vbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmq

wertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyui

opasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfg

hjklzxcvbnmrtyuiopasdfghjklzxcvbn

mqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwert

yuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopas

dfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklz

xcvbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnm

Krótki poradnik dla tych, którzy

nie wiedzą, że nic nie da się

zrobić

Stefan Bratkowski

Nakładem

Studia Opinii

Warszawa 2010

2

PO CO KOMU TA KSIĄŻECZKA

CZYJA TO DEMOKRACJA

Wyniki badań opinii publicznej mówią to samo, co listy, które do dziś jeszcze otrzymuję. Zacytuję tylko jeden z nich:

„Nie czuję się i wielu takich jak ja nie czuje się obywatelami. Może nawet - przygniatająca większość. Nasza demokracja nie jest nasza. Jest demokracją zawodowych polityków, a państwo jest ich własnością. Chowają się za piękne słowa, a myślą głównie o sobie i o tym, jak urządzić krewnych, przyjaciół i znajomych”.

Pytanie jednak, czy naprawdę ktoś chce być obywatelem własnego państwa we własnym kraju - poza chwilą, kiedy można iść albo nie iść do wyborów. Jeżeli ktoś z Czytelników marzy o tym, by ktoś inny był obywatelem za Niego, bo sam to wszystko ma w pięcie, niech sobie nie zawraca głowy czytaniem tej książeczki.

KAśDY ODPOWIADA SAM

Obywatel któregokolwiek współczesnego państwa, który godzi się na to, że niewiele ma w nim do powiedzenia, sam odpowiada za los, jaki mu zawodowi politycy zgotują.

Każdy ma taki rząd i samorząd, na jaki zasłużył. Bo sam wybrał. Także - jeśli nie głosował.

NIE TAK STROMO...

Przed trzydziestu paru laty prawie nic nie dawało się zrobić, nawet dookoła siebie (wszystko musiała kontrolować partia i bezpieka). Napisałem wtedy, ot, z przekory, krótki poradnik dla tych, którzy nie wiedzą, że nic się nie da zrobić. Drukował mnie marginesowy, traktowany ulgowo przez cenzurę miesięcznik „Wiedza i Życie”.

Całość tego cyklu, z tytułem - „Nie tak stromo pod tę górę”, wyszła jako mała książeczka zaraz po Sierpniu Polskim roku 1980. Mój przyjaciel, znany socjolog, nieżyjący już Marcin Czerwiński, skwitował ją - „Oj, stromo, panie Stefanie, bardzo stromo...”

3

SZKLANA GÓRA

Potem latami gromadziłem dalsze doświadczenia - polskie, zagraniczne, moje własne oraz moich rozmaitych przyjaciół, rozsianych po całym kraju i tych z najbliższego sąsiedztwa, doświadczenia w radzeniu sobie z niemożliwościami. Normalni ludzie długi czas musieli dawać sobie radę w nienormalnym świecie i robili, co się dało, by zmienić go w normalny. A i przed nami tacy jak my rozwiązywać musieli praktycznie podobne problemy – i znajdowali dla nich rozwiązania. Czasem w warunkach nieporównanie trudniejszych niż my.

Jeśli teraz, kiedy zrobić można wszystko, w oczach wielu z nas demokracja to nadal szklana góra, wysoka i niedostępna, szukajmy znowu tych, którzy nie wiedzą, że nic się nie da zrobić.

INNA TEORIA WZGLĘDNOŚCI EINSTEINA

Einstein teorią względności zrewolucjonizował fizykę. Ale zapytany, skąd biorą się wynalazki, odpowiedział tak - teorią względności barier:

„Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, i wtedy przychodzi ten jeden, który nie wie, że się nie da, i on właśnie to robi”.

ZA CO UWIELBIAM „ALICJĘ W KRAINIE CZARÓW”

Do „Alicji w krainie czarów” Lewis Carroll wprowadził postać Królowej, która jeszcze przed śniadaniem potrafiła uwierzyć w sześć rzeczy zupełnie niemożliwych. W krainie czarów jestem monarchistą.

MOJA TEORIA RZECZY NIEMOśLIWYCH

Wedle mego życiowego doświadczenia rzeczy sensowne, a niemożliwe dzielą się na te, które po głębszym zastanowieniu przestają się wydawać niemożliwe, i na rzeczy całkowicie niemożliwe, które wymagają więcej czasu. Czasu lub - innymi słowy - cierpliwości.

W XIX wieku marzyć o niepodległości Polski można było dopiero dla potomnych. Doczekaliśmy jej akurat my. I to jest czas na niecierpliwość. Na niecierpliwość w realizowaniu rzeczy niemożliwych.

BEZ UTOPII

Proszę nie oczekiwać tu wielkiej filozofii demokracji. Nie proponuję żadnych utopii. Chodzi o to, po pierwsze, by odzyskać trochę wiary w siebie i sąsiadów.

4

Po drugie, o to, by znaleźć te kilka sposobów na niemożliwość. Po trzecie, by odkryć, że demokracja jest w zasięgu ręki. Nie czyjejś - „niewidzialnej”, „długiej” czy „brudnej”. Własnej.

NORMALNE PAŃSTWO JEST MOśLIWE

P. Bartek Michałowski, młody przedsiębiorca, współinicjator i współorganizator ruchu „Normalne Państwo”, napisał książeczkę „Czy w Polsce może być normalnie? Przewodnik dla tych, co chcieliby dobrze, ale nie wiedzą jak”. Napisałem wstęp do tej książeczki. Z takimi słowami:

„Normalne państwo jest możliwe. Niektórym się udało. Wierzyli, że się uda. Nam samym w Polsce udało się Niemożliwe, więc i to się też uda. Ta książeczka taką pewność uwiarygodnia. Jej autor nie jest naiwnym marzycielem. Zrealizował się zawodowo, nie zawdzięczając kariery ani żadnej partii, ani dobrym stosunkom z administracją państwową”.

JAK CZYTAĆ TĘ KSIĄśECZKĘ

Można ją czytać rozdział po rozdziale. Po kolei. Ale można też po prostu zajrzeć do indeksu tematycznego i wybrać sobie to, co Czytelnika najbardziej interesuje. A nawet tylko to.

Każdego dnia rodzi się kilka dalszych sposobów na niemożliwość. Chodzi o to, by rodziły się w głowach Czytelników tej książeczki.

NIECH DRUKUJE, KTO CHCE

Każda gazeta lokalna w którymkolwiek państwie byłego bloku sowieckiego poza Polską może bezpłatnie przedrukować dowolne (byle zwarte i z nazwiskiem autora) fragmenty mojej książki. W Polsce - po porozumieniu się z autorem (e-mail: [email protected]).

Jedną z poprzednich wersji tej książki przetłumaczyli na swój język i wydali nasi koledzy z Białorusi. Mam nadzieję, że się im choć trochę przydała. To mi starczyło za honorarium.

5

1. O WŁAŚCIWE PODEJŚCIE DO RZECZY NIEMOŻLIWYCH

PRZYSTANEK ALASKA NIE BYŁ CZYSTĄ FANTAZJĄ

Amerykański tytuł „Przystanku Alaska” brzmiał „Northern Exposure”, czyli jakby - „Najdalej na północ”, bo i różnym okolicom Ameryki daleko jest do świata, gdzie „człowiek człowiekowi łosiem” (łagodnym).

Słynny, a małomówny aktor amerykański, Clint Eastwood, jakiś czas burmistrzował miasteczku Carmel (na północ od Los Angeles). Paryski „Le Figaro” pytał, po co mu to było.

Eastwood: „Pomyślałem sobie, że potrafię coś tam zdziałać... I być może to mi się udało. To nie tylko rozwiązywanie problemów, które musi rozwiązywać burmistrz, jak parkowanie, ruch uliczny, turystyka. Myślę, że udało mi się przywrócić klimat koleżeństwa wśród mieszkańców i obudzić uśpionego do tej pory ducha wspólnoty. Na przykład kojarząc siły ludzkie przeciw cynizmowi i innym bolączkom”.

Różnym polskim gminom, miasteczkom i społecznościom udało się to również.

NIE TYLKO MY MAMY TAKIE KŁOPOTY

Zdaniem Roberta D. Putnama, profesora Harvardu, autora znanych u nas książek o demokracji, dzisiejsi Amerykanie prawie z nikim nie rozmawiają i nie spotykają się nawet ze swymi sąsiadami. I nie chodzą do wyborów, chociaż wedle nich Ameryką jej rząd źle rządzi.

Zdolność robienia czegoś razem i kontaktów z innymi Putnam uważa za „kapitał społeczny”, który naoliwia gospodarkę i życie społeczne. Dzisiejsze „telewizyjne” pokolenie Amerykanów nie odnawia tego kapitału. Choć Ameryka ma go i tak ciągle więcej niż inne kraje świata.

I to nie Amerykanie muszą tworzyć Amerykę od nowa.

KIM SĄ INNI

Wedle Jean-Paula Sartre’a „piekło to inni”. Ale takim piekłem jest piekło mizantropa, któremu dobrze tylko z samym sobą.

6

Ci, co piekło sami nosili w sobie, mordowali albo szczuli do morderstw. Kto piekło widzi we wszystkich „innych”, ujawnia, że się z prawdziwym piekłem nie zetknął.

GDZIE SZUKAĆ PANA BOGA

Kiedy raz pierwszy spotkaliśmy się z księdzem prof. Markiem Kiliszkiem, z parafii Trójcy Świętej na naszym Solcu (u niego po grudniu 1981 latami się spotykały bezdomne warszawskie środowiska intelektualne), spytał mnie, co mam za najpiękniejsze w chrześcijaństwie. I powiedzieliśmy obaj na raz - „co zrobiliście najmniejszemu z was, mnie zrobiliście”.

To jedyna religia, która każe Boga znajdować w innych ludziach. I tylko ona za wzór stawia obcego z pogardzanej nacji, który okazał dobroć i pomoc potrzebującemu.

Kto, powołując się na Jezusa, widzi w innych tylko wrogów, myli Ukrzyżowanego z tymi, co Go ukrzyżowali. Nie ma Świętej Nienawiści. Jest tylko nienawiść.

Nienawiść nie dźwignie nas na górę demokracji. Przeciwnie, podstawia nogi. I sama się przewraca. Co niekiedy oglądamy.

TROCHĘ ETYMOLOGII

Miłość bliźniego nie pochodzi (jednak) od rozszerzonego pojmowania słowa „amor”, miłości między kobietą i mężczyzną. To „charitas”, dobroć i wzajemna życzliwość, plus nieco (czasem) serdeczności. Tak, tylko tyle. Aż tak dużo.

MOJEMU PRZYJACIELOWI INTELEKTUALIŚCIE, ROZGORYCZONEMU BREDNIĄ KWITNĄCĄ W MŁODEJ DEMOKRACJI

Demokracja, wbrew szlachetnym złudzeniom, nie jest łaską niebios, która samoczynnie uszlachetnia ludzi, naprawia społeczeństwa i usprawnia państwa. Jest szansą i możliwością. Jak była marzeniem.

Jeśli Twoi współobywatele nie wiedzą, co myśleć wśród tysiąca sprzecznych ze sobą informacji i perswazji, powiedz im, co Ty myślisz - razem z paroma innymi ludźmi, z opinią mądrych i godnych zaufania. Demokracja daje szansę, że Was usłyszą. Ale sam spróbuj coś zrobić z nimi razem.

W starym żydowskim dowcipie mały Icek błagał Boga o wygraną na loterii. Aż usłyszał - „Icek, ty mi daj szansę. Kup los”.

7

NASZ KAWAŁEK WSZECHŚWIATA

Rozumiem ból dwudziestoparolatków z powodu bezsensu wszechświata i dramatu nieskończoności. Ale mamy kawałek wszechświata w zasięgu ręki i wreszcie można w nim zrobić z sensem, co się chce. Nikt nie broni. I nie karze za to.

Byle chcieć. Z samej niezgody na nieskończoność. Niech się wszechświat martwi.

ZGODY TRZEBA NIEWIELE

To najważniejsze: trudno znaleźć choćby dwóch ludzi, którzy by się we wszystkim ze sobą zgadzali. Tym trudniej o to w grupie kilku, kilkunastu czy kilkudziesięciu osób. Trudniej, a mówiąc szczerze - nie sposób.

Tymczasem w życiu społecznym trzeba zgody bardzo niewiele: tylko i wyłącznie na to, co chce się razem - ZROBIĆ. We wszystkim innym można się stale i uparcie różnić.

To podstawowa tajemnica sukcesów demokracji. Jeśli naprawdę myśli ona o sukcesach.

RADA PRAKTYKA

Kiedy coś chcecie razem zrobić, niech ktoś ucina spory w kwestiach bez znaczenia dla waszych celów. Niech pyta:

- Czy ta różnica zdań przekreśla to, co chcemy razem zrobić? Jeśli nie, przejdźmy nad nią do porządku dziennego. Porzekadło lat sześćdziesiątych XX wieku mówiło: na „nie” to ja mam Sophię Loren.

ZŁO TYLKO CZEKA NA BIERNOŚĆ

Filozofia biernego oporu wobec zła sprawdzała się może w Indiach, a i to raczej dawno (jak podejrzewam, nie za bardzo). U nas, w Europie, nigdy.

W filozofii biernego oporu jest dużo filozofii, za to mało oporu. Przeciw biurokracji (proszę zgadnąć, jaką ”biurokrację” miałem na myśli w roku 1978, kiedy po raz pierwszy pisałem te słowa) filozofia biernego oporu nie stanowi żadnej broni. Biurokracja tylko marzy o takich przeciwnikach.

MÓJ IDEAŁ

Moim ideałem życiowym od młodości jest czarny bokser Joe Janette, opisany w książeczce Aleksandra Rekszy „Mocarze ringu”. Stanął do 50-rundowej walki z

8

przeciwnikiem cięższym i mocniejszym, ten rzucał go co rusz na deski i tak maltretował, że publiczność miała tego dosyć. Ale Joe zawsze wstawał, a po 40-tej rundzie był tak świeży jakby dopiero co wyszedł na ring. Wreszcie sam ruszył do ataku, a w 42-ej, jeśli dobrze pamiętam, czy też w 43-ciej to przeciwnik nie mógł już utrzymać się na nogach...

Nie muszę tłumaczyć, na czym polega ten ideał.

KTÓRĘDY?

Ludzie wrażliwi różnie reagują na zło, jeśli sprzeciw nie wystarczy. Uciekają od życia, jedni w alkoholizm, inni w narkotyki. Czasem w mistycyzm. Albo dokonują, w przenośni lub dosłownie, aktów całopalenia. Bo między ucieczką, mistycyzmem, cynizmem a gestem wije się tylko wąska i kręta ścieżka tuż obok bagna oportunizmu. Wolą więc nie wykonywać żadnych ruchów - ciągle zdziwieni, że nie wykonują ich inni.

Szczęściem, w Polsce najgorętsi romantycy (nie licząc tych spóźnionych na barykady) potrafili być jednocześnie mądrymi pozytywistami.

Pozytywizm to był również romantyzm. Romantyzm cierpliwości.

AMERYKANIE PO PROSTU ROBIĄ TO, CO WARTO ZROBIĆ

Ameryka budzi zazdrość. Jako mit i jako miejsce pobytu zamożnych krewnych. Ale nie wzięła się z samej wolności. Wzięła się z pewnego amerykańskiego odruchu - „let’s do it”. Po polsku - „no to zróbmy to”.

Podręczniki nie uczą tam drogi od pomysłu do realizacji. Amerykanin, jeśli uzna, że coś warto zrobić, obmyśla, jak, i po prostu robi to. Nie czeka na idealne rozwiązanie. Popełnia omyłki, wykrywa je, koryguje, idzie dalej, znowu się na czymś potyka, znowu bada przyczyny, usuwa je i osiąga sukces. W tym czasie Europejczyk zdąży wnikliwie dociec, dlaczego to się nie może udać.

SKOKI DO PUSTEGO BASENU

W naszej pokomunistycznej części świata często uważa się za utopię to, co inni zrobili już kilkadziesiąt lub sto lat temu. I mnóstwo czasu poświęca się udowodnianiu, że to nie wyjdzie. Lub, że jest anachroniczne, ponieważ inni już to zrobili.

Choć bywa i tak, że pospiesznie drapiemy się bardzo wysoko, byle oddać jak najszybciej swój Wielki Skok. Do pustego basenu.

Wedle tej metodyki Ameryka rzuciłaby bombę atomową na samą siebie.

9

WYSOKI HORYZONT

Przed laty zacząłem poszukiwać Nowej Przeszłości, czyli – naszej nieznanej własnej historii. Stąd wziął się m.in. serial „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”, reżyserii Jerzego Sztwiertni - o tym, jak w XIX wieku wielkopolscy chłopi, sklepikarze, rzemieślnicy i nauczyciele, pod przewodem swoich księży, zaczynając bez pieniędzy i bez fachowców, przy ciągłych szykanach i prześladowaniu wszystkiego, co polskie, nie tylko obronili swą polskość, ale zbudowali nieoczekiwaną dla pruskiego zaborcy potęgę.

Na terenie tzw. Kongresówki pod władzą carów, gdzie niczego nie było wolno, ks. Wacław Bliziński (opisałem go w książce „Skąd przychodzimy”) z niepiśmiennymi, biednymi chłopami parafii Lisków zrobił z niej w ciągu dwunastu lat „Małą Amerykę”. Lisków zbudował potem dla chłopów z całego kraju szkołę, by uczyli się, jak to robić!

Cienie pionierów nie idą za nami. Są naszym horyzontem. Wysokim i wymagającym.

KIEDY „DZIADEK” SIĘ MYLIŁ

„Dziadkiem” nazywali czule swego Komendanta, czyli Józefa Piłsudskiego, jego legioniści z czasów Pierwszej Wojny Światowej. „Dziadek” przed Pierwszą Wojną Światową obmyślił niemożliwe - niepodległość Polski. I wygrał.

Ale potem, rozgoryczony, powtarzał za Wielopolskim, że można coś zrobić dla Polaków, a nie można niczego zrobić z Polakami. W roku 1980 udowodniliśmy, że się mylił. Nikt niczego z nami nie robił; zrobiliśmy to sami.

NASI WIELOPOLSCY

Dzisiejsi Wielopolscy (różnych szczebli) też narzekają na niezrozumienie - nie dorośliśmy do łask, jakimi nas w swej dobroci obdarzają. Czegóż tymczasem oczekuje się od polityka czy działacza społecznego? Żeby go rozumieli ci, których tak chce uszczęśliwić, i żeby umiał coś z nimi razem zrobić. Z nimi. Nie sam i nie za nich. Ograniczając się do mianowania swoich ludzi na wysokie stanowiska.

Jeśli komuś uszczęśliwianie innych tak trudno idzie, trudno wymagać, by się dla nas poświęcał. Bo wtedy zwykle okazuje się, że dla realizacji jego szczytnych planów trzeba innego narodu, innego miasta, a przynajmniej - innego osiedla...

PRZYKRY GŁOS WEWNĘTRZNY

Ludzie, którzy chcą być słuchani przez innych, często unikają rozmowy z samymi sobą (swój głos wewnętrzny - sumienie, zmysł samokrytyczny lub po prostu zdrowy rozsądek - dość łatwo zagłuszyć).

10

Tyle że zawsze, w najmniej prawdopodobnej godzinie, potrafi się on odezwać - o co Ci naprawdę chodzi? Czy naprawdę chcesz coś zmienić? Czy też chciałbyś może tylko sam porządzić?

Jeśli ktoś odpowie „tak” na ostatnie pytanie, jeszcze go to nie dyskwalifikuje. Raczej - ostrzega.

W SKÓRĘ BRAŁ NAPOLEON WIELKI

Najpierw bywa zwykle tak: „Słuchają mnie, bo chcą” (jestem mądry, potrafię ich przekonać, staram się o ich akceptację, a oni umieją to docenić). Wkrótce potem: „Słuchają mnie, choćby nie chcieli” (mam taką pozycję, że muszą mnie słuchać, niech to oni się o mnie starają). Aż kończy się zdziwieniem: „W ogóle nie chcą mnie słuchać” (niewdzięczni, a może za głupi...? Najwyraźniej do mnie nie dorośli).

Jednakże karierowicze nie są złem sami przez się. Niestety, przeważnie tak bardzo pragną kontrolować zachowania innych, że tracą kontrolę nad własnym. Jeśli więc masz w sobie małego kaprala, pilnuj, byś go sam w sobie nie awansował. Napoleon zwyciężał, dopóki dla swych żołnierzy był „Małym Kapralem”. W skórę brał Napoleon Wielki.

PESYMISTOM

Ten, kto zrobił coś mądrego pierwszy, był może hazardzistą, ale ten po nim - jedynie optymistą. Pod warunkiem, że zaciekawi go, jak sobie radzili ci wcześniej. By samemu radzić sobie z przeciwnościami, których oni nie zaznali...

Jeżeli komuś już się coś udało, dlaczego ma nie udać się nam? Pesymizm do tyłu zostawmy na czas, kiedy coś sami spartolimy.

CO MYŚLEĆ O CUDZYCH DOŚWIADCZENIACH

Wiedział to już wielki, starożytny poeta, Hezjod, przed ok. 2800 laty:

„Najlepiej zapewne jest, gdy człowiek sam wszystko przemyśli i sam pojmie, jak w przyszłości osiągnąć dobro u celu. Ale dzielnością jest także umieć pójść za radą kogoś, kto dobrej nauki udzieli. Nic nie wart jest tylko ten, kto i sam niczego nie rozumie, i wiedzę innych lekce sobie waży”.

JEŚLI NIE MA WZORÓW

Ponad 180 lat temu młodzi wileńscy Filomaci mieli swego eksperta od spraw organizacji. Tak im doradzał:

11

„...Nie mamy doświadczeń i faktów za wskazówkę roboty służyć mogących; należy więc postępować teoretycznie, przewidywać i uprzedzać doświadczenie, wynajdywać środki, nagotować zawczasu odpór przewidzianym przeszkodom, etc, etc. To wszystko ciągłym myśleniem, rozważaniem dokazać się może. Wypada więc naprzód, aby każdy, jakie tylko myśli powziął, drugim ich natychmiast udzielał. Czy to będzie się tyczyć ogółu, czy szczególnych i drobnych okoliczności, niech wszyscy biorą to na uwagę; takim sposobem będziemy mieli mnóstwo uwag, które do zrobienia planu ogólnego posłużą. Może skutkiem późniejszych roztrząśnień wiele naszych uwag i projektów sprostuje się i odrzuci. Z tym wszystkim zawsze one dzielną wyświadczają pomoc, bo innych baczność ku tej stronie zwracają i rzecz traktowaną wyjaśniają. Doświadczenie nauczyło, iż jedna myśl, jedno słówko może wszystkich zastanowić i prędko sprawić pożytki, które by może nigdy inaczej nie wypłynęły”.

Ten ekspert od spraw organizacji, udzielający mądrych rad, nazywał się - Adam Mickiewicz. Pisał w tym samym czasie „Ballady i romanse”...

OD CZEGO ZACZĄĆ

Wedle podręczników zarządzania należy zaczynać od celu. Ale bywa, że precyzyjnie ustalone cele nic a nic nie obchodzą tych, którzy mieli je wcielić w życie.

Cóż, kiedy nie mogę nikomu niczego narzucić, ani kazać, ani za nikogo decydować i nikogo kupić, muszę najpierw dowiedzieć się, kim są ci, z którymi razem coś chciałbym zrobić. I co oni mogliby chcieć zrobić...

Nie powinienem się nawet przyznawać, że coś wymyślałem dla nich bez ich udziału.

NIE ZAWSZE MĄDRE TO, CO LOGICZNE

Już dawna szkoła prawa naturalnego głosiła, że najpierw trzeba zaspokoić podstawowe ludzkie potrzeby, by myśleć o celach wyższych i szczytnych. Czyli że mało kto przejmuje się sprawami publicznymi, rozwojem swojej osobowości i samorealizacją, kiedy nie wie, co jutro do garnka włoży. Najpierw samorealizuje się żołądek. Logiczne.

Jednak nieraz biedacy z pustymi żołądkami ginęli dla idei tak abstrakcyjnej jak wolność... Szczególnie Polacy mają w tym sporo doświadczeń. Ludzie nie zawsze postępują logicznie. Na szczęście.

JAK OBIERAĆ CELE WSPÓŁDZIAŁANIA

W samym słowie „współdziałanie” znajduje się odpowiedź na to pytanie: wspólnie.

Mądrości trzeba szukać razem. Jeśli nie ma okazać się tylko mędrkowaniem.

12

JAKIE OBIERAĆ CELE

Na początek - realne. Można je uzasadnić wszelkimi szlachetnymi ideałami, pięknymi marzeniami, różnymi motywami filozoficznymi i moralnymi (utopie często bywają podstawą pragmatyzmu). Ale przede wszystkim muszą to być cele osiągalne w granicach czasowych przeciętnej ludzkiej cierpliwości - żeby pierwszą próbę uwieńczyło powodzenie. Bo sukces rodzi sukces. Ludzie, którym raz się udało (jak mojemu pokoleniu w roku 1956), poniosą potem sto porażek i nie stracą serca - bo „skoro się raz udało...”

Potem zastanawiać się można wspólnie nawet nad zadaniami, które pierwotnie wydawały się zupełną mrzonką. A później zabrać się do rzeczy całkowicie niemożliwych.

NIGDY NIE ZABRAKNIE TYCH NA „NIE”

W każdej społeczności są tacy, którzy zawsze mówią „nie” – bo nie oni byli pomysłodawcami, bo nikt nie zwrócił na nich szczególnej uwagi, bo nikt nie poprosił o łaskawą akceptację; lub po prostu dlatego, że mówić wszystkiemu „nie” to najłatwiejsza droga do wyróżnienia się z otoczenia.

Niektórzy - ci, którym cudza akceptacja potrzebniejsza jest od własnej - sami z czasem dołączą, zwłaszcza, gdy się Wam coś uda. Będą chcieli też być ojcami sukcesu.

PAN BÓG BYŁ SKROMNIEJSZY

Miniony reżim skompromitował planowanie, ponieważ chciał planować każdego z nas. Ale w rezultacie nikt już prawie nie umie niczego sensownie zaplanować.

Zajmujemy się z reguły tylko tym, co mamy osiągnąć, i zdumiewa nas, kiedy nic z tego nie wychodzi... Ileż razy kładzie się aż dwa grzyby w barszcz, ale brakuje kilku dodatkowych rąk, by równocześnie wykonać to, z czym bez kłopotu dałyby sobie radę własne dwie ręce przy należytym rozłożeniu wszystkiego w czasie.

Bogu Starego Testamentu dość byłoby jednego „stań się” dla stworzenia świata, ale rozłożył to sobie na sześć dni. Orientował się, że nie jest ministrem młodej demokracji. W swej boskiej skromności starał się postępować metodycznie.

Jak widać, porządne planowanie jest skromnością Boga.

JEDYNA AUTENTYCZNA TRUDNOŚĆ

Jeśli już uda się nam wspólnie ustalić, co chcemy osiągnąć, trzeba sprecyzować:

• Kto,

13

• Co, • Gdzie, • Czym, • Za co, i • Kiedy

ma zrobić. To jedyna autentyczna trudność w planowaniu i może dlatego tak często próbuje się ją ominąć. Po czym wszystko się przewraca. Albo ktoś ma w tym samym czasie grać na dwóch różnych fortepianach, albo ten sam fortepian potrzebny jest dwom pianistom na raz. Albo w koncercie przewidziano występ dwóch artystów, choć pieniądze są tylko dla jednego. Albo najpierw przywozi się na koncert pianistę, a potem szuka instrumentu... Koniec końców okazuje się, że wprawdzie ktoś gra na fortepianie, ale nie Szopena, tylko w zechcyka, i nie pianista, tylko hydraulicy, a jeszcze narzekają, że się im karty ślizgają.

Nie dziwmy się metodyczności Pana Boga. Wiedział doskonale, że diabeł wcale nie został strącony do otchłani, lecz skrył się znacznie bliżej. Jak powiada mądre niemieckie przysłowie, które powtarzał za mną Karol Małcużyński, „diabeł siedzi w szczegółach”.

OCHOTA LUDZKA JAKO MNOśNIK POWODZENIA

Wielcy, a zwycięscy generałowie z góry przemnażali siły przez ochotę do walki. Gdy sił jest więcej niż ochoty, mamy czas, by zbadać, dlaczego. Chęci do roboty czy walki nie zastąpi najbardziej wysublimowana matematyka.

Można oczywiście po klęsce nazwać ją sukcesem. Ale potem trudno i sobie wyjaśnić, jakeśmy ten sukces ponieśli.

SKÓRA, NIE SPRAWOZDANIE

Wedle starego łacińskiego porzekadła koniec wieńczy dzieło. Piękne, ale nieprawdziwe. Tym, co naprawdę wieńczy dzieło, jest kontrola wykonania.

Kiedy ma kontrolować ten, kto miał wykonać zadanie, może je skontrolować zamiast wykonać. Podobnie, gdy kontroluje kuzyn, przyjaciel lub podwładny kontrolowanego. Mitycznego Heraklesa rozliczał nie jego boski ojciec, lecz świniowaty, antypatyczny Eurysteusz.

I już Herakles, zabiwszy lwa nemejskiego, przyniósł skórę, nie sprawozdanie. To właśnie różni plany zrealizowane od tych, którymi brukuje się później piekło sprawozdawczości (naciąganej, bo jej naciąganie to iście piekielne zadanie).

14

NOWOŚĆ JAKO ODRAśAJĄCE ZŁO

Kto próbuje zrobić coś nowego i pożytecznego dla wszystkich (lub przynajmniej dla kilkunastu osób), niech pamięta, że najpierw zderzy się z aktywną niechęcią.

Każda pożyteczna nowość jest głupim lub wręcz odpychającym złem dla kogoś, czyją pozycję w aktualnej strukturze wpływów, prestiżu lub dochodów narusza. A nawet dla kogoś, komu tylko zakłóca spokój. Taki ktoś, czy to prezes wielkiej korporacji, czy lokalny biurokrata, zorientuje się szybciej niż ci, którzy mogą na tej inicjatywie skorzystać.

GENIALNY POMYSŁ NA PODŁOśENIE NOGI

Jedno niech Was pocieszy: nowość, która nie ma wrogów, zapewne mało jest pożyteczna. Wrogowie dobrze o Was świadczą. Ale nie lekceważcie ich: na skraju przepaści nawet umysł idioty sięga miary geniuszu - uchwyci tę właśnie jedną jedyną na milion, nie do uchwycenia szansę przewrócenia Was, tak znikomą, że nikt nie brał jej pod uwagę. Na krok przed pełnym sukcesem Waszego przedsięwzięcia zdąży Wam podrzucić jakąś skórkę od banana. Stracicie potem mnóstwo energii, by w ogóle wrócić do równowagi...

DWIE RADY STAREGO WYJADACZA

Cokolwiek chcecie zdziałać dobrego, ustalcie, kto będzie dla Was biurokratycznym psem ogrodnika (co to sam nie zje i innemu nie da). O czym dalej.

Jeśli jest blisko ze swymi zębami, nie reklamujcie się przedwcześnie (gdyby sam nie zdołał zagryźć Waszej inicjatywy, tyle naszczeka, że zagryzą Was inni).

LUDZIE WŁADZY I CI POZA NIĄ

Im wyżej na szczeblach władzy, tym na ogół mniej się lubi samorządy - z zazdrości o te trochę ich władzy. Poznaliśmy wodzów, którym nawet samo słowo „samorząd” nie przechodziło przez usta. Choć ta pozorna konkurencja ułatwia życie władzy. Oczywiście - nie taki samorząd, w którym z pieśnią ku jego chwale pijemy szampana ustami naszych przedstawicieli.

Czasem i samorząd najzupełniej autentyczny nie lubi organizacji, które w okropnym języku biurokracji zwie się „pozarządowymi”, miast „obywatelskimi” - jakbyśmy byli obywatelami „pozarządowymi”. Jeśli ktoś robi coś pożytecznego z własnej woli, samorząd ma dzięki temu trochę mniej roboty. Chodzi zaś o to właśnie, by w swojej demokracji robili coś wszyscy, nie same władze. Jeśli nie wszyscy, to jak najwięcej.

15

DWIE, TRZY GODZINY TYGODNIOWO DLA DEMOKRACJI

Naszą dobę dzieli się oficjalnie na czas pracy, czas snu i czas wolny. W praktyce czas wolny okradają dojazdy do pracy, a czas na sen kobiet - zajęcia domowe.

W czasie „wolnym” nie wyróżnia się ani czasu na rozwój własny (np. na czytanie), ani na trochę ruchu dla zdrowia. A gdyby tak wykroić ze dwie, trzy godziny tygodniowo na „czas obywatelski”?

To niewiele. Ale mądrze spożytkowane dwie, trzy godziny (gdy np. nie wolno podczas zebrania mówić dłużej niż pięć minut) to bardzo dużo. I być może zasmakujemy w demokracji. Byle, oczywiście, nie kosztem snu, ruchu i czytania.

Żeby demokracja nie zasnęła, nie trzeba wielkich poświęceń poza sytuacjami wyjątkowymi). Wystarczy zdrowy rozsądek. Przydaje się on także w sytuacjach wyjątkowych.

ZANIM BĘDZIEMY SIĘ NUDZIĆ

Mądrość i zdolność współpracy z innymi przyswaja się na różne sposoby; nie umiem ich skatalogować. Zainteresowani wymyślą dziesiątki najróżniejszych! Byle znaleźć w tym swoją prywatną przygodę - zanim będziemy się nudzić jak obywatele krajów, w których niewiele można poprawić i trzeba raczej uważać, by nie popsuć.

16

2. NIKT NIE RODZI SIĘ OBYWATELEM

NIKT NIE RODZI SIĘ OBYWATELEM

Tak, nikt nie rodzi się obywatelem. Nikt nie wyssał wiedzy i umiejętności obywatelskich z mlekiem matki. Nikogo - na ogół - nie nauczono tego w szkole. Nie musimy stać się naukowcami od tych umiejętności, ale możemy stać się kompetentnymi obywatelami. Jeśli oczywiście chcemy, żeby to było nasze państwo.

Nikt nie będzie za nas rósł do ról obywateli. Pytanie tylko, czy zdobędziemy się na trochę przedsiębiorczości, zaradności i dyscypliny.

Z CZEGO WZIĘŁA SIĘ ANGLIA

Historia rewolucji przemysłowej świadczy, że wzięła się ze Szkocji. Stamtąd wywodziły się największe umysły (Adam Smith) i najwięksi wynalazcy (James Watt). W roku 1800 George Birkbeck (fizyk), profesor uniwersytetu w Glasgow, zorganizował pierwsze specjalne wykłady - dla robotników. Przychodziło ich słuchać przeciętnie po pięciuset ludzi! Z Londynu Birkbeck rozwinął na całą Anglię ruch „Instytutów Mechaniki”. W roku 1850 było ich w swoim związku ponad sześćset - z bibliotekami i blisko siedmiuset tysiącami książek!

Wielcy uczeni brytyjscy i inni intelektualiści uruchomili tym wzorem „uniwersytety rozszerzone” – prowadzili wykłady, a słuchaczy-robotników mieli rocznie ponad dziesięć tysięcy! Ci robotnicy XIX-wiecznej Anglii wymusili prawa wyborcze dla warstwy średniej, wynaleźli i rozwinęli spółdzielczość spożywców, organizowali własne kasy oszczędności, ubezpieczenia wzajemne, zdrowotne i emerytalne, biblioteki i czytelnie, kluby dyskusyjne i wbrew Marksowi osiągnęli dobrobyt...

Największy mąż stanu Anglii przełomu wieków, który poprowadził ją do reform i do zwycięstwa w pierwszej wojnie światowej, David Lloyd George, był samoukiem, synem walijskiego robotnika.

KTO STWORZYŁ DANIĘ

Potęgę morską Danii i - tym samym - zamożność zniszczył w roku 1800 admirał Nelson; atakiem na port kopenhaski w ciągu trzech dni unicestwił jej drewnianą flotę. Wykreślił Danię ze światowego handlu i z historii.

Przez pół wieku Danię dręczyła nędza i poczucie degradacji. Aż biskup protestancki, romantyczny poeta, ichni Mickiewicz, Mikołaj Grundtvig, odkrył nową szansę Danii. Po swej podróży na Wyspy Brytyjskie - zaszczepił Duńczykom, potem zaś - całemu

17

światu, ideę „uniwersytetów ludowych” („wyższych szkół ludowych” w języku duńskim).

NIKT ZA NICH, NIKT ZA NAS

Uniwersytety ludowe skupiały Duńczyków po godzinach pracy. Słuchali wykładów wędrownych nauczycieli, zadawali pytania, dyskutowali nad swymi lokalnymi sprawami, nad rozwiązaniami dla wspólnych problemów, a także - śpiewali i bawili się. Najłatwiej szło to ostatnie. Dyskutować małomównym Duńczykom przychodziło trudniej.

Własnymi składkowymi pieniędzmi zapewnili sobie - dostęp do potrzebnych książek i gazet we własnych wypożyczalniach i czytelniach. Zdobyli wiedzę i umiejętność zorganizowanej współpracy.

W XX wieku Dania zdumiewała świat swą demokracją i niezwykłym dobrobytem - bez żadnych bogactw naturalnych ani źródeł energii. No, poza wiatrem. Ale oni nawet wiatr zaprzęgli do pracy – w pierwszych elektrowniach wiatrowych świata.

WŁASNE UNIWERSYTETY

Proste pytania: czy przeciętny mieszkaniec Waszej dzielnicy, osiedla, wsi, miasteczka, orientuje się, co możemy zrobić sami dla siebie własnymi siłami?

Co wie o doświadczeniach różnych demokracji lokalnych w historii, o tym, co się im udało, a co nie, i dlaczego? Co wie o systemie władz i administracji państwa, w którym żyjemy? O prawie, o instytucjach, z którymi styka się co dzień? Czego się po nich spodziewać, czego od nich wymagać i jak je oceniać?

Co wie o podstawach ekonomii, handlu, pieniądza, oszczędzania, ubezpieczeń, spółdzielczości, czyli o wszystkim, co daje szansę, by lepiej gospodarować swymi skromnymi zasobami?

Co wie o organizacji i zarządzaniu, o psychologii ludzkiego współdziałania i o wychowaniu? O tzw. „marketingu politycznym”, którym się manipuluje nami jak marionetkami?

I wreszcie - czy wiemy, kto obok nas coś umie i do czego te umiejętności mogą się przydać? Żeby nie odkrywać na nowo czegoś, co może nam odkryć najbliższy sąsiad?

Jeśli serio myślimy o demokracji, warto się tego wszystkiego dowiedzieć. Byli tacy, którym się udało.

MACIERZ - MNIEJSZA, ALE WYDOLNA

Blisko sto lat temu Henryk Sienkiewicz i jego przyjaciele pod zaborem carskim założyli szczególną organizację - Polską Macierz Szkolną. Zajmowała się ona i szkołami na wsi, i rozwojem prasy

18

wiejskiej, bibliotekami wiejskimi, czytelniami i wypożyczalniami. Prowadziła akcje odczytowe, wysyłając na wieś różnych ciekawych ludzi. Popierała i rozwijała „uniwersytety ludowe” na wzór duński.

Henryk Sienkiewicz nie wiedział, że w rozumieniu PRL będzie prawicowcem.

SZKOŁY JAKO PRZYSZŁOŚĆ

Funduszami na oświatę i szkołami najlepiej zarządzać mogą gminy (o ile w ogóle chcą mieć szkoły) wraz z organizacją na wzór Macierzy Szkolnej (jeśli założycie coś takiego).

Dzieci mogą rozwijać się bardzo ciekawie w małych szkołach powszechnych, do IV klasy nawet pod opieką jednego nauczyciela. Byle taka szkoła miała kolorowy telewizor z dostępem do programów edukacyjnych i magnetowidem, komputery z dostępem do Internetu i drukarkami, oraz bibliotekę.

Peter Drucker, słynny ojciec wiedzy o zarządzaniu, zwracał uwagę, że budynek szkolny może – przy niewielkich, dodatkowych nakładach - pracować dla swej lokalnej społeczności przez cały dzień. Mogą w nim po południu i wieczorami spotykać się dorośli, ta sama biblioteka może wypożyczać im książki, a nauczyciel prowadzić rozmowy w studio Waszej lokalnej telewizji kablowej lub przez Skype – z zainteresowanymi praktyczną demokracją.

Innymi słowy, oświatę i kulturę lepiej łącznie rozważać, łącznie finansować i - łącznie na tym korzystać.

To są warunki dla rozmowy o przyszłości. Jeśli, oczywiście, chce się mieć jakąś przyszłość.

INKUBATORY DEMOKRACJI

Bywa, że demokracja lokalna nie ma się gdzie spotykać i rozmawiać. Ale: są parafie, które interesują się nie tylko tacą. W gościnie u Pana Boga spotkać się mogą wszyscy gotowi rozmawiać o wspólnych sprawach. Są parafie, gdzie Pan Bóg patronuje nawet bibliotekom i czytelniom, bo nie starczają Mu wierni rozumiejący jedynie książeczki do nabożeństwa.

Jeśli już macie klub, dom kultury czy bibliotekę, to jako siedzibom demokracji trzeba im tylko Waszej wyobraźni.

KTO Z NAS ROBI IDIOTÓW

Wedle niektórych socjologów będziemy coraz głupsi. Bo nawet dziecko wie, że telewizor odzwyczaja od czytania i nawet od rozmowy z najbliższymi.

Jeśli chcemy wychować u siebie swą małą demokrację (bez której nie będzie demokracji wyżej), pamiętajmy, że ludzie, którzy nie czytają, mało myślą, a takim

19

demokracje nie wychodzą. Nie ma demokracji bez książek. Sprawdza ją biblioteka z czytelnią.

SPRAWDZONE DOŚWIADCZENIE GŁUPSTWA

Próbowano już demokracji bez książek. Ojcowie jezuici, przejęci wizją „Utopii” Tomasza Morusa, zorganizowali w XVII wieku idealne państwo Indianom Guarani w Paragwaju. Nauczyli ich pracować, rządzić się sprawiedliwie, dbać o biednych i pokrzywdzonych. Dali im dobroć chrześcijańską, mądrość i całą cywilizację swojej epoki. Z wyjątkiem jednego - książek. I kiedy zacni ojcowie odeszli po rozwiązaniu ich zakonu przez papieża, utopia się rozleciała. Doszczętnie. Indianie wrócili do puszczy.

Dzisiejsi jezuici gorąco angażują się w powszechną edukację. Jednakże nasza cywilizacja może podzielić los tamtej z Paragwaju. Choć to nie telewizja robi z nas idiotów. To my sami.

MIEJSCE NA MYŚLENIE

Komputer nie zastąpi książki - nawet jako przyszły lekki, płaski, cienki ekran z ciekłych kryształów, sterowany mikroprocesorem, z miejscem na wymienne „kostki” książek i ściągający e-książki z Internetu.

Znakiem optymizmu demokracji pozostanie zawsze czytelnia, w której można czytać na miejscu gazety i książki niewypożyczane do domu (wśród nich i te, których sami bibliotece użyczycie, oprawione wspólnym kosztem - z myślą o wielokrotnym czytaniu). Komputery czytelni pozwalają sięgać do Internetu; można i samemu zeskanować dla swej czytelni stare książki, niedostępne na rynku.

Dzięki spotkaniom w czytelniach, dyskusjom, wykładom oraz wieczorom pytań i odpowiedzi, robaczki pana Gutenberga, jak nazywał litery wielki grafik, Franciszek Starowieyski, ożywają.

Bo na ogół dobrze im z demokracją. Żywa biblioteka to świątynia demokracji.

W ROCHDALE CHCIELI WIEDZIEĆ WIĘCEJ

W 1844 roku w Rochdale dwudziestu ośmiu zwykłych, angielskich tkaczy obmyśliło skuteczną spółdzielczość spożywców. Podbiła kawał świata. Ci tkacze nie byli intelektualistami. Chcieli być inteligentnymi, żywymi umysłowo ludźmi, którzy wiedzą tyle, ile trzeba, żeby mieć coś do powiedzenia w swoim państwie i w sprawach swoich własnych interesów. Planowali, owszem, przebudowę świata, ale zaczęli od tych swoich interesów.

Sprawiedliwi Pionierzy (tak się nazwali) jako jedną ze swych głównych zasad przyjęli, że każda spółdzielnia spożywców musi prowadzić - bibliotekę z wypożyczalnią książek.

20

Wiedzieli, po co.

ANALFABECI NIE GŁOSUJĄ

Kioski „Ruchu” zniknęły z polskiej wsi. Z powstaniem szkół zbiorczych zanikły małe lokalne biblioteki wiejskie i wypożyczalnie, stąd zanika i nawyk czytania. Zanika i w miastach.

Wtórny analfabetyzm trzeba rozszyfrować własnymi siłami. W każdej gminie. Delikatnie i umiejętnie sprawdzić, kto ze współobywateli umie czytać i pisać. Bo demokracja musi czytać.

Analfabeci nie chodzą do wyborów - nie umieją odczytać, kto kandyduje, i wypełnić kartki wyborczej. Złośliwi twierdzą, że z tego bierze się niska frekwencja wyborcza w Polsce...

Nie ma co wymyślać jutra, jeśli nie będzie dla kogo.

OŚWIATA NIE JEST PRYWATNYM LUKSUSEM OBYWATELA

Adam Smith, ojciec ekonomii wolnego rynku, w swych przełomowych „Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów” (rok 1776) sugerował, by to państwo zakładało w każdej parafii szkółki. Chciał Smith nauki za „opłatą tak umiarkowaną, by nawet najprostszy wyrobnik” mógł sobie na nią pozwolić. I żeby państwo przyznawało „niewielkie nagrody lub też małe odznaki dzieciom prostych ludzi, które w tej nauce celują”.

„Lud inteligentny i wykształcony zawsze jest obyczajniejszy i bardziej zdyscyplinowany od ciemnego i głupiego. Bo każdy czuje, że bardziej zasługuje na szacunek i właściwe traktowanie przez przełożonych, a i sam więcej ma skłonności, by ich szanować” (tłum. A. Prejbisz).

To Szkocja dała światu angielską rewolucję przemysłową. Twórca maszyny parowej, James Watt, był Szkotem. Dzieckiem prostych ludzi, samoukiem po szkółce parafialnej.

Startujemy dziś z nieporównywalnie wyższego poziomu. I mamy - tylko - odbudować cywilizację.

CO POTRAFI SZKOŁA

Niecałe 50 lat temu mój młodszy kolega, poznany w Kopenhadze na przystani jachtowej, Pedersen (być może Hellveg, niedawno minister spraw zagranicznych Danii), zaprowadził mnie do swego ojca, ówczesnego ministra oświaty. Starszy pan Pedersen opowiedział mi o pewnym szczególnym przedmiocie nauki w szkołach duńskich. Była to nauka odbioru mediów.

21

Uczeń dowiadywał się, jak oceniać ich rzetelność, rozróżniać interesy i poglądy, rządzące redakcjami, rozumieć interesy producentów „pulpy dla oczu” - jak określał Pedersen brukowce i magazyny ilustrowane, wydawane jedynie z myślą o zarobieniu pieniędzy, oraz programy, zwłaszcza telewizyjne, groźne dla równowagi psychicznej młodszych widzów.

Pedersen był przeciwnikiem cenzury. Trzeba obywatela tak edukować, by sam umiał mądrze ocenić propagandę zła bądź paskudnych interesów.

PRACĄ WŁASNYCH GŁÓW

Francja nigdy nie mogła pochwalić się udanym samorządem. Ale za to w najmniejszych miasteczkach Francji XIX wieku działały lokalne towarzystwa naukowe i literackie.

Przymiotnik „literacki” nie oznaczał grafomanii. Oznaczał - piśmiennictwo. Drukowano wyniki przeróżnych własnych badań, historycznych i społecznych, dokumenty przeszłości, wspomnienia, wszystko, co wydawało się warte druku (grafomanię tępiono).

Zostało po nich mnóstwo bezcennych wiadomości (sam z nich korzystałem). Przede wszystkim jednak - redaktorzy sami się nie nudzili. I czuli się ważni. Jak widać, nie bezpodstawnie.

Nie zapominajmy więc o robaczkach pana Gutenberga.

SPOSOBY NA TANIE KSIĄśKI DEMOKRACJI

Mam na swoich półkach najważniejsze dla edukacji obywatelskiej tomiki z zakresu filozofii, kultury i literatury. Upakowane razem w ładne pudełko. Wydała to „Great Books Foundation”, Fundacja Wielkich Książek, w Chicago.

Powstała ona w roku 1947 w imię ideałów Henry’ego D. Thoreau, XIX-wiecznego filozofa. Thoreau, przyjaciel nauczyciela demokracji, Ralfa Waldo Emersona, chciał, „żeby każda wieś stała się uniwersytetem”. I tego chciała Fundacja Wielkich Książek.

W połowie lat pięćdziesiątych XX wieku ponad 1800 grup z ponad 27 tysiącami uczestników spotykało się na seminariach, by dyskutować nad Wielkimi Książkami, w programie podzielonym na roczne kursy. Fundacja pomagała organizować takie grupy lokalnym bibliotekom, kościołom i innym instytucjom edukacyjnym w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.

To one odrodziły ducha amerykańskiego idealizmu, który każe Amerykanom wojować w imię demokracji i przyzwoitości tam, gdzie nie mają żadnych dosłownie interesów.

22

IŚĆ W ŚLADY BTS

Sposób na tanie książki w twardej oprawie do wielokrotnego czytania wymyślili Szwedzi. Każda lokalna (no, prawie każda) biblioteka w Szwecji należy do BTS, związku bibliotek szwedzkich, który dobiera i zamawia wartościowe książki u wydawców, a potem je (w razie potrzeby) sam hurtem oprawia (z myślą o wielokrotnym czytaniu). Każdy wydawca wartościowej książki ma z góry zapewnioną sprzedaż kilku tysięcy egzemplarzy, co pozwala mu znacznie obniżyć koszt książki i - potem - jej cenę zbytu.

W Polsce mamy ponad dziewięć tysięcy bibliotek. W proporcji do liczby ludności powinno być ich pięć razy więcej. Ale nawet one, gdybyśmy nie zaniedbywali ich tak haniebnie, gwarantowałyby niższe ceny książek - na tyle przystępne, by mógł je kupić każdy student i każdy nauczyciel.

W kraju, gdzie studiuje koło dwóch milionów ludzi, w kraju ponad pół miliona nauczycieli, tanie Wielkie Książki z amerykańskiego ich Programu powinny mieć nakłady minimum półtora miliona egzemplarzy.

Wspaniała inicjatywa „Gazety Wyborczej” dawała co tydzień tanio sto tysięcy książek wielkiej literatury. Powinno iść pół miliona.

INTERESY DLA NASTOLATKÓW

W swoim czasie powstał program, a nawet wzorcowy statut dla uczniowskich spółek kolportażu gazet i książek. Miałem nadzieję, że pod patronatem szkół będą je zakładać hurtownicy handlu książką i sami księgarze, a także przedsiębiorstwa kolportażu gazet i sami wydawcy.

Chodziło o to, by nastoletni kolporterzy wyszukiwali w swoim sąsiedztwie wszystkich, których mogą zainteresować różne wartościowe książki i wartościowe czasopisma (bezwartościowe same idą). I żeby zarabiali na tym.

Dziś większość potencjalnych nabywców nawet nie wie, że jakaś książka wyszła. Czasopisma, które powinno czytać kilkaset tysięcy młodych czytelników, drukuje się w trzydziestu, czterdziestu tysiącach egzemplarzy.

O dorosłych nie mówię. Parę już generacji nie zna „Tajemniczej wyspy” Juliusza Verne’a i nie uczy się z niej wiary w to, że wszystko da się zrobić. Bez magii Harry’ego Pottera. Wyłącznie magią własnej wyobraźni i wiary w siebie.

23

3. BEZ GMINY NIE MA OBYWATELI

GMINA NIE BYŁA DOBRODZIEJSTWEM BOGÓW

W starożytnych Atenach w roku 514 przed naszą erą. Klistenes zniósł podział ludności wedle rodów i klas majątkowych. Wprowadził podział terytorialny - na gminy, demy. Stąd – „demokracja”, władza demów. Od tej pory obywatelem Aten zostać mógł tylko ten, kogo gmina (demos) wpisała do swego rejestru, bez względu na ród i zamożność. Do dziś, zauważmy, obywatelstwo Konfederacji Szwajcarskiej przyznaje gmina.

Członkowie demu wspólnie obchodzili obrzędy religijne, zaś Ateny jako państwo dbały, by każdy obywatel umiał czytać i pisać. Każdemu też opłacano tzw. teorikon, wstęp na widowiska teatralne, by każdy mógł zetknąć się z arcydziełami tragedii i komedii greckiej.

ATEŃSKA TEORIA PAŃSTWA

Wielki historyk starożytny, Tukidydes, tak zacytował wielkiego przywódcę demokracji ateńskiej, Peryklesa:

„U nas ci sami ludzie, którzy zajmują się sprawami państwa, zajmują się także swymi osobistymi, a ci, którzy ograniczają się tylko do swego rzemiosła, znają się także na polityce. Jesteśmy jedynym narodem, który jednostkę nieinteresującą się życiem państwa uważa nie za bierną, ale za nieużyteczną” (tłum. Kazimierz Kumaniecki).

Przez 2400 lat nikt nie sformułował trafniej ideałów demokracji.

BÓG JEST ZA GMINĄ

W zaraniu chrześcijaństwa prości i na ogół biedni wierni łączyli się, tworząc wedle wskazań apostołów parafie – prototyp samorządu jako organizacji pomocy wzajemnej. Mogłyby im pozazdrościć współczesne parafie czy też związki zawodowe, a zwłaszcza - społeczności lokalne. Taka parafia, parish, funkcjonowała w Anglii aż po czasy nowożytne. Z niej narodził się współczesny samorząd lokalny. Jest on angielskim dzieckiem chrześcijaństwa. Słowem, Pan Bóg jest za demokracją.

W Europie kontynentalnej centralizm biurokratyczny, zwłaszcza - fiskalny, chroni interesy partyjnych polityków i dlatego często zowie „samorządem” struktury

24

biurokratyczne powyżej społeczności lokalnych. Nie sądzę, by się to Panu Bogu podobało.

ZAMORDOWANA PAMIĘĆ

Carowie Rosji zamordowali - dosłownie! – republikę Nowogrodu Wielkiego. A potem wykasowali nawet jej pamięć w mózgach Rosjan, żeby im nie zostały nawet marzenia o demokracji.

W Nowogrodzie Wielkim, prawdziwym centrum przyszłej Rosji, swój samorząd miały nawet - ulice. Wiec uliczan załatwiał sprawy ulicy. Serio: zajmował się m.in. układaniem co jakiś czas jej nowej, drewnianej nawierzchni.

Uliczanie co roku spotykali się na uroczystej uczcie, zwanej bratczyną; składali się na nią, ile kto mógł dać. Przychodzili wszyscy - dla zasady. Kogo go nie zaproszono, nie miał wstępu. Nawet z najwyższych władz republiki.

PRZYGODY SŁÓW I POJĘĆ

W początkach Polski mieliśmy opole, społeczność sąsiedzką. Opole swym terytorium równało się dzisiejszej gminie i odrodziło się jako - gmina.

Terminu „gmina” użył w Polsce raz pierwszy w roku 1809 dekret o gminach w Księstwie Warszawskim. Słowo samo pochodzi od niemieckiego gemein, „wspólny”, także - „pospolity”, „prosty”, „nieobyczajny”; to słowo osiedliło się u nas dzięki przybywającym z Niemiec mieszczanom. Stąd i po polsku gmin oznaczał pospólstwo, lud. A gmina to po prostu - wspólnota. Przyswoiliśmy sobie to słowo tak dawno, że nie ma go w słownikach wyrazów obcych; „demokrację” tłumaczyliśmy przez „gminowładztwo”. I słusznie.

WOLNA GMINA JAKO PODSTAWA PAŃSTWA

Nasza ustawa o samorządzie terytorialnym przywróciła pierwotny sens pojęciu gminy jako czegoś wspólnego. Samorząd tkwi bowiem w istocie i pochodzeniu gminy.

Jeśli usłyszycie od kolejnych „reformatorów”, że gmina przeżyła się jako instytucja, pamiętajcie, że ponad 150 lat temu Wiosna Ludów dała cesarstwu Austrii, a właściwie - całej Europie, bezcenny pewnik w nowej konstytucji:

„Wolna gmina jest podstawą wolnego państwa”. Tak jest naprawdę.

NIEDOCENIONA REWOLUCJA

Dokonaliśmy nie tylko balcerowiczowskiego skoku w gospodarkę rynkową. Wielką, a ciągle niedocenianą rewolucją polską była ustawa o samorządzie terytorialnym z marca 1990 roku. Ze wszystkimi swoimi słabościami.

25

Malkontenci niech jadą z Warszawy do Doliny Strugu, Ustronia Morskiego, do Zielonki czy Niepołomic, by się przyjrzeć z bliska dzisiejszej polskiej demokracji lokalnej. A to dopiero początek.

Zdegradować gminę chcieli rozczarowani demokracją. Gmina znudziła się tym, dla których ideałem polityki jest sytuacja, gdy oni decydują, a wszyscy im za to dziękują.

KAśDY ZE SWOJĄ KONSTYTUCJĄ

W Anglii nigdy nie istniały państwowe władze miejscowe; cała administracja rozwijała się w miarę potrzeb, w trybie samorządu. Powyżej samorządów są tam związki komunalne, a nie administracja „państwowa”.

W Szwajcarii każda gmina i każdy kanton, czyli związek gmin, mają po dzień dzisiejszy taki ustrój, jaki same sobie obrały. Niemal każda gmina, każdy kanton - inny. I nie przeszkadza to związkowi małych państewek, jakimi są kantony składające się na Szwajcarię.

W USA każde miasto rządzi się wedle ustroju, który sobie samo uchwala. Nie podważa to w niczym spójności Stanów Zjednoczonych.

DEMOKRACJA LOKALNA MIAŁA BYĆ PODSTAWĄ PAŃSTWA

W roku 1919 prof. Józef Buzek, największy polski znawca administracji, proponował Polsce ustrój z demokracją lokalną jako podstawą państwa. Poparł go „Dziadek”, czyli Józef Piłsudski (przegrali, niestety, obaj).

Poszczególne „ziemie” - jak nasze małe województwa – miały uchwalać własne konstytucje. Ustawy ogólnokrajowe regulowałyby, co w takiej lokalnej konstytucji być musi i czego być nie może - jako że państwo musi chronić interesy ogółu obywateli przeciw partykularnym interesom danej społeczności lokalnej.

AMERYKA GMIN

Pierwszy opowiedział o niej Europie - jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku - Alexis de Tocqueville:

„W Europie często się zdarza, że sami rządzący ubolewają nad brakiem poczucia obywatelskiego, gdyż wiedzą, że stanowi ono najlepszą rękojmię porządku publicznego; nie potrafią go jednak wzbudzić. Obawiają się, że dając gminie siłę i niezależność, musieliby zrezygnować z części swej władzy i naraziliby państwo na anarchię. Wszelako w gminach pozbawionych niezależności i siły zamiast obywateli znajdujemy już tylko poddanych”.

26

Książkę Tocqueville’a „O demokracji w Ameryce” uznajemy za najcenniejsze źródło wiedzy o praktyce demokracji. Byłoby warto nie tylko ją cenić. Byłoby warto ją - czytać. Świetnie ją przetłumaczył Marcin Król.

ZANIM WOLNOŚĆ STANIE SIĘ OBYCZAJEM

Wedle Tocqueville’a gmina jest naturalnym związkiem ludzi, powstaje samorzutnie wszędzie tam, gdzie ludzie się gromadzą. „Człowiek stworzył monarchię i ustanowił republiki, gmina zaś zdaje się pochodzić wprost od Boga”.

Tu aktualny do dziś komentarz:

„O ile jednak gminy istnieją od czasu pojawienia się człowieka, swobody gminne są zjawiskiem rzadkim i kruchym. (...) Swobody gminne, tak trudne do osiągnięcia, są także najbardziej ze wszystkich swobód narażone na naciski władzy. Instytucje gminne pozostawione samym sobie nie umieją walczyć z przedsiębiorczym i silnym rządem. Aby przetrwać, muszą rozwinąć się wszechstronnie oraz przeniknąć do obyczajów i sposobu myślenia narodu. Dlatego łatwo jest zniszczyć swobody gminne, dopóki nie przenikną do obyczajów; nie mogą jednak zadomowić się wśród obyczajów, zanim na długo nie zaistnieją w prawach”.

GMINA UCZY RZĄDZIĆ SPOŁECZEŃSTWEM

Tocqueville tłumaczył, że gmina ze swymi instytucjami daje ludowi pierwsze lekcje wolności - jak szkoły powszechne. „Wolność staje się dostępna dla ludu”, lud może stopniowo zasmakować w jej swobodnym uprawianiu, przyzwyczaić się do użytkowania jej, do posługiwania się nią.

Tocqueville odkrywał w instytucjach gminnych „coś, co można by nazwać duchem gminy”:

„Mieszkaniec Nowej Anglii przywiązuje się do gminy dzięki jej sile i niezależności; interesuje się jej życiem, ponieważ bierze udział w rządzeniu; kocha ją, ponieważ nie ma powodu uskarżać się na swój los; z nią wiąże ambicje i nadzieje na przyszłość, uczestniczy w każdym wydarzeniu jej życia. W tym dostępnym mu, choć ograniczonym zakresie uczy się rządzić społeczeństwem i przyswaja sobie formy, bez których wolność może realizować się jedynie drogą rewolucji; myśli w ich duchu, znajduje upodobanie w porządku, pojmuje potrzebę równowagi władz; ma wreszcie jasne i praktyczne wyobrażenie o swoich obowiązkach, połączone ze świadomością granic swych uprawnień”.

JAK ONI TO ROBILI

Zarządzaniu gminą służyło - uwaga! – dziewiętnaście różnych funkcji; jej obywatel musiał pod karą grzywny podjąć którąś z nich. Nie darmo, choć bez żadnego stałego wynagrodzenia; każdemu działaniu urzędnika przypisywano jakąś cenę i opłacano tylko to, co wykonał.

27

Miało to, jak w starożytnych Atenach, zainteresować sprawami publicznymi możliwie dużo obywateli, a zarazem wiązać ich z gminą wykonywanymi zadaniami. Z gminą i z państwem: „w Stanach Zjednoczonych, zapisał Tocqueville, rozpowszechnione jest słuszne przekonanie, że miłość ojczyzny jest rodzajem kultu, do którego ludzie przywiązują się dzięki stałym praktykom”.

BEZ POLITYKI

Stary polski mistrz prawa administracyjnego, prof. Stanisław Kasznica, pisał wprost:

„Przeniesienie szeregu działów administracji z zakresu działania państwa do zakresu działania samorządu wyzwala je spod wpływów partyjno-politycznych i daje silniejszy głos względom ściśle rzeczowym”.

W społeczności lokalnej liczy się, innymi słowy, nie to, co nas różni, lecz to, co trzeba razem zrobić. Im mniej zwracamy uwagi na to, co nas różni, tym więcej potrafimy zrobić.

Dlatego byłem i jestem przeciw rywalizacji politycznej w wyborach lokalnych. Kanada wręcz zakazuje agitacji politycznej w takich wyborach. Wybiera się tych, którzy najlepiej nadają się na szefów samorządu.

NAJKRÓTSZA DEFINICJA SAMORZĄDU (SERIO)

Wspólne ustalanie problemów do rozwiązania (celów) i wspólne ich rozwiązywanie (realizacja).

Jeszcze krócej: razem decydujemy, razem wykonujemy. Niekoniecznie tylko w danej jednostce samorządu terytorialnego. W każdej grupie obywateli, którzy chcą razem coś zrobić.

NIE LICZYĆ NA MUR CHIŃSKI

Pewien mój znajomy często zgadza się ze mną, ale nie w sprawie samorządu. Miałby zajmować się lumpami czy też innymi szumowinami, które los dał mu jako sąsiadów? W demokracji z nimi? Nie mógł ich sobie dobrać, dlaczego miałby za nich odpowiadać?

Otóż jeśli nie będzie chciał zająć się nimi, w którymś momencie oni się nim zajmą. Po swojemu. Specjalne dzielnice dla zamożnych, kulturalnych obywateli nie rozwiążą problemu. Niezamożni i niekulturalni nie zostawią ich w spokoju tylko dlatego, że mieszkają oddzielnie. W Los Angeles płonęły właśnie dzielnice bogatych.

Rzymianie i Chińczycy na granicach swych imperiów budowali mury, by się odgrodzić od barbarzyńców - z tym samym efektem. Kto w naszych czasach próbuje żyć w lepszym świecie bez oglądania się na ten gorszy, powinien brać pod uwagę to cenne doświadczenie. A jeśli już czuje się tak wyższy nad ten gorszy świat, niech pamięta, że wedle rosyjskiej mafii kałasznikow zrównuje wszystkich.

28

I KTO TO ZROBI

Dwoje moich ukochanych przyjaciół to ludzie niezwykle zajęci. Zajęci naprawdę. Jak ja. Znając moje zainteresowania, mówią mi, co się wokół złego dzieje. Sami nie mają czasu, by się tym zająć. Co zwalnia ich od kontaktów z ludźmi, którzy nie umieją dyskutować, rozrabiają dla rozróbki, mają wieczne pretensje do wszystkich poza samymi sobą, itp., słowem, nie dorośli do codzienności demokracji.

Innych moich serdecznych przyjaciół demokracja - rozczarowała. W latach nielegalności obracali się wśród ludzi chętnych do współpracy i życzliwych. A tu w demokracji, tej wymarzonej, muszą stykać się z ludźmi, na których wprost szkoda czasu.

Kiedy ludzie elity intelektualnej, zbrzydzeni sąsiedzkimi rozróbkami, odgradzają się od nich murem chińskim nieobecności i nie mogą znaleźć tych dwóch godzin tygodniowo na demokrację lokalną, mówiąc mi - „ja się do tego nie nadaję”, wiem, że gdy zetkną się z hitlerowskimi gestami sfrustrowanych, młodych głupków, potępią ich z czystym sumieniem.

Tymczasem demokracja lokalna i wspólne rozwiązywanie problemów ze wszystkimi, których obejmuje, nie jest kwestią altruizmu, o który się mnie podejrzewa. Jest kwestią przezorności.

PO CO TA WŁADZA

Do świata gminy wiejskiej, miasteczka, dzielnicy czy osiedla mechanicznie przenosimy dziś struktury i procedury demokracji przedstawicielskiej, która jest koniecznością wielkich skupisk ludzkich – choć nikt nam nie zakazuje wciągać możliwie dużo współobywateli do wspólnego formułowania i rozwiązywania problemów.

Władzy jednoosobowej trzeba zawsze, kiedy w grę wchodzi odpowiedzialność za jakieś środki materialne lub realizację zadań fachowych. Kto za coś odpowiada, musi dysponować odpowiednim do tego prawem decyzji. Nie może być tak, że kto inny decyduje, a kto inny odpowiada. Władza idzie za odpowiedzialnością. I odwrotnie.

We wszystkim innym zadania cząstkowe można dzielić między siebie na bieżąco. Z reguły ktoś przewodzi w takim podziale i realizacji, to normalne. Ale nie mylmy przywództwa, które bierze się z autorytetu i nikomu niczego nie każe, z władzą, która pochodzi z formalnego wyboru i musi mieć prawo wydawania poleceń.

NIECH SIĘ WŁADZY NIE MYLI

Nasze władze lokalne wybieramy nie tylko po to, by mieć jeszcze jedną władzę do wydawania rozkazów, ale przede wszystkim po to, by organizowały nasze współdziałanie.

29

Najlepszy sprawdzian ich zdolności: ilu współmieszkańców umiały wciągnąć do wspólnego załatwiania wspólnych spraw. Jeśli członkowie jakiejś rady gminy, dzielnicy, sołectwa czy osiedla narzekają, że nikt im nie chce pomóc, krytykują mimo woli samych siebie. Bo albo nie umieją, albo - co prawdopodobne - nie chcą.

NIKT NIE POWINIEN KONTROLOWAĆ SIEBIE SAMEGO

Jeżeli Wasza rada gminy, sołectwa, dzielnicy lub domu powołuje swoje organy wykonawcze, baczcie, żeby naczelnik (sołtys, burmistrz, przewodniczący) zawiesił członkostwo rady (gdyby w niej zasiadał). Przyzwoitość i zdrowy rozsądek nie pozwalają, by ktoś kontrolował i oceniał samego siebie. Nawet, kiedy prawo na to pozwala.

Jeśli już polityka weszła w życie gminy czy miasta, warto pilnować, by władza wykonawcza nie opierała się na samej partyjnej większości w radzie. Inaczej ta większość będzie tylko basowała wybrańcom. I wyduszała zeń w zamian profity. Jak w naszym sejmie.

ODPOWIEDŹ KACYKOWI SAMORZĄDOWEMU

Pisze mi pan, że przyszli jacyś niewydarzeni wariaci i powiedzieli, że chcieliby coś z panem razem zrobić. Rozumiem Pańską irytację. Naprawdę wariaci: zrobić coś razem z - panem?

Każdy zdrowo myślący człowiek odczyta w słowie „samorząd”, że się „samemu rządzi” i nikt się do tego nie powinien wtrącać. Gdyby mieli w tym brać udział wszyscy, nazywałoby się to „wszystkorządem”; logiczne, nie?

NIE DA SIĘ śYĆ Z POŁOWĄ WÓJTA

Ludzi z organów wykonawczych niższego szczebla często wybiera się do organów przedstawicielskich wyższych szczebli. Oni zaś ani tu, ani tu nie robią niczego porządnie. Nie mogą.

Nawet, jeśli przepisy pozwalają, Wy nie pozwólcie. Być Waszym wójtem, prezydentem miasta, burmistrzem, głową dzielnicy, sołtysem, to wystarczający zaszczyt, a co ważniejsze - dostatecznie dużo roboty. Jeżeli komuś za mało tego zaszczytu, niech wybierze między zaszczytami. Inaczej życie prędko zrobi z niego o połowę gorszego, niż był. Nie z jego winy. Zdublowane obowiązki przepiłują go na pół. A nie da się żyć z połową wójta czy burmistrza.

30

DEMOKRACJA NIE ROZWIJA SIĘ PRZEZ DZIEWORÓDZTWO

Gmina sama to dla samorządności za mało. Na wsi gmina to więcej niż jedna wieś. Zwykle zaś i miasteczko. Trzeba więc również - mniejszego samorządu. Pojedynczej wsi, miasteczka, dzielnicy lub osiedla.

Jak się to nazwie, wszystko jedno. Ważne, by samorząd zaczynał się od sąsiadów. Bez demokracji sąsiedzkiej nie będzie jej w gminie. Bez umiejętności wspólnego rozwiązywania problemów w sołectwie (gromadzie) czy osiedlu trudno o taką umiejętność w gminie. Demokracja nie rozwija się przez dzieworództwo.

WIELKIE MIASTO W WIELKIM MIEŚCIE

Wielkie miasto w ogóle nie jest już gminą - choć tworzy jakąś całość z własnymi wspólnymi sprawami i wspólną tożsamością. Ma za dużo mieszkańców na demokrację bezpośrednią. Wymaga demokracji przedstawicielskiej - porządnej reprezentacji udziałowców tego interesu, czyli mieszkańców. Inaczej nie da się nim rządzić.

Kosztowne biurokracje „samorządów” dzielnic o rozmiarach dużych miast, wielkich miast w wielkim mieście, dają poczucie władzy i finansowy lukier do zlizywania dla „swoich”. Mają tyle władzy, że aż nie starcza miejsca dla obywateli. Pamiętam, jak władze dzielnicowe Żoliborza i Ursynowa w Warszawie nie udostępniły obywatelom swych lokali na ich spotkania. Radnych Warszawa miała razem ponad ośmiuset, choć Nowemu Jorkowi starcza kilkudziesięciu; kosztowali razem co roku jeden most. Dziś mamy radnych trzy razy mniej, ale i tak trzykroć za dużo.

MAŁA DEMOKRACJA

Na ogólnomiejską demokrację przedstawicielską wielkiego miasta powinni składać się przedstawiciele „małych demokracji”, z demokracją bezpośrednią naszych „miasteczek” - prawdziwych samorządów, w których władza będzie blisko nas, w zasięgu ręki, w miarę możliwości wspólnie wykonywana.

Nasze miasteczko: tu, gdzie wszyscy się widują w tych samych sklepach i potykają się o te same dziury w tych samych chodnikach. Co ciekawe, dawne historyczne małe dzielnice wielkich miast właśnie takie były. Z natury topografii. A w takim miasteczku warto pomyśleć i o małych samorządach w skali osiedli bądź kwartałów zwartej zabudowy.

31

GMINY POTRAFIĄ

Praktyka paru wieków dowodzi, że nie ma takich zadań, którym nie mogłyby sprostać związki gmin - związki specjalne (celowe) lub zwykłe związki wyższego rzędu. Zamiast rozbudowanej administracji państwowej.

Dla administrowania danym liceum starczy umowa z nim i jedna szafa lub komputer na dokumenty w dyrekcji. Nadzór ze strony reprezentacji rodziców oraz co roku rewident (i tak musi przyjść). To samo ze szpitalem.

Wasz komitet nadzoru biurokracji powinien stale badać, jakie zadania wykonać można bez dodatkowych urzędników. Jak w amerykańskich gminach u Tocqueville’a. Pamiętajcie, że demokracja przedstawicielska, nawet najlepsza, nie stawia ograniczeń rozbudowie biurokracji, obsadzanej kolegami i znajomymi.

WSZYSTKO JUś BYŁO

Zeznania podatkowe składali sami obywatele od wieków. W dawnych wolnych miastach Niemiec zeznanie podatkowe (tzw. fasję) wystawiano na widok publiczny - by cały świat kupiecki dowiedział się, że dany płatnik zasługuje na kredyt. Ba, niejednokrotnie zawyżano fasję, żeby urobić sobie lepszą opinię...

Dawna Anglia nie miała centralnego systemu podatkowego. Podatki zbierały władze lokalne; odprowadzały do „góry”, ile było trzeba na utrzymanie władz państwa i realizację jego zadań. Klasyk naszej skarbowości, Leon Biliński, opisywał w swym „Systemie nauki skarbowej” (1876), jak w Anglii działają wybierane spośród obywateli, lokalne „komisje szacunkowe” i jak ten system próbowano naśladować w monarchii Franciszka Józefa.

SAMORZĄD SKARBOWY

Pisał Biliński: „w Austrii narzekają ostatnimi czasy na to, iż rząd gminy przeciąża zbytecznie m.in. poruczaniem wybierania podatków! Mnie się zdaje, że jeśli, jak u nas, gminy używają do tego zwyczajnych swych organów, to lepiej krajowi z tym przeciążeniem, niż by tysiące płatnych urzędników miało wybierać podatki”. I wnioskował:

„Dopiero gdy wybieranie podatku powierzy się gminom, można powiedzieć, iż usunęło się przynajmniej część tradycyjnej nienawiści podatnika do władzy skarbowej i że wrogie to wzajemne ich stanowisko zostało po części złagodzone z niewątpliwą korzyścią zarówno dla kraju, jak dla skarbu”.

Biliński widział przyszłość w „dalszym rozwoju samorządu skarbowego”. Skarbowość zna zaś i doświadczenie lokalnych stowarzyszeń skarbowych obywateli, które brały na siebie rozpisywanie i ściąganie podatków ze swego grona!

32

W Szwecji gmina wyznacza i pobiera na swój użytek podatki od pracy (od wynagrodzeń) i od działalności gospodarczej. Państwo szwedzkie – tylko podatki od kapitału.

POLICJANCI I GOSPODARZE

Zbierając podatki, gminy się wzmocnią, obywatele będą bliżej władzy, wzrosną wpływy z podatków, a państwo jako całość będzie funkcjonowało taniej.

Państwo natomiast w imieniu ogółu podatników musi pilnować, by gmina nie naruszała wspólnych interesów całego społeczeństwa. Żeby np. nie oszczędzała na szkołach, jeśli nie rozumie, co to oświata.

Rzeczą administracji państwowej powinien być nadzór i kontrola. Gospodarzem powinna być gmina i jej obywatele. To i prościej, i taniej.

ARMIA OBYWATELSKA

Fińską obronę terytorialną zaprojektował zawodowy wojskowy, marszałek Karol Gustaw Mannerheim - dzięki niej Finowie w początku słynnej „wojny zimowej” 1940 roku dali łupnia Armii Czerwonej. W nocnych ciemnościach, pośród śnieżnych zawiei, fińskie oddziały narciarzy, wytrenowanych w biegach na azymut, przebiegały dziesiątki kilometrów, by dopaść odległych obozów sowieckich, rozstawić ckm-y i masakrować zaskoczonego przeciwnika.

Każdy zdolny do noszenia broni Fin należał do swej lokalnej formacji wojskowej. Wybierała ona swych dowódców; armia (zawodowa) pilnowała tylko, żeby nie polityków ani postrzeleńców. Armia dbała o szkolenie wojskowe i wyposażenie w sprzęt; same oddziały dbały o sprawność fizyczną i wojskową członków obojga płci (więc i o urządzenia sportowe). Zdrowy, a leniwy łamaga wiedział, że tym szkodzi ojczyźnie. Za to nikt nie tracił roku czy dwóch na przymusową służbę garnizonową z poboru.

Nie dawano nikomu broni do domu: broń, nawet nienabita, raz na rok strzela sama. Jednakże Finlandia z swymi 5 milionami obywateli mogła w 24 godziny zmobilizować prawie milionową, gotową do boju armię z tysiącami snajperów i komandosów. Cały świat studiował jej doświadczenia.

Przydałyby się i nam.

33

4. ILE DEMOKRACJI, ILE BIUROKRACJI

JAK POWSTAŁO PRAWO PARKINSONA

Cyril Northcote Parkinson, historyk żeglugi, odkrył, że admiralicja brytyjska zatrudniała tym więcej ludzi, im mniejszą miała flotę. Stąd „prawo Parkinsona” mówi, że stan urzędniczy rozrasta się samoczynnie, niezależnie od zapotrzebowania na swe usługi.

Wydaje też coraz więcej przepisów: musi nimi usprawiedliwić swoje etaty. Co ciekawe, Anglia dopiero w roku 1929 odkryła, ile prawa produkuje aparat urzędniczy Zjednoczonego Królestwa.

Ale już XIX-wieczny liberał, ekonomista francuski, Paul Leroy-Beaulieu, pisał:

„Każde książątko chce mieć swoich paziów; paziami są dzisiaj całe zastępy urzędników różnych rang, wyspecjalizowanych we wszystkich rodzajach służby, jakie tylko wyobraźnia zwierzchników może wykoncypować, usprawiedliwiających swe istnienie i pobierane pensje swym urzędowaniem tudzież wydawanymi bez liku i bez miary przepisami”.

Także dziś o powadze stanowiska decyduje, ilu podwładnym wydać można polecenia...

BLADE CIENIE DAWNEJ POTĘGI

Dumna i wyniosła kasta dawnej biurokracji rządziła kontynentalną Europą XIX wieku. Nosiła specjalne, kolorowe mundury, kapelusze różnorakich krojów i wcale nie umowne mieczyki w szamerowanych pochwach. Reprezentowała PAŃSTWO (francuskie, niemieckie, austriackie, rosyjskie). Na zewnątrz - w dyplomacji, wewnątrz - wobec poddanych.

Przepisy chroniły członków tej kasty przed obrazą, zniewagą i oszczerstwem. Ich świadectwu przed sądami przysługiwała wyższa wiarygodność, publica fides – z definicji przeważało ono nad zeznaniem innego obywatela. Więcej: nie wymagało dowodów!

PO CO „SŁUśBA CYWILNA”

Po Napoleonie Europa kontynentalna dziedziczy znakomite kodeksy cywilny i handlowy, dzieło jego prawników, Cambaceresa i kolegów. Ale też i pogląd, że aparat

34

urzędniczy należy formować niby karną armię wewnętrzną, nie przejmując się jego skłonnością do rutyny i formalizmu.

„Bóg wojny” przegrał pod Waterloo. W konkurencji struktur państwowych wygrał. Francja pozostanie na dalsze dwa stulecia przysłowiową ojczyzną biurokracji. Nieuleczalnej. Uczyć się „służby cywilnej” od Francji to uczyć się choroby.

Anglia „służbę cywilną”, złożoną z kwalifikowanych, dobieranych egzaminami urzędników, wymyśliła dla obrony państwa - uwaga! - przed nominacjami wedle widzimisię polityków.

Wyłącznie dla administracji centralnej!

