Światy zajdla - antologiav2.kasprowicz.edu.pl/wp-content/images/news/2013_2014/20131005/... ·...
TRANSCRIPT
1
Światy Zajdla
Anna Głuszek
Szymon Noga
Marzena Starczyk
Maciej Kaźmierczak
Adam Podlewski
Ewa Morawska
Paweł Kukliński
Tarnowskie Góry 2013
2
Należy zwrócić uwagę, że historia wykazała także powierzchowność innego sądu, wy-
wodzącego się ze starożytności, a głoszącego, iż lud potrzebuje jakoby tylko chleba i igrzysk.
Nieraz mogli się przekonać różni późniejsi władcy, że otrzymawszy sam chleb, lud niechybnie
zapyta zaraz o masło i wędlinę, bojkotując najatrakcyjniejsze nawet igrzyska.
Janusz A. Zajdel, Limes Inferior
3
Tytułem wstępu
Człowiek to istota społeczna, która usilnie stara się wierzyć w swoją niezależność. Ale
czy na pewno możemy istnieć niezależnie od otaczających nas ludzi i reguł, od systemu?
A może system społeczny definiuje nasze życie bardziej, niż gotowi jesteśmy przyznać? Ja-
nusz A. Zajdel, jeden z najwybitniejszych polskich twórców fantastyki nie bał się odpowiadać
na to pytanie w swoich utworach, dzięki którym do dzisiaj pozostaje niedoścignionym mistrzem
fantastyki socjologicznej, zadającym trudne pytania i zachęcającym do zastanowienia się nad
otaczającą nas rzeczywistością.
Antologia, którą macie przed sobą, powstała jako pokłosie konkursu literackiego
„Światy Zajdla”, ogłoszonego w związku z Rokiem Zajdlowskim i 75-tą rocznicą urodzin pi-
sarza, zorganizowanego przez portal Alchemia Słowa (www.alchemiaslowa.net) oraz Stowa-
rzyszenie Miłośników Fantastyki „Avangarda” (www.ava.waw.pl) pod patronatem serwisów
Lubimyczytać.pl (www.lubimyczytac.pl) oraz Szuflada.net (www.szuflada.net). Jury konkur-
sowe w składzie: Rafał Kosik, Andrzej Zimniak, Magdalena Małek, Olga „Issay” Sienkiewicz
i Ida Żmiejewska wybrało szczęśliwą siódemkę spośród ponad czterdziestu tekstów, które do-
tarły w terminie. Wszystkie wybrane opowiadania – w taki czy inny sposób – dotykają tematyki
systemów totalitarnych, która Januszowi A. Zajdlowi była szczególnie bliska i przewijała się
co rusz w jego utworach.
Życzymy przyjemnej lektury!
Redakcja Alchemii Słowa
Stowarzyszenie Miłośników Fantastyki „Avangarda”
4
Światy post-zajdlowskie – głos od jury
Hasło konkursu „Światy Zajdla” zobowiązuje, w wyniku czego wszystkie prezentowane
prace traktują o społeczeństwach totalitarnych. W taki lub inny sposób, ale zawsze. Co ciekawe,
w niektórych tekstach bohaterowie fundują sobie zniewolenie na własne życzenie, bo tak jest
łatwiej.
Na początek ponarzekam. W wielu opowiadaniach fabuły pomyślane są ciekawie, nar-
racja jest oryginalna i wciągająca, ale znacznie gorzej bywa z zakończeniem, domknięciem
utworu, puentą. Czym bliżej końca, tym gorzej, i jest to właściwie regułą, nawet w przypadku
najlepszych tekstów. Skąd się to bierze, nie jestem pewien, ale zapewne ze zjawiska, które
można przyrównać do myślenia obrazami – autor jest tak zafascynowany samym pomysłem
i jego imagem, że podsumowanie staje się dla niego mniej istotne. Takie podejście jest typowe
dla autorów, którzy przed próbami literackimi sporo grali w RPG (wiem to od nich samych).
Ponadto, niektórzy autorzy powinni zdecydowanie bardziej zadbać o język, po prostu pisać
staranniej. Ma to szczególne znaczenie w czasach, w których należałoby zaoszczędzić na re-
dakcji, aby zminimalizować ceny e-booków. Autor mógłby na własną rękę współpracować z re-
daktorem przed złożeniem utworu, ale może lepiej przyłożyć się samemu?
Teraz pora na refleksje, adresowane do konkretnych utworów. Wybrałem te, które zro-
biły na mnie subiektywnie największe wrażenie, co jednak nie znaczy, że pozostałe nie mają
swojej wartości.
„Świeżorodek” Ewy Tomkiewicz-Morawskiej wyróżnia się oryginalnym pomysłem
wydawania serii ludzkich egzemplarzy podobnie do książek, a redakcja polega na optymalizacji
profilu i dostosowaniu do społecznego zapotrzebowania. Opisany jednostkowy bunt przeciw
takiemu systemowi jest jednak zawieszony w próżni logicznej – nie wiemy, po co jest realizo-
wany, przypomina radosny „powrót do natury”, niemożliwy do urzeczywistnienia nie tylko ze
względu na totalitarny system. Przedstawiona wizja stanowi na tle dość sztampowej konkuren-
cji prawdziwy koncepcyjny „świeżorodek”.
„Życie bezwolne” Tomasza Kuklińskiego może nie odkrywa przed nami dziewiczych
terenów, ale jest dobrze napisane, skomponowane i spuentowane – chyba jako jedyne prezen-
tuje naprawdę dopracowane zakończenie. Zawiera przy tym egzystencjalno-filozoficzne pyta-
nie: na ile warto jest żyć w psychodelicznym transie? na marginesie wspomnę, że – z punktu
widzenia chemika – np. zakochani właśnie w takim narkotycznym transie znajdują się na co
dzień. Różnica jest taka, że kochankowie korzystają z narkotyków endogennych, czyli natural-
nych, wytwarzanych przez sam organizm, które jednak stają się egzogenne, gdy wyizolujemy
je i podamy komuś innemu. Drugi przykład: te same wydarzenia inaczej postrzegają optymiści,
a inaczej pesymiści ze skłonnościami do depresji, a wszystko znów przez wewnętrzną chemię
(czy biochemię). Czyli jednoznaczne odpowiedzi na postawione pytanie nie są możliwe, chyba
że dla przypadków ekstremalnych.
5
Anna Głuszek wystąpiła z tekstem „Świerszcz w karabinie”. Mamy tu nie tylko system
totalitarny, ale na dokładkę – a może przede wszystkim – świat post-apokaliptyczny, a więc
nieszczęście w nieszczęściu. Żeby było jeszcze straszniej, ludzi przerabia się nie na mydło, ale
na żelazo. Czytelnik jednak nie dostaje gęsiej skórki, bo autorka nie próbuje horroru, raczej
pisze ponurą historię. Najbardziej w tym tekście zaintrygowała mnie sugestia totalitaryzmu na-
ukowo-politycznego, takie KGB złożone z jajogłowych, wspomagane wojskiem. Dotychczas
w literaturze demoniczni naukowcy byli co najwyżej wykorzystywani przez polityków, a tutaj
działają niby sekta bezwzględnych kapłanów. Nawarzyli piwa, i idąc za ciosem pilnują, żeby...
inni je wypili.
Na koniec wymienię utwór Marzeny Starczyk „Poza systemem”. Wymagał sporej pracy
redaktorskiej, jest mało wiarygodny w zakończeniu, ale jednak ma coś w sobie, wyczuwa się
naturalny „krzyk duszy” autorki. Siła takich utworów bierze się z ich emocjonalnej prawdzi-
wości. A zatem – nie mamy tu żadnej niewolącej SI, sami niewolimy się przez ślepe poddań-
stwo osobistym tabletom, programom opiekuńczym i organizatorom spędzania czasu. Można
od tego uciec, żadna siła policyjna nie stoi na straży, ale czy jest to... niebezpieczne? Albo
może tylko kłopotliwe, niepraktyczne? Przypomina się Frommowska „Ucieczka od wolności”.
Autorzy innych prezentowanych w antologii opowiadań pokazali ciekawe i miejscami
oryginalne wizje, ale pozwólcie, że zostawię jakieś pole także innym komentatorom.
Jeśli autorzy opowiadań tu zamieszczonych (a także ci, którym wiele nie brakowało do
pozytywnej kwalifikacji) wykażą dostateczną wytrwałość na drodze samodoskonalenia, już
wkrótce na rynku pojawi się nowa porcja wciągającej, post-zajdlowskiej literatury socjologicz-
nej. Tyle że dziś pisanie takiej literatury jest, jak sądzę, jeszcze trudniejsze niż było w epoce
Zajdla. Oczywiście mam na myśli dobrą literaturę.