SKAZA INTELEKTUALNA

Wielki Hans Kelsen, twórca „czystej teorii prawa”, uczył moich wspaniałych nauczycieli prawa. Bardzo go ceniłem. Straciłem doń sympatię, kiedy w drugim wydaniu jego dziełka „O istocie i wartości demokracji” przeczytałem, że „biurokratyzacja potęguje się równolegle ze wzrostem zadań administracyjnych państwa, tj. jego funkcji wykonawczych. Niesłusznie upatrywałoby się w tym po prostu osłabienie demokracji.(...) Biurokratyzacja oznacza raczej pod pewnymi warunkami utrzymanie demokracji” (tłum. F. Turynowa, 1936).

W Europie kontynentalnej biurokracja nie polega na samej patologii struktur. To groźna skaza na mózgach. Szczególną uwagę powinna jej poświęcić ta część Europy, która dominuje dziś w Unii Europejskiej.

NA JAKIM POZIOMIE KOŃCZY SIĘ SAMORZĄD

Kończy się tam, gdzie obywatele nie mogą widywać się ze sobą na co dzień. Dlatego powyżej społeczności lokalnej możliwa jest tylko demokracja przedstawicielska.

Można ją nazywać samorządem. Ale tylko - nazywać. Bo na tej zasadzie samorządem jest ustrój parlamentarny.

ILE DEMOKRACJI, ILE BIUROKRACJI

Demokracja przedstawicielska nie jest gorszą demokracją. Bez niej ponad gminą rozwijałaby się tylko narośl biurokracji.

Wedle wiedzy o organizacji trzeba struktury wszelkich władz dla ochrony przed biurokratyzacją maksymalnie spłaszczać, likwidując szczeble pośrednie. Największy światowy autorytet zarządzania, Peter Drucker, zwracał zawsze uwagę, że Kościołowi katolickiemu wystarczają do sprawnego działania w skali globu trzy tylko szczeble władzy - papież, biskup i proboszcz.

A i to cudowny papież Jan XXIII na pytanie, ile osób pracuje w Watykanie, odpowiedział:

35

- Myślę, że jakaś połowa...

DEMOKRACJA POZOROWANA

Kiedy ktoś powyżej gminy instaluje dodatkowe instancje administracyjne, z reguły nie chodzi mu wcale o demokrację, lecz o posady i tytuły. Tak u nas, jak w zamożnych, więc rozrzutnych demokracjach Republiki Federalnej Niemiec i Francji. My jednak nie jesteśmy aż tak bogaci, by leczyć bezrobocie biurokracją.

ŚRODKI SAMOOBRONY

W roku 1903 polski autor, Józef Olszewski, opisywał w książce pt. „Biurokracya”, w specjalnym podrozdzialiku - „Jak się broniła Anglia przed biurokracyą”.

„Naczelnej głowie państwa, czy to jednostce, czy naczelnej korporacji prawnej, pozostaje tylko ogólne kierownictwo spraw wspólnych wszystkim pojedynczym kategoriom związków społecznych (...). Rządy państwa działają z dołu ku górze (...). Kierownicy oddziałów ministerialnych nie zajmują się szczegółami i drobnostkami, jak w innych państwach, lecz pozostawiają je organom, czynnikom i władzom samorządnym, które od nich nie są zależne, bo zasadą administracji angielskiej jest poruczać wszystko to samodzielnej inicjatywie i działalności ludu, na co tylko znajdą się odpowiednie siły i środki w samej ludności”.

Zapamiętajmy te ideały.

LICZYĆ ETATY I KOSZTY

W Anglii hrabstwa (odpowiednik naszych powiatów) są związkami komunalnymi wyższego rzędu. Żadnych dodatkowych, kosztownych wyborów - i żadnych dalszych, pośrednich instancji z grządkami dla wolnej, niezależnej, samorządnej biurokracji.

Powiat winien być związkiem gmin, tanim i prostego ustroju. Dlatego pilnujcie, żeby nawet dziś zrobić go takim w praktyce - poprzez wybory. I powołajcie swój społeczny komitet nadzoru biurokracji. Niech zacznie od spisania etatów i kosztów wyjściowych władzy powiatu - by po roku sprawdzić, ile przyrosło.

Tzw. regiony, czyli nowe, „wielkie” województwa mogą być - na podobnej zasadzie - związkami „małych” województw. I tak dla obsługi obywateli pozostały na miejscu wszystkie dotychczasowe agendy. Regiony przydają się jedynie w planowaniu przestrzennym. W administracji nie. Przedrozbiorowa Wielkopolska składała się z czterech województw.

36

ZŁOŚLIWE PRAWDY O DEMOKRACJI PRZEDSTAWICIELSKIEJ

Demokracja przedstawicielska nie ma wmontowanych żadnych ograniczeń przeciw rozbudowywaniu biurokracji własnymi znajomymi. Ta złośliwie brzmiąca prawda nie dociera do naszych wybrańców nigdzie w Europie - poza Anglią z jej korpusem służby cywilnej. Może dotrze do nas.

Demokracja przedstawicielska ze swoim aparatem urzędniczym podatniejsza jest na różnorakie choroby. Przede wszystkim - władza łatwo zapomina o tych, którzy ją wybrali (aż do następnych wyborów). Pozostaje w bieżącym kontakcie z pewną grupą obywateli, którzy zawsze jej kadzą - czyli ze swoją biurokracją. I zawsze im dalej od oczu wyborców, tym mniej bieżącej kontroli i tym łatwiej o kliki, mafie, kacyków, korupcję, nepotyzm, kumoterstwo, bałagan, nadużycia, lenistwo, nieodpowiedzialność. W trybie samorzutnym, na bieżąco. Okazja nie musi rodzić złodzieja. Rodzi, bo może.

Okazje rodzi nadmiar ludzi - im ich więcej, tym więcej okazji. Zarówno w organie przedstawicielskim, jak w aparacie urzędniczym.

DZIEWORÓDZTWO MĘSKIE

Biurokracja rozmnaża się przez dzieworództwo (głównie - męskie). Wedle moich obserwacji - z pieniędzy do wydania na nią. Żywimy w samej stolicy dziesiątki tysięcy etatów ponad stan. Każdy kosztem średnio ponad 200 tys. zł rocznie.

ILE TEGO

W końcu tzw. „socjalizmu” centralna administracja państwowa plus centralne aparaty PZPR, ZSL, SD i PAX, no i ZUS, do tego niezliczone zjednoczenia oraz centralne zarządy rozmaitych spółdzielczości i organizacji, wszystko na koszt społeczeństwa, to było razem - dwieście kilkadziesiąt tysięcy, głównie w Warszawie.

Rząd Mazowieckiego zostawił z tego ok. 43 tysięcy. W administracji centralnej. Ale do 1993 r. było już ponad 80 tysięcy ludzi. W latach 1993-97 koalicja SLD-PSL wyrzucała „cudzych”, a dołożyła dalsze kilkadziesiąt tysięcy (z rocznika statystycznego zniknęły dane o tym). Potem co najmniej kilkanaście tysięcy - koalicja AWS z Unią Wolności. Doliczmy ZUS i całą biurokrację węglową, też parę tysięcy ludzi. Następcy dokładali też.

Cała administracja centralna w Polsce nie musi liczyć więcej niż kilkanaście tysięcy ludzi. Prezydent Mościcki miał kancelarii cywilnej czterdzieści osób i wojskowej dwadzieścia, nie kilkaset, a prezydent o ileż więcej mógł - wydawał rozporządzenia z mocą ustawy.

37

JAK REDUKOWAĆ

W roku 1956 udało się przekonać skąpego Gomułkę, że centralny aparat władzy za dużo kosztuje. Zgodził się na jego redukcję. Pion Narodowego Banku Polskiego pod władzą przyszłego prof. Witolda Kieżuna dawał zwalnianym długoterminowe, nisko oprocentowane kredyty na własną przedsiębiorczość – w wysokości dwóch, trzech lat uposażeń. Kosztowało to znacznie mniej niż suma płac i kosztów utrzymania stanowisk przez te lata. Z tych kredytów powstało wiele gospodarstw warzywniczych wokół Warszawy, interesów tzw. „badylarzy”. I wszyscy byli zadowoleni. Choć nikt się nie chwalił.

CHOROBY SAMORZĄDU

Choroby samorządu rodzi nieczynność i obojętność obywateli. Samorząd mogą one znieprawić aż do zupełnej gangreny. Same ideały nie impregnują. Potem lokalnego tyrana czy dyktatora bardzo trudno zwalczyć. Lepiej uświadomić to sobie wcześniej.

O chorych społecznościach robi się znakomite filmy - jak słynny „W samo południe” z Gary Cooperem. Być może warto nakręcić kilka takich filmów u nas. Albo sprowadzić z krajów, gdzie już wiedzą, jak to smakuje.

KIEDY URZĘDNICY ZAJMĄ SIĘ OBYWATELEM

Tam, gdzie żywy ruch społeczny wypełnia wszelkie swoje instytucjonalne formy, biurokracja się jakoś nie lęgnie. Pleni się, gdy zostawia się jej miejsce. Dziwne może. Ale sprawdzone - całym doświadczeniem demokracji.

Jeden z moich przyjaciół wolałby taką organizację życia publicznego, w której zajmą się wszystkim dobrze opłaceni, etatowi, sprawni urzędnicy. Ale: jeśli obywatel przestanie się nimi zajmować, oni się nim zajmą. Mieliby mu pozwolić na spokojne uprawianie własnego ogródka, ale będzie musiał w końcu prosić ich, by mu pozwolili zająć się nawet tym swoim ogródkiem. A oni mu, być może, pozwolą. Albo i nie.

Jak to już było.

PIES OGRODNIKA

Biurokrata nie byłby tak groźny, gdyby tylko nie robił, co powinien, lub robił źle i w tempie ślimaka. Niestety, rasowy biurokrata pilnuje, by nikt niczego za niego nie zrobił (sam nie zrobi i drugiemu nie da). Bo może się okazać, że dało się zrobić, i wtedy zawsze grozi pytanie, dlaczegóż on sam tego nie zrobił.

Za czasów minionego reżimu mój nieżyjący już przyjaciel, Andrzej Hausbrandt, tak tłumaczył, dlaczego tyle represji spadało na tych, którzy chcieli coś zrobić bez władzy:

38

„Najgorsi są konstruktywiści; opozycja zaświadcza o naszym istnieniu, konstruktywiści dowodzą, że nas nie ma”.

POŁOWICZNA, OPORTUNISTYCZNA RECEPTA NA BIUROKRATĘ

Czasem biurokrata jest nim z przeświadczenia, że czegoś nie da się zrobić. Bądź ze strachu lub nieśmiałości. W takiej sytuacji, jeśli zetknie się z ludźmi chętnymi, być może odkryje szansę kariery w pomocy tym, którzy z nim zrobią wszystko, czego on sam nie potrafił. Widziałem takich.

Oczywiście, dobrze jest uświadomić mu delikatnie, że nie przyrósł do fotela. Choć na oczyszczenie tego fotela z reguły trzeba więcej czasu. Nie mówiąc już o energii i nerwach.

Likwidacją takiego zbędnego etatu zajmijcie się później.

WCALE NIE JEST ŁATWO OBALIĆ LOKALNEGO TYRANA

Zwalczyć lokalnego tyrana lub lokalną klikę wcale nie jest łatwiej, niż obalić tyranów czy klikę, rządzącą państwem. W skali kraju zawiązuje się konspiracja, zdobywa coraz więcej zwolenników, wymyka się najlepszej bezpiece i prędzej czy później bierze górę, nawet po latach. Idea demokracji lokalnej jest młoda i na pół nieznana, a w skali społeczności lokalnej trudno czekać latami; co najwyżej opuszcza się ją, wyjeżdża, co lokalnemu tyranowi czy klice ułatwia tylko panowanie.

CZYM GROŹNY JEST LOKALNY TYRAN LUB KLIKA

Lokalny tyran wszystkim rządzi - miejscową policją, która w jego obecności traci język w gębie, lokalnymi władzami, których skład zwykle sam ustala, no i swoimi ochroniarzami, bezkarnymi, co oglądaliśmy, nawet w stosunku do dziennikarzy telewizji publicznej.

Tak samo - lokalna sitwa, ze swymi powiązaniami, jawnymi i niejawnymi, siecią znajomości, interesów i wzajemnych usług; zwykle żyje ona dobrze i z miejscowymi przestępcami, i z sądem,

który w razie potrzeby skarze nieostrożnego dziennikarza w niejawnym postępowaniu. Dobrze, jeśli tacy sędziowie czy prokuratorzy nie balują z gangsterami.

NA KOGO NIE MOśNA LICZYĆ

Nie można liczyć na stałą uwagę centralnych mediów, a nawet regionalnych; jeśli już jakiś ich dziennikarz przyjedzie, to miejscowi bojownicy po jego wyjeździe zostaną sami wobec przeciwnika, nieznającego na ogół skrupułów.

39

Innymi słowy, zaprowadzić demokrację lokalną wcale nie jest łatwo. Zwłaszcza, jeśli spora część mieszkańców może mieć ją w pięcie i ogranicza się do pokątnego narzekania. Do narzekania, co zrozumiałe, na wszystkich innych poza sobą samymi.

PARĘ SŁÓW STAREGO PRAKTYKA

Oczywiście, gdyby we władzach Waszej gminy, miasteczka czy powiatu było kilku ludzi, zdolnych bez lęku mówić głośno prawdę, pobudzić wyobraźnię współobywateli na tyle, by razem odsunąć od władzy oczajduszów, łobuzów i miglanców, wybrać innych posłów, senatorów czy radnych, sytuacja byłaby prosta. Ale gdyby tacy byli, już by się pewnie odezwali. Problemem jest z reguły, że tych odważnych nie ma, bo albo dali się kupić, albo wyjechali, albo w nic już nie wierzą.

Zaczynać trzeba jak w skali kraju. Od kilku ufających sobie wzajem osób, nieskłonnych do gadulstwa. Za to z dostępem do Internetu.

Potem - dobierać dalszych zwolenników. Uważnie. Spotykać się jak najrzadziej, w możliwie małych grupach, a zadania uzgadniać – jak bawiąc się w głuchy telefon. Żadnych telefonów, nawet przez komórkę; policja w swej uprzejmości wobec tyrana czy kliki może podsłuchiwać - bo ktoś z Was już wcześniej wygadał się, że mu się coś tu nie podoba. I niczego na razie przez Internet. Nawet, jeśli wystąpi Kubuś Puchatek i jego przyjaciele, zagrożeni szybko rozszyfrują, kim jest Kłapouchy, a kim Sowa Przemądrzała.

NAJGROŹNIEJSZA JEST PRAWDA

Zbierać informacje. O faktach i o powiązaniach. Informacje - prawdziwe. Nigdy, przenigdy!, fałszywe. Błąd, kłamstwo bądź brednia, nawet z największym zapałem przekazana, psuje cały efekt. Odbiera całemu programowi skuteczność.

I pamiętajcie: jak najmniej słusznych przymiotników. Zdradzają Waszą słuszną odrazę, ale nie pozwalają uwierzyć w słuszność prawd najoczywistszych.

JAK DOTRZEĆ DO WASZYCH WSPÓŁOBYWATELI

Teraz to, co najważniejsze: rozpowszechnianie prawdy. Niech ktoś spoza Waszej społeczności - z daleka, by trudno go było dosięgnąć - otworzy stronę w Internecie z tymi tekstami…

Kiedyś ruch podziemny „Solidarności” korzystał z mikronadajników, które produkował mój przyjaciel, znakomity fizyk, Andrzej Cielecki. Umieszczone w nieoczekiwanych miejscach, transmitowały wiadomości prawdziwe. Dziś takie mikronadajniki kosztowałyby zbyt wiele, zaś głos da się rozpoznać.

Prawda musi być tańsza. Musi być za to wszędzie, gdzie się tylko da. W małych porcjach, ale dużo. Co najmniej raz na pół miesiąca komunikaty (gazetki, informatory, Internet itp.). Z prawdą o tym, co robi tyran lub jak działa klika.

40

Anonimowe teksty, drukowane poza obrębem Waszej społeczności, można z innej miejscowości - za pośrednictwem znajomych! - rozsyłać pocztą. Samemu zaś pojedyncze wydruki (nigdy żadnych pakietów ani stosików, które łatwo zgarnąć za jednym zamachem) zostawiać niewidocznie w widocznych, publicznych miejscach.

SOJUSZNICY

Pozyskajcie kogoś przyzwoitego w jakiejś gazecie regionalnej czy innym medium o takim zasięgu (najlepiej w rozgłośni radiowej). Jeśli będą dzwonić do niego bądź pisać jacyś inni ludzie z Waszej społeczności, z informacjami bądź tylko ze słowami poparcia, zorientujecie się, czy Wasza społeczność budzi się do demokracji.

Nie ma takich twardzieli pomiędzy tyranami ani klikami, którzy by nie zrozumieli, że nie da się długo tak dalej. Stracą nieco wigoru nawet skorumpowani sędziowie, którzy wydają się sobie nietykalni. Oczywiście, podejmą różne akcje zapobiegawcze, włącznie z fałszywkami, ale na to macie broń prawdy. Z szybką reakcją na fałszywki.

Może długo potrwać, nim Wasza społeczność postawi swoje pierwsze kroki na drodze ku demokracji. Ale same przepisy demokracji nie gwarantują.

UDERZENIE WE WŁAŚCIWYM MOMENCIE

Właściwym momentem są - przede wszystkim - wybory. Trzeba rozpropagować sprawdzanie list wyborczych. I uważać, kto wejdzie do komisji wyborczych, żeby nie doszło do „cudów na urną”, zawsze - jednak! - możliwych w społeczności lokalnej. Trzeba włożyć cały wysiłek w to, by zapewnić kontrolę tajności wyborów. Żeby wyborcom chciało się iść za kotarę.

Kartka wyborcza jest najskuteczniejszą bronią w demokracji. Nawet w demokracji wykoślawionej przez lokalnych tyranów i kliki. Bez autentycznej tajności głosowania 4 czerwca 1989 r. nie padłby w Polsce miniony reżim.

POLICJA - WASZA CZY ICH

Jeśli Wasza policja jest na pasku dyktatora lub kliki, informacje o jej zachowaniach lub zaniechaniach dotrą do jej władz zwierzchnich. Wprawdzie z Komendy Głównej usunięto kiedyś nawet Adama Rapackiego, twórcę Centralnego Biura Śledczego, by nowy rząd mógł poznać tajemnice prowadzonych śledztw, ale jeśli macie przyzwoitych policjantów u siebie, pamiętajcie, że najskuteczniej działa policja, którą wspierają sami obywatele. Stójcie za nimi, gdyby ktoś chciał ich przestraszyć.

Gdyby zdarzył się w waszej okolicy prokurator czy sędzia, któremu zależy na przyzwoitej Polsce, a nie na samej posadzie i korzystnych stosunkach, trzymajcie z nim także. To inny skarb demokracji. Wasz skarb. 80 procent sędziów to ludzie przyzwoici. Na złą opinię sądownictwa pracuje trochę z tej reszty.

41

BÓG JEST (BYWA) GOŚCINNY

Cały program reedukacji tyranów i klik (lub ich obalenia) inaczej można układać, jeśli macie w waszej społeczności choć jednego dzielnego, niepodległego proboszcza (byle nie czuł się pierwszym sekretarzem partii nowej politycznej słuszności). Może on zaprosić do siebie najmądrzejszych spośród przyzwoitych ludzi waszej społeczności, żeby z nimi porozmawiać - na razie dyskretnie - o tym, co zrobić. A potem - zróbcie to, co wspólnie ustaliliście. Odważnie, ale ze zdrowym rozsądkiem. Z ryzykiem na miarę potrzeb. Nie obrażając nikogo ponad konieczność. Bo może komuś zaświta, że przyzwoitość popłaca, i opowie się za nią.

Nie znaczy to, że bez udziału proboszcza mielibyście mniej zważać na zdrowy rozsądek. Pamiętajcie: rozsądek to korona konspiracji.

ELEKTRONIKA I PRZEZROCZYSTOŚĆ WŁADZY

Jeżeli już macie komputery, zapewnijcie sobie koniecznie dostęp do Internetu. Trzeba wymusić publikację wszelkich protokołów z posiedzeń władz Waszej gminy (tym bardziej - powiatowych). Media elektroniczne to sposób na przezroczystość władzy.

W studio własnej telewizji kablowej można od czasu do czasu porozmawiać o sprawach Waszej gminy. W Bartoszycach jeszcze w początku lat 90-tych telewizja kablowa transmitowała na bieżąco sesje rady gminy. Wy przez elektroniczne okienka pilnujcie zwłaszcza - władz powiatu. Bo wedle niektórych fantastów biurokracji powiat miał zastąpić gminę.

Jedna rada: właścicielami sieci kablowej nie powinni być żadni cwaniacy z zewnątrz ani władze samorządu. Władza, żeby własna i najlepsza, zrobi z tej telewizji propagandę swoich zasług. Jak politycy próbują to robić z telewizją publiczną.

PO CO

To pytanie warto sobie zadać na samym początku: po co wam demokracja. Bo może tylko po to, byście to wy zostali miejscową kliką?

Mądrych ludzi Waszej społeczności (zwłaszcza fachowców) warto z góry poprosić, by zastanowili się, co warto i jak zrobić, kiedy już będzie można. Żebyście nie wyszli z całej kampanii jak nasze partie polityczne - zawsze gotowe do objęcia władzy, tylko nie zawsze wiadomo, po co. Ogłaszają, z kim nie chcą i kogo nie lubią. Za to wyborcy nie dowiadują się, co trzeba z czym zrobić, a po wyborach one same i przez dwa lata nie starają się tego dowiedzieć. Aż demokracja w ich rękach zamienia się w karykaturę i ratują państwo jak w roku 2007 przedterminowe wybory.

42

5. NAJPIERW GAZETA, czyli

NAJKRÓTSZY PORADNIK REDAGOWANIA GAZET LOKALNYCH

(RADIA LUB KABLÓWKI)

DLACZEGO GAZETA...

Feudalizm posługiwał się heroldem - poprzedził on nasze masowe środki przekazu, spełniając marzenie polityków (tylko w jedną stronę).

Nowożytna cywilizacja wynalazła gazety. Ten wynalazek sprawdza się zawsze, ilekroć ktoś zechce zrobić z niego użytek inny niż mocodawcy dawnych heroldów.

Dobra gazeta lokalna, drukowana lub internetowa (lokalne radio lub własna telewizja kablowa) to coś innego niż kilkuset heroldów biegających po miasteczku. Dysponuje tajemniczą, magiczną siłą przetwarzania zbiorowiska ludzi w społeczność.

KAśDY CZYTA I SŁUCHA NAJPIERW SIEBIE

Jest coś dziwnego w tym, że kilka czy kilkanaście uczciwych osób zamienia się naraz w powierników opinii publicznej i wszyscy to akceptują, głosując na nich kupnem gazety, włączeniem odbiornika lub wywołaniem na ekran monitora. Tajemnica tego fenomenu jest prosta: dobra gazeta (dobre lokalne radio lub kablówka) przekazuje także opinie czytelników. Lub słuchaczy i widzów. A na ogół najpierw czyta się i słucha samego siebie.

Kiedy bogaty koncern wykupuje gazetę lokalną, niszczy jej tożsamość i wiarygodność. Prawo u nas nie chroni jeszcze drobnych przedsiębiorców przed wielkimi i trzeba w tej kwestii zaczynać od początku.

ZARAZ PO SZERYFIE

W dawnych westernach zawsze występował rzutki redaktor lokalnej gazety z Dodge City czy Yuma, który ją sam pisał, redagował, składał, drukował i sprzedawał, odstrzeliwując się w razie potrzeby rewolwerowcom.

43

Na Dzikim Zachodzie każda nowa społeczność zaczynała od wybrania szeryfa. Po nim zjawiali się pastor, który budował kościół, i dziennikarz z maszyną drukarską. Ich bronią było słowo.

W arcyśmiesznym opowiadaniu Marka Twaina „Jak redagowałem gazetę rolniczą” jej czytelnicy wypowiadali się głównie przy pomocy broni palnej. U nas nikomu nie grozi lincz, oskalpowanie ani parę kul w brzuchu. Ale wydawać gazetę, która nikogo nie zainteresuje, to jak strzelać z rewolweru bez naboi. Skalpu się nie straci, ale po co skalp na takiej głowie?

NAJWIĘKSZA FRAJDA

Żadna gazeta ogólnokrajowa, regionalna czy wojewódzka nie daje takiej frajdy, jaką daje gazeta lokalna (drukowana lub internetowa), radio lokalne lub kablówka - stałego, bezpośredniego kontaktu z odbiorcami.

Redaktor „wielkiej” gazety wychodzi na ulicę i nikt go nie rozpozna. On też nikogo nie zna. Redaktor gazety lokalnej zna swoich czytelników, zanim wyjdzie na ulicę. I oni go znają jak kogoś z kręgu najbliższych.

Takim był „Chris o poranku” w „Przystanku Alaska”.

MOśE TYLKO TEN, KTO CHCE

Podstawowa zasada: redagować powinni ludzie, którzy naprawdę chcą to robić. Jeśli takich nie ma, zrezygnujcie z wydawania gazety (drukowanej lub internetowej), z radiostacji czy stacji telewizyjnej.

Facet wyznaczony przez władzę czy organizację, zakontraktowany specjalnym etatem lub też poświęcający się dla dobra ogółu, jest jak reprezentant nieobecnego małżonka w ceremonii ślubu per procura. Powie „tak”, wręczy kwiaty i wysłucha pouczeń urzędnika stanu cywilnego, ale to cała przyjemność, jaką może sprawić pannie młodej.

CZEGO OCZEKIWAĆ OD WYDAWCY

Jeśli organ finansujący (właściciel, wydawca) wprowadzi do redakcji swoich przedstawicieli, takie akuszerki mogą ukręcić łepek najodporniejszemu niemowlęciu; na wszelki wypadek - żeby nic nie naruszyło powagi czy interesów danej instytucji, organizacji lub władzy.

Najlepsze rozwiązanie: rada (programowa, nadzorcza, jak zwał, tak zwał), niech spotyka się raz na pół roku, by ocenić gazetę (radiostację, stację telewizji kablowej) - ustaliwszy zasady, których będzie przestrzegać, i cele do realizacji.

Rada może odwołać naczelnego, a nawet zamknąć gazetę (radiostację, stację telewizji kablowej). Ale przez pół roku między jej spotkaniami kieruje redakcją naczelny. Tylko

44

on. Inaczej rada zamieni się w ogrodników, którzy w swej niecierpliwości rezultatu wyciągają kwiatki z grządki, by sprawdzić, jak głęboko zapuściły korzenie.

WYDAWCA JAKO MORGAN

Nie ma po co wydawać gazety (drukowanej lub internetowej), robić radia, ani telewizji kablowej, której się nie wierzy. Powinien to rozumieć ten, kto finansuje taki interes: straci pieniądze, a wszyscy się śmieją.

Przed laty obserwowałem tzw. gazety zakładowe (było ich setki). Takie same gazety wydają dziś często lokalne władze samorządów. Dla sędziwego już Johna Pierponta Morgana redagowano gazetę, która zawierała wyłącznie wiadomości, mogące mu zrobić przyjemność.

W przypadku Morgana oszczędzano przynajmniej na papierze. Wystarczał jeden egzemplarz.

OD CZEGO ZACZĄĆ

Od poszukiwania czytelników, słuchaczy lub widzów. Są niedaleko. Trzeba dowiedzieć się, kim są, co czytają, co lubią czytać i oglądać, czym się interesują, co ich boli, a co ich drażni. Także - ilu ich może być i gdzie, w jakim są wieku, jakiej płci i zawodów.

Wiedząc to, można uniknąć strzelania poza cel - ze smętną refleksją po każdym pudle, typową dla pracowitych niedorajdów: „tyle dla nich robimy, a oni tego nie potrafią docenić”.

Cel nie biega za kulą, która ma go trafić (jeśli nie liczyć samobójców).

WSTĘPNE KRYTERIA

Nie po to wydaje się gazetę lokalną, żeby mieli gdzie publikować tacy, których nie chcą drukować gazety ogólnokrajowe czy wojewódzkie. Gazeta lokalna (radio, telewizja lokalna) działa dlatego, że są jacyś ludzie, którzy chcą ją czytać (słuchać, oglądać). Stąd zawsze to samo pytanie - czy jest choć kilku chociaż ludzi, których dany tekst zainteresuje i nie znudzi po paru wierszach.

To samo z programami radia czy stacji telewizyjnej. Żeby uniknąć pretensji ze strony owego jąkały, którego radio nie zatrudniło podobno z braku urody.

O CZYM PISAĆ (LUB MÓWIĆ)

Przede wszystkim o tym, o czym nikt inny poza Wami nie napisze i nie powie. Nikt nie wie tyle, co Wy, o sprawach, ludziach, kłopotach, radościach i sensacjach Waszej dzielnicy, miasteczka

45

lub sąsiadujących gmin, i nikt nie napisze więcej niż Wy. Nie zmarnujcie tej naturalnej przewagi.

KIEDY KOWALSKI UGRYZŁ PSA

Dawniej zasadę informacji streszczano znanym porzekadłem: „zwykła wiadomość to gdy pies ugryzł Kowalskiego; ale sensacja to wiadomość, że Kowalski ugryzł psa”.

Nie ma nic ciekawego w wiadomości o posiedzeniu, zebraniu, uroczystości, kiedy wszyscy z góry wiedzą, co tam zostanie powiedziane. Ale jeśli ktoś powie coś ważnego, ciekawego, niebanalnego, obchodzącego Waszych Czytelników, to będzie znaczyło, że ktoś ugryzł psa. Byle nie przegapić takiego wydarzenia - jeśli już do niego dojdzie. Zamiast udzielać czasu lub miejsca gadulstwu politykierów jak w naszych telewizjach.

JAK PISAĆ

Weźcie jakiś oficjalny biuletyn lub referat naukowy. Lepiej uczyć się na cudzych błędach, nim popełni się własne. Własne przezwyciężyć najtrudniej, bo do niczego się tak nie przywiązujemy, jak do nich. Cudze błędy wprawdzie podobno nie uczą, ale przynajmniej śmieszą.

W pisarstwie „oficjalnym” na jedno orzeczenie w zdaniu przypada bardzo dużo słów (kiedy człowiek dobrnie do końca zdania, musi wrócić do początku). Zawsze mniej więcej tyle samo słów, mniej więcej ta sama długość zdań – jednostajny rytm usypia czytelnika (może właśnie o to chodzi?). Mało czasowników; są nie dość poważne, określają na ogół czynności ludzkie, a przecież tekst oficjalny nie zajmuje się czynnościami, lecz urzędowaniem. Jeśli już nawet używa się czasowników, to w stronie biernej – kiedy rodzi się nauka albo kiedy ktoś urzęduje, byłoby niepoważne, gdyby ktoś coś zrobił. Coś jest robione przez kogoś; nie „minister zepsuł powietrze”, lecz „powietrze zostało zepsute przez ministra”.

PORADNIK

Dla młodych współpracowników portalu – gazety internetowej – „Studio Opinii” opracowałem taki 20-punktowy krótki poradnik dziennikarski:

1. Nie za dużo wyrazów w jednym zdaniu. Żeby czytelnik nie usnął, nim dojedzie do kropki.

2. Nie za dużo wyrazów na jedno orzeczenie. Czytelnik nie ma czasu doszukiwać się treści wśród nadmiaru słów.

3. Czasowniki w formie czynnej. Polszczyzna je lubi - nadają tempo. Nie „powietrze zostało zepsute przez ministra”. „Minister zepsuł powietrze”.

4. Przymiotniki i przysłówki tylko niezbędne (czytelnik sam sobie dośpiewa ewentualne pochwały). Budzą podejrzliwość, bo zwykle kryją brak informacji.

46

5. Jak najmniej rzeczowników odsłownych. Końcówki „-enie, -anie, -szczenie, -szczanie” tylko wtedy, gdy naprawdę nie można użyć czasownika w formie czynnej. „Kochanie” traci na uroku, jeśli obok ma inne „-ania”.

6. „Który, która, które” jak najrzadziej. Nie częściej, niż raz na pięć zdań. Tak samo z „że” i „bo, bowiem”. Patrz zasada nr 1. Z reguły wymagają zastanowienia, o co autorowi chodziło.

7. Podobnie z imiesłowami przymiotnikowymi (-ący, -ąca, -ące) i przysłówkowymi (nieodmiennymi, -ąc). Nie przesadzając. Tyle, ile naprawdę trzeba.

8. Nie mnóż dopełniaczy. „Ogon psa” wystarczy. „Ogon psa pana kierownika” pomyli się z ogonem pana kierownika. Starzy Angelic mówili: “The second of is to be off”.

9. Strzeż się języka dokumentów urzędowych. Niech zdania różnią się długością. Żeby nie było „ta,ta,ta,ta”, „ta,ta,ta,ta”, „ta,ta,ta,ta”. Już po czwartym czytelnik (słuchacz) może usnąć.

10. Staraj się w miarę możliwości nie zaczynać kolejnego wyrazu tym samym dźwiękiem, którym kończy się poprzedni wyraz. Zamiast „kochanie, nie gadaj głupstw”, lepiej „nie gadaj głupstw, kochanie”. Jeśli już gada…

11. Zasadą Hitchcocka było zaczynać od trzęsienia ziemi, a potem napięcie w jego filmach miało rosnąć. Twoje pierwsze parę zdań musi tylko tak zaciekawić czytelnika, by czytał dalej. Na końcu to, co najmniej ważne. Dobry tekst przy braku miejsca skraca się od tyłu.

12. Amerykanie zalecają „tell your story”, opowiedz swoją historyjkę. To u nas akurat można ująć jednym wyrazem: opowiadaj.

13. Opowiedziawszy, sprawdź, czy nie dałoby się krócej. Skreśl, co się da, wedle pierwszych zasad. I sprawdź, czy nie powtarzasz tych samych informacji, tych samych figur stylistycznych, tych samych słów.

14. Przyjrzyj się konstrukcji tekstu (audycji, filmu). Bo może zacząć innym akapitem (innym fragmentem nagrania, innym obrazem). Lub coś przenieść do przodu. Bądź przestawić. Nie przywiązuj się do „raz napisanego”, przeczytaj czyimś innym okiem. Sam. Zanim dasz do czytania komuś z najbliższych, kto w trosce o ciebie udowodni ci, że jesteś idiotą.

15. Czytaj opowiadania Hemingwaya. Zaczynał od dziennikarstwa. Unikał słów zbędnych. Ale pamiętaj, że literatura opowiada także milczeniem. Inaczej – dziennikarze. Dziennikarz może oszczędzać słów, ale nie może liczyć na domyślność.

16. Zaczynaj od reportażu. Miejskiego, krajowego, sądowego, kryminalnego. By wprawić się w opowiadaniu. Publicystyka jest psem, na którego nie należy schodzić w początkach zawodu (usłyszałem to w pierwszych dniach swojego dziennikarstwa).

17. Stracić dobre imię łatwo, odzyskać – znacznie trudniej. Pisz więc prawdę. Możesz się mylić, ale niech cię nikt nie może nawet posądzić, że się podlizujesz. Pilnuj się, żeby nie było z góry wiadomo, co powiesz lub napiszesz jako rzecznik którejś partii politycznej lub czyichś interesów. Kiedy już dorobisz się nazwiska z prawem do poglądów, nie zmarnuj go na poglądy głupie. Publiczność je zapamięta na całe lata.

47

18. To dziennikarze czynią ludzi wybitnych sławnymi. Wybitnymi ludźmi są nie tylko politycy i piosenkarze. Także, a raczej - przede wszystkim uczeni, pisarze, artyści, różni fachowcy. To ich osiągnięcia zmieniają nasz świat.

19. Ten, kto osiągnął jakiś sukces, nie wygrał go na loterii. Opowiedz o jego drodze do sukcesu – to zawsze ciekawe. Pokonał jakieś przeszkody. Poradził sobie z jakimiś porażkami. Udało mu się dzięki pomysłom lub wytrwałości. Jedni mu sprzyjali, inni robili wszystko, by mu się nie powiodło. Nie reklamuj tych ostatnich.

20. Twój sukces zależy od Ciebie. Nie od adiustacji. Chyba, że Twojej własnej.

TO ONI MUSZĄ SIEBIE ZNALEŹĆ (W GAZECIE LUB RADIU)

Wasza gazeta, Wasze radio lub telewizja znajdzie swoich czytelników, słuchaczy lub widzów pod warunkiem, że oni u Was znajdą siebie.

Kto się żeni i z kim. Kim był ten, kto właśnie zszedł z tego świata. Kto w miejscowych szkołach dostał piątki, napisał rewelacyjne wypracowanie lub złamał nogę. O ciekawych ludziach. O tych, z którymi na co dzień mamy do czynienia - policjantach, nauczycielach, lekarzach, ekspedientkach i pielęgniarkach. Słowem, wszystko: od wiadomości z komisariatu po rozgrywki drużyn podwórkowych.

Plus własne wypowiedzi czytelników (słuchaczy, widzów). Listy do redakcji. Telefony. Głosy w dyskusjach. Odpowiedzi w ankietach i wywiadach, krótkie i długie, zależnie od tematu i potrzeby.

Ich informacje własne. Filmiki nakręcane komórkami.

Im więcej czytelników (słuchaczy, widzów) w gazecie (radiu, telewizji kablowej), tym lepiej. A w radiu inne głosy to – przy okazji - dodatkowe urozmaicenie dźwiękowe.

AUTORYTETY

Czytelnik (słuchacz, widz) może dzięki Wam zorientować się, kogo mądrego macie w swojej społeczności i kogo warto słuchać. Dobrze jest samemu zorientować się w tym wcześniej. Mądry człowiek, którego inni słuchają dlatego, że jest mądry, sam przez się jest wiadomością na miarę sensacji. Nie ugryzł psa. Ale i Wy pamiętajcie: nie gryzie.

OSTROśNIE: SŁOWO MOśE ZABIJAĆ

Dotyczy to wszystkich dziennikarzy. Każdy potrafi użyć słowa jako śmiercionośnej broni - w mowie i piśmie.

W prasie, radiu czy telewizji o zasięgu ogólnokrajowym złe słowo nie zabija atakowanych. Często spływa po nich jak woda po kaczce: rozkłada swój śmiercionośny ładunek na tysiące i setki tysięcy odbiorców. W społeczności lokalnej stężenie morderczej siły jest w złym słowie nieporównywalnie większe (dlatego,

48

między innymi, będę zawsze przeciw politycznym wyborom do władz lokalnych). Potem trup z nożem w zębach biega po miasteczku i szuka jeno, kogo by sam zabił. A nikt nie może z dnia na dzień wynieść się gdzie indziej.

PRZYGOTOWANI NA BATY

Osób pełniących funkcje publiczne nie ma co chronić przed słowem źle użytym. Kto przyjmuje taką funkcję, musi pamiętać, że ma siedzenie przeznaczone nie tylko do zajmowania fotela.

Działalność publiczna musi być publicznie dyskutowana. Także i krytycznie. Także w słowach nie zawsze miłych. Byle nie ordynarnych, ani obraźliwych.

Jeśli masz siedzenie tak delikatne, to się nie wypinaj, mój królu.

OFIARY PIERWSZEGO INFORMATORA

Nieszczęściem naszego zawodu często bywa pośpiech – byle wiadomość przekazać jak najszybciej. Stąd właśnie biorą się ofiary pierwszego informatora - nawet w najważniejszych gazetach i telewizjach.

Dziennikarstwo zaczyna się od sztuki słuchania. Czyli od umiejętności zbierania informacji. Dlatego pierwsza z „Deklaracji Zasad” Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy wymaga szacunku dla prawdy i szacunku wobec prawa do prawdy, które przysługuje publiczności.

GDY DOBRĄ WIADOMOŚCIĄ STAJE SIĘ TYLKO ZŁA WIADOMOŚĆ

Są gazety (rozgłośnie radiowe, stacje telewizyjne), które żyją wyłącznie ze złych wiadomości (zwykle o tych, których zwalczają). Jeśli gdzieś przewagę sensacyjności zdobywają wiadomości złe, to sygnał, że w danym kręgu dziennikarzy i redaktorów za mało jest profesjonałów.

Sukces jest równie atrakcyjnym tematem - jeśli opowiada się o drodze do niego, o przygodach, o pokonywaniu przeciwności, o porażkach, zakrętach i cofnięciach. Ponieważ prawdziwy sukces nigdy nie polega na przypadkowej wygranej w totka.

Ameryki sukcesu nie stworzyły działy kryminalne gazet.

CENZURA

Zgodnie z drugą zasadą wspomnianej Deklaracji nie można zaakceptować jakiejkolwiek formy cenzury, prewencyjnej lub następczej, np. ścigania dziennikarza,

49

który ujawnił w interesie publicznym dane uważane przez urzędników za tajemnicę państwową lub służbową.

Cenzuruje dziennikarzy redakcja, która, powołując się na „linię” pisma (rozgłośni, stacji telewizyjnej), ogranicza prawo autorów doświadczonych i odpowiedzialnych dziennikarzy do wyrażania swych opinii, czy też gdy ogranicza lub zmienia wedle tej „linii” podawane informacje.

Nigdy nie jest tak, że to się da ukryć. Prawda bywa powolna, ale i namolna. W końcu dotrze do tych, przed którymi najbardziej chciano ją ukryć.

Z PIERWSZEJ RĘKI

Trzecia z owych Zasad Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy mówi, że dziennikarz powinien przekazywać informacje wyłącznie zgodne z faktami, które poznał sam u źródła. I nie wolno ograniczać podstawowych informacji ani, tym bardziej, fałszować dokumentów.

Dlatego staraj się, by wiedziano, skąd wiesz to, co wiesz. I nie powtarzaj wiadomości z drugiej ręki. Bo pretensje będą mieli Twoi czytelnicy (słuchacze, widzowie) do Ciebie, a nie do tej „drugiej ręki”. Ta ręka zawsze sama siebie jakoś umyje.

BYĆ SOBĄ

Gdyby dziennikarze co rusz udawali kogoś innego, nikt by ich nie brał serio. A już udawanie kogoś innego, by otrzymać informacje, dokumenty czy też zdjęcia, których dziennikarzowi by nie udostępniono, jest po prostu nadużyciem. I słusznie czwarta z wyżej wspomnianych Zasad żąda, by dziennikarz korzystał wyłącznie z uczciwych metod zdobywania informacji, zdjęć bądź dokumentów. Ale na pewno nie jest nadużyciem, gdy dziennikarz bez wiedzy oszukującego demaskuje go przy współpracy z oszukiwanym.

Dziennikarzowi zawsze wolno, nie podając swego zawodu, zachowywać się jak zwykły obywatel. Bo, choć może wielu kolegom trudno w to uwierzyć, jesteśmy zwykłymi obywatelami. W służbie innych zwykłych obywateli.

WOLNO SIĘ MYLIĆ

Tylko politycy nigdy się nie mylą i nie przyznają do błędów. My, dziennikarze - mylimy się, nawet i przy największej skrupulatności. Dobrze jest przyznać się do popełnionego błędu: to podnosi wiarygodność autora. Przekonuje on czytelników (słuchaczy, widzów), że zależy mu na prawdzie, a nie na racji.

Piąta Zasada mówi, że dziennikarz powinien zrobić wszystko, co możliwe, by sprostować opublikowaną informację, jeśli okaże się, że minął się z prawdą. Dodam, że świństwem jest nie sprostować informacji, której fałszywa wersja może komuś

50

wyrządzić krzywdę. W tym przypadku obraźliwe słowo „świństwo” jest chyba i tak delikatne.

NASZE POWIERNICZE OBOWIĄZKI

Ludzie, którzy przekazali nam jakąś informację, muszą czuć się bezpieczni. Wedle szóstej zasady „Dziennikarz powinien przestrzegać tajemnicy zawodowej w stosunku do informacji uzyskanej z zastrzeżeniem niepodawania jej źródła”. Inaczej nie da się skutecznie uprawiać tego zawodu.

Zwolnić od obowiązku zachowania tej tajemnicy nie może ani sąd, ani prokurator, ani nawet stowarzyszenie dziennikarzy. Musimy bronić naszego zawodu przed wszelkimi naciskami. Ewa Kopcik z Krakowa i nieżyjący już Wacław Biały z Lublina pierwsi odmówili prokuratorowi podania źródła informacji, które powinna uzyskać dlań policja; warto zapamiętać nazwiska ich obojga.

Tajemnica przestaje obowiązywać, kiedy jej zachowanie utrudnia ściganie zbrodni (zbrodni, a nie występku) lub zagraża bezpieczeństwu państwa. Bezpieczeństwo państwa jest jednak pojęciem rozciągliwym: zdaniem organów ścigania może mu zagrażać ujawnienie głupstwa, które popełnił jakiś wysoki, nieomylny urzędnik. Po czym spadnie głowa nie autora głupstwa, lecz kogoś, kto o nim poinformował dziennikarza.

SIÓDMA ZASADA

„Dziennikarz powinien być świadom niebezpieczeństwa dyskryminacji rozwijanej poprzez media i powinien zrobić wszystko, co możliwe, by uniknąć ułatwiania takiej dyskryminacji, opartej m.in. na różnicach rasy, płci, orientacji seksualnej, języka, religii, poglądów politycznych i innych, oraz pochodzenia narodowego lub społecznego”.

Oczywiste. Ale głupie aluzje do pochodzenia mamusi czy dziadka bywają próbami dyskryminacji. I to głupimi.

UWAśAJ!

„Dziennikarz powinien uważać za ciężkie przewinienia zawodowe: plagiat, podawanie fałszywych informacji w złej wierze, kalumnię, zniesławienie, pomówienie, nieuzasadnione oskarżenia, akceptowanie jakiegokolwiek przekupstwa w jakiejkolwiek formie w odniesieniu do publikacji lub też jej zaniechania.”

Też oczywistość. Ale nie zawsze, nie wszędzie i nie dla wszystkich. Namiętnie posługują się epitetami gazety, które są zastępczym środkiem dla uprawiania polityki. Wymysły pod cudzym adresem łagodzą frustrację, ale efekty są odwrotne do oczekiwanych.

51

SAMI MIĘDZY SOBĄ

Pytanie, jak dbać o przestrzeganie wyżej przedstawionych zasad, uchwalonych przez Międzynarodową Federację Dziennikarzy kilkadziesiąt lat temu. Postulowała ona, by rozstrzygały w takich sprawach wyłącznie sądy koleżeńskie bez żadnej ingerencji czynników państwowych. U nas Rada Etyki Mediów nie ma prawa osądu przewinień, naruszających te zasady. Ale publikuje swoje oceny. I to działa. Karą jest przykry zapach, który idzie za winnym. Chyba, że sama Rada potępi nie oszusta, a tych, co go zdemaskowali. Wtedy sama źle pachnie.

GŁODNI NIE PRZYJDĄ SAMI

Lepiej sobie z góry powiedzieć: „Nie redagujemy gazety podziemnej, którą czytelnicy podają sobie z rąk do rąk, szczęśliwi, że mogą wziąć udział w tworzeniu łańcucha wolności. W zwykłej demokracji gazetę trzeba sprzedać, a przynajmniej - dostarczyć czytelnikom. Nikt tego za nas nie załatwi”.

Kiedy już Wasza gazeta będzie gazetą Waszej wspólnej wolności, będzie sprzedawała się i rozchodziła sama, a wejścia na Waszą stronę w Internecie będzie liczyło się w setkach tysięcy. Ale, drukowaną, też będzie musiał ktoś ją sprzedać lub wyłożyć na ladzie kiosku, sklepu czy miejscowej pralni.

KTO MA PŁACIĆ

Gazetę (program telewizyjny lub radiowy) redaguje się na ogół dla tego, kto płaci. Najzdrowsza sytuacja: gdy płaci czytelnik. Albo - reklamodawcy.

Nawet jeśli macie tyle reklam, że moglibyście dopłacać odbiorcy, zdajcie się na jego głos i wybór. Sprawdzajcie, kto co czyta w gazecie rozdawanej darmo (słucha w Waszej telewizji czy radiu, ile jest wejść na Waszą stronę). Inaczej ani Wy, ani Wasi reklamodawcy nie będziecie wiedzieli, czy to w ogóle do kogokolwiek dotarło.

JAK ZDOBYWAĆ REKLAMY

O wpływach z reklamy decyduje nakład (zasięg). Można go dość długo ukrywać, ale nigdy skutecznie. Co gorsza, kto raz nabierze reklamodawców, długo będzie musiał ich przekonywać, że to mu się więcej nie zdarzy...

Wasi miejscowi kupcy, właściciele warsztatów, dentyści czy też adwokaci mogą być na tyle doświadczeni w interesach, że z góry zechcą się u Was reklamować. Ale jeśli nie są, zacznijcie od bezpłatnych informacji o tym, gdzie co można dostać w sklepach, gdzie znaleźć można jakiś warsztat lub gabinet stomatologiczny. Wtedy Wasi potencjalni reklamodawcy odkryją, że w ogóle warto się reklamować. Bo to w rzeczywistości nie reklama, lecz informacja.

52

Nie zdzierajcie. Zachowajcie zniżki dla rzadkich rzemiosł, które nie dają wielkich dochodów, ale są bardzo potrzebne. Chyba, że jakiś szewc sam zdziera.

Pomyślcie o wspólnej z innymi gazetami lokalnymi agendzie, zbierającej dla Was wszystkich reklamy od wielkich dostawców artykułów masowych. Ale - o Waszej WSPÓLNEJ agendzie.

ŁATWA DROGA DO KORUPCJI

W małej redakcji jest rzeczą naturalną, że do redaktorów muszą wpływać reklamy i że oni je sami zbierają. Ale to jedyna sytuacja, kiedy dziennikarz może to robić. Bo i tak zawsze można go podejrzewać, że oszczędza tych, którzy opłacają reklamy – co jest oczywistą formą korupcji. Bądźcie podwójnie wrażliwi w tym względzie.

PILNUJ, SZEWCZE, KOPYTA

Bywa, że społeczność lokalna wybiera do władz redaktora swojej gazety. Znam kilka takich sytuacji w Polsce. Ale nie da się redagować niezależnej gazety, będąc burmistrzem czy wójtem. Z czegoś trzeba zrezygnować. Choćby ktoś był naprawdę świetnym redaktorem (a takich właśnie znam).

Więcej: choć konstytucja tego nie zabrania, dziennikarze nie powinni być członkami żadnych władz, ani lokalnych, ani państwowych. Nie można nadzorować samego siebie. A to my, dziennikarze, w imieniu opinii publicznej sprawujemy nadzór nad działaniem naszej demokracji. Więcej: od naszej rzetelności w tej roli zależy powodzenie demokracji. Kiedy dziennikarze sami stają się częścią klasy politycznej i wyręczają swymi wyrokami władzę, demokracja traci orientację, kto nią rządzi.

Przyjmowanie urzędów państwowych czy samorządowych wywołuje konflikt interesów między próżnością a demokracją. Z tym samym skutkiem.

CZY BIZNESMEN MOśE BYĆ REDAKTOREM

Tak, ale pod jednym warunkiem - że w gazecie nigdy nie ukaże się ani jedno słowo o jego biznesie ani na korzyść biznesu, jaki uprawia. Z tego samego powodu, dla którego nie powinien robić interesów członek władz gminy czy też państwa.

Jedyny biznes, który może uprawiać dziennikarz, to wydawać gazety i książki, prowadzić rozgłośnię radiową lub stację telewizyjną. Czyli uprawiać swój zawód.

CZY REDAKTOREM MOśE BYĆ POLITYK

W żadnym wypadku. Zawsze kończy się to utratą zaufania czytelników, widzów lub słuchaczy. Doświadczenia gazet „partyjnych” najlepiej o tym świadczą. Mają coraz mniej czytelników. I z reguły szkodzą tym, którym sprzyjają.

53

Samo oddanie władzy nad publicznymi radiem i telewizją mianowańcom polityków uważałem i uważam za akt sprzeczny z ideałami, dla których nadstawialiśmy głowy. Nawet jeśli tymi politykami byli moi najuczciwsi przyjaciele.

WŁADZA JAKO WYDAWCA

Władza (państwowa, samorządowa) nie została pozbawiona praw obywatelskich, jednakże dla własnego dobra nie powinna wydawać gazet, emitować programów telewizyjnych i radiowych. Żadna władza, żeby najszlachetniejsza, nie oprze się pokusie zostania Morganem (patrz „Wydawca jako Morgan”).

Do władzy należy baczyć, by obywatele mieli dostęp do mediów niezależnych. Niezależnych od polityków, czyli od władzy. Po to ją wybieramy. Nie do robienia mediów.

Władza może pomagać niezależnym mediom w przetrwaniu, jeśli uzna, że leży to w społecznym interesie (np. pismom artystycznym). To nie grzech. Byle publicznie.

6. LOKATORZY CZY OBYWATELE

DEMOKRACJA DOMOWA

Domowa, ale nie w rodzinie. W budynku mieszkalnym z wieloma lokatorami lub na ulicy domków jednorodzinnych. Lub na wsi. Jak demokracja „uliczan” w dawnym, średniowiecznym Nowogrodzie Wielkim.

Demokracja sąsiedzka.

Najtrudniejsza do zbudowania. Ponieważ nie wystarczą do jej stworzenia żadne przepisy. To mieszkańcy muszą przekształcić się w obywateli. Muszą chcieć. O co dziś najtrudniej.

PAŃSTWO ZACZYNA SIĘ NA KLATCE SCHODOWEJ

ONI nami rządzą. Jest za co krytykować ICH, którym oddaliśmy władzę nad nami. ONI to amatorszczyzna, sobkowstwo, nieumiejętność porozumienia się ze sobą wzajem i porozumienia z nami, obywatelami. A wreszcie możemy to głośno mówić. To nam wolno.

Nam samym nie ma kto powiedzieć o nas źle.

54

Ciekawe: nie uważamy za swój obowiązek (na ogół) dobrze zarządzać swoim własnym, wspólnym domem mieszkalnym, a mamy za złe politykom brak poczucia odpowiedzialności w rządzeniu państwem.

Dom to nasz kawałek państwa. Rzeczpospolita zaczyna się na klatce schodowej. Nasza. Nie ICH.

Z JASKINI DO JASKINI BYŁO DALEJ

Podobno współczesne miasto nie sprzyja integracji mieszkańców. Ale, na miły Bóg, nie chodzi o integrację plemienną ludzi pierwotnych. Z mieszkania do mieszkania jest jednak bliżej niż z jaskini do jaskini.

Nie dobieraliśmy sobie sąsiadów ani do budynku, w którym mieszkamy, ani do ulicy, przy której stoi nasz dom. Tak samo - do wsi, w której żyjemy. To prawda. Być może dlatego w Polsce – a i w wielu innych krajach – najdalej czasem jest do sąsiada. Do kogoś, kto mieszka najbliżej. Wiąże nas co najwyżej potrzeba pożyczenia młotka, którego akurat nie mamy. Albo dzieli – zalanie łazienki przez sąsiada z góry.

Mieszkamy przez całe lata obok siebie w jednym domu, na jednej klatce schodowej, i - nie znamy się. Nie znamy najbliższych partnerów do wykonywania swej władzy obywateli.

SPOŁECZNOŚĆ CZY SPIS LOKATORÓW

Utarło się powtarzać, że wobec domu (mieszkania danej rodziny) obowiązywać powinna zasada angielska - „my home, my castle”, mój dom to mój zamek (w domyśle - warowny i niedostępny). Ale nie chodzi o to, by zburzyć mury i mieć sąsiadów w swoim mieszkaniu. Chodzi o to, żeby ich w ogóle mieć.

Społeczność sąsiedzka istnieje, czy chcemy, czy nie. Ale dziś istnieje poprzez powtarzane półgłosem na klatce schodowej plotki, poprzez wspólne pretensje do administracji domu, spółdzielni mieszkaniowej lub dzielnicy. Czy też sołtysa.

Tylko, że to w ogóle nie jest społeczność. To spis lokatorów, i to niepełny, bo są tacy, którzy stanowią tylko pozycje na liście. Od kiedy zaś w imię ochrony prywatności likwiduje się listy lokatorów i nie może do nikogo trafić nawet pogotowie ratunkowe, nie ma takiej nawet fikcji.

MIESZKANIE JAKO KONIEC ŚWIATA

Urok słynnego serialu „Przystanek Alaska” nie polegał na kontaktach z łosiami. Polegał na kontaktach ludzi z ludźmi. W tej filmowej osadzie na końcu świata wszyscy się znali.

55

Niekoniecznie się aż kochali. Niekoniecznie przestawali ze sobą na co dzień. Ale odnosili się do siebie wzajem z tolerancją i szacunkiem, a kiedy przychodziło coś razem zrobić lub zadecydować, podejmowali to w sposób naturalny i niewymuszony.

Powie ktoś, że na końcu świata ludzie są skazani na siebie. Ale zwróćmy uwagę, że każdy z nas w swoim mieszkaniu żyje niby na końcu świata. Daleko od ludzi. Grubo dalej niż na Alasce.

Czasem ktoś samotny umiera i bywa, że dowiadujemy się o tym dopiero wtedy, kiedy zapach rozkładu przenika nawet ściany. W Nowym Jorku nikt z sąsiadów terrorysty nie wiedział, że obok mieszka typ, wręcz unikający sąsiadów.

CZY TO JEST PRZYJAŹŃ, CZY TO JEST...

Trochę filozofii dobrego sąsiedztwa:

Dla dobrego sąsiedztwa nie trzeba aż przyjaźni. Jak każdy związek uczuć, ma ona swoje przypływy i odpływy, wymaga jak każde uczucie pielęgnacji. Bywa, że się kończy. Niekiedy bywa bardzo trudna.

Nie jest więc dobrym pomysłem utopia domu czy wsi samych przyjaciół. Nieuchronne są w każdym gronie ludzkim jakieś kwasy i konflikty. Jednakże w gronie przyjaciół poradzić sobie z nimi znacznie trudniej, bo uczucia przekształcają czasem drobną różnicę zdań w dozgonną nienawiść. A codzienna nienawiść na schodach bloku może być nie do zniesienia.

Wystarczy więc znać i lubić swoich sąsiadów, być im pomocnym i móc liczyć na ich pomoc w razie potrzeby. Prof. Tadeusz Kotarbiński nazywał to - „spolegliwością”. Owo stare słowo oznaczało życzliwość wzajemną i pomocność.

Tylko tyle? Aż tyle.

MAŁA WIEŚ W JEDNYM DOMU

Miliony Amerykanów też mieszkają w ogromnych, klocowatych blokach. Na drogich gruntach budowano tyle mieszkań, ile się dało, na tylu piętrach, ile dało się zbudować. Jednakże większość tych Amerykanów wywodzi się z małych, sympatycznych miast i miasteczek lub z farm, a kieruje nimi głęboko zakorzeniony, prosty amerykański odruch - „to join”. Nie tyle - „gdzieś należeć”,ile - „łączyć się z innymi”. Ich sposobem na anonimowość ludzką w wielkim mieście stało się kondominium.

Kondominium może być własnością spółdzielni, spółki czy towarzystwa mieszkańców. Lub własnością kogoś, kto je zbudował czy kupił i oddał budynek (budynki) w zarząd mieszkańcom (płacącym za wynajem lokali).

Amerykańskie kondominium może mieć w obrębie budynku sklepy, salon fryzjerski, swoje świetlice dla starszych, bibliotekę, czytelnię książek i gazet, przedszkole dla dzieci lub przechowalnię, własną restauracyjkę lub kawiarenkę, pływalnię, sale sportowe, małą salkę kinową - w zależności od upodobań i zainteresowań członków.

56

Jest małym miasteczkiem - lub, jeśli wolicie, małą wsią - w jednym budynku ze stoma czy dwustu pięćdziesięcioma mieszkaniami.

Amerykanom to się udaje. Ale ja mieszkam akurat na osiedlu spółdzielczym, gdzie jest i klubik dla małych dzieci.

CZY TO SIĘ OPŁACI

Mój nieżyjący już przyjaciel, Andrzej Hausbrandt, z zawodu krytyk teatralny, i jego współmieszkańcy naście lat temu doszli do wniosku, że warto spróbować, czy można mieszkać taniej. Czynsze w dużym mrowiskowcu rosły z miesiąca na miesiąc. Mrowiskowiec należał do spółdzielni mieszkaniowej, której byli formalnie członkami. Ten moloch biurokratyczny ściągał pieniądze w znacznej mierze na koszty własnego istnienia.

Nowa ustawa pozwalała wyłączyć budynek lub grupę budynków spółdzielczych w samodzielną spółdzielnię. I oni to właśnie zrobili. Całej administracji mają dziś jednego, dobrze opłacanego starszego pana. Zajmuje się on wszystkim, od angażowania sprzątaczek i sprowadzania hydraulików aż po remonty. Zawsze ma na to wszystko czas i głowę. Oni zaś, płacąc za mieszkania tyle, ile przedtem ściągała z nich spółdzielnia, już po roku dorobili się ogromnej nadwyżki budżetowej na remonty.

MY SAMI, NIE „ONI”

Nie udało się do dziś całemu osiedlu na Służewie wyłączyć z podobnego marnotrawnego molocha. Co nie oznacza, że warto rozbijać spółdzielnię mieszkaniową, dobrze i tanio zarządzaną. Znam taką, do której bardzo chcieliby się przyłączyć mieszkańcy okolicznych domów komunalnych, ale rada nadzorcza spółdzielni nie chce brać sobie jeszcze paru strupów na głowę.

Jeśli jednak macie do czynienia z kiepską spółdzielnią czy kiepskimi urzędnikami miejskimi, okaże się, że to, co było nie do załatwienia, co wymagało dziesiątka telefonów tudzież łaski tych urzędników (hydraulików, elektryków, itd.), przestaje być problemem, a płacić przyjdzie mniej. Nie mówiąc już o tym, że będziecie wiedzieli, ile naprawdę i za co płacicie.

Jeśli jednak nie chcecie sami zająć się swymi własnymi interesami, nie narzekajcie.

CZY SAMI CHCĄ

W Warszawie w dość niewielu domach mieszkańcy zawiązali wspólnoty gotowe przejąć zarząd budynkiem. Co więcej, sporo z tych wspólnot zwraca się do swych dotychczasowych administracji

57

domów komunalnych, by się podjęły zarządu. Na szczęście, niektórzy dotychczasowi administratorzy pokończyli kursy, zdobyli kwalifikacje zawodowych zarządców i każda wspólnota może sobie nająć takiego profesjonała. Podobno - tanio. Oby.

STAROŚĆ W DEMOKRACJI POWINNA MIEĆ SIĘ LEPIEJ

Jeśli w jakimś domu mieszkają w przewadze starsi ludzie, warto, by gospodarowali sami: ludzie na emeryturze mają więcej czasu na zdrowy rozsądek i więcej życiowego doświadczenia. Byle uwierzyli, że mogą. Jak Andrzej Hausbrandt i jego sąsiedzi.

Natomiast każdy bardzo już stary, samotny człowiek powinien mieć gminnego (dzielnicowego, miejskiego, osiedlowego) opiekuna społecznego, który o niego dba, pomaga mu i załatwia takie sprawy jak koszty mieszkania – niezależnie od tego, czy macie w swojej wsi (osiedlu, dzielnicy) towarzystwo samopomocy wzajemnej seniorów, klub emerytów bądź parafialne bractwo pomocy słabszym. Starość w demokracji powinna mieć się lepiej.

U nas na Powiślu w parafii Trójcy Świętej działała istny „menedżer dobroci”, siostra Alberta z zakonu sióstr michalitek, współpracowała z nią grupa niezwykłej dzielności wolontariuszek i młodych ludzi. Bezinteresownie poświęcali czas dobroci. Takimi właśnie sprawami powinien zajmować się i mały, sąsiedzki samorząd lokalny. Chyba że samorządem zwie się władza wielkiego miasta w wielkim mieście, która musi zajmować się przede wszystkim sama sobą. Siostra Alberta i jej współpracownice zdziwiłyby się, gdyby im ktoś powiedział, że do ich dobroci trzeba aż filozofii.

LEK NA SAMOTNOŚĆ

Znam i praktyczne szanse dla samotnych, starszych ludzi. Nie żadne okazjonalne, a smutne herbatki i wieczorki dla emerytów, lecz ich stałe uczestnictwo w ciekawych zajęciach razem z innymi osobami różnego wieku, a tych samych zainteresowań.

Jak to się robi, można bliżej dowiedzieć się w Warszawie w klubie AS, Aktywnej Starości, na Wilanowskiej. Wspomaga tę aktywność - spółdzielnia mieszkaniowa Torwar, tudzież, jak do tej pory, władze dzielnicy Śródmieście. W AS-ie jest i gimnastyka rehabilitacyjna, i spotkania dyskusyjne, i prelekcje z przezroczami, i porady prawników, i wizyty lekarzy z badaniami,

i wspólne wycieczki, i pomoc w trudnych sytuacjach. Sto kilkadziesiąt osób, jeszcze starszych ode mnie, odnajduje tam życie w pełnym wymiarze - lek na poczucie samotności, na anonimowość, na bezradność i nudę bezczynności. A wszystko uwiecznia wspólnie prowadzona księga – z zapisami ciekawych wycieczek, nawet na krańce Polski i zagranicę...

NIKOGO NIE ZMUSZANO

Z moich własnych doświadczeń:

58

W Domu Młodzieży w Krzeszowicach było nas w latach 1946-1953 ponad trzysta sióstr i braci, sierot i półsierot wojennych, w wieku od ośmiu do dwudziestu czterech lat, z wszelkich możliwych środowisk społecznych. Stworzył ten Dom w roku 1946 prof. Stanisław Jedlewski, a prowadził Władysław Śmiałek, kierownik, nasz wspaniały, ukochany „Kierus”.

Każdej z możliwych pasji, hobby czy „konikowi”, odpowiadała szansa jej uprawiania. Mieliśmy harcerstwo (autentyczne), ognisko muzyczne z orkiestrą i kilkoma chórami, zespoły teatralne (parę!), ogromną bibliotekę z czytelnią i kołem introligatorów, spółdzielnie szewską, fryzjerską i krawiecką, klub sportowy z wieloma sekcjami, zespoły taneczne, pracownię i kółko fotograficzne, kółko plastyczne, koło recytatorów i pewnie jeszcze inne instytucje, których już nie pamiętam.

Nikogo nie zmuszano. Nikogo nie napędzano. A przecie każdy gdzieś należał i - nie zdając sobie z tego sprawy - uczył się współżycia i współpracy z innymi.

Był to jedyny eksperyment pedagogiczny w świecie, który opisali nie twórcy, a wychowankowie (w książce „Mieliśmy kilkaset sióstr i braci”). Wszyscy z wyjątkiem paru osób wyrośli na porządnych ludzi - z pewną charakterystyczną cechą wspólną: życzliwością wobec bliźnich.

TROCHĘ MIEJSCA NA WSZYSTKO

Nasza spółdzielnia mieszkaniowa wspomaga nie tylko klub AS. Klub „Panoramę” prowadzi Anna Rodzeń ze swymi koleżankami. Schodzą się tam przede wszystkim dzieci - do najrozmaitszych zajęć (ich cudowne malarstwo o niebywałym bogactwie koloru i form sprzedaje się na specjalnych aukcjach). Ale w „Panoramie” spotykają się i ludzie starsi, chętni posłuchać kogoś ciekawego czy porozmawiać o swoich sprawach, a także Anonimowi Alkoholicy, dla których AA oznacza szansę wyzwolenia z katastrofy.

Istotne, że wszyscy zainteresowani mają się gdzie spotkać. Kiedy spotkać się można tylko pod chmurką, widują się tam głównie przyszli kandydaci do ratunku przez AA.

Ta nasza spółdzielnia jedyna w Warszawie (na razie) wspomaga taką działalność. Nie zapomniała, po co jest spółdzielnią.

CZYJ TO INTERES

W społeczności lokalnej wszelkie zainteresowania czy potrzeby, byle prawdziwe i nie na koszt innych, zasługują na pomoc ludzi mądrych i władz samorządu. W równej mierze - młodzi piłkarze,

miłośnicy psów nierasowych, właściciele małych samochodów, szachiści, matki dzieciom, kinomani, brydżyści, fotograficy, ogrodnicy, młodzi technicy, samopomoc wzajemna emerytów czy rodzin z niemowlętami, chętni do nauki języków czy śpiewania w chórze parafialnym.

Warto im pomóc nie tylko w ich własnym interesie. Także w interesie tych, którzy należeć nie będą. Nie myślę o wykolejeńcach, których ratować muszą

59

wykwalifikowani psychologowie, myślę o setkach młodych ludzi, którym trzeba dać warunki, by mogli ratować się sami.

URODA PRZYRODY LUDZKIEJ

Nie mylmy demokracji sąsiedzkiej z kółkami zainteresowań. Demokracji trzeba, żeby nas nie zjedli miejscowi ludożercy (to, że takie lub inne rzezimieszki nie jedzą swych ofiar, jest wyłącznie kwestią kuchni). Musimy się zorganizować, by ich m.in. nauczyć szacunku dla naszego samorządu lokalnego - dla naszej demokracji.

Jednakże ludzie schodzą się razem i przestają ze sobą nie tylko dla demokracji. Mają swe zainteresowania, pasje i upodobania, którymi demokracja się nie zajmuje (dość, jeśli stwarza warunki dla ich kultywowania). Są cudownie różni i w obrębie jednego osiedla można znaleźć setki takich odrębności. Na tym polega uroda przyrody ludzkiej. Byle mogła zakwitnąć.

SAMOSIEJKI

Nie zadepczcie nieśmiałych czasem, samorodnych kiełków ludzkiej ochoty. Niech każdy, kto zechce, tworzy swój mały klubik, kółko, zespół czy towarzystwo, coś, co będzie żyło, póki uczestnikom nie znudzi się temat lub własne towarzystwo. Najcenniejsze są samosiejki.

Nie ma sensu ambicja ujęcia przyrody ludzkiej regularnymi grządkami. Taki superporządek robią zawsze w demokracji ogrodnicy, którzy nie znoszą, by cokolwiek rosło poza nimi samymi (i w końcu wyrastają tak wysoko, że przewraca ich podmuch byle wiatru - co też oglądaliśmy).

KIEDY WIĘDNĄ UCZUCIA

Nie wszyscy kochają się integrować na stałe. Zainteresowania ludzkie, jak i uczucia (jak wszystko w przyrodzie), rozkwitają i więdną. To naturalne.

Niektóre zainteresowania uprawiane przez lata w tej samej ciągle grupie zamieniają się czasem we własną karykaturę, a znów kampanie, które angażują serca i wyobraźnię, tracą sens, gdy się dopnie ich celu.

Czasem nuży człowieka nie przedmiot jego zainteresowania, lecz towarzystwo. Bywają ludzie głodni nowych ludzi, kiedy więc do szczętu „przetrawią” psychicznie jeden swój krąg towarzyski, szukają nowego. Czasem znów zainteresowanie czy nowe hobby wynika z głodu odmiany: ktoś taki „przetrawia” swe hobby, a kiedy już nie ma ono dla niego żadnych uroków nowości, żadnych zagadek (jak mu się przynajmniej wydaje), porzuca je w chwili najmniej dla otoczenia spodziewanej.

Nie trzeba się tym irytować. Ani brać podobnych skłonności za mniej wartościowe. Adresuję te słowa do ludzi z inicjatywą: pozwólcie i innym.

60

SZCZEGÓLNE WALORY KSIĄśKI TELEFONICZNEJ

Każdej prawie pożytecznej działalności można przypisać jakąś w Polsce instytucję, organizację czy fundację, która się na niej zna. Mają one przynajmniej pouczające statuty, z których można się dowiedzieć, jak daną działalność rozkręcić na Waszym terenie. Mają czasem sensowne władze, które to wiedzą, a bywa, że mają i jakieś pieniądze, które da się uruchomić dla Waszego osiedla, dzielnicy czy miasteczka.

Zdarza się, że na takich funduszach czy po prostu w tych instytucjach, organizacjach i fundacjach siedzi jakiś ochotny i serdeczny człowiek, biorący swój etat serio, i ucieszy się, że ktoś inny bierze go poważnie. Nawet, jeśli nie ma pieniędzy, to pomoże.

Sam spis telefonów oznacza mnóstwo dodatkowych, nowych pomysłów.

POMOC SAMOTNYM - W IMIĘ SAMOPOMOCY

Nie wszyscy mieszczą się w świecie, który wyżej opisywałem. Duńczyk Hans Christian Kofoed zaznał bezrobocia w czasie Wielkiego Kryzysu. I to on stworzył pewien szczególny ośrodek - dla bezrobotnych właśnie. Przede wszystkim - młodych. Z programem „pomocy dla samopomocy”. Zaczynało się od kąpieli z goleniem. Kto chciał coś dostać, musiał wykonać różne prace, notowane w jego „karcie pracy”. Uczniowie tej Szkoły Dla Młodzieży wędrowali od oddziału do oddziału, czyli pracowni, zelowali i czyścili buty, prali i cerowali koszule i skarpetki, prasowali spodnie, pili tran, itd. Za sześć uzbieranych punktów można było zjeść obiad, za więcej - dostać skarpetki lub koszulę; gimnastyka i kąpiel gwarantowały kubek kawy i kanapki. Nie mówiono “musisz”. Mówiono - “spróbuj”.

Z latami dobrobytu Szkoła Kofoeda coraz więcej kosztowała. Ale znaleźli się ludzie, którzy jej przywrócili pierwotny sens i cele. Przychodzą do niej dzisiaj ci, którzy mają problemy ze sobą. I uczą się, jak za Kofoeda, rozwiązywać te problemy sami.

BARKA I MIŁOSIERDZIE BOśE

Mój ukochany przyjaciel, Tomasz Sadowski, prowadzący z Basią, żoną, „Barkę” w Poznaniu, pokazał, co potrafi psycholog, który chce użyć swej wiedzy nie tylko dla siebie. Nikogo nie nawracali, a jednak w „Barce” przez lata dzięki nim wróciło do normalnego życia setki już ludzi skazanych na zatracenie i opuszczonych przez cały świat. Na szczęście, Tomek opisał te doświadczenia. Każdy może z nich skorzystać.

Inny mój przyjaciel, ksiądz Wojciech Czarnowski, z parafii Miłosierdzia Bożego na Żytniej (to w podziemiach tego kościoła spotykał się Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie), opiekę nad bezdomnymi zaczął ze swymi parafianami od tego, że przejęli za zgodą gminy podziemny pisuar i przerobili na łaźnię z pralnią; bezdomni mogli także w pomieszczeniach, przygotowanych przez parafię, zjeść i spędzić noc. Rozwinęło się to w cały system - niedawni rozbitkowie życiowi sami dziś prowadzą gospodarstwo rolne, pracują, pilnują porządku, a jest ich blisko tysiąc trzystu.

61

Ci, co organizowali manifestacje nowych bezdomnych, śpiących na Dworcu Centralnym, nie znali drogi do Miłosierdzia Bożego. Bóg im zapewne wybaczył w swej łaskawości, ale władze miejskie nie powinny.

7. RODZINA JAKO PARTNER WŁADZY (DEMOKRACJA ZACZYNA SIĘ OD

KUCHNI)

KTO Z KOGO śYJE I KTO TU JEST NAPRAWDĘ WAśNY

Najważniejszym partnerem władz państwa jest gospodarstwo domowe. Nie zdając sobie z tego sprawy, łatwo godzimy się z rolą poddanych, których władza obdarza swoimi łaskami (lub niełaską).

Przestaniemy, być może, lekceważyć sami siebie, uświadomiwszy sobie, że prowadzimy w każdym domu najważniejsze przedsiębiorstwa gospodarki rynkowej.

„NIEWIDZIALNA RĘKA RYNKU” TO MY

„Niewidzialna ręka rynku” to ręka każdego z nas, kiedy sięga do portfela lub kieszeni. Koniunktura zależy przede wszystkim od gospodarstw domowych.

Mechanizm jest prosty - im więcej zarabiamy, im więcej wydajemy, tym większe powstaje zapotrzebowanie na produkty i usługi, tym więcej trzeba pracy dla ich dostarczenia. A im więcej ludzi pracuje, tym więcej ludzi zarabia i tym więcej oni z kolei w sumie wydają.

Ale: im więcej wydajemy na artykuły, które nie wymagają pracy wielu osób, czyli na alkohol i papierosy, tym mniejsze zapotrzebowanie na ludzką pracę w kraju. Innymi słowy, takimi

wydatkami wpływamy na wzrost bezrobocia.

KLUB FRAJERÓW

Człowiekowi pracującemu państwo zabiera w Polsce podatkiem od dochodów osobistych, wpłatami na ZUS (które ciągle jeszcze mało dają ubezpieczenia) oraz

62

podatkami pośrednimi ponad połowę jego wynagrodzenia. Dochody budżetu państwa pochodzą w 90 procentach z podatku od dochodów osobistych i podatku VAT, który też obciąża nas jako nabywców.

Niestety, wybieramy z rekomendacji partii politycznych do sejmu - polityków, a nie ludzi zdolnych w naszym imieniu, w imieniu każdego gospodarstwa domowego, kontrolować budżet państwa. Jeśli zdarza się, że biurokracja szasta naszymi pieniędzmi, to nasza wina. To my sami tolerujemy jej zabawę państwem.

Biernie śledzimy spory na temat „inflacji”, „dewaluacji pieniądza”, „obrony złotówki”, „rewaloryzacji rent i emerytur”. Choć możemy w tych sprawach być w pełni świadomymi i liczącymi się partnerami władz - my, rodzina i gospodarstwo domowe.

BUDśET DOMOWY JAKO PARTNER BUDśETU PAŃSTWA

Budżety domowe są od długich lat przedmiotem badań naukowych i statystycznych. Cała specjalność ekonomii zajmuje się gospodarstwami domowymi jako najpoważniejszymi partnerami szefów życia gospodarczego. Są one nie tylko oparciem dla budżetu państwa. Decydują w rzeczywistości o gospodarce kraju - choć trafia do nas poprzez wynagrodzenia i świadczenia społeczne mniej niż połowa naszego dochodu narodowego. W Stanach Zjednoczonych trafia bezpośrednio do kieszeni obywateli – łącznie, poprzez płace i emerytury - 85 procent dochodu narodowego.

I my do takich proporcji musimy dojść. Możliwie szybko. Żeby nie zostawiać tyle pieniędzy na mnożenie się biurokracji.

SPRZECZNOŚĆ W STATYSTYCE

Dane rocznika statystycznego z badań nad budżetami rodzinnymi są najzupełniej sprzeczne z jego danymi o zakupach, jakie robimy. Czy ktoś tu kręci?

Bada się rejestry wydatków tych rodzin, które prowadzą budżety domowe na zamówienie urzędów statystycznych, a te rodziny, które prowadzą budżety domowe, po prostu lepiej i mądrzej gospodarują.

To jest - mówiąc nawiasem - podstawowa korzyść z prowadzenia budżetów domowych...

NIE MA BUDśETÓW DOMOWYCH MNIEJ WAśNYCH

Nie ma budżetów mniej ważnych. Budżet samotnego emeryta jest równie pełen istotnych informacji, jak budżet wielodzietnej rodziny z wieloma pracującymi jej członkami.

Dlatego na początek spróbujcie sami i namówcie przyjaciół, by choć przez jeden „miesiąc gospodarności” notowali wszystkie wydatki i ceny, by prowadzili -

63

przynajmniej przez miesiąc - „budżet domowy”. A potem to może Wam wejdzie w nawyk...

CZY WARTO

Przed kilkunastu laty z Czytelnikami „Głosu Wielkopolskiego” dyskutowaliśmy nad budżetami domowymi. Sporo wtedy padało argumentów dowodzących, że nie warto ich prowadzić, kiedy „na nic nie starcza”.

Cóż, byłem bezrobotnym dziennikarzem w ciągu siedmiu lat 1973-80 i w ciągu następnych ośmiu 1981-1989. Wiem aż za dobrze, co to znaczy, kiedy na nic nie starcza. Ale właśnie wtedy warto prowadzić budżet domowy.

Dziś, kiedy może się to przydać dla siły naszego głosu we własnym państwie - tym bardziej.

ZDROWE RĄCZKI I ROZUM

Parę urywków listów z owej dyskusji w „Głosie Wielkopolskim”:

P. Adela Malanowska (dla informacji - wtedy babcia, która w ciągu dnia zajmowała się piątką wnucząt): „Ja mam na wszystko odpowiedź ‘Bozia dała zdrowe rączki i rozum’ (...). Wśród moich znajomych jest wiele osób, które liczą faktycznie każdą wydaną złotówkę, ale dzielimy się wzajem, czym kto może. Ja np. mam ogródek, wobec tego warzywa i owoce oddaję, komu potrzeba, mam córkę i zięcia na wsi, więc przywożę niektóre produkty, których też sama nie zużyję (jestem wdową)”.