Andrzej Zimniak
6
Janusz Andrzej Zajdel – fizyk humanizujący
Janusz A. Zajdel, absolwent wydziału fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, później pra-
cownik Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej w Warszawie, debiutował jako pi-
sarz w 1960 r. Jego utwory ukazywały się na łamach „Młodego Technika”, „Astronautyki”,
„Horyzontów Techniki”, „ITD.”, „Na Przełaj” i innych pism. Opowiadania Zajdla umieszczano
we wszystkich ważniejszych antologiach w latach 60. i 70. XX wieku, w tym zagranicznych.
Zawodowo był specjalistą w zakresie jądra atomowego zajmującym się zagadnieniami dozy-
metrii i ochrony przed promieniowaniem jonizującym, prywatnie tworzył fantastyczne światy
– między innymi.
Trudno ocenić wpływ dorobku Zajdla na polską fantastykę i na kulturę w ogóle. Posiada
od lat wiernych czytelników, ukazują się wznowienia jego tekstów, ogłaszane są konkursy
na opowiadania inspirowane jego twórczością. Wszystkie te działania wskazują na nieustające
zainteresowanie zarówno tematyką utworów, jak też ich konstrukcją oraz stylistyką. Twórczość
autora Paradyzji stała się również przedmiotem analiz badaczy literatury. Choć liczba opraco-
wań dotyczących jego twórczości obejmuje zaledwie kilkanaście polskich i zagranicznych po-
zycji, to zainteresowanie nie mija, o czym świadczy np. publikacja z 2012 r. June Tipper, The
Essential Writer's Guide: Spotlight on Janusz A. Zajdel, Including an Analysis of His Best Sel-
lers Such as the Complete Truth about Planet XI.
Twórczość Zajdla łączy się nieodmiennie z przemianami, jakie zachodziły w Polsce
w latach 60., 70. i 80. XX wieku. Stopniowe odchodzenie od literatury realistycznej przyczyniło
się do rozwoju literatury fantastycznej. W Polsce szczególną popularnością cieszyła się socjo-
logiczna science fiction, korzystająca głównie z estetyki antyutopii. Prawda o otaczającej rze-
czywistości przekazywana była za pomocą swoistego klucza, jakim stał się sztafaż science fic-
tion. Zajdel posiadał potrzebę opisywania zastanej rzeczywistości i jej analizy. Wyczulony
na absurdy życia codziennego oraz na formy wywierania nacisku na społeczeństwo w celu
ograniczenia jego wolności, dawał wyraz swym poglądom poprzez usta swych bohaterów, jak
na przykład w powieściach Limes inferior (1982) i Paradyzja (1984). Jako aktywny członek
„Solidarności” doskonale rozumiał, że książki science fiction dają możliwość uniknięcia cen-
zury i publikację treści niepoprawnych politycznie, dlatego on i wielu innych pisarzy wykorzy-
stywali konwencję fantastyki naukowej, jednak to twórczość Zajdla wydaje się być najdojrzal-
sza.
Abstrahując od politycznej wymowy dzieł Zajdla, warto zwrócić uwagę, iż jego twór-
czość jest bardzo zróżnicowana pod względem konwencji i stylistyki. W jego opowiadaniach i
powieściach pojawiają się wątki oraz schematy zaczerpnięte nie tylko z fantastyki, ale również
z kryminału, powieści sensacyjnej czy groteski. Znakomicie wykreowane postaci, zaskakujące
pointy, precyzja słowa świadczą o wyrobionym warsztacie pisarskim i elokwencji. Cylinder
van Troffa (1980) należy do najciekawszych konstrukcyjnie utworów Zajdla. Powieść ma kom-
pozycję szkatułkową, a ponadto ostatnie ogniwo łańcucha przyczynowo-skutkowego jest spięte
z ogniwem pierwszym, znajdującym się na końcu utworu, co prowokuje do ponownej lektury.
7
Warto zaznaczyć, iż autor Paradyzji należał do nielicznych pisarzy umiejętnie łączących
w swojej twórczości naukę, fantastykę i myśl humanistyczną.
Antoni Smuszkiewicz napisał, że Zajdla czyta się „zbyt lekko i zbyt szybko”. Swoją
wypowiedź odnosił do Cylindra van Troffa, jednak można ją rozszerzyć na inne utwory.