P. Maria Milej: „Od lat prowadzę taki rejestr wydatków, jak i dochodów. Mam skalę porównawczą. Nie potrafię inaczej gospodarzyć”.

P. Lidia Odolińska: „Dysponuję szczegółowo prowadzonym rachunkiem gospodarstwa domowego mojej trzyosobowej rodziny za lata dziewięćdziesiąte do chwili obecnej. Rachunki prowadzę dla samouspokojenia, aby mieć pewność, że nie zgubiłam pieniędzy, które rozchodzą się bardzo szybko, a także po to, by orientować się, jaką część budżetu pochłaniają opłaty, jaką wyżywienie, a ile pozostaje na inne potrzeby”.

Oczywiście, Poznań. Ale - dowód, że da się.

PAŃSTWO ZACZYNA SIĘ W DOMU

Bardzo cenimy gospodarność. U innych.

Własny budżet domowy upoważnia do żądania, by także inni gospodarowali mądrzej. W tym zwłaszcza - państwo.

Skoro w każdym z naszych domów decydujemy o gospodarce kraju, nie decydujmy na chybił trafił.

64

BĄDŹMY (CHOĆ TROCHĘ) JAPOŃCZYKAMI

Narodem zapamiętałych statystyków są Japończycy. Mają nawet specjalne święto - doroczny Dzień Statystyki. Liczą namiętnie i to od małego. Z „Życia po japońsku” p. Janiny Rubach-Kuczewskiej.

Dowiedziałem się, że podczas jednego z Dni Statystyki nagrodzono grupę malców, którzy pytali swoich kolegów, ile minut w ciągu dnia bawią się z nimi ich mamy.

Nie wiem, czy hobby statystyczne ma jakiś bezpośredni wpływ na gospodarkę Japonii. Na pewno wpływa na zamożność japońskich rodzin - bo, jak łatwo się domyślić, kto stale rejestruje swoje wydatki, niewątpliwie żyje oszczędniej.

Bądźmy - choć trochę - Japończykami.

CZY ENGEL MUSI MIEĆ RACJĘ

Niemiecki statystyk, Ernest Engel, badał budżety rodzinne jeszcze w wieku XIX. W Belgii, dla ścisłości. I prawo Engla wcale nie mówi - wbrew temu, co się powszechnie sądzi - że im więcej rodzina zarabia, tym mniej wydaje na żywność.

Engel dociekł, że im więcej rodzina zarabia, tym - jednak – więcej wydaje na żywność. To tylko procentowy udział żywności w łącznej sumie wydatków maleje.

DLACZEGO CORAZ WIĘCEJ

Czy trzeba wydawać na żywność coraz więcej?

Jest wśród nas coraz więcej ludzi otyłych. W Ameryce i w Anglii jedna czwarta kobiet! Lekarze i Polakom perswadują, że jedzą za dużo.

Tak, jemy za dużo. I to nie ci, którym trzeba wielu kalorii na ciężką pracę fizyczną lub wysiłek sportowy. Jedzą za dużo głównie ci, którzy jedzeniem zastępują ruch. Co gorsza, jemy niezdrowo. Płacimy za to nie tylko przy kasach. Płacimy na dłuższą metę - zdrowiem.

ZDROWO – DROśEJ. NA RAZIE

Niestety, zdrowa dieta, jak na razie, kosztuje drożej. Dlatego, prowadząc swoje gospodarstwo domowe jako przedsiębiorstwo, warto poświęcić wiele godzin na rozwiązanie problemu, jak jeść i smacznie, i zdrowo, a taniej.

W czasie drugiej wojny światowej zagrożeni blokadą dowozu żywności Szwajcarzy musieli radykalnie zmienić swoją dietę i zrezygnować z importowanych tłuszczów, mąk i kasz. Wyszli z czasu wojny nieporównywalnie... zdrowsi.

65

ANI TRUDNE, ANI SKOMPLIKOWANE

Rejestrowanie wydatków domowych naprawdę nie jest ani trudne, ani skomplikowane. Byle niczego nie pominąć, byle się przed sobą nie wstydzić nawet największego głupstwa (każdemu się może zdarzyć).

Wystarczy zwykły zeszyt w kratkę. Z rubrykami, oddzielonymi długą linią każda od góry do dołu:

Data, z dniem tygodnia. Dwa, na co wydaliśmy pieniądze (towar, usługa, opłata za coś). Trzy, cena jednostkowa czegoś, co kupiliśmy. Cztery, ileśmy tego kupili. Pięć, od kogo. Sześć, ile zapłaciliśmy razem. I siedem - uwagi (tu warto notować, czy dany zakup zużyliśmy w całości).

Rady praktyczne:

Brać przy zakupach paragony i kwitki. Wiele supermarketów ujawnia prawdziwą cenę z VAT-em dopiero przy kasie.

Po drugie, notować jak najprędzej po powrocie do domu. Usłużna pamięć chętnie zapomina o wydatkach, które nie są tytułem do chwały.

Po trzecie, notować naprawdę wszystko.

CO ODKRYŁ IRVING FISHER

Tuż po pierwszej wojnie światowej wielki amerykański ekonomista, profesor uniwersytetu Yale, Irving Fisher, wygłosił w Bostonie, w Towarzystwie Kultury Moralnej, odczyt o „etyce w systemie monetarnym”, czyli o moralności w stosunkach pieniężnych.

Oburzało Fishera mimowolne oszustwo, jakiego świat pieniądza dopuszczał się wtedy wobec opinii publicznej: otóż za tę samą sumę gotówki można było kupić po wojnie znacznie mniej niż przed wojną. Innymi słowy, pieniądz, chociaż go nikt nie dewaluował i nie wymieniał na gorszy - tracił na wartości. Ale nikt nikomu o tym nie mówił. A już na pewno nie mówił zwykłym Amerykanom, którzy na inflacji tracili.

NIE ZOSTAWIAJ TEGO SPECJALISTOM

Fisher zajmował się tym już od lat. Ale wtedy uświadomił wszystkim, najpierw - Amerykanom, że każdy z nas, kto sam robi zakupy, może badać wartość pieniądza.

Zrobił coś jeszcze ważniejszego: przekonał publiczność, że nie trzeba tego zostawiać specjalistom, ani, tym bardziej, władzom i urzędom. Nie musimy nikomu wierzyć na słowo. Możemy sami sprawdzać i ustalać najważniejsze dla nas wskaźniki.

Niestety, mało kto w Polsce prowadzi rachunki domowe. Ale na pewno robiło to w roku 1921 wielu, lub nawet większość ówczesnych Amerykanów. Prowadząc zaś rachunki domowe, każdy może notować ruch cen i badać zmiany w kosztach utrzymania.

66

CO TYDZIEŃ

Irving Fisher zaczął od rzeczy bardzo prostej i dla wszystkich zrozumiałej: publikował co tydzień wykaz cen 205 towarów.

Biuro Statystyki Pracy Stanów Zjednoczonych publikowało wtedy wprawdzie wykaz cen aż 404 towarów, jednakże co miesiąc, a nie co tydzień.

Nasz Główny Urząd Statystyczny podaje ceny kilkuset towarów i usług, ale... po paru latach. Podczas, gdy my potrzebujemy takich danych co tydzień, na bieżąco. Tak, jak podawał je Irving Fisher. I jak mogłoby dzisiaj podawać każde pismo polskie.

...I CO TYDZIEŃ WSKAŹNIK INFLACJI

Biuro Statystyki Pracy Stanów Zjednoczonych podawało co jakiś czas wskaźnik ruchu cen, a więc i wskaźnik kosztów utrzymania. Jednakże - po dość długim czasie. Dużo było do liczenia; jeszcze bez komputerów.

Irving Fisher opracował listę „koszyka” artykułów, które tylko reprezentowały dane grupy wydatków, i zaczął podawać wysokość wskaźnika kosztów utrzymania - co tydzień!

Liczył na „kręciołku” (tak się dawniej nazywało mechaniczny arytmometr, sumujący dane po przekręceniu korbki).

GENIALNIE PROSTE

Pomysł był prosty, jak zwykle rzeczy genialne.

Fisher ustalił, z jakich „pozycji budżetowych” składać się musi „koszyk” kosztów utrzymania. Były to różne wydatki na żywność, odzież, higienę, mieszkanie, leki, komunikację, usługi, kulturę, oświatę, wypoczynek, używki.

Wybrał niektóre towary i usługi - typowe i reprezentatywne, tak, by każda pozycja symbolizowała sumę wydatków na cele podobne lub zbliżone. Innymi słowy, „koszyk” składał się tylko z „reprezentantów” danych rodzajów wydatków, jakie robimy.

Po dalszych badaniach nauka potwierdziła założenie przyjęte przez Fishera, co więcej, jeszcze zmniejszyła listę minimum: „już przy około 100 pozycjach /reprezentantach/ indeks kosztów utrzymania obejmuje tak znaczną część całkowitych wydatków rodzin, że dodawanie dalszych pozycji prawie nie wpływa na wysokość wskaźnika” (E. Vielrose, 1966).

A więc...?

67

śEBY WŁADZY NIC NIE KUSIŁO

Nie chodzi tylko o zabawę. Wskaźniki, publikowane przez najsympatyczniejszą nawet władzę, lepiej kontrolować. Żeby jej nic nie kusiło.

Przed laty nieistniejący już mój dodatek do „Gazety Wyborczej”, „Gazeta i Nowoczesność”, opracował ze swoimi czytelnikami taki uproszczony fisherowski „koszyk” dla Polski. Nasz „wskaźnik Fishera” bardziej odpowiadał odczuciom kieszeni polskich niż dane podawane przez bardzo wtedy porządną władzę. Kręcił tylko nosem pewien dyrektor odpowiedniego departamentu - co uznaliśmy za naturalne i spodziewane.

Od tamtego czasu aż po dzień dzisiejszy nikt nie opracował takiego wskaźnika, którym by się mógł posługiwać każdy z nas...

NASZ "WSKAŹNIK FISHERA"

Nasz WSKAŹNIK RUCHU BIEŻĄCYCH KOSZTÓW UTRZYMANIA nazwaliśmy właśnie - „wskaźnikiem Fishera”. Ku czci pioniera.

Ówczesny prezes Głównego Urzędu Statystycznego polecił przeliczać wedle naszego „koszyka” bieżące dane GUS-u. Bo naprawdę zdarzają się uczciwi statystycy.

Nasz „wskaźnik Fishera” nie zalecał, ile wydawać na bieżące utrzymanie. Nie był też średnią kosztów utrzymania, ani minimum socjalnym. Był tylko i jedynie wskaźnikiem ruchu kosztów utrzymania. Czyli - najlepszym miernikiem inflacji.

POMIAR DLA KAśDEGO

Walor takiego pomiaru inflacji to szybkość i prostota. Szybko zebrać dane może i mała grupka ludzi, a nawet - przy pewnym wysiłku - jeden człowiek!

Mierzyć inflację może naprawdę każdy: każda rodzina, każdy dom, każda parafia, każda dzielnica miejska czy wieś, każda lokalna gazeta. I - każda wielka gazeta, rozgłośnia radiowa czy stacja telewizyjna, jeśli tylko ją to zainteresuje.

CO TO JEST TEN „KOSZYK” FISHERA

Nie jest to lista wszystkich możliwych wydatków, jakie robimy, bo zresztą każdy robi inne.

Na liście naszego „koszyka” znajdują się tylko, jak u Fishera, tak zwane w języku fachowym „reprezentanty” danej grupy wydatków. A więc np. pietruszka „reprezentuje” i koperek, i szczypiorek; włoszczyzna wyręcza kupowane osobno pory i inne warzywa. „Adidasy” dowolnej firmy zastępują całość wydatków na obuwie - jako stosunkowo podobne do siebie i najmniej zróżnicowane w cenie. Róża, „reprezentant”

68

kwiatów, reprezentuje także inne wydatki na zrobienie przyjemności jakiejś miłej sercu Polaka (czy Polki) osobie.

Żeby obliczyć nasz WSKAŹNIK, czyli - „wskaźnik Fishera”, trzeba zebrać ceny towarów i usług z tej listy, przemnożyć każdą liczbę przez odpowiedni, podany w tabeli mnożnik, a potem zsumować przemnożone już liczby.

Porównując wskaźniki co miesiąc (kwartał, pół roku, rok), otrzymamy odpowiedź, ILE NAPRAWDĘ WYNIOSŁA INFLACJA i o ile wzrosły (lub zmalały) nasze bieżące koszty utrzymania.

JAK TO ROBIĆ

Zbierając dane i wpisując do tabeli naszego „koszyka”, trzeba się pilnować dwóch zasad:

1) Tam, gdzie tabela podaje tylko rodzaj produktu czy usługi, trzeba wybrać jedną konkretną wersję, firmę lub nazwę, oraz wagę. I NIE ZMIENIAĆ tego już nigdy - chyba, że dany produkt zaniknie lub straci znaczenie, a jakiś inny przejmie jego miejsce i funkcję („adidasy” trzeba dobierać takie same, a przynajmniej - z takimi samymi „bajerami”; lub jakieś inne obuwie).

2) Dane zbierać trzeba ZAWSZE Z TEGO SAMEGO lub tych samych punktów sprzedaży czy też usług. Jeżeli z dwóch punktów, to z jednego uważanego za najdroższy i drugiego - najtańszego (zamiast biegać po wszystkich sklepach w okolicy). Chodzi bowiem o CENĘ ŚREDNIĄ.

Uwaga: od czasu, kiedy ustalaliśmy tę tabelę, zmieniły się przedmioty naszych zakupów i handlu. Musicie sami skorygować (zaktualizować) treść tabeli!

Teraz tabela:

Nr Artykuł Ilość Cena Mnożnik Razem 1 Mąka pszenna 1 kg 1 2 Chleb pszenny ok. 0,8 kg 7,2 3 Bułka (kajzerka) 1 szt. 15 4 Płatki owsiane 1 opak 0,2 5 Makaron 4-jajeczny 1 kg 0,2 6 Ryż 1 kg 0,1 7 Kasza gryczana 1 kg 0,2 8 Ziemniaki 1 kg 8 9 Kapusta biała 1 kg 2

10 Marchew 1 kg 1 11 Włoszczyzna 1 op. 8 12 Cebula 1 kg 0,75 13 Sałata 1 główka 4 14 Pomidory (zwykłe) 1 kg 0,5

69

15 Jabłka klasy Lobo 1 kg 2 16 Cytryny 1 kg 0,4 17 Rostbef wołowy 1 kg 1 18 Podroby 1 kg 1 19 Kurczak 1 kg 1 20 Kiełbasa krakowska 1 kg 1 21 Parówki 1 kg 0,5 22 Smalec kostka 0,25 kg 1 23 Masło "Ekstra" 0,25 kg 3 24 Margaryna kostka 0,25 kg 2 25 Olej słonecznikowy 1 but 0,25 26 Mleko 1 karton 8 27 Śmietana 12 % 1 małe opak. 4 28 Ser biały pełnotłusty 1 kg 0,6 29 Ser żółty (tani) 1 kg 0,4 30 Jajka 10 szt. 1,6 31 Cukier 1 kg 2 32 Miód 1 mały słoik 1 33 Pączek w cukierni 1 szt. 6 34 Czekolada 1 tabl. 0,75 35 Przyprawa do zup 1 but 1 36 Woda mineralna 1 l 4 37 Napój z owoców zagr. 1 l w kartonie 2 38 Sok jabłkowy 1 l w kartonie 0,5 39 Kawa (błyskawiczna) słoik 0,1 kg 1 40 Herbata w torebkach 100 szt.. 0,5 41 Jednorazówka do golenia 1 szt. 2 42 Krem do golenia 1 szt. 0,5 43 Krem kosmetyczny dla pań 1 opak. 0,5 44 Szampon do włosów 1 opak 0,5 45 Pasta do zębów 1 tuba 1,5 46 Pomadka do ust 1 opak. 0,2 47 Mydło toaletowe 1 szt. 2 48 Proszek do prania 1 opak. 3 49 Płyn do zmywania 1 but. 1 50 Wata 1 opak. 0,25 51 Spirytus salicylowy 1 but. 1 52 Polopiryna S 1 opak. 0,5 53 Syrop przeciwkaszlowy 1 but. 0,3 54 Multiwitamina forte 1 opak. 1 55 Opatrunek samoprzylepny 1 opak. 1 56 Pabialgina 1 opak. 1 57 Sorbonit 1 opak. 0,3 58 Mięta w torebkach 1 opak. 0,3 59 Plomba (bez leczenia) 1 szt.. 0,15 60 Bandaż 1 kłębek 0,5

70

61 Czynsz 1 m. kw. 23 62 Energia elektryczna 1 kWh 50 63 Gaz 1

m3 8

64 Żarówka 100 W 1 szt. 1 65 Węgiel (cena det.) 1 t 0,05 66 Zapałki 10 pud 0,5 67 Papier toaletowy 4 rolki 0,4 68 Pasta do podłogi 1 opak. 1 69 Pasta do butów 1 opak. 1 70 Proszek (płyn) do sanitariatów 1 opak. 1 71 Abonament telef. 100 imp. 0,2 72 Abonament telewizyjny 1 mies. 0,3 73 Opłata za kablówkę Internet) 1 mies. 0,3 74 Gazeta codzienna 1 egz. 10 75 Magazyn ilustrowany 1 egz. 1 76 Najpopularniejszy miesięcznik 1 egz. 0,1 77 Zeszyt szkolny 16 kartek 1 szt. 1 78 CD z muzyką pop 1 szt. 1 79 Długopis (najtańszy) 1 szt. 1 80 Opłata na komitet rodzicielski

miesięczna

1 mis. 0,2

81 Znaczek na list zamiejscowy 1 szt. 3 82 Przejazd taksówką na dystans 5

km

1 0,2

83 Przejazd koleją poc. os. II kl. 100 km 0,1 84 Przejazd autobusem 100 km 0,1 85 Bilet komunikacji miejskiej

jednorazowy

1 szt. 30

86 Rajstopy damskie 1 szt. 1 87 Skarpetki męskie 1 para 0,2 88 Pływki męskie 1 para 0,1 89 Figi damskie 1 para 0,1 90 Koszula męska 1 szt. 0,1 91 Biustonosz 1 szt. 0,1 92 Tenisówki 1 para 0,1 93 Pranie bielizny pościelowej 5 kg 1 94 Czyszczenie garnituru marynarka i

spodnie

1 szt. 0,5

95 Strzyżenie u fryzjera męskiego 1 0,3 96 Wizyta u fryzjera damskiego

(strzyżenie i modelowanie)

1 0,3

97 Kwiaty jedna róża 1 szt. 1 98 Bilet do kina 1 bilet 0,1 99 Parking za godzinę 1 godz. 0,1

100 Bilet na mecz ligowy 1 szt. 0,1 101 Wódka (najtańsza) 0,5 l 1,25

71

102 Wino średniej klasy 0,75 l 1 103 Piwo puszka 0,5 l 7 104 Papierosy 1 paczka 10

Pierwsze sto pozycji mówi o zmianach bez wydatków na alkohol i papierosy (warto obliczać wskaźnik w obu wariantach).

Po pierwszym takim eksperymencie z udziałem Czytelników „Głosu Wielkopolskiego” do dzisiaj otrzymuję listy od hobbystów pomiaru inflacji.

PIENIĄDZE, Z KTÓRYCH OKRADA SIĘ GOSPODARSTWA DOMOWE

Dziś mało kto już wie, że dawniej wynagrodzenia, zwłaszcza te mniejsze, wypłacano nie co miesiąc, a co tydzień, tzw. „tygodniówkami”. Proszę samemu obliczyć, ile przynosi pracodawcy pierwsza „tygodniówka” miesiąca wypłacona dopiero po trzech tygodniach, ile druga - wypłacona po dwóch tygodniach, ile trzecia, opóźniona o tydzień - przy uwzględnieniu nawet niskiej rocznej skali inflacji i miesięcznej stopy oprocentowania oszczędności.

Nie liczy się to może dla kieszeni osób wysoko wynagradzanych. Ale dla tych, którym trudno powiązać koniec z końcem i którzy muszą pożyczać, żeby dotrwać do pierwszego, te w sumie paręset złotych straconych w skali roku nie są bez znaczenia.

72

8. KAPITALIZM DLA WSZYSTKICH, czyli

JAK PORADZIĆ SOBIE Z TWIERDZENIEM ARROWA

TWIERDZENIE NIEMOśLIWOŚCI

Sformułował je Kenneth Arrow, ekonomista i noblista. Wedle niego żadna decyzja, podjęta w trybie społecznym, nie może uwzględnić preferencji grupy w taki sposób, w jaki pojedynczy człowiek może uszeregować swoje preferencje.

Tymczasem ludzie jednak potrafią dojść do porozumienia i dokonać wspólnego wyboru, czyniąc preferencje grupy swymi osobistymi preferencjami. Jeśli ekonomia o tym nie wie, to jej wina. Sygnał tylko, że nigdy jej przy czymś takim nie było.

CZYM WYGRYWA DEMOKRACJA

Anglikom w roku 1939 Winston Churchill w obliczu wojny na śmierć i życie z hitlerowskimi Niemcami powiedział otwarcie: "Mogę wam obiecać tylko krew, pot i łzy". Oczekiwał za to - pełnej dyscypliny. I też bombardowany Londyn sam się pilnował, by dochować norm zużycia wody. Tak demokracja angielska wygrała "bitwę o Anglię". Nie sami lotnicy.

Kiedy państwa Osi w roku 1940 zagroziły Szwajcarii blokadą importu żywności, prof. Friedrich Wahlen wyliczył, że Szwajcaria musi i może wyżywić się sama - ale bez importowanych tłuszczów, mąki i cukru. I tłuści Szwajcarzy całkowicie zmienili swą dietę. Ich demokracja sprawdziła się w kuchniach, a z okresu wojny wyszli – znacznie zdrowsi!

Prezydent Paasikivi wykładał Finom po drugiej wojnie światowej, że czeka ich teraz siedem lat chudych - budowy potencjału gospodarczego. Liczyć mogli tylko na Szwedów, a niepodległość

Finlandii była na dobitek ograniczona. Demokracja Finów sprawdziła się ich cierpliwością i pracowitością. Wiedzieli, co, jak i kiedy chcą osiągnąć. I spłacili morderczą powojenną kontrybucję - przed terminem.

73

ETOS, NIE TYLKO PIENIĄDZE

Nawet najbiedniejsze kraje protestanckie wyprzedziły w rozwoju cywilizacyjnym najbogatsze nawet kraje katolickie czy też prawosławne. W słynnej, starej pracy Maxa Webera "Etyka protestancka a duch kapitalizmu" można wyczytać, jak bogactwo rodziło się z protestanckiej pracowitości, wytrwałości, oszczędności i skromności. Ale XIX-wieczna Wielkopolska i Słowenia potrafiły osiągnąć zamożność pod przewodem swoich katolickich księży. Decydowała wyobraźnia ludzka i zmysł inicjatywy. Czyli – kapitał społeczny. Nie myśl polityczna.

KAPITALIZM WŁASNYMI RĘKAMI

Jesteśmy w lepszej sytuacji niż Finlandia w roku 1945: mamy lepszy klimat, wspaniałe położenie geograficzne, płodne rolnictwo i bogactwa naturalne, których Finlandii wtedy brakowało.

Jesteśmy w sytuacji o tyle gorszej niż ona w 1945 r., że nie czeka naszych produktów i usług żaden gwarantowany rynek zbytu, który wchłonie wszystko. Załamanie rynku sowieckiego po roku 1989 przyprawiło Finlandię niemal o katastrofę; Sowiety miały być wieczne. Finowie poradzili sobie i z tym. Są w czołówce najbogatszych krajów świata.

Ostatnie piętnaście lat pokazało, że Polacy też umieją pracować. Kiedy wiedzą, po co, pracują jak Finowie. Cenią dziś pracę wyżej niż Niemcy. Zdobywają rynki krajów zachodnich, które miały zalać nasz rynek swoimi produktami spożywczymi.

IKEDĘ ROZUMIAŁ KAśDY JAPOŃCZYK

Kiedy premier Ikeda w 1960 roku przedstawiał Japonii dziesięcioletni plan podwojenia dochodu narodowego (zrealizowany w sześć lat), każdy Japończyk wiedział, że i on będzie - średnio - dwa razy bogatszy. Wiedział bowiem, co to jest dochód narodowy (PKB, produkt krajowy brutto). PKB zaś to jest to, co sami jako obywatele kupiliśmy (skonsumowaliśmy), to, co zjadło państwo, to, co gospodarka zainwestowała, wartość tego, co mamy (także w zapasach produkcji gotowej i nieskończonej) plus nadwyżki eksportu.

Za „socjalizmu” powtarzałem, że nie wierzę w dochód narodowy – zwłaszcza, gdy wzrost dochodu narodowego był praktycznie wzrostem zapasów (wywołałem w 1971 r. pełen furii odzew premiera Jaroszewicza!).

Od roku 1989 do roku 2010 polski PKB więcej niż potroiliśmy nawet. Ale z bardzo niskiego pułapu. Dziś pytanie, czy możemy podwoić dochód narodowy w sześć lat, ma inny sens. Możemy jednak spróbować i my ustalić, co kto może zrobić i po kim czego możemy się spodziewać, żeby go podwoić.

74

GDZIE JEST KAPITAŁ

W krajach posiadających względnie stabilny, zdrowy pieniądz, nigdy nie brakuje kapitału. Ale dziś właścicielami największych pieniędzy w nowoczesnych społeczeństwach nie są ani największe

banki, ani czołowe grupy bankowe. Są nimi - zarówno w bogatych Stanach Zjednoczonych, jak w niebogatej Polsce - sami obywatele.

Dzięki reformie Balcerowicza mamy prawdziwy pieniądz. Musimy zaś mieć dla rozwoju kraju bogatszą własność prywatną. Żeby mieć z czego tworzyć kapitał. Czyli że trzeba rozszerzać własność prywatną ogółu obywateli. Nie tylko dla interesów Bocassów.

KAPITALIZM NADMIARU PIENIĘDZY

Na Zachodzie ogólna zamożność zmieniła rynek pieniężny. W Stanach Zjednoczonych rozróżnia się oszczędności "płynne" i "kontraktowe". Owe "płynne" to fundusze emerytalne i spółki lokacyjne - z największymi pieniędzmi Ameryki. Zarządzają nimi, dobrze sobie płacąc (grubo za dobrze), najznakomitsi finansiści. Zwykli obywatele są poprzez te spółki i fundusze właścicielami przeważającej części udziałów w wielkim przemyśle i wielkim handlu. Tak Ameryka - wedle ironicznej uwagi wielkiego Petera Druckera - uspołeczniła swój wielki biznes.

Ma to i swe negatywne skutki - własność odsunęła się daleko od przedsiębiorstwa i nikt nie zarządza nim jak swoim. Stąd i wielkie firmy chorują na biurokrację. Na swoisty kapitalistyczny socjalizm.

Przy nadmiarze wolnego pieniądza szuka ten pieniądz lokat po całym świecie. Także na początkującej giełdzie naszego kraju. Kraju, który dopiero wychodzi z feudalnego rozkładu.

KIEDY BIEDNY MA POśYCZAĆ BOGATEMU

W Anglii drugiej połowy XIX wieku nawet służące i dorożkarze mogli pozwolić sobie na ryzyko gry giełdowej, bo także im nie brakowało wtedy pieniądza.

Ale kiedy pieniądza jest mało, to - jak pisał XIX-wieczny liberał włoski, Luigi Luzzati - giełda oznacza, że biedny ma pożyczać bogatemu. Bo firma, emitując akcje, pożycza przecież pieniądze od nabywców akcji. Nie gwarantując oprocentowania! Kiedy mały ciułacz przegrywa, sam sobie winien: uległ pokusie hazardu i marzeniom o łatwych pieniądzach. Ma za swoje.

75

ŚWIETNE, ALE NIE ZARAZ

Spółkę lokacyjną (inwestycyjną po angielsku) wynaleźli jako narzędzie finansowe dwaj socjaliści, bracia Pereirowie: chcieli, by lud za swoje drobne pieniądze, złożone razem, wykupywał, krok za krokiem, własność w gospodarce. Stworzyli w XIX wieku słynny Credit Mobilier, Kredyt Ruchomy. Zbankrutował on, zachłysnąwszy się sukcesami. Za dużo kupował – aż zabrakło wolnej gotówki, czyli tzw. płynności.

Potem - Szkot z Dundee, Robert Fleming, obmyślił unit trust, spółkę sąsiadów i znajomych, drobnych ciułaczy, by razem kupować akcje różnych firm.

Spółki lokacyjne (zwane też funduszami powierniczymi, w nomenklaturze amerykańskiej investment trusts, funduszami inwestycyjnymi) powinny rozkładać ryzyko giełdowych lokat na co najmniej 100 firm, których akcje dana spółka kupuje. I powinny to być akcje, które dają dywidendy; inne lokaty nie mają sensu. Ale spółka lokacyjna nie zarządza żadnym przedsiębiorstwem, dającym zyski. Nie od tego jest. Ma zarządzać pieniędzmi. Na giełdzie, nie w firmie.

Co innego bank lokacyjny; ten, owszem, pilnie przygląda się firmie, której akcje kupuje, i wtrąca się do jej zarządu.

PORÓD CHYBA TO BYŁ NIECO PRZEDWCZESNY

U nas państwo zagarnia ponad połowę zarobków każdego z nas. Gospodaruje tymi pieniędzmi źle. Ale gdybyśmy zatrudniali geniuszy biurokracji, wynik byłby dokładnie ten sam.

Spółki lokacyjne, zwane Narodowymi Funduszami Inwestycyjnymi, stworzyło sztucznie w najlepszej wierze - państwo. Oddało je giełdziarzom głównie z nominacji i przekazało im z urzędu pieniądze naiwnych, którzy nawet nie wiedzieli, że mogliby inaczej ich użyć. Dziś mają mniej niż gdyby je złożyli jako oszczędności w bankach.

Liberałowie w tym samym czasie, co Pereirowie, wymyślili spółdzielczość kredytową w Niemczech i Włoszech, krajach wtedy ubogich w pieniądze. Język ekonomii amerykańskiej zowie swoją spółdzielczość kredytową i inne tego typu organizacje oszczędnościowe "oszczędnościami kontraktowymi". Owi liberałowie-założyciele nigdy by nie przystali na grę pieniędzmi drobnych ciułaczy. Chyba że to graliby sami ciułacze wedle recepty Fleminga.

NIBY-LIBERALIZM

Obywatel rentier to żaden ideał gospodarki: czyta notowania giełdowe, zamiast rozwijać swoje własne interesy. Powszechna nauka gry giełdowej w naszych mediach nie uczy kapitalizmu. Gdyby cały naród zamienił się w rentierów, odcinających kupony dywidend od zakupionych akcji, niewiele by to zmieniło w tak sprywatyzowanym przemyśle. Własność pozostałaby anonimowa jak była - bez codziennej czujności właściciela wobec swych interesów. Pracownik najemny zaś powinien szanse dobrobytu wiązać z rozwojem firmy, w której pracuje.

76

Nasza giełda, z akcjami ledwie kilkuset przedsiębiorstw, długi czas była giełdą treningową. Na koszt tzw. "jeleni" w języku polskim. "Jelenie" to nie "bawoły" w języku giełdy anglosaskiej, które grają na zwyżkę, ani też "niedźwiedzie", grające na zniżkę. Nasze "jelenie" to ci, co tracą. Reklamować im grę giełdową to niezbyt uczciwe, mówiąc szczerze.

CZYJA KURA KOMU ZNOSIŁA ZŁOTE JAJA

Kiedy PKO BP wystawiła na sprzedaż swoje wierzytelności, odkryliśmy, ile inflacji wpompowały w Polskę nasze banki miliardami takich kredytów nie do odzyskania (PKO BP i tak najmniej). Janusz Korwin-Mikke jako „liberał” chwalił się wtedy, że zrobił na szaro państwową PKO, bo odda mniej, niż pożyczył.

Za łatwe pieniądze dla kolesiów musieliśmy płacić wszyscy – jako podatnicy. Do BGŻ, Banku Gospodarki Żywnościowej, dołożyliśmy około miliarda dolarów. Z własnych kieszeni.

ONIEŚMIELAJĄCO ŁATWE INTERESY

Kiedy nie ma ani lokalnych kas oszczędności, ani prawdziwej spółdzielczości kredytowej, oznacza to monopol wielkich banków. Nasze banki z reguły chorowały na nadpłynność, czyli że miały za dużo nieulokowanych pieniędzy - bo nie umiały kredytować.

Mają ciągle za dużo „złych” kredytów - bo nie umieją kredytować. Żaden z tych banków nie specjalizuje się (przynajmniej na razie) w rynku jakiejś branży przemysłu czy handlu. Bez czego będą nadal bały się kredytowania czegokolwiek.

Kiedy monopol robi wielkie interesy, nawet liberałowie się z nim liczą. Ale nazbyt łatwe interesy nie powinny onieśmielać liberałów. Nasze banki do dziś, gdy piszę te słowa, korzystają z prawa do „tytułów wykonawczych”, czyli że mogą w każdej chwili jak urząd państwowy ściągnąć dług z kredytobiorcy przez komornika. Nie chcą powrotu do weksla, który ustala terminy spłaty - choć przy braku gotówki bank może weksel dla utrzymania „płynności” sprzedać lub zdyskontować.

Jeśli władzę w prywatnych bankach obejmują politycy, to jeszcze gorzej. To będą ich łatwe interesy.

CZEKI, WEKSLE I WARRANTY

Na obrocie bezgotówkowym, na czekach, lokalnych kartach kredytowych i wekslach, może zbudować swoją potęgę finansową w Polsce świat blisko trzech milionów drobnych przedsiębiorstw polskich - w obrotach między sobą. Warranty przydadzą się także, ale nie są narzędziem tak powszechnego obrotu.

Doświadczenie polskiej przeszłości i zachodniej współczesności może być podstawą wielkiej ekspansji.

77

KAPITALIŚCI Z MIANOWANIA

Wielkie pieniądze w początkach kapitalizmu robi się najszybciej - na handlu. Ale z samych wielkich pieniędzy nie rodzi się fachowy kapitał przemysłowy. Nawet rekiny handlu nie są potencjalnymi przemysłowcami. Tym bardziej - nie są nimi gracze giełdowi. Mogą i kupić jakieś wielkie zakłady, ale wszystkie kłopoty zaczną się dopiero później. Sama własność nie załatwia niczego. Decyduje zarządzanie.

Jeśli więc prywatyzuje się przemysł, sprzedając zakłady amatorom, z których żaden nie czytał choćby jednej książki Petera Druckera, mamy do czynienia z aktem wiary zamiast prywatyzacji. Jeśli kogoś mianuje się przemysłowcem tak, jak urzędnikiem, kończy się potem jak w Wałbrzychu - kompromitacją samej idei własności prywatnej.

PRODUKCJA BOCASSÓW

Nie pobłażajmy w niczym cwaniactwu łatwych, lewych interesów. Droga do wielkich kapitałów "na skróty" prowadzi do kapitału, którego się nie szanuje i którym szasta się w ostentacyjnym luksusie, demoralizującym zarówno samych "kapitalistów", jak i polityczną ich klientelę.

Superluksus każdego samochodu najdroższej marki oznacza, że jeździ nim jakiś Bocassa. I dowodzi, że w tym kraju nie umie się szanować pieniędzy. A Bocassom nikt nie zawierzy swoich.

W Szwajcarii, najzamożniejszym kraju świata, bogaczowi nie wypada jeździć bardzo drogim samochodem - wyglądałby w oczach rodaków na śmiesznego nuworysza, który chce się popisać.

PRYWATYZOWAĆ TRZEBA. JEDNAK

Przedsiębiorstwa państwowe nadal sprzedają u nas urzędnicy ministerialni, nie sięgając po żadną inną, skuteczniejszą metodę. Nie znają porządnie żadnej branży. Fascynują ich co najwyżej operacje kapitałowe (zrozumiałe, to naprawdę wciąga).

Taki układ sam przez się tworzy pole korupcji i rodzi podejrzenia. Nawet wobec ludzi uczciwych. Prywatyzacja stała się tematem fantastycznych plotek, które, niestety, rzecz przykra, czasem się potwierdzają...

A jednak prywatyzować trzeba. Dla zdrowia gospodarki.

METODA KELSO

Metodę wspomaganego wykupu, „lewarowanego”, Leveraged Buy-Out, LBO, obmyślił w Kalifornii i upowszechnił w USA wielki finansista, Louis Kelso, przyjaciel Reagana. Tak przekazywano własność menedżerom średnich i małych firm - które nie opłacały się wielkim koncernom i innym spółkom wielkiego kapitału, włącznie z tymi

78

giełdowymi. LBO posłużył też Reaganowskiemu Planowi Pracowniczej Własności Akcji w Stanach Zjednoczonych, ESOP.

Niestety, nasi wysocy urzędnicy prywatyzacji nie raczyli ze starszym panem, tj. Louisem Kelso, rozmawiać, kiedy udało się go do Polski zaprosić.

KELSO O POLSCE

Wedle propozycji Elso, decyzje o poszukiwaniu partnerów kapitałowych przejęłyby z dnia na dzień, same przedsiębiorstwa z nowym właścicielami, ciągle jeszcze z udziałami państwa do sprzedania. Zwłaszcza przedsiębiorstwa średniej wielkości i małe.

Mechanizm Kelso proponował prosty: dobrać konkursowo, a skrupulatnie, menedżerów jako przyszłych głównych wspólników lub właścicieli. Skredytować im na zasadach LBO główny pakiet imiennych udziałów lub własność całego przedsiębiorstwa - nie do sprzedaży przed spłatą kredytu z zysków przedsiębiorstwa! W spółce komandytowej taki główny właściciel odpowiadałby całym majątkiem za całość interesu.

Część kredytowano by tak samo do spłaty z zysków przedsiębiorstwa spółce pracowniczej jako komandytariuszowi, z odpowiedzialnością do wysokości wkładu. Główni akcjonariusze sami wyszukiwaliby strategicznych partnerów kapitałowych do zakupu akcji pozostawionych Skarbowi Państwa - pod kontrolą przedstawicieli Skarbu Państwa jako wspólnika komandytowego.

JUś, ZARAZ

Możemy w ciągu roku sprywatyzować wszystkie średniej wielkości przedsiębiorstwa państwowe. Dziś z naszych pieniędzy jako podatników opłacamy dla jednoosobowych spółek Skarbu Państwa tysiące urzędników, którym wcale nie spieszno z prywatyzacją, bo po co. Sami z nich robimy złodziei w oczach społeczeństwa.

W chwili, gdy piszę to słowa, mamy jeszcze setki jednoosobowych spółek Skarbu Państwa do obsadzania posad przez polityków. Do obsadzania tych posad znajomymi.

JAK UWŁASZCZAĆ OBYWATELI

Nasze państwo może też uwłaszczyć ogromną większość swych obywateli bez fikcji bzdurnych obietnic, nie za darmo, ale też bez naciągania ich, by swe skromne oszczędności przelali na niepewne konta w funduszach powierniczych, zarządzanych przez giełdziarzy niesprawdzonego doświadczenia.

Przeciętny obywatel może stać się partnerem gospodarczym jako współwłaściciel określonego majątku, którego dochody sam tworzy swoimi wpłatami. Każdy z nas może nabrać poczucia godności i partnerstwa, a zwłaszcza - realnego zainteresowania procesami gospodarczymi, w których bezpośrednio uczestniczy.

79

Co więcej, te interesy lepiej by szły, gdybyśmy w nich uczestniczyli jako partnerzy, a nie jako bezwolne ofiary manipulacji. Bo sami stracimy, jeśli to nie będzie nas obchodziło, i sami zyskamy na swej gospodarności.

Demokracja może naprawdę być dobrym interesem obywateli.

BEZ WŁASNOŚCI NIE MA GOSPODARNOŚCI

Usługi komunalne - dostawy energii elektrycznej, wody, gazu, ciepła, kanalizacja - są monopolami tzw. technicznymi, bo technika nie pozwala ich rozbić na konkurujące podmioty. W usługach komunalnych nie da się zaprowadzić konkurencji – poza wywozem śmieci i komunikacją miejską. Zajmuje się nimi administracja miejska lub też stanowią własność ogólnokrajowych bądź miejskich monopoli.

Sprzedane zagranicznym monopolom prywatnym nie przestają być monopolami.

Jak wszelka administracja, tak i samorząd nie powinien sam prowadzić działalności gospodarczej. Urzędnicy powinni co najwyżej regulować i nadzorować stosunki między dostawcami a odbiorcami.

Usługi komunalne można sprywatyzować. Na korzyść naszą - klientów. W imię gospodarności. Żeby tej gospodarności pilnował właściciel. Bo jak nie dopilnuje, to - co się rzekło – sam straci.

MY, WŁAŚCICIELE

Tak, naprawdę: każdy obywatel może być członkiem lokalnej spółki dostaw energii (gazu, wody, itp.), która przejmie własność urządzeń i nieruchomości lokalnych zakładów. Comiesięczne opłaty od chwili podłączenia do sieci - w dotychczasowej, z reguły zawyżonej wysokości - staną się w części zaliczkami na poczet udziału w spółce; każdy będzie miał prawo głosu przy wyborze rady nadzorczej, nadzorującej gospodarkę spółki. Tym sposobem będą ją kontrolować i współfinansować w razie potrzeby najbardziej zainteresowani, ustalając prawidłową politykę opłat.

Skończy się niekontrolowane zawyżanie rachunków i budowa pałaców na koszt bezradnych klientów. A członkowie spółki sami zadbają o zainstalowanie wodomierzy, tak, jak mają dziś gazomierze czy liczniki zużycia energii elektrycznej.

Firmy usług komunalnych jako spółki prawa handlowego będą mogły zaciągać za zgodą swych właścicieli kredyty i emitować obligacje. Jak to robią przedsiębiorstwa komunalne Ostrowa

Wielkopolskiego, który je zamienił w spółki akcyjne. Inaczej niż w Warszawie, gdzie sprzedaliśmy swój monopol zaopatrzenia w energię elektryczną zagranicznemu monopolowi, podwyższającemu ceny bez żadnej racji…

80

NIECO AMBICJI I WYOBRAŹNI

Odwróćmy piramidę: niech lokalne firmy usług komunalnych, dostaw energii i gazu, będą jak przed wojną własnością lokalną i niech przestaną być własnością sieci ogólnokrajowych. Na odwrót, niech zostaną właścicielami tych sieci, wykupując je od Skarbu Państwa - w ogólnokrajowej spółce z innymi lokalnymi zakładami usług komunalnych. Spłacając ratalnie Skarbowi Państwa koszty tworzenia tych sieci.

Na początek zróbcie jednak takie przedsiębiorstwa lokalne swoją własnością - żeby pilnować własnych pieniędzy. Wyobraźcie sobie swoje role obywateli demokracji nieco ambitniej.

JAK PORADZIĆ SOBIE Z MONOPOLEM TELEFONII

Przed pierwszą wojną światową w całym prawie świecie cywilizowanym nacjonalizowano telefonie. Groziło to w Ameryce wielkiemu monopolowi ATT Company, czyli Bell System. Wtedy Theodore Vail, wielki naczelny ATT, wymyślił tanie akcje „dla wszystkich”, dla przysłowiowej cioci Sally, i rozprzedał Bella drobnym ciułaczom. Uniknął podziału monopolu na mniejsze firmy.

Mali inwestorzy zorganizowali się jednak i dbają o reprezentację swoich interesów w zarządzaniu firmą.

Tyle że monopoli telefonicznych w ogóle być nie musi: w Finlandii ogólnokrajową sieć telefoniczną stworzył związek lokalnych operatorów - lokalnych spółek, towarzystw i spółdzielni telefonicznych. Nasza telefonia też mogłaby należeć do nas wszystkich. Powstawała za nasze pieniądze. Sprzedano ją zachodniemu monopolowi. Państwowemu!

SIECI LOKALNE - LOKALNYM OPERATOROM

Kiedy ATT zwlekała z telefonizacją Środkowego Zachodu USA (za dużo kabla dla nie tak wielu abonentów), tamtejsi farmerzy pozakładali swoje spółki, spółdzielnie i towarzystwa telefoniczne. Stelefonizowali się taniej i szybciej. ATT potem ich wszystkich podłączyła do swej sieci ogólnokrajowej. Ale ci operatorzy lokalni - owe spółki, spółdzielnie i towarzystwa - pozostali właścicielami swych lokalnych sieci.

Ich śladem poszli - dzięki inicjatywie Józefa Ślisza, pamiętnego przywódcy Solidarności Rolników Indywidualnych - mieszkańcy Doliny Strugu i z Łąki w Rzeszowskiem. U nich poza abonamentem nic się za rozmowy lokalne nie płaci, sam abonament starczył im na spłatę kredytu za najlepszy na świecie sprzęt (tu widać, jak nas okrada monopol Telekomunikacji Polskiej SA, dziś w rękach zagranicznego monopolu państwowego), a dziś wystarcza i na płace, i na konserwację. Wystarcza i na zafundowanie wszystkim miejscowym pacjentom kardiologii końcówek do EKG w Rzeszowie.

Niestety, nie ma z kim u nas o tym rozmawiać. Monopol telefonii to bardzo lukratywne posady.

81

EFEKT MNOśNIKOWY

Jeśli plany przestrzenne ustalą, gdzie mamy budować, przyjdzie też inwestować w handel, małą gastronomię, małe tanie hoteliki, pensjonaty, branżę turystyczną, oczyszczalnię i drogi, co dodatkowo ożywi ruch budowlany. Łatwo policzyć, ilu do tego będzie trzeba architektów, inżynierów, rzemieślników budowlanych, hydraulików, elektryków i innych fachowców. Razem - sporo ponad milion ludzi.

To robota i dla wielkich firm, i dla małych przedsiębiorstw. Ale głównie dla tych małych.

Przy okazji setki tysięcy Polaków odkryją przygodę osiedlenia w okolicach znacznie piękniejszych niż dotychczasowe pielesze.

BEZ REKORDÓW

Już w toku 1900 budowano 15-piętrowe drapacze chmur w Nowym Jorku w ciągu - miesiąca. Stoją do dzisiaj. Oglądałem je.

Na pierwszej „wielkiej budowie socjalizmu” w Nowej Hucie brygady murarskie w ciągu zmiany biły rekordy, kładąc 32 tysiące cegieł. Ale przed wojną dla fachowych murarzy, szkolonych po analizie ruchów roboczych (zaczął Frank Gilbreth), 32 tysiące cegieł podczas zmiany było normą. Przy znacznie mniejszym zmęczeniu. Tuż po wojnie przedwojenni inżynierowie, majstrowie i murarze oddawali na warszawskim Muranowie klucze do mieszkań w nowozbudowanych domach po miesiącu od wejścia na zagruzowany plac budowy.

Czas to naprawdę pieniądz. Amerykanin nie wytrzymałby guzdrania nerwowo. Dlatego chciałbym, żebyśmy byli małą Ameryką Europy.

KAISER

Mój ulubiony Amerykanin to Henry Kaiser, jeden z niedocenionych autorów zwycięstwa aliantów w drugiej wojny światowej. Przez całe niemal życie opisywałem ludzi, którym wszystko paliło się w rękach, a jego stocznie, pracujące dla wojny, przez parę lat codziennie (!) spuszczały na wodę nowy statek z serii „Liberty”. O innych nie mówię. Przedtem budował w rok, bardzo solidnie!, tamy, które innym pochłaniały kilka lat. Tamy, które nie pękały pod naporem spiętrzonych wód i nie waliły się w skutek ruchów tektonicznych w podłożu.

Zawdzięczał to wszystko nie samej pasji, ale - organizacji. W demokracji.

MUSI BYĆ WIADOMO, CO JEST DOBRE, A CO ZŁE

Gospodarka (to truizm) nie powinna być areną rozgrywek politycznych. Powinniśmy wszyscy wiedzieć, wedle jakich zasad ma się rozwijać - do wykłócania się co najwyżej

82

o szczegóły. Także z zachodnimi partnerami w Unii Europejskiej, którzy tak naprawdę unikają dzisiaj pełnej wolności gospodarczej i wolnego rynku.

Od początku byłem przeciw dotacjom Unii, przepływającym przez ręce urzędników. Byłem za nisko oprocentowanymi kredytami, do rozliczenia i sprawdzenia wyników. Dopiero po stwierdzeniu prawidłowego spożytkowania – do umorzenia.

CO JESZCZE DA SIĘ ZROBIĆ

Musimy wiedzieć o wszystkim, co jest możliwe w gospodarce rynkowej. Dziś, dla przykładu, za utopistów uważa się u nas fachowców, którzy chcą odbudować organizacje długoterminowego kredytu hipotecznego. Traktowane jako genialny wynalazek, były one kiedyś polską akurat specjalnością; Towarzystwo Kredytowe Ziemskie i towarzystwa kredytowe miejskie zniszczył „socjalizm”. Dziś nie umiemy wykorzystać środków, które mamy w zasięgu ręki, środków, które wymagają przede wszystkim zorganizowanego wysiłku umysłowego.

Banki hipoteczne, które wreszcie się u nas pojawiły, z założenia nie mogą, o paradoksie, działać tak dobrze, jak owe polskie towarzystwa kredytowe, wcześniejsze i skuteczniejsze.

POLSKA W EUROPIE

Pod taką nazwą Zygmunt Skórzyński zmontował na długo przed rokiem 1989, nie oglądając się na zakazy stanu wojennego, nielegalne konwersatorium (to łacińskiego pochodzenia słowo oznacza grono ludzi zbierających się, by dyskutować, wymieniać opinie, a więc konwersować). Liczył na odzyskanie przez Polskę niepodległości i wejście do Unii Europejskiej.

Dziś jesteśmy w Unii. Ale chcieliśmy wejść do związku niepodległych państw, które część swojej władzy powierzają organom Unii, i chcieliśmy wejść do wspólnego wolnego rynku. Jeśli te organy chcą wyznaczać limity produkcji, tj. określać, ile nasze kury mają znieść jaj, musimy walczyć o powrót Unii do ustroju gospodarczego, dla którego ją stworzono. Żeby nie wracać do ustroju, od któregośmy się z niemałym trudem uwolnili.

83

9. MYŚL POLITYCZNA, czyli CO O TYM WSZYSTKIM MYŚLEĆ

TO JUś BYŁO

Że się znowu pokłócili...?

W IV wieku biskup Euzebiusz z Cezarei opisywał w swej „Historii kościelnej”, co się działo w ćwierćwieczu tzw. Małego Pokoju Kościoła - kiedy ustały prześladowania:

„...Gdyśmy skutkiem tej pełnej swobody popadli w lekkomyślność i niedbalstwo, gdy się jedni do drugich odnosili z zawiścią i wzajemne wybuchały kłótnie, gdyśmy sobie sami prawie że otwartą

wypowiedzieli wojnę i przy lada sposobności uderzali na siebie ostrymi jak miecze i włócznie słowami, gdy się zwierzchnik porywał na zwierzchnika, a gmina powstawała przeciwko gminie, gdy nikczemna obłuda i fałsz wzrosły do ostatecznych granic niegodziwości, tedy się rozpoczęło działanie sądu Bożego...” (tłum. ks. A. Lisiecki).

My niemal to samo oglądamy i słyszymy w naszych czasach. Łagodniejsze są jedynie skutki: sąd Boży wyręczają najbliższe wybory.

TROCHĘ POLITYKI

To nie ugrupowania post-komunistyczne wygrały w Polsce wybory w 1993 i 2001 roku. To przegrały ugrupowania post-Solidarnościowe. I na odwrót: nie one wygrały w roku 1997. Ani w 2005. Przegrywali ich przeciwnicy. Przegrywali na zapas dwa, trzy lata – nigdy bodaj nie zastanawiając się, dlaczego. Tak samo Jarosław Kaczyński w latach 2007-2007.

Przyczyn porażki jest zawsze więcej niż jedna, a wszystkie jakby się powtarzały... Nawet jeśli ja się mylę, nie myli się rzeczywistość, która porażki zadaje.

CO MOśNA POWTÓRZYĆ

Metodykę przegrywania wyłożył krótko sędzia Soplica w „Panu Tadeuszu”:

„My z synowcem na czele - i jakoś to będzie...”

Nasi przyjaciele, koledzy i znajomi po fantastycznym sukcesie reformy Balcerowicza i przełomie reformy samorządowej nie zaprezentowali społeczeństwu, co i jak chcemy w ciągu dalszych lat osiągnąć; w efekcie obalenie komunizmu, miast wiarą w jutro, zaowocowało lękiem przed nieznaną przyszłością.

84

Dodajmy tuzin złośliwych, a samobójczych błędów zadufkowstwa i zrażania sobie, kogo popadło. O dymisji „Solidarnościowego” rządu Hanny Suchockiej zadecydowały głosy posłów „Solidarności”.

Dokładnie tak samo przegrywał SLD w roku 1997. Z kolei w roku 2004 sam musiał obalić swój rząd. Kaczyński zaś w latach 2005-2007 z sukcesem zrażał sobie najbliższych sobie ludzi. Przy okazji – większość wyborców.

POCHWAŁA TALENTÓW

Do władzy rwali się i rwą z obu stron ludzie bezsprzecznie utalentowani. Z czego wynika, że i do porażek trzeba talentu.

Dla zainteresowanych porażkami napisałem bardziej szczegółowy DEKALOG NIEUDACZNIKA (patrz Aneks). Co zabawne, pisałem go pierwotnie w zupełnie innej sytuacji.

LĘK PRZED JUTREM I LĘK PRZED ROZMOWĄ

Czy sprawiedliwsza przeszłość mogła by nam dać lepszą przyszłość? Przeszłość można tylko uczciwie badać - nie wykręcając się od niej. Nie da się jej zmienić ani poprawić. Lepszą zrobić można tylko - przyszłość. Dyskutując o tym, co chcemy - razem! - zrobić.

Inaczej trudno o równowagę psychiczną zarówno jednostki, jak społeczeństwa - bo wylezie bokiem i weźmie górę lęk przed jutrem. W lustrze wyborów ten lęk odbić się może tęsknotą za głupim, biednym, ale znanym i zrozumiałym wczoraj. A wtedy pojawi się jakiś Tymiński czy Lepper, żerujący na niepewności i zagubieniu ludzkim. Lub nawet - Hitler.

O JAKĄ DEMOKRACJĘ CHODZI

Jak słyszymy, wystarczy, że będziemy na nich głosować, a oni nas urządzą. Pytanie: czy chodzi nam jedynie o to, by głosować co cztery lata na facetów, których wybieramy ze strachu, by nie dorwali się do władzy zupełni wariaci lub kanciarze? Czy może chodzi o społeczeństwo obywatelskie?

Jeśli o społeczeństwo obywatelskie, to czy naprawdę o samo hasło, o propagandę?

TO JUś DZIAŁAŁO

Dla mnie (i nie tylko dla mnie) społeczeństwo obywatelskie to demokracja wykonywana przez obywateli na co dzień, czyli - możliwie powszechna czynność obywateli w swoich własnych sprawach. Jak u Tocqueville’a w samorządach Ameryki.

85

To nie utopia. To do dzisiaj znakomicie funkcjonuje w wielu miejscach na naszym globie.

Niestety, żaden polityk u nas nie mówi, jak to się robi. I nikt nie namawia nas, byśmy o taką demokrację zabiegali. A już pewien polityk wprost mówi o państwie „autorytatywnym”, czyli po prostu autorytarnym, z władzą skoncentrowaną w ręku rządzących. Bez żadnych samorządów i „społeczeństwa obywatelskiego”, które to słowa nie przechodzą mu przez usta.

JEŚLI NAPRAWDĘ TEGO CHCEMY

„Społeczeństwa obywatelskiego” nie stworzy wspólne oburzenie na dewiacje i bzdury (np. na telewizyjną edukację w przemocy). Irytacją nie zastąpimy praktycznych rozwiązań. Takich dla społeczności lokalnej, osiedlowej, sąsiedzkiej, dla rodziny, czyli gospodarstwa domowego, i dla każdego z nas jako obywatela. Żeby obywatel mógł, a nawet - musiał zająć się tymi swoimi sprawami, które załatwi razem ze swoimi współobywatelami lepiej niż biurokracja któregokolwiek szczebla.

Chodzi o to, byśmy stali się partnerami zamiast kartami (wyborczymi) do gry politycznej. Oczywiście, zarówno w brydżu, jak w zechcyku, są karty lepsze i gorsze. Ale nawet jako asy, czy blotki, które biją asa, nie przestajemy być jedynie kartami.

ZAPOMNIEĆ O NIEWOLI EGIPSKIEJ

Podobno Mojżesz dlatego wodził Żydów 40 lat po pustyniach, żeby do Ziemi Obiecanej przyszli bez nawyków z niewoli egipskiej. Czyli, że na dobrą gospodarkę u nas (lub w innym kraju byłego

obozu sowieckiego) należałoby czekać kilkadziesiąt lat. Ale rzeczy użytecznych człowiek uczy się dość łatwo. Chyba, że czeka manny z nieba.

WYRWA CYWILIZACYJNA W MÓZGACH

Z minionych pięćdziesięciu lat pamiętamy głównie krzywdy i niesprawiedliwości. Zapominamy, że Polskę, jak inne kraje byłego obozu sowieckiego, pozbawiono pięćdziesięciu lat normalnego rozwoju cywilizacji (kraje byłego ZSRR - jeszcze więcej). Ba, kawał cywilizacji wyrwano z naszych mózgów.

Skasowano lub zdeformowano podstawowe instytucje, których istnienia w normalnym kraju nawet się nie dostrzega, bowiem po prostu są. Nie mamy systemu oszczędnościowego; naszymi pieniędzmi, tymi drobnymi, od dziesięciu do stu zł, wielkie banki się nie zajmą, bo się im nie opłaci. Do dziś dnia też nie działa praktycznie jeden z podstawowych środków bezgotówkowego obrotu pieniężnego - weksel.

86

Kiedy mówią mi współkombatanci walki z minionym reżimem, że nie ma po co wracać do historii, obawiam się, że drogę do normalności wybieramy bardzo okrężną. Omijając utracony zdrowy rozsądek.

LEWICA Z NOMENKLATURY

Straciliśmy także poczucie znaczenia słów. „Lewica” to w naszych krajach na ogół byli właściciele danego państwa (PRL, CSRS, ZSRR itp.). Ale przyzwoita lewica, która zastępuje codzienne działanie ładnie brzmiącymi, zbożnymi hasłami zbudowania lepszego państwa z nową, lepszą biurokracją, nie jest w niczym lepsza. Cnotliwsza demagogia nie leczy demagogii. I nie ma lepszej biurokracji.

CO TO BYŁO

W imię „lewicy” i „socjalizmu” popełniano zbrodnie i głupstwa, gorsze czasem od zbrodni. Co to był „socjalizm”, nawet jego wyznawcy zapomnieli - dla nich to „uspołecznianie” wszystkiego, czy trzeba, czy nie trzeba.

Tymczasem „socjalizm” wziął się nie z teorii rewolucji, a z dobrego serca - z chrześcijańskiego przejęcia się question sociale, „kwestią społeczną”, tj. losem warstw niższych. I to przed Marksem. Pierwsi socjaliści chcieli im pomagać. Pierwszych zaś lekcji „socjalizmu”, „kwestii społecznej”, udzielały - Ewangelie.

PRZYKŁAD MANIPULACJI

Rzekomy socjalista utopijny, Karol Fourier, w ogóle nie znał słowa „socjalizm”, bo wymyślono je później. Nie był żadnym utopistą. Był zwolennikiem gospodarki rynkowej, uważał, że należy menedżerów czynić właścicielami, wynagradzać kapitał, tj. płacić procent od kredytu, i wynagradzać zdolności, czyli zarządzanie. Pomysły miał znacznie praktyczniejsze od Marksa - po nim cywilizacja nasza ma koncepcję spółek pracowniczych jako partnera w przedsiębiorstwie i współwłaściciela. I ma Fourierze także „freblówki” jego ucznia Froebla, czyli przedszkola i ogródki jordanowskie.

PRAWICE POWAśNE

Na Zachodzie prawicą mianowano dawniej ludzi zamożnych i z samej zamożności konserwatywnych, ludzi starszych, poważnych i odpowiedzialnych. Elitę. W demokracji elita nie zastąpi większości. Na tę większość składają się przeciętni, zwykli obywatele i od ich głosów zależy władza. Nie starczy pomysł na kampanię wyborczą. Bo wtedy można przegrać z jakimiś demagogami, lepszymi w licytacji hasłami (niemiecka demokracja sama wybrała Hitlera; tak zdobywał poparcie Lepper, a teraz rzekomy prawicowiec, powołujący się na Carla Schmitta, nauczyciela hitlerowców, populista).

87

Prawice zachodnie starają się dziś reprezentować interesy przeciętnego obywatela - proponują mu partnerstwo w rządzeniu państwem i uprawianiu gospodarki. To prezydent Ronald Reagan, konserwatysta, zrobił Plan Pracowniczej Własności Akcji w USA przedmiotem swego najżywszego politycznego zaangażowania.

PRAWICE MNIEJ POWAśNE. JEŚLI W OGÓLE

Prawica w krajach wyzwolonych od „socjalizmu naukowego” czasem przypomina wieloręką boginię Kali, która zaciśniętymi kułakami kilkunastu rąk, wszystkich prawych, zadaje ciosy głównie samej sobie. Hasłami skrajnie lewicowymi.

Z doświadczenia Zachodu wynika, że solidna prawica jest możliwa. Kanapowy polityk z kilkoma sąsiadami spychającymi się wzajem z jednej kanapy, czy też rozwrzeszczany, uliczny chuligan z nacjonalistycznymi hasłami, „prawicą” nie jest. Nikt nie musi brać go serio. Jak nie wystarczy tylko nazwać się „prawicą”, nie mając żadnego programu - w opozycji do równie pozornej „lewicy”.

CZY TO W OGÓLE COŚ JESZCZE ZNACZY

Czy pojęcia „lewicy” i „prawicy” mają dzisiaj w ogóle jakąś treść społeczną - skoro w Europie Zachodniej, jak i wcześniej w Ameryce Północnej, dobrobyt zlikwidował dawne przedziały, tj. „lewicę” biednych i „prawicę” bogatych? Warstwą niższą stają się dzisiaj ci pozbawieni dostępu do pracy.

W Polsce nie należą do tzw. warstwy średniej nawet ludzie jej tradycyjnych zawodów - ludzie drobnego handlu, najciężej dziś obok górników i hutników pracujący fizycznie, wśród nich - kobiety przerzucające w sklepach dziennie tony towarów. Ideałem byłoby, gdyby poziom zamożności warstwy średniej osiągnęła w Polsce większość obywateli.

RÓWNOŚĆ JAKO WYZWANIE POLITYCZNE

Ludzie z warstw słabszych ekonomicznie i życiowo, ci mniej zaradni, czyli słabiej przystosowani do gospodarki rynkowej, mają to samo prawo do życia, co silni, zwarci i gotowi; mogą i powinni stać się pełnowartościowymi partnerami w rozwoju kraju.

To nie miało być państwo podziału na tych, którym się udaje, i tych, którym się nie udaje. Ktoś musi czuć się odpowiedzialny za to, by udawało się wszystkim.

CZEGO CHCIEĆ OD POLITYKÓW

Ktoś własnym, praktycznym działaniem musi większości społeczeństwa pomagać w zdobywaniu wiedzy i umiejętności, w podejmowaniu ról partnerskich w życiu publicznym, tak na forum lokalnym, jak na forum ogólno-krajowym. I właśnie tego powinniśmy oczekiwać od naszych polityków.

88

Politycy nie muszą być wyodrębnioną „klasą polityczną”, jak ich ponad siedemdziesiąt lat temu określił Gaetano Mosca. Tym bardziej - nie muszą manipulacjami „marketingu politycznego” toczyć zażartej walki o posady i dostęp do pieniędzy, powtarzając - „dajcie nam głosy, a my was urządzimy”.

OBYWATEL NIE JEST ZŁEM KONIECZNYM

Obywatel nie jest idiotą ani złem koniecznym. Jest partnerem, bez którego nie można się obyć. Co więcej, obywatel może wręcz okazać się partnerem wspaniałym - jeśli się traktuje go właśnie jak partnera.

Jeśli okazuje się, że społeczeństwo nie dorosło do swoich przywódców, źle to świadczy o nich, nie o nim. Bo to większość ma rację (jednak). Co wynika z samej arytmetyki. I wtedy większość nie idzie do wyborów.

CZEGO SZUKAMY

Każde społeczeństwo szuka wiary w siebie, bezpieczeństwa i poczucia perspektywy. Hitler wygrał, bo ani ówczesna chrześcijańska demokracja, ani socjaldemokracja nie umiały w Niemczech tzw. weimarskich porozumieć się i przedstawić narodowi wiarygodnej szansy - bez nacjonalizmu. A kiedy inteligentni, przyzwoici ludzie nie umieją zaproponować czegoś przemawiającego narodowi do wyobraźni, bierze górę szaleństwo.

Siłą Haiderów, Lepperów i Żyrynowskich jest niemoc mądrych.

BAĆ SIĘ CZY NIE BAĆ

Straszy się nas liberalizmem. Jedni szukają więc „lewicowej” alternatywy dla gospodarki liberalnej, inni liberalizmem ogłaszają zwierzęcy egoizm, w imię którego policja ma chronić bogatych przed biednymi. Dla jeszcze innych liberalizm to wolność cwaniactwa, a pewien malarz uznał za liberalizm prawo do bezczeszczenia Matki Boskiej - bo skoro liberalizm, to wszystko każdemu wolno.

Liberalizm nie miał być ideą jednej partii politycznej. Miał być ideą dla wszystkich. Dał współczesnemu światu wolność jako ideę. Zapewnił mu także - rozwój gospodarczy i postęp cywilizacji. Z tych ostatnich zasług rodzą się faktyczne i urojone różnice, także polityczne.

JAK SIĘ ZACZĘŁO

W pierwszej połowie XIX wieku „szkoła manczesterska”, grupa angielskich przemysłowców i ekonomistów z Manchester, zaczęła zwalczać cła na zboże - bo tymi cłami angielska wielka własność rolna chroniła wysokie ceny zboża, wtrącając biedotę w nędzę i głód.

89

We Francji Fryderyk Bastiat proklamował wolność oraz indywidualizm gospodarczy jako samoczynne źródła harmonii społecznej.

Ten liberalizm ukoronowało w XIX wieku dzieło Johna Stuarta Milla „Zasady ekonomii politycznej”, przedstawił on w nim ekonomię, zwaną dziś „klasyczną”. Stąd dzisiejszy kształt liberalnego świata z jego dobrobytem i wolnością. Marks nazwał to kapitalizmem. Co się przyjęło.

O CO CHODZIŁO

Różnymi właściwościami człowieka zajmują się różne dyscypliny naukowe. Ekonomia polityczna zajmować się ma aktywnością gospodarczą człowieka, której motywem jest interes - i to jej wystarcza. Stąd podstawowa idea - wolność gospodarcza. Stąd francuskie hasło laissez faire, laissez passer, le monde va de lui meme, pozwólcie działać, pozwólcie toczyć się (życiu), a świat sam przez się pójdzie (naprzód). Stąd „leseferyzm” jako przyzwolenie dla aktywności ludzkiej, program wolności gospodarczej.

Plus - wolna konkurencja. „Wszystko, co ją ogranicza, jest złe; wszystko, co ją rozszerza, jest dobre”, głosił John Stuart Mill. Wszystkie ceny ma kształtować swobodna gra podaży i popytu. Od cen towarów poprzez ceny pracy aż po ceny kredytu.

I niech państwo nie miesza się do gospodarki, niech tylko pilnuje porządku. Żadnego więc „etatyzmu”, żadnej „gospodarki sterowanej”; żadnych teorii i praktyk, które ograniczają inicjatywę jednostki i wolną konkurencję. U siebie: liberałowie bowiem, doszedłszy do głosu, z reguły chronili cłami swój rynek wewnętrzny. Dziś, gdyby Zachód nie chronił swego rolnictwa, prawdopodobnie bylibyśmy w Unii Europejskiej wcześniej.

TO NIE MIAŁ BYĆ WOLNY EGOIZM

Liberalizm nie chciał być wolnością egoizmu. Wedle Milla indywidualizm nie wyklucza świadczenia dobra innym ludziom: człowiek normalny znajduje satysfakcję w przyjemności sprawionej innemu. Bastiat znów pisał - „Gdybym w kapitale widział wyłącznie korzyść kapitalisty, zostałbym socjalistą”.

I nie jest przypadkiem, że to saski liberał, Hermann Schulze z Delitzsch, zainicjował swoje „banki ludowe”, organizacje samopomocy kredytowej drobnych, więc słabszych przedsiębiorców - bez pomocy państwa. Mill propagował... spółdzielnie pracy; żałował, gdy mimo entuzjazmu członków padały z niedostatku kapitału i braku fachowych, więc kosztownych menedżerów.

WŁASNOŚCI NIE WSZYSTKO WOLNO

Dla ochrony konkurencji Mill opowiadał się za wysokim podatkiem od spadków - żeby „karty wstępu” na wolny rynek nie dawał przywilej urodzenia i żeby wszyscy

90

mieli równe prawo startu. W tej kwestii liberalizm nie przekonał elit rządzących. Nigdzie.

Liberalizm nie czcił własności prywatnej. Własność prywatna ma napędzać rozwój, ale dla zapewnienia wolnej konkurencji należy ją, gdyby trzeba, ciąć bez pardonu. Ustaw antytrustowych w USA, wymierzonych w wielkie monopole, nie wymyślili socjaliści, a liberałowie. Reformy rolne w Europie, parcelujące wielką własność ziemską - także oni. To tylko w Unii Europejskiej, w tym i u nas, chroni się interesy trustów, karteli i wielkich monopoli, ograniczających konkurencję. Nie mamy amerykańskiej ustawy Johna Hermana, wymagającej rozbijania monopoli.

PRZECIWNICY

Poważnych przeciwników liberalizm napotkał dwóch.

Jednym były związki zawodowe robotników. Ci nie chcieli czekać, aż gospodarka liberalna samoczynnie zapewni wszystkim dobrobyt. Żądali wyższych płac; podwyższały one koszty własne przedsiębiorstw, obniżając ich konkurencyjność. Ale z robotnikami kapitał nauczył się układać i porozumiewać.

Przeciwnikiem groźniejszym okazało się doświadczenie bismarckowskich Niemiec. W latach 1870-1914 rozwijały się najszybciej w Europie, z gospodarką sterowaną, przy programowym protekcjonizmie, czyli ochronie celnej.

Naśladowała je potem Japonia. Gospodarkę sterowaną uprawia ona w jakimś stopniu do dzisiaj, a długi czas biła tempem w wyścigu gospodarczym wszystkie kraje Zachodu. Swój rynek zaczęła otwierać, i to bardzo opornie, dopiero gdy była silniejsza od wszystkich.

ALTERNATYWA LIBERALIZMU

Ciągle żywa i realna: chytry, skrywany protekcjonizm w liberalnym otoczeniu, współpraca biznesu z inteligentną biurokracją. Ta biurokracja dba o rozwój biznesu, obracając dostęp do władzy w dostęp do pieniędzy (Bismarck bardzo się wzbogacił, sprawując władzę; jego bankier wcześniej wiedział, co warto kupić, a co sprzedać).

KIM BYŁ NAPRAWDĘ JONH MAYNARD KEYNES

Keynes, wielki reformator kapitalizmu, uważał się za liberała. Choć jego recepta na kryzysy wymagała aktywności państwa.

Nie udawał: keynesizm po to wydobywał świat zachodni z otchłani Wielkiego Kryzysu lat 30-tych XX wieku (wobec kryzysów liberalizm zawsze okazywał się bezradny), by umożliwić gospodarkę liberalną. Keynes nie chciał żadnej gospodarki „państwowej”. Współcześnie zaś nie trzeba interwencji państwa. Starczyłaby kompetentna polityka banków.

91

NA SCENĘ WCHODZĄ NEOLIBERAŁOWIE

Z końcem lat 30-tych po zapomnianej dziś książce Waltera Lippmana An Inquiry into the Principles of the Good Society (W poszukiwaniu zasad dobrego społeczeństwa) neoliberałowie Europy w 1938 r. zwołali swoje „kolokwium Waltera Lippmana”. Nie tylko w reakcji na reżim Rosji Sowieckiej. Neoliberalizm szukał odpowiedzi na realne sukcesy keynesizmu. Ile w tym było zawiści, to rzecz historyków ekonomii (zawiść podobno decyduje o postępach ekonomii jako nauki). Czysty leseferyzm w drugiej połowie lat 30-tych nie wchodził w rachubę: państwa demokracji powinny były wtedy na gwałt się zbroić, zamówienia wojenne zaś napędzały koniunkturę. Po keynesowsku. Mówiono więc o „powrocie do gospodarki wolnorynkowej”.

LIPPMAN PRZECIW MONOPOLOM

Według Lippmana tylko wolnorynkowy mechanizm cen prowadzi do takiej organizacji produkcji, która zaspokoi maksimum pragnień ludzkich. To jednak wymagało powrotu wolnej konkurencji. Lippman żądał zarówno ukrócenia ingerencji państwa, jak i ograniczenia potęgi monopoli. Domagał się walki ze zmowami kartelowymi. Ba, miał wręcz za złe, że wielkie spółki same finansują swój rozwój: jego zdaniem, była to własność przerośnięta. Swoją samoistnością wyłączała z gry podaży i popytu akurat - rynek kapitału.

Liberalizmu, jak widać, nie mógł kochać i wielki biznes.

LUDZKIE STRONY LIBERALIZMU

Państwo miało gwarantować gospodarce stabilne ramy i pilnować zachowania wolnej konkurencji. Gdy bierze się samo za gospodarkę, owocuje to z reguły nadmiernymi kosztami własnymi, korupcją i marnotrawstwem. Na co keynesizm nie znalazł lekarstwa; prawda, że go też i nie szukał, bo Anglią tego czasu nie rządziła biurokracja.

Neoliberałowie sprzeciwiali się dobroczynności państwowej kosztem ludzi przedsiębiorczych i pracowitych, jako że z tej dobroczynności żyje głównie - biurokracja. Chcieli tworzyć warunki, by słabsi i nieprzygotowani mogli zadbać o siebie i wykazać własną aktywność ekonomiczną. Ideałem było mądre hasło kopenhaskiej „szkoły Kofoeda” dla „odrzuconych”: pomoc dla samopomocy.

Nie tylko: Milton Friedman, uznany za uosobienie monetaryzmu, postulował „ujemny podatek dochodowy” - by ludzie o dochodach poniżej granicy przeżycia nie płacili podatków, lecz dostawali jeszcze z systemu podatkowego wyrównanie do tej granicy...

92

NEOLIBERALNY CUD GOSPODARCZY

Niemieccy neoliberałowie, wśród nich - Ludwig Erhard, patronowali w Niemczech „społecznej gospodarce rynkowej” – choć ten pierwszy przymiotnik nic w rzeczywistości nie znaczył.

Stworzyli jednak partnerskie stosunki między kapitałem i pracą. Zapewnili gospodarce niemieckiej kilkadziesiąt lat pokoju społecznego. Dziś Niemców ponoć rozleniwił dobrobyt, marnują sporo pieniędzy na niezasłużoną i rozrzutną „pomoc socjalną”, ale dla nas pouczająca jest ich droga do rozleniwienia.

GRA O PRACOWNIKÓW

Louis Kelso, kalifornijski liberał, zainicjował Plan Pracowniczej Własności Akcji. Tę ideę uczynił swym programem konserwatysta, najpierw gubernator Kalifornii, później prezydent USA - Ronald Reagan. Przeciw lewicy.

„Manifest kapitalistyczny” Kelso ukazał się w roku 1957. Tegoż roku Ludwig Erhard na hamburskim zjeździe partii chrześcijańsko-demokratycznej CDU zapowiedział drugą fazę „społecznej gospodarki rynkowej”. Z prywatyzacją upaństwowionych przedsiębiorstw poprzez m.in. udział pracowników w zyskach i „akcje ludowe”.

Ani Kelso nie został ukrytym socjalistą, ani Erhard nie przestał być liberałem. Nasze rozdawnictwo bezpłatnych akcji pracownikom nie miało nic wspólnego ani z jednym, ani z drugim. Było kupowaniem wyborców na koszt publiczny.

ALTERNATYW NIE WIDAĆ

Neoliberalizm się sprawdził, ponieważ sprawdziła się gospodarka wolnorynkowa. Współczesny świat zawdzięcza jej cały olbrzymi postęp cywilizacyjny ostatniego półwiecza. Obóz sowiecki nie wniósł do tego postępu literalnie nic. „Trzeciej drogi” między modelem sowieckim a wolnym rynkiem też nie znaleziono. Doświadczenie Japonii, z jej protekcjonizmem, skończyło się skandalami korupcyjnymi niemierzalnej skali. Coraz bardziej zaś rozbudowywana, niemiecka państwowa „opieka socjalna” sparaliżowała rozwój gospodarczy, bo dziś wielu Niemcom bardziej opłaca się zasiłek dla bezrobotnych, niż praca.

INNY KAPITALIZM

Wielkie korporacje już się nie samofinansują. Każda nowa inicjatywa kosztuje - trzeba „zwracać się do publiczności”, to go to the public, emitować akcje do obrotu giełdowego, co oznacza, że się pożycza pieniądze od nabywców akcji. W zamian za przyszłe dywidendy. Prawa podaży i popytu wróciły więc i na rynek kapitałowy. Jak chciał Lippman.

93

Nie ma i tradycyjnego „wielkiego kapitału”. Władza dzisiejszych bogaczy nie sięga władzy słynnego Johna Pierponta Morgana. Wielki pieniądz też się rozparcelował, a wielki przemysł Ameryki należy przede wszystkim do spółek lokacyjnych (investment trusts) i funduszy emerytalnych. Co najwyżej ich szefowie płacą sobie samym za dużo - jak każda biurokracja. Ostatnie skandale w świecie wielkich korporacji z tego właśnie wynikają.

CZEGO WOLNY RYNEK NIE MOśE

Bez wolnego rynku nie ma gospodarki. Kiedy jednak brakuje oświaty, tradycji samoorganizacji społecznej i gospodarczej, wzorców kulturowych, czyli tego, co się nazywa kapitałem społecznym, kiedy brakuje choćby minimalnych rezerw pieniężnych, kiedy nikt nie wie, co potrafili osiągnąć biedni Szkoci XVIII wieku, posługując się obrotem wekslowym, wolność gospodarcza sama przez się nie daje dobrobytu.

Nawet w Ameryce. Gospodarka rynkowa białych otworzyła się na świat czarnych i - wyssała z gett Ameryki ludzi najzdolniejszych. Pozostali jednak pozostają w większości w stanie degradacji. Z łatwymi do przewidzenia konsekwencjami. Ta większość, razem z napływowymi Latynosami, czuje się pokrzywdzona, buntuje się i nienawidzi, czasami napada dzielnice bogatych i niszczy ich wrogą sobie cywilizację.

Podobne wybuchowe uczucia obserwujemy w czarnej Afryce, w świecie islamu i na przedmieściach miast Francji. Co więcej, także u nas - choć inaczej. U nas rozczarowani wolnością głosują na populistów, grożących demokracji.

NIEWIDZIALNA RĘKA NIE MA UST

Kiedy mechanizmy konkurencji i przepływu kapitału czy też postęp techniczny eliminują z rynku całe warstwy, grupy społeczne lub środowiska zawodowe, gospodarka rynkowa sama sobie z tym nie radzi.

Państwo z końcem liberalnego wieku XIX przejmowało koleje nie w imię „socjalizmu”. Przestały dawać dochody, a były potrzebne. Musiały przejść na utrzymanie państwa, czyli podatników – z braku pomysłu, co z nimi zrobić. Choć w Ameryce nadal przynosiły zyski.

Dziś Europa zachodnia ogranicza swoją niekonkurencyjną produkcję rolną - a nie radzi sobie z przyszłością wsi. Sami farmerzy umieją zmieniać uprawy i hodowle, ale nie umieją zmieniać zawodów. Niewidzialna ręka wolnego rynku niczego nie proponuje. Jest tylko ręką. Nie ma ust.

Ale wolny rynek to i otwarte miejsce na pomysły. Z konkretnymi funduszami kredytowymi.

94

ILE MIEJSCA DLA INNYCH IDEI

Praktycznych pomysłów na pracę i dochody nie zastąpią piękne idee polityczne. Ani chrześcijańsko-demokratyczne, ani socjaldemokratyczne. Ani kłamstwa populistów. Żadne idee nie ratują z bezradności.

Najłatwiej zaś marnuje się fundusze „pomocowe”. Bo marnowanie cudzego nie boli. Płodne z pozoru ideologie owocują głównie różnymi pomysłami podatkowymi. Czasem głupimi jak VAT na usługi drukarni, na książki i gazety. Ojczyzna liberalizmu, XIX-wieczna Anglia, zwalniała książki i gazety nawet od opłat pocztowych! USA do dziś VAT-u nie wprowadziły. VAT to naukowy sposób na paraliżowanie rozwoju gospodarczego biurokratycznymi obciążeniami. Nieszczęście Europy kontynentalnej.

UNIA RÓWNYCH

Dziś stany USA, wchodzące w skład jednego, wspólnego państwa bardziej różnią się swymi prawami między sobą, niż państwa Unii Europejskiej – związku państw. Różnią się nawet przepisami drogowymi i przepisami procedury karnej; jedne stosują karę śmierci, inne nie, co w niczym jedności USA jako państwa nie przeszkadza. Malutki Vermont ma tyle samo do powiedzenia, co ogromna i zarozumiała Kalifornia.

Unia Europejska jest związkiem państw. I jesteśmy zainteresowani w Unii takiej, jaką pierwotnie założono - Unii wspólnego, wolnego rynku, pomocy wzajemnej i przyjaźni między narodami. Bez zbędnych, biurokratycznych regulacji. Z ujednoliconym za to prawem cywilnym i prawem handlowym. By nie stwarzać biurokratyczno-prawnych barier dla ruchu ludzi, towarów i usług.

95

10. KAPITALIZM BARDZO NIEDUŻYCH PIENIĘDZY

MODEL REŃSKI

Kopalniami złota XIX-wiecznych Niemiec okazały się oszczędności. Dziś komunalne kasy oszczędności skupiają tam 50 procent ogółu krajowych kapitałów (dalsze 20 procent to spółdzielczość kredytowa drobnych przedsiębiorców, chłopów i ludzi wolnych zawodów).

Trzy wielkie banki Niemiec mają tylko dwadzieścia kilka procent niemieckich kapitałów. Plus środki partnerów zagranicznych (dosyć dla światowej ekspansji).

W Niemczech nie ma wielkiej gry giełdowej z geniuszami klasy Sorosa, obalającymi obce waluty, ale nie ma i wielkich strat. Jest za to tani kredyt dla średnich i małych przedsiębiorstw. I łatwe kredyty - choć to nie zawsze musi być korzystne: trzy miliony niemieckich rodzin zadłużyło się ponoć powyżej zdolności spłaty...

ZACZYNAŁO SIĘ OD GROSZY

Kasy oszczędności wymyślono i uruchomiono dla oszczędności ludzi biednych. Pierwotnie wręcz ograniczano wysokość wkładów! A jeśli ktoś nie mógł odłożyć więcej niż grosze?

Anglicy uruchomili penny-saving banks, groszowe kasy oszczędności. Na ich „karty oszczędnościowe” przylepiało się „znaczki oszczędnościowe”, do nabycia za pensy i półpensówki w każdym sklepie, wydawane też w sklepach jako groszowa reszta. Za całą kartę, zaklejoną znaczkami, kasa oszczędności wydawała książeczkę oszczędnościową, z oprocentowaniem wartości nalepionych znaczków, albo dopisywała ich wartość do książeczki wcześniej założonej. Tak też uczyły się oszczędzać angielskie dzieci...

Jeden pens tygodniowo od 5 milionów ludzi oznaczał po roku dobrze ponad milion funtów szterlingów. To się opłacało.

POTĘGA Z NICZEGO

Skromne miedziaki szybko rosły do skali olbrzymiej, a najtrwalszą i najodporniejszą podstawą drobnego kredytu, kredytu lokalnego, okazały się komunalne kasy oszczędności, dominujące dziś w gospodarce Niemiec.

96

Komunalna kasa oszczędności to nie bank komunalny. Bank komunalny ma zapewnić kredyt dla miasta, na jego roboty publiczne, poprzez pożyczki długoterminowe, głównie w formie obligacji zabezpieczonych hipotecznie. Obsługuje interesy całego miasta.

OSZCZĘDNOŚCI KUSZĄ...

Wielkimi pieniędzmi milionów oszczędzających niemal wszędzie starało się „zaopiekować” - państwo. Najpierw - Anglia. Jej wzorem w Polsce przed wojną państwo uruchomiło Pocztową Kasę Oszczędności - konkurencję dla kas komunalnych. Te obroniły się jednak. Niemcy ochronili jednak swoje komunalne kasy oszczędności, wykluczając taką konkurencję.

Nasza dzisiejsza Powszechna Kasa Oszczędności powstała z kradzieży: PRL zagarnęła dawne, niezależne od państwa Komunalne Kasy Oszczędności i przymusowo połączyła z państwową Pocztową Kasą Oszczędności. Władze odrodzonej Rzeczypospolitej potraktowały PKO jak swoją własność i sprzedają na swój rachunek.

Nie muszę dodawać, co o tym myślę.

BEZ CUDÓW

Pieniądza nie tworzy państwo, a życie gospodarcze – głosili starzy wielcy finansiści. Nasi pionierzy rozwoju własnymi siłami, od księży Augustyna Szamarzewskiego i Piotra Wawrzyniaka

po Eugeniusza Kwiatkowskiego, głosili, że wszyscy możemy być współtwórcami rozwoju gospodarczego. I to się już kilka razy udało.

W społeczność solidną i pracowitą nie przemieni nas żadne hasło typu „kapitalizm powszechny”, propagujące grę na giełdzie; uczciwiej byłoby głosić - „i ty możesz pospekulować”.

Z naszych własnych pieniędzy może powstać przedsiębiorcze społeczeństwo. Zamiast klubu rentierów, grynderów, spekulantów i hochsztaplerów.

DUśO POGARDY DLA MAŁYCH PIENIĘDZY

Spekulacyjne pieniądze giełdowe nie budują gospodarki. Tym większa rola winna przypadać naszym oszczędnościom. Niestety, małe pieniądze przeciętnego obywatela wydają się za małe i lekceważy się je dziś programowo. To jedynie świadczy, że nie całkiem jeszcze wróciliśmy z księżyca.

Wielkie banki protestują w Unii Europejskiej przeciw „państwowej ochronie” małych organizacji kredytowych - choć im samym ani obsługa drobnych wkładów, ani drobnego kredytu opłacać się nie może. Dlatego i u nas miliardy zł możliwych wkładów nikogo nie interesują. Tymczasem nawet z tymi niecałymi 50 procentami dochodu narodowego w naszych rękach, my, zwykli obywatele,

97

jesteśmy największą potencjalnie potęgą finansową Polski. I podobnie jest w każdym z krajów byłego obozu sowieckiego.

LOKALNY INTERES PAŃSTWA

Normalne, mądre państwo powinno dbać o zachowanie lokalnych małych pieniędzy do użytku drobnych lokalnych kredytobiorców. Żeby pracowały bezpośrednio dla samych obywateli. Pod ich kontrolą. I taniej.

Nasz drobny handel, rzemiosło, małe fabryczki, obsługa restauracji i kawiarenek pracują i po 60, 70 godzin w tygodniu. Otwiera się sklepy i w niedzielę: można wtedy więcej sprzedać. Ale te pieniądze nie pracują dla swych właścicieli. Nie pracują w ogóle.

Nasze pieniądze, pieniądze nabywców, nie pracują także. Czekają tylko, aż je wydamy.

INNA FILOZOFIA

Pieniądze lokalne szybciej się mnożą, bo szybciej i pewniej obraca się nimi: poprzez kredyty krótko- i średnioterminowe. Stąd znacznie większe rezerwy kredytowe niż suma zgromadzonych wkładów. I nie trzeba tu zdzierać na oprocentowaniu kredytu.

Nie musimy robić żadnych wynalazków. Starczy własne, stare polskie i współczesne zagraniczne doświadczenie.

U SIEBIE, DLA SIEBIE

W Niemczech małe pieniądze lokowane w komunalnej kasie oszczędności czy też spółdzielni kredytowej pracują dla swojej społeczności lokalnej. Nawet groszowe oszczędności. Uczą się tego i dzieci.

Co więcej, w krajach o słabym rozwoju bankowości szybciej i efektywniej rosły małe pieniądze w rękach pół-amatorów niż wielkie pieniądze w wielkich bankach. Tak było i w Niemczech XIX wieku.

ATAKI WIELKICH BANKÓW

Wielkie banki, którym w rzeczywistości nie opłaca się ani obsługa drobnych oszczędności, ani drobnego kredytu, atakują zabezpieczenie lokalnej kasy oszczędności majątkiem gminy (lub związku gmin). Ale własność komunalna, własność gminy, jest obok własności prywatnej i własności państwowej trzecim rodzajem własności jako własność związków obywateli, którzy mają pełne prawo nią rozporządzać.

„Komuna” jako założyciel komunalnej kasy oszczędności ma prawo swoją własnością zabezpieczyć podstawy majątkowe i odpowiedzialność za interesy swojej kasy.

98

W praktyce nigdy żadna z niemieckich kas oszczędności nie musiała korzystać z tego zabezpieczenia. Przeciwnie – to gminy zaciągały kredyty w swoich kasach na swój rozwój. Na szczęście, spłacały je solidnie.

OSZCZĘDNOŚĆ BLIśEJ DOMU

W angielskich początkach obowiązywała zasada, że do kasy oszczędności musi być bliżej niż do wódki. Starano się w robotniczych dzielnicach instalować kantory na każdej ulicy. Skarbonki oszczędnościowe rozdawano do domów. W dni wypłat inkasenci kas oszczędności jeździli pod bramy fabryk. W niejednej fabryce tym, co chcieli, wpisywano pobory wprost do książeczek; tego chciały i... żony, upoważniane przez mężów do podejmowania gotówki.

Dziś do komunalnych kas oszczędności mogłyby u nas trafiać wszelkie zarobki i dochody obywateli miasta. Procentowałyby im od razu, zanim podejmą oni jakąś ich część lub wydadzą. I to nawet zanim jeszcze dana społeczność lokalna uruchomi lokalny obrót bezgotówkowy. Podczas gdy PKO BP potrąca sobie jeszcze opłatę za prowadzenie rachunku!

BANK NA KAśDEJ ULICY

Najwybitniejszy polski bankowiec międzywojenny, Zygmunt Karpiński, chciał, by każdy kupiec i przemysłowiec znajdował w najbliższym sąsiedztwie, nawet na tej samej ulicy, oddział banku, któremu powierzyć mógłby prowadzenie swego rachunku, inkasowanie dochodu, dokonywanie poleceń i wypłat i w ogóle wszystkie funkcje kasjera. Chciał, by takie same oddziały banków powstawały w każdej wsi czy gminie. Przy sprawnej i taniej obsłudze klientów „coraz większe warstwy społeczeństwa będą we własnym interesie powierzały bankom administrację swych zapasów kasowych i korzystały z bezgotówkowego obrotu czekowego”.

Adam Smith, ojciec ekonomii, w XVIII w. podkreślał, że swój rozwój Szkocja zawdzięczała bankom, powstającym w prawie każdym mieście, a nawet i na wsi!

PIENIĄDZE Z NICZEGO

Rzecz przyszłości: lokalne instytucje powszechnej dostępności mogą stosunkowo szybko i tanio uruchomić - powszechny w swojej społeczności obrót bezgotówkowy. Lokalny, ale obejmujący wszystkich. Tym łatwiejszy. I - bezpieczniejszy. Ten obrót bezgotówkowy może uruchomić w skali kraju sumy rzędu stu kilkudziesięciu miliardów złotych rocznie. Tych, które co roku wydajemy jako gospodarstwa domowe.

Dawniej obrotowi bezgotówkowemu służyły czeki - wedle Adama Smitha jeden z największych wynalazków w historii pieniądza. Zwalniały ludzi od noszenia przy sobie gotówki, obrót bezgotówkowy tworzył wielkie rezerwy gotówki. Zwielokrotniał więc rezerwuar kredytowy. Pieniądze rodziły się z niczego.

99

ZGUBIONE DOŚWIADCZENIE

Nie mamy za sobą lekcji czeków. PRL nie znała, a Polska wolnorynkowa nadal nie zna praktycznie obrotu czekowego.

Czeki, jeśli wymagają mitręgi czasu na ich zrealizowanie, są tylko dodatkowym utrudnieniem obrotu pieniężnego. Ułatwiają życie, gdy i wystawca, i odbiorca czeku, mają konta w jednym banku lub we współpracujących ze sobą instytucjach finansowych - bo wtedy nikt nie traci czasu, należności po prostu w trybie rachunku żyrowego zmieniają konta.

Jeśli kupując z kartą kredytową musisz wypełnić lub podpisać dodatkowe papierki, to parodia obrotu bezgotówkowego.

SKOK W PRZYSZŁOŚĆ? JAKI?

Karty kredytowe wielkich banków i wielkich, międzynarodowych instytucji kredytowych powinny służyć wydawaniu pieniędzy z tłustych kont lub daleko od domu. Lokalne karty kredytowe - wszystkich mieszkańców! - codziennym, małym wydatkom. Niedaleko od domu. Ponad połowa niemieckich kart kredytowych to karty lokalnych KKO.

Ekonomia koniunktury lubi karty kredytowe: napędzają konsumpcję i lekkomyślne wydatki. Ale my powinniśmy zaczynać od gospodarności. Prywatnie i jako naród. Ja zaś myślę, że czeki i weksle to środki na rozwój szerokiego obrotu bezgotówkowego w środowiskach drobnych przedsiębiorców poprzez ich własne związki kredytowe.

ZAPOMNIANA CODZIENNOŚĆ

Obrót bezgotówkowy zdaje się dziś czarną magią - przez 50 lat amputowano Polakom kawał wiedzy i pamięci. Zanikł i weksel jako codzienny środek obrotu. Na łamach „Nowoczesności” opowiadał o nim w 1990 r. przedwojenny buchalter Domu Rolniczego – Fabryki Maszyn i Odlewni Żelaza H. Muehsam S.A. we Włocławku, pan Zygmunt Wieczorkiewicz:

„Czym był weksel? Był kartką papieru o wymiarach 12 na 25 cm z ozdobnym ornamentem przy węższym brzegu i informacją, do jakiej wysokości sola weksel może być wykorzystany w okresie trzech miesięcy przy ustalonej opłacie skarbowej.

W wolnych miejscach należało wpisać datę wystawienia i płatności, na jakie nazwisko i adres wystawiony. Podpisać. I to był właśnie weksel.

Za weksel można było kupić wszystko. Pamiętam, jak kolega kupił garnitur u krawca. Nie mając do niego zaufania mógł krawiec zażądać żyranta, a najlepiej dwóch, którzy podpisując weksel na odwrocie gwarantowali jego wykupienie w przypadku odmowy zapłaty przez wystawcę. Krawiec kupując materiały u hurtownika płacił mu wekslami klientów, podpisując weksel na odwrocie (indos). Z kolei hurtownik biorąc materiały z fabryki płacił za nie wekslami swoimi i klientów krawca. Fabrykant nie znał

100

oczywiście ani klientów krawca, ani samego krawca, znał natomiast hurtownika i jego podpis na odwrocie weksla w zupełności mu wystarczał. Potrzebując gotówki na wypłatę pensji pracownikom fabrykant oddawał weksle do banku, do dyskonta. Bank po potrąceniu ustalonego procentu wypłacał gotówkę”.

Takiego obrotu wekslowego nikt z nas nie umie sobie nawet wyobrazić - nawet w wielu naszych bankach. Cóż dopiero w społeczności lokalnej.

ROLA WEKSLA

Do czego się weksel przydaje i komu? Nadal Wieczorkiewicz:

„Na wekslach, czyli na trzymiesięcznym kredycie krótkoterminowym, opierała się cała polska gospodarka z przemysłem, rolnictwem i handlem.

Kupiec, który nabył towar za weksel i chciał go sprolongować na następne trzy miesiące, uzyskiwał prolongatę płacąc za wykup weksla nowym wekslem, ale tracił wiarygodność na rynku i w bankach jako osoba nie w pełni budząca zaufanie do swej wypłacalności.

Weksel stawał się środkiem płatniczym, uzupełniał na rynku brak płynnego pieniądza; równocześnie z uwagi na swoje zdolności kredytowe napędzał całą gospodarkę.

Weksel miał różne zastosowanie, ale dla wszystkich był wiarygodnym środkiem płatniczym”.

CO TO BYŁ KREDYT DYSKONTOWY

Znów - pan Wieczorkiewicz:

„Kredyt dyskontowy wszystkim wielkim przedsiębiorstwom i spółkom otwierał Bank Polski, pełniący jednocześnie rolę banku emisyjnego i centralnego. On też określał wysokość stopy dyskontowej (...). Każde z wielkich przedsiębiorstw miało określony limit kredytowy w Banku Polskim. Jeżeli przekroczyło go, mogło weksle do dyskonta złożyć np. w Banku Handlowym, ale tam stopa dyskontowa była wyższa i do niej jeszcze doliczano prowizję, której Bank Polski nie pobierał”.

Taki kredyt dla małych lokalnych przedsiębiorców otwierały miejscowe komunalne kasy oszczędności i inne lokalne instytucje kredytowe.

CHWAŁA STAREMU SCHULZEMU

Spółdzielczość kredytową wymyślił w XIX w. mądry Sas, sędzia Hermann Schulze z Delitzsch. Liberał. Odkrył, że nie wszyscy drobni przedsiębiorcy w miastach (inaczej niż na wsi) potrzebują kredytu w tym samym czasie, a każdy z nich dysponuje okresowo jakimiś rezerwami gotówki. Zebrane razem mogą tworzyć bazę dla taniego kredytu wzajemnego.

101

Jego „bank ludowy”, klasyczna organizacja kredytu wzajemnego, nie był otwarty dla wszystkich. Zrzeszał drobnych przedsiębiorców i ludzi wolnych zawodów. Tych, co potrzebowali taniego kredytu i wnosili swoje pieniądze, a budzili zaufanie. Inni mogli w takim „banku” zdeponować pieniądze na korzystny procent, ale kredyt był wyłącznie dla członków. Wszędzie w Europie - wyłącznie na cele rozwojowe, na inwestycje.

Zaczęło się od „stowarzyszenia zaliczkowego” sklepikarzy i rzemieślników, z kredytem na zaliczki przy zakupie surowców lub produktów do sprzedaży. Potem uznano taką organizację za „spółdzielczość kredytową”. Stąd i „bank spółdzielczy”.

SAMI SOBIE BANKIERAMI

Członkowie pożyczają sobie wzajem własne pieniądze, już raz pierwotnie podatkowane. Operują technikami bankowymi, operują czekami i wekslami, ale to nie bank: bank ma osiągać zyski i nie udziela kredytu ani swym pracownikom, ani udziałowcom. Tu odwrotnie. Kredytuje się tylko członków. Ich pieniędzmi.

Nadwyżki bilansowe rozdziela się dywidendami od wkładów, ale podatek od dywidendy płaci ten, kto ją bierze; stowarzyszenie - jako nieobliczone na zysk - podatku w Niemczech nie płaci.

Stopa procentowa zależy od samych stowarzyszonych; pożyczają przecie między sobą własne pieniądze.

WARUNKI SCHULZEGO

Schulzego warunki sukcesu: nikt lepiej nie rozdzieli kredytów niż komisja członków wiedzących wszystko o sobie wzajem i kontrolujących na bieżąco wykorzystanie kredytu... Umiejących także - doradzić!

Drugi warunek: jak najniższe koszty własne. Niezbędni fachowcy jak najlepiej płatni, ale maksimum pracy członków - społecznie. Bo cena kredytu zależy od tego, jak tanio potrafi „bank” pracować.

I żadnych ryzykownych lokat. Nawet z nadzieją na góry złota. Żelazna zasada: lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu.

LUD ZE ZMYSŁEM KALKULACJI

Przymiotnik „ludowy” wziął się stąd, że pierwsi członkowie - XIX-wieczni rzemieślnicy, sklepikarze, komiwojażerowie, straganiarze, restauratorzy, byli to ludzie dosyć prości i sami siebie za „lud” uważali. Był to lud ze zmysłem kalkulacji.

Otrzymał od Schulzego bankowość prostą, łatwo zrozumiałą i tanią w kosztach. Zrobił z niej - potęgę.

102

ZNAJĄC SIĘ WZAJEM

Bystry wójt z Nadrenii, Wilhelm Raiffeisen, przeniósł ideę Schulzego na wieś - choć niemiecka wieś XIX wieku miała jeszcze mniej gotówki.

W „banku ludowym” obowiązywała „ograniczona poręka” (nasza „ograniczona odpowiedzialność”, do wysokości udziałów), albo - „poręka nieograniczona”, czyli odpowiedzialność całym swym

majątkiem. W „kasach Raiffeisena” chłopi, nie mając gotówki, ręczyli wyłącznie całym majątkiem. To samo przez się uczyło gospodarności: wykluczało lekkomyślne szafowanie kredytami...

„Kasy Raiffeisena” objęły z czasem całą niemiecką wieś. Dziś mają z miejskimi „bankami ludowymi” wspólny związek i centralę żyrową. „Raiffeisenbank” jest tylko ich bankiem handlowym, powstałym z nadwyżek kas, prowadzi ich rachunki i udziela kredytu dyskontowego.

WŁOSI INACZEJ

Luigi Luzzati, włoski liberał, był przeciw odpowiedzialności całym majątkiem. Włosi mieli towarzystwa pomocy wzajemnej (societa di mutuo soccorso); ich członkowie, już oszczędni i gospodarni, obok przedsiębiorców także - robotnicy, składali się na pierwsze banki ludowe. Wzajem za pośrednictwem tych towarzystw banki ludowe systemu Luzzatiego udzielały drobnych pożyczek najbiedniejszym współmieszkańcom. „Banki ludowe” Luzzatiego różniły się dość zasadniczo od tych Schulzego.

Dzięki ograniczonej poręce, czyli odpowiedzialności tylko do wysokości udziałów, i dzięki niskim udziałom banki te przyciągały więcej oszczędności. Cieszyły się niekwestionowaną dobrą opinią: w Mediolanie Luzzati założył bank, który wieczorem po zamknięciu rachunków wywieszał na drzwiach bilans dzienny, z podpisem dyżurującego rewidenta.

USTRÓJ WŁOSKI

Włoskimi bankami kierowały rady administracyjne - niefachowcy, ludzie dobrej woli, pracujący bezpłatnie. Od dwunastu do czterdziestu, zależnie od rozmiarów banku. Reprezentowali wszystkie zawodowe i lokalne grupy członków, by nie pominąć interesów żadnej z nich.

Rada powoływała płatnych urzędników-zawodowców: dyrektora, księgowego, kasjera i ich zastępców. W większych bankach powoływała także i dwa szczególne komitety - komitet kredytowy i komitet ryzyka. Oba pracujące społecznie.

Komitet kredytowy prowadził poufny rejestr, notujący zmiany w zdolności kredytowej członków i poręczycieli - jak się kto prowadzi, ile można mu pożyczyć, od kogo

103

zażądać nowych poręczycieli, od kogo wcześniejszej spłaty. Bez zgody tego komitetu nie udzielano kredytu.

Komitet ryzyka czuwał nad spożytkowaniem udzielonego kredytu; notował w swoim rejestrze terminowość spłat, obserwował stan majątkowy kredytobiorcy, korygował swoimi wnioskami rejestr komitetu kredytowego.

DOŚWIADCZENIA TAKśE POLSKIE

Wzory niemieckie XIX-wieczna Wielkopolska przetworzyła w swoje „spółki zarobkowe”. Mieszkańcy miast tworzyli je razem z chłopami. Stworzyły one z czasem swój Bank Związku Spółek Zarobkowych w Poznaniu - w chwili odzyskania niepodległości, w roku 1918, najpotężniejszy polski bank prywatny. Ze znakomitymi fachowcami.

W roku 1910 pisał o nich wielki kooperatysta angielski, Henry Wolff, że swą świetność, rozwój i „siłę spoistą w szalonym rozpędzie” zawdzięczają troskliwemu doborowi członków. „Spółki te cieszą się zaufaniem wkładców (...), umieją dochować skrupulatnej czystości w interesach. Oceniane z tego punktu widzenia spółki polskie zdziałały cuda”.

Kawał serialu „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy” poświęciliśmy ich przygodom. Nakręcił go z końcem lat 70-tych Jerzy Sztwiertnia, przez nieuwagę władzy, dzięki Januszowi Gaździe, by pokazać, co robić, kiedy nic się nie da zrobić.

KAśDY NAZYWA TO INACZEJ

„Raiffeisenki” szczepił na wsi zaboru austriackiego, w Galicji, przed pierwszą wojną światową, niezapomniany Franciszek Stefczyk. Napisał i znakomity podręcznik, jak to robić. Po pierwszej wojnie światowej, po śmierci Stefczyka, te kasy zostały - „kasami Stefczyka”.

Władze Galicji odniosły się do działalności Stelczyka z pełną atencją. I racjonalnie: samodzielność finansowa obywateli jest warunkiem skutecznej demokracji. Bez filantropii. Żadna dobroczynność kredytowa się nie sprawdza. Starczy - mądry patronat. Jak w Galicji. Plus kontrola.

Karmione słodyczami pieszczochy źle rosną i tracą zęby. Gospodarka rynkowa tego nie lubi. Demokracja też nie.

AMERYKA PO SWOJEMU

Amerykanie mają swoje credit unions, „unie kredytowe”. Pierwsza powstała w 1909 roku, potem do połowy lat 30-tych - trzy tysiące. W roku 1934 Kongres USA uchwalił dla nich specjalną ustawę. Ale zakazał im udzielania kredytu handlowego - stanowe banki handlowe Ameryki bały się konkurencji; pozwolił wyłącznie na kredyt konsumpcyjny.

104

Dziś unie kredytowe to potęga: kilkaset miliardów dolarów, jedna czwarta Amerykanów jako członkowie. Zdominowały całkowicie amerykański rynek drobnego kredytu konsumpcyjnego.

Prowadzą specjalne rachunki oszczędnościowe. Jak IRA, Individual Retirement Account, Indywidualne Konto Emerytalne. Wkłady na nim uzupełniają potem emeryturę, a wpłaty do 2000 dolarów rocznie nie podlegają opodatkowaniu dochodów osobistych.

Kredyt jedynie dla członków - pracowników jakiejś firmy czy instytucji, członków jakiegoś stowarzyszenia, ludzi danego zawodu lub grupy etnicznej, bądź po prostu sąsiadów z dzielnicy, miasteczka czy regionu wiejskiego.

Zarządy też starają się wiedzieć wszystko o wszystkich.

CZY PRZETRWAJĄ?

Dzisiejsze w Polsce banki o nazwie „spółdzielczych” nie są bankami kredytu wzajemnego. Są bardzo dzielnymi czasem, małymi bankami handlowymi. Ze spółdzielczości uchowały zasadę „jeden członek - jeden głos”. Wiele z nich bacznie pomaga swoim kredytobiorcom. Czy ze swymi małymi kapitałami utrzymają się w Unii Europejskiej? Czy nie padną ze swymi wysokimi kosztami własnymi? I kosztami nieuchronnych „złych” kredytów? Zobaczymy...

COŚ TU NIE GRA

Mamy ustawę o Spółdzielczych Kasach Oszczędnościowo-Kredytowych. Niby to jak „unie kredytowe”, z kredytem na wszystko, ale ich związek nie jest jak wielkopolski Związek Spółek Zarobkowych” związkiem rewizyjnym, nikt nie kontroluje systematycznie gospodarki finansowej poszczególnych SKOK-ów i co raz ostatnio słyszymy o jakichś nadużyciach, czasem długoletnich. W USA nie ma przymusowych central, do których wpis warunkowałby podjęcie działalności przez daną unię i którym by unie musiały się opłacać, a tu centrala sama udziela kredytów, i to wątpliwej rzetelności. Coś tu nie gra – zwłaszcza, że SKOK-i do tej pory działały bez państwowego nadzoru finansowego...

Dziś w USA przepisy federalne niczego nie regulują tak dokładnie i niczego się tam nie kontroluje tak skrupulatnie, jak unii kredytowych. Bo w swoim czasie podatnicy amerykańscy dopłacili miliardy dolarów do katastrofy instytucji oszczędnościowo-pożyczkowych, „saving-and-loans banks” (jak my dopłaciliśmy do Banku Gospodarki Żywnościowej).

105

11. JAK ZAROBIĆ NA WŁASNYCH WYDATKACH

HANDEL - NIEDOKOŃCZONA REWOLUCJA

W Japonii w handlu, gastronomii i hotelarstwie pracuje 23,8 procent ogółu zatrudnionych (2006 r.). W Polsce - 15,9 proc. I tak dwa razy więcej niż te 8 proc. w roku 1980.

Japonia chroni swój drobny handel. Założenie nowego supermarketu wymaga zgody wszystkich okolicznych właścicieli małych sklepów. Tak chroni się Japonia i przed bezrobociem. Japonia pamięta również o swoich ponad 20 % obywateli powyżej 65 roku życia, którzy wolą te małe sklepy.

Dla Polski pełny rozwój drobnego handlu i usług oznacza perspektywę sensownego zarobku dla ponad miliona ludzi.

MAŁE SKLEPY DLA STARSZYCH LUDZI

Mieszkam w małej dzielnicy, raz zwanej Solcem, raz Powiślem (żeby razem z resztą Powiśla). Sklepów i sklepików mamy sporo; mimo to stoję nie raz w kolejkach. Blisko nas, półtora kilometra, przy Łazienkach, wielotysięczne osiedle ma parę sklepów na krzyż...

Starsi ludzie, mieszkający w małych mieszkaniach (bez miejsca na wielkie lodówki), nie mają sił na dźwiganie wielkich zakupów. Robią małe zakupy w małych, znanych sobie sklepach i sklepikach, w których nikt ich nie oszuka. Im większy sklep, tym większa anonimowość i więcej okazji do szwindlu.

Starzejąca się część polskiego społeczeństwa – jak i starsi Japończycy - nie jeździ do supermarketów, przy których na dobitek nie ma gdzie zaparkować samochodu, a trzeba jeszcze zakupy dygać do wozu i potem z wozu do mieszkania…

GDY NIE MA TYCH MAŁYCH SKLEPÓW

Polska rewolucja gospodarcza była przede wszystkim rewolucją w handlu. Tu gospodarka rynkowa najdowodniej pokazała, co potrafi. Ale interesem niezamożnych obywateli jest i odrodzenie prawdziwej spółdzielczości. Głównie tam, gdzie nie ma zwykłych, małych, tanich sklepów prywatnych.

106

BEZ „SOCJALIZMU”

Co wynikło z hasła - „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”, już widzieliśmy.

Spółdzielczość spożywców zbudowała potęgę gospodarczą kilku krajów Europy. W najbogatszym kraju świata, Szwajcarii, panują na rynku handlu detalicznego dwie najpotężniejsze tam sieci handlowe - obie spółdzielcze.

Dlatego warto głosić hasło: „Niezamożni, myślcie o sobie i łączcie się”. Szczególnie, gdy nie ma w najbliższej okolicy żadnego nawet małego sklepiku spożywczego.

Komu się nie przelewa, może zarobić na tym, co wydaje na życie.

SPRAWIEDLIWI PIONIERZY

W roku 1843 tkacze z Rochdale, na peryferiach Manchesteru, przegrali kolejny strajk. Jedni wzywali do walki politycznej; inni, widząc, ile biedy rodzi pijaństwo, zakładali towarzystwa

trzeźwości. Jeszcze inni chcieli emigrować. W końcu sami wzięli się do interesów. Oczywiście, z planem pełnej kiedyś przebudowy świata. Nazwali się Sprawiedliwymi Pionierami.

Już raz próbowali założyć spółdzielnię spożywców. Zbankrutowała po dwóch latach. Teraz tkacz, Charles Howarth, zrobił przełomowy w historii handlu wynalazek: nową zasadę dywidendy - zwrot od zakupów.

ODZYSKAĆ JEDNĄ DWUNASTĄ WYDATKÓW

Nie składka się liczyła. Liczyła się dywidenda od zakupów w sklepie spółdzielni. Jeśli po roku wracała do kieszeni członka spółdzielni jedna dwunasta rocznych zakupów zrobionych w sklepie czy sklepach spółdzielni, był to poważny zastrzyk finansowy, a zarazem - dalsza zachęta, by kupować w „swoim” sklepie.

Pierwsza spółdzielnia spożywców opłacała się ludziom bez pieniędzy. Dziś spółdzielczość opłaca się społeczeństwom bogatym. Tym bardziej może się opłacać i nam.

KAPITAŁ Z DWÓCH PENSÓW

Było ich podobno dwudziestu ośmiu. W listopadzie 1843 r. w domu postrzygacza wełny, buchaltera z drugiego zawodu, uchwalili składkę na kapitał zakładowy - dwa pensy tygodniowo. „Inkasenci” co niedziela obchodzili wszystkich i odbierali wpłaty. Po kilku miesiącach składkę podniesiono do 3 pensów tygodniowo. Do grudnia 1844 r. uzbierali 28 funtów.

107

NA ROPUSZEJ SPRZEDAJĄ TANIEJ

Wynajęli ciemną izbę na parterze opuszczonego magazynu przy Toad Lane, Uliczce Ropuszej - za 10 funtów rocznie. Palili łojówkami.

Pierwszego wieczoru, 21 grudnia 1844 r., nie mieli odwagi otworzyć drzwi od ulicy: podmówione przez okolicznych sklepikarzy urwisy urągały „zwariowanym tkaczom”. Mimo ich wrzasków pierwsza weszła jakaś kobieta.

Sprzedawali najpierw dwa razy w tygodniu - w poniedziałek wieczorem od siódmej do dziewiątej i rano w sobotę od szóstej do jedenastej. Na razie tylko mąkę, płatki owsiane, cukier i masło.

Ale - taniej niż inne sklepy.

SAMI O WSZYSTKIM

Członkowie zarządu sami kupowali towar od hurtowników i sami sprzedawali. Zarząd, cały!, decydował też, czy np. kupić miotły i czy otwierać drzwi od tyłu, żeby przewietrzyć budę. Kiedy raz kupili kiepską mąkę, buchalter żądał, by każdy członek kupił jej po równo; swoim dzieciom tłumaczył, że trzeba jeść, by uniknąć strat. Inny członek chciał, by oddać udziały i wylać ze

spółdzielni tych, co kupują gdzie indziej - Howarth odparł, że raczej wyrzeknie się spółdzielczości niż wolności w ich zrzeszeniu...

W końcu 1845 roku mieli już 180 funtów kapitału udziałowego i 80 członków; obroty tygodniowe wzrosły do 30 funtów. W 1849 roku - 390 członków, 1100 funtów kapitału i obroty tygodniowe 170 funtów. A potem cały świat zaczął odkrywać ich wynalazek.

POMYSŁ NA DOBRY INTERES

Dywidendy od udziałów Sprawiedliwi Pionierzy wyznaczyli nieco wyższe od oprocentowania oszczędności - żeby się opłacało lokować swe pieniądze w spółdzielni. Ale decydowała owa dywidenda od zakupów.

W handlu światowym na różne sposoby próbowano związać klienta ze sklepem, w którym robi zakupy. Żaden z tych sposobów jednak nie odniósł takiego sukcesu, jak roczdelski. Bo żaden nie jest tak prosty, tak sprawdzalny i konkretny: każdy klient może sam sprawdzić, ile wydał. Może obliczyć, ile na koniec roku uzyska.

SWÓJ HURT

Wiele pensów dało sumy, zdolne sfinansować samodzielne interesy. Gdy już rozwinęło się w Anglii dziesiątki takich interesów, zorganizowały one własny, wspólny system hurtu. Ponieważ największe oszustwa (i największe zyski) w handlu rodzą się

108

właśnie na drodze od producenta do sklepu detalisty, czyli – w hurcie, w pośrednictwie.

DROBNY PRYWATNY HANDEL NIE MA SIĘ CZEGO BAĆ

Wbrew pozorom, handel spółdzielczy nie jest wrogiem prywatnego drobnego handlu. Nie ma po co zakładać lokalnej spółdzielni spożywców, jeśli w sąsiedztwie mamy kilka małych sklepów prywatnych. Trzeba je chronić przed konkurencją wielkich i uciskiem ze strony hurtu.

Przed drugą wojną światową potężna, spółdzielcza hurtownia polska „Społem” przekazywała sklepom prywatnym ponad 90 procent swoich dostaw, resztę brały sklepy spółdzielni spożywców. Dostarczała, wedle zasady spółdzielczej, „towary najwyższej jakości po umiarkowanych cenach”. Zyskiwał cały handel, bo w handlu hurtowym poważny konkurent wymuszał uczciwość na pozostałych.

Hurt „Społem” złamał przed wojną kilka zmów kartelowych, doprowadzając do obniżki cen - ku zachwytowi nie tylko członków spółdzielni, ale i całego prywatnego drobnego handlu.

SAMEMU ZARABIAĆ NA POŚREDNICTWIE

Spółdzielczość przydałaby się także wsi. Wieś w rzeczywistości nie ma nic z wysokich cen detalicznych żywności w mieście. Są one interesem pośredników, czasem raczej spekulantów niż kupców (czego u nas w swoim czasie dowiódł skandal cukrowy). Dlatego warto odbudować i autentyczną spółdzielczość wiejską. Wszelką: od mleczarskiej poczynając, poprzez kredytową, na zbycie i zaopatrzeniu kończąc. Dziś mleczarnie są własnością spółek pracowników albo prywatnych właścicieli, a nie producentów mleka, i przejmują rentę pośrednictwa. Hodowca bydła mlecznego dostaje najmniej.

LUKSUSY HURTU

Dziś u nas to nie hurtownik zabiega o detalistę, lecz detalista jeździ do hurtowni po zakupy i zamawia towary.

Pomyśleć: pierwszy zastosował komputer w handlu dom towarowy Lyonsa w Londynie, żeby na bieżąco wiedzieć, gdzie, na którym stanowisku sprzedaży może za chwilę zabraknąć jakiegoś towaru.

Jest interesem hurtownika - jak najszybciej dowiedzieć się, gdzie zaraz dowieźć jakiś towar. Obecny luksus życia hurtownika jest luksusem przejściowym. Konkurencja go zlikwiduje.

109

IDEALIŚCI I PRAKTYCY

W spółdzielczości ludzie dobroci reklamowali przede wszystkim - współdziałanie. To wielki pisarz, Stefan Żeromski, wymyślił nazwę dla spółdzielni spożywców w Polsce - „Społem”.

I rzeczywiście: „spółdzielnia” (angielskie „cooperative”) to od wspólnego działania, działania społem. A zrzeszanie się, współdziałanie ludzi, zawsze dawało wspaniałe rezultaty - jak i w naszej pokojowej rewolucji przeciw komunizmowi. Nie darmo Karol Fourier, jeden z Koperników życia społecznego, zapisał pewnego dnia, jakby odkrył brakującą planetę układu słonecznego - „dzisiaj, w Wielki Piątek, odkryłem tajemnicę zrzeszania się”.

Praktycy wiedzieli jednak, że o sukcesie spółdzielczego handlu decyduje konkurencyjność. Ideały musiały stać się wielkim interesem.

IDEAŁY

Wyznawcy spółdzielczości, kooperatyści, marzyli o rewolucji moralnej i o przebudowie świata. Ja też. Dopiero wiek dojrzały nauczył mnie bać się utopii; wolę spółdzielczość zwykłych, normalnych ludzi. Ale nie był utopią pewien stary ideał roczdelski - rozwój umysłowy członków.

Tacy byli robotnicy ówczesnej Anglii. Od początku za swoje pieniądze organizowali czytelnie gazet i książek, biblioteki i wypożyczalnie. Dla siebie i sąsiadów.

GRA O CENY

Szwedzka spółdzielczość spożywców mniej przejmowała się dywidendą od udziałów, a nawet dywidendą w postaci zwrotu od zakupów (stosunkowo niską). Bardziej - cenami.

Zaczęła od margaryny. W 1910 roku Związek Spółdzielców zakupił małą fabryczkę; dwie fabryki, należące do kartelu, zaraz obniżyły ceny, by zniszczyć nowego konkurenta. Związek porozumiał się ze spółdzielczymi sklepami - i ogłosił bojkot margaryny kartelu. Potem przyszły kolejne bitwy - o cukier, mydło, mąkę i czekoladę. Dowodził w nich Albin Johansson. Syn murarza, jako chłopiec był gońcem w domu towarowym. W roku 1907, dwudziestoparoletni, kierował już działem księgowo-rewizyjnym całego Związku!

Uważał, że spółdzielczość sama powinna zająć się produkcją, ba, wyprzedzać prywatny biznes organizacją produkcji, jakością produktów i sprawnością usług, a także innowacjami w technice i zarządzaniu. Ta spółdzielczość i dziś funkcjonuje - ze swoimi gazetami, w sojuszu ze spółdzielniami rolników, które przejęły zyski pośredników.

110

Jest już tak sprawna, że nie potrzebuje aktywności szeregowych spółdzielców. Wszystkim zajęli się fachowcy. Wstępuje się do spółdzielni łatwo, równie łatwo zgłasza się uwagi i uzyskuje należne przychody. Słowem, doskonałość maszyny. Tak nudna, że mało kogo coś obchodzi.

MIGROS

Legendą współczesnego handlu jest „Migros”. Choć obok niego ma Szwajcaria inną spółdzielczą sieć handlową, „Coop”. Migros to nie tylko zwykłe sklepy czy ruchome sklepy w wielkich „okrętach szos”, wielkie i małe domy towarowe, „shopping-centers”, z najrozmaitszymi wyspecjalizowanymi działami typu „zrób to sam”, ogrodnictwa czy materiałów budowlanych. To i hotele, i restauracje, centra kongresowe, wielkie księgarnie, parkingi, stacje benzynowe i myjnie samochodów, biura podróży, firmy przewozowe, z tankowcami rzecznymi i motorowymi barkami na Renie. Ale to przede wszystkim coś więcej, niż doświadczenie handlowe. To historia wizji i rozmachu.

DROGA DO SUKCESU

Siedemnastoletni Gottlieb Duttweiler, syn menedżera spółdzielczego, uczył się interesów sam. Z terminu w firmie towarów „kolonialnych”, jak to się nazywało, wyniósł reputację, doświadczenie i znajomości. Plus dwóch bezcennych współpracowników. Miał lat 37, kiedy w 1925 roku wyjechało na ulice Zurichu pierwsze pięć małych ciężarówek - jako ruchome sklepy firmy „Migros”. Z ryżem, cukrem, pasztetami, kakao, kawą i mydłem. Stawały na 178 punktach postoju, po 10 minut, wyjątkowo - do piętnastu. Marżę naliczał sobie ten samochodowy Migros minimalną - 8 procent.

Duttweiler walczył o słabszych ekonomicznie współobywateli - oni, większość społeczeństwa, kupujący podstawowe dla życia towary, to był najszerszy z rynków. Zdobyć go można było tylko niskimi cenami. Po pół roku ciężarówki Migrosu sprzedawały już nie sześć, a 28 różnych towarów. Z końcem roku 1926 ruszył pierwszy stały dom towarowy Migrosu.

SENSACYJNA PRZEMIANA

Duttweiler traktował swój rynek niebywale serio. Gwarantował jakość towarów - i myślał o zdrowiu klientów: Migros, uwaga!, nigdy nie sprzedawał i nie sprzedaje napojów alkoholowych ani papierosów. Za to współpracuje z laboratoriami; żywność ma być zawsze świeża, zdrowa, jak najmniej przetworzona i skażona.

Migros powstał jako spółka prywatna. I właśnie sam Duttweiler, doprowadziwszy Migros na szczyty potęgi handlowej, przekształcił go w organizację spółdzielczą.

Ten największy z pionierów handlu XX wieku uznał doświadczenie Rochdale z jego dywidendą od zakupów za genialny pomysł handlowy. Ten pomysł czynił ludzi

111

niezamożnych pełnowartościowymi partnerami interesów, stworzył nowe rynki i biedotę zrobił warstwą średnią. Wedle Duttweilera to właśnie zrobiło Migros jednym z największych sukcesów handlowych XX wieku.

MĄDROŚĆ NAJWIĘKSZEGO Z PIONIERÓW

Sam Duttweiler żył walką. A oto jego „Zachęta dla młodych”:

„Odwagi! Zawsze jest coś do zrobienia. Każdy dzień przynosi nam nowe problemy do rozwiązania. Możliwości nigdy nie są do końca wykorzystane, ani wszystkie miejsca zajęte. Nawet najmniejsze

przedsiębiorstwo może być światem idei, dającym radość życia. Rewolucjonizujące idee i zwycięstwa, które mogą stać się udziałem człowieka młodego, mieszczą się nawet w kręgu handlu makaronem, ciasteczkami czy kawą”.

KONIEC FIKCYJNEJ SPÓŁDZIELCZOŚCI

Sklepów zwanych „spółdzielczymi” przed rokiem 1989 było w Polsce blisko 30 tysięcy. Zostało - podobno - kilkanaście tysięcy. Inne przekształciły się w normalne sklepy prywatne. Jeszcze inne – w spółki pracownicze, które dla niepoznaki zwą się „spółdzielniami”. Mogą to być i bardzo dobre sklepy. Ale ze spółdzielczością spożywców nie mają nic wspólnego.

BEZ UTOPII

Żyjemy w młodej, ale już normalnej gospodarce rynkowej. Tak więc czy ktoś uważa się za lewicowca, czy za liberała, czy chrześcijańskiego demokratę, powinien robić, co potrafi, by

ludzie niezamożni lepiej radzili sobie w tej gospodarce – jako pełnowartościowi partnerzy.

Byli nimi ponad 150 lat temu. Tym bardziej możliwe jest to dzisiaj.

RACHUNEK SZANS

Niestety, zaczynamy od stanu poniżej zera: miniony ustrój spaskudził samo pojęcie spółdzielczości, ośmieszył je i zniekształcił. O tyle jest nam trudniej.

Ale w naszym społeczeństwie ludzie niezamożni reprezentują nieporównanie wyższy poziom umysłowy niż najdzielniejsi nawet robotnicy angielscy połowy XIX wieku. Do kręgu ludzi niezamożnych należy większość inteligencji polskiej.

Jest z kim zaczynać.

112

JAK NAM TO PÓJDZIE

Państwu powinno zależeć na wzroście zamożności warstw uboższych. Bo to oznacza wzrost popytu. Ale na opiekę państwa, czyli na określone ulgi, zasługują wyłącznie interesy prowadzone z myślą o ludziach niezamożnych i słabych ekonomicznie. Zwłaszcza te, które oni sami prowadzą. Więc - tylko autentyczne spółdzielnie spożywców.

Żadnych ulg dla spółek udających spółdzielnie. To, co spożywcy jako ludzie niezamożni zarobią dzięki swojemu współdziałaniu (owa dywidenda od zakupów w swoim sklepie), powinno być wolne od podatku. To jakby nie było pieniądze już raz opodatkowane jako zarobki lub emerytury i renty.

Byle inspekcja handlowa zarazem surowo kontrolowała, czy spółdzielnie spożywców są nimi naprawdę.

KTO I PO CO MOśE OBNIśAĆ CENY

Tam, gdzie sporo ludzi nie dojada lub odżywia się źle, bo źle zarabia lub źle gospodaruje, tańsza żywność dałaby handlowi szybki wzrost obrotów i zysków. Obniżyć ceny pozwoliłaby obniżka

kosztów własnych, np. hurt, stosujący zasadę just-in-time, „tyle ile trzeba, wtedy kiedy trzeba”. Wymyślili ją Amerykanie, ale wykorzystali w pełni Japończycy: jak najmniej magazynowania, jak najmniej przeładunków, jak najkrótsze przewozy, jak najmniej pośredników. Akuratność.

„KONSUMENT” TO PO POLSKU „SPOśYWCA”

Spółdzielczość spożywców sama badała jakość kupowanych towarów i nawet nie wiedziała, że mogłaby tego nie robić. Obowiązywała najwyższa jakość. Dzisiejszy ruch „ochrony konsumenta” narodził się w Stanach Zjednoczonych - gdzie spółdzielczość spożywców nigdy się nie rozwinęła, ponieważ konsumenta długo chroniła samoczynnie konkurencja. Dopiero monopole, eliminujące konkurencję, wywołały ruch przedtem niepotrzebny.

Ochronę konsumenta można rozwinąć poprzez spółdzielczość spożywców, ale równie dobrze - poza nią. Byle nie jako nowe biurokratyczne struktury na koszt podatników.

SZKOLNE INSTYTUTY BADANIA JAKOŚCI

Z instytutami badania jakości mogą współpracować społeczne pracownie – uczniów szkolnych i organizacji społecznych (najlepsza nauka chemii to badanie produktów żywnościowych).

113

Możemy i sami badać jakość towarów - razem, rozdzielając zadania między gotowe do współdziałania rodziny. Bo dziś jesteśmy bezradni w najprostszych sprawach - kto z nas umie choćby odróżnić świeże jajko1 od tzw. „składowego”, czyli przywiezionego z magazynów? (odpowiedź w przypisie dolnym).

Cóż, bądźmy nie tylko w sprawach jaj mądrzejsi od kur...

SPÓŁDZIELCZOŚĆ, A NIE KARTY RABATOWE

Karta rabatowa zdawała się inteligentnym postępem. Ale obniża ona wpływy sklepu, czyli zmniejsza jego bieżące rezerwy gotówkowe, to, co nazywa się „płynnością”. Zmniejsza środki odkładane, które dają mniej oprocentowania. Stwarza pokusę manipulacji cenami, co podważa konkurencyjną wiarygodność sklepu. Obniża zarazem w kliencie czujną ostrożność w zakupach; klient mniej zważa, ile wydaje. I nikt nie wie, ile który klient wydał w „swoim” sklepie...

Dlatego razem z innymi klientami nie lubię i kart kredytowych. Gotówką płaci się szybko, karta kredytowa u nas wymaga kilku dodatkowych czynności. Fatalnie opóźnia przebieg zakupów.

BEZ WIELKIEJ USTAWY

Mieliśmy przed wojną, jedyni obok... Rumunii i Sowietów, piękną ogólną ustawę spółdzielczą. Nasi cudowni kooperatyści żyli marzeniami o „rzeczpospolitej spółdzielczej”, których sam byłem za młodu wyznawcą. Roili wręcz o ustawie ogólnoświatowej. Jednakże Dania, która wyrosła spółdzielczością, nigdy nie pisała dla niej ustaw – poza dokładną regulacją dla spółdzielczości kredytowej.

Prawo spółdzielcze, jeśli już, powinni rozumieć bez radców prawnych, bez długaśnych komentarzy i wykładni, ludzie niekoniecznie wykształceni; nie ważne są dla nich teoretyczne spory o charakter własności spółdzielni. To prawo musi samo stanowić jednocześnie najkrótszy podręcznik - uczyć, ile kto ma i jak wpłacać, jak się organizować, rozliczać i kto potem co z tego będzie miał. Niczego więcej.

Jeśli w ogóle, każdą dziedzinę spółdzielczości lepiej regulować odrębnie. Dla tych, których regulacja dotyczy.

HANDEL JAKO PARTNER ADMINISTRACJI

Handel może sam badać system podatkowy i jego konsekwencje. Formułować pytania, ankietować praktyków. Powtórzę: Europa zaszczepiła sobie podatek VAT, który komplikuje obroty i wycofuje z obiegu pieniądze. Rozsądni Amerykanie nigdy go nie wprowadzili. Może namówić Europę na zastanowienie? 1 Świeże jajko tonie w wodzie. Stare, które zdążyło wyschnąć i w którym gromadzi się w grubszym końcu pod skorupką coraz większa bańka powietrza, utrzymuje się na powierzchni wody.

114

Dyskutować warto i poza ministerstwem. Wszystko trzeba liczyć. Samemu. Angażując własne głowy i głowy naukowców. Nie brakuje ich. Sile decyzji administracji winna odpowiadać siła zorganizowanych, kompetentnych mózgów - z poparciem klientów.

Handel jest zainteresowany także w stabilności pieniądza. I powinien gromadzić wokół siebie fachowców od tego - by nadawać siłę ich fachowym odpowiedziom. Bo niestabilny pieniądz dotknie nas wszystkich.

Na pracę mózgów nie trzeba w Polsce wiele pieniędzy. Chodzi raczej o pomysł, by z nich skorzystać.

115

12. ZATRZYMAĆ WŁASNE PIENIĄDZE

DLA KOGO PRACUJĄ NASZE PIENIĄDZE

Ubezpieczenia to w finansach olbrzymie interesy. Jedne z największych.

To dodatkowy argument za rozwojem ubezpieczeń wzajemnych. Bo dzięki nim gromadzone pieniądze pracują dla samych ubezpieczonych. Mało o tym wiemy. Reklamują się tylko ci, którzy chcą zarabiać na naszych pieniądzach.

50 LAT LUKI CYWILIZACYJNEJ

W nowej Polsce po roku 1989 w nowym jej prawie nie było nic o ubezpieczeniach wzajemnych. Jego autorzy wcale nie chcieli otworzyć miejsca wielkim interesom zagranicznych cwaniaków czy też krajowemu cwaniactwu. Nie wiedzieli po prostu, że jest coś takiego jak ubezpieczenia wzajemne.

Zerwanie ciągłości w ubezpieczeniach wzajemnych, ponad 50 lat przerwy, pozbawiło nas w dodatku znajomości wszelkich w tym zakresie doświadczeń praktycznych.

To uboczne koszty minionego reżimu.

O CO CHODZI W UBEZPIECZENIACH

Chodzi zawsze o to samo: osoba lub jakiś biznes stoi wobec ryzyka szkody lub straty i chce się zabezpieczyć przed kosztami skutków - odkłada więc tyle pieniędzy, ile trzeba dla pokrycia ewentualnej straty.

Kiedy prawdopodobieństwo szkody jest małe, a na samodzielne pokrycie ewentualnej straty trzeba odłożyć bardzo dużo pieniędzy, podobna szkoda zaś mogłaby dotknąć innych, warto ubezpieczyć się - razem z nimi. Ryzyko rozkłada się wtedy na wszystkich. Tym samym i koszty ewentualnych odszkodowań. Dzieląc te koszty przez liczbę ubezpieczonych, ustala się wysokość składki, czyli – cenę polisy ubezpieczeniowej.

Im więcej ubezpieczonych razem, tym cena polisy niższa.

Tak przynajmniej być powinno.

116

WZAJEMNIE - KIEDY NIE MA PIENIĘDZY NA RYZYKO

Ubezpieczenia w ogóle zaczynały od ubezpieczeń wzajemnych. To bardzo stary wynalazek gospodarki rynkowej.

Społeczeństwo obywatelskie powinno z zasady skupiać się w organizacjach ubezpieczeń wzajemnych. W kraju bez wielkiego kapitału trzeba zaczynać od nich. Nie tylko w skali kraju. Także - w skali osiedla i gminy.

Ubezpieczenia komercyjne powinny rozwijać się dopiero wtedy, gdy jest w danym kraju dostatecznie dużo prywatnych pieniędzy na kapitał zakładowy. Inaczej albo dochodzi do afer, które już oglądaliśmy, albo nasze pieniądze muszą bogacić bogatszych od nas partnerów zagranicznych. Żadne ulgi dla nich, wtrącę, nie są uzasadnione: nie przywożą ani technologii, ani umiejętności

marketingowych, ani wyspecjalizowanych kadr, wszystko jest na miejscu.

WZAJEM CZY U KOGOŚ

Co to za różnica?

W towarzystwie ubezpieczeń wzajemnych to, co wpłacono za polisę, pozostaje własnością ubezpieczającego się. Jego pieniądze pracują dla niego. Wykupując polisę, zostaje automatycznie pełnoprawnym członkiem towarzystwa ubezpieczeniowego. Polisa jest jego składką.

Z tych składek powstaje kapitał. W ubezpieczeniach wzajemnych pod rządami normalnego prawa ubezpieczeniowego nie potrzeba żadnego wcześniejszego „kapitału zakładowego”. W niektórych przypadkach nawet nie wnoszono najpierw składek!

W spółce komercyjnej przychód ze sprzedaży polis staje się własnością spółki. Wypłaca ona odszkodowania z funduszów własnych i zgromadzonej sumy składek. Sensu ubezpieczenia to nie

zmienia. Firma jednak, działając dla zysku akcjonariuszy - zebrać musi ze sprzedaży polis więcej niż to, co wyda na utrzymanie firmy i na odszkodowania. Dlatego akcjonariusze spółki są zainteresowani w wysokich cenach swoich polis. A mimo tych cen to najtańsze z największych interesów. Olbrzymich.

GRYNDERZY

Przy naiwności klientów robi się w ubezpieczeniach wielkie interesy łatwo. Mając pieniądze na reklamę, reklamuje się niskie składki, czyli niskie ceny polis; naiwnych kuszą te niższe ceny, pieniądze wpływają, a po jakimś czasie firma ogłasza niewypłacalność, bo nie ma na odszkodowania. Założyciele zostają ze zgromadzonymi pieniędzmi; czasem z nimi znikają. Zagranicą, albo i w więzieniu.

To się nazywa zakładaniem przedsiębiorstw o niepełnym kapitale, po niemiecku „gruending”, dosłownie - „założycielstwo”; niemieckie terminy „grynder”,

117

„grynderstwo”, rozeszły się po całej Europie po słynnych niemieckich tzw. „gruendingjaehre”, latach grynderskich w Niemczech 1871-73, latach hossy na łatwe interesy.

My to zaliczyliśmy w ubezpieczeniach po roku 1989.

INNY ZYSK

W firmie ubezpieczeń wzajemnych celem jest zysk ubezpieczonych płynący ze zmniejszenia ich strat. Nie chodzi o zysk z nadwyżki wpłat nad wypłatami. Nadwyżka albo wraca do ubezpieczonych, albo ją przeznaczają oni na jakiś inny cel (mogą sobie zaliczyć na poczet następnej składki). Tego, co wraca do kieszeni ubezpieczonego, nie opodatkowuje się, ponieważ to są własne, odłożone pieniądze samego ubezpieczonego, już raz opodatkowane.

RZYMSKIE PODSTAWY

Ubezpieczenia wzajemne nie są rodzajem spółdzielczości. Były od spółdzielczości grubo starsze. O całe wieki.

Ich podstawą jest solidarność, ta w starym rzymskim prawniczym znaczeniu - solidarna odpowiedzialność ubezpieczających się członków towarzystwa wobec siebie wzajem.

WZAJEMNOŚĆ JEST ŁATWIEJSZA

Komercyjne interesy ubezpieczeniowe, jeśli nie są grynderstwem, wymagają specjalizacji; nie ma w nich miejsca dla amatorów.

Przewaga ubezpieczeń wzajemnych polega na prostocie założeń, zrozumiałych wręcz dla niefachowca. Nawet amatorzy - jak to było w parafii Lisków z początkiem XX wieku - szybko się uczą i nabierają wprawy.

Wpłaciwszy składkę, członek towarzystwa ma prawo uczestniczyć w podejmowaniu wszystkich najważniejszych decyzji - o wyborze władz nadzorczych i zarządu, o warunkach ubezpieczenia i wysokości składek, jak też o tym, co zrobić z nadwyżkami lub niedoborem na koniec okresu rozrachunkowego.

WZAJEMNOŚĆ NIE BANKRUTUJE

Kiedy okaże się, że brakuje pieniędzy na pokrycie odszkodowań, towarzystwo ubezpieczeń wzajemnych nie bankrutuje. Niedobór dzieli się między ubezpieczonych i każdy dopłaca tyle, ile nań przypadnie. Albo też podwyższa się następną składkę. Dlatego w kraju niezamożnym ubezpieczenia wzajemne są nie tylko prostsze, lecz po prostu - pewniejsze.

118

Jeśli spółce komercyjnej przychodzi wypłacić więcej, niż zgromadzono składek, dopłacają akcjonariusze; jeśli to była spółka grynderska i nie ma dosyć pieniędzy ani kredytu, diabli biorą i firmę, i pieniądze ubezpieczonych.

BEZ ZYSKÓW - I BEZ PODATKÓW

Jeśli towarzystwo ubezpieczeń wzajemnych zebrało w danym okresie więcej niż wydało, może decyzją członków obniżyć tymi nadwyżkami składki w następnym okresie. Lub uzupełnić nimi kapitał zakładowy. Tu ma on inny sens niż w spółce akcyjnej: rentownie ulokowany, jest swoistym „funduszem rezerwowym” – na wypadek, gdyby wypłacić przyszło więcej odszkodowań niż zebrano składek.

W ubezpieczeniach wzajemnych takie „rezerwy” nie są bezwzględną koniecznością, bo w razie potrzeby ubezpieczeni mogą albo od razu dopłacić, albo też wziąć kredyt i podnieść składki w następnym okresie rozliczeniowym. Bądź skorzystać z pomocy reasekuracji, której oddadzą dług z następnych składek.

PRZEZORNOŚĆ WZAJEMNA

Już XVIII wieku Anglicy o groszowych zasobach, po prostu – lud angielski, zakładali friendly societies, spółki przyjacielskie, i mutual thrift, towarzystwa wzajemnej przezorności. Płacili najdrobniejszą monetą - półpensówkami.

Często nie wpłacali składek z góry, bo nie potrafili skalkulować, ile by trzeba wpłacić. Obliczali wobec tego wysokość odszkodowania dopiero, kiedy strata już dotknęła któregoś z członków towarzystwa, i składali się razem na jej pokrycie.

LISKÓW: NASZE DOŚWIADCZENIE PRAKTYCZNE

Przed pierwszą wojną światową we wsiach legendarnej ongiś parafii Lisków ks. Wacław Bliziński urządził system ubezpieczenia od ognia. Bez zgody władz carskich - bo zgody by nie dostał. Bez papieru - żeby nie został żaden dokument polskiej „kramoły”, czyli spisku. Tylko na słowo honoru.

Ci chłopi liczyli każdy grosz. Zobowiązywali się więc, jak tamci biedni Anglicy, do składki w razie powstania szkody... Do składki w snopach zboża.

BEZ PEŁNYCH SKŁADEK

I dzisiaj bywa tak, że nie wiadomo, jak wysokie ustalić składki, bo nie ma żadnych doświadczeń z danym rodzajem ubezpieczeń, albo jest z początku za mało zainteresowanych danym ubezpieczeniem. Wtedy wpłaca się składki jako zadatek, jako zaliczki. Rozliczają się wszyscy po upływie okresu rozrachunkowego - kiedy wiadomo, ile wymaga pokrycie strat. Tak w XIX wieku robiono bardzo często.

119

Co się zmieniło? Dziś mamy doświadczonych „aktuariuszy”, czyli statystyków ubezpieczeniowych, którzy umieją z góry obliczyć, ile będzie trzeba na odszkodowania. Ale ubezpieczenia wzajemne mogą i dzisiaj stosować ruchomą składkę.

ZASŁUGI WZAJEMNOŚCI

Komercyjne spółki ubezpieczeniowe rozkwitły dopiero po pierwszej wojnie światowej. Przed 1914 r. największe towarzystwa ubezpieczeniowe świata oparte były na wzajemności. Ubezpieczenia na życie, głównie ludzi najbogatszych, do końca XX wieku były ubezpieczeniami wzajemnymi – bo ci bogaci woleli zachować kontrolę nad swoimi bardzo dużymi polisami. Dopiero niedawno, w epoce „chciwych osiemdziesiątek”, skomercjalizowały się dwa z największych towarzystw ubezpieczeniowych, Prudential (działało przed wojną i w Polsce) i Metropolitan (powstałe w 1843 roku). Dochody menedżerów wzrosły. Wątpię, by wzrosły wpływy.

Statystyki dawnego Gotajskiego Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych czy gospodarka nadwyżkami Towarzystwa ze Stuttgartu są do dziś pracami pomnikowymi. Od tamtych czasów niewiele się zmieniło, arytmetyka jest konserwatywna. Doszła jako przedmiot ubezpieczeń odpowiedzialność cywilna, rozwinęły się techniki reasekuracji, ale podstawy pozostały te same.

Ubezpieczenia wzajemne, mimo olbrzymiej czasem skali obrotów, nie posługują się reklamą handlową. Nie są obliczone na zysk, a reklama kosztuje.

PRZEWAGI SPÓŁKI KOMERCYJNEJ

Kiedy bardziej opłaca się spółka akcyjna?

Wtedy, kiedy nie warto poświęcać czasu i wysiłku na organizację ubezpieczeń wzajemnych, bo ktoś z doświadczeniem i odpowiednim aparatem organizacyjnym obsłuży nas szybciej i bez naszego wkładu pracy. A poniesie do tego i ryzyko - za co właśnie bierze pieniądze. Pod warunkiem jednak, że ma dosyć pieniędzy - przedtem.

Ci, którzy organizują spółkę ubezpieczeniową jako spółkę akcyjną, muszą starać się, by włożony kapitał procentował lepiej niż gdyby go ulokowali w czymś innym. Nie można oczekiwać od nich filantropii. Ale i oni sami nie mogą oczekiwać filantropii ani od klientów, ani od budżetu państwa (jak w Polsce).

Nasze katastrofy ostatnich lat nie są miarodajne. Poza byłymi „demoludami” grynderzy nie biorą się już za ubezpieczenia.

RÓśNICE

Mądra spółka ubezpieczeniowa, także komercyjna, finansuje różne akcje zapobiegawcze - we własnym interesie. Bo jeżeli w danym roku, załóżmy, nie zdarzy

120

się ani jeden pożar, to spółka akcyjna zaliczy sobie jako zysk całą sumę składek z tytułu ubezpieczeń od ognia. Potrąciwszy koszty działań zapobiegawczych.

W podobnej sytuacji towarzystwo ubezpieczeń wzajemnych przekaże sumę składek - odliczywszy koszty działań zapobiegawczych – do decyzji członków. Nie oszczędza na zapobieganiu stratom:

ubezpieczenie od kradzieży samochodów może finansować pomoc dla policji w ich poszukiwaniu. W ściganiu sprawców też. Np. najmując detektywów lub finansując nagrody za informacje o

sprawcach kradzieży.

UTRUDNIENIA

W spółce akcyjnej nadwyżkami z jednego rodzaju ubezpieczeń można pokryć niedobory w mniej dochodowych. W ubezpieczeniach wzajemnych każdy dział (kuria), rodzaj ubezpieczeń, musi bilansować się sam. Nie można nadwyżek np. z ubezpieczenia od ognia dołożyć do odszkodowań w ubezpieczeniach od kradzieży. Ani na odwrót. Utrudnia to życie, ale gwarantuje bezpieczeństwo i ułatwia kontrolę nawet niefachowcom.

Polisa obejmuje tylko jeden rodzaj ryzyka - co wymaga oczywiście możliwie dużej liczby członków podpisujących dane ubezpieczenie. Logiczne: im więcej ubezpieczonych, tym składka, czyli polisa, wypada niższa.

UBEZPIECZENIA WŁASNE

W wielkich, wielozakładowych firmach amerykańskich stosuje się self-insurance, „samo-ubezpieczenie”. Idea ta sama.

Z końcem lat 70-tych XX wieku Federated Department Stores obejmowały 175 wielkich domów towarowych po różnych miastach Stanów Zjednoczonych. Miast wykupywać polisy ubezpieczenia od ognia, stworzono wspólny fundusz rezerwy pożarowej. Pieniądze na to, zamiast odpływać do firm ubezpieczeń komercyjnych, procentowały, dobrze ulokowane, samym ubezpieczonym.

Podobnie ubezpieczają się nie tylko pojedyncze wielkie firmy wielozakładowe i wielcy armatorzy (właściciele wielu statków), lecz także wiele różnych firm razem. Ich pieniądze też pracują dla nich samych.

INTERESY BOGATYCH

Wielcy kapitaliści, ludzie o znakomitym finansowym wykształceniu, organizowali, z większym nawet rozmachem, swoje towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych. Żeby nadwyżki bilansowe zostawały w ich kieszeniach.

121

Przed pierwszą wojną światową polscy właściciele cukrowni na Ukrainie zorganizowali w Kijowie Towarzystwo Wzajemnych Ubezpieczeń Cukrowni. Potem mieli takie samo w Polsce Niepodległej. Były to przed wojną najpotężniejsze polskie ubezpieczenia prywatne.

Działał i Związek Ubezpieczeniowy Przemysłowców Polskich. Ich pieniądze też pracowały dla nich samych.

POWSTANIA ZA DARMO

W Polsce zaczęli Prusacy na ziemiach swojego zaboru w 1803 roku - dzisiejsze reklamy PZU z tą datą są niemądrze fałszywe. Polska ciągłość ubezpieczeniowa zaczyna się od roku 1807 w Księstwie Warszawskim, od polskiego Towarzystwa Ogniowego w Warszawie. Do 1952 roku - najdłuższa ciągłość na świecie.

Pionierami byli Fryderyk Skarbek i pierwszy polski teoretyk ubezpieczeń, Wacław Łuszczewski (nieobecny w kolejnej naszej encyklopedii!). Ich Dyrekcja Generalna, potem - Dyrekcja Ubezpieczeń w Królestwie Polskim (też nieobecna w naszych encyklopediach), radziła sobie fachowo: finansowała zapobieganie pożarom, zwalczanie chorób bydła. Ponieważ - uwaga, uwaga! - bardziej kalkuluje się przeciwdziałać (tanio) stratom niż wypłacać odszkodowania (kosztowne).

Odegrała historyczną, a niedocenioną rolę. Dzięki niej ubezpieczenia wyrównywały odszkodowaniami straty materialne podczas powstań - spalone budynki i plony.

Jej następca, potężny PZUW, Powszechny Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych, w okresie międzywojennym wspierał budownictwo ogniotrwałe, finansował straż ogniową, itp.

ZATRZYMAĆ PIENIĄDZE W KRAJU

Obok PZUW działały w Polsce i małe (lokalne bądź zawodowe) towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych. Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych Izby Lekarskiej Warszawsko-Białostockiej zrzeszał lekarzy i służbę zdrowia. W Warszawie działało Warszawskie Towarzystwo Ubezpieczeń Wzajemnych Właścicieli Pojazdów Mechanicznych.

Nie ma właściwie dziedziny, której by ubezpieczenia wzajemne nie objęły. Zatrzymały w kraju olbrzymie pieniądze, które inaczej odpłynęłyby za granicę.

PRZECIW BEZRADNOŚCI UBEZPIECZEŃ

Swego czasu w Kalifornii Czesławowi Miłoszowi skradziono pontiaka. Nie musiał się przejmować: firma ubezpieczeniowa sama tam opłaca detektywów, sama wyznacza nagrody za informacje.

Kalkuluje się to bardziej, niż wypłacić poszkodowanemu pełną wartość wozu. A firma wlicza takie wydatki w swoje koszty własne.

122

U nas bezradny jest nadal i ubezpieczony, i ubezpieczyciel. Po prostu nie umiemy uprawiać ubezpieczeń. PZU nie prowadził i nie prowadzi żadnej działalności prewencyjnej (zapobiegawczej).

I źle gospodaruje pieniędzmi ubezpieczonych: serwisy wielkich firm samochodowych liczą sobie grubo więcej niż biorą wykonawcy napraw gwarancyjnych, bo „i tak panu (pani) PZU zapłaci”.

DO POPARCIA PRZEZ WSZYSTKICH

Państwo społeczeństwa obywatelskiego powinno z zasady sprzyjać ubezpieczeniom wzajemnym. To nie przypadek, że odbudowę ubezpieczeń wzajemnych podjęto w Polsce z inicjatywy akurat Jacka Kuronia i Henryka Wujca, zwolenników „Rzeczypospolitej

samorządnej”.

PRZEOCZONA POWSZECHNA PRYWATYZACJA

Polska była akurat krajem o najdłuższej na świecie (obok Metropolitan) ciągłości ubezpieczeń wzajemnych. Wydawało się oczywiste, że prywatyzację naprawdę powszechną zaczniemy od zwrócenia społeczeństwu Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych. Zawłaszczyło go państwo PRL i nazwało PZU. Wypadało PZU - „uwzajemnić”.

Akceptując dokonaną na obywatelach kradzież, okradziono się ich po raz drugi.

„UWZAJEMNIENIE” NIE JEST śADNĄ FILOZOFIĄ

Ponad 50 lat przerwy pozbawiło Polskę pamięci o wszelkich doświadczeniach. „Uwzajemnienie” spółki komercyjnej, jak i komercjalizacja firmy ubezpieczeń wzajemnych, to operacje rutynowe, zarówno dawniej, jak dzisiaj; opisane ze szczegółami procedur w podręcznikach. Żadnej zatem filozofii.

Uwzajemnienie PZU uchroniłoby nasz kraj od szalbierstw z jego nieodpowiedzialną sprzedażą. Firma Eureko, dodajmy na marginesie, doskonale wiedziała, że chce kupić kradzione.

MAŁE MOśE BYĆ SKUTECZNE

Właściciele sklepów na naszym małym Solcu wpłacają w sumie z tytułu ubezpieczeń od kradzieży koło miliona zł rocznie. Gdyby ten milion mieli we własnym ubezpieczeniu wzajemnym, mogliby sfinansować razem z mieszkańcami obserwację ulic z kamer telewizyjnych i własną agencję ochrony.

123

Taka agencja chroni osiedla naszej spółdzielni mieszkaniowej. Pilnuje porządku; drobna przestępczość radykalnie spadła. Koszt na jedno mieszkanie wypada minimalny.

KREDYT Z POLISY

Mój brat, który właśnie z inicjatywy Jacka Kuronia i Henryka Wujca zakładał po latach Towarzystwo Ubezpieczeń Wzajemnych, zdumiał uczestników pewnego spotkania, poświęconego finansom lokalnym - pokazał im pewien przedwojenny dokument: dokument kredytu, udzielonego przez towarzystwo ubezpieczeń wzajemnych, zabezpieczonego własną polisą kredytobiorcy.

Nikt nie wiedział, że to w ogóle było możliwe... Tymczasem - tak, towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych udzielały swym członkom także i kredytów.

REASEKURACJA

Małe towarzystwa ubezpieczeń dawniej dodatkowo zabezpieczały się przed ryzykiem - reasekuracją. Chroni ona zwykle spółki komercyjne. Małe, lokalne towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych reasekurowały się także, ale raczej dla poczucia bezpieczeństwa swych członków.

Gdyby przywrócono społeczeństwu PZUW, udzielałby on znowu takim towarzystwom - pomocy, opieki instruktażowej, i właśnie - reasekuracji.

INNE WALORY WZAJEMNOŚCI

Siła ubezpieczeń wzajemnych tkwi nie w samych tylko zachowanych dla siebie pieniądzach, nie tylko w wielkiej sile finansowej. Także - w sile społecznej, w zorganizowaniu członków. W towarzystwie ubezpieczeń wzajemnych jest również miejsce na wszelkie ciekawe inicjatywy i pomysły, które czynią życie sympatyczniejszym. Jeżeli tylko członkowie zechcą...

14. BEZPIECZEŃSTWO JAKO INTERES WSPÓLNY

124

CZEGO SIĘ BAĆ

Niebezpieczeństwo nie ma jednej twarzy. Czy można u Was - w Waszym osiedlu, Waszym miasteczku, Waszej wsi - zostawić na noc drogi samochód bez obawy, że rano go już nie będzie? Czy samotna dziewczyna może spokojnie wracać z późnej randki bez obawy, że ją zaczepi jakiś chuligan? Czy dziecko może wyciągnąć z kieszeni swoje kieszonkowe bez obawy, że mu je zabierze jakiś młodociany opryszek? Czy można prowadzić sklep bez szyb kratowanych na noc? Czy starsza pani może iść ulicą bez obawy, że jej ktoś wyrwie torebkę?

Zacznijcie od wspólnego ustalenia, co się u Was zdarza i co się może zdarzyć.

Nie zapomnijcie o opryszkach „dojezdnych”. Takim najłatwiej zniknąć.

NIEBEZPIECZEŃSTWO ZBLIśA

Gdzie jest najmniej przestępców? Z reguły tam, gdzie wszyscy wszystkich znają. Czyli tam, gdzie przynajmniej miejscowy chuligan czy rzezimieszek wie, że:

• wszyscy go mają na oku i przyjdą hurmem w razie czego z pretensją do domu, • w każdej chwili może poprosić go przed swe oblicze swoista „rada rodzinna”

sąsiedzkiej społeczności, złożona z najpoważniejszych w niej osób, • a ta społeczność potrafi mu zaleźć za skórę i zatruć życie.

Nawet notorycznemu chuliganowi, alkoholikowi wywołującemu burdy i bijącemu rodzinę czy też rozpoznanemu złodziejowi źle się mieszka w otoczeniu, które go nie akceptuje.

Jedno ważne: musi wiedzieć, że ma przeciw sobie WSZYSTKICH. Jeśli zorientuje się, że potępia go tylko jeden odważny, będzie bimbał, albo i przy okazji tego samotnego odważnego jeszcze pobije.

Wiemy, każdy z własnego doświadczenia, że czasami najtrudniej spotkać się razem ze swoimi własnymi sąsiadami. Ale nic tak nie zbliża, jak wspólne niebezpieczeństwo.

KTO MA SIĘ TYM ZAJĄĆ

Powinna policja państwowa. Ale jest jej mało i na dobitek ciągle jest, mimo najlepszej woli policjantów, źle zorganizowana. Tę złą organizację wyobrażano sobie kiedyś jako postęp. Nie tylko u nas.

Do walki z wielką przestępczością „zorganizowaną” trzeba potężnej, ogólnokrajowej organizacji fachowców, z siecią informacji, łączności i laboratoriami kryminologicznymi. Jak FBI, Federalne Biuro Śledcze w Ameryce, czy Centralne Biuro Śledcze, które tworzył u nas Adam Rapacki. Nie mówiąc już o tzw. „dochodzeniówce”.

Tę „zwykłą” policję, od podstawowego porządku publicznego, psuto ponad trzydzieści lat. Wszędzie. Miała być „nowoczesna”: duże, skoncentrowane komisariaty, z

125

łącznością elektroniczną i szybkim dojazdem na miejsce przestępstwa czy zagrożenia, z kamerami monitorującymi okolice najczęstszych zagrożeń. Zamiast chodzić po ulicach, policjanci mieli je oglądać z okien samochodów i czekać na wezwania. A przestępczość, ta mała, „drobna”, uliczna, rosła. Wszędzie. Tak w Nowym Jorku, jak w Paryżu i Warszawie.

Policja „dojazdowa” na miejsce przestępstwa docierała coraz szybciej. Ale zawsze po fakcie.

NIEBEZPIECZNE ULICE, NIEBEZPIECZNE DZIELNICE

W mojej okolicy „dojezdny” oprych na oczach staruszek, wychodzących z kościoła, wydarł kobiecie torebkę, przewrócił ją, bo mocno trzymała, i wlókł ją kilka metrów po ziemi! Poturbowaną zabrało pogotowie. Tzw. „wyrwy” stały się powszednim niebezpieczeństwem - choć prawie obok stoi budynek kancelarii Sejmu. Inni rabusie polowali na staruszki u drzwi ich bloku lub mieszkania, by je pobić, czasem śmiertelnie, i ograbić. Policja przyjeżdżała zawsze po wszystkim. Bo trudno było przewidzieć taki napad – gdzie, na kogo, kiedy…

Wielu przypadków, jak w Paryżu i Nowym Jorku, nawet nie zgłaszano: ofiary nie wierzyły, że to coś da! Sprawcy biegali szybciej od okazjonalnych, cywilnych obrońców prawa; młodociani wandale pozostawali całkowicie bezkarni. Ulice robiły się coraz niebezpieczniejsze, a trudno było obstawić kamerami wszystkie zaułki, podwórka i wejścia na klatki schodowe...

Aż pojawił się Bratton.

Jak POSKROMIONO PRZESTĘPCZOŚĆ W NOWYM JORKU

Rudolf Giuliani, legendarny burmistrz Nowego Jorku, ściągnął Williama Brattona na szefa Policji Nowojorskiej z Bostonu. Ten policjant z powołania opisał potem w swej książce „Przełom”, co wespół ze swoim współpracownikami i szeregowymi policjantami zrobił.

Rewolucja była prosta: policjanci mieli wrócić na ulice, do stałego patrolowania ich na piechotę. Każdy do swojego stałego rewiru. Żeby na własne oczy widzieć wszystkich i wszystko. I żeby jego widziano. Żeby wszyscy potencjalni sprawcy „małych” przestępstw - szybkich włamań, napadów, grabieży, „wyrw”, pobić - wiedzieli i widzieli, że są widziani. By taki czuł, że gdyby nawet chwilowo umknął, policjanci pójdą za nim do jego mieszkania i zakują go w kajdanki. Policjanci mieli być znani mieszkańcom, poznać ich wzajem, stopniowo pozyskiwać ich zaufanie i współpracę. Bratton był pewny, że poczucie zagrożenia, zapotrzebowanie na bezpieczeństwo, najsilniej łączy. A któż lepiej od miejscowej społeczności zna małych „dilerów” marihuany i szczeniaków z nożami, tudzież meliny i pasernie?