Może warto więc w nich poszukać nie tylko rozrywki czy zawoalowanej prawdy o Polsce cza-
sów PRL-u, ale też głębszej refleksji nad kondycją i przyszłością rodzaju ludzkiego, prawdy
o nas samych i o następnych pokoleniach. W tym kontekście jeszcze długo pozostanie inspira-
cją dla kolejnych pisarzy.
dr Edyta Rudolf
8
Anna Głuszek
Rocznik 1982, gdańszczanka, polonistka, bibliotekarka, czytelniczka. Miłośniczka lite-
ratury dziewiętnastowiecznej, gotyckich horrorów, kotów i dobrej kawy. Długoletnia pisarka
fanfiction. Jej debiutem literackim, jeśli chodzi o teksty własne, jest horror „Wyspa”, zamiesz-
czony w zbiorze „Strzeż się potwora”, opublikowała również opowiadanie „Towarowy z Deu-
tsch Eylau” w antologii „Metoda Schlegmachera i inne opowiadania”, poświęconej twórczości
Stefana Grabińskiego.
9
Świerszcz w karabinie
Anna Głuszek
10
Klatka poszła szukać ptaka.
(F. Kafka)
U profesora Kallenberga wszystko zaczęło się od sztywniejących palców.
Chociaż nie, tak naprawdę zaczęło się jeszcze wcześniej, niedługo po wojnie, gdy Kal-
lenberg był ledwo doktorem nauk przyrodniczych. Zajmował się ornitologią, nie medycyną: i
dlatego zainteresował się chorobą dopiero wtedy, kiedy zauważył, że ta sama sztywność ogar-
niała ptaki. Kilka razy był świadkiem, jak w trakcie lotu zastygały nagle i spadały na ziemię,
jakby trafione przez myśliwego; ale kiedy znajdował ciała, okazywały się pozbawione jakich-
kolwiek ran. Było w tym coś zastanawiającego, jakby odpowiedź na pogłoski, które docierały
do niego już od jakiegoś czasu: chyba dopiero wtedy zaczął ich słuchać uważniej niż do tej
pory.
Mogłoby się wydawać, że wojna oswoiła go z najdziwniejszymi rodzajami śmierci.
Bomba S, symbol zwycięstwa techniki nad człowiekiem, miała pomóc w opanowaniu postępu-
jącego przeludnienia w humanitarny, bezbolesny sposób: jak utrzymywali politycy, to było naj-
prostszą drogą do stworzenia nowego świata. Nie należało mieć żadnych skrupułów, ostatecz-
nie chodziło tylko o dobro ludzkości, jak zwykle. Potem będzie znacznie lepiej, opowiadali
z uśmiechami fanatyków i błyskiem fascynacji w oczach, aż wreszcie technologia ostatecznie
wymknęła się spod kontroli i nie pozostało już zbyt wielu ludzi, których mogliby przekonywać.
I kiedy politycy, uzbrojeni w rękawice i łopaty, przysypywali ciała ofiar, żeby zapobiec groźbie
epidemii, po kolei zmieniali zdanie i przysięgali, że nigdy nie dopuszczą bomby S do ponow-
nego użytku.
A potem nastąpiło zawieszenie broni i okazało się, że ostatecznie nie zmieniło się prawie
nic.
Śmierć istniała cały czas, dokładnie tak, jak przed wojną; tyle tylko, że nikt o niej nie
mówił. Nie trzeba było poświęcać czasu na załatwianie pogrzebów czy choćby patrzenie
na zwłoki. Miało to swoje plusy: pozwalało szybciej zapomnieć. Może tylko niektórzy żało-
wali, że nie mogą – jak przed wojną – iść na cmentarz czy choćby postawić urnę na kominku.
Kallenberg nigdy do nich nie należał: w głębi ducha uważał, że lepiej nie rozdrapywać dawnych
ran i pozwolić pewnym sprawom płynąć własnym biegiem, jakby nigdy nic. Świadomość,
że istnieją rzeczy, przed którymi nie da się uciec, uderzyła go po raz pierwszy dopiero, gdy
poczuł ból, odbierający mu kontrolę nad własnym ciałem.
Bo przecież zbyt dobrze wiedział, jakie konsekwencje poniesie.