126

JEST PO CO BYĆ POLICJANTEM

„Przełom” przywrócił wiarę, że jest po co być policjantem. Uczył być policjantem - skutecznie. Przy współpracy ze społecznościami lokalnymi, których zaufanie trudno było policji zdobyć i w Nowym Jorku.

Trudno było skłonić policjantów do codziennych kontaktów z mieszkańcami swoich rewirów; nie nawykli do zdobywania sympatii ludzkiej. Sami obawiali się kontaktów z „cywilami”, podejrzewali, że ci będą próbowali wykorzystać takie kontakty. I obawiali się, że „pan władza” budzi odruchową niechęć. Nie tak, jak u nas w Trójmieście, gdzie policjanci sami zajęli się niemającą co robić, rozrabiającą dzieciarnią... Ci nowojorscy spróbowali jednak i stopniowo przekonały ich wyniki - przestępczość, zwłaszcza ta drobna, spadała.

USTRÓJ I ZASADY

Bratton Policję Nowojorską zdecentralizował. W każdej dzielnicy, liczącej nie więcej niż sto tysięcy mieszkańców, pracuje dziś samodzielny komisariat. I to nie kilkunastu policjantów, ale od dwustu do czterystu! U nas, w dzielnicach i miasteczkach z trzydziestu-, góra sześćdziesięciu tysiącami mieszkańców, starczy mniej, po wzmocnieniu strażą miejską. Byle nie jak dziś – kilkunastu ludzi!

I co istotne: żadnego naruszenia prawa nie odpuszczano jako czynu niewymagającego ścigania. Żadnej „znikomej społecznej szkodliwości” czynu. Do dziś obowiązuje zero tolerance, zero tolerancji - zgodnie z naszym starym przeświadczeniem, że „od rzemyczka do trzewiczka”. Jest o tym świetna książka George’a Kellinga i Catherine Coles „Wybite szyby”.

BRATTON W POLSCE

„Przełom” stał się bestsellerem, a śladem policji nowojorskiej poszły z czasem inne miasta i policje miejskie całych Stanów Zjednoczonych. Los Angeles sprowadziło samego Brattona.

Wydał „Przełom” w Polsce, a potem pomógł fundacji „Ius et Lex” sprowadzić samego Brattona Robert Gamble. Ten przemiły bostoński pastor, który pomagał nam przed rokiem 1989, został w Polsce wydawcą i wrósł w Polskę. Wydaje Harrego Pottera i wydaje – bez zysku - książki o przestępczości i bezpieczeństwie. Wydawało się, że zapanowała na Brattona jakaś nawet moda. Ale tak naprawdę tylko raczej wśród dziennikarzy i ich czytelników.

Ówczesny komendant policji kupił 400 egzemplarzy „Przełomu” dla swojej kadry, ale od poważnych ludzi policji usłyszałem - „Panie Stefanie, nawet gdyby kto czytał, to się u nas nie przyjmie”.

127

A JEDNAK...

Przeczytało jednak i podchwyciło idee Brattona kilku znanych mi ludzi - wśród nich ówczesny zastępca komendanta głównego, ów Adam Rapacki. Przeczytali też komendant stołecznej policji (były szef biura prewencji Komendy Głównej), Ryszard Siewierski, komendant policji warszawskiego Śródmieścia, Andrzej Cieślak i ówczesny wiceprezydent Warszawy do spraw bezpieczeństwa, Władysław Stasiak. Oraz Ryszard Mikołajczyk, prezes naszej spółdzielni mieszkaniowej Torwar, gdzie oprychy atakowały owe samotne staruszki.

Policja warszawska wracała wtedy na ulice. Wiceprezydent miasta załatwił z pieniędzy miasta 400 dodatkowych etatów dla policji. Straż Miejska zaczęła blisko z nią współpracować. Drobna przestępczość w Warszawie w ciągu roku wydatnie spadła. W szkołach wartują i widzą wszystko tańsi od ochroniarzy ludzie Straży Miejskiej, obojga płci - w ciągu roku 2004 ujęli blisko stu dilerów narkotyków. Po osiedlach spółdzielni Torwar chodzą ludzie najętej agencji ochrony.

W BOSTONIE ZROBILI TO NAJWCZEŚNIEJ

O współpracy z policją Boston pomyślał sam. Jest tam dzielnica, Fenway, z wyższymi uczelniami, innymi mądrymi instytucjami i mądrymi mieszkańcami. Cytat z Brattona:

„Najważniejszym celem Programu Boston-Fenway było nawiązanie partnerskiej współpracy między prywatnymi instytucjami, policją i mieszkańcami dzielnicy, żeby wspólnie zaradzić pogarszającej się coraz bardziej sytuacji (...) Pod pewnymi względami była to jedna z pierwszych w kraju prób zorganizowanej współpracy policji ze społecznością lokalną”.

Cóż, pokolenie Brattona już nie pamiętało, że kiedyś cywile Ameryki sami dołączali do patroli policji, krążących po mieście. Zawsze, gdy uznali, że policjantów jest po prostu za mało...

W Polsce (i innych krajach byłego obozu sowieckiego) policjantów jest nadal za mało. Ale na warszawskim Targówku tamtejsi policjanci umieli poradzić sobie nawet z przypadkami przemocy w rodzinie - dzięki bliskim kontaktom z mieszkańcami, dzięki ich zaufaniu i pomocy. To jest możliwe. Byle chcieć.

KIEDY NIE MA POLICJI - SOPOT

W 1990 roku na osiedlu im. Adama Mickiewicza w Sopocie prawie co noc zdarzały się kradzieże samochodów oraz włamania. Do mieszkań i sklepów.

W Sopocie, najbogatszym mieście Polski, włamywacze w każdym mieszkaniu znajdowali dość łupów. Sopot był „do obrobienia z doskoku”. W 1989 r. wskaźnik popełnionych przestępstw w przeliczeniu na 10 tys. mieszkańców osiągnął tam rekord - 300.

128

Na owym osiedlu mieszkali głównie oficerowie marynarki handlowej i wojennej. Zorganizowali się. Od połowy grudnia 1990 roku każdej nocy, od godziny 22.00, czterech mężczyzn, na których przypadł dyżur, zakładało na ramiona białe opaski i rozpoczynało obchód. Z laskami, często w towarzystwie psów - bo nie byli fachowcami od bójek. O trzeciej nad ranem następowała wymiana patroli. Każde miejsce lustrowali na tyle często, że włamywacze nie mogli nawet zacząć. Nocne okradanie samochodów i mieszkań skończyło się.

DOŚWIADCZENIE POWIŚLA

Jak wszędzie, tak i na naszym warszawskim Powiślu firmy tudzież pojedyncze domy angażują ochroniarzy. Ale czasem w odległości kilkunastu metrów od drzwi strzeżonego budynku można było dostać w głowę, złodzieje mogli wyrwać torebkę przechodzącej kobiecie, włamać się do samochodu albo i ukraść go.

Sądziłem, że wymyśliliśmy coś nowego, organizując na tym naszym Powiślu - konsorcjum na rzecz bezpieczeństwa. Potem okazało się, że Fenway zrobił to wcześniej. Nam chodziło o to, by miejscowe spółdzielnie mieszkaniowe, administracje domów komunalnych, wspólnoty mieszkaniowe, instytucje publiczne i przedsiębiorstwa, razem zajęły się bezpieczeństwem Powiśla przy współpracy z policją.

Nasi dzielnicowi urzędowali wiele kilometrów od nas, a mieszkają za miastem, w hotelach; do rodzin każdy musi jechać daleko od Warszawy. Ówczesny dyrektor Śródmiejskiego Zarządu Administracji Domów Komunalnych i prezesi trzech czołowych naszych spółdzielni mieszkaniowych obiecali służbowe mieszkania dla policjantów. Ci mieszkaliby wśród nas, chodziliby ulicami, znali nas i my byśmy ich znali. Przestępcom niedaleko byłoby do policji. Nasza gazeta lokalna już prezentowała „naszych” policjantów.

Liczyliśmy, że komendant Straży Miejskiej przydzieli część swoich ludzi do stałej współpracy z nimi. Liczyliśmy, że porozumieją się pracodawcy ochroniarzy - tworząc sieć łączną, do współpracy z policją i Strażą Miejską.

Ciągle daleko do naszych celów. Wielkie, bogate firmy Powiśla jak AIG, Amplico Life czy BGŻ nie interesują się swoim otoczeniem. Do czasu, myślę. Aż im kibice, wracający z meczów Legii, wybiją więcej szyb.

Nie zrażajcie się takimi przykrymi doświadczeniami. My się też nie poddamy.

KIEDY NIE MA POLICJANTÓW

Spółdzielnia Torwar, jak wspominałem, najęła firmę ochroniarską. Za kilkanaście zł miesięcznie od mieszkania. Ludzie tej firmy patrolują oba osiedla spółdzielni; nie zawsze, bo czasem wolą siedzieć w dyżurce, ale i tak skończyły się napady i wyrwy. O współpracy z mieszkańcami na razie mowy nie ma, ci młodzi ludzie jeszcze nie zasmakowali w tym pół-policyjnym chlebie. Na razie jednak udało się im odkryć poprzecinane już kłódki w piwnicach; zapobiegli sporym kradzieżom. Ale: nie zapobiegli kradzieży starego samochodu...

129

Tak czy siak, można stworzyć własnymi siłami swoją zawodową „policję” lokalną. Grupę młodych ludzi, nieźle płatnych, w łatwo rozpoznawalnych strojach, których sam widok będzie odstraszał złodziei i oprychów - skoro każdy obywatel ma prawo ująć złoczyńcę na gorącym uczynku i oddać w ręce policji. I tylko z tego uprawnienia wystarczy korzystać.

Powinni odebrać podstawowe przeszkolenie. A muszą być zdrowi, silni i przyzwoici. Z tych cech najważniejsza jest ostatnia.

TROCHĘ DECYZJI. DECYZJE NALEśĄ DO WAS

Firmę ochroniarską, agencję ochrony, spółkę lub spółdzielnię, możecie sami powołać do życia lub nająć. Może ją też finansować i kontrolować lokalne towarzystwo ubezpieczenia wzajemnego. Wasze własne pieniądze będą dla Was pracować. Ale możecie po prostu złożyć się jako mieszkańcy jakiegoś osiedla bądź też dzielnicy. Byle wszyscy.

Niech ta Wasza policja (agencja ochrony) zobowiązana będzie do współpracy z policją państwową. Wasi „policjanci”, jeśli zasmakują w rolach obrońców porządku publicznego, mogą w przyszłości zostać prawdziwymi policjantami.

Niech ktoś inny rejestruje przypadki naruszenia porządku publicznego. I niech premie dla tych chłopaków będą zależne od tego, o ile ich będzie mniej.

CZYI TO LUDZIE

Ani straż miejska czy gminna, ani żadna agencja czy firma ochrony nie jest i nie powinna być zbrojnym ramieniem lokalnego samorządu. Żeby nie służyła mu żadnymi usługami poza dbałością o porządek publiczny. Nawet gdyby straż miejska czy gminna została już policją z pełnymi policyjnymi kwalifikacjami i policyjnymi uprawnieniami (tym bardziej!).

Inaczej Wasze władze samorządowe mogą same dość rychło przekształcić się w policję.

SIEDZIEĆ CZY CHODZIĆ

Ludzie Waszej agencji czy firmy ochrony nie są od siedzenia w swoich pomieszczeniach. Muszą być stale na ulicach, placach i alejkach, być stale widziani i sami widzieć wszystko.

Muszą mieć gwizdki i połączenie radiowe (nie tylko komórkowe). By w razie potrzeby natychmiast wezwać i kolegów, i policję państwową.

Nie załatwiajcie dla nich żadnych zezwoleń na broń palną. Byłaby groźna dla nich samych. Broń palna powinna być zastrzeżona dla zawodowych, i to wykwalifikowanych, policjantów.

130

WIDZIEĆ

Za swoje pieniądze możecie w newralgicznych punktach, wymagających obserwacji, instalować (na odpowiedniej wysokości) kamery telewizyjne. Takie kamery policyjne obserwują w Warszawie najbardziej zagrożone punkty miasta.

Nie narusza to niczyjej prywatności. W dawnych czasach na ulicach miast polskich policjanci, zwani „stójkowymi”, przyglądali się wszystkiemu i wszystkim; nikt nie narzekał, że wkraczają w jego prywatność.

Centrum z monitorami powinno być solidnie zabezpieczone przed wszelkim atakiem. I połączone z centrum policyjnym. Żeby mogło przekazać groźny obraz.

KTO SIĘ NIMI ZAJMIE

Kandydatami na nieletnich przestępców lepiej zająć się, nim oni zajmą się naruszaniem prawa. Amerykanie mają do tego „pedagoga ulicy”. My na Powiślu - Powiślańską Fundację Społeczną, stworzoną przez grupę zawodowych psychologów i pedagogów.

„Pedagog ulicy” nie czeka na przestępstwa, lecz spełnia rolę zastępczego, a mądrego i dobrotliwego ojca (bądź matki) dla tych, których los pokarał złym domem, złymi rodzicami lub złymi wzorami w najbliższym otoczeniu. Czasem - i dla tych, którzy są w wojnie z bardzo dobrymi rodzicami...

Byle władze (samorządowe, państwowe) nie cofały jak Powiślańskiej Fundacji tych drobnych kwot na ich „ogniska” i na wykwalifikowaną kadrę. Każde 100 zł na nich wydane oszczędza, lekko licząc, kilkunastu tysięcy strat w wyniku późniejszych przestępstw.

W RAZIE RECYDYWY

Nie jest łatwiej z przestępcą, który wraca z więzienia. Bo najtrudniej dać mu szansę na normalność. Recydywa często rodzi się z braku takiej szansy. Pytanie, czy takim człowiekiem-problemem zająć się powinna tylko Wasza lokalna policja i zawodowy kurator?

Warto założyć swoje towarzystwo pedagogiczne i postpenitencjarne (termin okropny, chodzi o to, by zająć się byłymi przestępcami, zwolnionymi z więzienia). Jeśli członkowie towarzystwa nabiorą poczucia, że robią coś bardzo potrzebnego, i będą czytać fachową literaturę, wspomogą swych pedagogów i kuratorów - obserwując podopiecznych, służąc obu stronom pomocą. I oparciem psychicznym.

131

JAK PP, CZYLI JAK POWSTRZYMAĆ PRZESTĘPCZOŚĆ

Ameryka wymyśliła ruch Crime Stoppers (dosłownie - „Powstrzymywacze Przestępczości”). Zaczęło się to w roku 1976 w Albuquerque, w stanie Nowy Meksyk, w mieście o najwyższym wtedy wskaźniku przestępczości.

PP prowadzą na ogół emerytowani policjanci albo miejscowi ludzie interesu. Ale głównymi aktywistkami są miejscowe panie domu. Co robią?

Kiedy nie można dopaść jakiegoś przestępcy, PP zbiera pieniądze i ogłasza odpowiednio wysoką nagrodę dla informatora, który pomoże ująć przestępcę. Informator może się porozumieć z biurem PP, którego telefon czynny jest całą dobę. PP zachowuje nazwisko i adres informatora w tajemnicy; wymazuje te dane z pamięci swego komputera natychmiast po przekazaniu nagrody. Informator jest bezpieczny.

PP w USA pomogło w rozwiązaniu już setek tysięcy spraw. Od 1976 roku do końca lat dziewięćdziesiątych wypłaciło w postaci nagród blisko sto milionów dolarów. Oczywiście, bywają informatorzy, którzy nie chcą nagrody, ale sami nie pójdą na policję. PP jest ułatwieniem i dla nich.

PP W SZKOŁACH

PP działa też w tych szkołach, które nie mogły sobie dotychczas poradzić z handlarzami narkotyków, z kradzieżami w szatniach, z wymuszaniem pieniędzy od słabszych i niszczeniem ubikacji. Szkolne grupy PP także zbierają pieniądze na nagrody. I wiele się zmieniło dzięki samej wykrywalności takich przestępstw.

Odradzałbym jednak naśladownictwo. To karykatura zaradności obywatelskiej. Wynika z amerykańskiej wiary, że pieniądz może załatwić wszystko i szybciej. Jak wytłumaczyć dzieciom, że to nie donosicielstwo, lecz udział w przeciwdziałaniu przestępczości? Jeśli chcemy płacić za donos? Przy tym dzieci są dziećmi i trudno wymagać od nich, by utrzymały język za zębami. Nie wolno żądać od nich rzeczy niemożliwych.

Interesowność dzieci wolno wykorzystywać dopiero wtedy, gdy nauczą się bezinteresowności.

Lepsze wyniki dają uczniowskie straże porządku. I stała obecność policjantów lub ludzi straży miejskiej.

KARTOTEKI

Rzezimieszki, chuligani i wszelkie typy, które wchodzą w konflikt z prawem, muszą wiedzieć, że informacje o nich (informacje tekstowe, zdjęcia fotograficzne, nagrania magnetofonowe, taśmy wideo i filmowe) trafią do policyjnej kartoteki (komputera).

Siłą środowisk przestępczych jest ich niewidoczność. Tę siłę trzeba im odebrać.

132

Kartoteki (komputerowe banki danych) nie zastąpią wysiłku pedagogów ulicy i kuratorów opiekujących się tymi, co zbłądzili na ścieżki bezprawia. Będą jednak znakiem „stop” na tych ścieżkach.

NIE DOŚĆ ZŁAPAĆ

Policja nie załatwi wszystkiego. Nie samo złapanie sprawcy, lecz wyrok wieńczy dzieło policjanta. Nie starczy biedny, bezwładny „sąd grodzki”, w Warszawie gdzieś za miastem, na końcu świata, orzekający „znikomą społeczną szkodliwość czynu”.

Anglia ma swoje „sądy pokoju”, dziś - sądy „municypalne”. Przechodzi przez nie 95 procent spraw sądowych Anglii. Próbował je spopularyzować u nas dr Janusz Kochanowski, twórca fundacji „Ius et Lex”.

Wyobraźmy sobie, że i u nas wybierane w małych (koniecznie małych!) społecznościach osoby zaufania publicznego urzędują (wymiennie) 24 godziny na dobę jako sędziowie i zasądzają kary „społeczne”, inteligentne, pomysłowe, a dolegliwe. Policjant ujętego sprawcę prowadzi zaraz do sądu i sąd po wysłuchaniu świadków, przedstawieniu dowodów, wyrokuje natychmiast; sprawca podpisuje zobowiązanie, że wykona określone prace, a jeśli ich nie wykona, policja go doprowadzi. Zamiast płacić na utrzymanie takiego w więzieniu społeczeństwo zyskuje wykonawcę różnych prac jak naprawa chodnika, sprzątanie ulic czy pilnowanie przystanków, niszczonych przez chuliganów.

Dla takich sądów trzeba ustawy. Zawsze jest na nią szansa.

INNE KARTOTEKI

Nieuczciwych prokuratorów i sędziów nie wyłowimy jednym gestem czy artykułem. Ale może wśród prawników nieposzlakowanej opinii znajdzie się kilku, którzy założą szczególną kartotekę z nazwiskami autorów decyzji oraz dokumentacją przedwczesnych zwolnień aresztowanych przestępców, spartolonych i dwuznacznych wyroków, zawieszonych śledztw itp. A także błędów prawniczych.

Żadnych innych konsekwencji poza umieszczeniem w kartotece. Samo to wystarczy.

I może przyzwoici prawnicy zaproponują, by każdy prawnik czynny w wymiarze sprawiedliwości poddał się co pięć lat egzaminowi - przynajmniej z zakresu swojej specjalności. Lekarze poddają się takim egzaminom i nikomu to nie uwłacza. Medycyna się zmienia, a nasze prawo zmienia się również. Zwłaszcza z „socjalistycznego” na normalne.

Obywatel musi mieć pełne zaufanie do wymiaru sprawiedliwości w swoim państwie. Po to płaci podatki.

133

KARA CZY RESOCJALIZACJA

Niektórzy filozofowie prawa karnego w swym dążeniu do humanizmu zaszli tak daleko, że bronią praw przestępcy, zamiast praw ofiar. Wyrok przestał być aktem wymiaru sprawiedliwości, stając się aktem procesu wychowawczego. W imię tegoż humanizmu zlikwidowano i karę śmierci.

Moi starzy profesorowie nie byli zwolennikami kary śmierci. Mówili wszelako, że dopóki w społeczeństwie jest choć jeden osobnik, którego zagrożenie karą śmierci powstrzyma od popełnienia zbrodni, należy tę karę w kodeksie karnym zachować. Gdyby panna Rozumecka wiedziała, że za morderstwo z premedytacją i z niskich pobudek może wisieć, nie zaryzykowałaby nigdy, jestem pewien, zabójstwa dla 30 tysięcy złotych.

Długi czas argumentowano, że surowość kar nie pozostaje w żadnym związku z ograniczeniem przestępczości. Jednakże w ostatnich latach, kiedy w Stanach Zjednoczonych przyjęto, że kara ma być aktem sprawiedliwości, a nie tylko wychowania, kiedy prawie połowa stanów przywróciła karę śmierci, a Nowy Jork ogłosił zasadę zero tolerance, „żadnej tolerancji”, nawet wobec drobnych przestępstw, przestępczość wyraźnie spadła.

PO CO WIĘZIENIA

Dobrze, jeśli w więzieniach psychologowie pomagają skazanym w odnalezieniu mądrzejszej przyszłości. Ale trudno sobie wyobrazić więzienia jako instytucje tylko wychowawcze. Jeśli więzienie przestanie być karą, zamieni się w hotel na koszt społeczeństwa.

I nie jest to problem filozofów prawa karnego. To problem fachowców od więziennictwa. Takich jak Paweł Moczydłowski, autorytet europejskiej skali, któremu zepsuto wspaniałą robotę, gdy przyszedł inny politycznie rząd.

ZACZYNA SIĘ OD KORUPCJI POLITYCZNEJ

Korupcja toczyła policję nie tylko w Europie. Także w Bostonie i Nowym Jorku. Bratton obserwował jednak za młodu, jak „czyścił” policję Bostonu jego poprzednik. Od tego zaczęli z Giulianim i w Nowym Jorku.

Korupcji wśród „zwykłych” policjantów zaradzi może ich związek z mieszkańcami: sami będą „na widoku”. Nie zaradzi to korupcji wyższych szczebli. Na to trzeba szefów policji. Takich jak Bratton. Wspartych przywództwem Giulianich.

Polityczni mianowańcy wiedzą, że muszą się podobać politycznej zwierzchności. Naszym policjantom uświadomiło tę wiedzę zwolnienie Rapackiego. Nie podano przyczyn, a wszyscy byli pewni, że chodziło o dostęp do informacji, kogo na widelcu ma Centralne Biuro Śledcze.

134

Podkreślam: łapownictwo jest owocem korupcji politycznej. Z korupcji politycznej bierze się poczucie bezkarności. Przykład - sprawa starachowicka, kiedy minister nie usunął wiceministra, który ostrzegł przestępców. Wiceprezes pewnej partii, którego próbę korupcji sfilmowano, pozostaje tym wiceprezesem do dzisiaj. W partii, powołującej się na walkę z korupcją.

135

14. ZDROWIE TO PIENIĄDZ

OD CZEGO SIĘ ZACZĘŁO

Zaczęło się, jak i cała cywilizacja przemysłowa, w Anglii. Jej robotnicy nie mogli spodziewać się pomocy państwa. Wykalkulowali, że składając się razem w swoich friendly societies, „towarzystwach przyjacielskich”, i dobrze lokując gromadzone kapitały, zarobią i na pomoc w razie choroby, i na zasiłki w razie bezrobocia, i na emerytury...

Wyznawali ideę pomocy wzajemnej i rzeczywiście znakomicie sobie radzili.

BISMARCK ROBI REWOLUCJE SAM

Na kontynencie wszystko szło wolniej. Robotników w Niemczech wsparł prekursor nauki społecznej Kościoła katolickiego, arcybiskup moguncki von Ketteler, a przywodzili im socjaliści.

„Żelazny kanclerz”, Bismarck (zaciekły także wróg Polaków) nie znosił i Kościoła, i socjalistów. Ale ten przebiegły polityk uznał, że miast czekać na rewolucje, lepiej robić je samemu. Uruchomił pierwszy państwowy system ubezpieczeń społecznych.

Przeprowadził kolejno trzy ustawy o ubezpieczeniach: od chorób (1883), od nieszczęśliwych wypadków (1884), starości i niezdolności do pracy (1889). Wszystko to były ubezpieczenia przymusowe, ale, uwaga!, wzajemne i - samorządne. Uwaga - poza budżetem państwa!

BISMARCK I CHOROBY

W Niemczech działało już wtedy, w roku 1883, sześć tysięcy pracowniczych ”kas chorych”, wzorem angielskich. Powierzono im cały program ubezpieczeń chorobowych.

Ustawa żądała, by każdy pracodawca wpłacał - co tydzień! – pod karą grzywny policyjnej należną stawkę. Do właściwej terytorialnie kasy, nie do żadnej ogólnokrajowej centrali. Dwie trzecie stawki potrącał pracownikowi z jego zarobku, czyli 3 do 4 procent wypłaty, jedną trzecią dodawał sam. W sumie szło 4,5 do 6 procent wynagrodzenia.

136

PO CO?

Ubezpieczeni dostawali za to opiekę lekarską, lekarstwa, bandaże, okulary wraz ze szkłami, itd. Po trzecim dniu choroby ubezpieczony brał co najmniej połowę przeciętnego, dziennego zarobku; maksimum - pełne dzienne wynagrodzenie. Jeżeli chorował dłużej niż pół roku, przechodził pod opiekę prawa o ubezpieczeniach inwalidów.

Niezamożni chorzy zyskali szansę na leczenie. Zgodnie z zasadą ubezpieczeń - na wspólny koszt wszystkich ubezpieczonych, bo przecież nie chorowali wszyscy naraz. Reforma ta radykalnie obniżyła wydatki gmin na pomoc dla biednych. Choroba przestała oznaczać groźbę nędzy.

BISMARCK I NIESZCZĘŚLIWE WYPADKI

Ustawa o ubezpieczeniach od wypadków przy pracy napotkała, o paradoksie!, więcej trudności. Statystyka niby sama powinna była przekonać pracodawców, że taniej wypadnie składać się małymi kwotami niż przegrywać procesy z poszkodowanymi. W końcu jednak zrozumieli.

System kontrolowały same organizacje i stowarzyszenia zawodowe. Co roku obliczały, ile wypłacono odszkodowań, badały, czy prawidłowo ustalono taryfę zagrożeń w danej branży przemysłu, w danym rzemiośle, specjalności rolniczej, itp.

Gdyby temu systemowi zabrakło pieniędzy, przejąć prawa i zobowiązania miało państwo, ale do wybuchu Pierwszej Wojny Światowej nie zdarzyło się to w Niemczech ani razu.

JAK TO BYŁO U NAS

Już w 1919 roku Naczelnik Państwa, czyli Józef Piłsudski, wprowadził dekretem obowiązkowe ubezpieczenie chorobowe. Potem sejm - podczas wojny z bolszewikami, w roku 1920! - poparł to ubezpieczenie specjalną ustawą. Z końcem roku ruszyły na terenie całego kraju Kasy Chorych. W zaborze pruskim i byłej Galicji już były, ale powstały i w byłym zaborze carskim.

Kasy Chorych kontrolowali - ubezpieczeni pracownicy (poprzez swoje związki zawodowe) i poprzez swoją reprezentację ubezpieczyciele, czyli pracodawcy, którzy wnosili opłaty. Razem decydowali o obsadzie stanowisk w Kasach i oceniali ich gospodarkę. Związki Kas same wybierały swoje władze. Państwo ich nie mianowało.

...I JAK TO ZEPSUTO

Z końcem lat 20-tych rząd zastąpił samorządne organy Kas swoimi komisarzami. W 1934 roku Sejm ujednolicił ustawą polskie ubezpieczenia społeczne. W najlepszej wierze: żeby we wszystkich byłych dzielnicach pozaborowych było tak samo.

137

Wprowadzono równą dla wszystkich zakładów pracy stawkę składek - uwaga! - 12 procent płacy podstawowej ubezpieczonego. Chorobami, macierzyństwem, wypadkami w pracy i chorobami zawodowymi zajęło się od tej pory 67 regionalnych Ubezpieczalni Społecznych (w miejsce Kas Chorych). Wchodziły razem w skład Związku Zakładów Ubezpieczeń.

DOBRE LOKATY

Skarb Państwa dokładał od siebie tylko 3 procent, za to państwo miało teraz w nadwyżkach rezerwuar kredytu publicznego (pożyczało na budowę Gdyni, Centralnego Okręgu Przemysłowego, itp., ale rzetelnie spłacało).

Każda ubezpieczalnia pozostała jednak finansowo samodzielna. Utworzono tylko tzw. Fundusz Pożyczkowo-Zapomogowy (z wpłat samych ubezpieczalni), dla pomocy ubezpieczalniom biedniejszych dzielnic kraju. Bez centrali.

Co ważne - wolne środki lokowano solidnie. Połowę majątku – w papierach wartościowych, były nimi udziały w bardzo rentownych przedsiębiorstwach. Dalsze 25 procent - nieruchomości. A nawet 13 procent w pożyczkach, zabezpieczonych hipotecznie, powinno było przetrwać wojnę: parcel samych wojna zniszczyć nie mogła. Pozbawiła wartości tylko lokaty bankowe.

CO SIĘ UDAŁO PO WOJNIE

Starzy pracownicy ubezpieczalni potrafili je po 1945 r. uruchomić - mimo niechęci nowej władzy...

Już w 1945 roku zaczęli pracować jak dawniej lekarze domowi, ci, co to znają organizmy swoich podopiecznych, ich rodziny i dziedziczności zdrowotne. Z końcem roku 1945 ubezpieczalnie zatrudniały takich już 1530, plus 650 specjalistów. Otwarto 41 własnych aptek, 18 składnic leków i 269 punktów rozdawnictwa lekarstw. Ambicją każdej ubezpieczalni stało się uruchomienie własnej sieci aptek.

Operowały te ubezpieczalnie tylko wpływami ze składek. O dziwo - starczało. Starzy pracownicy wiedzieli, jak to się robi. Ale szybko się okazało, że nikomu na tym nie zależy.

CO ZROBIŁA PRL

Z ubezpieczalni społecznych przetrwało wojnę 40. Te na ziemiach wcielonych do ZSRR zniszczono bezpowrotnie. Ale 87 procent majątku przetrwało.

Potem PRL upaństwowiła przedsiębiorstwa, w których ubezpieczalnie miały swe udziały; to była strata połowy majątku. Zarekwirowano i nieruchomości, a hipoteka zanikła. Lokaty unieważniono formalnie w roku 1951. Tak okradziono nasze ubezpieczenia społeczne z olbrzymiego majątku.

138

KRADZIEś USYSTEMATYZOWANA

Składki ubezpieczeniowe stały się dochodami budżetu PRL. Budżet państwa stworzył nowy dział: „Ubezpieczenia społeczne”. Brał nie tylko składki krajowe. Także - wpłaty od zagranicznych ubezpieczeń na renty dla tych, którzy je zapracowali zagranicą.

Gomułka w 1958 r. uznał, że Polacy za często chorują, i ograniczył zasiłki chorobowe. Tak budżet dodatkowo „oszczędzał”.

Było to kolejne złodziejstwo, ale... mało kto się na tym znał. Rząd i partia robiły z olbrzymimi w sumie dochodami ze składek ubezpieczeniowych, co chciały. Nadwyżek nawet nie uzupełniano oprocentowaniem; co roku więc miliony Polaków okradano, a nikt się w tym nie orientował.

JAK DŁUGO TAK MOśNA

Zanim przedostatni rząd PRL odpalił rakietę inflacyjną, budżet regularnie zarabiał na składkach ubezpieczeniowych. Inflacja załamała te interesy. W roku 1990 pierwszy demokratyczny rząd wypłacił jako emerytury i renty ponad 7 bilionów zł, a na zasiłki i inne świadczenia poszło prawie 3 biliony. Rząd musiał dołożyć 2,32 biliony zł, a potem jeszcze 291 mld zł.

Urzędnicy ministerstwa nie umieli w 1991 r. wyjaśnić Maciejowi Kledzikowi, mojemu współpracownikowi i przyjacielowi, autorowi krótkiej historii ubezpieczeń społecznych w Polsce, skąd wzięły się te pieniądze. Odesłali go do ZUS-u, Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Dopiero tam odnalazł na ostatnim, piątym piętrze panią, która wiedziała.

To rząd zwracał pożyczkę - w 1987 roku zaciągnął ją na pokrycie deficytu budżetowego rząd Messnera. Pierwszy demokratyczny rząd uczciwie ją oddał, ale, oczywiście, też bez oprocentowania...

Później też nikt nie zainteresował się zwrotem majątku ZUS-u.

Dlaczego? Po prostu - nikt tego nie rozumiał.

ABSURD SPIĘTRZONY

Naszymi „ubezpieczeniami społecznymi” rządził do roku 1999 absurd dziedziczony po PRL.

Horrendalne składki na ZUS pochłaniały dodatkowo 48,5 proc. ponad to, co dostawał pracownik; czyniły każdą pracę zbyt drogą. Pracowało się więc „na lewo”. Rosło „bezrobocie statystyczne”, do dziś wysokie, a sporo ludzi pozostawało bez opieki zdrowotnej.

Wpłacone pieniądze jak w PRL brał budżet i nie lokował ich nawet na jakichś oprocentowanych kontach. Ani części tych pieniędzy nie odkładało się, by z nich w przyszłości utrzymać te osoby,

139

których płace były formalnie podstawą „składek”. Budżet z tych pieniędzy opłacał dzisiejszych emerytów.

Kontynuowano - mimo woli - dokonaną w minionym reżimie kradzież.

CZY NALEśAŁO UPAŃSTWOWIĆ UBEZPIECZENIA SPOŁECZNE

Przed wojną, nie tylko w Polsce, a i dziś, uważano i uważa się, że państwo może zabezpieczyć obywateli przed nieudolnością, złą wolą lub wyzyskiem ze strony instytucji prywatnych i obniżyć koszta ubezpieczeń. W Polsce zaś po wieku zaborów chciano scalić państwo; jednolity system ubezpieczeń społecznych miał usunąć stopniowo dysproporcje.

Zlikwidowano prężną, świetnie gospodarującą Ubezpieczalnię Krajową w Poznaniu. Skutki okazały się typowe dla nacjonalizacji: marnotrawstwo. To swoiste ostrzeżenie do nikogo, niestety, nie dotarło.

Kiedy w Polsce ubezpieczenia przejęła PRL, okradała je dalej tak samo, jak wszystko, co dało się okraść. Nie powołując się już na zagranicę.

PLAN BEVERIDGE’A

Anglia, przyjąwszy słynny plan Beveridge’a, upaństwowiła po wojnie ochronę zdrowia; scentralizowała i spływ pieniędzy (poprzez podatki), i zarządzanie medycyną. W imię prostych, szlachetnych zasad: leczenie należy się każdemu, bez względu na jego zamożność; pacjenci na ogół nie wiedzą, jak ich leczyć, więc nie mogą się kierować rynkowym wyborem; kosztów leczenia nie da się z góry określić; choroba jednostki powoduje straty innych obywateli, jest zatem stratą społeczną, dotykającą wszystkich.

Przez długie lata zazdroszczono Anglii jej systemu zdrowia. Funkcjonował nieźle dzięki idealistom-lekarzom i dzięki dużym wpływom z podatków. Nikogo nie zajmował biurokratyczny paraliż i rosnące marnotrawstwo. Ale potem wpływy z podatków spadły...

Jeszcze z końcem 2001 roku 220 stron raportu Wanlessa dowodziło, że najlepiej finansować medycynę z podatków. Choć szpitale doszły stanu zawału, a na proste operacje czekało się miesiącami.

Raport Wanlessa nie wskazywał, że wszystkie szlachetne zasady spełnić może system ubezpieczeń, z szansą na kontrolę i gospodarność.

CHOROBY POWSZECHNE

W Niemczech idzie na ochronę zdrowia 11 procent dochodu narodowego. W USA 14 procent, ale ich państwowy Medicare dla 35 mln emerytów i ludzi

140

niepełnosprawnych, z 2,6 procent dochodu narodowego, 280 mld dolarów rocznie, trudno Europie naśladować.

Pacjenci w Niemczech są tak samo ze swej służby zdrowia niezadowoleni jak w Anglii, która wydawała na ten cel tylko 7 procent swego dochodu narodowego. W Szwecji ubezpieczony czeka na pilną operację, jak w Anglii, miesiącami; ale Szwedzi wolą nawet i płacić wyższe podatki, byle zachować swój system i co najwyżej go remontować.

Koszty przepisanych leków wszędzie rosną, nie tylko dlatego, że firmy farmaceutyczne płacą lekarzom „premie” za stosowanie ich leków. Ministerialne kontrole zawodzą.

Trzeba długo i fachowo kopać się w Internecie, by dowiedzieć się, że za rok 2008 Narodowy Fundusz Zdrowia dostał od ZUS-u i KRUS-u 46,8 mld zł, a to razem z innymi przychodami nie sumuje się w 49 mld zł, z których do lecznictwa trafiło 46,6 mld zł. Ten stopień skomplikowania wyklucza publiczną i powszechną kontrolę nad całym systemem. Nawet specjaliści mają z tym trudności.

TRUDNOŚCI REFORMY

Pacjentów nie ma w rozmowach o reformach. W europejskich demokracjach posłowie reprezentują swoje partie polityczne, a ludzi chorych nie wybiera się do parlamentów. Dlatego warto szukać innego punktu wyjścia – jest nim interes pacjentów, miejsce między administracją państwową a środowiskiem lekarskim. Z przekonaniem, że trzeba wyłączyć administrację państwową także z finansowania ochrony zdrowia.

Do dziś nie zlikwidowano kosztownego pośrednika między ZUS-em a służbą zdrowia, tj. Narodowego Funduszu Zdrowia, choć ZUS obchodził się bez niego (przed 1939 r. nie było wszak nawet żadnej centrali systemu ubezpieczeń społecznych, niebywale kosztownej, z pałacem). Związki zawodowe służby zdrowia też nie są zainteresowane reformą; wolą wymuszać podwyżki na państwie. Strajki, uderzające w pacjentów, nie w administrację państwową, obróciły ogromną część społeczeństwa i przeciw zasadnym oczekiwaniom lekarzy i pielęgniarek – gdy wypadało najpierw zainteresować się rzeczywistą gospodarką gromadzonymi środkami.

RAPORT DiP

Sekretarzowałem w 2007 r. wiele miesięcy pewnej dość szczególnej grupie roboczej Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość” - specjalistów od ubezpieczeń wzajemnych i lekarzy wszystkich poziomów lecznictwa, aż po lekarzy pierwszego kontaktu. Tak powstał pod patronatem prof. Leszka Ceremużyńskiego, jednego z najwybitniejszych kardiologów świata, niedawno zmarłego, raport owej grupy roboczej - o tym, ile i jakie utrzymujemy biurokracje, jak działa „szara strefa” budżetu, czyli fundusze pozabudżetowe, jak obecny system ochrony zdrowia sam wymusza marnotrawstwo. Dodajmy problemy z refundowaniem wydatków na leki; nie tylko u nas. Raport zawierał i projekt reformy.

Podpis jednego z najwybitniejszych kardiologów świata pod tym projektem nie zwrócił uwagi. Udział czołowych specjalistów od ubezpieczeń wzajemnych w Polsce

141

też nie pomógł (jeden już nie dożyje zmian). Nie zareagowało ani ministerstwo zdrowia, ani odpowiednia komisja sejmowa, ani nawet opozycja. O administracji służby zdrowia nie mówię. W trybie finansowania lecznictwa ma wszystko zostać tak jak jest. W interesie biurokracji.

Urynkowić same usługi lecznicze to mało.

NIE LECZĄ NAS WCALE BEZPŁATNIE

Obecny system nie jest w rzeczywistości systemem ubezpieczeń, lecz w swym trybie finansowania systemem podatkowo-budżetowym. Powszechnie żywimy fikcyjne przekonanie, że usługi służby zdrowia do tej pory były nieodpłatne. Tymczasem płaci za nie każdy obywatel, tyle że nie bezpośrednio lekarzom i placówkom medycznym, lecz biurokracji państwa. Razem – poprzez podatki i „składki” ZUS - kilkadziesiąt miliardów rocznie.

ZUS ściąga składki jak podatki - bez żadnej społecznej kontroli. Władza biurokracji owocuje nieuchronnym marnotrawstwem. Najkosztowniejsze budynki w stolicach dawnych małych województw to z reguły budynki ZUS-u. Kiedy tworzono kasy chorych obok ZUS-u, dyrektor warszawskiej kasy pobudował sobie pałacyk z klimatyzacją, a chorzy wtedy leżeli w zaduchu na szpitalnych korytarzach! Potem samo zainstalowanie Narodowego Funduszu Zdrowia kosztowało ok. 1 mld zł.

Trzy równoległe struktury - ZUS, NFZ i aparatu ministerstwa zdrowia - oznaczają nadmierne wydatki rzędu paru mld zł...

TO PRAWDA, NIKOMU NIE JEST ŁATWIEJ

W USA wedle uczonej z Harvardu, prof. Reginy Herzlinger, przywódczyni ruchu na rzecz urynkowienia służby zdrowia, o kontrolę nad opieką zdrowotną walczą cztery siły: komercyjne ubezpieczenia zdrowotne, szpitale, rząd i lekarze. Bez pacjentów. Nikt nie jest zainteresowany ani w tanich ubezpieczeniach, ani w obniżeniu kosztów lecznictwa.

Firmy ubezpieczeń komercyjnych niedługo i tak będą musiały przebudować podstawy swych ubezpieczeń na tym rynku – bliskie już powszechne badania genomów (podjęty przez Harvard „Personal Genome Project”, w Polsce mamy podobno tańsze testy) zapowiadają przyszłość „medycyny prewencyjnej”, „spersonalizowanej”: wykryją z góry podatność każdego na określone choroby, oporność i wrażliwość na określone leki, co podważy interesy ubezpieczeń komercyjnych. Te ubezpieczenia muszą opierać się na wyliczalności ryzyka zachorowań, nie na ich pewności; są grą z losem, a nie planową prewencją.

GRAĆ O ZDROWIE NA GIEŁDZIE?

Scentralizowane systemy ochrony zdrowia pod zarządem państwowym zawodzą. W społeczeństwach ludzi coraz starszych, których leczenie wymaga coraz droższych

142

leków, ściągać będzie trzeba coraz wyższe składki. Grozi to bankructwem systemu, opartego na podatkach od zdrowych.

Miliony zdrowych, nieźle zarabiających, młodych ludzi tam, gdzie mogą, porzucają ubezpieczenia publiczne, tym samym zmniejszając ich przychody, i przenoszą swoje składki do ubezpieczeń prywatnych, ryzykownych z natury. Te oszczędności na koncie ubezpieczonego mają rosnąć w grze giełdowej aż po chwilę, gdy w razie choroby „pieniądz pójdzie za pacjentem”. To się sprawdza, póki przy hossie zawodowcy mogą z powierzonych im pieniędzy zrobić i parę razy więcej. Kiedy jednak przychodzi bessa, spadek obrotów, bywa i odwrotnie. Ubezpieczenia prywatne w USA są dłużne swym wkładcom miliardy dolarów.

TRZEBA DOSTĘPU DLA WSZYSTKICH, BEZ RÓśNICY

Projekt powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych, w którego opracowaniu pomagałem, uczynić ma finansowanie ochrony zdrowia prawdziwymi ubezpieczeniami, zrozumiałymi dla wszystkich i przejrzystymi. Stąd jako jedyne w pełni racjonalne rozwiązanie raport proponuje powszechne publiczne, więc obowiązkowe, ubezpieczenia zdrowotne, oparte na zasadach ubezpieczeń wzajemnych, gwarantujące nawet najuboższym obywatelom dostęp do najdroższych nawet zabiegów leczniczych.

Raport oparł się na założeniach amerykańskich, lansowanych w trakcie ostatniej kampanii prezydenckiej, czyli na koncepcji powszechnych obowiązkowych ubezpieczeń zdrowotnych, na doświadczeniu francuskich ubezpieczeń wzajemnych w ubezpieczeniu zdrowotnym i na niemieckim projekcie powszechnych, obywatelskich, obowiązkowych ubezpieczeń zdrowotnych.

DLACZEGO ŁATWIEJ

Na czym polega różnica w stosunku do ubezpieczeń „komercyjnych”, najłatwiej wyjaśnić właśnie na przykładzie zdrowia. Nie wszyscy chorujemy jednocześnie, ale każdemu z nas grozi lub może grozić choroba z kosztami jej leczenia. Nie wystarczy samemu oszczędzać na pokrycie tych kosztów. Kiedy jednak dostatecznie wielu nas niewielkimi składkami złoży się razem na pokrycie kosztów leczenia tych z nas, którzy akurat chorują, sfinansujemy razem najdroższe nawet operacje. Jeśli to będą ubezpieczenia powszechne, obejmujące wszystkich obywateli, składka wypadnie bardzo niska.

Z ubezpieczeń komercyjnych w praktyce korzystać mogą tylko ludzie dobrze zarabiający. Nie dla chciwości konkurujących spółek. Ubezpieczenia komercyjne muszą, co więcej, skrupulatnie badać indywidualne „ryzyko zachorowalności” i różnicować składki. Bo jeśli ubezpieczą w większości ludzi zagrożonych chorobami, bez ludzi na razie zdrowych, zbankrutują.

Celem ubezpieczenia komercyjnego musi być zysk, bo inaczej nikt w taki biznes nie zainwestuje.

143

ILE I KTO BY TO PŁACIŁ

Zgodnie z zasadami ubezpieczeń wzajemnych każdy płaciłby tyle samo. Ile? Zadecydują łączne koszty leczenia. Ale 180 zł miesięcznie da ponad 80 mld zł rocznie! Przy 200 zł – ponad 100 mld zł… Dwa razy tyle, ile dziś dostaje służba zdrowia. A koszty własne systemu nie powinny przekroczyć 4% sumy składek.

Składki za ok. 8,5 mln dzieci i młodzieży poniżej 18-go roku życia, oraz za bezrobotnych (rzeczywiście bezrobotnych), czyli ok. 24 % łącznej sumy, pokrywaliby przez budżet państwa zamożniejsi podatnicy, którzy z natury systemu podatkowego płacą więcej. Budżet w roku 2006 – niezależnie od wydatków na ochronę zdrowia - przekazał Funduszowi Ubezpieczeń Społecznych 24,5 mld zł dotacji; w 2007 r. – 23,9 mld. Dokłada miliardy zł rocznie do KRUS. Przychody pozaskładkowe FUS w roku 2006 wyniosły 16,7 mld zł.

Budżet mógłby więc pokrywać także - część albo całość składek od ok. 3 mln emerytów i rencistów o zbyt niskich emeryturach i rentach, którym i tak dzisiaj potrąca się ponad 100 zł miesięcznie. Dzisiejszych emerytów budżet „socjalizmu” pozbawił olbrzymich nadwyżek wpłat ze strony ich pracodawców. A to dzisiejsi emeryci utrzymywali pracujących obecnie; mają w nich dłużników, którzy powinni dopłacać do ich składek poprzez podatki.

Można brać pod uwagę i dopłaty do składek ok. 2 mln rodzin o zbyt niskich dochodach na głowę członka rodziny. Dla najuboższych współobywateli zaproponował monetarysta Milton Friedman „ujemny podatek dochodowy” i nikt nie wymyślił niczego mądrzejszego - inaczej ci ludzie przysporzą większych strat społecznych jako pozbawieni opieki zdrowotnej nędzarze.

CZY KTOŚ POWINIEN PŁACIĆ WIĘCEJ?

Tak: alkoholicy i palacze. Za alkoholików powinni ewentualnie dopłacać producenci i sprzedawcy alkoholu. Jak i za palaczy producenci papierosów. Nie widać innego, lepszego wyjścia.

Dodajmy więc ewentualne przejęcie podatków akcyzowych od „producentów chorób”, tj. od paliw, papierosów i alkoholu (na marginesie: w Roczniku Statystycznym nie ma nic o gospodarce ZUS, ani Narodowego Funduszu Zdrowia; nie są to jedyne fundusze pozabudżetowe o finansach, nieznanych praktycznie ani państwu, ani publiczności).

WSZELKIE KOSZTY – LECZENIA. I ZAPOBIEGANIA CHOROBOM

System zdrowotnych ubezpieczeń wzajemnych finansowałby tylko ochronę zdrowia. Ani kosmetyki, ani wczasów. Za to – wszelkie koszty leczenia, nawet najwyższe, transplantacji czy kardiochirurgii.

144

System autentycznych ubezpieczeń zdrowotnych byłby też autentycznie zainteresowany, inaczej niż dzisiaj, w profilaktyce (taniej jest zapobiegać, niż leczyć). Także - we wczesnym wykrywaniu chorób. Wymagałby np. wyższych składek od pań, które unikają badań mammograficznych.

Warto propagować mniejsze spożycia cukru - w 1980 r. otyłych kobiet było w Anglii 8 procent, w 2005 r. było trzy razy więcej, czyli jedna czwarta ogółu! Nasze panie, szczęściem, dbają same o linię... Ale w Ameryce wspólna kampania ubezpieczeń z producentami warzyw i owoców na rzecz lżejszego odżywiania dała znaczną poprawę w chorobach układu krążenia. Kampanie antynikotynowe też skutkują - w Anglii w połowie lat 70. paliło 45 procent dorosłych, w 2005 roku 26 procent. U nas osiągamy nie gorsze wyniki.

I obrona przed kantami: gromadzona, ściśle chroniona, dostępna wyłącznie dla samych pacjentów i lekarzy, dokumentacja zdrowia ubezpieczonych i wydatków broniłaby system i przed symulantami, i przed zapisywaniem leków tylko jednej firmy...

WYPADKI - OSOBNO

Jak w Niemczech, ubezpieczajmy się osobno od wypadków przy pracy - na leczenie, rehabilitację ofiary, badania, odszkodowanie za kalectwo, no i odszkodowania dla wdów i sierot. Jeśli razem, to wspólnym systemem ubezpieczenia od wypadków dla kilkunastu milionów ludzi obejmijmy składkami od budżetu i służby mundurowe, bo narażają się one w swej pracy – dla nas...

Osobno zaś - od wypadków komunikacyjnych. Z opłatami od samochodu, ale uwzględniającymi co najmniej dwie ofiary. Zresztą statystycy ujawnią, ile. Przy osobnym koncie i do osobnych rozliczeń.

KONTROLA I WŁASNOŚĆ

Najważniejsze szczegóły proponowanego systemu: po pierwsze, wybieralne reprezentacje pacjentów-ubezpieczonych i płatników-ubezpieczycieli (w tym i przedstawicieli budżetu), kontrolują funkcjonowanie agend systemu na każdym szczeblu organizacji. Jak przed wojną wobec ubezpieczalni okręgowych. Po drugie, składki – jak to w ubezpieczeniach wzajemnych – pozostają własnością wpłacających składki jako członków organizacji ubezpieczeniowej, a nie tej organizacji. Własnością, podlegającą kontroli. Agendy systemu, regionalne i lokalne, stanowią tylko organizacyjną część systemu, zbierają składki, regulują należności w imieniu systemu, ale ubezpieczamy się jako ogół obywateli.

Operacje finansowe agend ubezpieczeń społecznych jako organizacji wyższej użyteczności (pożytku publicznego) powinny być wolne od opodatkowania.

I wrócę do swego: Skarb Państwa powinien zwrócić Związkowi Ubezpieczalni Okręgowych równowartość wszystkiego, co zabrała PRL - akcjami prywatyzowanych, rentownych przedsiębiorstw. To samo z nieruchomościami, które zawłaszczyła PRL; wrócą wpływy z bieżącego wynajmu lokali.

145

Po likwidacji zaś kosztów Narodowego Funduszu Zdrowia, central ZUS i KRUS (odrębnych ubezpieczeń rolników), budżet państwa zyska ogromne oszczędności. Niech też on finansuje z podatków badania naukowe i edukację dla medycyny.

Odpowiedni pion Najwyższej Izby Kontroli niech nadzoruje ubezpieczenia zdrowotne - jako instytucję prawa publicznego.

KTO MIAŁBY ZBIERAĆ PIENIĄDZE

Ubezpieczalnie okręgowe z mocy prawa ściągałyby i gromadziły składki ubezpieczeniowe, uniemożliwiając zaleganie ze składkami; od pracodawcy z kłopotami brałyby weksle - żeby takiego pracodawcy nie wykończyć.

Prowadziłyby samodzielną gospodarkę pod nadzorem reprezentacji ubezpieczonych i ubezpieczycieli, w razie potrzeby zasilając się wzajem z pozostałymi Ubezpieczalniami Okręgowymi - jak przed drugą wojną światową. Prowadziłyby także placówki ratownictwa medycznego, jak się to fachowo nazywa, czyli pogotowia.

Wobec państwa Ubezpieczalnie Okręgowe reprezentowałby ich Związek i koordynowałby zarządzanie ich wspólnym majątkiem. Każdorazowo takie obowiązki niechby spełniała jedna z Ubezpieczalni, wybrana przez wszystkie. Nie żaden zarząd.

TO, CO SIĘ NAJBARDZIEJ PODOBAŁO PROF. CEREMUśYŃSKIEMU

Podobała się samemu Leszkowi Ceremużyńskiemu i innym lekarzom proponowana podstawowa jednostka organizacyjna systemu poniżej szczebla ubezpieczalni okręgowych (regionalnych) – lokalna organizacja, mały, samodzielny, lokalny organizm o skali społeczności lokalnej, od kilkunastu do 30, 40 tysięcy mieszkańców (małej dzielnicy wielkiego miasta) jako potencjalnych pacjentów (każdy obywatel musiałby obowiązkowo być wpisany w taką organizację). Tylko tylu, żeby wszyscy mogli się znać wzajem, a poprzez jeszcze mniejsze jednostki składowe, skali osiedla czy sołectwa, rozwijać pomoc wzajemną na zasadach społecznych. Z wolontariatem, w tym - dla opieki nad samotnymi ludźmi starymi, chorymi i niepełnosprawnymi. Jak u nas na Powiślu robił to krąg siostry Alberty. Jak robili kiedyś członkowie friendly societies.

Prowadziłaby taka podstawowa organizacja komputerowy bank danych o stanie zdrowia, leczeniu i pobieranych lekach (z dostępem jedynie dla samych pacjentów i leczących lekarzy). Z braku takich rejestrów i takich danych nie udało się po katastrofie Nowego Orleanu uratować kilkuset znalezionych nieprzytomnych pacjentów. W ostatniej kampanii prezydenckiej Hillary Clinton postulowała jak najszybsze uruchomienie takich rejestrów - nie tylko ułatwią one diagnozy, pozwolą też uniknąć strat, wywoływanych symulacją, a i korupcją w obrocie lekami. Strat w Polsce wielomiliardowych.

146

WOLNY RYNEK

Wolny rynek cen usług leczniczych przy autentycznych ubezpieczeniach nie zniszczy naszego lecznictwa. Sprywatyzowana stomatologia, prywatne przychodnie usług analitycznych i lekarskich, liczą sobie tyle, ile pacjent może zapłacić.

Przy normalnych zasadach rynkowych – jak obecnie projektowane - rynek płacących ubezpieczonych, co najwyżej negocjujący z aparatem lecznictwa ceny usług, co najmniej podwoi dochody lekarzy i personelu szpitalnego. I będzie zdolny płacić wysoko za najwyższej miary kwalifikacje.

Pacjentowi będzie przysługiwał wybór lekarza czy szpitala, z którego usług zechce korzystać. Z tym, że będzie wiedział, i on, i lekarz czy szpital, w jakich widełkach cenowych Ubezpieczalnia pokryje wydatek.

System opłacałby lokalnych lekarzy domowych, rodzinnych i lekarzy pierwszego kontaktu. Szpitale i specjaliści utrzymywaliby się z wpływów za swoje usługi. Apteki - ze sprzedaży leków. System ubezpieczeniowy będzie obserwował natomiast ruch cen i poziom zaopatrzenia aptek w swoim zasięgu. Może prowadzić własne. Starsi Amerykanie jeżdżą do Kanady kupować te same leki, co w USA, ale tańsze. Czy nam nie grozi to samo? U nas te same leki bywają droższe niż w krajach Zachodu. Ubezpieczenia zdrowotne muszą się zająć i tym.

Szpitale mogą przyjmować i zagranicznych pacjentów. A bogatsi pacjenci mogą opłacić osobno wyższy standard hotelowy pobytu w szpitalu...

SPOSOBY NA OBECNĄ RZECZYWISTOŚĆ

Jak sobie dawać rady z obecnym systemem ochrony zdrowia? W Belgii państwowy system ochrony zdrowia od lat połyka olbrzymie składki i paraliżuje kompletnie rynek pracy. Opieka zdrowotna zaś też choruje. Ale Belgowie pomagają sobie własnym przemysłem. I radzą sobie świetnie.

Mają swoje „mutuelki”, kasy chorych, oparte na ubezpieczeniu wzajemnym - socjalistyczne, chrześcijańskie, liberalne i „neutralne” ideowo. Chrześcijańskie Kasy Chorych obejmują 4,5 mln Belgów, płacących małe składki (od półtora stulecia!). Oferują, po pierwsze, własne usługi medyczne - zawierają umowy z punktami opieki zdrowotnej, z lekarzami, żeby uzyskać rabaty dla swoich członków, kontrolują zarazem ceny usług i refundują swym członkom wydatki. Po drugie, bronią interesów pacjenta tak w stosunkach z państwową medycyną, jak w stosunkach z władzami.

Wolontariusze zaś, ochotnicy, opiekują się ludźmi, wymagającymi pomocy.

Takie doświadczenia to więcej, niż pieniądze.

FLANDRIA W POLSCE

Mój młodszy kolega po fachu, Jean-Pierre Descan, przy poparciu rządu Flandrii i belgijskiego Związku Chrześcijańskich Stowarzyszeń Wzajemnościowych pomógł

147

zainstalować belgijski system w Inowrocławiu. Tamtejsze Stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy „Flandria” ma swoją aptekę, z lekami dla członków tańszymi o 10 procent, prowadzi gabinet stomatologiczny (20 procent taniej), prowadzi swoje ambulatorium ze wszystkimi usługami, od zastrzyków po EKG, prowadzi sklep i wypożyczalnię sprzętu medycznego, zapewnia pielęgniarską opiekę domową poprzez swoje Centrum Opieki Domowej, a przede wszystkim – umożliwia dostęp do lekarzy specjalistów o 30 procent tańszy.

Składki płacone kwartalnie - 10 zł (dziś pewnie więcej). Jeśli rodzina, to 13 zł. „Flandria” liczy już kilka tysięcy członków, a każdy z nich ma równe prawo udziału w wyborze władz i decyzjach o funduszach stowarzyszenia.

To doświadczenie przyda się, kiedy zrobimy porządek z ubezpieczeniami zdrowotnymi w skali kraju.

148

15. PIENIĄDZE SIĘ NIE STARZEJĄ

BISMARCK I STAROŚĆ

Bismarck, wzorem tamtych zwykłych Anglików z warstw niższych, pomyślał i o starości. Ale trzecią ustawę, o „ubezpieczeniach na starość” i o rentach na wypadek niezdolności do pracy, przepychał latami. W końcu przeprowadził ją w parlamencie Rzeszy większością 20 głosów...

W tej kwestii było najwięcej sporów teoretycznych, bo to właściwie nie był system ubezpieczeniowy. To był system emerytalny, mający zagwarantować bezpieczną starość, ochronić ją przed nędzą. Pieniądze miały spływać do jednego funduszu, ale rozdział ich między ubezpieczonych zależeć miał formalnie od tego, co sami wcześniej wpłacili, nie od tego, ile wpłacili wszyscy. Starość nie jest ryzykiem jednostek.

Starość nie była tak trudna finansowo z końcem XIX stulecia. Niezbyt wielu pracujących dożywało wieku emerytury. Fundusz zbierał więcej środków niż wydawał... I tak być miało we wszystkich krajach Europy aż do czasów po drugiej wojnie światowej. Olbrzymie straty w liczbie ludności w obu wojnach światowych zapewniły zaś funduszom emerytalnym rezerwy finansowe na długie lata i po pierwszej, i po drugiej wojnie światowej.

EMERYTURY POWSZECHNE

Te bismarckowskie ubezpieczenia „na starość” obejmowały, uwaga!, wszystkich obywateli obojga płci. Były więc naprawdę powszechne. Przewidywały rentę dla niezdolnych do pracy i rentę starości, czyli w naszym języku - emeryturę (brało się, oczywiście, tylko jedną z nich). Ile tej renty jednak było, zależało od tego, ile kto zarabiał i ile wnosił składki (ustanowiono pięć klas zarobkowych). Połowę płacił sam ubezpieczający się, połowę - pracodawca. System podatkowy dokładał potem - z kieszeni podatników - do każdej renty po 50 marek (około 1200 dzisiejszych złotych).

Ustawę znowelizowano w 1896 roku. Od tej pory zakłady ubezpieczeniowe, ściągające składki, i zdrowotne, i emerytalne, zobowiązane były lokować w bankach tylko połowę rocznych dochodów. Drugą połowę mogły inwestować w szpitale, sanatoria, prewentoria, uzdrowiska. I w ciągu kilku lat wybudowano w Niemczech ponad sto uzdrowisk, w większości dla chorych na gruźlicę!

Rozwój profilaktyki przyniósł ubezpieczeniom ogromne korzyści finansowe - ponad 90 procent chorych odzyskiwało zdolność do pracy i znowu płaciło składki. Gminy pożyczały pieniądze od zakładów ubezpieczeniowych na niski procent i... budowały dzielnice robotnicze, z tanimi mieszkaniami dla robotników. W domach ohydnej wprawdzie architektury, ale zdrowszych.

149

EMERYTOM JUś KIEDYŚ BYŁO LEPIEJ

W Polsce od 1933 roku mieliśmy odrębny Państwowy Zakład Emerytalny - z inicjatywy ówczesnego wiceministra Skarbu, Stefana Starzyńskiego (słynnego potem prezydenta Warszawy z dni jej obrony w roku 1939). Dyrektorował tej instytucji – Wiktor Kościński, wybitny fachowiec od ubezpieczeń społecznych.

Kościński był przeciwny związkowi ubezpieczeń emerytalnych z budżetem państwa. Chciał Funduszu Emerytalnego samodzielnego, niezależnego, wyłącznie ze składek. Nie zdołał tego przed wybuchem wojny osiągnąć.

Skarb Państwa miał dopłacać wtedy rocznie 24 złote (ok. 240 zł dzisiejszych) do każdej renty inwalidzkiej robotnika i renty wdowiej, a 12 złotych do sierocej. Nie było to jak widać zbyt wiele...

PRL DAŁA RADĘ I EMERYTUROM

PRL ów Państwowy Zakład Emerytalny, nadal pod kierunkiem Kościńskiego, włączyła mimo jego protestów do ZUS-u. Sam ZUS włączyła do budżetu państwa. Bo „w razie potrzeby budżet dopłaci do ubezpieczeń społecznych”. Choć wpływy z tytułu ubezpieczeń w normalnym, sprawnie prowadzonym systemie ubezpieczeniowym były i miały być przez długi czas, aż po lata 80-te XX wieku, większe od wydatków! Chodziło tak naprawdę o to samo - by legalnie zagarniać wpływy ze składek ubezpieczeniowych.

W roku 1968 z działu „Ubezpieczenia społeczne” wydzielono fundusz emerytalny. Od tej pory jego nadwyżki miały być lokowane w budżecie państwa lub w bankach jako oprocentowane lokaty zwrotne. Na ile? Na 1 procent rocznie! Jak widać, PRL, nie dość, że przywłaszczała sobie nadwyżki, to jeszcze nie zamierzała nimi sensownie gospodarować... Kiedy ostatnie rządy PRL wtrąciły kraj w katastrofalną inflację, wszystkie walory diabli wzięli.

Dziś płacimy od nowa. I nikt nie wie, na co i po co.

NIE MY JESTEŚMY WŁAŚCICIELAMI

Fundusz Ubezpieczeń Społecznych (środki ZUS) należy do tzw. funduszy poza-budżetowych, do przysłowiowej „szarej strefy” budżetu, która praktycznie pozostaje poza kontrolą. Nawet jeśli nominaci polityków tworzą najlepsze, uczciwe kierownictwo, nawet przy solidnej pracy urzędników (w ZUS latami nie zanotowano nadużyć po stronie szeregowych urzędników), całości systemu nie da się w żaden sposób kontrolować.

Nasz system emerytalny nie jest systemem oszczędnościowym, choć takim się wielu naszym obywatelom wydaje. Stąd i Sąd Najwyższy odrzucił pretensje tego naszego współobywatela, który chciał poznać wysokość środków, zgromadzonych na jego koncie z jego wpłat, i który chciał rozporządzić nimi jak właściciel.

150

Otóż ci, którzy opłacają te „składki”, czyli precyzyjnie mówiąc – podatki na rzecz systemu emerytalnego, nie są właścicielami wpłaconych pieniędzy. Właścicielem jest ZUS, który jako właściciel operuje całością zgromadzonych środków. Dlatego system nazywa się „ubezpieczeniem emerytalnym”, choć nie ma to nic wspólnego z normalnym trybem ubezpieczenia przed ryzykiem strat. Tu ryzykuje w praktyce system, nie „ubezpieczeni”.

System ryzykuje, że „ubezpieczony” pożyje dłużej niż przeciętna, spodziewana długość życia, a systemowi nie starczy na świadczenia dla niego. System korzysta więc, jeśli żyjemy krócej, bo więcej mu zostaje dla innych. Stare hasło – „popierajcie partię czynem, umierajcie przed terminem” – w niczym nie straciło na aktualności, tylko partii nie ma, zastąpił ją ZUS.

śYJEMY ZA DŁUGO

Ubezpieczenia „na starość” nie były nigdy popularnym tematem w wielkiej ekonomii, bo nie liczyły się swoją skalą środków jako poważny partner gospodarki finansowej. jeszcze w latach 60. wieku XX Paul Samuelson bronić wręcz musiał samego oszczędzania i jego roli w przyszłych inwestycjach. Dopiero dziś zobowiązania emerytalne urosły swymi rozmiarami do wielkiego problemu.

System dotychczasowy spełniał wymagania czasów, gdy należało udzielić pomocy na starość - najniżej zarabiającym. Był cennym politycznie wynalazkiem społecznym, który doradzili Bismarckowi inteligentni fachowcy. Szedł za nim cały świat. Ale po niecałych stu latach, w społeczeństwach zamożnych i bliskich ogólnej zamożności, w społeczeństwach ludzi znacznie dłużej żyjących, system stracił swoje ekonomiczne oparcie.

Coraz większe pieniądze przychodziło ściągać z pracujących i zarabiających, a więc - wydawać coraz więcej pieniędzy przyszłych emerytów, by utrzymać dzisiejszych emerytów, czyli tych niezarabiających już członków społeczeństwa. Zamiast, by emeryci utrzymywali się z odłożonych przez siebie oszczędności.

SYSTEM CHORY OD LAT

Dokładnie 40 lat temu atakował amerykańskie ubezpieczenia emerytalne Milton Friedman, bo już wtedy wypłacano emerytury w USA ze „składek”, czyli praktycznie – podatków od aktualnie zarabiających. W roku 1950 na jedną osobę, pobierającą emeryturę, przypadało w USA siedemnastu pracujących, zarabiających i płacących podatki, a już w roku 1970 tylko trzech!

Wskazywał Friedman przy sposobności, że system, wbrew złudzeniom i założeniom, wcale nie forytował warstw uboższych – młodzi ludzie z biedniejszych rodzin zaczynali z reguły pracować wcześniej od tych z rodzin zamożnych, wcześniej więc płacili owe podatki, zaś osiągnąwszy wiek podeszły, umierali wcześniej, a więc krócej pobierali świadczenia z systemu…

151

Jednocześnie milion dolarów osobistego rocznego dochodu z dywidend nie przekreślał prawa jego właściciela do świadczeń emerytalnych, choć ograniczały to prawo zarobki z pracy, wynagrodzenia za pracę, przekraczające 4500 dol. rocznie!

JAK AMERYKA USPOŁECZNIŁA PRZEMYSŁ PIENIĘDZMI PRZYSZŁYCH EMERYTÓW

Amerykanie poprzez swoje giełdowe fundusze emerytalne i spółki lokacyjne (investment trusts; to invest po polsku to „lokować”), którym powierzają swoje pieniądze, są największym, jak wiemy, choć zbiorowym kapitalistą Stanów Zjednoczonych, bo to zbiorowy właściciel większości udziałów w biznesie Ameryki.

Wielki przemysł, jak wskazywał nie bez humoru Peter Drucker, uspołeczniono w USA bez nacjonalizacji.

Jednakże dziś, po dość długotrwałym załamaniu kursów giełdowych, fundusze emerytalne są zadłużone wobec swych wkładców na kilkaset miliardów dolarów i będą potrzebowały pomocy państwa, bo ubezpieczenie tych wkładów już niedoborowi nie zaradzi. A rząd federalny nie ma środków na taką pomoc. Chyba że Kongres zgodzi się na podwyżkę podatków. Co możliwe, ale i wątpliwe.

JAK TRACIĆ CUDZE PIENIĄDZE

Gospodarka „realnego socjalizmu” żadnych wartości nie pomnażała, przejadała i to, czego nie miała (kredyty zagraniczne). Co nawet ukradła, to zmarnowała.

Obecnie grozi nam, wcześniej czy później, wycieńczenie funduszy emerytalnych, a już dziś ich brakuje – po tym jak giełdowe fundusze emerytalne w dużej części roztrwoniły, co dostały.

Nikt poza fachowcami nie zdaje sobie nawet sprawy, że nasz system emerytalny (o ile go można tak nazwać) jest ekonomicznie chory – ZUS, który gromadzi nasze oszczędności emerytalne, nie pomnaża ich, a na domiar w Polsce giełdowe fundusze emerytalne jeszcze je tracą (prawda, że w przesileniach giełdowych tracą i zachodnie).

CHCIELI DOBRZE, ALE ZA SZYBKO

U nas jako prywatyzację przemysłu państwowego wymyślono sprzedaż świadectw udziałowych, których wartość obywatele powierzali następnie giełdowym tzw. „funduszom inwestycyjnym” (pomysłodawcy nawet nie wiedzieli, że po polsku nazywały się przed wojną „lokacyjnymi”). Część środków emerytalnych ZUS przekształcono w zasoby giełdowe fundusze emerytalne, którym ZUS przekazuje dalsze pobierane składki. Nazywa się je Otwartymi Funduszami Emerytalnymi, choć są klasycznymi funduszami „zamkniętymi”, poza kontrolą wkładców. Co gorsza, już dziś w niektórych takich funduszach na koncie danego wkładcy jest mniej niż na to konto w sumie ZUS przekazał.

152

Mimowolni, bo przymusowi inwestorzy funduszów emerytalnych nie mogli zadbać o swoje środki...

CHILE W POLSCE

Nasze giełdowe fundusze emerytalne miały naśladować rozwiązanie chilijskie, wzorowane na funduszach, prowadzonych przez związki zawodowe w USA. Tam to są jednak mutual funds. Mutual znaczy „wzajemny”, innymi słowy, ci, co powierzają takiemu funduszowi „otwartemu” swoje pieniądze, zostają udziałowcami funduszu, jak w ubezpieczeniach wzajemnych. „Funduszami otwartymi” na giełdach zarządza się pod kontrolą wkładców. Nikt z naszych kandydatów do emerytury o tym nie wie. I nie odróżnia funduszy emerytalnych „otwartych” od closed-end funds, „zamkniętych”, czyli takich, z których można co najwyżej wycofać swe środki, ale w których nie zostaje się partnerem i współwłaścicielem spółki.

KTO TO KONTROLUJE

Menedżerom giełdowego funduszu lub firmie go prowadzącej płaci się zwyczajowo na Zachodzie 0,5 do 1 procenta od rocznych obrotów. To im wystarcza z naddatkiem. U nas grubo więcej. W USA od przyjmowanych składek nie potrącają oni żadnych prowizji, które - jak u nas – wydali kosztem ubezpieczonych na rozrzutną reklamę swych usług.

Fundusze emerytalne mogą zbankrutować, jak każda spółka lokacyjna, grająca na giełdzie. Zbankrutować zresztą mogą i sami płatnicy składek, czyli - pracodawcy. Dlatego w USA w roku 1974 federalna regulacja, Employee Retirement Income Security Act, ubezpieczyła oszczędności emerytalne, jednakże tylko te z oszczędności „kontraktowych”, określiła, jak zarządzać funduszami emerytalnymi. Instytucja ubezpieczenia tych wkładów odpowiadała tej, która od lat trzydziestych chroni amerykańskie wkłady bankowe.

Przeciętny Polak nie wie niczego o sytuacji amerykańskich funduszy emerytalnych.

LEPIEJ, BY NIE ROBILI NIC

Giełdy świata znały i znają artystów gry tak zręcznych, zmieniających kolejne lokaty z takim wyczuciem i zmysłem przewidywania, że powierzone im środki rosły dosłownie z tygodnia na tydzień. Potrafili, jak to się mówi w języku giełdowym, „pokonać rynek”.

W naszych czasach paru laureatów nagrody Nobla doszło matematycznie do tego, co przed laty wiedział o zarządzaniu wkładami Gerald Loeb, autor znanych mi szkiców z pierwszej ćwierci XX wieku, pt. „Walka o przetrwanie lokaty”: „Najbezpieczniej jest włożyć wszystkie swoje jajka do jednego koszyka i pilnować, by nie wypadły”.

Trzeba więc możliwie szeroko rozłożyć ryzyko lokat na możliwie reprezentatywny przekrój rynku (giełdowego) - i niczego nie zmieniać. Nie próbując „pokonać rynku”.

153

Innymi słowy, kosztowni menedżerowie funduszy emerytalnych najlepiej robią, nie robiąc nic. Jeśli warto im dużo płacić, to chyba tylko po to, by nie byli zbyt ambitni.

KRYZYS SYSTEMÓW EMERYTALNYCH W USA

W Stanach Zjednoczonych od czasu Wielkiego Kryzysu, kiedy w walce z nim prezydent Franklin Delano Roosevelt proklamował New Deal, Nowy Ład, działają różne systemy emerytalne, gwarantowane przez rząd lub rządy stanowe. Przed kilku laty przeżywały kryzys „plany”, które sobie pod naciskiem New Dealu nałożyły korporacje, wielkie i małe. Obroty w gospodarce amerykańskiej spadły, spadły zyski, i w efekcie dla jednej piątej pracujących Amerykanów, dla 34 milionów, zabrakło, ni mniej ni więcej, 450 miliardów dolarów.

Na pół państwowy ubezpieczyciel tych systemów, Korporacja Gwarancji Emerytalnych (Pension Benefit Guaranty Corporation) miał deficyt 23 mld dolarów, głównie z braku wpłat od zbankrutowanych hut i linii lotniczych.

Gorzej, nawet system emerytalny pracowników państwowych i stanowych, bez emerytur pracowników władz lokalnych, miał w roku 2003 niedobór 366 mld dolarów (jak ustaliła firma konsultacyjna Wilshire Associates, która do późniejszych danych już nie dotarła).

KAMPANIA BUSHA JUNIORA

W USA działa też od lat 30. system „Social Service”, przewidujący - „bezpieczeństwo socjalne”, uniwersalny system emerytalny, obejmujący wszystkich obywateli. Ten fundusz państwowy pobiera obowiązkowe składki od wszelkich zarobków Amerykanów. Jako oszczędności są one teoretycznie w pełni bezpieczne, ale oprocentowanie ich jest niższe od bankowego. System prawie nic nie zarabia i wedle części statystyków w roku 2042, wedle innych - dziesięć, dwadzieścia lat później, skończą mu się pieniądze.

Doradcy prezydenta Busha juniora zaproponowali, żeby część tych składek ulokować w giełdowych funduszach emerytalnych. Po zwycięskich wyborach George Walker Bush w roku 2005 gorąco się w ten plan zaangażował. Wall Street, czyli giełda nowojorska, była „za”, bo dopłynęłyby na giełdę setki miliardów dolarów; jednakże AARP, American Association of Retired Persons, Amerykańskie Stowarzyszenie Emerytów, ponad 30 mln członków, opowiedziała się przeciw takiemu ryzyku.

Przeciw opowiedziały się też amerykańskie związki zawodowe, które prowadzą swoje własne, wspomniane wyżej pracownicze fundusze emerytalne, powierzane fachowym giełdziarzom, warte ok. 400 mld dolarów, jak wiemy - ubezpieczane.

PRZEJŚĆ DO SYSTEMU OSZCZĘDNOŚCIOWEGO

W Polsce wypada najpierw uporządkować to, co się dziś nazywa systemem emerytalnym. Nie oszukując nikogo przymusowym transferem odkładanych środków

154

emerytalnych do funduszy giełdowych. Każdy przytomny człowiek, znający choć trochę dawne i obecne doświadczenia giełdowe amerykańskich funduszy emerytalnych, wie doskonale, ile są one winne wkładcom i dlaczego USA rozwinęły różne inne formy lokowania środków emerytalnych.

Dlatego naszemu systemowi emerytalnemu wypada raz wreszcie nadać przyzwoity, przejrzysty i zrozumiały dla wszystkich ustrój. Obrócić go w system oszczędnościowy, który co najwyżej ryzykuje swymi lokatami (a i to ubezpieczając je od ryzyka). Z pieniędzmi przywiązanymi do osoby wkładcy. Właściciel odkładanych obowiązkowo pieniędzy, odprowadzanych na dane konto przez pracodawcę, będzie mógł o ich lokacie decydować. Nie będzie mógł tylko – wydać ich na co innego. I będzie zawsze wiedział, ile się uzbierało.

Ustanówmy jako zasadę: środki z oszczędności emerytalnych, jeśli publicznie gromadzone, nie mogą być zamrażane bez oprocentowania, ten pieniądz ma rodzić pieniądz – na korzyść przyszłego emeryta.

EMERYTURY - INACZEJ

Wypadałoby jednak udostępnić przyszłym emerytom całą możliwą różnorodność form i pól inwestowania. Anglia poza emeryturami państwowymi stosuje company pensions. To emerytury, na które gromadzi się środki w przedsiębiorstwach. Środki przez nie na ten cel desygnowane użytkuje firma jako kapitał zasilający, oprocentowany nie gorzej niż wkłady bankowe. Są i personal pensions, czyli środki, inwestowane przez samego zainteresowanego, w banku lub w innej instytucji finansowej - na korzystnie oprocentowanej, długoterminowej lokacie emerytalnej, do spożytkowania przed emeryturą tylko w szczególnych warunkach.

Kilkadziesiąt milionów Amerykanów powierza dziś swoje środki jako „oszczędności płynne” pracowniczym funduszom emerytalnych i spółkom lokacyjnym. Ale też kilkadziesiąt milionów Amerykanów, jedna czwarta obywateli USA, trzyma swe oszczędności w uniach kredytowych, które zarabiają na rozsądnie oprocentowanych kredytach dla swoich członków. Te oszczędności nie podlegają giełdowym wahaniom kursów. I można wpłacać swe środki na Individual Retirement Account, indywidualny rachunek emerytalny, w uniach kredytowych. Z wpłacanych na to konto sum 2000 dol. rocznie są wolne od podatku.

Unia kredytowa obraca tymi pieniędzmi i zarabiając na swoich kredytach, wzbogaca odpowiednim procentem środki na rachunkach emerytalnych. IRA stał się bardzo popularnym sposobem samodzielnego finansowania emerytur… Gdybyśmy odbudowali instytucje drobnego kredytu, gromadzące drobne oszczędności - komunalne kasy oszczędności lub uczciwe spółdzielnie kredytowe, mogłyby też one prowadzić indywidualne rachunki emerytalne.

ROZMAITOŚĆ TRADYCJI

Jan Zieleniewski, późniejszy wielki prakseolog, wtedy – młody naukowiec z tytułem doktora, badał przed drugą wojną światową doświadczenia ubezpieczeń emerytalnych

155

na Górnym Śląsku. Otóż poza obowiązkowym ubezpieczeniem emerytalnym działały tam i dobrowolne kasy emerytalne - w najróżniejszych formach prawnych, od towarzystw i stowarzyszeń po fundusze wyodrębnione w księgowości firmy. Prawie wszystkie korzystały ze znacznych dobrowolnych świadczeń pracodawców, udzielali im też oni bezpłatnie pomocy w zarządzaniu kasą.

Tak więc współczesne rozwiązania anglosaskie nie są niczym nowym, a wszystko i tak wzięło początek z owych XVIII-wiecznych związków robotników Anglii, pierwotnie nielegalnych jak swoiste loże masońskie.

My, w Polsce, możemy poszukać jeszcze starszych wzorów – w związkach górników Wieliczki, „Pierwszych Robotników Jego Królewskiej Mości”, z ich funduszem braterskim kopaczy, funduszem ubezpieczeń wzajemnych, zorganizowanym w latach dwudziestych XVI wieku. Możemy sobie dowolnie projektować dodatkowe instytucje naszego systemu.

JAK MNOśYĆ PIENIĄDZE

Jeśli system emerytalny będzie wiązał oszczędności z osobą przyszłego emeryta, każdy z góry będzie wiedział, że oszczędza określone środki na swoją względnie dostatnią starość, nie do ruszenia przed upływem wieku emerytalnego.

Pieniądze, wpłacane na fundusz emerytalny (dowolny, ale usankcjonowany co do swej pewności), powinny być wolne od podatku – także wpłacane na konta prowadzących gospodarstwa domowe pań domu. Tylko jako oszczędności „kontraktowe” w systemie emerytalnym lub za jego wiedzą - w upoważnionych bankach bądź instytucjach oszczędnościowych z bezpieczeństwem pupilarnym. Nie w funduszach giełdowych o wspomnianym wysokim stopniu ryzyka, bo światowe rynki finansowe raczej nie nabiorą stabilności. Niech każdy ma prawo swoje środki powierzyć jakiemuś funduszowi giełdowemu, ale tylko to, co ponad obowiązkowymi wpłatami, objętymi gwarancjami państwa.

System emerytalny, przekształcony w system oszczędnościowy, będzie nie tylko zbierał pieniądze, ale i je pomnażał. Pytaniem do dyskusji – znacznie bardziej kontrowersyjnym! – pozostanie pytanie o przyszłość: jak miałby inwestować gromadzone środki?

Czy powinien sam udzielać kredytów – jak wskazują na to doświadczenia amerykańskich „unii kredytowych”, operujących środkami z Indywidualnych Kont Emerytalnych?

Czy tylko lokować w solidnych bankach kredytowych, z wykluczeniem funduszy lokacyjnych (inwestycyjnych), narażonych na groźby załamań giełdowych?

śYCIE NA SWÓJ KOSZT

Obecni emeryci w Polsce biorą bardzo niewysokie emerytury, parokrotnie niższe od zachodnich, czy muszą żyć na koszt swoich pracujących współobywateli? Teoretycznie mogłyby ich jeszcze utrzymać środki, które sami wypracowali. Są to wartości za okres

156

1952–2009 łącznie - w skali stu kilkudziesięciu miliardów zł, dużo, jednakże za mało, by z nich utrzymać obecnych emerytów przez dziesięć lat. Nawet, jeśli z rzetelnego obrachunku wyszłoby to dwa razy tyle, też nie wystarczy.

Ale same nieruchomości, zagrabione przez PRL, to już są stałe przychody. Jednorazowa sprzedaż warszawskich to kilka mld zł. Środki, które zawłaszczano emerytom, szły na utrzymanie aparatu państwowo-partyjnego, ale też lokowano je i w przedsięwzięciach wysoce dochodowych jak – powiedzmy – KGHM czy też przynoszące dochód elektrownie. Można by część przychodów z nich – na tej samej zasadzie, co przed wojną - przekazywać systemowi emerytalnemu w trybie stałym jako zwrot zagarniętych udziałów. To będą prawie te same pieniądze, które budżet dziś musi do emerytur dołożyć. Zwrot raczej więc dla czystości porządku. Dla zasady na przyszłość. Dla uczciwej rozmowy z przyszłymi emerytami. Co może nawet ważniejsze.

Przychody Funduszu Emerytalno-Rentowego wg. Rocznika Statystycznego na rok 2008 wyniosły w 2007 r. 15,9 mld zł, w tym 14,7 mld zł dotacji z budżetu państwa, a wydatki 15,5 mld zł, w tym 13,4 mld zł na emerytury, renty, zasiłki i inne świadczenia. 1,8 mld zł poszło na ubezpieczenie zdrowotne rolników (dlaczego z tego Funduszu, nie wiem).

JAK UBEZPIECZENIA SPOŁECZNE WPŁYWAJĄ NA GOSPODARKĘ

Czy ubezpieczenia społeczne blokują rozwój gospodarczy? Niemcy przed 1914 rokiem miały najwyższe na świecie składki ubezpieczeniowe, a rozwijały się prężniej od krajów o niskich składkach lub w ogóle bez ubezpieczeń.

Chorują na dolegliwości ubezpieczeniowe te gospodarki, w których ubezpieczenia społeczne są częścią budżetu i nikt nie dba o rentowność ich środków, zaś obywatele zatrudnieni dzisiaj pracują w rezultacie na utrzymanie zatrudnionych wczoraj.

Jeśli nawet z upływem lat będzie w każdym dostatnim społeczeństwie coraz więcej ludzi w wieku emerytalnym, wcale to nie znaczy, że pracujący będą ich musieli utrzymywać. Każdy z ludzi starych odłoży wcześniej dosyć pieniędzy na swe utrzymanie - jeśli tylko będą przyzwoicie oprocentowane.

PROSPERITY NIE ZALEśY OD EMERYTÓW

Współcześnie ludzie naszej cywilizacji żyją coraz dłużej. Z punktu widzenia systemu ubezpieczeń wiek emerytalny jest formą bezczynności pracowniczej, która nie przynosi systemowi żadnych wpłat. Choć my, ludzie starsi, lub już tak starzy jak ja, powinniśmy zachowywać możliwie pełną czynność w fizycznym znaczeniu tego słowa. Ruszać się. Żeby nie zaśniedzieć.

Więcej: trzeba zabiegać, by ludzie w wieku emerytalnym jak najdłużej mogli pracować, żeby ich więc nie eliminowano sztucznie z rynku pracy. Nie oni wywołują bezrobocie młodszych pokoleń. Brak pracy, jak ukazywałem, wynika z innego braku -

157

braku pomysłów na dochodową działalność gospodarczą i nie tylko. A każdy zarabiający zwiększa swoimi dochodami popyt.

Koniunktura nie zależy od emerytów. Chyba że to oni mają pomysły.

śYCIE PO ODEJŚCIU Z PRACY

Dla ogromnej większości ludzi, nie tylko w Polsce, emerytura jako finał życia zawodowego to coś w rodzaju śmierci psychologicznej. Wielu moich przyjaciół odczuło to niemal jak wykluczenie ze społeczeństwa (dziennikarze akurat nie znają tego uczucia, bo mogą pozostać czynni aż do śmierci). Pożegnania przedemerytalne w zakładzie pracy odczuwają niby swoisty pogrzeb za życia, pochwał pożegnalnych słuchają niby nekrologów. Mało kto ma tyle poczucia humoru, żeby traktować to z przymrużeniem oka.

Jest na to sposób. Odchodzący na emeryturę, nawet palacze z kotłowni, to ludzie o najwyższych kwalifikacjach w swoim zawodzie i największych doświadczeniach. Warto zachować takich w swoim zasięgu, żeby ich kwalifikacje i doświadczenia w miarę potrzeby wykorzystać. Nie tylko do interesujących opowiadań dla początkujących. Na pewno choćby do szkolenia następców.

NIE NUDZIĆ SIĘ, CZYLI INNA STAROŚĆ

Nasza spółdzielnia mieszkaniowa prowadzi klub AS, klub Aktywnej Starości. Schodzi się doń sto kilkadziesiąt starszych osób z okolicy, pań i panów, nie tylko mieszkańców domów spółdzielni Torwar. Rzecz najważniejsza - nie nudzą się oni ze sobą.

Dyskutują sami lub z zaproszonymi gośćmi. Mogą skorzystać z pomocy lekarza, z badań, ze specjalnej gimnastyki, z zabiegów rehabilitacyjnych (za nieduże pieniądze od władz dzielnicowych, którym za to chwała). Sami członkowie klubu organizują wycieczki do różnych ciekawych miejsc w kraju, opisują je w swej księdze ze zdjęciami. Aranżują wystawy, także własne, zarówno malarzy, jak fotografików. Spółdzielnia dała im skromne pomieszczenie i zatrudnia jednego młodego człowieka, który służy klubowi pomocą.

Co najistotniejsze: znają się i w razie potrzeby pomagają sobie wzajem lub starają się o czyjąś pomoc. Młodsi członkowie klubu niekiedy sami pielęgnują chorych przyjaciół z klubu, gotują i pomagają zawodowym pielęgniarkom. Nikt w razie czego nie odchodzi z tego świata bez niczyjej wiedzy, porzucony, samotny. Słowem, nawet finał życia może być inny.

158

16. ODROBINA BRAKU SERCA JAKO RECEPTA NA MŁODZIEŻ

PROBLEM BEZ ZAWODOWCÓW

Problemem powszechnym w Polsce (jak i w innych krajach) nie jest młodzież z tzw. trudnych rodzin, którą u nas, na warszawskim Powiślu, zajmują się psychologowie i pedagodzy z Powiślańskiej Fundacji Społecznej. Ten społeczny margines to i margines statystyczny - choć straty, których potrafi przyczynić, nigdy nie bywają marginalne.

Tym marginesem zajmują się na ogół zawodowcy. Problem, od którego zawodowcem być musi każdy z nas, choć nikt nas do tego nie przygotowywał, to młodzież normalna – przygniatająca większość, która nie ma z czym walczyć i dlatego nie ma co ze sobą zrobić (młodość zawsze była i jest buntem).

DAĆ IM ZAJĄĆ SIĘ SAMYMI SOBĄ

Jeśli chcecie się uwolnić od - chociażby części! - problemów z młodzieżą i dziećmi Waszego osiedla, dzielnicy czy miasteczka, zaproponujcie swym córkom i synom utworzenie ich własnej republiki.

Nic nowego: dwieście kilkadziesiąt lat temu Jean-Jacques Rousseau w swoich „Uwagach dla Polski” opisywał taką republikę synów patrycjuszy szwajcarskich, którzy w ten sposób przygotowywali się do ról dorosłych obywateli Konfederacji Szwajcarskiej.

Ich republika funkcjonowała poza szkołą: nikt nie wyobrażał sobie, że samymi lekcjami da się kogoś zaprawić do praktycznej działalności. A i później, w życiu dorosłym, nie ma, jak wiadomo, nauczycieli, którzy w każdej chwili mogą o czymś zadecydować w imieniu ucznia lub podpowiedzieć, jak winien się on zachować.

LEKCJE KŁÓTNI

Że się te Wasze piekielniki pokłócą, albo i pobiją?

Kłótnia jest czymś normalnym; rzecz w tym, jak się kończy. Kiedy będą mieli coś razem do zrobienia, odkryją, że kłótnią do niczego się nie dochodzi. My, dorośli, też to czasem odkrywamy.

159

NAJLEPSZA FILOZOFIA PEDAGOGICZNA

Streszcza ją stary, a znakomity dowcip dawnych Żydów polskich. Późna noc, Rozencwajg nie może zasnąć, bo nie ma tysiąca rubli, które powinien oddać rano sąsiadowi z przeciwka. Żona otwiera okno i krzyczy: Zylbersztajn, ty śpisz?

Zylbersztajn odzywa się po jakimś czasie: Ny, dlaczego nie miałbym spać?

Żona Rozencwajga: Czy mój mąż miał ci oddać rano tysiąc rubli?

Zylbersztajn, całkiem już rozbudzony: Co ty mnie o to pytasz? Czy ja mógłbym spać, gdyby on ich nie miał mi oddać?

Na co Rozencwajgowa: No to on ci ich nie odda...

Zamyka okno i mówi do męża: Widzisz? Teraz ty śpij, a on nie będzie spał.

Ta filozofia sprawdza się idealnie. Dajcie swoim dzieciom pomartwić się samym o siebie. Za tę odrobinę braku serca będą Wam później dozgonnie wdzięczne.

POSŁUCHAJCIE, TOKSYCZNI RODZICE

Sporo naszych nastolatków szuka sposobu na kłopoty ze sobą u psychoterapeutów. Normalni rodzice nie mają na to pieniędzy; tak więc z reguły wizytują gabinety psychoterapeutów królewicze i królewny, co to wysysają pieniądze z domu i nie raczą nawet pomóc w zmywaniu naczyń po obiedzie.

Bywają psychoterapeuci, którzy uczą, jak radzić sobie z sobą samym i jak budować przyjaźń we własnym domu. Ale są i tacy, którzy godzinami wygrzebują we wspomnieniach swych klientów z dzieciństwa najrozmaitsze winy głupich i toksycznych rodziców, uczą konfliktu nawet z rodzicami najbardziej kochanymi, uczą wykrywać ich słabości - co i tak każde dziecko w wieku dojrzewania samo doskonale potrafi.

Jeżeli już macie pieniądze na kłopoty z takimi psychoterapeutami, pamiętajcie, że to oni sami na ogół mieli trudności z własnymi dziećmi albo też dzieci nie mają. Dlatego próbują przejmować cudze. To jak płatna miłość. Nie zastąpi prawdziwej. Uświadomcie swoim królewiętom, że wy musieliście radzić sobie ze sobą i światem sami, a z nich też nikt tego trudu nie zdejmie.

PO CO

Możemy naturalnie do końca życia decydować za nie, za nie pracować i ponosić odpowiedzialność (sami rodzimy, sami marnujemy). Ale możemy też stworzyć warunki po temu, by nasi potomkowie uczyli się wspólnie decydować, współpracować i ponosić odpowiedzialność w sprawach, które ich dotyczą, a od ich postępowania zależą.

Dla pełnej precyzji ustalmy, co się w języku polskim rozumie przez te pojęcia.

160

WSPÓLNIE DECYDOWAĆ

To nie znaczy, że ktoś informuje wszystkich, na co mają się zgodzić, albo na co już się zgodzili. Ten rodzaj perwersyjnego humoru znamionuje pewne kręgi dorosłych, ale dla dzieci i młodzieży to humor, obawiam się, zbyt trudny. Dlatego przyjmijmy, że chodzi naprawdę o wspólne określanie ważnych problemów, naprawdę wspólne poszukiwanie rozwiązań i naprawdę wspólne planowanie, co zrobić.

Kiedy powiecie swemu potomstwu - „naprawdę wspólne”, zorientuje się ono, że to nie jeden z kawałów, które się tak często nas, dorosłych, trzymają...

WSPÓŁPRACOWAĆ

To znaczy wspólnie rozdzielać zadania, kojarzyć siły dla ich wykonania i sprawdzać, co z tego wychodzi. Nasze potomstwo doskonale wie, że w świecie dorosłych nader często jedni rozdzielają zadania, drudzy dokładają sił dla ich wykonania, wspólnie zaś unika się kontroli, co z tego wynikło.

UCZYĆ SIĘ PONOSZENIA ODPOWIEDZIALNOŚCI

Cóż, to po prostu wyrobić w sobie, w każdym z osobna, poczucie wstydu za niedotrzymanie danego publicznie słowa. Rozumiemy się, proszę demokracji?

NIC DO STRACENIA POZA SWOBODĄ

Moi przyjaciele z Powiślańskiej Fundacji Społecznej unikają rozgłosu. Z trudem zgodzili się na szerszą rozmowę z naszą gazetą lokalną. Ale też im zależy przede wszystkim na kontakcie ze swymi podopiecznymi, na ich zaufaniu, które zburzyłoby jedno źle zrozumiane słowo.

Przez te dziesięć lat trzykrotnie spadła przestępczość nieletnich na Powiślu. Marek Liciński powiedział w wywiadzie o pozyskiwaniu przyjaźni swych młodych przyjaciół:

„Niczego nie można im narzucić, także autorytetu. Te dzieciaki nie mają nic do stracenia poza swobodą. I tego nie można im odebrać. Zabiegamy o to, żeby one przy nas i bez nas zachowywały się tak samo - bo rzecz w tym, żeby w naszej obecności nie udawały kogoś innego niż są. Wtedy jest możliwy autentyczny kontakt i prawdziwa szansa oddziaływania. Jeżeli jednocześnie dasz im oparcie, pomoc i sprawdzasz się w trudnych sytuacjach, twoje przewidywania się sprawdzą, a rady nie zawiodą i do tego dzieciaki czują, że je rozumiesz - wtedy masz autorytet. One do wszystkiego muszą dojść same i same podejmują decyzje. Trwa to wolno, ale to, co same ustalą, to respektują...”

To sprawdza się i w przyjaźni z własnymi dziećmi.

161

Na marginesie: Powiślańska Fundacja Społeczna prowadzi szkolenia dla podobnych sobie fachowców z całego kraju, oto jej telefon: 625-77-82.

DOROŚLI JAKO WŁADCY KONSTYTUCYJNI (SYMPATYCZNI)

Jeżeli już pozwolicie Waszej młodzieży i dzieciom Waszego osiedla, dzielnicy czy miasteczka, założyć ich republikę, postarajcie się ją traktować, jak król dobrej woli, który ustanawia monarchię konstytucyjną. Opracujcie razem z najstarszymi Waszymi pociechami konstytucję republiki. Potem tylko czuwajcie, by jej nie naruszano.

Obywatele tej młodej rzeczpospolitej muszą wiedzieć, że jeśli złamią choć jedno z udzielonych praw, mogą stracić wszystkie (musicie, uprzedzam, pozostać matkami i ojcami tych Waszych królewien i królewiczów; inaczej będą się wprawdzie rządzić sami, ale na Wasz rachunek).

SZANOWAĆ TO, CO SIĘ POSTANOWIŁO

Historia ukazała, że władcom zawsze najtrudniej przychodzi szanować prawa, które sami nadali. Ale zdobądźcie się na to. Przez pamięć blamaży wszystkich królów, których poddani mieli potem w pięcie. Pozwoliliście przecie swoim pociechom założyć republikę, nie zaś państwo pozorów, za którymi kryje się bezlitosny despotyzm rodziców, niedysponujących dziś i tak żadną realną władzą.

Jedno bezzasadne zawieszenie ich wspólnej decyzji czy zabranie środków, które sami wypracowali, lub pomieszczeń, które odnowili, sprawi mnóstwo kłopotów i w każdym domu, i w skali osiedla (dzielnicy czy miasteczka). Pozazdrościcie Ludwikowi XVI, który uwolnił się od kłopotów, kładąc szyję pod gilotynę.

JEŚLI MOśNA, NIE RÓBCIE NIC

Zanim pomożecie swoim córkom i synom stworzyć ich republikę, spróbujcie jasno uświadomić sobie, po co. I złóżcie sobie uroczyste przyrzeczenie, że nie zrobicie niczego ponad to, czego nie można nie zrobić. Inaczej ta rzeczpospolita zwali się całym bagażem problemów na Wasze barki. A podobno macie ich i tak za dużo.

Najlepszy środek antykoncepcyjny: ilekroć będzie Was kusiło, by coś zrobić w sprawach Waszej młodej rzeczpospolitej, zadajcie sobie pytanie - czy przetrwa ona, jeśli nie zrobimy tego, co nam właśnie przyszło do głowy? Jeśli przetrwa, nie róbcie nic. Kiedy poradzą sobie sami, nauczą się więcej, niż Wy nauczycie się za nich.

162

śADNYCH WYJĄTKÓW

Jeśli któryś z obywateli tej republiki naruszy kodeks karny, republika nie może zwolnić go od odpowiedzialności. Byłoby za to sensowne, gdyby republika - z samorządem uczniów - powołała swoją służbę porządkową, która w krótkich dyżurach będzie obecna przed lekcjami, w czasie przerw i po lekcjach w szatniach, w sąsiedztwie ubikacji i innych miejscach zagrożeń. Tak samo w okolicach zagrożeń poza szkołą.

Nie wymyślę tu wszystkich potrzeb. Oni sami będą wiedzieli lepiej. W razie czego poproszą o pomoc policję.

SCYLLA I CHARYBDA SAMORZĄDÓW MŁODZIEśOWYCH

Niektórzy z nas tak bardzo kochają rządzić, że każda okazja jest dla nich dobra. Gotowi po sześćdziesiątce biegać w krótkich spodenkach i bawić się w podchody, byle móc komuś wydawać rozkazy i czuć na sobie wierne spojrzenia swojej drużyny. To ogrodnicy, którzy próbują rosnąć zamiast swoich roślinek.

Dla innych zabawy dziecięce są tworzywem dla sprawozdawczości. Jak mleczność krów czy spożycie pasty do zębów (byt obiektywny rodzi się poprzez sprawozdawczość; dopóki czegoś nie ma w sprawozdaniu, nie istnieje). Wedle tej doktryny życie świata młodzieży i dzieci regulować winny planowane przez dorosłych akcje, imprezy i kampanie, tak, by dało się je sumować odpowiednimi wskaźnikami - zebrano sto kilo makulatury, przeprowadzono przez jezdnie cztery staruszki, w tym jedną, która nie chciała, pobito mniej osób, niż w zeszłym tygodniu. Itp.

Jeśli należycie do którejś z tych kategorii, rychło okaże się, że powołaliście do życia jeszcze jeden organizacyjny gniot, który nikogo nie obchodzi, za to wszystkich drażni.

POMOC

Najlepsza pomoc dla Waszych pociech - Wasza dobra rada.

Najlepsza rada: opowiedzcie, jak podobny problem rozwiązywali inni. Podsuńcie lekturę, z której sami wyciągną wnioski. Może skorzystają, bo jeszcze nie nauczyli się, że „to się u nas nie przyjmie”.

Może zdarzyć się, że przyjdzie Wam stanąć ze swymi córkami i synami do jakiegoś wspólnego przedsięwzięcia. Ale - „naprawdę wspólnego”. Nie, że Wy decydujecie, a oni robią. Tym bardziej nie, jeśli to Wy coś mielibyście robić za ich.

PATRON

Przydałoby się kształcenie patronów dla takich republik młodzieży i dzieci, czyli - wychowawców, których mogłyby zatrudnić samorządy dorosłych.

163

To nie to samo, co amerykański „pedagog ulicy”: pedagog ulicy jak Powiślańska Fundacja Społeczna w pewnym sensie zastępuje rodziców, których nie ma lub którzy jeszcze bardziej szkodzą przez to, że są. Patron republiki to mądry, współpracujący z rodzicami doradca wszystkich dzieci.

CZY MOśNA SOBIE TAKICH WYOBRAZIĆ

Wychowałem się w takiej republice. W owym Domu Młodzieży w Krzeszowicach lat 1946-1953 byliśmy przekonani, że wychowujemy się sami. Dopiero po latach wyszło, że nieco starsi od nas opiekunowie teatru lalek, pracowni szewskiej, fotograficznej itp., byli etatowymi... wychowawcami.

Zadania patrona? Patrz - „Pomoc”. I on też najlepiej zrobi, jeśli, póki może, nie będzie robił nic. Nie ma on niczego robić za tę rzeczpospolitą. Ma za to pilnować jej przed Wami, o Łaskawcy.

PRZESTROGA

Niech konstytucja, którą nadacie, nie kopiuje systemu władz w państwie dorosłych. Państwo dorosłych nie może opierać się na demokracji bezpośredniej, jest za duże. Republika osiedlowa czy miasteczkowa jest dostatecznie mała, by o ważnych jej sprawach mogli decydować wszyscy, którzy przyjdą. Jak zgromadzenie ludowe starożytnych Aten. A działać w każdej dziedzinie będą mogli ci, którzy chcą, z tymi, których upoważnią do podejmowania decyzji.

Zawsze jest tyle do zrobienia, że każdy znajdzie sobie do roboty coś, co go interesuje - jak w gminie amerykańskiej za czasów Tocqueville’a.

RZĄDZIĆ TO ORGANIZOWAĆ

Młodzież, raz wybrawszy swe władze, z reguły zostawia im całą działalność. Wszystkie władze organizacji młodzieżowych, które znam, pomstują na nieaktywnych członków. Więc może niech najwyższą władzą tej republiki będzie zgromadzenie obywateli, byle pilnowali się swoich uchwał.

Niech sobie wybierają organizatorów różnych dziedzin działalności. Z dowolnymi tytułami. Chodzi o to, by wybraniec sam zgromadził grupę kolegów, którzy zechcą z nim współdziałać, by sam lub z nimi przedstawił innym, co chcieliby zrobić i jakiej współpracy oczekuje od pozostałych. Kiedy zgromadzenie to zaakceptuje, powstaje dwustronna umowa - dzięki czemu obywatele tej republiki nauczą się nie tylko planować i działać, ale też dotrzymywać zobowiązań. Przyda się im to już dorosłym – kiedy jako władza, robiąc z gęby cholewę, będą się dziwić, że wyborcy się śmieją.

164

CUDZE DOŚWIADCZENIE NIE UCZY

Młodzi ludzie nużą się szybko. I jeszcze szybciej niż dorośli zapominają o swych obietnicach. Dlatego dobrze będzie, jeśli konstytucja tej republiki ustali, że wybiera się dla każdego programu osobną grupę oceniających co jakiś czas, jak też to idzie.

Jeśli uchwalą sobie za dużo zobowiązań wobec różnych swoich programów, niech to sami odkryją. Nasze doświadczenie niczego ich nie nauczy. Nas nie nauczyło. Sami wszystko do roboty zostawiamy tym, których wybraliśmy.

ŚRODKI

Powierzcie Waszej młodzieży jakieś dobra i środki (boiska, lokaliki klubowe). Niech o nie dbają, niech za nie odpowiadają, niech o nich decydują.

Granicę odpowiedzialności zakreśla pojęcie „powiernictwa”: powierzone dobro nie może doznać uszczerbku, powierzonych środków trzeba użyć na to, na co ich udzielono. Dobrze, by czuwał nad tym dyskretnie patron tej młodej rzeczpospolitej. On też powinien - już mniej dyskretnie - czuwać nad przestrzeganiem jej konstytucji. Nie wtrącając się, ale w razie konieczności interweniując „z całą surowością prawa”.

O tym, co stworzą sami czy też sami zarobią, sami powinni decydować. Jeśli to zmarnują, też się czegoś nauczą.

POWOŁANIE DOROSŁYCH

Pomyślmy, jak skupić na dostępnych boiskach, pływalniach, kortach, przystaniach wodnych i w halach sportowych tyle młodzieży, ile tylko można - turniejami, zawodami, wyścigami, meczami i wszelkimi innymi rozgrywkami, dając dzieciom i młodzieży rozmaite szanse gry i sportu w godzinach wolnych od zajęć szkolnych.

Dziś młodzież rozwija niekończące się turnieje dewastacji, z buntem przeciwko światu dorosłych, ze skrytym kolportażem marihuany lub innych, jeszcze niebezpieczniejszych narkotyków, i upija się tam, gdzie mogła by grać w piłkę.

HARCERSTWO

Na wszelki wypadek: młoda republika nie przekreśla harcerstwa. Ani żadnej innej organizacji młodzieżowej czy dziecięcej.

Harcerstwo - a pamiętam z moich lat chłopięcych prawdziwe harcerstwo - grupowało młodzież, która przyjmowała harcerskie obyczaje, wymagania i dyscyplinę. Przynależność do drużyny była zaszczytem, zdobywanie stopni i sprawności - punktem ambicji, a przestrzeganie prawa harcerskiego - punktem honoru.

W minionym reżimie z harcerstwa wymagającego zrobiło się harcerstwo wykazujące się (przed zwierzchnikami). Z wymagań zostało wymaganie etatów i nazwa.

165

Moim zdaniem, pieniądze potrzebne są harcerstwu na dodatki dla pedagogów, którzy się nim opiekują.

Harcerze mogą przywodzić republice. Nie muszą. Mogą.

SAMORZĄD SZKOLNY

Żadnej konkurencji. Współistnienie. Jak między demokracją lokalną a zakładami pracy dorosłych.

Zdarzają się autentyczne samorządy w szkołach, bo wszystko jest możliwe (niektórzy pedagodzy czytywali Juliana Radziewicza). Ale w moim odczuciu wyjście samorządu poza budynek szkolny to szansa - niektóre kwiaty uzdrawia przesadzenie z doniczek w ziemię.

Najlepsze szkoły, jakie znam, uczą zwykle - mimo woli! – pychy wobec reszty świata. Wychodzą z nich ludzie bardzo zdolni; tak zdolni, że niezdolni dostrzec cudzej biedy i zrobić czegokolwiek dla kogoś poza sobą.

A już całe dziedzictwo minionego reżimu - zbiórki, apele, nadęte przemówienia wygłaszane językiem protokołu przez „pieszczoszków naszej pani”, odśpiewywanie hymnów, marsze i defilady - ma się do samorządu jak cesarstwo Wilhelma II do demokracji. Gust wilhelmiński służył głównie wychowaniu równo tupiących oddziałów. Poddani Wilhelmów, kiedy już mogli, wytupali - cesarstwo; my, poddani minionego reżimu - podobnie.

REPUBLIKA NA BEDNARSKIEJ

I Społeczne Liceum Ogólnokształcące w Warszawie jest od 1990 roku - Rzeczpospolitą. Ma ona swoją konstytucję, sejm, rząd, sąd i walutę, zwaną „bednary” (od dawnego adresu na Bednarskiej), wymienialną na złotówki. Na tę Rzeczpospolitą składają się obecnie cztery stany: uczniowie, nauczyciele, rodzice i absolwenci.

To działa. Kiedy szkoła wynagradzała bednarami prace dla niej (nie ma w niej sprzątaczek), za bednary kupowano oceny z przedmiotu „prace użyteczne” - i bogatsze lenie kupowały bednary

od pracowitszych. Dopiero sami posłowie sejmu zdecydowali, że takie zaliczenia trzeba wykluczyć. Dyrekcja nie interweniowała - szanowała „ustawę”, która taką nieprawość umożliwiała.

Dyrekcja uszanowała też decyzję uczniowskiego sądu, kiedy sąd uwierzył uczniowi obwinionemu o przyniesienie alkoholu do szkoły i anulował decyzję dyrektorki o usunięciu chłopca ze szkoły.

Dzięki dyrektorce, Krystynie Starczewskiej, i nauczycielom można sobie wyobrazić, że to nie bajka o dobrej szkole. Taka szkoła jest możliwa.

166

PRZYSZŁOŚĆ WŁASNYMI RĘKAMI

Młodzi ludzie mogą sami przygotowywać swoją dorosłą przyszłość - i przyszłość dorosłych. Edukacyjna Fundacja Czterech H (Health - zdrowie, Head - głowa, Hands - ręce, Heart - serce), działała w 80 krajach, aktywizując młodzież i dzieci wsi i małych miasteczek.

Ileż możliwości! Konkursy na wyszukiwanie miejsc po dawnych małych spiętrzeniach wodnych i miejsc, gdzie można by wodę spiętrzyć, na wyszukiwanie miejsc po dawnych wiatrakach i miejsc o najwyższej wietrzności w okolicy, na stałe pomiary i codzienne rejestrowanie nasłonecznienia. Trzeba samemu do tego zdobyć trochę wiadomości, a przy okazji - dowiedzieć się, jak to się może przydać.

Podobnie z badaniem gleb, badaniem wody i badaniem żywności. Jeśli swoimi analizami młodzież sprawi kłopoty dorosłym, tym lepiej. I dla niej, i dla nich.

śEBY COŚ O WAS WIEDZIELI

Dziś nie wychowuje dzieci ani dom, ani szkoła. Wychowuje telewizja i środowisko rówieśnicze. Czasem tylko pomagają mądrzy psychologowie.

Wspomniana Fundacja Czterech H organizowała w Polsce konkursy dla dzieci i młodzieży na rejestrowanie wspomnień rodziców i odtwarzanie przeszłości swojej okolicy. Młody człowiek mimochodem dowiadywał się, jaką drogę przebyli rodzice i kraj do chwili, kiedy głównym problemem staje się wychowywanie rodziców. I dowie się, że rodzice dzisiejszych rodziców nie mogli im poświęcić ani ułamka tego czasu, którego wymaga się od tych dzisiejszych.

Rodzice dzisiejszych rodziców mogli być co najwyżej przyjaciółmi swoich dzieci. Na nic więcej nie mieli czasu. Na szczęście.

RODZICE WSZYSTKICH DZIECI, ŁĄCZCIE SIĘ

To nie pod wpływem „przymusu szkolnego” obywatele współczesnych państw cywilizowanych posyłają dzieci do szkoły. Sami na ogół chcą, żeby ich dzieci się kształciły. Nawet jeśli nie wiedzą, że nieustanny konkurs wykształcenia zadecyduje o wynikach wyścigu cywilizacyjnego.

Era „bezpłatnego”, przymusowego szkolnictwa minęła. Pełna reforma szkolnictwa odda prawdopodobnie w ręce rodziców bezpłatne bony oświatowe, którymi będą opłacać kształcenie swoich dzieci. Rodzice uczniów, łączcie się! Nie po to, by zastąpić nauczycieli; szkole nie trzeba kierowców z tylnego siedzenia. Ale kto inwestuje - powinien wiedzieć, co się dzieje z pieniędzmi (bonami), które inwestuje w szkołę uczącą jego potomstwo. Nie żaden wydział oświaty jakiejś administracji, choćby najbardziej samorządowej.

167

SZKOŁA NIE MUSI ZABIJAĆ

Baby-jędze w rolach nauczycielek (znałem taką) i męscy sekatorzy po całym świecie nadal doprowadzają nastolatków do samobójstw, a dyrektorzy-treserzy chwalą się wysoką średnią ocen (każdy mały samobójca poprawia taką statystykę). Albo na odwrót, rozwydrzone nastolatki prześladują i doprowadzają do załamań i samobójstw swoich nauczycieli.

Nie jest prawdą, że szkoła musi zabijać. Samobójstwa szkolne są hańbą systemu szkolnego. A znałem i znam szkoły szczęśliwe.

NA CO LICZYĆ

Jak słyszę, trzeba wymienić kadrę nauczycieli, wśród których niskie płace dokonały selekcji negatywnej. Ale mnie uczyli akurat nauczyciele źle opłacani. I nie najwyżej wykształceni.

Tyle że o naturach ogrodników, nie kaprali. Zależało im, żebyśmy to my rośli, nie oni. I - lubili nas.

Proszę mi uwierzyć - zmieniać trzeba nie tyle kadry, co filozofię dydaktyki. Wracając do ideałów Pestalozziego sprzed dwustu lat. I popularyzując różnorakie metody dydaktyczne – od tych z Bednarskiej po plan daltoński czy też gry symulacyjne Clarka Abta.

PESTALOZZI DZISIAJ

W praktyce życia uczeń może znajdować impulsy dla swych zainteresowań, w szkole może przeprowadzać doświadczenia; do dziś najłatwiej uczy się fizyki i chemii, powtarzając tok odkryć naukowych. Nauczyciel powinien odkrywać, jak dziecko się uczy (bo na ogół każde uczy się inaczej), i użytkować te odkrycia w organizowaniu pracy szkolnej. Tak chciał Pestalozzi.

Dziś w najmniejszej szkole dziecko może pracować z Internetem, stykać się z najwybitniejszymi specjalistami i oglądać cały świat, korzystać z nauczania programowanego (jeśli trafi na sensowny program), z gier dydaktycznych.

GWIAZDY RODZĄ SIĘ NA PROWINCJI

Nauczyciel nie musi być wykładowcą; raczej - przewodnikiem i opiekunem uczenia się. Pedagogiem. Świetni nauczyciele bardzo „średniego” wykształcenia dają nam wspaniałych uczniów. To przecie z prowincjonalnych szkół wychodzą zwycięzcy Olimpiad i chłopcy sterujący w Ameryce pojazdem na Marsie.

Jedyny warunek skutecznego uprawiania zawodu: lubić dzieci.

168

DA SIĘ

W owym I Liceum Społecznym każdy uczeń, od trzeciej klasy począwszy, może sam określić, ile z danego przedmiotu będzie szkoła od niego wymagać. Może wybrać ogólny zakres wiedzy, rozszerzony lub zawężony; jeśli wybiera zawężony program dla jakiegoś przedmiotu, musi dla innego wybrać rozszerzony (nie można tylko zawęzić polskiego).

W tym Liceum nie wyrywają do odpowiedzi, nie pytają przy tablicy, uprzedzają o sprawdzianach. Pytają po zajęciach, pojedynczo, tak długo, aż uczeń zdoła opanować materiał, jakiego opanowanie zadeklarował. Nie ma żadnej „średniej ocen z półrocza”. Stopień odpowiada poziomowi opanowania materiału.

Pomagają w tym - nowe podręczniki. Niektóre z nich - czytałem te angielskie! - uczą zupełnie inaczej, niż dawne piły, powtarzające uniwersytecki kurs nauki w wersji dla głuptasów. Wiem, co to znaczy: zaczynałem naukę biologii od budowy pierwotniaka, zwącego się „pantofelek”, choć jedyny pantofelek, jaki znałem, to był ów zgubiony przez Kopciuszka; nic mi się nie kojarzyło z orzęskami ani z żadnym pierwotniakiem (poza szkolnym łobuzem, którego tak nazywaliśmy).

BROŃCIE MAŁYCH SZKÓŁ

Najlepszą edukację odbierali w minionych wiekach uczniowie, których paru uczyło się pod opieką specjalnie najętego preceptora. Jeden nauczyciel, a dobry pedagog, może świetnie prowadzić małą szkołę powszechną dla kilkunastu nawet uczniów z różnych klas.

Nie wspominam już o tym, że budynek szkoły służyć może dziesiątkom innych zadań, włącznie z kształceniem „permanentnym” dorosłych, z uniwersytetem powszechnym, klubem dyskusyjnym, biblioteką z wypożyczalnią, itd. Cytowałem w tej sprawie mędrca zarządzania, Petera Druckera.

W KTÓRĄ STRONĘ NAPRZÓD

Od XVIII wieku mocnośmy się cofnęli. Nie tylko od republiki synów szwajcarskich patrycjuszy. 250 lat temu w Collegium Nobilium Stanisława Konarskiego uczono polskiego zupełnie inaczej. Uczono posługiwania się językiem w mowie i w piśmie. Uczniowie nie mówili - „pójdom”, ani „z nadziejom”, jak pewien wódz polityczny, nie pisali wypracowań na tematy w rodzaju „Przyroda w Panu Tadeuszu”. Najpierw uczyli się - opowiadać (co widzieli, co przeżyli, bądź przeczytali). A na koniec - bronić jakichś poglądów lub jakieś atakować. Przy okazji - uczyli się poglądów godnych człowieka i obywatela.

Historii literatury polskiej powinna uczyć historia kultury polskiej (z dziejami urzekającej muzyki polskiej włącznie). W swojej „Najkrótszej historii Wielkopolski” opowiedziałem, jak narodził się wiersz „O zachowaniu przy stole” pióra Słoty, burgrabiego u wojewody Tomka z Węgleszyna. Bez tego tła ów zabytek polszczyzny

169

staje się nudnym drewnem słownym jak tamte wyśmiane przez Gombrowicza w „Ferdydurke”.

NASZ WSPÓLNY INTERES

Wszyscy jesteśmy zainteresowani w tym, by wszystkie dzieci uczono, i to dobrze. Wszyscy będą kiedyś w podeszłym wieku, jeśli go dożyją. Także ci, co nie mają dzieci. Też będą chcieli żyć w kraju, w którym da się żyć. 250 lat temu nasz Stanisław Konarski w słynnej mowie „Jak od wczesnej młodości wychowywać uczciwego człowieka i dobrego obywatela” wykładał:

„Dobrze wiecie, że nie potrzeba nam chodzić do wieszczków ani do wróżów, aby przepowiedzieli, jaka będzie Rzeczpospolita. Bezpieczniej i pewniej jest przewidywać, że będzie taka, jakie będą dzieci wasze, które ujmą kiedyś jej sprawy w swoje ręce”.

I to się sprawdza. Nie tylko u nas.

Państwo powinno utrzymywać nie żadną administrację szkolną, lecz wysoko kwalifikowaną „policję oświatową”, sprawdzającą poziom pracy szkół. W imieniu społeczeństwa. W imieniu nas wszystkich.

170

17. MIESZKAĆ - NA KREDYT

KRYZYS MIESZKANIOWY

Pieniądze na mieszkania mają głównie najbogatsi; dlatego i popyt na mieszkania wywindował okresowo cenę metra kwadratowego w centrum Warszawy do 10 tys. zł (!). Ale oczekuje w Polsce na mieszkania kilka milionów dzisiejszych i przyszłych młodych rodzin. Żeby zaś mieć tyle mieszkań na tysiąc mieszkańców, co Europa zachodnia, potrzebujemy 4 do 6 mln mieszkań więcej niż mamy. Czyli że przez 12 lat powinniśmy budować po kilkaset tysięcy mieszkań rocznie.

BUDOWNICTWO MIESZKANIOWE NIESIE BOOM

Ma kto budować i jest z czego. W sumie to szansa na wielki, długoletni boom. Zarazem - na impuls koniunktury: taką rolę odegrało budownictwo mieszkaniowe, kiedy zachodnia Europa odbudowywała się po roku 1945. Boom Reagana w latach 80-tych zawdzięczał swą eksplozję budownictwu mieszkaniowemu. Innymi słowy, 7,5 proc. rocznego wzrostu gospodarczego, czyli podwojenie dochodu narodowego w dziesięć lat, byłoby w pełni realne.

Miałby też kto kredytować. Ale - uwaga! - tylko minimalna część chętnych mogłaby mieszkania - kupić. Jak zresztą na całym świecie.

ZAMIAST NIEPOTRZEBNYCH ZŁUDZEŃ

Miniony ustrój starał się wtłoczyć w nasze mózgi złudzenie, że przeciętny obywatel może odłożyć na zakup mieszkania. To było oszustwo. Chodziło o to, by w gospodarce niedoboru bez towarów do kupienia wyciągnąć ludziom z kieszeni możliwie dużo pieniędzy. Młodych ludzi zmuszano do czekania po dwadzieścia lat, choć powinni mieć miejsce dla nowourodzonych dzieci nie dopiero po czterdziestce, lecz już po dwudziestce. Nawet dziś może zarobić samodzielnie na własne mieszkanie tylko jeden z tysiąca młodych ludzi.

Na całym świecie mało kto buduje mieszkanie za własne pieniądze. Najbogatsi - wille. Ludzie średniozamożni - domki jednorodzinne. Z kredytów. Domy wielorodzinne buduje się wyłącznie z kredytów. I gotowe mieszkania - wynajmuje się.

Wynajem mieszkań gwarantuje ruchliwość społeczną. Ważną zwłaszcza w kraju szybkich i wielkich zmian, gdzie młodzi ludzie w ciągu dwudziestu lat swej kariery zawodowej mogą zmienić mieszkanie i kilka razy...

171

AMERYKAŃSKI POMYSŁ NA MIESZKANIA

Ameryka za prezydentury Ronalda Reagana, konserwatysty, uruchomiła specjalną instytucję długoterminowego kredytu hipotecznego z gwarancjami rządu. Młoda rodzina amerykańska może zaciągnąć taki kredyt, zabezpieczając go... samym uzyskanym mieszkaniem lub zbudowanym domem. Kto nie spłaca kredytu, oddaje to mieszkanie bądź dom.

Takich kredytów mógłby udzielać w naszych warunkach Skarb Państwa za pośrednictwem - Banku Gospodarstwa Krajowego. Chciała przeszczepić do nas doświadczenie amerykańskie dr Irena Herbst, wiceminister budownictwa w rządzie Hanny Suchockiej. Niestety, zwolennicy sami ten „Solidarnościowy” rząd obalili.

Towarzystwa Budownictwa Społecznego nie miały na celu kolejnych podarunków budżetu z kieszeni ogółu podatników. Miały budować z kredytów tanie mieszkania do wynajęcia, których spłata obciążyłaby hipotecznie przyszłych mieszkańców albo też budowniczego, spłacającego kredyt z czynszów.

GDZIE BUDOWAĆ. GŁÓWNA BARIERA ROZWOJU

Miniony ustrój zastawił rozwój budownictwa pewną barierą. Da się ją pokonać. Nie trzeba na to maszyn ani cementu.

Nie mamy planów przestrzennych, które by wskazywały gdzie budować, gdzie rozwijać nasze miasta. A musimy wiedzieć, gdzie poprowadzimy linie szybkiej kolei dojazdowej typu francuskiej RER, gdzie linie długodystansowe typu TGV, gdzie położymy autostrady, gdzie zaś drogi lokalne, planując szlaki dojazdowe dla nowych miast i osiedli.

Gdyby naraz trysnęła z nieba manna pieniędzy, nie wiedzielibyśmy, gdzie budować. W którą stronę rozgęszczać Górny Śląsk, ani czy Warszawa pójdzie ku północy na Modlin i Zakroczym, a potem wzdłuż Wisły, czy na południe w tereny sadownicze. To samo z innymi wielkimi miastami. I co z duopolami, czyli parami wielkich miast, łączących się już dzisiaj jak Warszawa i Łódź, czy Kraków z Górnym Śląskiem.

Regiony są potrzebne wyłącznie w planowaniu przestrzennym. I właśnie temu akurat nie służą.

UWOLNIĆ BUDOWNICTWO

Dziś budownictwo paraliżuje korupcja w świecie monopoli administracyjno-państwowych. Za wszystko można brać - przed rozpoczęciem budowy: za lokalizację, za pozwolenie na budowę, za akceptację architektoniczno-budowlaną, za rozmaite parafy – od wodno-kanalizacyjnej, gazowej, elektrycznej po przeciwpożarową. Przedsiębiorstwa usług komunalnych, które powinny świadczyć na zamówienie dostawy prądu, gazu, ciepła czy wody, świadczą swoje łaski, a mogą i nie darmo... Na domiar potem zawłaszczają darmo to, co zbudował inwestor - jak energetyka stacje

172

„trafo”. Tak telekomunikacja zagarniała to, co sfinansowały lokalne wiejskie komitety telefonizacyjne.

Rzecz nie w tym, że biorą. Rzecz w tym, że za to wszystko można brać...

Dla zbudowania czegokolwiek trzeba także w Niemczech setek papierków i długiego zachodu. Ale Niemcy mogą bronić się przed nowym budownictwem - mają dość mieszkań dla wszystkich. My nie.

CO POWINNO WYSTARCZYĆ

Dla początku - lokalizacja i zatwierdzenie projektu; drugiej wstępnej parafy dla projektu trzeba w rzeczywistości tylko od - pożarników. Potem niechby czuwał nadzór budowlany, czyli fachowa „policja” budowlana, kontrolująca kwalifikacje wykonawców i jakość wykonania.

KILKASET TYSIĘCY TANICH MIESZKAŃ, CZYLI DOMY NA DOMACH

W naszym kraju można szybko - i bardzo tanio! - zbudować paręset tysięcy (!) mieszkań, nadbudowując istniejące budynki. Tanio, skoro odpada koszt gruntu i zbrojenia terenu.

Niestety, dzisiaj, prócz „uzgodnień”, nadbudowa u nas wymaga w praktyce - zgody współmieszkańców. Zdawałoby się, że łatwo powinno być o nią, skoro każdy mniej zapłaci, jeśli będzie więcej lokatorów do płacenia. Ale ci, co już mieszkają, nie chcą tego miesiąca czy dwóch bałaganu, brudu i hałasu, jakiego przysporzy budowa. A czasem nie chcą po prostu, by ktoś miał lepiej niż ma (zdarzały się protesty przeciw nadbudowie budynku, w którym protestujący nie mieszkali; ot, dla zasady).

W kategoriach prawa decyzja powinna być - i jest! – wyłącznie rzeczą właściciela nieruchomości.

OPODATKOWAĆ POWIETRZE

W Nowym Jorku na Manhattanie brakuje powierzchni do zabudowy i płaci się nie tylko za metry kwadratowe posesji. Płaci się i za puste metry sześcienne nad budynkiem: jeśli nad budynkiem stoi pustką duża kubatura powietrza, którą można by zapełnić biurami lub mieszkaniami, płaci się za nią.

W Polsce i w wielu innych krajach Europy na gruntach niemal z dnia na dzień drożejących stoją mocne dwu-, trzy-, czteropiętrowe domy, zdolne udźwignąć nawet nie jedno, a dwa jeszcze piętra, z dostawionym pionem dźwigowym. I nikt za to nie płaci. Jeśli mieszkańcom przyjdzie płacić za powietrze nad swym dachem, zapewne poprą nadbudowę...

173

Nadbudowy obniżą koszty nowych i ceny starych mieszkań. Jeśli miałyby stanąć na ładnych architektonicznie budynkach, autorzy projektu mogą zaprojektować i nadbudowy.

NIE WSZYSTKO DA SIĘ NADBUDOWAĆ

Oczywiście: bez zmian trzeba zostawić zabytki oraz dzieła architektury, u nas, przykro mi, dość rzadkie. Nie można też niczego postawić na budynkach z „wielkiej płyty”, bo niewykluczone, że same je przyjdzie rozbierać. No i nawet drewnianej nadbudowy nie udźwigną domy o tak słabej konstrukcji, że dziś stoją na słowo honoru. W Bogatyni „pruski mur” rozsypał się przy pierwszym uderzeniu powodziowej wody.

PRZYSZŁOŚĆ BLOKOWISK

Wszyscy próbują coś zrobić ze swoimi blokowiskami. Szwedzi je upiększają ozdóbkami i zagospodarowaniem terenu między nimi, czyli zmianą otoczenia. Podobnie i Niemcy starają się uczłowieczyć dziedzictwo po NRD.

Francuzi zamierzali zmieniać swoje blokowiska inaczej. Zmieniać kloce „silosów na ludzi” w architekturę - dobudowami, nadbudowami oraz swoistymi „międzybudynkami”, czyli inteligentną zabudową przestrzeni między blokami. Żeby nudne, schematyczne sześciany obrócić w żywą, różnorodną strukturę (z nowymi lokalami użytkowymi i mieszkalnymi, za ułamek kosztów pierwotnej budowy). Parkingi zeszłyby pod ziemię, finansowane z długoterminowych kredytów.

Byłaby to kwestia architektonicznej wyobraźni. Także samych mieszkańców, wciągniętych w myśl o tym. Co się jednak nie udało. Dlatego dziś ci z marginesu palą Paryż.

SPOSÓB NA SILOS

Każdemu silosowi mieszkalnemu dobudować można i to nie tylko przy narożach, dodatkowe 30 – 40 m kwadratowych, powiększając kajutowe mieszkania. Silos też można nadbudować - na koszt, dla przykładu, jakiejś firmy, która zajmie część nowej powierzchni. W nadbudowie nie muszą mieścić się nowe mieszkania, ale, powiedzmy, społeczna powierzchnia użytkowa, na której Wasze starsze panie dorobią do emerytur tanimi obiadami dla sąsiadów, w czytelni będzie można poczytać gazety i książki lub uczyć się (młodzież), a dzieci będą baraszkowały w pokoju z zabawkami. Byle dodatkowa konstrukcja przydała wdzięku Waszemu klocowi jak mansardy secesyjnej architektury.

Trudno tylko dorobić tak pływalnię. Ale jeżeli się uprzecie...

Gdyby ktoś Wam tłumaczył, że jeden metr kwadratowy dodatkowego piętra będzie kosztował tyle co w nowej willi, znak, że ktoś chce Was, jak się to mówi, zrobić w konia. A jak na konia, powiedzcie, to za wysoko.

174

KOŁO SIEBIE

Wszystko, w czym żyjemy, wyglądać może inaczej, być ładniejsze, sympatyczniejsze i wygodniejsze. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, by dostrzec, ile jest do zrobienia.

Warto zacząć od konkursu wśród młodzieży i dzieci Waszego osiedla, dzielnicy czy miasteczka. Niech pokażą, jak inaczej można zobaczyć najbliższy świat. Z podziemnymi parkingami, a boiskami lub krzewami i kwiatami na powierzchni. Ze szklanymi dachami nad przejściami między domami a sklepami, z tarasami na dachach wysokich budynków, nadbudówkami, przybudówkami, z nowymi małymi, zgrabnymi między-budynkami dla klubów, restauracji czy handlu, tak, by nadać naszym pudełkowym osiedlom przytulność i wdzięk.

Z zielenią. Byle terenów zielonych nie projektować wedle prostokątów parku Wersalu, które były przestarzałe i niemodne już za Stanisława Augusta, ojca warszawskich Łazienek. „Park angielski” już wtedy miał ścieżki tam, gdzie chodzą ludzie.

PARTER TO ŹRÓDŁO UTRZYMANIA

Miasta Europy cierpią od głupstw, dziedziczonych po abstrakcyjnych, postępowych ideałach słynnej Karty Ateńskiej. Sam ją za młodu podziwiałem. Teraz, po latach, robiąc zakupy w pobliskich sklepach i sklepikach, wiem, że jej twórcy po prostu nie rozumieli miasta. I to ci najwięksi, włącznie z wielkim Le Corbusierem.

Ich ideałem „osiedla społecznego” były domy bez handlowych parterów. W rezultacie na gloryfikowanej przeze mnie WSM, Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, oglądamy kompletnie martwe ciągi domów nawet wzdłuż pryncypalnych ulic. Wielcy architekci chcieli dać ludzkości nowe miasto, a zlikwidowali rdzeń miasta - handel. Sklepów, restauracji, biur

na parterach nie przewidzieli. Sklepy stoją osobno - jakby handel przynosił wstyd. Twórcy nowej cywilizacji nie brali pod uwagę, że utrzymanie budynków kosztuje. I jakby nie wiedzieli, że handlowy parter obniża czynsz od każdego mieszkania w domu.

Stąd budki i parterowe sklepy na czasem najdroższych gruntach miasta.

EFEKT MNOśNIKOWY

Tak więc musimy zbudować w ciągu dziesięciu, dwunastu lat 6 milionów nowych mieszkań, by miały się gdzie rodzić i chować nowe dzieci. Inwestowanie w handel, małą gastronomię, małe tanie hoteliki, w branżę turystyczną i drogi dodatkowo ożywi ruch budowlany i wszelkie usługi w tym zakresie. Można policzyć, ilu do tego trzeba architektów, inżynierów, hydraulików i robotników budowlanych, ilu więc ludzi znajdzie zatrudnienie przy budowie setek tysięcy domów, hotelików, pensjonatów, dróg, oczyszczalni itp.

To robota i dla wielkich firm, i dla małych przedsiębiorstw. A głównie dla tych małych.

175

Warunek: zmiana społecznej wyobraźni. Setki tysięcy Polaków muszą odkryć przygodę osiedlenia w okolicach znacznie piękniejszych niż dotychczasowe pielesze.

BOOM NA DZIESIĘĆ LAT (Z OKŁADEM)

W kajutach można pływać na statkach i jachtach. W kajutach, w których mieszkamy, trudno żyć. Nie ma miejsca na szafy, lodówki i książki. Co gorsza, nie ma miejsca na ludzi. To prawda, że kochający się ludzie zmieszczą się na każdej powierzchni – na moich 46 m kwadratowych mieszkałem z dwojgiem rodziców żony, moją matką, żoną, córeczką i dużym psem. Nie mówiąc o paru tysiącach książek i 80 półkach archiwum. Ale i dziś, gdy zostało nas tylko dwoje, trzeba się przesuwać bokiem między półkami na książki, archiwami i meblami.

Jeżeli damy budownictwu szansę, ruszy ono z kopyta. Polsce trzeba około miliona ludzi z kwalifikacjami budowlanymi. I to nie fuszerów i brakorobów. Ci odpadną z konkurencji natychmiast. Potrzebujemy fachowców. I to świetnych. Jak ci, co zbudowali Gdynię.

A przyjdzie odbudowywać i świat na wschód od nas.

JAK ZAROBIĆ NA WŁASNEJ PRZESZŁOŚCI

To nie fantazja, choć zaczyna się jak bajka: otóż dawno, dawno temu Polacy odkryli źródło „pieniędzy z niczego”.

Niestety, przeciętny Polak nie wie prawie nic o hipotece. Jeszcze mniej - o długoterminowym kredycie hipotecznym, który stanowił akurat, o dziwo, polską specjalność. Dzięki niej właśnie nasi przodkowie dokonali przed 180 laty – cudu gospodarczego dla wielkiej własności rolnej. I był to naprawdę cud gospodarczy. Ani słowa przesady.

Potem na takich samych zasadach zbudowali sporą część miast Polski.

WYCOFANI Z CYWILIZACJI

Rzekomy „socjalizm” zatrzymał nas w rozwoju na 45 lat. Gorzej: wycofał Polskę ze współczesnej cywilizacji. Dorobek dwóch i pół tysiąca lat został zaprzepaszczony. A miał być na domiar złego - zapomniany.

Hipotekę obmyślili starożytni Ateńczycy. „Hypotheca” znaczyła - zastaw. Dość szczególny: przy normalnym zastawie pożyczkodawca bierze „w zastaw” jakiś przedmiot, by zatrzymać go na własność, jeśli nie otrzyma spłaty długu; u Ateńczyków dłużnik zastawiał swą własność - i mógł ją nadal użytkować. Ziemię, dom lub okręt czy też towary na nim. Na granicy zahipotekowanego gruntu stawiano słup kamienny z wykutymi informacjami o zastawie. Na ścianie zahipotekowanego domu umieszczano tablicę.

176

Dzisiaj - formalnie - każdy może pójść do sądu, gdzie przechowuje się „księgi wieczyste” z zapisami hipotecznymi, by odczytać, ile długu obciąża daną nieruchomość. Księgi są jawne i dostępne (przynajmniej - powinny być). Ale - przeciętny człowiek czasem nawet nie wie, gdzie ich szukać. Ateńska hipoteka była czytelniejsza.

NIC STARSZEGO NAD „KSIĘGI WIECZYSTE”...

„Księgi wieczyste” zwie się także „księgami hipotecznymi”. Nie całkiem poprawnie. Niby zgadza się: do tych ksiąg wpisuje się hipoteki, czyli obciążenia z tytułu zastawu, jakim jest hipoteka. I głównie dla potrzeb hipotecznych zaczęto je systematycznie prowadzić. Jednakże księgi notują przede wszystkim informacje podstawowe: położenie posesji, powierzchnię, opis, oraz to, co najważniejsze: kto jest właścicielem. Dopiero obok tego - powstanie lub wygaśnięcie hipotecznych obciążeń.

Skąd ta „wieczystość”? Dawniej przy sprzedaży, darowiźnie czy zamianie dotychczasowy właściciel uroczyście wyrzekał się swych praw dziedzicznych, „wieczystych”, na zawsze, na „wieczność”. Ta „wieczność” przenosiła się na sam wpis sądowy. Wpisy były „wieczyste” i księgi z tymi wpisami stały się „wieczyste”.

Kto zagląda w „księgi wieczyste”, niech pamięta, że to w Polsce tradycja sześciu już wieków z górą...

CHWAŁA WYCZECHOWSKIEMU

Dobre prawo to skarb. Dziś przychodzi odgrzebywać je i oczyszczać z zapomnienia jak archeologiczne znaleziska. Nasze współczesne prawo hipoteczne zawdzięczamy polskiemu prawnikowi z początków XIX wieku. Zwał się Antoni Wyczechowski. Był dosyć wredny politycznie, ale nie to się tu liczy. Oparł się na dorobku polskim i zbudował system, który przynosi chwałę naszemu prawodawstwu. 26 kwietnia 1818 roku sejm Królestwa Kongresowego uchwalił jego „Prawo o ustaleniu własności dóbr nieruchomych, o przywilejach i hipotekach”.

Jego przepisy, nieco skorygowane w roku 1825, przetrwały ponad wiek. Aż je popsuto w „realnym socjalizmie”...

POMYSŁ BYŁ PRUSKI

Kolejna, XVIII-wieczna wojna wyniszczyła rolnictwo na pruskim już wtedy Śląsku. Kupiec berliński, Wolfgang Buehring, zaproponował, by właściciele ziemscy ZBIOROWO obciążyli swe dobra takim samym zobowiązaniem hipotecznym - i żeby „listy zastawne”, obligacje, zabezpieczone tymi zapisami hipotecznymi, sprzedawać, a pieniądze z tej sprzedaży przeznaczyć na kredyty dla właścicieli podupadłych dóbr. Baron Johann von Carmer, reformator pruskiego prawa, uzupełnił to zasadą wspólnej solidarnej odpowiedzialności tych właścicieli, czyli że wszyscy mieli odpowiadać całym swoim majątkiem.

177

W ciągu roku zorganizowano Śląskie Ziemstwo Kredytowe („ziemstwem” nazwali to Polacy). Wypuściło „listów zastawnych” za niebotyczną sumę 4,4 mln talarów. A w ciągu następnych trzech lat - za drugie tyle. I mogło obniżyć ich oprocentowanie z 5 procent na 4 i dwie trzecie procenta rocznie - bo szły po kursie o parę procent powyżej nominału!

Tak powstał długoterminowy kredyt rolny. W Prusach wykończyły go jednak wojny. Nie uratowały go udzielane przez rząd moratoria…

GENIALNE DO DZISIAJ

Po klęsce Napoleona i dalszych dziesięciu latach długi polskiej własności ziemskiej w tzw. Królestwie Kongresowym sięgały już prawie dwóch trzecich jej wartości. Wtedy mistrz gospodarki Królestwa, Ksawery Drucki-Lubecki, postanowił zastosować śląską receptę - oparłszy się jednak na polskim prawie hipotecznym.

Obmyślił i zorganizował w 1825 r. Towarzystwo Kredytowe Ziemskie. Nie skopiował ustroju śląskiego. Powołał nieznany tam „komitet właścicieli listów zastawnych”, upoważniony do kontroli działalności Towarzystwa. Komitet miał pilnować wypłacania odsetek i umarzania pożyczek. Gwarantował tym samym pewność emitowanych papierów (w praktyce, o paradoksie, nigdy nie musiał interweniować!). Zadłużeni członkowie Towarzystwa mogli, co więcej, spłacać długi nie gotówką, lecz tymi... „listami zastawnymi”.

Urągano początkowo: „Z czegóż to asocjacje bankrutów miałyby tworzyć pieniądze? Lubecki wtrąca Królestwo w przepaść!” Dwa lata później uznano Towarzystwo Kredytowe Ziemskie za „arcydzieło”. Na giełdzie nie było pewniejszych papierów wartościowych do obrotu.

Po latach na tym wzorze oparto słynny francuski Credit Foncier de France, Francuski Kredyt Rolniczy...

TO, CO NAJLEPSZE

Lubeckiemu chodziło o cel jasno określony - o długoterminowy kredyt NA ROZWÓJ, do spłaty w dostatecznie długim okresie, tak, by właściciel gospodarstwa zdążył podnieść jego wydajność i miał z czego płacić.

Z ziemi, jeśli nie liczyć uprawy kawy czy koki, nie czerpie się zysków tak szybko, jak z handlu czy przemysłu. Ale za to ziemia była zawsze pewnym zabezpieczeniem i z wyjątkiem okresów szczególnych katastrof jej wartość z upływem czasu na ogół rosła.

Kredyt Towarzystwa różnił się, uwaga!, od zwykłego bankowego kredytu rolnego, zabezpieczonego hipoteką. Kredyt hipoteczny banku zależy od tego, jak bank swoimi depozytami gospodaruje: jeśli musi nagle wypłacić na żądanie swoje depozyty, musi ściągnąć gotówkę i wypowiedzieć czasem pożyczkę hipotecznie zabezpieczoną. Dłużnik nigdy nie ma stuprocentowej pewności, co go czeka: oprocentowanie kredytu może się zmienić w okresie spłaty. Inaczej dłużnik Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego: jeśli tylko regularnie płacił swe półroczne zwykle raty,

178

podatki i ubezpieczenie od ognia, a gospodarował prawidłowo - był wolny od takich zagrożeń.

WALORY SYSTEMU TOWARZYSTWA

System Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego górował nad późniejszymi bankami hipotecznymi jako spółkami akcyjnymi.

Towarzystwo Kredytowe Ziemskie, a po nim oparte na jego wzorze towarzystwa kredytowe miejskie - pracowały po prostu taniej; nie były obliczone na zysk, starczało im pokrycie kosztów swojej działalności. Niektóre z nich rezygnowały nawet z solidarnej odpowiedzialności członków, ale wtedy ściągały większe raty od stowarzyszonych dłużników, i tak gromadziły niezbędny fundusz rezerwowy na pokrycie możliwych strat.

A MOśE JEDNAK BANKI?

Hipoteczne banki akcyjne - brały prowizje i szukały zysku. Szukając zysku, musiały ryzykować.

Ryzykowały tym, że dopuszczały obciążenie ziemi do dwóch trzecich jej wartości (Towarzystwo - tylko do połowy). Ryzykowały i sposobem lokowania swych pieniędzy. Czasem - przegrywały: w późniejszej Galicji Zakład Kredytowy Włościański, założony w 1868 roku właśnie dla chłopów, zbankrutował w 1884 roku. Była to katastrofa: 30 tysięcy zadłużonych w nim gospodarstw chłopskich nie mogło uregulować jego zobowiązań...

Musimy dokładnie zrozumieć wszelkie różnice, żeby nie mylić się potem przy współczesnym użyciu starego pomysłu.

LIST ZASTAWNY

List zastawny, emitowany przez towarzystwo kredytowe czy bank akcyjny, to swoista obligacja. Za jego pokrycie odpowiadają w przypadku towarzystwa kredytowego - wszyscy jego członkowie.

Solidarnie, całym swoim majątkiem. Dopiero później, kiedy już towarzystwo dorobi się kapitału rezerwowego, odpowiada ono i tym kapitałem rezerwowym.

Akcyjny bank hipoteczny jest spółką właścicieli kapitału. Ci wnieśli do niej swoje pieniądze, wykupując akcje. Bank akcyjny, wypuszczając listy zastawne, zabezpiecza je swoim kapitałem zakładowym, kapitałem rezerwowym i - dodatkowo - hipoteką na nieruchomościach sobie poddanych. Wymaga więc - najpierw! - dużych pieniędzy.

Banki muszą zabiegać o zyski. Powstały wszak dla zysku, gotowe są więc niekiedy ryzykować ponad miarę. Dlatego listy zastawne banków obarcza ryzyko trudne do ustalenia, bo nabywca listu zastawnego nie może sprawdzić gospodarki banku.

179

TANI PIENIĄDZ

Pomysł Lubeckiego był genialny: nie mając pieniędzy, skupić dłużników, oprzeć się na ich własności i na ich przyszłych dochodach, więc na ich przyszłej zdolności płatniczej, i na tej podstawie stworzyć pieniądze, których nie było...

Vice versa: dla posiadacza wolnego kapitału Towarzystwo było partnerem najporęczniejszym i najpewniejszym - nabywca listu zastawnego nie musiał martwić się Towarzystwem jako swym dłużnikiem. Ten dłużnik nie umierał, nie bankrutował i zawsze był wypłacalny. Wierzytelność można było zaś podzielić, sprzedać częściowo lub w całości na giełdzie.

Najważniejsze jednak, że Towarzystwo dostarczało tanio pieniędzy na rozwój tym, którzy nie mieli ich skąd wziąć, a nawet czasem nie mieli na spłatę dotychczasowych długów.

MIASTA Z NIEISTNIEJĄCYCH PIENIĘDZY

Wzorem Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego powstawać jęły na terenie byłego już Królestwa Kongresowego - Towarzystwa Kredytowe Miejskie. Na podobnej zasadzie - choć już nie z dłużników. I to są właśnie te wzory dla nas.

Członkami zostawali właściciele nieruchomości miejskich. Oczywiście, tylko takich, które mogły przynosić dochód, czyli takich, na których można było zbudować domy i wynajmować w nich lokale - na sklepy, restauracje, biura, mieszkania itp. W skład takich towarzystw wchodziły i same gminy miejskie jako właściciele posesji, które można było sprzedać lub wydzierżawić, użyczając pod zabudowę.

Towarzystwa emitowały swoje listy zastawne, ze sprzedaży których uzyskiwano środki na kredyty budowlane. Z takich kredytów powstała „druga Warszawa” w latach 1870-1914, przed pierwszą wojną światową. Z takich kredytów budowano wtedy i Łódź. Jej bieda-mieszkania dla robotników, domy nędzne, brzydkie, bez wodociągów, bez kanalizacji, przynosiły właścicielom minimalne czynsze, ale i ten dochód pozwalał spłacać kredyt, a potem - zarabiać.

Papiery wartościowe o stałym oprocentowaniu, emitowane przez Towarzystwa Kredytowe Miejskie, chętniej kupowano niż akcje przedsiębiorstw: odcinane „kupony” nie podlegały wahaniom w wypłatach. Towarzystwu Kredytowemu Miejskiemu nie groziło praktycznie bankructwo, była to więc lokata solidna i trwała. Co ważniejsze, listy zastawne emitowano w małych odcinkach, co czyniło z nich lokaty oszczędnościowe dla ludzi mniej zamożnych…

MOśNA POWTÓRZYĆ TEN CUD

Możemy odbudować w Polsce długoterminowy kredyt hipoteczny. I na wsi, i w miastach. Dzięki Lubeckiemu.

180

Ale: wymaga to bezwarunkowo na wsi - komasacji gruntów, a potem - i na wsi, i w miastach - uporządkowania stosunków własnościowych i uporządkowania ksiąg wieczystych. Grunty

wiejskie czy posesje miejskie o nieoznaczonej powierzchni, o nieoznaczonych granicach, nie mogą być podstawą zapisu w księdze hipotecznej i - tym samym - systemu kredytowego. Jeśli jednak zrobimy porządek w hipotekach, droga do długoterminowego kredytu, spłacanego w ciągu dwudziestu lub trzydziestu paru lat, będzie otwarta... Spróbujmy zarobić pieniądze na własnej przeszłości.

Co ciekawe, ten system z epoki „twardego pieniądza” wytrzymał po pierwszej wojnie światowej nawet galopującą inflację pieniądza papierowego - zmieniała wartość wyceny posesji, ale obciążenie hipoteczne przeliczano wedle procentu wartości parceli.

ILE PAŃSTWA...

Rekonstrukcja systemu długoterminowego kredytu hipotecznego nie wymaga specjalnego wysiłku ze strony administracji centralnej, a jedynie rzeczowego patronatu. Przy racjonalnym planie, obejmującym m.in. uporządkowanie hipotek, taka rekonstrukcja nie powinna zająć więcej niż rok. W Dolinie Strugu, w Tyczynie, działa już od dawna miejscowy oddział sądu.

Tak można wszędzie uruchomić własne źródła pieniędzy na budowę mieszkań. Byle chcieć.

181

18. CZEGO MOGĄ OCZEKIWAĆ ROBOTNICY I INNI

PRACOWNICY NAJEMNI, czyli

REAGAN MIAŁ RACJĘ

PORZUCENI

Atmosfera co chwilę zaognia się tak, że trudno o rozmowę. Dochodzi do tego, że kwestionuje się w ogóle sens istnienia związków zawodowych, a znów żądania i pogróżki związkowców podważają czasami możliwość normalnego funkcjonowania państwa i gospodarki.

Robotnicy wielkiego przemysłu - oddziały szturmowe pokojowej rewolucji polskiej, które zadecydowały o jej zwycięstwie - czują się porzuceni na pastwę losu. Bez żadnych propozycji, bez jasnych perspektyw, a nawet wręcz - z perspektywami budzącymi lęk.

Czują się odrzuceni podwójnie. Raz, bo wiedzą, że się ich traktuje jak przeciwników, jak intruzów w życiu politycznym, z którego ich „wykolegowano”. Dwa, bo się im po prostu nie okazuje szacunku.

BEZ SZACUNKU DLA PANÓW BRACI

To prawda, nikt z polityków nie reprezentuje pracowników najemnych, nie tylko robotników wielkiego przemysłu. Nikt z polityków nie widzi w nich partnerów. Innymi słowy, dzisiejszy problem nie jest tylko problemem związków zawodowych. Jest problemem robotników. I innych pracowników najemnych. Kierowców, ekspedientów czy też elektryków.

Kiedyś powiedział mi znakomity czeski reżyser filmowy, Jirzi Weiss - „wy jesteście naród szlachecki; w Polsce każdy robotnik i każdy chłop to szlachcic, bo do każdego trzeba mówić jak do pana brata”.

Weiss miał rację... Taka jest Polska. I może zresztą nie tylko Polska?

182

TRAMWAJ - WIDMO

Kiedy związki destabilizują państwo, demontują tym samym swoje fabryki - z braku wizji i przywódców przemysłowych. Wygląda to na tramwaj-widmo, z którego wysiadł motorniczy; w mało zabawnej wersji - komedia w stylu „przepraszam, czy leci z nami pilot”.

Jednakże nigdy nie doszło do rzeczowej dyskusji nad rolą związków zawodowych w naszym państwie i społeczeństwie. Ani nad przyszłością robotników wielkoprzemysłowych.

Nie pocieszajmy się, że przy wiosennych zwałach węgla na hałdach niepowodzenie tego czy innego strajku na Górnym Śląsku coś załatwia. Nie załatwia niczego.

CZY ZWIĄZKI ZAWODOWE PRZETRWAJĄ

Technika usuwa z naszej cywilizacji wiele rodzajów pracy, które wczoraj decydowały o rozwoju gospodarczym. Przewagę liczebną w strukturze społecznej zdobywa dziś warstwa średnia, ludzie, którzy pracują w pojedynkę lub w małych grupach, niezainteresowani związkami; inaczej chronią swą przyszłość.

Wedle Petera Druckera, ojca wiedzy o zarządzaniu, dzisiejszymi agresjami związki dowodzą, że są słabe. Wielkie akcje strajkowe całych branż są dla Druckera swoistą wojną domową danej związkowej grupy interesów przeciwko reszcie społeczeństwa. Tak widzą to również całe społeczeństwa. Kiedy pracownicy energetyki wyłączają reszcie narodu światło i maszyny, jest to rzeczywiście swoista wojna domowa. A na odmianę, kiedy stają pociągi, pasażerowie przesiadają się do autobusów i koleje okazują się niepotrzebne.

WOLNOŚĆ JAKO WSPÓŁśYCIE Z KONFLIKTEM

„Wymagania stawiane przez innowacje konkurują z żądaniem sprawiedliwości”, pisze Dahrendorf, światowej sławy socjolog. Gospodarka dzisiaj wymaga zdolności konkurencyjnej i mechanizm wolnej konkurencji bezlitośnie trzebi z rynku firmy niezdolne do przeżycia. Dahrendorf nie ma złudzeń: oczekując „strategicznych zmian”, ten liberał rokuje światu cywilizowanemu „politykę wolności” jako „współżycie z konfliktem”. Co oznacza jednak, że nie ma do zaproponowania żadnych praktycznych rozwiązań...

CZY JEST WYJŚCIE Z SYTUACJI BEZ WYJŚCIA

Polacy stoją nie tylko wobec „wymagań innowacji”. Musimy poradzić sobie ze spadkiem po minionym reżimie. Często paraliżuje nas dziedziczona po nim niegospodarność, nieodpowiedzialność i nieefektywność. Brakuje systemowych, a i moralnych (gdzie nasz Kościół ubogich?) zabezpieczeń przeciw rozpasaniu chciwości.

183

Ale: w normalnym życiu nigdy nie ma sytuacji bez wyjścia. Więcej: w normalnym życiu z każdej sytuacji jest takie wyjście, które stwarza jakąś jasną perspektywę przyszłości.

Los polskich robotników wielkoprzemysłowych i ich związków zawodowych nie musi być losem przedpotopowego gigantozaura, który, niezdolny do życia w nowej epoce geologicznej, niszczy w ślepej rozpaczy wszystko dookoła.

PRZETRWAĆ CZY ZOSTAĆ „TYGRYSEM”

Nigdy polscy robotnicy przemysłowi nie reprezentowali takiego poziomu wykształcenia i sprawności umysłowej jak dzisiaj. Nigdy nie byli lepiej niż dziś przygotowani do dyskusji o przyszłości pracy w Polsce. I nigdy przed Polską nie otwierały się takie szanse ekspansji w światowej grze konkurencyjnej, jak obecnie: jesteśmy krajem taniej pracy, wykonywanej przez ludzi o wysokich stosunkowo kwalifikacjach, potrafimy pracować solidniej niż tradycyjnie pracowici Niemcy.

Pytanie, na które musimy odpowiedzieć, nie brzmi - „jak przetrwać”, ale, jak zostać nowym „tygrysem” gospodarki światowej. I jaką w tym rolę mogą odegrać polskie związki zawodowe. Związki zawodowe i – spółki pracownicze.

To my powinniśmy zbudować ok. sześciu milionów mieszkań, co oznacza wzrost zatrudnienia tak w przemyśle materiałów budowlanych, jak w hutnictwie, produkcji szkła czy armatury domowej oraz w rzemiośle tzw. wykończeniówki. Z późniejszą perspektywą odbudowy całego świata na wschód od nas.

CO MOśNA...

Nie można strajkami wymuszać na państwie i jego budżecie, czyli na pozostałych obywatelach, gwarancji kredytowych dla swoich przedsiębiorstw. Kredyty załatwia się argumentami.

Nasze banki na razie nie specjalizują się w żadnych określonych rynkach towarów i usług. Same więc firmy polskie muszą podjąć analizy swych rynków i opracowywać strategie rozwoju. Bo tego nie załatwi najdłuższy nawet strajk. Menedżerowie, którzy odwołują się do takiej pomocy, dają świadectwo swojej nieudolności, nie cwaniactwa. Taka „więź z pracownikami” wiedzie na ulicę. W obu znaczeniach.

Jeśli się samemu nie potrafi, znacznie lepiej wespół ze związkami, lokalnym samorządem i bankiem, który wie, o co chodzi, nająć fachowców, którzy opracują i zaproponują jakiś rzeczowy program do sfinansowania.

KOMU ZALEśY NA PRZETRWANIU FIRMY

Kilkanaście lat gromadziłem dane, by opisać - możliwie żywo - jeśli nie wszystkie, to prawie wszystkie udane, praktyczne doświadczenia w sprawach pracowniczego

184

współudziału w zyskach, we własności i zarządzaniu (w książce „Jak robić interesy razem”). W gospodarce rynkowej.

Amerykański ESOP, Plan Pracowniczej Własności Akcji, propagowany przez Ronalda Reagana, obmyślony przez jego przyjaciela, Louisa Kelso, jest tylko jednym z możliwych wariantów. I to bardzo schematycznym w porównaniu nawet z polskimi starymi sukcesami.

Dziś pracownikowi zależy na przetrwaniu firmy tyleż, co menedżerowi czy właścicielowi. Albo i nawet bardziej. Dziś jest raczej pytaniem, jak z interesami firmy związać trwale - drogiego, najemnego menedżera.

MOGĄ SPRZEDAĆ, JAK SPŁACĄ

Można firmę bez wartości, przynoszącą straty, oddać menedżerom i pracownikom za darmo nawet, byle się jej pozbyć. Dokładając i pomoc na zagospodarowanie. Ale porządny, zyskowny biznes państwowego przedsiębiorstwa to sprawa nasza, podatników, jako właścicieli. Nasza, przepraszam, własność. To trzeba albo sprzedać na giełdzie, do 49 procent wartości, zachowując dla Skarbu Państwa Złotą Akcję, by decydować o losie przedsiębiorstwa, albo skredytować menedżerom czy też menedżerom i spółce pracowniczej. Jak Amerykanie. Kredyt może być b. tani, na długi termin, ba, nawet do umorzenia po sukcesach (nie odwrotnie!).

Ale - nic darmo.

I żadnych udziałów do zbycia przed ich spłatą. Bo wtedy własność pracownicza traci sens - jak w Banku Śląskim.

POLSKA TO NIE JAPONIA

Japończykom poczucie współodpowiedzialności daje ich kolektywizm - jeszcze nie tak dawno wisiały tam afisze z hasłem „Eksportuj albo zgiń”. I oni w to wierzyli. Zwycięstwa rynkowe firmy były ich osobistymi zwycięstwami. U nas - nie.

Tego ducha może nam zastąpić tylko współwłasność. Zwłaszcza przy polskiej ambicji własnej. Powiedziałbym, że współwłasność to szansa specjalna akurat dla Polaków. Daje pracownikowi poczucie godności i - wiąże go z interesami przedsiębiorstwa.

PO CO WSPÓŁWŁASNOŚĆ

Kiedy pracownicze dochody z pracy dzielą się na płacę roboczą (wynagrodzenie) i udział w zyskach, stabilizuje to koszty w przedsiębiorstwie: pracownicy wiedzą, że jeśli wymuszą podwyżkę płac, wzrosną koszty własne, co zmniejszy dywidendę lub udział w zyskach.

Współwłasność daje też firmie najkompetentniejszego akcjonariusza. Menedżerowie nie raz boją się argusowego oka tych, którzy wszystko widzą z bliska i na co dzień.

185

Bronić menedżerów przed taką kontrolą może tylko zwolennik korporacyjnego feudalizmu.

Jeśli gdzieś własność pracownicza nie owocuje wzrostem efektywności, winni są nie pracownicy, a menedżerowie. Nie umieli wykorzystać narzędzia rzadkiej użyteczności.

W rywalizującej z Wal-Martem wielkiej sieci supermarketów Publix 30 % udziałów ma spółka pracownicza i obsługa klienta w jej supermarketach bije uprzejmością i kulturą. W najbardziej konkurencyjnych, amerykańskich liniach lotniczych podobny procent udziałów należy do spółki pracowniczej pilotów oraz obsługi pokładowej i naziemnej.

JAK NAJBLIśEJ WŁAŚCICIELA

Wielkie zachodnie korporacje chorują dokładnie tak samo, jak własność państwowa: na własność anonimową i dystans między własnością a zarządem przedsiębiorstwa - brakuje na co dzień bacznego oka właściciela. Wielcy menedżerowie zaś potrafią zapewnić sobie i wygodną radę nadzorczą...

Lekarstwo? Menedżerom część wynagrodzenia płaci się pakietach akcji. By jako współwłaściciele (co robiono już w XIX w.). zarządzali majątkiem swoim, nie cudzym, by w razie strat tracili i oni. Ale wielcy cwaniacy wychodzili z bankructw zarządzanych firm coraz bogatsi: swoje pensje lokowali wcześniej w dobrze notowanych akcjach lepiej prosperujących spółek. Poznałem takiego milionera.

ZA DALEKO OD WŁASNOŚCI DO ZARZĄDU

Skrócić dystans między własnością a zarządem przedsiębiorstwa miał też ESOP, Employees Stock Ownership Plan, Plan Pracowniczej Własności Akcji. Obmyślił go finansista kalifornijski, liberał Louis Kelso, a poparł w całej rozciągłości konserwatysta Ronald Reagan, gubernator Kalifornii, potem - prezydent Stanów Zjednoczonych.

Reagan dostrzegł w ESOP-ie pewną szansę ideową – upowszechnienia własności. Tę samą szansę, którą dostrzegł mądry Pius XI, ogłaszając w 1931 roku swoją encyklikę „Quadragesimo Anno”!

NAJKOMPETENTNIEJSI WŁAŚCICIELE

ESOP tworzy właśnie przedsiębiorstwu dodatkowe grono właścicieli znających je najlepiej i stojących najbliżej zarządu – spośród pracowników, którzy jednocześnie zyskują inną motywację pracy.

To też wynaleziono jeszcze w XIX wieku. Dziś ESOP wyeliminował strajki np. w amerykańskim przemyśle górniczym. Gdyby w Polsce zniesiono wszystkie „czapy” biurokratyczne nad kopalniami i każdą kopalnię jako samodzielne przedsiębiorstwo skredytowano jej menedżerom i pracownikom, wiedzielibyśmy, ile naprawdę kosztuje

186

wydobycie węgla i byłoby awantur znacznie mniej (lubelska „Bogdanka”, kopalnia, która jest samodzielnym przedsiębiorstwem, awantur nie zna).

Przeciw uwłaszczaniu pracowników występują dziś najostrzej wcale nie żadni liberałowie (klasyk liberalizmu, John Stuart Mill, był gorącym zwolennikiem współwłasności pracowników). Przeciw są tradycyjne, oparte na marksistowskich schematach związki zawodowe. W robotniku jako współwłaścicielu widzą partnera niebezpiecznego, obcego interesom biurokracji związkowej. A nawet - przeciwnika.

I słusznie.

WYNALAZEK MR KELSO

ESOP jest czymś innym niż prostym przekazaniem akcji w ręce pracowników. W połowie lat pięćdziesiątych Louis Kelso wymyślił podstawy operacji finansowej, która w latach osiemdziesiątych, epoce boomu i „chciwych osiemdziesiątek”, stała się codziennością w świecie banków i giełd Stanów Zjednoczonych.

Na porządku dziennym były wtedy osławione hostile takeovers, wrogie przejęcia: gracze giełdowi, osławieni corporate raiders, istni rozbójnicy świata korporacji, mobilizowali środki na to, by wykupić i przejąć większość akcji danej korporacji. Kelso obmyślił LBO, Leveraged Buy Out, wykup wspomagany kredytem, „lewarowany” - jako instrument obrony. Banki i spółki inwestycyjne (lokacyjne), kredytując menedżerów i pracowników jako nabywców, zabezpieczały swe należności na przyszłych dochodach tak sprzedanej firmy; tak chroniły ją przed łapczywością rozbójników. Specjalna ustawa wykluczyła wrogie przejęcie wbrew sprzeciwowi spółki pracowniczej.

Kelso tym pomysłem pierwszy raz pomógł menedżerom i pracownikom kalifornijskiej Peninsula Newspapers Incorporated: kupili firmę, w której pracowali, a której groził upadek. Potem posługiwali się „wykupem lewarowanym” wszyscy.

SAM RATUJ SWOJĄ FIRMĘ

Z początkiem lat 80-tych nikt już nie chciał kupić huty Weirton w Zachodniej Virginii z jej blisko 7 tysiącami ludzi. Kryzys dotknął cały przemysł stalowy USA. Wszędzie zamykano huty. Ale Weirton się nie poddał. Pracownicy huty, ich rodziny, wdowy, emeryci, masowo złożyli się wtedy, by opłacić najlepszych dostępnych doradców - od organizacji, finansów, rynków i doboru menedżerów. Wydali 5,3 mln dolarów. Własnych. Mieli.

POMAGAŁ ROCKEFELLER

John D. Rockefeller IV, podówczas gubernator stanu Zachodnia Virginia, tak napisał potem w przedmowie do podręcznika ESOP:

187

„Ciągle żywo pamiętam nastrój lęku, kiedy National Steel oznajmiła (o swej decyzji zamknięcia huty). Pamiętam również dobrze początkowy sceptycyzm co do pomysłu, że coś, co nazywa się ESOP, mogłoby uratować fabrykę i podtrzymać życie miejscowej społeczności.

Na szczęście, mimo tego sceptycyzmu pracownicy i obywatele Weirton nie poddali się poczuciu klęski ani też nie obezwładniło ich wzbudzające grozę swą skalą zadanie ratowania zakładów (...) Współpracowałem z pracownikami i przywódcami społeczności Weirton, by ten plan osiągnął sukces. Oglądałem na własne oczy ich wielką odwagę i nadzieję.

Powołano do życia różne wydawnictwa, by każdy pojedynczy robotnik był w pełni poinformowany o procesie formowania ESOP-u. Wysłano mówców do każdej części miasta, by tłumaczyli zasady i możliwości programu. Wszędzie pojawiły się afisze z napisami ‘Potrafimy to zrobić’ i ‘Uratujmy Weirton’.

Zielone wstążki - symbol zaczynania od nowa - pojawiły się na drzwiczkach samochodów, w witrynach sklepów, na drzewach i słupach telegraficznych”.

CZY WEIRTON BYŁ WYJĄTKIEM

Doradcy ze słynnej firmy Mc Kinseya, a z nimi - równie słynny bank lokacyjny Lazard Freres, wyliczyli, że dla uratowania i rozwoju firmy trzeba obciąć stawki i świadczenia o 32 procent oraz wyrzec się podwyżek przez pierwsze 6 lat. Inaczej nic z tego nie wyjdzie. National Steel wzięła na siebie niektóre świadczenia emerytalne i zdrowotne, skończyło się więc na stawkach niższych o 18-20 proc. 23 września 1982 r. 6203 spośród 6977 głosujących opowiedziało się za przejęciem huty na takich warunkach.

Howard „Pele” Love, naczelny National Steel, powiedział potem - „Jestem przekonany, że społeczność Weirton jest jedną z nielicznych w USA, które były zdolne poprzeć takie rozwiązanie”.

Obrano inny profil produkcji, produkcję cienkich blach, i długie lata Weirton Steel była jedną z nielicznych wielkich hut Ameryki, przynoszących zyski.

Śladem Weirton poszło wiele upadających fabryk na świecie. Ze skutkiem. Choć i produkcja cienkich blach z czasem nie wytrzymała konkurencji.

NIE LICZĄC NA PREZENTY

Spółka pracownicza jako współwłaściciel nie podoba się, jak wiemy, w równej mierze neofitom liberalizmu, jak związkom zawodowym. Ale to nie żaden dobroczyńca spoza Weirton, nie rząd, nie filantropi, nie żadna „agencja restrukturyzacji” uszczęśliwiali Weirton swoimi prezentami. To sami ludzie Weirton zadbali o swoją przyszłość.

Jeśli Twój zakład pracy bankrutuje, pomyśl o Weirton. Zamiast rzucać kamieniami w policję, burmistrza czy budynki rządowe. My, pozostali podatnicy, możemy Ci pomóc - jeśli najpierw pomożesz sobie sam.

188

GDYBYŚMY POSŁUCHALI LOUISA KELSO

Trudno mi spokojnie czytać o zakładach przemysłowych, do tej pory niesprywatyzowanych, a podupadających, na granicy bankructwa. Trudno mi było spokojnie czytać o próbach budowania kartelu cukrowego - czyli monopolu! - i ustawowym dzieleniu rynku na środki słodzące.

Rozwiązanie dla prywatyzacji - szybkiej i skutecznej - było dość proste. Niestety, popierane przez Louisa Kelso, z którym nasi przemądrzali prywatyzatorzy nie chcieli rozmawiać, więc bez szans. Choć gotów był tu przyjechać i Ronald Reagan, przyjaciel Kelso, wtedy jeszcze w pełni sił, by przekonywać i menedżerów polskich, i pracowników, że to się sprawdza i że potrafią.

Ówczesny szef prywatyzacji w parę lat później żałował, żeśmy z tej szansy nie skorzystali.

NIECH SAMO PRZEDSIĘBIORSTWO SZUKA PARTNERÓW KAPITAŁOWYCH

Powtórzę: można przekształcić prywatyzowane przedsiębiorstwo w spółkę komandytową, w trybie konkursu dobrać dla niego menedżera, skredytować mu, do spłaty z zysków przedsiębiorstwa, wysoki procent udziałów - byłby to główny wspólnik, odpowiadający za firmę całym swym majątkiem. Na takiej samej zasadzie - do spłaty z zysków - można skredytować część udziałów spółce pracowniczej (komandytariuszom).

Reszta udziałów niech pójdzie na giełdę lub do ewentualnych partnerów kapitałowych. Ale niech tych partnerów szukają dla przedsiębiorstwa nie urzędnicy, przedłużający dziś prywatyzację w nieskończoność i podejrzewani o korupcję, lecz menedżerowie i pracownicy, najbardziej zainteresowani rozwojem przedsiębiorstwa.

Można to zrobić bardzo szybko. Naprawdę bardzo szybko. Najdłużej trwa dyskusja samych zainteresowanych, czyli pracowników, którzy muszą ustalić, czy chcą być współgospodarzami swego biznesu.

GDY POLSKA ADMINISTRACJA WIERZYŁA W SWOJĄ AMBICJĘ

Bezrobocie zawsze było klęską. Nasza przedwojenna administracja państwowa wyobrażała sobie jednak, że poradzi sobie i z nim. Ufała, nie bez podstaw, swojej sprawności i uczciwości.

Od 1924 roku funkcjonowało w Polsce ubezpieczenie na wypadek bezrobocia - Fundusz Bezrobocia. Jako część Funduszu Pracy, też składnika budżetu Państwa. Do Funduszu Bezrobocia Skarb dopłacał jedną trzecią ogólnej sumy obciążeń (część obciążeń ponosił samorząd terytorialny).

189

Bezrobocie było wtedy zjawiskiem chwilowym i lokalnym. Gdy jednak Wielki Kryzys zdemolował całą gospodarkę światową, Fundusz okazał się bezradny. Co gorsza, rządy polskie spóźniły się w pobudzaniu koniunktury; Niemcy Hitlera, których finansami kierował znakomity fachowiec, Hjalmar Schacht, zbroiły się już cztery lata wcześniej. Polska zaczęła budować przemysł zbrojeniowy dopiero po śmierci legendarnego „Dziadka”, czyli Józefa Piłsudskiego; to rozwiązało problem zatrudnienia.

PLAN REHNA

Dziś we wszystkich krajach świata na początku listy interesów pracowniczych znajdujemy - bezpieczeństwo zatrudnienia. Dostęp do pracy stał się przedmiotem swoistego przywileju. Ale nawet przy perspektywie drastycznych zmian w technice robotnicy nie muszą bać się jutra. I w ogóle żadni inni zatrudnieni. Bo wiadomo, jak ten lęk usunąć.

Goesta Rehn był wybitnym ekonomistą, współautorem programu socjaldemokracji szwedzkiej z roku 1944. Współpracował z centralą szwedzkich związków zawodowych. W ekonomii zapisał się „modelem Rehna”, teoretycznym modelem działań na rzecz sprawności „państwa dobrobytu” (owa centrala uznała go wtedy za teoretyczną podstawę swego programu).

Jego „plan” wziął się z wcześniejszego doświadczenia - już od 1938 roku działał w Szwecji trójstronny Komitet Rynku Pracy, złożony z przedstawicieli związków pracodawców, związków zawodowych i administracji państwowej.

JAK ONI TO ZROBILI

W 1948 roku powstała - Rada Rynku Pracy. I, co znacznie ważniejsze - takież rady na niższych szczeblach, aż po samorząd lokalny; też trójstronne. Miały przewidywać, na co najmniej dwa lata z góry!, ile i jakich miejsc pracy ulegnie likwidacji. I miały uzgadniać, tak w skali kraju, jak na forum lokalnym, a potem - w miarę potrzeby - współfinansować program nowych przedsięwzięć gospodarczych, czyli tworzenia nowych miejsc pracy. Nawet w bogatej Szwecji nowe przedsięwzięcia okazały się możliwe i przydatne.

Polityka kredytowa wpływała na lokalizację nowych zakładów (tak zaludniono piękną, pokrytą puszczami północ, Norrland). Prowadzono szkolenia i trening zwalnianych pracowników w ich nowych specjalnościach. Tak zapobiegano jednocześnie i bezrobociu, i niedoborom siły roboczej.

Rodacy Goesty Rehna, także i przywódcy związkowi, kierowali się przeświadczeniem, że „firmę Szwecja” trzeba wyrwać z marazmu, „statek Szwecja skierować na nowy kurs”. Także - ci zwykli Szwedzi, którzy mieli zmienić pracę. Lub i miejsce zamieszkania.

190

STRATEGIA POROZUMIENIA

Niczego nie narzucano pracodawcom; nie musieli ograniczać się w redukcjach. Do nowych zadań przygotowywano ludzi z nowymi kwalifikacjami i ściągano ich z innych rejonów, ułatwiając przesiedlenie.

Rada Rynku Pracy angażowała się i bezpośrednio w konflikty, które zagrażały funkcjonowaniu służb publicznych, takie, jakie my dziś obserwujemy u nas. Niczego nie wymuszała, ale jeśli w swym gronie osiągnęła jednomyślność, zawsze centrala związkowa i związki pracodawców umiały przekonać strony do proponowanego rozwiązania...

Wydawała owa Rada 6 do 8 procent budżetu państwa (wliczając w to i środki gmin). Dokładali się i pracodawcy, inwestując sami w ramach uzgodnionych programów. Kosztowało to wszystko razem znacznie mniej, niż suma ewentualnych zasiłków dla bezrobotnych.

A więc - można. W gospodarce wolnorynkowej można prowadzić aktywną politykę zatrudnienia. Reklamował plan Rehna największy znawca zarządzania w skali światowej, Peter Drucker.

INNE PERSPEKTYWY

W Polsce może przynieść boom - budownictwo mieszkaniowe. Ale Polska wcale też nie ma za dużo sklepów - wbrew reklamie właścicieli wielkich supermarketów. Sklepów i sklepików jest ciągle za mało. Ludzie starzy nie będą dygali wielkich zakupów z supermarketów; w naszych ciągle małych mieszkankach nie ma zresztą miejsca na wielkie lodówki. Sam zaś wolę sprawdzone warzywa u pani Krysi (obok) lub u pani Hani (trochę dalej), niż w supermarkecie od nieznanego dostawcy.

Przydałoby się około sto tysięcy, lekko licząc, małych, tanich, rodzinnych knajpek i kafejek. Zawsze mawiałem, że protestanci umieją pracować, a katolicy - kochać i jeść, jeśli więc mamy jeść z okropnej kuchni Anglosasów, może i z kochaniem jest gorzej?

Jest miejsce na tysiące letnisk w czystych ekologicznie okolicach. Ale brakuje tysięcy małych, tanich, prowadzonych rodzinnie hotelików i pensjonatów. Bez nich nie przyciągniemy masowej turystyki zagranicznej, zwłaszcza Polonii amerykańskiej, nawet przy niższych cenach odpoczynku w Polsce. Polscy Amerykanie będą szukali hotelików i pensjonatów z kortami, pływalniami i siłowniami. Nie rozwiniemy też masowej turystyki krajowej, czyli wpływów od ludzi niebogatych, ale za to liczonych na miliony. To też dochody. Małe, ale stałe.

Polska ma wspaniałe źródła wód leczniczych. Zamierające polskie uzdrowiska i stacje klimatyczne mogą być znakomitym interesem.

ZATRUDNIENIE CZĘŚCIOWE (CZASOWO)

Nasze ewentualne Rady Rynku Pracy mogą rozważać i zatrudnienie częściowe.

191

W pracy wysoko płatnej można zastosować trzy- i czterodniowy tydzień pracy przy odpowiednio niższym wynagrodzeniu - zatrudniając w ten sposób więcej ludzi. I można, stale zwiększając potem wydajność, stopniowo wyrównać ubytki w zarobkach.

Związkowcy w lokalnej radzie rynku pracy sami zadecydują i uzgodnią z pracodawcami, czy zwolnić część kolegów, czy ograniczyć wszystkim czas pracy.

Jeden warunek: nie może zdrowego rozsądku paraliżować prawo, ustanawiane bez pojęcia o rynku pracy. Nie mogą zatrudnienia paraliżować nazywane w różny sposób opłaty sięgające czasem i 85 proc. płacy.

STRACH BIAŁYCH KOŁNIERZYKÓW

Brakuje, już dzisiaj, ponad 100 tysięcy księgowych - nawet, jeśli przyjmiemy, że jeden księgowy ze swoim komputerem obsłuży i dziesięciu drobnych przedsiębiorców czy kupców.

Dla przyszłych instytucji drobnego kredytu nie ma w ogóle fachowców. To znów, lekko licząc, zapotrzebowanie na kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Ba, za mało jest - już dzisiaj! - informatyków. Brakuje dalszych kilkudziesięciu tysięcy. Mają dziś tyle roboty, że na ofertę Niemiec „importowania” z Polski kilku tysięcy informatyków niewielu ich zareagowało.

Porządkowanie hipotek, powstawanie instytucji długoterminowego kredytu hipotecznego, konieczny program komasacji gruntów na wsi, będą wymagały usług geodezyjnych, czyli geometrów i pomiarów gruntów. Nasi geodeci pracują dziś wszędzie, tylko nie w geodezji; będzie ich trzeba znacznie więcej niż ich mamy.

Brakuje wykwalifikowanych sekretarek. Brakuje ludzi z językami. Ludzi z jednym jeszcze się znajdzie; z dwoma - na lekarstwo, a tymczasem Polska na szlaku tranzytowym wschód-zachód, kraj jedynych ludzi umiejących handlować z Rosjanami, Ukraińcami i innymi narodami Wschodu Europy, nie ma ludzi znających jednocześnie rosyjski, angielski i niemiecki lub francuski. Nie mówiąc o ukraińskim i białoruskim.

To oczywiście nie jest program dla setek tysięcy ludzi. Ale dla dziesiątków tysięcy „białych kołnierzyków” - tak.

192

19. NIE KRAKAĆ. SPRZEDAWAĆ. TO WIEŚ MA PRZYSZŁOŚĆ

BAĆ SIĘ CZY NIE BAĆ

To prawda: w Wielkiej Brytanii w rolnictwie, leśnictwie i rybołówstwie (razem!) pracuje zaledwie 2 procent ogółu ludzi czynnych zawodowo, w Stanach Zjednoczonych niecałe 3 procent, a w Niemczech i Szwecji 3 procent z ułamkami. Ale to niczego nie mówi o przyszłości wsi polskiej. Jesteśmy mądrzejsi o negatywne doświadczenia Zachodu.

Nad wsią polską nie wisi żaden wyrok historii. Wyrok na siebie może wydać tylko sama wieś. Wszystko zależy od niej samej. Dziś zorganizowani polscy producenci podbijają rynki europejskie.

MY I UNIA EUROPEJSKA

Ukryci agenci byłego ZSRR chcieli nas utrzymać w strefie wpływów Rosji i straszyli nas Unią. Okazało się, że, na odwrót, kilka krajów Unii wolałoby dziś nie otwierać rynku dla polskiej konkurencji! Będziemy wysoce konkurencyjni co najmniej przez kilkanaście lat - aż się wzbogacimy i przewróci się nam w głowach.

Oczywiście, musimy pilnować norm czystości, jakich wymaga współczesna cywilizacja. Ale musimy ich pilnować i bez wymagań Zachodu, dla własnego zdrowia. A nasze produkty rolne i tak są na ogół mniej skażone od zachodnich.

BIEDNIEJSI MAJĄ UTRZYMYWAĆ ZAMOśNIEJSZYCH

Warchoły oraz ignoranci, czasem „socjalistycznie” utytułowani naukowo, uczyli wieś polską pretensji do miejskiej reszty rodaków. Ludność miast, akurat biedniejsza, miałaby wieś polską dofinansowywać ze swoich podatków. Choć to sama wieś może zdziałać cuda.

Dawni polscy chłopi (jak duńscy, niemieccy, angielscy) szanse rozwoju tworzyli sobie sami. W warunkach nieporównywalnie trudniejszych. Bez olbrzymiej pomocy z Unii Europejskiej.

193

UTRACONA PRZESZŁOŚĆ TO BRAK PRZYSZŁOŚCI

Kłopoty z przyszłością ma część wsi polskiej, która straciła swoją przeszłość. Nie zna ani swoich polskich, ani cudzych doświadczeń. „Normalnością” wydawał się miniony system - dopóki hurtownicy z Zachodu nie zaczęli płacić grubo lepiej niż polscy.

Serial „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy” pokazywał, jak wielkopolską wieś uczyli zaradności jej właśni księża. Dzisiejsi nasi proboszczowie już nie muszą sami prowadzić banków spółdzielczych, ale mogliby uczyć - zaradności (robi to paru moich przyjaciół proboszczów w różnych punktach kraju).

Niestety, nie przygotowują do tego seminaria duchowne. Choć mówią o tym i encykliki papieskie.

OD CZEGO ZACZĄĆ

Jeśli Wasza gmina jeszcze nie rozkwitła, jeśli macie swoich bezrobotnych, zbierzcie się w kilku mądrych, a przyzwoitych ludzi. Żeby razem pogadać o przyszłości. Odwiedziwszy te gminy, które nie czekały manny z nieba. Przyjrzawszy się zdobywcom rynków Europy.

Nic rewelacyjnego: chodzi o dyskusję „Duńczyków naszej gminy”. Byle bez podziałów politycznych; te nie służą rozmowie. Głuszą je.

Sprosić takich ludzi może wójt, któryś sołtys albo najlepiej szanowany w okolicy proboszcz, byle ktoś z autorytetem, niepodejrzewany o to, że chce tylko coś dla siebie załatwić.

Nie przypadkiem napisałem o ludziach przyzwoitych. Na cwaniaków też jest miejsce w każdej przyszłości, ale nie na wstępie - inaczej będzie to przyszłość głównie dla nich.

CO DA SIĘ SPRZEDAĆ

Nawet jeśli już macie plan rozwoju Waszej gminy (sporo polskich gmin takie plany ma), wróćcie jednak, ot, na wszelki wypadek, do pewnego prostego pytania: co możemy, komu i za ile sprzedać. Od pracy i produktów po atrakcje i powietrze (czyste powietrze to też towar). Dziś i za parę lat, samemu i razem z innymi. A jeśli, to z kim.

I dobrze jest wszystko ze szczegółami obmyślić. Żeby nie przerywać przedsięwzięć, nie spisywać na straty ulokowanych w czymś pieniędzy i nie dopłacać jeszcze kosztów likwidacji.

JAK ZDOBYĆ POPARCIE LOKALNEJ OPINII PUBLICZNEJ

Jak? Gazetą lokalną, drukowaną lub internetową (o czym w rozdziale „Najpierw gazeta...”). Dla obszaru paru bliskich sobie, związanych ze sobą gmin. Gazeta, radio,

194

lokalna telewizja - tworzą opinię publiczną. Nie ma opinii publicznej tam, gdzie nic nikogo nie obchodzi i nikt z nikim nie rozmawia.

Ważne, by mieli jak się odezwać do swoich współobywateli ci, którzy zeszli się w swym klubie przyjaciół gminy czy towarzystwie jej rozwoju - najżywsi, najchętniejsi, najciekawsi...

Z CZEGO śYĆ

Jeżeli gmina żyje z rolnictwa (faktycznie żyje z niego mniej niż połowa wsi polskiej), warto wrócić do pytań o ziemię i powietrze. Co wiemy o swoich glebach? Co o nich mówią fachowcy? Co z tych gleb można uzyskać? Czy i jak można ich strukturę poprawić? Po co?

Ile wiemy o stopniu skażenia gleb metalami ciężkimi i innymi szkodliwymi domieszkami chemicznymi? Czy to wynik błędów w nawożeniu, czy opadów z pobliskich zakładów przemysłowych, czy spalin samochodów i traktorów?

Glebę żytnio-ziemniaczaną można zmienić w pszenno-buraczaną. Pytanie tylko, czy jest po co i czy koszt nie będzie wyższy od korzyści. Można zaś odkryć - jak nasi zdobywcy rynków Europy -

że rolnictwo to również warzywnictwo, ogrodownictwo, sadownictwo, drobiarstwo, hodowla, mleczarstwo, pszczelarstwo, gospodarka stawowa. Z mapy gleb polskich czytamy, że ogromną część kraju pokrywają gleby bielicowe o cienkim poziomie próchniczym... Zaś najmniej krów na sto hektarów przypada nadal w rejonach ogromnych możliwych pastwisk.

INWENTARZ ENERGII I WODY

Nawet na płaskim Mazowszu byle rzeczułka przed rokiem 1948 dźwigała na sobie kilka, ba, i kilkanaście młynów. Dziś byłoby to 20, 30 do 100 kilowatów energii z każdego spiętrzenia. Swego czasu nad Radunią powyżej Gdańska podziwiałem, ile energii na swej niewielkiej długości produkowała ta urocza, mała rzeczka dzięki inicjatywie i pomysłowości ludzkiej. Zmarnowanie tych spiętrzeń przyprawiło Gdańsk o powódź, jakiej od wieku nie widziano...

Biurokracja długie lata paraliżowała wysiłki mojego znajomego, Marka Renusza, Kaszuba z Żarnowca, zanim uruchomił maleńką elektrownię wodną z turbiną prawie stuletnią na strudze wpadającej do jeziora Żarnowieckiego. Oświetla ona jedną całą wieś.

INNE ŹRÓDŁA ENERGII

Młodzież wyszukiwać może najwietrzniejsze punkty w okolicy, gdzie sama topografia wywołuje ruch powietrza nawet w dniach zupełnej ciszy. Energia wiatru to najtańsze źródło energii. W Szwecji, tam, gdzie wieje stale i mocno, instaluje się całe „parki”

195

masztów elektrowni wiatrowych. U nas poza górami i wybrzeżem morskim nigdzie tak nie wieje, ale na pewno wiatr będzie tańszy od monopoli. Droga jest - instalacja.

Można i gaz generatorowy z odchodów bydlęcych, nie mówiąc o słomie, przetworzyć w elektryczność. Przy stałej kontroli instalacji! Ich zaniedbania wywołały więcej pożarów, niż dziecinne zabawy z zapałkami.

CO MOśNA ZROBIĆ Z WODĄ

Samo dawne prawo polskie mówiło, co. Powoływano „spółki wodne”; czegoż to one wedle tego prawa nie robiły! Przytoczę i tak nie wszystko.

Osuszały grunty rowami otwartymi i drenami, odwadniały (bo to nie to samo!), nawadniały, podnosiły poziom gruntów namułami, czyli kolmatacją - dziś niemożliwą nawet na Żuławach, bo Wisła niesie muły tak zapaskudzone... Uprawiały i eksploatowały torfowiska, urządzały i eksploatowały gospodarstwa rybne. Budowały i utrzymywały wały przeciwpowodziowe jako „związki wałowe”. Zabudowywały potoki górskie, w tym - ustalały, czyli utrwalały stoki górskie i zalesiały je. Uspławniały rzeki i budowały kanały oraz urządzenia konieczne dla żeglugi i spławu. Instalowały i eksploatowały wodociągi oraz kanalizację. Dbały o istniejące urządzenia melioracyjne, kiedy po parcelacji gospodarstwa chłopskie przejmowały grunty już zmeliorowane.

śYĆ Z ENERGII

Odbudowa małej retencji i nawodnienie przesuszonych terenów wiejskich nie wymaga wielkich kapitałów. Dobrze zorganizowany szarwark i dobry, fachowy projekt wystarczą. Przed wojną mieliśmy ok. 400 tysięcy małych zbiorników wodnych - oczek, stawów i jeziorek. Prywatnych - większość osuszono po 1948 roku.

Nad rzeką warto myśleć o niej - jak gminy nad Pilicą. Bo może to szlak transportu lub sportów i turystyki wodnej? Nad ciasnym wąwozem górskiej rzeczułki w rodzaju Raby, Skawy, Soły w ich górnym i średnim biegu, warto rozmawiać z fachowcami od energetyki wodnej. Może spiętrzyć ją na swój rachunek, nawet nie na skalę Soliny, by żyć z produkowanej energii elektrycznej i sportów wodnych na sztucznym zbiorniku...?

WŁASNE ŚCIEKI, WŁASNE PIENIĄDZE

Największy dziś problem to czysta woda. Dla mieszkańców, dla gości i dla zwierząt. Wody podskórne bywają nad miarę skażone, czemu nie zaradzą i bardzo głębokie studnie. Stąd potrzeba wodociągów i kanalizacji.

Początkowo zdawało się, że bezodpływowe urządzenia do oczyszczania ścieków i utylizacji odchodów wiejskich będą sprzedawały się same bez reklamy; dlatego nie oglądamy w telewizji, jak to działa. Być może ich producenci nie mają pieniędzy ani na reklamę, ani na rozwój. Zaradziłoby temu zorganizowanie się przyszłych wiejskich nabywców.

196

Skorzystałaby nie tylko wieś letniskowa. Mielibyśmy w dodatku i wartościowy surowiec palny. Inni dawno na to wpadli. Nic tu nowego do wymyślania.

śYĆ Z POWIETRZA

Gminy w okolicach gęsto zalesionych, ze wzgórzami i dolinami, z większymi i mniejszymi jeziorami, mogą żyć z turystyki, wypoczynku, sportu, letnisk lub zimowisk. Wiele już z tego żyje.

Nie wystarczą same pensjonaty, motele, małe hoteliki, pokoje do wynajęcia „przy rodzinie”, ani małe, sympatyczne, tanie restauracyjki z domową kuchnią oraz kawiarenki. Trzeba pomóc mieszczuchom dotlenić organizmy - sportem. Czyli zmajstrować nad jeziorami - przystanie z wynajmem żaglówek, kajaków i łodzi wiosłowych, kursy i zawody żeglarskie (zwłaszcza dla nastolatków). Gdzie nie ma jezior - własne baseny pływackie; najpiękniejszy zbudowała przed laty z inicjatywy miejscowego lekarza, dr Kuźmy, białostocka wieś Sidra - kiedy naprawdę nic nie dawało się zrobić. No i korty tenisowe, boiska do koszykówki i siatkówki z wypożyczalnią sprzętu, siłownie, a w przyszłości - pola golfowe, itp. Także dla siebie i swojej młodzieży.

Wiele gmin już żyje z sąsiedztwa wielkich miast. Nie sprzedając gruntów, broń Boże. Przeciwnie, zagospodarowując je. Ze ścieżkami rowerowymi, jak w Pobiedziskach pod Poznaniem, szerokimi dla co najmniej dwóch rowerów, ale na wszelki wypadek za ciasnymi dla samochodu. Bo każda wieś może być wymarzonym dla mieszczuchów terenem odpoczynku i ruchu. Byle było czym oddychać.

INNA ARCHITEKTURA

Miniony ustrój zeszpecił nam kraj klockami „projektów typowych”. Ale górale polscy nawet wtedy potrafili budować sami i pięknie. Wieś polska może więc inaczej wyglądać. Nie trzeba na to wielu lat.

I wszystko własnymi rękami. Z materiałami budowlanymi na kredyt. Byle szybko.

DOBROBYT MUSI DOJECHAĆ

Teraz to nie mieszkańcy wsi będą się przenosili do miast, lecz odwrotnie. A kogo nie będzie stać, by kupić grunt i pobudować się na wsi, będzie uciekał z miasta na wakacje i dni wolne od pracy.

Kto chce zarabiać na letnikach, na niedzielnych gościach, na sąsiadach z miasta, musi mieć - przede wszystkim - drogi dla dojazdu. Dobrobyt musi dojechać. W miarę możliwości drogą z drugą jezdnią na zewnątrz tej starej, zadrzewionej.

Wiele wsi pobudowało drogi własnymi siłami. Tanio i szybko. Spożytkowując, zamiast cementu 125, popioły lotne po węglu brunatnym w budowie dróg metodą stabilizacji

197

gruntu. Zaczęło Rzeszowskie pod okiem prof. Jana Pachowskiego, twórcy tej technologii, 45 lat temu.

KRAJ NIEODKRYTY

Nie tylko zagranica, sami Polacy ciągle jeszcze nie znają własnego kraju, urody jego najrozmaitszych zakątków - mimo programów Wojciecha Nowakowskiego w TV Polonia. A ja znam – już dziś! - całe miasteczka i wsie, które już teraz żyją wyłącznie z turystów.

W miastach mieszka ok. 10 mln przyszłych klientów, których nie stać nawet na wakacje ani w górach, ani nad morzem. Odpowiednia reklama, foldery, plakaty, a nawet stałe związki z określonymi dzielnicami wielkich miast zrobią swoje...

WŁASNE TELEFONY

Wieś już dziś korzysta z telewizji tak samo, jak miasto; wiele okolic wiejskich zorganizowało sobie systemy telewizji kablowej. Wsie Doliny Strugu stelefonizowały się własnymi siłami, wzorem farmerów Ameryki; każda zaś gmina wiejska może od Telekomunikacji Polskiej SA zażądać zwrotu tego, co oddał jej darmo lokalny komitet telefonizacyjny. By założyć swoją spółkę, spółdzielnię czy towarzystwo telefoniczne. Żeby instalować komputery z dostępem do Internetu. I płacić tylko abonament za rozmowy miejscowe, jak w Chmielniku Rzeszowskim.

Ale klientów trzeba mieć na miejscu, nie w Internecie.

WŁASNOŚĆ

Mamy do dzisiaj wiele nieobmierzonych solidnie gruntów. Czy dla komasacji, czy dla przyszłego kredytu hipotecznego, trzeba dokładnych danych geodezyjnych. I to możliwie szybko - wpis do ksiąg hipotecznych zabiera sporo czasu (chyba że to w Dolinie Strugu, gdzie w Tyczynie pracuje na miejscu oddział sądu wojewódzkiego).

Jedna uwaga: zanim scalicie grunty, wybierzcie przyszłość. Dla różnych programów turystyczno-wypoczynkowych te same kawałki lekceważonych piasków mogą mieć zupełnie inną wartość – jeśli któryś dopiero potem okaże się żyłą złota, nie będzie końca potępieńczym swarom i pretensjom.

DUCH EPOKI

Polskim chłopom nie brakowało zmysłu przedsiębiorczości nawet w tzw. „socjalizmie”. Konstruowali sami... traktory! Słynne chłopskie „SAMy” budziły w całym świecie podziw dla polskiej zaradności.

198

Specjalizacja fachowa, której od rolnika wymaga nowa sytuacja rynkowa, jest czymś wielekroć łatwiejszym od budowy traktorów.

PIĄTE KÓŁKA U WOZU

Prawdziwe dawne polskie kółka rolnicze nie były organizacją związkową ani polityczną. Organizowały wzajemną pomoc rolników i samokształcenie zawodowe. Był to oryginalny polski wynalazek; kółka rolnicze odegrały olbrzymią rolę w samoobronie wsi polskiej pod zaborem pruskim.

Dzisiaj nie zwiedza się najlepszych gospodarstw czy najlepszych wsi, nie organizuje się ani wykładów najlepszych rolników, ani dyskusji nad ich doświadczeniami; nie organizuje się kolportażu fachowych książek, fachowej prasy i materiałów szkoleniowych. Nie ma dorocznych okręgowych wystaw rolniczych, ba, nie ma żadnych wystaw rolniczych, które pokazywałyby dorobek mistrzów; nie ma też konkursów rolniczych i nagród.

Ostatnio wreszcie ogólnopolska opinia publiczna dowiaduje się z gazet ogólnopolskich o rewelacyjnych sukcesach eksportowych polskich rolników. Ale rolnicy powinni rozmawiać i między sobą.

JEDYNY PRZEWIDYWALNY RYNEK GOSPODARKI

Za „socjalizmu” państwo wolało płacić miliardy dolarów za zboże z Ameryki, niż znacznie mniej polskim chłopom. Jeśli dziś niektórzy narzekają na „niepewność rynku”, to nie w skutek gospodarki wolnorynkowej, lecz z własnej nieporadności. Rolnik pracuje dla rynku najbardziej przewidywalnego. Ludzie jeść muszą, a można ustalić, ile będą musieli zjeść za lat 15 czy 20. Nie tylko w Polsce. Wszędzie, gdzie mogą dotrzeć nasze płody rolne.

Mody kuchni mogą się zmieniać. Ale reklamą wpływać można i na to. Trzeba: dla wyrównania szkód, jakie czyni w organizmie jedna butelka pepsi- czy coca-coli, należy wypić co najmniej tyle samo mleka.

Polska też może być np. jeśli nie światową, to europejską potęgą hodowli ryb słodkowodnych. Tania, dobra ryba na pewno stanie się atrakcyjną konkurencją dla wołowiny i wieprzowiny. Kuchnia nie zależy od demografii.

WIEDZIEĆ

Polscy rolnicy potrafią szybko zmienić strukturę i zasiewów, i hodowli. Nawet całkowicie. Trzeba tylko na ich użytek badać rynek. Inaczej po roku niedoboru truskawek znów dotknie „małych” ogrodników nadmiar truskawek i tak niskie ceny, że nie opłaci się ich zbierać. Choć można z góry wiedzieć, ile czego da się sprzedać, ile czego warto produkować.

199

Wielcy producenci wiedzą. Potężna grupa naszych ogrodników postanowiła być największym eksporterem świeżych truskawek, malin i borówek amerykańskich w Europie. Bez pośredników. Tak nie tylko oszczędziła na środkach, ale zyskała - bezpośrednio! - rynki. Grupa producencka sadowników z Grójeckiego w rok podwoiła eksport.

Własny hurt płodów rolnych zapewni, że te kilkadziesiąt procent ceny detalicznej nie będzie szło do kieszeni rozmaitych cwaniaków. Dla rzutkości cwaniaków jest miejsce w gospodarce rynkowej, ale starczy trochę wiedzy i obrotności rolników, by sami byli cwaniakami.

KTO IM TO POWIE

Spółdzielczość wiejską zapoczątkowali szwajcarscy chłopi, hodowcy bydła, w XVIII wieku. Żeby przejąć zbyt, a tym samym - dochody ze szwajcarskich serów, dochody, które zagarniali przetwórcy i pośrednicy...

Dziś samo słowo „spółdzielczość” jest skompromitowane. Ale nawet „grupom producenckim” na razie nikt nie proponuje, żeby wzięły udział w prywatyzacji państwowych zakładów przemysłu, który przetwarza płody rolne. Ani żeby wzięli udział w prywatyzacji zakładów, które te płody gromadzą i przechowują, jak Państwowe Zakłady Zbożowe.

Od lat w różnych krajach, także w Polsce, producenci rolni byli właścicielami przemysłu, który pracował na ich surowcu. W cukrownictwie, w produkcji win i w innym przetwórstwie. To nie „pomysł”. To normalność.

LIPA, NIE SPÓŁDZIELCZOŚĆ

„Spółdzielczość”, z którą w Polsce mamy do czynienia, często nawet nie wie, że nie jest spółdzielczością. Albo w ogóle jej nie ma. Zwłaszcza tej najważniejszej dla wsi - zaopatrzenia i zbytu.

Pierwsze zakładał w Wielkopolsce przed pierwszą wojną światową ks. Piotr Wawrzyniak. Wszystko o nich przeczytać można w starej, do dziś niezastąpionej książce Stanisława Wojciechowskiego „Ruch spółdzielczy” (Warszawa, 1930 r.).

JAK SIĘ POLSKI CHŁOP DAJE OKRADAĆ

Dzięki niefachowej ustawie spółdzielczej tzw. spółdzielnie mleczarskie zostały spółkami lub spółdzielniami pracowników mleczarni. Zawierają kontrakty z dostawcami mleka. Dziś z górą dwie trzecie ceny detalicznej przetworów mlecznych idzie do kieszeni właścicieli mleczarni i pośredników handlowych.

Jeśli „spółdzielnia mleczarska” nie chce wrócić do formuły związku hodowców bydła, zagroźcie, że założycie nową spółkę lub spółdzielnię. Jeśli sama groźba nie podziała - zróbcie to.

200

Sama Polska to wielki rynek na mleko.

CZY MASZYNY MOGĄ BYĆ TANIE

Nie trzeba dotować produkcji maszyn rolniczych. Sami rolnicy mogą ustalić, ile im, czego, po jakich cenach i kiedy potrzeba. Potem - mogliby stopniowo przejmować udziały w zakładach tych branż. Gdyby kontrolowali te zakłady, mogliby oczekiwać jakości i cen konkurencyjnych z zagranicznymi.

Przemysł mógłby sam oferować swe udziały nabywcom - na zasadzie zwrotu od zakupów. To naturalne w gospodarce rynkowej, bez prezentów dla kogokolwiek, a zwłaszcza dla biurokracji.

TO NIE SPÓŁDZIELCZOŚĆ KREDYTOWA

Znam banki, które zwą się „spółdzielczymi”, bo każdy udziałowiec ma tylko jeden głos. Są małymi bankami handlowymi; niektóre dzielnie się spisują i dobrze sobie radzą. Obsługują swoimi kredytami drobnych przedsiębiorców znacznie lepiej niż duże banki; są wyjątkami od ogólnoświatowej tendencji upadku małych banków handlowych, bo jesteśmy krajem przekornym. Niemniej swego czasu zbankrutował stary, Wawrzyniakowski bank spółdzielczy w Śremie, bo jako mały bank handlowy dawał gwarancje, czyli poręczenie kredytu, ludziom i spółkom, których nie mógł znać tak, jak znałby członków spółdzielni.

Wielkopolskie „spółki zarobkowe” razem z kółkami rolniczymi stworzyły pod zaborem pruskim potęgę tamtejszego rolnictwa. Przeszłość autentycznych spółdzielni kredytowych jest naszą wymarzoną przyszłością.

ZAPANOWAĆ NAD WŁASNYMI PIENIĘDZMI

Zanim uda się odbudować system oszczędnościowy w skali kraju, warto samemu zrekonstruować swój lokalny autentyczny „bank spółdzielczy”, spółdzielnię kredytową, czyli organizację kredytu wzajemnego, na podstawie ustawy o SKOK-ach, spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych. Jeśli miejscowy bank „spółdzielczy” nie sprawdza się jako bank handlowy - narzucić mu większością głosów statut SKOK-u, organizacji kredytu wzajemnego wedle klasycznych zasad. Nie poddając się jednak i nie opłacając się mało wiarygodnej „centrali” SKOK-ów.

PZU wycofał się ze wsi. Nie ma ubezpieczeń na wsi. Ale wieś może zatrzymać olbrzymie pieniądze, w skali kraju około miliarda rocznie - poprzez własne ubezpieczenia wzajemne (patrz „Zatrzymać własne pieniądze”). Wiele gmin wiejskich w Rzeszowskiem już to robi.

201

MAŁE CZY DUśE. PIERWSZY PRZYKŁAD: MLEKO

Wcale nie jest powiedziane, że małe gospodarstwa skazane są nieuchronnie na upadek. Pierwszy przykład: mleko.

Polacy piją mleka za mało. Polska produkuje mleka na głowę mieszkańca przeszło połowę mniej niż Dania, i to gorszego. Ale Duńczycy produkują drogo. „Ekologiczne” rolnictwo w tym przypadku to po prostu czystość mleka, wolnego od chemii i rozmaitych skażeń. Polskie sery już podbijają rynki Europy.

Weterynarze wolą nieduże obory. Pamiętam z Grodziska Wielkopolskiego przed laty oborę z jedenastu zaledwie krowami, za to z siedmioma w pierwszej krajowej dziesiątce mleczności. Oczywiście, te rekordowe mleczności, co wiem od opiekującego się tą oborą dr Rosa, niosą ze sobą nowe problemy - natura nie przystosowała organizmu krowy do takich przeciążeń... Ale tu nie grożą masowe padnięcia, krowa zaś lubi kontakt z ludźmi („krowa też człowiek”, powiadał dr Ros).

200 litrów pełnowartościowego mleka z obory na dobę, przekazywanego swojej spółdzielni mleczarskiej (autentycznej) - to kilka tysięcy złotych miesięcznie, życie dla paru osób.

DRUGI PRZYKŁAD: OWOCE

W wielu rejonach Polski mamy całe hektary istnych lasów drzew owocowych. Nigdzie nie była to wielowiekowa ani przyrodzona tradycja. Szczepił ją albo któryś proboszcz, jak ks. Wilkowicz okolicom Limanowej, albo inny pionier - jak w Grójeckiem. Więc można.

Podobna szansa to krzewy owocowe. Większa nawet: użyteczny owoc uzyskuje się z nich wcześniej. A można by do nas przeszczepić krzewy z owocami o wysokich wartościach odżywczych i smakowych, choćby - wschodnio-syberyjską actinidię, z bardzo smacznymi owocami i wysoką zawartością witaminy C.

Moglibyśmy produkować znacznie więcej napojów owocowych, znacznie tańszych, więc konkurencyjnych wobec napojów z importowanych owoców cytrusowych. O konfiturach nie wspomnę...

TRZECI PRZYKŁAD: WARZYWA

Dziś, mimo inspektów i tuneli, zawierają mnóstwo skażeń – chemią nawozów sztucznych i metalami ciężkimi. Ale można je chronić przed skażeniami i dzięki temu sprzedać więcej tak w kraju, jak za granicą. Niemcy (przeszło dwa razy tyle mieszkańców co my) zbierają warzyw o jedną trzecią mniej niż my - bo za dużo kosztuje tam praca żywa.

Oczywiście, wymaga to - znowuż - organizacji producentów. I rozwoju przetwórstwa. Z kredytów. Być może - własnych.

202

CZWARTY PRZYKŁAD: OWCE I WEŁNA

Polska to 1,3 procent światowej produkcji mięsa z uboju. Za to w hodowli owiec i produkcji wełny - ledwie 0,1 procenta.

Tymczasem włókna naturalne wracają do łask w produkcji odzieży; włókno sztuczne ciągle nie może im dorównać. Włókna naturalnego nie da się wyprodukować tyle, co sztucznego; długo będzie czymś rzadszym, stąd cenniejszym.

Przy postępach łąkarstwa, z rozległymi terenami wypasowymi, przy naszych możliwościach zbożowych, nie jest problemem pasza. Problemem jest raczej wybór. Długie lata przechodziliśmy w Polsce na rasy wełnisto-mięsne; nie mnie rozstrzygać, jaki jest rynek na baraninę, jaki - na sery owcze, jaki na skóry. Ale: ze wszystkich zwierząt przeżuwających owca najpełniej paszę wykorzystuje, jeśli się zaś ją należycie pielęgnuje w odpowiednich warunkach, jest bardzo odporna na choroby.

SPECJALIZACJA RÓWNA SIĘ ORGANIZACJA

Listę możliwych pól ekspansji naszego rolnictwa i możliwych rynków dałoby się ciągnąć długo. Zyski dawać może, wbrew opiniom fachowców zachodnich, bardzo małe nawet, co wyżej ukazywaliśmy, gospodarstwo - tylko inaczej pomyślane.

Dawniej siłą małego gospodarstwa była zasada „wszystkiego po trochu”. Jeżeli się straciło na świnkach, to odrobiło w mleku; jeśli gorzej poszło zboże, lepiej sprzedało się mięso. Wymagało to pracy, ale nie jakichś szczególnych umiejętności. Dziś rynek wymaga produktów wysokiej jakości, więc i wyższych kwalifikacji.

Co nie musi małych, parohektarowych gospodarstw wykończyć. Tyle że nie mogą one specjalizować się - w pojedynkę.

Czy to drobiarze, czy hodowcy bydła mlecznego, plantatorzy lnu czy producenci ryb, muszą wiązać się ze sobą i zorganizować – jak nasi wielcy producenci. Nieważne, jak się to nazwie.

CZY MOśEMY BYĆ HONG-KONGIEM

Od XIX wieku w Szwajcarii warsztaty domowe produkowały detale, normalia i podzespoły dla dużych fabryk. Tak zaczynało – od bardzo niskich kosztów własnych - kilka bardzo potężnych dzisiaj firm, i to nie tylko w produkcji zegarków. Taka produkcja nie oznacza taryfy ulgowej co do jakości. Przeciwnie. Ale dla chcącego nic trudnego.

Uwaga: pracując tanio, powinniśmy być konkurencyjni na każdym rynku europejskim. Możemy być Hong-Kongiem leżącym blisko. Tymczasem sami wozimy podzespoły aż z Singapuru.

Eksport pracy naszych szwaczek w postaci gotowych garniturów na miarę - ma też wielkie szanse.

203

ILE KOSZTUJE SZACHOWNICA GRUNTÓW

Obecny Rocznik Statystyczny takie dane pomija - żeby nas nie kompromitować. Mnóstwo jeszcze gospodarstw nawet o powierzchni do 2 hektarów ma grunty co najmniej w dwóch kawałkach. O tych z większą powierzchnią już nie mówię...

Łatwo policzyć, o ile więcej paliwa i pracy zużywa się na dojazdy do gruntów rozrzuconych w kilku albo kilkunastu kawałkach odległych od siebie czasem o parę kilometrów.

ZIEMIA CHŁOPOM, TYLKO - JAK?

Ziemia będzie drożała i warto ją brać. Parcelując wielkie państwowe majątki rolne tak, jak to robiły dawne chłopskie spółki parcelacyjne Wielkopolski. Wymusiła je na Polakach złowroga pruska Komisja Kolonizacyjna. Sprawdzały się i potem - aż po drugą wojnę światową.

Dziś Skarb Państwa mógłby kredytować nabycie nieruchomości, hipotecznie obciążając ją spłatą kredytu na 30 lat. Byłoby to znacznie zdrowsze moralnie i ekonomicznie niż ulgowa sprzedaż

cwaniakom czy przetargi na ziemię, które wygrywają ludzie bez pojęcia o rolnictwie, kupujący grunty dla innych, nie zawsze czystych celów.

CZY SPRZEDAWAĆ ZIEMIĘ?

Ceny ziemi będą rosły. Nie tylko ceny ziemi wydajnej rolniczo. Każdej. Grunty wiejskie staną się też wartościową podstawą systemów kredytowych, które - mam nadzieję - odbudujemy w Polsce dzięki starym, polskim doświadczeniom.

A jeśli ktoś naciągnął parę banków na zbyt hojne kredyty, można go ratować środkami właściwymi gospodarce rynkowej. Obciążając spłatą długoterminowego kredytu hipotecznego.

ZDROWIE

Lokalne wiejskie spółdzielnie zdrowia utrzymują swoje własne przychodnie i lecznice; starczają im na to składki członków, a swych lekarzy wynagradzają one tak, jak należy wynagradzać lekarzy... Działają lepiej niż agendy oficjalnego systemu. Działają jak „Flandria” w Inowrocławiu.

Weterynarzy wszędzie opłacają sami hodowcy. Ludzi jednak nie hodujemy dla interesu. Składki na tych, którzy będą częściej korzystać z porad lekarzy, warto opłacać, nawet jeśli samemu się na razie z opieki medycznej często nie korzysta. Bo na każdego przyjdzie pora częstszych wizyt u doktora.

204

OSTATNIA UWAGA PRAKTYCZNA

Zabierając się do czegokolwiek, warto zapoznać się z doświadczeniami tych, którym się udało to, co chcemy zrobić. To lub coś bardzo podobnego; w Polsce lub gdzie indziej.

Nie tylko po to, by uwierzyć w realność własnego planu i nie wymyślać po raz drugi tego, co już wymyślono. Bardziej po to, by rozpoznać trudności na drodze do celu i wiedzieć się, jak sobie z nimi radzić.

205

20. PAŃSTWO TO NASZE PIENIĄDZE

PAŃSTWO JAKO WSPÓLNY INTERES

Posądza się mnie czasem, że przeciwstawiam obywateli, ich lokalne organizacje tudzież instytucje - państwu i jego administracji. Nic podobnego.

Państwo to my, ponieważ to my je utrzymujemy jako naszą wspólną firmę do załatwiania naszych wspólnych interesów. Państwo załatwia te nasze interesy, których nie możemy załatwić w pojedynkę, w gminie, powiecie, ani poprzez żadną działalność społeczną. A nasze podatki to nasze składki, to nasz wkład w kapitał firmy.

Niestety, jako wspólnicy zachowujemy się tak, jakby ta firma nie do nas należała, jakby nasze podatki to był haracz na rzecz jakichś pół-anonimowych osób trzecich.

Na dobitek same te „osoby trzecie” często zachowują się tak, jakby nie wiedziały, że to my im płacimy, i traktują nas z arogancją właścicieli firmy, którym nie zależy ani na wspólnikach, ani na klientach.

To nasze państwo i nasze pieniądze.

WYBORY POZORNE

Sejm i senat RP są dwuczłonową radą nadzorczą naszego wspólnego interesu, która w naszym imieniu nadzorować ma jego zarząd - administrację. Po to wybieramy posłów i senatorów.

Ale to nie my ich wybieramy. Ani do sejmu, ani do władz lokalnych. Wybierają najpierw kandydatów na posłów i senatorów rywalizujące o władzę partie - bo takie są zwyczaje Europy wyborów proporcjonalnych. Nasi wybrańcy czują się potem niezależni od swych wyborców i mają ich w pięcie (nie im zawdzięczają wybór). Stąd i ciągle rosnące koszty.

W Anglii i w USA jednomandatowy okręg wyborczy wybiera jednego z rywalizujących w tym okręgu kandydatów. Bywa, że jeśli nikt nie zyskał bezwzględnej większości w pierwszej turze, dwóch pierwszych rywalizuje w drugiej. Wybrany zawsze pamięta, kto go wybrał - jeśli chce być wybrany znowu.

U nas w systemie wyborów proporcjonalnych wchodzą do sejmu nawet posłowie, na których mało kto głosował. Jak się komu jego partia znudzi, w trakcie kadencji zmienia swych wyborców, czyli szefów partii. W USA musiałby z Nowego Jorku zrobić Chicago.

206

ILU TYCH NASZYCH WYBRAŃCÓW

Proporcjonalność, co znamienne, nie dotyczy u nas kosztów. Stany Zjednoczone z 280 milionami obywateli mają stu senatorów i my też stu. Choć w proporcji do zaludnienia wystarczyłoby, aż nadto, dwudziestu pięciu.

Kongres USA liczy 435 deputowanych, nasz sejm - 460, a i tak nigdy nie ma tylu na obradach. Starczyłaby ich połowa. Paręset milionów zł rocznie taniej. Nie pisaliby wtedy sami ustaw, tylko angażowali do tego fachowców.

O CO PYTAĆ KANDYDATÓW (JEŚLI JUś)

Podatki to nie przelewki - z ich powodu Amerykanie wywołali swą Rewolucję w roku 1776 i wybrali niepodległość. Obywatel jest przede wszystkim podatnikiem.

U nas nie ma obyczaju wymagać, by posłowie i senatorowie, nasza rada nadzorcza państwa, znali się na budżecie, wiedzieli, z czego pochodzą jego pieniądze, na co idą i jak są wydawane. Zamiast ich przepytywać w kampanii wyborczej, pozwalamy sobą manipulować środkami „marketingu politycznego”.

TO MUSI KOSZTOWAĆ

Mamy w Polsce trzy rządy, każdy z resortowymi ministrami i urzędnikami, dublującymi się między sobą i przeszkadzającymi sobie wzajem: Kancelarię Prezydenta, Kancelarię Premiera i

oficjalną Radę Ministrów. Ministrów, wiceministrów i podsekretarzy stanu mamy trzy razy więcej niż Francja, ojczyzna biurokracji. Czwartym rządem, być może najważniejszym, jest ministerstwo finansów. Bez tytułów tylu ministrów, ale z większą od nich władzą.

MOGŁO BYĆ INACZEJ

Konstytucja Trzeciego Maja, która jest naszą prawdziwą tradycją narodową, chciała, jak Ameryka, oddzielić organy wykonawcze od ustawodawczych. Ale po pierwszej wojnie światowej wybrano ustrój republiki francuskiej, bo kochaliśmy Francję. Choć Francja wtedy chorowała na ten ustrój pięćdziesiąt lat, a jak pisano już w XIX wieku, sam on rodził bałagan organizacyjny, nieodpowiedzialność i korupcję. U nas, w kraju wyniszczonym wojną, w początkującej demokracji, paraliżował państwo i doprowadził do zamachu majowego (we Francji skończyło się później zamachem de Gaulle’a, z tych samych powodów).

Nasi wybrańcy obawiali się w 1921 roku, że w ustroju typu Ameryki prezydentem zostałby Piłsudski. Tak samo po roku 1989 obawiano się Wałęsy. Stąd kosztowne bezpośrednie wybory prezydenta, który niewiele może poza mnożeniem kosztów.

207

Chyba że jest inteligentny i potrafi przekonać prezydenta Ukrainy, by ustąpił demokracji bez awantur.

Gdybyśmy, jak Ameryka, mieli jeden rząd, nie trzy, większość sejmowa i senacka zajmowałaby się nadzorowaniem, a nie popieraniem wszelkich błędów „swojego” rządu.

Dziś każda większość urządza swoich.

POSADY DLA SWOICH

Cały świat spłaszcza struktury władzy, likwidując szczeble pośrednie; u nas w roku 1997 sejm uchwalił „reformę” administracyjną i rozmnożył je do pięciu - gmina, powiat, oddziały zamiejscowe województw (nowych) w miejsce małych województw, wielkie nowe województwa (regiony), władze centralne. I zdublowane struktury władzy tak na poziomie powiatu (starosta i przewodniczący sejmiku), jak województwa (analogicznie). Kilkadziesiąt tysięcy etatów za kilka miliardów złotych rocznie więcej. Dla swoich. My, podatnicy, płacimy.

Powiaty mogą być związkami gmin - na ich utrzymaniu. Tak samo województwa (regiony) - związkami województw (małych, tych „starych”). Też na ich utrzymaniu. Bez dodatkowych wyborów i dodatkowych, przez nikogo niekontrolowanych kosztów.

DLACZEGO UNIA MNOśY WYDATKI

Unię Europejską zrodziła Europa kontynentalna, zdominowana przez dwie współczesne ojczyzny biurokracji w Europie, Niemcy i Francję. Dlatego i sama mnoży biurokrację.

Pomysł regionów z własnymi przedstawicielstwami w Brukseli odpowiada może tradycji Niemiec z ich landami, byłymi samodzielnymi państewkami XIX wieku. Dla innych, nie tak bogatych krajów to jedynie dodatkowa biurokracja i dodatkowe koszty.

KIEDY POLACY CZULI SIĘ OBYWATELAMI

W XVI wieku szlachta polska przejmowała się swoim państwem. O jego skarb kłóciła się niemal całe stulecie. Uformowała pierwsze w Europie stronnictwo polityczne, „egzekucyjne” - ruch na rzecz egzekucji (wykonywania) praw i egzekucji (odbioru) dóbr. Dóbr królewskich - czyli państwowych, które wskutek lekkomyślności królów dostały się w prywatne ręce (magnatów).

W końcu egzekucjoniści dogadali się z królem, sejm uchwalił w roku 1562 systematyczne, co pięć lat, lustracje dóbr państwa. Powołany w 1591 r. trybunał zwany radomskim, czyli sąd skarbowy, badał sprawy arendy (dzierżawy) dóbr królewskich.

Nigdy później porządek skarbowy w państwie polskim nie zaprzątał tak uwagi swoich obywateli. Dziś, kiedy panami szlachtą, czyli obywatelami, jesteśmy wszyscy, nikt nie

208

interesuje się kwestią, na co idą nasze podatki i co się dzieje z własnością czegoś, co umownie nazywa się Skarbem Państwa.

SKARBU PAŃSTWA NIE BYŁO I NIE MA

Nie możemy wrócić do Skarbu Państwa Polski przedwojennej. Ustawy mówiły o „naprawie skarbu Rzeczpospolitej”, o przepadku czegoś na rzecz skarbu państwa, ale nie mówiły ni słowa o tym, co to jest „skarb państwa”.

Był Minister Skarbu; „skarbem państwa” było to, czym on zawiadywał. Dopiero w roku 1927 zaczęto inwentaryzować i szacować majątek państwa. Majątek państwa, nie - Skarbu Państwa. Choć w podręcznikach skarbowości przedsiębiorstwa państwowe były wręcz - „skarbowymi”, a budżet państwa, uchwalany przez sejm, był tylko załącznikiem do formalnej corocznej „ustawy skarbowej”.

Nikt nie sporządzał dorocznego bilansu majątku państwa i nikt tego bilansu nie badał. I nigdy nie wymagaliśmy rzetelnego inwentarza...

Miniony ustrój miał tu ułatwione zadanie.

WŁASNOŚĆ NICZYJA

Dopóki własność państwowa istnieje, nie można jej traktować tak, jakby jej nie było. Dlatego upieram się od lat, że trzeba powołać do życia Skarb Państwa jako instytucję pod zarządem niezależnych fachowców, nie polityków - żeby co roku sporządzano inwentarz i bilans i żeby ten bilans badała Najwyższa Izba Kontroli.

Porządek jest tu podwójnie potrzebny: Państwo (przez duże P) jest w Polsce największym dłużnikiem. Musi regulować zobowiązania wobec wierzycieli zagranicznych i wobec własnych obywateli, którym sprzedało swe papiery wartościowe. Czymś trzeba te zobowiązania zabezpieczyć. My tymczasem nie mamy nawet pełnego rejestru własności państwowej na nieruchomościach, przedsiębiorstwach i prawach.

UBOCZNE KORZYŚCI ZE SKARBU PAŃSTWA

Ruch egzekucyjny przydałby się i dzisiaj. Do czego trzeba właśnie Skarbu Państwa.

Ktoś powinien wystąpić o hipoteczne przynajmniej obciążenie tego mienia Skarbu, które zawłaszczyli, korzystając z różnych okoliczności, różni w minionym ustroju cwaniacy.

I trzeba mieć kogo skarżyć o zwrot własności zagarniętej przez państwo.

209

KŁOPOTY Z DEFINICJĄ

Żeby być uczciwym: we wzorcowej dla nas literaturze Francji też nie precyzowano, co to właściwie był „Tresor”, czyli „skarb państwowy”. Po drugiej wojnie światowej nauka francuska posługiwała się aż dwiema sprzecznymi ze sobą definicjami. Wedle Rene Stourma (XIX w.) „tresor” to suma wszystkich środków w różnych kasach państwa i wszelkiej własności państwa. Wedle prof. Trotabas’a Skarb Państwa to służba finansowa, która zarządza ściąganiem podatków i wydatkami państwa, by zapewnić wykonanie budżetu (zapewniając i źródła na pokrycie wydatków,

zanim wpłyną dochody!). Tymczasem dziś francuski Tresor Public (Skarb Publiczny) spełnia również rolę bankiera, emitując np. obligacje skarbowe czy też bony skarbowe. Jak u nas minister finansów.

Paradoks: żaden bank ani żadna spółka akcyjna nie emituje papierów wartościowych bez dostatecznych podstaw prawnych i finansowych. A minister finansów emituje obligacje i bony na rachunek czegoś, czego nikt porządnie nie zinwentaryzował i nie oszacował. W rzeczywistości - na rachunek naszych przyszłych podatków. Zapłacą pokolenia przyszłych podatników. Jak i w USA. Których zadłużenie przekracza wyobraźnię.

ILU GOSPODARZY

Nie jest łatwo zarządzać dużym majątkiem prywatnym. Ale zarządzanie majątkiem państwa zawsze i wszędzie przysparzało kłopotów.

Nasi przodkowie podobno za późno scentralizowali znowu naszą skarbowość. Ale i jeden zarządca skarbu nie chronił przed nadużyciami. W 1661 r. Ludwik XIV nie oddał finansów genialnemu Colbertowi na jednoosobową wyłączność; utworzył Królewską Radę Finansów, z trzema członkami obok szefa. Kolegialność w zarządzaniu finansami państwa wręcz się powszechnie w ówczesnym świecie przyjęła. W Anglii przetrwała formalnie aż po wiek XX.

Czy to lepiej? Nic a nic. To w dyskusjach skarbowych temat zastępczy.

ILE „SKARBÓW”

Finanse obrastały wciąż nowymi zadaniami. Stąd i pomysły, by je rozdzielić na więcej instytucji niż jedną, zwłaszcza, że każdy nowy pion administracji miewał swój własny „skarb”.

Napoleon Bonaparte powołał do życia osobne ministerstwo finansów i osobne dla skarbu (Ministere de Tresor). Każde z nich zajmowało się innymi podatkami. Zdrowy rozsądek wrócił dopiero po upadku Napoleona, za tzw. Restauracji (jedyna jej zasługa).

210

Potem republika francuska z reguły tworzyła urzędy „pod polityków”. Robili, co chcieli - jak dziś u nas. Decydowali oni i ich urzędnicy. To oni, u nas - urzędnicy ministerstwa finansów, stanowią rzeczywisty sejm, senat i rząd naraz.

Jak to robią? Jak potrafią. Na szczęście, nie najgorzej.

„CIEMNY ZAUŁEK” FINANSÓW PUBLICZNYCH

Żadne władze centralne nie tęsknią za kodyfikacją prawa budżetowego (ustanawiać ograniczające siebie prawa?). W naszym międzywojennym państwie też nie tęskniły. Stąd nasza skarbowość po epoce radosnej twórczości „socjalizmu” ma aż za dużo rozmaitych luzów. Jak we... Francji.

Od roku 1885 działały tam „służby specjalne Skarbu”. Tresor jako bankier państwa zajmował się wszystkimi przez państwo zaciąganymi pożyczkami, gospodarował powstającymi z tego tytułu zapasami kasowymi. Z początkiem lat trzydziestych XX wieku prowadził ponad 70 rachunków! Czasami tak mu się przelewało, że pożyczał pieniądze obcym rządom, oczywiście - poza budżetem!

Te fundusze pozabudżetowe uważano za „ciemny zaułek finansów publicznych”. Bywało, że sięgały rocznie kilkunastu miliardów franków, czyli paru miliardów dolarów, i to tych starych, solidnych, wymienialnych na złoto! Wymyślano różne kontrole dla tych „służb specjalnych”. W praktyce – głównie na papierze.

Chciano powołać urząd „Kontrolera Generalnego”, jak w Stanach Zjednoczonych. Tam bez jego zgody nie można podjąć żadnych pozabudżetowych wydatków. Ale Stany Zjednoczone warto naśladować akurat we wszystkim - poza gospodarką budżetową... To dziś najbardziej zadłużone państwo świata.

KAśDY ROBI, CO CHCE

My też mamy różne pozabudżetowe „fundusze”. Raz na jakiś czas wychodzi, że na którymś rachunku urosły nierozchodowane zapasy kasowe, albo że funduszem takim rządzi ktoś zgoła przypadkowy. Te fundusze wydają w sumie niewiele mniej niż to, co państwo wydaje poprzez budżet. Wydają praktycznie poza wszelką kontrolą.

To nie wszystko: o losie majątku Skarbu Państwa, dziedziczonego po minionym ustroju, decydują poza wszelką praktyczną kontrolą skarbową ludzie gotowi sprzedawać hurtem całe branże, o których mają niewielkie pojęcie. Nie ich wina; to kwestia koncepcji. Tak właśnie „sprywatyzowano” branże, objęte przed wojną monopolami skarbowymi, jedyne, które warto było dla Państwa zatrzymać. Przynosiły wtedy około 30 procent wpływów budżetu!

MUSIELI, CHOĆBY NIE CHCIELI

Wielki Eugeniusz Kwiatkowski nie uważał rosnącej własności „skarbowej” w przemyśle za rozwiązanie poprawne i docelowe. Jeśli administracja wychodzi poza

211

regulację i nadzór gospodarki, zawsze mnożą się najrozmaitsze nadużycia, szwindle, kumoterstwo, niegospodarność, nieodpowiedzialność, inwestowanie chaotyczne i niespójne. Dlaczego więc tamto państwo samo inwestowało?

Musiało. Więcej: gdybyśmy po drugiej wojnie światowej zachowali niepodległość, tak pewnie przez jakiś czas byłoby nadal. Polska nie miała własnego wielkiego prywatnego kapitału. Największym polskim rezerwuarem gotówki mogły być tylko i były – dochody Skarbu.

Dla porządku: prywatny kapitał zniechęcały idiotyczne podatki. M.in. podatek od transakcji płaciło się, co wytykał Kwiatkowski, przed zainkasowaniem gotówki! Ten idiotyzm przetrwał do dzisiaj.

ILE GARBÓW NA BUDśECIE, CZYLI O JEGO FILOZOFII

Najwięksi liberałowie, parający się skarbowością, bronili zasady „jedności budżetu” - w epoce, kiedy państwo nie uprawiało samo gospodarki i nie było wielogarbnym wielbłądem.

Chodziło o to, by rząd mógł dokonywać tzw. virements między paragrafami, czyli manipulować środkami w obrębie całości przyznanego sobie limitu - jak w biznesie, bez skrępowania sztywnymi zapisami i paragrafami budżetu. Poczucie porządku skarbowców urażały i fundusze pozabudżetowe, i podatki celowe.

Te fundusze, gromadząc podatki na jakiś cel, miały równoważyć z nimi wydatki. Ale ich księgowość była dość uciążliwa. W Galicji przed pierwszą wojną światową zapożyczały się one u siebie wzajem, a skali niedoborów i długów nigdy nie dawało ustalić.

KIEDY RĘKA RĘKĘ MYJE

Biurokracje zdołały przekonać swe parlamenty, że będzie łatwiej z „jednością budżetu”. Uznano to za postęp w rachunkowości społecznej. Jednakże zasada jedności budżetu obraca się przeciw demokracji i lojalności wobec obywatela.

Obywatel płaci i powinien dokładnie wiedzieć, na co - a nie wie. O podatkach zaś powinno decydować nie ministerstwo, lecz reprezentacja płatników, czyli sejm. Żeby obywateli nie okradano w majestacie prawa na korzyść cwaniaków. Bo kiedy budżet dofinansował podupadający bank państwowy jak BGŻ, był to klasyczny kant budżetowy; ręka rękę umyła.

I żeby Unia Europejska nie instalowała nam idiotycznych podatków w rodzaju VAT-u na książki. Jestem w ogóle przeciwnikiem VAT-u: wycofuje bezproduktywnie z obrotu na spory czas kilka do kilkunastu procent pieniędzy, pozostających w obrocie.

212

OBYWATELE ZAMIAST ADMINISTRACJI

Dla zdrowia naszej firmy-państwa należy zdjąć z budżetu wszystko, co można. Żeby obsługiwało jedynie to, co musi pozostawać w gestii administracji państwowej; nic poza tym.

Administracja państwa i tak ma na barkach aż nadto, by nie zajmować się niczym, co kompetentniej i lepiej załatwią sami zainteresowani obywatele. Niech przejmą zatem jak najwięcej kompetencji i odpowiedzialności we wszystkich dziedzinach gospodarowania, w których można obejść się bez administracji, czy to państwowej, czy samorządowej.

Naszym zdrowiem powinny zajmować się publiczne obowiązkowe ubezpieczenia zdrowotne, oparte na zasadach wzajemności. Państwo powinno tylko pilnować, by pracowały solidnie.

Ciepłowniami miejskimi, wodociągami itp. też lepiej będą zarządzać, niż miasto, spółki mieszkańców-klientów. Narzekać będą wtedy mogli już tylko na samych siebie.

CO FIRMA Z TYM ROBI

Jeśli podatnicy mają wiedzieć, ile na co płacą, powinni co roku w Internecie znaleźć, jakie wydatki składają się na budżet państwa czy też samorządu. Ile idzie na utrzymanie policji, wojska czy sądownictwa, a ile na dotacje dla różnych deficytowych gałęzi gospodarki, których pracownicy nie interesują się ich rentownością i domagają się utrzymywania ich przez resztę społeczeństwa.

WSZYSTKO DO DYSKUSJI

Przed 40 laty Robert McNamara wprowadził do Pentagonu, ministerstwa obrony Stanów Zjednoczonych, nowy system planowania i programowania wydatków, PPBS, Planning-Programming-Budgeting System. Chodziło o to, by cele dało się wiązać ze sposobami realizacji i ich kosztami.

To się sprawdza nie tylko w analizie systemów uzbrojenia. Także - innych działań państwa. Tak zdecydował po śmierci Johna Kennedy’ego jego następca, prezydent Lyndon Johnson. PPBS pozwalał np. wiązać z zadaniami w sferze obronności - wydatki na profilaktykę zdrowotną i sprawność fizyczną ludzi w wieku „wojskowym”, czyli na urządzenia sportowe.

Ideolodzy biurokracji długo zwalczali ten rozsądny sposób myślenia o niemierzalnych liczbowo celach działalności i o wydatkach. Dopiero teraz, po 50 latach, wraca jako moda. Jako niemal oczywistość.

213

NAJWIĘCEJ PŁACĄ NAJUBOśSI

Przychody budżetu, przedstawiane sejmowi, mało mają wspólnego z tym, co da się naprawdę ściągnąć od podatników.

Dziś to ci najniżej zarabiający, których dochody łatwo kontrolować, płacą najwięcej i są najpewniejszymi podatnikami. Resort finansów w swoim czasie zaciekle walczył o jeden więcej procent podatku od najniższych uposażeń - bo ten jeden procent dawał budżetowi grubo, grubo więcej, niż to, co mógł ściągnąć od zarabiających najwięcej.

Przypominam: uważany za wręcz bezdusznego, by nie rzec - okrutnego monetarysta, Milton Friedman, wymyślił „ujemny podatek dochodowy” - żeby ci, którym nie starcza na życie, dostawali z systemu podatkowego wyrównanie do minimum kosztów utrzymania. Żeby nie malał popyt z ich strony (co destabilizuje rynek) i żeby nie rosła przestępczość (co kosztuje społeczeństwo o wiele więcej).

Spółki, których na jednego pracownika urzędu skarbowego przypada po 250, a czasem i po 900, są podatnikami znacznie trudniejszymi - niekoniecznie zresztą ze swojej winy... Stąd nasyła się na przedsiębiorców niekończące się kontrole, które im uprzykrzają życie i przeszkadzają w pracy, czyli obniżają ich zdolność płatniczą.

PYTAJMY. PYTAJMY O WSZYSTKO

Nie zadajemy żadnych pytań, znosząc wszystko, jak dopust Boży. A pytań jest dziesiątki.

Dlaczego nasz rok budżetowy pokrywa się z kalendarzem? Nie pilnuje się go przyroda, ani sezony handlowe. Jedna trzecia gospodarki (rolnictwo) żyje rytmem przyrody, jedna trzecia społeczeństwa - dzieci, młodzież i szkolnictwo - rytmem oświaty, reszta kraju - rytmem handlu. A więc?

Dlaczego podatek dochodowy rozlicza się wspólnie tylko w przypadku małżonków, a nie wszystkich osób żyjących we wspólnym gospodarstwie domowym? Ten sam dochód jest czymś innym dla pary ludzi bez dzieci i dla rodziny z trojgiem dzieci na utrzymaniu. A więc?

Dlaczego w podatku od spółek prawa handlowego nie ma ulg na inwestycje, tak, że robią one wszystko, by podwyższać swoje koszty własne? W USA system podatkowy, choć z tysiącem przepisów, zachęca do rozwoju, nie do mnożenia kosztów własnych. A więc?

I tak co rusz. Nikt nas nie pyta o zdanie, a i my o nic nie pytamy. Jakby to kto inny płacił, nie my.

FISKUS PRODUKUJE NADUśYCIA

Błędne opodatkowanie drobnej przedsiębiorczości produkuje „szarą strefę” i prowadzi do fałszowania statystyk bezrobocia. Nie wiemy, ilu naprawdę mamy bezrobotnych, bo to nasz system podatkowy i horrendalne opłaty z tytułu ubezpieczeń

214

społecznych zmuszają przedsiębiorców do nielegalnego zatrudnienia. Nie wiemy, ilu pracuje u nas „na czarno” cudzoziemców zza Buga, nie wiemy, ilu naszych własnych rodaków. A małe, rodzinne sklepiki muszą kupować zmieniane co jakiś czas kasy fiskalne, które kosztują spory procent całego ich rocznego obrotu - choć nie jest pewne, czy w ogóle warto ściągać z nich VAT...

Jest prawdą, że nie tylko polski system podatkowy paraliżuje rozwój i przysparza bezrobocia. W Anglii, kraju najmądrzejszego niegdyś systemu podatkowego, 97 procent podatków ściąga dzisiaj państwo, a tylko 3 procent - władze lokalne. Stąd i władzom lokalnym nie zależy na ułatwianiu życia nowym przedsiębiorcom - skoro z podatków od nich nie mają nic.

ZAPYTAJCIE KOTY

Ze ściąganiem podatków kojarzy się automatycznie - państwo. Naturalne: z nich państwo żyje. A gdy obywatel nie interesuje się jego dochodami, to i nie pyta, kto powinien te podatki ściągać.

Tymczasem wszelkie dyskusje o budżecie państwa bez uporządkowania skarbowości są dyskusjami o łowieniu myszy bez udziału kotów.

Przed wojną działało Stowarzyszenie Pracowników Ministerstwa Skarbu (wszystkich, nie samej centrali). Dbało o kwalifikacje członków, wydawało dla nich podręczniki i inne książki, a co najważniejsze - każdemu ministrowi skarbu, kimkolwiek by on był, służyło swoimi opiniami i radami.

Dziś minister nie ma od kogo usłyszeć, że ściąganie podatków najlepiej byłoby powierzyć - gminom.

WIĘCEJ SERCA DLA TEGO, Z CZEGO SIĘ śYJE

Nie chodzi o to, by likwidować istniejące Urzędy Skarbowe i tworzyć nowe. Chodzi o to, by istniejące Urzędy Skarbowe - jak proponował największy skarbowiec naszej historii, Leon Biliński - stały się agendami samorządów gminnych, ponieważ samorządy lepiej o nie zadbają.

Nasze Urzędy Skarbowe dostarczają państwu olbrzymich pieniędzy, a z reguły pracują w fatalnych warunkach, w nieludzkiej ciasnocie, przy obciążeniu pracowników zadaniami ponad ludzkie możliwości, z humorystycznie niskimi płacami, do dziś często bez nowoczesnego wyposażenia biurowego.

Gmina nie oszczędzałaby na wyposażeniu swego urzędu skarbowego - inaczej niż ministerstwo, klasyczny szewc, który bez butów chodzi.

SPRAWNIEJ, OSZCZĘDNIEJ I... MĄDRZEJ

To w gminie zna się najlepiej wszystkich swych współobywateli, to ona podatki ściągałaby skuteczniej. I znacznie taniej, a już na pewno - podatek dochodowy,

215

podatek gruntowy i podatki od osób prawnych. Pod nadzorem, oczywiście, i kontrolą ze strony państwowych Izb Skarbowych.

Odpadłby m.in. koszt dzisiejszego transferu pieniędzy z urzędów skarbowych „do góry”, do budżetu, „u góry”, między urzędami centralnymi, i z powrotem, z budżetu, „w dół” do gmin (najskromniej licząc, około 10 procent budżetu idzie na same koszta manipulacyjne!).

I dałoby się rzeczowo dyskutować o skarbowości - z udziałem samych skarbowców i podatników. Bo i podatnicy mieliby coś mądrego do powiedzenia - a zgodziliśmy się, że powinni mieć coś do powiedzenia. Skoro płacą.

PODSTAWOWY LEK NA BIUROKRACJĘ

Podatki pod kontrolą obywateli zahamowałyby szastanie pieniędzmi na wyższych szczeblach administracji. Leku na biurokrację szukać trzeba nie w samej tylko socjologii organizacji, lecz w środkach na utrzymanie administracji. Kiedy nie ma na biurokrację, trudno ją mnożyć. Nasza „teoria dzieworództwa” poucza, że biurokracja rodzi się z niekontrolowanych pieniędzy na jej utrzymanie..

PRAWA I... KONTROLA

Z góry musi być wiadomo, jaki procent wpływów, na jakiej podstawie i na co gmina ma prawo zatrzymać dla siebie, na realizację swoich lub powierzonych sobie zadań (na szkolnictwo, drogi, itp.). I jakie minimum na pewne określone cele publiczne musi poświęcić (na biblioteki, szkoły, itd.).

Trzeba by nader skrupulatnie ustalić pełnomocnictwa Izb Skarbowych, kontrolujących wykonywanie zadań skarbowych przez gminy. Żeby Izba, niezależnie od policji skarbowej, miała pełny wgląd w gospodarkę gminy i co roku wystawiała jej świadectwo raportem, podawanym do wiadomości publicznej.

OD CZEGO ZACZĄĆ

Od obywatelskich Klubów Podatników, obywatelskich Klubów Badaczy Budżetu, obywatelskich Klubów Finansów Publicznych i innych takich. Od klubów, gromadzących profesorów wyższych uczelni, ich studentów - i zwykłych obywateli. Od klubów ludzi, którzy dla samej wiedzy obywatelskiej będą interesowali się tym, na co i jak wydaje się nasze pieniądze. Tego zgłębić nie może i sam minister finansów - ogromną część pieniędzy publicznych rozpuszcza się przecież poza budżetem; ile, wiedział tylko Wojciech Misiąg, minister, którego to zaciekawiło.

Studenci przestali być ostatnią rewolucyjną siłą świata, odkąd płacą za studia, ale mogą zmieniać ten świat, zanim skończą studia. A przynajmniej na tyle zmienić swoich profesorów, żeby się też tym zajęli. Mój nieżyjący już przyjaciel, prof. Andrzej Komar z Poznania, najlepszy polski znawca zachodnich systemów podatkowych, dowiódł, że można. Jak i Wojciech Misiąg.

216

POLSKA W EUROPIE

Nie widać żadnego powodu, by państwa członkowskie Unii Europejskiej ujednolicały swoje podatki. Co do nas, oznaczałoby to, że tracimy zmysł zdrowego rozsądku. Zachodni poziom podatków zamiast postępującej ich obniżki byłby śmiercią naszej gospodarki.

Sens ma jednolitość tylko tych norm, które są naprawdę ważne dla współżycia i współdziałania, dla unii celnej i łatwej wymiany handlowej, wreszcie – dla egzekucji tych samych wszędzie praw obywatelskich.

Bruksela w typowej nadaktywności biurokracji próbuje normować i ujednolicać wszystko, czy trzeba, czy nie trzeba, aż po tablice rejestracyjne samochodów i przepisy drogowe - przysparzając tylko dodatkowych kosztów. Próbowała zaś normalizować kształt ogórków i bananów!

Z Unii Europejskiej próbują niektórzy jej członkowie zrobić jedno państwo. Ale w USA, jednym państwie federalnym, stany różnią się między sobą swymi prawami bardziej niż państwa członkowskie Unii. Waszyngton nie zajmuje się ogórkami.

217

21. CO MOŻNA ZROBIĆ Z POLSKĄ (I PRAWIE KAŻDYM INNYM KRAJEM W

NASZEJ CZĘŚCI EUROPY)

WSZYSTKO ZA NAMI CZY WSZYSTKO PRZED NAMI

Zaprosili mnie przed paru laty na spotkanie młodzi redaktorzy prasy szkolnej w jednym z warszawskich liceów. Dowiedziałem się, że starsze pokolenia miały swoją życiową przygodę, walcząc z komunizmem lub opierając mu się w taki czy inny sposób, oni zaś, pokolenie uczestników tego spotkania, nie mają już nic do zrobienia i nic do przeżycia.

Odpowiedziałem, że dopiero teraz, kiedy wreszcie można coś zrobić, jest do zrobienia wszystko.

Polska już w ciągu tych kilkunastu lat od roku 1989 zmieniła się nie do poznania. W ciągu następnych dziesięciu lat można w niej zrobić wszystko. Zmienić nawet - geografię.

śYJEMY NA POROZBIOROWEJ MAPIE

Mam nadzieję, że zmienimy mapę Polski. Jest to ciągle mapa Polski pozaborowej. Jej linie kolejowe biegną szlakami, jakie dyktowały granice zaborów: z Warszawy do Torunia i Bydgoszczy przez Kutno. Do Ełku i Gołdapi - przez Białystok. Z Krakowa do Sandomierza przez Dębicę albo Skarżysko-Kamienną. Na Ziemiach Zachodnich dziedziczymy głupstwa komunikacyjne po Rzeszy Niemieckiej - pociąg z Wrocławia do Wałbrzycha omija Świdnicę, do Jeleniej Góry jedzie się przez Wałbrzych. Z Kołobrzegu do Świnoujścia jedzie się paroma łamańcami, nadkładając kilkadziesiąt kilometrów, i nie ma żadnej linii wzdłuż wybrzeży Bałtyku, bo w te rejony mało kto w Rzeszy jeździł i mało kogo one interesowały.

INNA MAPA, INNE KOLEJE

Gdyby szybka elektryczna kolej dojazdowa połączyła Kraków z Sandomierzem przez śliczne, dziś pustoszejące dolinki na lewym brzegu Wisły, rozgęściłaby nie tylko okolice Krakowa i Nowej Huty. Gdyby takież linie połączyły Górnośląski Okręg Przemysłowy z cudownymi dolinami Beskidów i po drugiej stronie - z uroczą, równie pustoszejącą wyżyną Głubczycką, połowa mieszkańców Górnego Śląska mogłaby mieszkać i do pracy dojeżdżać z terenów czystego powietrza.

218

Wiadomo, że kontenery przewozić można taniej koleją niż okrętami szos, tak niszczącymi nawierzchnie dróg. Nowe, szybkie autostrady na szlakach północ-południe i wschód-zachód nie powinny dźwigać najcięższych przewozów.

Na dłuższych dystansach krajowych super-szybkie koleje wygrają w przewozach pasażerskich z samolotami. Dziś niemal wszędzie trzy kwadranse zajmuje dojazd do lotniska i dalsze co najmniej 15 minut odprawa z kontrolą; dojazd z lotniska do miasta docelowego trwa tylko trochę krócej. Godzina lotu wydłuża się do trzech. Pociąg o szybkości 300 km/godz., w rodzaju francuskiej TGV, przejedzie dzisiejszą trasę „lotniczą” w godzinę. Najdłuższą, na drugi kraniec kraju, w trzy godziny. Bez względu na pogodę. Bez obawy porwania.

Mapa Polski, jak widać, może wyglądać zupełnie inaczej.

FILOZOFIA TRANSPORTU

Nasze koleje walczą jako przedsiębiorstwo kolejowe z konkurencją samochodową i ewentualnym transportem wodnym. Gdyby zrobić z nich przedsiębiorstwo transportu, zastępowałyby nierentowne linie liniami autokarów i TIR-ów do przewozu kontenerów. Przeładunek zagwarantowałby pracę kolejarzom, a firma by zarabiała.

To samo z tańszym przewozem wodnym towarów, którym się nie spieszy.

WODĄ - TANIEJ, CZYŚCIEJ I... PRZYJEMNIEJ

Mamy najkorzystniejszy układ rzeczny w Europie. Niemcy, żeby połączyć swoje rzeki w jeden system komunikacji i transportu wodnego, musieli wykopać 6600 kilometrów kanałów, a kanał Dunaj-Men pokonuje śluzami 175 metrów różnicy poziomów. U nas króciutki Kanał Bydgoski starcza dla połączenia dorzeczy dwóch największych rzek naszej części Europy, Odry i Wisły (dziś należałoby wykopać nowy, a szerszy kanał, omijając ten zabytek techniki).

Niemcy przewożą wodą - czysto i tanio - ponad 20 procent swego tonażu obrotów towarowych. Rejon Duisburga, największego portu rzecznego Europy, przeładowuje rocznie 60 milionów ton, więcej niż nasze porty morskie, Gdańsk, Gdynia i Szczecin razem.

My wodą nie przewozimy nawet pół procenta. Setki milionów ton towarów masowych - od węgla i rudy po materiały budowlane i ciężkie maszyny - wozimy kolejami i samochodami. Drogo, brudno i bezmyślnie. Spalając wiele milionów ton kosztownego węgla i miliony litrów drogiej ropy naftowej. Trując się dodatkowymi wyziewami elektrowni i dodatkowymi spalinami.

219

PRZESZŁOŚĆ JAKO ARGUMENT NA RZECZ PRZYSZŁOŚCI

Dawna Wisła była wielkim szlakiem handlowym. Spływał nią do Gdańska cały olbrzymi eksport rolny i leśny szlacheckiej Polski. Szlakiem handlowym była i Odra. Pływano i Wartą, a Narew połączył z Niemnem Kanał Augustowski nie dla turystyki. Miał wobec zabranej przez Prusy Wisły otworzyć szlak handlowy przez Litwę do Bałtyku. Tak, jak zaprojektowanym za Stanisława Augusta Kanałem Bydgoskim Fryderyk Wielki połączył Wisłę z Notecią, żeby po pierwszym rozbiorze pozbawić Gdańsk przywileju eksportu polskich płodów rolnych.

NIE ZNAMY SWOICH BOGACTW

Kiedy mój przyjaciel, Wojciech Kuczkowski, zaprzysiężony wodniak, żeglarz, wydał odbity na hektografie swój przewodnik wiślany, nikt nie wydał go w pełnej, eleganckiej wersji. Z braku popytu.

Nasze miasta chciały likwidować resztki portów, odwracają się od rzek i rozbudowują się w głąb terenów bez wody. Nie uprawiamy masowo ani żeglarstwa, ani wioślarstwa, ani kajakarstwa, ani turystyki wodnej. Co najwyżej masowo się topimy.

Rzeki znikły z naszej wyobraźni w wieku XIX, kiedy je pocięto granicami zaborów. To wtedy zlokalizowano Łódź w miejscu bez dostępu do własnej rzeki. Stało się to potem nawykiem, miasta szły bowiem za kolejami. A jeszcze później - byle gdzie, wedle fantazji biurokratów. Aż po skrajny absurd - kiedy ulokowano hutę „Katowice” w miejscu urodzenia partyjnego bonzy na dziale wodnym. Na kompletnym bezwodziu.

KORYTARZ EKOLOGICZNY GATUNKU HOMO SAPIENS

Dziś ludzie, reklamujący się jako obrońcy środowiska naturalnego, żądają, byśmy zostawili rzeki w takim stanie, w jakim są. Innymi słowy, byśmy zostawili rzeki reszcie przyrody jako jej „korytarze ekologiczne”. Tymczasem doliny rzek od zarania cywilizacji są akurat „korytarzami ekologicznymi” gatunku naczelnych, zwanego naukowo „homo sapiens”, człowiek myślący. Dopiero w epoce kolejnictwa człowiek przestał myśleć i zaczął budować miasta na bezwodziach.

Człowiek zatruł rzeki, zdegradował je błędnymi regulacjami. Dziś musi odrobić swe grzechy, naprawić, co zepsuł. Przede wszystkim - we własnym interesie.

PASMOWY ROZWÓJ MIAST

35 lat temu grupa moich młodszych przyjaciół, warszawska Grupa Młodej Architektury (dziś architekci klasy międzynarodowej, wśród nich Marek Budzyński, Krzysztof Chwalibóg, Krzysztof Kiciński, Adam Kowalewski i Jan Rutkiewicz)

220

pracowała nad koncepcją pasmowego rozwoju miast - wzdłuż cieków wodnych, zwłaszcza na pięknych brzegach Wisły.

Pojechało wtedy paru moich kolegów reporterów do suchego jak pieprz, bezwodnego miasteczka, by spytać mieszkańców, czy przenieśliby się nad Wisłę - z całą swoją społecznością, włącznie ze swymi babciami. Przygniatająca większość była „za”. Dzieci już rysowały nowe miasto. W parę miesięcy później miniona partia zlikwidowała „Życie i Nowoczesność”, dodatek do „Życia Warszawy”, po czym już nie było mowy nawet o żadnych marzeniach.

KORZYŚCI Z POŁOśENIA GEOGRAFICZNEGO

Możemy wozić i żyć zupełnie inaczej. Zamiast przepuszczać miliony ton z Zachodu na Wschód i z Północy na Południe (tudzież na odwrót) kolejami i samochodami, możemy oszczędzić sobie zanieczyszczeń, wożąc te miliony ton wodą.

Jeśli uruchomimy wspólnie z Morawami tani tranzyt wodny 12-kilometrowym kanałem, projektowanym jeszcze za Franciszka Józefa, łączącym na Morawach Odrę z Beczwą, dopływem Morawy, nasz Górny Śląsk razem z Górnymi Morawami mogą stać się centralnym punktem przeładunków Europy - i konkurować nawet z rejonem nadreńskiego Duisburga.

Przez nasz Bug i białoruską Prypeć Europa zyska połączenie wodne ze Wschodem Europy - od Renu po Wołgę. Z rejonem Warszawy jako idealnym centralnym punktem szlaku.

POWRÓT DO ZDROWEGO ROZSĄDKU

Awantury o nową elektrownię atomową na Słowacji i o Temelin w Czechach dowiodły, jak głęboko cofnęliśmy się w byłym obozie sowieckim już nie w nauce i technice, a w posługiwaniu się zdrowym rozsądkiem.

Czechy i Słowacja dla energetyki wodnej mają obok Norwegii i Szwajcarii najkorzystniejsze w Europie warunki. Potencjał energetyczny ich rzek przewyższa racjonalne obu krajów potrzeby. I oto właśnie Słowacja inwestowała w kolejną elektrownię atomową, znacznie droższą w budowie, a jeszcze bardziej w eksploatacji...

I U NAS MOśNA BY ROZSĄDNIEJ

Rzeki polskie też stanowią wielki potencjał energetyczny. Rzeki duże i małe.

Dane o tym dawniej fałszowano - żeby górnośląscy bonzowie mogli rządzić Polską przy pomocy węgla. Dopiero elektrownia wodna we Włocławku udowodniła znowu swą produkcją energii, o ile taniej pracuje woda. Ideologia zaś przekreślała małą energetykę wodną – bo młyny były prywatne. Dziś węglowy monopol energetyczny nadal tłamsi małe, prywatne elektrownie wodne, jak tylko może. W ciągu kilku pierwszych lat XXI wieku doprowadził do zamknięcia kilkuset.

221

Prof. Janusz Gołaski dawno zinwentaryzował w samej tylko Wielkopolsce 1500 dawnych spiętrzeń wodnych po dawnych młynach, gdzie mogłyby dzisiaj dawać energię małe turbiny wodne. W sumie liczbę takich małych spiętrzeń wodnych na małych, lokalnych ciekach szacować można w Polsce na kilkanaście, dwadzieścia tysięcy - potencjał tysiąca kilkuset megawatów! Bez strat na przesyle.

Polska winna się uczyć oszczędzania energii, miast budować nowe siłownie. Ale też powinna zatrudnić wodę - miast spalać węgiel.

WODA JAKO PROBLEM DEMOKRACJI

Nie interesujemy się wodą. Nie pytamy, co nam grozi. A susza w Polsce to już nie chwilowy dopust boży. I dawno przestała być w Polsce problemem fachowców. Stała się, bardziej niż powódź, problemem każdego z nas. Każdy Polak powinien wiedzieć wszystko o sposobach na suszę. Woda stała się sprawą naszej demokracji.

Od lat stepowieje Wielkopolska, najgospodarniejsza część kraju. Przychodzi do nas klimat ze Wschodu, z głębi Eurazji. Pojawiają się rośliny stepowe i fauna stepu. Wysycha Gopło, jego lustro wody coraz to obniża się o kolejny metr, a w Wielkopolsce beczkowozy do dziś rozdzielają wodę na litry, i to na wielokilometrowych trasach.

To nie wina cywilizacji światowej. To my sami nie umieliśmy w minionym reżimie i nadal nie umiemy się z wodą obchodzić. W statystyce zasobów wody jesteśmy na drugim miejscu w Europie. Od końca.

HYDROLOG O SUSZY 1989 ROKU

Zaczęła się wtedy już w marcu, ale szczyt przypadł na sierpień i wrzesień. Rośliny rozpoczęły wiosnę o 30-40 dni wcześniej. Wody podziemne opadły od 0,5 do 2 metrów poniżej średniego stanu. Zaczęły opadać wcześniej niż zwykle, przed kwietniem - dlatego, że w roku poprzednim ich zasoby się nie odbudowały. Na domiar przy upałach i niskich opadach wieją bardzo silne wiatry, co jeszcze bardziej przesusza glebę.

Głównymi rzekami dolnego dorzecza Odry płynęło latem i jesienią mniej wody niż kiedykolwiek w ich notowanej historii. Jeszcze gorzej było z rzekami o mniejszych powierzchniach zlewni. Nieraz płynęły nimi wyłącznie ścieki. Kiedy jest sucho, woda nie rozcieńcza dostatecznie ścieków; z tego, co płynie, trudno w ogóle cokolwiek zaczerpnąć.

Kiedyś wody może zabraknąć; przyjdzie zamknąć wiele ujęć wód powierzchniowych, tak będą zanieczyszczone.

PTAKOM NAPRZECIW

Przeciw spiętrzaniu Wisły i innych naszych rzek, przeciw ich regulacji, występują... obrońcy środowiska naturalnego, wspierani po kryjomu przez „baronów” węglowych.

222

A właśnie nad rzeki o wyższym poziomie wody ściągają ptaki. Nie tylko polskie. Również takie, jakich nigdy w Polsce nie było. I bobry, które jakimś cudem zwiedziały się o szansie na nowe żeremia; niszczą dzisiaj wały przeciwpowodziowe!

śADNEGO BETONU

W Polsce już się nie kanalizuje, nie cembruje rzek i nie prostuje ich biegu (prostowanie biegu przyspiesza spływ wody i przyniosło katastrofę w dolnym biegu Renu). Dzięki rewelacyjnej metodzie, którą dziś interesuje się cały świat, można, zamiast gwałcić naturę rzeki, współpracować z nią.

Dr Janusz Wierzbicki z Politechniki Warszawskiej (zmarł niedawno) badał przez lata procesy korytowe, czyli – jak „pracuje” sama rzeka. Bo rzeka cały czas pracuje - zbiera i niesie rumowisko denne, a potem je gdzieś osadza. Kiedy się w jej pracę głupio ingeruje, rzeka traci równowagę w swych zachowaniach. Tam gdzie woda płynie szybciej, rzeka niszczy brzegi i dno, tam gdzie woda ciecze w zwolnionym tempie, rzeka nanosi piaski, tworzy wyspy, ruchome przemiały, przykosy (czy nie śliczny jest język tych fachowych terminów?) i dzieli się na różne odnogi; koryto rzeki „dziczeje”. I okazało się, że starymi, znanymi od setek lat, tanimi, prostymi technikami, przy użyciu faszyny i łamanego kamienia, porastającego zielenią, wstawiając w określonych miejscach tzw. „ostrogi” i umacniając brzegi na krótkich odcinkach, można pomóc rzece regulować się samej, tak, że sama wyręcza ludzi...

Pływałem po uregulowanych tak odcinkach Narwi. Rzeka tam szeroka, głęboka, bez śladu ręki człowieka na brzegach; dzika przyroda przybyła tam po zakończeniu robót pierwsza. Wcześniej od swych obrońców.

LUDZIE TO JUś UMIELI

Pustynną dziś Mezopotamię (Irak) tajemniczy lud Sumerów przed pięcioma tysiącami lat obrócił w biblijny raj. Przyszli skądś ze świata. Martwe pustynie i złowrogie bagna stały się krajem kwitnącym, pełnym pól, łąk i ogrodów. A mieli Sumerowie tylko motyki i kosze...

„Zapomniany świat Sumerów”, książka mojego nieżyjącego przyjaciela, Mariana Bielickiego, obok wiadomości z ćwierci miliona glinianych tabliczek - z pokwitowaniami, rachunkami, raportami, spisami i innymi szczegółami codziennego życia Sumerów, cytuje też ich poezje, wśród nich - litanię, lament bogini, która szuka swego syna, boga Damu. Bez niego bowiem zapanuje susza, śmierć i zniszczenie.

Rolnik to był wśród Sumerów „człowiek od kanału, grobli i sochy”. Ich podręcznik rolniczy uczył, jak regulować nawadnianie pól i przepływ wody w kanałach irygacyjnych.

Utrzymywali stawy rybne. Budowali zbiorniki i kanały rezerwowe, dla magazynowania wody z wezbrań.

Jednego tylko nie wiedzieli - że nie można nic zrobić i że ten, komu ziemia stepowieje, skazany jest, by cierpieć, pomstując na głupotę cywilizacji.

223

CZY JESTEŚMY GŁUPSI

Już ludy prymitywne umiały doskonale gospodarować wodą – czy to pod Kilimandżaro, czy w Andach peruwiańskich, czy to Indianie Arizony, czy najdziksi tubylcy świata - na Borneo.

W Azji Środkowej woda szła z gór dziesiątkami kilometrów, kuto w skałach tunele długie na trzy kilometry, budowano olbrzymie groble, montowano krzyżujące się nad sobą, splecione z witek, uszczelnione murawą i gliną koryta kanałów, szerokie na półtora do dwóch metrów!

Zarządzali wodą wybierani przez lud kok-basze, „siwobrodzi od kanałów”. Dzielili wodę z miejscowych rowów pomiędzy gospodarstwa; kierowali naprawami miejscowego kanału, wzywając do robót bezpośrednio zainteresowanych, czasem wspomagani w tym przez wyższych urzędników i mieszkańców dalszych okolic. Spośród kok-baszów wybierano mirab-baszów: ci nadzorowali kanały główne, kierowali ich naprawą, rozdzielali ich wody między kanały mniejsze, do poważniejszych uszkodzeń wzywali „tłoki” z dalszych okolic.

„Tłoka”? Stary, także słowiański, obyczaj. Gromada niesie bezpłatnie pomoc sąsiadowi, a ten odwdzięcza się „tłocznikom” tylko poczęstunkiem; usłuży im wzajem, gdy ktoś z nich będzie potrzebował tłoki. No i co, XX-wieczna cywilizacjo?

TĘSKNOTA ZA WYOBRAŹNIĄ SUMERÓW

Nie brakuje hydrotechników, świetnych inżynierów. Nie brakuje nam rzek i strumyków, których skąpe wody można spiętrzać i rozprowadzać kanałami na dziesiątki nawet kilometrów. Nie tylko Wielkopolskę, także płodne kiedyś Kujawy, wszystkie przesuszone tereny Polski można uratować od losu martwej pustyni. Nie jakąś wielką kosztowną techniką, ale koparkami i spychaczami. Budując urządzenia tzw. „małej retencji”, wały, groble, z jazami i przepustami - w trybie szarwarku, tłoki, własnymi siłami.

Są ludzie, narzędzia, podręczniki. Brak tylko - inicjatywy. Dlatego tęsknię za wyobraźnią Sumerów.

PRAWO JEST PO STRONIE RZEK

Nasze rzeki nie są bezbronne. Już wiemy, że nasze stare i dobre prawo wodne pozwala zakładać spółki wodne. Ale nie tylko dobrowolne. Także i przymusowe, które wszystkich użytkowników rzeki zobowiązują do wspólnej dbałości o jej czystość, bezpieczny przepływ i prawidłowe zagospodarowanie.

Takie spółki powstają dziś już spontanicznie - jak spółka gmin leżących nad Pilicą. Ale można przecie takie spółki powołać i dla wielkich cieków, niszczonych bezkarnie przez wielkie skupiska ludzkie. Jeśli taka spółka zainwestuje w energetyczne i transportowe możliwości swojej wielkiej rzeki, zyska na pokrycie spłaty kredytów wziętych na oczyszczalnie ścieków...

224

Powstały już związki miast nadwiślańskich i miast nadodrzańskich. Powstaną i takie spółki. Bo nikt inny o tym nie pomyśli.

LASY TO WODA

Oczywiście, żadne spiętrzenia nie zatrzymają tyle wody, co lasy. Dlatego zalesianie Polski nie powinno być programem samych leśników. Przede wszystkim - zmobilizować winno obrońców środowiska naturalnego. Zamiast przykuwać nogi do skał tam, gdzie trzeba postawić tamę, mogliby zaopiekować się każdy jakimś kawałkiem naszych lasów.

Lasy w rzeczywistości są interesem nas wszystkich, wszystkich Polaków. Całej polskiej demokracji. Bo wszyscy musimy oddychać. A lasy to nasza fabryka tlenu.

Sadzenie i ochrona lasów powinny być programem naszej samoobrony narodowej przed samymi sobą. Obrońcy przyrody, którzy to pomijają, bronią stanowisk na rachunek przyrody.

Dawniej powiadano: „nie było nas, był las, nie będzie nas, będzie las”. Dziś chodzi o to, by las był z nami. Inaczej „nie będzie lasu, nie będzie nas”. Wyschniemy jak ta żaba z bajki Brzechwy. Dusząc się z braku powietrza.

NOWY PRZEMYSŁ POLSKI

W 1991 roku poznałem niezwykłą postać, adwokata, czynnego w Jerozolimie i w Nowym Jorku. Uri Huppert, mówiący do dziś znakomicie po polsku, czyli - po prostu - Jurek, dziś mój przyjaciel, współtworzył izraelski „przemysł turystyczny”.

Tak, to się dziś traktuje jak przemysł. Hiszpańskie „ministerio del turismo” dysponuje największym budynkiem rządowym w Madrycie, i nie tylko dla potrzeb biurokracji, która na gruncie turystycznym też rozwija się znakomicie. Zdaniem moich przyjaciół z Zachodu i Skandynawii, Polska ma w tej dziedzinie olbrzymie szanse i potrzeby; nie tylko w biurokracji.

ILE KILOMETRÓW KWADRATOWYCH SZANSY

Kilometry pustych najpiękniejszych plaż Europy, nad czystymi rejonami Bałtyku - szansa rozgęszczenia przepełnionych, ciasnych ośrodków. Podobnie z dziesiątkami uroczych dolin i dolinek na Pogórzu Karpackim, od Beskidów Śląskich aż po Bieszczady, z Pogórzem Sudeckim od Wyżyny Głubczyckiej po Karkonosze. Na Pomorzu ciągną się tysiącami kilometrów kwadratowych wzgórza, jeziora i lasy, do niedawna blokowane poligonami wojskowymi. I nieznane, a prześliczne Roztocze czy też Polesie Lubelskie. Plus znane już Mazury, Augustowskie, Ziemia Lubuska...

I raz jeszcze - uzdrowiska, dziś zaniedbane, w przyszłości - wielka oferta lecznicza i wypoczynkowa dla całej Europy. Polskie źródła reprezentują wyjątkowe walory lecznicze.

225

Bądźmy dwa razy tańsi od Zachodu przy tym samym poziomie usług. Po właściwej reklamie - do naszych letnisk ściągną Skandynawowie i Niemcy, a do taniej Polski przyjedzie co roku milion Amerykanów polskiego pochodzenia. Ten „przemysł” nakłady zwraca szybciej niż przetwórstwo.

TAKA NADCHODZI POLSKA

Wszystko to oznacza potrzebę nowej wyobraźni. Nastawienia jej na inne jutro. Jutro dla umiejących współpracować ze sobą indywidualności. Mamy dziś ponad dwa miliony drobnych przedsiębiorstw. Ale samych małych przedsiębiorstw budowlanych (sprawniejszych i efektywniejszych) będzie trzeba tysięcy.

CO MOśE PAŃSTWO

Państwo musi torować drogę do przyszłości - wymusiwszy plany przestrzenne. Żeby wiadomo było, gdzie budować, jak rozwijać kraj. Do tego - jak w planie Rehna - pomagać może państwo pośrednictwem, szkoleniem, poradnictwem, informacją, kontaktami, pomocą organizacyjną ze strony fachowców. Decyzje będziemy podejmowali sami.

BEZ LEKÓW NA BRAK WYOBRAŹNI

Państwo nie dostarczy leków na brak wyobraźni. A jakiej potrzeba wyobraźni? Tej, którą streszcza ironiczna w zamierzeniu, ale podchwycona - jako symboliczna dla dzisiejszej Polski przez prezydenta Busha juniora - piosenka zespołu Golec uOrkiestra:

„Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco, a tam, gdzie to kretowisko, będzie stał mój bank...”

Takiej wyobraźni potrzebujemy nie tylko my. Także nasi sąsiedzi na wschód od Polski, dla których ważne będzie zobaczyć, co da się zrobić własnymi siłami - lub z pomocą Unii Europejskiej – we własnym kraju.

A my zastanówmy się, jak możemy pomóc naszym sąsiadom Ukraińcom. Czas, kiedy będziemy o nich mówili - nasi bracia Ukraińcy, przyjdzie po czasie naszej pomocy i przyjaźni. Miniony ustrój wielu z nich odebrał nawet poczucie tożsamości i język, a zniszczyć potrafił nawet glebę.

Zaczynają na ściernisku.

226

22. ANEKS: DEKALOG NIEUDACZNIKA

Ten tekst ukazał się po raz pierwszy w roku 1978. Drukowany potem kilka razy przy różnych sposobnościach pod różnymi adresami, uzupełniony jednym zdaniem o marnowaniu swego i cudzego wysiłku w młodej demokracji, zachował pełną aktualność.

CZY W OGÓLE CHCESZ, BY SIĘ UDAŁO?

Czasami ułatwia drogę do skuteczności zastanowienie nad tym, co trzeba zrobić, żeby się dane przedsięwzięcie nie udało.

A propos: przy okazji dowiesz się, czy naprawdę chcesz, by ci się powiodło.

Są ludzie, którzy wręcz wolą niepowodzenia - pozwalają im one podtrzymać swą mizantropię, niechęć do bliźnich, usprawiedliwić lęk przed działaniem, lenistwo i poczucie wyższości wobec tych wszystkich, którzy nie potrafią docenić, ile się dla nich robi.

KIEDY JEDEN KNOCI, ALE SZLAG TRAFIA WSZYSTKICH

W czasach, gdy zwycięża powszechnie (albo tak się przynajmniej wydaje) religia skuteczności, warto ujawnić, że istnieje też podziemny kościół Czcicieli Szatana Nieskuteczności.

Jest znacznie więcej takich satanistów niż przypuszczamy. Swoje czarne msze marnowania najlepszych koncepcji, pomysłów i planów odprawiają oni publicznie, wygłaszając przy tym pełne ironii kazania o działaniu efektywnym. Jak ich rozpoznać?

Mają swój dekalog. Istnieje mnóstwo recept na spartolenie każdej roboty, ale współdziałanie społeczne wymaga partactwa o specyficznych założeniach - musisz przecież zmarnować nie tylko swój wysiłek, musisz popsuć - skutecznie! - to, co zrobią inni. Jeśli tylko Tobie się nie uda, mała przyjemność i żadna satysfakcja; sztuka polega na tym, żebyś Ty sknocił, a wszystkich dookoła szlag trafiał.

JAK UCIESZYĆ BELZEBUBA NIESKUTECZNOŚCI

Historia potwierdziła trafność tego dekalogu. Sprawdzał się na największych przykładach.

Wedle jego przykazań można doprowadzić do ruiny nie tylko przedsięwzięcia w skali domu, osiedla mieszkaniowego, dużej wsi czy fabryki. Można zaprzepaścić nawet wielkie królestwa, władzę absolutną i niezmierzone bogactwa. Tym bardziej młodą, obiecującą demokrację i swoją w niej władzę.

Król Jerzy III ze swoimi doradcami wywołali niepodległość Stanów Zjednoczonych dwunastoma latami ewidentnych głupstw, z których w każdej chwili mogli się

227

wycofać. Amerykanie chcieli jedynie, by ich traktowano serio. Ale na to właśnie rząd Wielkiej Brytanii nie umiał się zdobyć. Dołożył jeszcze mnóstwo pieniędzy, by stracić swoje północno-amerykańskie kolonie. Na dworze Jerzego III czczono po kryjomu Belzebuba Nieskuteczności.

Innym razem był on również bardzo zadowolony, kiedy mu się udało zaprowadzić Napoleona pod Moskwę. Wyzbądź się zatem wszelkich kompleksów niższości: bzdura jest tą wyjątkową dziedziną, w której możesz dorównać królom. Do wielkich głupstw nie trzeba aż Napoleona, ani jego wzrostu.

OTO WSPOMNIANY DEKALOG (Z KRÓTKIMI KOMENTARZAMI)

1.

Nie dopuszczaj do siebie niepomyślnych informacji.

Niektórzy władcy w dawnych czasach mieli godny uwagi obyczaj ścinania głów posłańcom przynoszącym złe wiadomości. Weź z nich wzór. Brakuje Ci potęgi królewskiej, by ścinać głowy, ale nawet jako przewodniczący samorządu osiedlowego czy organizator ważnego społecznie programu możesz stopniowo odzwyczaić ludzi od uświadamiania Ci, że coś tam nie idzie idealnie.

Starczy wyłączać takich śmiałków ze wspólnych rozważań nad losem ważnego przedsięwzięcia, okazywać im brak zaufania, aplikować drobne, ale złośliwe szykany. Po pewnym czasie nie dowiesz się już niczego niemiłego, a gdy na koniec wjedziesz w ścianę, będziesz miał prawo z pełnym przekonaniem skarżyć się, że nikt Cię nie ostrzegł.

2.

Miej za nieprzyjaciela każdego, kto Cię nie chwali, i zrażaj sobie, kogo możesz.

Nie dopuszczać do siebie złych wiadomości, to mało. Musisz uwierzyć, i to głęboko, że kto Cię nie chwali, jest Twoim wrogiem. Kiedy już w to uwierzysz, możesz uważać się za impregnowanego na sukces - żadne, przypadkowe nawet powodzenie już Ci nie grozi.

Nie zapominaj też odciąć od siebie, kogo się da, a zwłaszcza ludzi inteligentnych, co więcej, mających wpływ na innych i autorytet.

Pod żadnym pozorem nie rozmawiaj z takimi facetami i nie słuchaj ich. Powtarzaj sobie ciągle - nie będą mnie pouczać! Ich niebezpieczna, uwodzicielska inteligencja mogłaby przypadkiem zrobić na Tobie wrażenie i popchnąć Cię w kierunku sukcesu, którego pragniesz uniknąć. Natomiast zrażając kogoś takiego, odpychasz od siebie za jednym zamachem cały krąg ludzi, dla których jego autorytet ma istotne znaczenie. O ileż mniej zachodu!

Dysponujesz bogatą paletą możliwości - od drobnego, ale dobrze namierzonego świństwa, aż po dziki, wściekły atak, niewspółmierny w swej gwałtowności do przyczyny.

228

Sztukę zrażania ludzi wielekroć łatwiej opanować niżeli sztukę zdobywania ich sobie. Pamiętaj: czasem dość jednego celnego słówka, by zarobić śmiertelnego wroga, z którym nigdy już nie znajdziesz porozumienia.

Są geniusze, którzy wspaniałe rezultaty osiągają w tym po prostu mimochodem, en passant. Jeśli nie jesteś tak doskonałym, pyszałkowatym chamem, nie trać wiary w siebie - w pewnych warunkach to się w człowieku rozwija samo. Czasem wystarcza nawet odrobina władzy, by z najinteligentniejszego człowieka zrobić idiotę, który odpycha najukochańszych przyjaciół.

3.

Jeśli już musisz ludzi zdobywać, spróbuj ich nabrać; jeśli to nie wyjdzie - przestraszyć; jeśli i to zawiedzie - kupić. Wspaniały patent!

Nabrani, kiedy przejrzą (wcześniej czy później zawsze się to w końcu zdarzy), znienawidzą Cię podwójnie. Za to, że ich nabrałeś, i za to, co jako nabrani zrobili.

Przestraszeni - nigdy w głębi ducha nie wybaczą Ci swojej własnej małoduszności, a w przełomowych momentach okażą się znakomitymi, bo zamaskowanymi sojusznikami... Twoich przeciwników.

Ci, których kupiłeś, będą wobec Ciebie lojalni, owszem. Dopóki ich nie przepłaci ktoś inny.

Nabrani mają to do siebie, że bielmo spada im z oczu akurat w decydujących chwilach, kiedy spodziewasz się ich oddania i poświęcenia.

Przestraszeni i kupieni załatwią Ci wszystko i zawsze - z wyjątkiem tej jednej jedynej sytuacji, kiedy Ci najbardziej na załatwieniu czegoś zależy, kiedy potrzeba odrobiny serca i autentycznego zaangażowania, by coś nie wzięło w łeb. Pod tym względem możesz na nich liczyć - nikt Cię tak nie zawiedzie, jak oni.

4.

Stwórz z gronem swych najbliższych współpracowników swoją własną rzeczywistość, do której świat realny powinien się dostosować (a jeśli tego nie robi, tym gorzej dla niego).

Przykazanie to rozwija myśl przykazania pierwszego w sposób, rzec można, pozytywny. Nie wystarcza odciąć od siebie złe wiadomości, należy jeszcze stworzyć ich odwrotność - fikcyjny obraz realiów, w który uwierzycie bardziej niż w prawdziwy.

Zalecenia pomocnicze: wprowadźcie własne kryteria oceny, nie sugerując się żadnymi idiotycznymi ograniczeniami określanymi jako zdrowy rozsądek, poczucie rzeczywistości, itp. W miarę możliwości używajcie własnego słownika dla nazywania faktów i ludzi, powszechnie nazywanych inaczej (klęskę przekładając na sukces, nieakceptację na poparcie, i vice versa). W ten sposób odgrodzicie się skutecznie od wszystkich, którzy chcieliby Wam pomóc, ponieważ nie będą znali języka obowiązującego w Waszym gronie.

229

Efekt murowany: kiedy zlecicie z kozła, nie będziecie nawet wiedzieli, dlaczego wóz się Wam wywrócił. I nikt nie wytłumaczy, jakeście ten sukces ponieśli.

5.

Niczego nie staraj się przewidzieć, a jeśli musisz, bierz pod uwagę tylko najkorzystniejszą dla siebie ewentualność.

Fuszer szachowy przegrywa dlatego, że ze wszystkich możliwych ruchów przeciwnika bierze pod uwagę ten, który jemu, fuszerowi, dałby najłatwiejszą wygraną. Czasem, kiedy fuszer gra z jeszcze gorszym fuszerem, zwycięża, ale bardzo, bardzo rzadko. Ową specyficzną skłonność fuszerów Anglicy ochrzcili „wishful thinking”, co Wańkowicz przetłumaczył na „chciejstwo”.

Skłonność to bardzo egalitarna - fuszerem może być każdy. Bywał nim i Napoleon. Jeśli nawet nie będziesz Napoleonem głupstwa, wszystko przed Tobą. W końcu nie musisz przecie zmarnować półmilionowej armii i panowania nad połową Europy...

6.

Działaj zawsze w pierwszym odruchu, śmiało i bez zastanowienia.

Jeżeli ktoś, kogo uznałeś za swego wroga (być może jest nim naprawdę), powiedział, że powinno się przeprowadzić ścieżkę w poprzek trawnika, zareaguj decyzją idealnie przeciwną. I tak za każdym razem, w każdych okolicznościach, aż po skalę głupstwa na miarę losu państwa.

Tym sposobem oddajesz w ręce swego przeciwnika ster kursu wiodącego Cię ku porażce, a nikt Ci nie może zarzucić, że działasz pod czyjeś dyktando, że kapitulujesz, albo, że brak Ci ducha. W końcu prawo podejmowania decyzji obejmuje również prawo podejmowania decyzji nerwowych.

Nie bój się - kiedy się opanujesz, może być już za późno. Odwagi! Nerwowi przegrywają szybciej.

7.

Licz, że jakoś samo się ułoży.

Wojak Szwejk mawiał, że jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.

Bądź niezachwianym optymistą. Kiedy już będziesz blisko ściany, zawsze możesz, wjeżdżając w nią, zamknąć oczy. Boli tak samo, ale nie widać krwi.

8.

Żadnej analizy błędów.

Logiczne: nie popełniłeś żadnych błędów. O żadnych błędach nie wiesz i nie słyszałeś. Nie ma zatem czego analizować.

230

Pamiętaj: o błędach mówią tylko Twoi wrogowie. Kiedy Ci ktoś tłumaczy, że analiza błędów jest matką sukcesu, wiesz, co o nim myśleć.

9.

Winni są inni.

Również logiczne, prawda?

10.

Nie uprzedzaj ruchów przeciwnika ani też niekorzystnych obrotów losu.

W zakończeniu znakomitej sztuki „Święto Winkelrieda” Andrzejewskiego i Zagórskiego burmistrz miasta informuje widownię - „idę zapoznać się z ideologią ruchu, na którego czele stanąłem”. Jest to ideał zagrania, które polega na tym, że się zdejmuje przeciwnikowi wiatr z żagli.

Dążąc do swej porażki, powinieneś postępować akurat przeciwnie. Dmuchaj w żagle przeciwnika, naganiając mu zwolenników i przysparzając argumentów. Przy chóralnym śpiewie Twoich ludzi, że byczo jest, jak jest, i że tak być powinno.

Ci, którzy na terenie Waszego osiedla, miasta czy państwa zechcą po Was coś zrobić, żeby nawet najgłupsi albo wredni, wydadzą się po Was aniołami - chociaż cała Wasza wina polegała jedynie na tym, że się Wam nie udało. No ale tego przecież chcieliście...?

SUKCES PRZED TOBĄ

Przestrzegając tych dziesięciu przykazań, nie dokonasz nigdy niczego, co wymaga ludzkiego współdziałania i dobrej woli.

Jak powiedziałem - zastanów się, czy aby nie tego podświadomie chcesz...

231

Spis treści PO CO KOMU TA KSIĄŻECZKA 2

CZYJA TO DEMOKRACJA 2 KAŻDY ODPOWIADA SAM 2 NIE TAK STROMO... 2 SZKLANA GÓRA 3 INNA TEORIA WZGLĘDNOŚCI EINSTEINA 3 ZA CO UWIELBIAM „ALICJĘ W KRAINIE CZARÓW” 3 MOJA TEORIA RZECZY NIEMOŻLIWYCH 3 BEZ UTOPII 3 NORMALNE PAŃSTWO JEST MOŻLIWE 4 JAK CZYTAĆ TĘ KSIĄŻECZKĘ 4 NIECH DRUKUJE, KTO CHCE 4

1. O WŁAŚCIWE PODEJŚCIE DO RZECZY NIEMOŻLIWYCH 5

PRZYSTANEK ALASKA NIE BYŁ CZYSTĄ FANTAZJĄ 5 NIE TYLKO MY MAMY TAKIE KŁOPOTY 5 KIM SĄ INNI 5 GDZIE SZUKAĆ PANA BOGA 6 TROCHĘ ETYMOLOGII 6 MOJEMU PRZYJACIELOWI INTELEKTUALIŚCIE, ROZGORYCZONEMU BREDNIĄ KWITNĄCĄ W MŁODEJ

DEMOKRACJI 6 NASZ KAWAŁEK WSZECHŚWIATA 7 ZGODY TRZEBA NIEWIELE 7 RADA PRAKTYKA 7 ZŁO TYLKO CZEKA NA BIERNOŚĆ 7 MÓJ IDEAŁ 7 KTÓRĘDY? 8 AMERYKANIE PO PROSTU ROBIĄ TO, CO WARTO ZROBIĆ 8 SKOKI DO PUSTEGO BASENU 8 WYSOKI HORYZONT 9 KIEDY „DZIADEK” SIĘ MYLIŁ 9 NASI WIELOPOLSCY 9 PRZYKRY GŁOS WEWNĘTRZNY 9 W SKÓRĘ BRAŁ NAPOLEON WIELKI 10 PESYMISTOM 10 CO MYŚLEĆ O CUDZYCH DOŚWIADCZENIACH 10 JEŚLI NIE MA WZORÓW 10 OD CZEGO ZACZĄĆ 11 NIE ZAWSZE MĄDRE TO, CO LOGICZNE 11 JAK OBIERAĆ CELE WSPÓŁDZIAŁANIA 11 JAKIE OBIERAĆ CELE 12 NIGDY NIE ZABRAKNIE TYCH NA „NIE” 12 PAN BÓG BYŁ SKROMNIEJSZY 12 JEDYNA AUTENTYCZNA TRUDNOŚĆ 12 OCHOTA LUDZKA JAKO MNOŻNIK POWODZENIA 13 SKÓRA, NIE SPRAWOZDANIE 13 NOWOŚĆ JAKO ODRAŻAJĄCE ZŁO 14 GENIALNY POMYSŁ NA PODŁOŻENIE NOGI 14 DWIE RADY STAREGO WYJADACZA 14 LUDZIE WŁADZY I CI POZA NIĄ 14 DWIE, TRZY GODZINY TYGODNIOWO DLA DEMOKRACJI 15

232

ZANIM BĘDZIEMY SIĘ NUDZIĆ 15

2. NIKT NIE RODZI SIĘ OBYWATELEM 16

NIKT NIE RODZI SIĘ OBYWATELEM 16 Z CZEGO WZIĘŁA SIĘ ANGLIA 16 KTO STWORZYŁ DANIĘ 16 NIKT ZA NICH, NIKT ZA NAS 17 WŁASNE UNIWERSYTETY 17 MACIERZ - MNIEJSZA, ALE WYDOLNA 17 SZKOŁY JAKO PRZYSZŁOŚĆ 18 INKUBATORY DEMOKRACJI 18 KTO Z NAS ROBI IDIOTÓW 18 SPRAWDZONE DOŚWIADCZENIE GŁUPSTWA 19 MIEJSCE NA MYŚLENIE 19 W ROCHDALE CHCIELI WIEDZIEĆ WIĘCEJ 19 ANALFABECI NIE GŁOSUJĄ 20 OŚWIATA NIE JEST PRYWATNYM LUKSUSEM OBYWATELA 20 CO POTRAFI SZKOŁA 20 PRACĄ WŁASNYCH GŁÓW 21 SPOSOBY NA TANIE KSIĄŻKI DEMOKRACJI 21 IŚĆ W ŚLADY BTS 22 INTERESY DLA NASTOLATKÓW 22

3. BEZ GMINY NIE MA OBYWATELI 23

GMINA NIE BYŁA DOBRODZIEJSTWEM BOGÓW 23 ATEŃSKA TEORIA PAŃSTWA 23 BÓG JEST ZA GMINĄ 23 ZAMORDOWANA PAMIĘĆ 24 PRZYGODY SŁÓW I POJĘĆ 24 WOLNA GMINA JAKO PODSTAWA PAŃSTWA 24 NIEDOCENIONA REWOLUCJA 24 KAŻDY ZE SWOJĄ KONSTYTUCJĄ 25 DEMOKRACJA LOKALNA MIAŁA BYĆ PODSTAWĄ PAŃSTWA 25 AMERYKA GMIN 25 ZANIM WOLNOŚĆ STANIE SIĘ OBYCZAJEM 26 GMINA UCZY RZĄDZIĆ SPOŁECZEŃSTWEM 26 JAK ONI TO ROBILI 26 BEZ POLITYKI 27 NAJKRÓTSZA DEFINICJA SAMORZĄDU (SERIO) 27 NIE LICZYĆ NA MUR CHIŃSKI 27 I KTO TO ZROBI 28 PO CO TA WŁADZA 28 NIECH SIĘ WŁADZY NIE MYLI 28 NIKT NIE POWINIEN KONTROLOWAĆ SIEBIE SAMEGO 29 ODPOWIEDŹ KACYKOWI SAMORZĄDOWEMU 29 NIE DA SIĘ ŻYĆ Z POŁOWĄ WÓJTA 29 DEMOKRACJA NIE ROZWIJA SIĘ PRZEZ DZIEWORÓDZTWO 30 WIELKIE MIASTO W WIELKIM MIEŚCIE 30 MAŁA DEMOKRACJA 30 GMINY POTRAFIĄ 31 WSZYSTKO JUŻ BYŁO 31 SAMORZĄD SKARBOWY 31 POLICJANCI I GOSPODARZE 32 ARMIA OBYWATELSKA 32

233

4. ILE DEMOKRACJI, ILE BIUROKRACJI 33

JAK POWSTAŁO PRAWO PARKINSONA 33 BLADE CIENIE DAWNEJ POTĘGI 33 PO CO „SŁUŻBA CYWILNA” 33 SKAZA INTELEKTUALNA 34 NA JAKIM POZIOMIE KOŃCZY SIĘ SAMORZĄD 34 ILE DEMOKRACJI, ILE BIUROKRACJI 34 DEMOKRACJA POZOROWANA 35 ŚRODKI SAMOOBRONY 35 LICZYĆ ETATY I KOSZTY 35 ZŁOŚLIWE PRAWDY O DEMOKRACJI PRZEDSTAWICIELSKIEJ 36 CHOROBY SAMORZĄDU 37 KIEDY URZĘDNICY ZAJMĄ SIĘ OBYWATELEM 37 PIES OGRODNIKA 37 POŁOWICZNA, OPORTUNISTYCZNA RECEPTA NA BIUROKRATĘ 38 WCALE NIE JEST ŁATWO OBALIĆ LOKALNEGO TYRANA 38 CZYM GROŹNY JEST LOKALNY TYRAN LUB KLIKA 38 NA KOGO NIE MOŻNA LICZYĆ 38 PARĘ SŁÓW STAREGO PRAKTYKA 39 NAJGROŹNIEJSZA JEST PRAWDA 39 JAK DOTRZEĆ DO WASZYCH WSPÓŁOBYWATELI 39 SOJUSZNICY 40 UDERZENIE WE WŁAŚCIWYM MOMENCIE 40

5. NAJPIERW GAZETA, CZYLI NAJKRÓTSZY PORADNIK REDAGOWANIA GAZET LOKALNYCH (RADIA LUB

KABLÓWKI) 42

DLACZEGO GAZETA... 42 KAŻDY CZYTA I SŁUCHA NAJPIERW SIEBIE 42 ZARAZ PO SZERYFIE 42 NAJWIĘKSZA FRAJDA 43 MOŻE TYLKO TEN, KTO CHCE 43 CZEGO OCZEKIWAĆ OD WYDAWCY 43 WYDAWCA JAKO MORGAN 44 OD CZEGO ZACZĄĆ 44 WSTĘPNE KRYTERIA 44 O CZYM PISAĆ (LUB MÓWIĆ) 44 KIEDY KOWALSKI UGRYZŁ PSA 45 JAK PISAĆ 45 PORADNIK 45 TO ONI MUSZĄ SIEBIE ZNALEŹĆ (W GAZECIE LUB RADIU) 47 AUTORYTETY 47 OSTROŻNIE: SŁOWO MOŻE ZABIJAĆ 47 PRZYGOTOWANI NA BATY 48 OFIARY PIERWSZEGO INFORMATORA 48 GDY DOBRĄ WIADOMOŚCIĄ STAJE SIĘ TYLKO ZŁA WIADOMOŚĆ 48 CENZURA 48 Z PIERWSZEJ RĘKI 49 BYĆ SOBĄ 49 WOLNO SIĘ MYLIĆ 49 NASZE POWIERNICZE OBOWIĄZKI 50

6. LOKATORZY CZY OBYWATELE 53

DEMOKRACJA DOMOWA 53 PAŃSTWO ZACZYNA SIĘ NA KLATCE SCHODOWEJ 53

234

Z JASKINI DO JASKINI BYŁO DALEJ 54 SPOŁECZNOŚĆ CZY SPIS LOKATORÓW 54 MIESZKANIE JAKO KONIEC ŚWIATA 54 CZY TO JEST PRZYJAŹŃ, CZY TO JEST... 55 MAŁA WIEŚ W JEDNYM DOMU 55 CZY TO SIĘ OPŁACI 56 MY SAMI, NIE „ONI” 56 CZY SAMI CHCĄ 56 STAROŚĆ W DEMOKRACJI POWINNA MIEĆ SIĘ LEPIEJ 57 LEK NA SAMOTNOŚĆ 57 NIKOGO NIE ZMUSZANO 57 TROCHĘ MIEJSCA NA WSZYSTKO 58 CZYJ TO INTERES 58 URODA PRZYRODY LUDZKIEJ 59 SAMOSIEJKI 59 KIEDY WIĘDNĄ UCZUCIA 59 SZCZEGÓLNE WALORY KSIĄŻKI TELEFONICZNEJ 60 POMOC SAMOTNYM - W IMIĘ SAMOPOMOCY 60 BARKA I MIŁOSIERDZIE BOŻE 60

7. RODZINA JAKO PARTNER WŁADZY (DEMOKRACJA ZACZYNA SIĘ OD KUCHNI) 61

KTO Z KOGO ŻYJE I KTO TU JEST NAPRAWDĘ WAŻNY 61 „NIEWIDZIALNA RĘKA RYNKU” TO MY 61 KLUB FRAJERÓW 61 BUDŻET DOMOWY JAKO PARTNER BUDŻETU PAŃSTWA 62 SPRZECZNOŚĆ W STATYSTYCE 62 NIE MA BUDŻETÓW DOMOWYCH MNIEJ WAŻNYCH 62 CZY WARTO 63 ZDROWE RĄCZKI I ROZUM 63 PAŃSTWO ZACZYNA SIĘ W DOMU 63 BĄDŹMY (CHOĆ TROCHĘ) JAPOŃCZYKAMI 64 CZY ENGEL MUSI MIEĆ RACJĘ 64 DLACZEGO CORAZ WIĘCEJ 64 ZDROWO – DROŻEJ. NA RAZIE 64 ANI TRUDNE, ANI SKOMPLIKOWANE 65 CO ODKRYŁ IRVING FISHER 65 NIE ZOSTAWIAJ TEGO SPECJALISTOM 65 CO TYDZIEŃ 66 ...I CO TYDZIEŃ WSKAŹNIK INFLACJI 66 GENIALNIE PROSTE 66 ŻEBY WŁADZY NIC NIE KUSIŁO 67 NASZ "WSKAŹNIK FISHERA" 67 POMIAR DLA KAŻDEGO 67 CO TO JEST TEN „KOSZYK” FISHERA 67 JAK TO ROBIĆ 68 PIENIĄDZE, Z KTÓRYCH OKRADA SIĘ GOSPODARSTWA DOMOWE 71

8. KAPITALIZM DLA WSZYSTKICH, CZYLI JAK PORADZIĆ SOBIE Z TWIERDZENIEM ARROWA 72

TWIERDZENIE NIEMOŻLIWOŚCI 72 CZYM WYGRYWA DEMOKRACJA 72 ETOS, NIE TYLKO PIENIĄDZE 73 KAPITALIZM WŁASNYMI RĘKAMI 73 IKEDĘ ROZUMIAŁ KAŻDY JAPOŃCZYK 73 GDZIE JEST KAPITAŁ 74

235

KAPITALIZM NADMIARU PIENIĘDZY 74 KIEDY BIEDNY MA POŻYCZAĆ BOGATEMU 74 ŚWIETNE, ALE NIE ZARAZ 75 PORÓD CHYBA TO BYŁ NIECO PRZEDWCZESNY 75 NIBY-LIBERALIZM 75 CZYJA KURA KOMU ZNOSIŁA ZŁOTE JAJA 76 ONIEŚMIELAJĄCO ŁATWE INTERESY 76 CZEKI, WEKSLE I WARRANTY 76 KAPITALIŚCI Z MIANOWANIA 77 PRODUKCJA BOCASSÓW 77 PRYWATYZOWAĆ TRZEBA. JEDNAK 77 METODA KELSO 77 KELSO O POLSCE 78 JUŻ, ZARAZ 78 JAK UWŁASZCZAĆ OBYWATELI 78 BEZ WŁASNOŚCI NIE MA GOSPODARNOŚCI 79 MY, WŁAŚCICIELE 79 NIECO AMBICJI I WYOBRAŹNI 80 JAK PORADZIĆ SOBIE Z MONOPOLEM TELEFONII 80 SIECI LOKALNE - LOKALNYM OPERATOROM 80 EFEKT MNOŻNIKOWY 81 BEZ REKORDÓW 81 KAISER 81 MUSI BYĆ WIADOMO, CO JEST DOBRE, A CO ZŁE 81 CO JESZCZE DA SIĘ ZROBIĆ 82 POLSKA W EUROPIE 82

9. MYŚL POLITYCZNA, CZYLI CO O TYM WSZYSTKIM MYŚLEĆ 83

TO JUŻ BYŁO 83 TROCHĘ POLITYKI 83 CO MOŻNA POWTÓRZYĆ 83 POCHWAŁA TALENTÓW 84 LĘK PRZED JUTREM I LĘK PRZED ROZMOWĄ 84 O JAKĄ DEMOKRACJĘ CHODZI 84 TO JUŻ DZIAŁAŁO 84 JEŚLI NAPRAWDĘ TEGO CHCEMY 85 ZAPOMNIEĆ O NIEWOLI EGIPSKIEJ 85 WYRWA CYWILIZACYJNA W MÓZGACH 85 LEWICA Z NOMENKLATURY 86 CO TO BYŁO 86 PRZYKŁAD MANIPULACJI 86 PRAWICE POWAŻNE 86 PRAWICE MNIEJ POWAŻNE. JEŚLI W OGÓLE 87 CZY TO W OGÓLE COŚ JESZCZE ZNACZY 87 RÓWNOŚĆ JAKO WYZWANIE POLITYCZNE 87 CZEGO CHCIEĆ OD POLITYKÓW 87 OBYWATEL NIE JEST ZŁEM KONIECZNYM 88 CZEGO SZUKAMY 88 BAĆ SIĘ CZY NIE BAĆ 88 JAK SIĘ ZACZĘŁO 88 O CO CHODZIŁO 89 TO NIE MIAŁ BYĆ WOLNY EGOIZM 89 WŁASNOŚCI NIE WSZYSTKO WOLNO 89 PRZECIWNICY 90

236

ALTERNATYWA LIBERALIZMU 90 KIM BYŁ NAPRAWDĘ JONH MAYNARD KEYNES 90 NA SCENĘ WCHODZĄ NEOLIBERAŁOWIE 91 LIPPMAN PRZECIW MONOPOLOM 91 LUDZKIE STRONY LIBERALIZMU 91 NEOLIBERALNY CUD GOSPODARCZY 92 GRA O PRACOWNIKÓW 92 ALTERNATYW NIE WIDAĆ 92 INNY KAPITALIZM 92 CZEGO WOLNY RYNEK NIE MOŻE 93 NIEWIDZIALNA RĘKA NIE MA UST 93 ILE MIEJSCA DLA INNYCH IDEI 94 UNIA RÓWNYCH 94

10. KAPITALIZM BARDZO NIEDUŻYCH PIENIĘDZY 95

11. JAK ZAROBIĆ NA WŁASNYCH WYDATKACH 105

HANDEL - NIEDOKOŃCZONA REWOLUCJA 105 MAŁE SKLEPY DLA STARSZYCH LUDZI 105 GDY NIE MA TYCH MAŁYCH SKLEPÓW 105 BEZ „SOCJALIZMU” 106 SPRAWIEDLIWI PIONIERZY 106 ODZYSKAĆ JEDNĄ DWUNASTĄ WYDATKÓW 106 KAPITAŁ Z DWÓCH PENSÓW 106 NA ROPUSZEJ SPRZEDAJĄ TANIEJ 107 SAMI O WSZYSTKIM 107 POMYSŁ NA DOBRY INTERES 107 SWÓJ HURT 107 DROBNY PRYWATNY HANDEL NIE MA SIĘ CZEGO BAĆ 108 SAMEMU ZARABIAĆ NA POŚREDNICTWIE 108 LUKSUSY HURTU 108 IDEALIŚCI I PRAKTYCY 109 IDEAŁY 109 GRA O CENY 109 MIGROS 110 DROGA DO SUKCESU 110 SENSACYJNA PRZEMIANA 110 MĄDROŚĆ NAJWIĘKSZEGO Z PIONIERÓW 111 KONIEC FIKCYJNEJ SPÓŁDZIELCZOŚCI 111 BEZ UTOPII 111 RACHUNEK SZANS 111 JAK NAM TO PÓJDZIE 112 KTO I PO CO MOŻE OBNIŻAĆ CENY 112 „KONSUMENT” TO PO POLSKU „SPOŻYWCA” 112 SZKOLNE INSTYTUTY BADANIA JAKOŚCI 112 SPÓŁDZIELCZOŚĆ, A NIE KARTY RABATOWE 113 BEZ WIELKIEJ USTAWY 113 HANDEL JAKO PARTNER ADMINISTRACJI 113

12. ZATRZYMAĆ WŁASNE PIENIĄDZE 115

DLA KOGO PRACUJĄ NASZE PIENIĄDZE 115 50 LAT LUKI CYWILIZACYJNEJ 115 O CO CHODZI W UBEZPIECZENIACH 115 WZAJEMNIE - KIEDY NIE MA PIENIĘDZY NA RYZYKO 116 WZAJEM CZY U KOGOŚ 116

237

GRYNDERZY 116 INNY ZYSK 117 RZYMSKIE PODSTAWY 117 WZAJEMNOŚĆ JEST ŁATWIEJSZA 117 WZAJEMNOŚĆ NIE BANKRUTUJE 117 BEZ ZYSKÓW - I BEZ PODATKÓW 118 PRZEZORNOŚĆ WZAJEMNA 118 LISKÓW: NASZE DOŚWIADCZENIE PRAKTYCZNE 118 BEZ PEŁNYCH SKŁADEK 118 ZASŁUGI WZAJEMNOŚCI 119 PRZEWAGI SPÓŁKI KOMERCYJNEJ 119 RÓŻNICE 119 UTRUDNIENIA 120 UBEZPIECZENIA WŁASNE 120 INTERESY BOGATYCH 120 POWSTANIA ZA DARMO 121 ZATRZYMAĆ PIENIĄDZE W KRAJU 121 PRZECIW BEZRADNOŚCI UBEZPIECZEŃ 121 DO POPARCIA PRZEZ WSZYSTKICH 122 PRZEOCZONA POWSZECHNA PRYWATYZACJA 122 „UWZAJEMNIENIE” NIE JEST ŻADNĄ FILOZOFIĄ 122 MAŁE MOŻE BYĆ SKUTECZNE 122 KREDYT Z POLISY 123 REASEKURACJA 123 INNE WALORY WZAJEMNOŚCI 123

14. BEZPIECZEŃSTWO JAKO INTERES WSPÓLNY 123

CZEGO SIĘ BAĆ 124 NIEBEZPIECZEŃSTWO ZBLIŻA 124 KTO MA SIĘ TYM ZAJĄĆ 124 NIEBEZPIECZNE ULICE, NIEBEZPIECZNE DZIELNICE 125 JAK POSKROMIONO PRZESTĘPCZOŚĆ W NOWYM JORKU 125 JEST PO CO BYĆ POLICJANTEM 126 USTRÓJ I ZASADY 126 BRATTON W POLSCE 126 A JEDNAK... 127 W BOSTONIE ZROBILI TO NAJWCZEŚNIEJ 127 KIEDY NIE MA POLICJI - SOPOT 127 DOŚWIADCZENIE POWIŚLA 128 KIEDY NIE MA POLICJANTÓW 128 TROCHĘ DECYZJI. DECYZJE NALEŻĄ DO WAS 129 CZYI TO LUDZIE 129 SIEDZIEĆ CZY CHODZIĆ 129 WIDZIEĆ 130 KTO SIĘ NIMI ZAJMIE 130 W RAZIE RECYDYWY 130 JAK PP, CZYLI JAK POWSTRZYMAĆ PRZESTĘPCZOŚĆ 131 PP W SZKOŁACH 131 KARTOTEKI 131 NIE DOŚĆ ZŁAPAĆ 132 INNE KARTOTEKI 132 KARA CZY RESOCJALIZACJA 133 PO CO WIĘZIENIA 133 ZACZYNA SIĘ OD KORUPCJI POLITYCZNEJ 133

238

14. ZDROWIE TO PIENIĄDZ 135

OD CZEGO SIĘ ZACZĘŁO 135 BISMARCK ROBI REWOLUCJE SAM 135 BISMARCK I CHOROBY 135 PO CO? 136 BISMARCK I NIESZCZĘŚLIWE WYPADKI 136 JAK TO BYŁO U NAS 136 ...I JAK TO ZEPSUTO 136 DOBRE LOKATY 137 CO SIĘ UDAŁO PO WOJNIE 137 CO ZROBIŁA PRL 137 KRADZIEŻ USYSTEMATYZOWANA 138 JAK DŁUGO TAK MOŻNA 138 ABSURD SPIĘTRZONY 138 CZY NALEŻAŁO UPAŃSTWOWIĆ UBEZPIECZENIA SPOŁECZNE 139 PLAN BEVERIDGE’A 139 CHOROBY POWSZECHNE 139 TRUDNOŚCI REFORMY 140 RAPORT DIP 140 NIE LECZĄ NAS WCALE BEZPŁATNIE 141 TO PRAWDA, NIKOMU NIE JEST ŁATWIEJ 141 GRAĆ O ZDROWIE NA GIEŁDZIE? 141 TRZEBA DOSTĘPU DLA WSZYSTKICH, BEZ RÓŻNICY 142 DLACZEGO ŁATWIEJ 142 ILE I KTO BY TO PŁACIŁ 143 CZY KTOŚ POWINIEN PŁACIĆ WIĘCEJ? 143 WSZELKIE KOSZTY – LECZENIA. I ZAPOBIEGANIA CHOROBOM 143 WYPADKI - OSOBNO 144 KONTROLA I WŁASNOŚĆ 144 KTO MIAŁBY ZBIERAĆ PIENIĄDZE 145 TO, CO SIĘ NAJBARDZIEJ PODOBAŁO PROF. CEREMUŻYŃSKIEMU 145 WOLNY RYNEK 146 SPOSOBY NA OBECNĄ RZECZYWISTOŚĆ 146 FLANDRIA W POLSCE 146

15. PIENIĄDZE SIĘ NIE STARZEJĄ 148

BISMARCK I STAROŚĆ 148 EMERYTURY POWSZECHNE 148 EMERYTOM JUŻ KIEDYŚ BYŁO LEPIEJ 149 PRL DAŁA RADĘ I EMERYTUROM 149 NIE MY JESTEŚMY WŁAŚCICIELAMI 149 ŻYJEMY ZA DŁUGO 150 SYSTEM CHORY OD LAT 150 JAK AMERYKA USPOŁECZNIŁA PRZEMYSŁ PIENIĘDZMI PRZYSZŁYCH EMERYTÓW 151 JAK TRACIĆ CUDZE PIENIĄDZE 151 CHCIELI DOBRZE, ALE ZA SZYBKO 151 CHILE W POLSCE 152 KTO TO KONTROLUJE 152 LEPIEJ, BY NIE ROBILI NIC 152 KRYZYS SYSTEMÓW EMERYTALNYCH W USA 153 KAMPANIA BUSHA JUNIORA 153 PRZEJŚĆ DO SYSTEMU OSZCZĘDNOŚCIOWEGO 153 EMERYTURY - INACZEJ 154 ROZMAITOŚĆ TRADYCJI 154

239

JAK MNOŻYĆ PIENIĄDZE 155 ŻYCIE NA SWÓJ KOSZT 155 JAK UBEZPIECZENIA SPOŁECZNE WPŁYWAJĄ NA GOSPODARKĘ 156 PROSPERITY NIE ZALEŻY OD EMERYTÓW 156 ŻYCIE PO ODEJŚCIU Z PRACY 157 NIE NUDZIĆ SIĘ, CZYLI INNA STAROŚĆ 157

16. ODROBINA BRAKU SERCA JAKO RECEPTA NA MŁODZIEŻ 158

PROBLEM BEZ ZAWODOWCÓW 158 DAĆ IM ZAJĄĆ SIĘ SAMYMI SOBĄ 158 LEKCJE KŁÓTNI 158 NAJLEPSZA FILOZOFIA PEDAGOGICZNA 159 POSŁUCHAJCIE, TOKSYCZNI RODZICE 159 PO CO 159 WSPÓLNIE DECYDOWAĆ 160 WSPÓŁPRACOWAĆ 160 UCZYĆ SIĘ PONOSZENIA ODPOWIEDZIALNOŚCI 160 NIC DO STRACENIA POZA SWOBODĄ 160 DOROŚLI JAKO WŁADCY KONSTYTUCYJNI (SYMPATYCZNI) 161 SZANOWAĆ TO, CO SIĘ POSTANOWIŁO 161 JEŚLI MOŻNA, NIE RÓBCIE NIC 161 ŻADNYCH WYJĄTKÓW 162 SCYLLA I CHARYBDA SAMORZĄDÓW MŁODZIEŻOWYCH 162 POMOC 162 PATRON 162 CZY MOŻNA SOBIE TAKICH WYOBRAZIĆ 163 PRZESTROGA 163 RZĄDZIĆ TO ORGANIZOWAĆ 163 CUDZE DOŚWIADCZENIE NIE UCZY 164 ŚRODKI 164 POWOŁANIE DOROSŁYCH 164 HARCERSTWO 164 SAMORZĄD SZKOLNY 165 REPUBLIKA NA BEDNARSKIEJ 165 PRZYSZŁOŚĆ WŁASNYMI RĘKAMI 166 ŻEBY COŚ O WAS WIEDZIELI 166 RODZICE WSZYSTKICH DZIECI, ŁĄCZCIE SIĘ 166 SZKOŁA NIE MUSI ZABIJAĆ 167 NA CO LICZYĆ 167 PESTALOZZI DZISIAJ 167 GWIAZDY RODZĄ SIĘ NA PROWINCJI 167 DA SIĘ 168 BROŃCIE MAŁYCH SZKÓŁ 168 W KTÓRĄ STRONĘ NAPRZÓD 168 NASZ WSPÓLNY INTERES 169

17. MIESZKAĆ - NA KREDYT 170

KRYZYS MIESZKANIOWY 170 BUDOWNICTWO MIESZKANIOWE NIESIE BOOM 170 ZAMIAST NIEPOTRZEBNYCH ZŁUDZEŃ 170 AMERYKAŃSKI POMYSŁ NA MIESZKANIA 171 GDZIE BUDOWAĆ. GŁÓWNA BARIERA ROZWOJU 171 UWOLNIĆ BUDOWNICTWO 171 CO POWINNO WYSTARCZYĆ 172

240

KILKASET TYSIĘCY TANICH MIESZKAŃ, CZYLI DOMY NA DOMACH 172 OPODATKOWAĆ POWIETRZE 172 NIE WSZYSTKO DA SIĘ NADBUDOWAĆ 173 PRZYSZŁOŚĆ BLOKOWISK 173 SPOSÓB NA SILOS 173 KOŁO SIEBIE 174 PARTER TO ŹRÓDŁO UTRZYMANIA 174 EFEKT MNOŻNIKOWY 174 BOOM NA DZIESIĘĆ LAT (Z OKŁADEM) 175 JAK ZAROBIĆ NA WŁASNEJ PRZESZŁOŚCI 175 WYCOFANI Z CYWILIZACJI 175 NIC STARSZEGO NAD „KSIĘGI WIECZYSTE”... 176 CHWAŁA WYCZECHOWSKIEMU 176 POMYSŁ BYŁ PRUSKI 176 GENIALNE DO DZISIAJ 177 TO, CO NAJLEPSZE 177 WALORY SYSTEMU TOWARZYSTWA 178 A MOŻE JEDNAK BANKI? 178 LIST ZASTAWNY 178 TANI PIENIĄDZ 179 MIASTA Z NIEISTNIEJĄCYCH PIENIĘDZY 179 MOŻNA POWTÓRZYĆ TEN CUD 179 ILE PAŃSTWA... 180

18. CZEGO MOGĄ OCZEKIWAĆ ROBOTNICY I INNI PRACOWNICY NAJEMNI, CZYLI REAGAN MIAŁ RACJĘ 181

PORZUCENI 181 BEZ SZACUNKU DLA PANÓW BRACI 181 TRAMWAJ - WIDMO 182 CZY ZWIĄZKI ZAWODOWE PRZETRWAJĄ 182 WOLNOŚĆ JAKO WSPÓŁŻYCIE Z KONFLIKTEM 182 CZY JEST WYJŚCIE Z SYTUACJI BEZ WYJŚCIA 182 PRZETRWAĆ CZY ZOSTAĆ „TYGRYSEM” 183 CO MOŻNA... 183 KOMU ZALEŻY NA PRZETRWANIU FIRMY 183 MOGĄ SPRZEDAĆ, JAK SPŁACĄ 184 POLSKA TO NIE JAPONIA 184 PO CO WSPÓŁWŁASNOŚĆ 184 JAK NAJBLIŻEJ WŁAŚCICIELA 185 ZA DALEKO OD WŁASNOŚCI DO ZARZĄDU 185 NAJKOMPETENTNIEJSI WŁAŚCICIELE 185 WYNALAZEK MR KELSO 186 SAM RATUJ SWOJĄ FIRMĘ 186 POMAGAŁ ROCKEFELLER 186 CZY WEIRTON BYŁ WYJĄTKIEM 187 NIE LICZĄC NA PREZENTY 187 GDYBYŚMY POSŁUCHALI LOUISA KELSO 188 NIECH SAMO PRZEDSIĘBIORSTWO SZUKA PARTNERÓW KAPITAŁOWYCH 188 GDY POLSKA ADMINISTRACJA WIERZYŁA W SWOJĄ AMBICJĘ 188 PLAN REHNA 189 JAK ONI TO ZROBILI 189 STRATEGIA POROZUMIENIA 190 INNE PERSPEKTYWY 190 ZATRUDNIENIE CZĘŚCIOWE (CZASOWO) 190 STRACH BIAŁYCH KOŁNIERZYKÓW 191

241

19. NIE KRAKAĆ. SPRZEDAWAĆ. TO WIEŚ MA PRZYSZŁOŚĆ 192

BAĆ SIĘ CZY NIE BAĆ 192 MY I UNIA EUROPEJSKA 192 BIEDNIEJSI MAJĄ UTRZYMYWAĆ ZAMOŻNIEJSZYCH 192 UTRACONA PRZESZŁOŚĆ TO BRAK PRZYSZŁOŚCI 193 OD CZEGO ZACZĄĆ 193 CO DA SIĘ SPRZEDAĆ 193 JAK ZDOBYĆ POPARCIE LOKALNEJ OPINII PUBLICZNEJ 193 Z CZEGO ŻYĆ 194 INWENTARZ ENERGII I WODY 194 INNE ŹRÓDŁA ENERGII 194 CO MOŻNA ZROBIĆ Z WODĄ 195 ŻYĆ Z ENERGII 195 WŁASNE ŚCIEKI, WŁASNE PIENIĄDZE 195 ŻYĆ Z POWIETRZA 196 INNA ARCHITEKTURA 196 DOBROBYT MUSI DOJECHAĆ 196 KRAJ NIE ODKRYTY 197 WŁASNE TELEFONY 197 WŁASNOŚĆ 197 DUCH EPOKI 197 PIĄTE KÓŁKA U WOZU 198 JEDYNY PRZEWIDYWALNY RYNEK GOSPODARKI 198 WIEDZIEĆ 198 KTO IM TO POWIE 199 LIPA, NIE SPÓŁDZIELCZOŚĆ 199 JAK SIĘ POLSKI CHŁOP DAJE OKRADAĆ 199 CZY MASZYNY MOGĄ BYĆ TANIE 200 TO NIE SPÓŁDZIELCZOŚĆ KREDYTOWA 200 ZAPANOWAĆ NAD WŁASNYMI PIENIĘDZMI 200 MAŁE CZY DUŻE. PIERWSZY PRZYKŁAD: MLEKO 201 DRUGI PRZYKŁAD: OWOCE 201 TRZECI PRZYKŁAD: WARZYWA 201 CZWARTY PRZYKŁAD: OWCE I WEŁNA 202 SPECJALIZACJA RÓWNA SIĘ ORGANIZACJA 202 CZY MOŻEMY BYĆ HONG-KONGIEM 202 ILE KOSZTUJE SZACHOWNICA GRUNTÓW 203 ZIEMIA CHŁOPOM, TYLKO - JAK? 203 CZY SPRZEDAWAĆ ZIEMIĘ? 203 ZDROWIE 203 OSTATNIA UWAGA PRAKTYCZNA 204

20. PAŃSTWO TO NASZE PIENIĄDZE 205

PAŃSTWO JAKO WSPÓLNY INTERES 205 WYBORY POZORNE 205 ILU TYCH NASZYCH WYBRAŃCÓW 206 O CO PYTAĆ KANDYDATÓW (JEŚLI JUŻ) 206 TO MUSI KOSZTOWAĆ 206 MOGŁO BYĆ INACZEJ 206 POSADY DLA SWOICH 207 DLACZEGO UNIA MNOŻY WYDATKI 207 KIEDY POLACY CZULI SIĘ OBYWATELAMI 207 SKARBU PAŃSTWA NIE BYŁO I NIE MA 208 WŁASNOŚĆ NICZYJA 208

242

UBOCZNE KORZYŚCI ZE SKARBU PAŃSTWA 208 KŁOPOTY Z DEFINICJĄ 209 ILU GOSPODARZY 209 ILE „SKARBÓW” 209 „CIEMNY ZAUŁEK” FINANSÓW PUBLICZNYCH 210 KAŻDY ROBI, CO CHCE 210 MUSIELI, CHOĆBY NIE CHCIELI 210 ILE GARBÓW NA BUDŻECIE, CZYLI O JEGO FILOZOFII 211 KIEDY RĘKA RĘKĘ MYJE 211 OBYWATELE ZAMIAST ADMINISTRACJI 212 CO FIRMA Z TYM ROBI 212 WSZYSTKO DO DYSKUSJI 212 NAJWIĘCEJ PŁACĄ NAJUBOŻSI 213 PYTAJMY. PYTAJMY O WSZYSTKO 213 FISKUS PRODUKUJE NADUŻYCIA 213 ZAPYTAJCIE KOTY 214 WIĘCEJ SERCA DLA TEGO, Z CZEGO SIĘ ŻYJE 214 SPRAWNIEJ, OSZCZĘDNIEJ I... MĄDRZEJ 214 PODSTAWOWY LEK NA BIUROKRACJĘ 215 PRAWA I... KONTROLA 215 OD CZEGO ZACZĄĆ 215 POLSKA W EUROPIE 216

21. CO MOŻNA ZROBIĆ Z POLSKĄ (I PRAWIE KAŻDYM INNYM KRAJEM W NASZEJ CZĘŚCI EUROPY) 217

WSZYSTKO ZA NAMI CZY WSZYSTKO PRZED NAMI 217 ŻYJEMY NA POROZBIOROWEJ MAPIE 217 INNA MAPA, INNE KOLEJE 217 FILOZOFIA TRANSPORTU 218 WODĄ - TANIEJ, CZYŚCIEJ I... PRZYJEMNIEJ 218 PRZESZŁOŚĆ JAKO ARGUMENT NA RZECZ PRZYSZŁOŚCI 219 NIE ZNAMY SWOICH BOGACTW 219 KORYTARZ EKOLOGICZNY GATUNKU HOMO SAPIENS 219 PASMOWY ROZWÓJ MIAST 219 KORZYŚCI Z POŁOŻENIA GEOGRAFICZNEGO 220 POWRÓT DO ZDROWEGO ROZSĄDKU 220 I U NAS MOŻNA BY ROZSĄDNIEJ 220 WODA JAKO PROBLEM DEMOKRACJI 221 HYDROLOG O SUSZY 1989 ROKU 221 PTAKOM NAPRZECIW 221 ŻADNEGO BETONU 222 LUDZIE TO JUŻ UMIELI 222 CZY JESTEŚMY GŁUPSI 223 TĘSKNOTA ZA WYOBRAŹNIĄ SUMERÓW 223 PRAWO JEST PO STRONIE RZEK 223 LASY TO WODA 224 NOWY PRZEMYSŁ POLSKI 224 ILE KILOMETRÓW KWADRATOWYCH SZANSY 224 TAKA NADCHODZI POLSKA 225 CO MOŻE PAŃSTWO 225 BEZ LEKÓW NA BRAK WYOBRAŹNI 225

22. ANEKS: DEKALOG NIEUDACZNIKA 226

243