Objawy były powolne, ledwo zauważalne. Nieznana choroba atakowała po cichu, stop-
niowo wyniszczając kolejne ofiary. Najpierw od czasu do czasu pojawiały się bóle stawów,
dokładnie jak od artretyzmu czy zbyt długich godzin spędzonych przy klawiaturze komputera.
Wtedy jeszcze nie przyznawano się do jej postępu: wkładano rękawiczki i udawano, że nic się
nie dzieje. Ze sztywnymi palcami dawało się przecież żyć, a lepiej było, żeby nikt się nie do-
wiedział. Poczucie bezpieczeństwa, nawet jeśli złudne, znaczyło zbyt wiele, żeby pozbawiać
się go na własne życzenie.
Potem przychodziło sztywnienie rąk i nóg. Jeszcze później – całkowity paraliż.
A na końcu człowiek znikał bez śladu, tak po prostu, jakby nigdy nie istniał. Niektórzy opieku-
nowie chorych byli świadkami, jak po pozbawione życia ciała przychodzili ludzie w szarych
11
płaszczach, milczący i małomówni, ignorujący wszystkie pytania. Bez słowa wyjaśnienia zni-
kali ze zwłokami i nie pozostawiali po sobie żadnych śladów. Szara Armia, tak ich nazywano,
chociaż przypominali bardziej urzędników czy naukowców niż żołnierzy; tylko ich hierarchia
przypominała tę wojskową. Niscy i wątli, często w okularach, przynosili ze sobą najgorszą
z możliwych gróźb: świadomość, że przed śmiercią nie da się uciec. Nikt nie wiedział, kim
naprawdę byli, ale to nie przeszkadzało czuć przed nimi strachu. Dlatego większość chorych
ukrywała swój stan tak długo, jak tylko było to możliwe.
O chorobie, czymkolwiek była, nie mówiło się głośno; unikało się nie tylko jej, ale też
wszystkiego, co mogłoby się z nią kojarzyć. Kallenberg przekonał się o tym na własnej skórze,
kiedy przez jakiś czas próbował zainteresować swoimi ornitologicznymi badaniami szersze
grono naukowców. Wreszcie zrezygnował; kosztowały go zbyt wiele czasu i wysiłku. Poza tym
nie wydały mu się szczególnie ważne: zwykłe, drobne obserwacje, na podstawie których dałoby
się może napisać kilka artykułów. Skoro nie spotkał się z odzewem, nie zamierzał dłużej po-
święcać temu uwagi. Czekało na niego wiele ważniejszych problemów, mogących przynieść
mu oczekiwaną sławę. Skupiony na badaniach i niemal całkowicie odcięty od reszty świata,
awansował w zawrotnym tempie, w naukowym światku zyskując opinię odludka i pracoholika.
Nie było w tym zresztą nic dziwnego, skoro, w przeciwieństwie do części kolegów, spędzał
w pracy całe dnie i część nocy.
Może dlatego pierwszy atak dopadł go właśnie w instytucie.
A przecież wcale nie był stary. Należał do najmłodszych profesorów na uczelni: jego
kariera rozwijała się wspaniale. Katedrę ornitologii objął półtora roku temu, a przecież nie prze-
kroczył jeszcze czterdziestki. Nawet nie zaczął siwieć. Nie spodziewał się, że cokolwiek
może mu grozić; i chociaż kilku z jego kolegów zniknęło bez śladu, razem ze swoimi sztyw-
nymi ruchami i nadgarstkami wiecznie osłoniętymi przez mankiety koszul, nie byłby w stanie
przewidzieć dla siebie podobnej przyszłości. Ostatecznie szeptano po cichu, że choroba nie jest
zaraźliwa. Może tylko niektórzy okazywali się bardziej podatni niż reszta.
Ale zapomniał o tym wszystkim, kiedy siedział za biurkiem w wyludnionym już niemal
instytucie, próbując walczyć z ogarniającym go strachem, i ze zgrozą wpatrywał się w zdrę-
twiałe dłonie. Skupił się na nich i wysiłkiem woli wyciągnął ręce w stronę kubka ze stygnącą
kawą, ale nie był w stanie podnieść go do ust: palce odmówiły posłuszeństwa. Poczuł silny ból
w stawach i zrezygnował z kolejnej próby, modląc się w duchu, żeby wszystko się już skoń-
czyło.
Ten pierwszy atak nie trwał zbyt długo, minutę, może dwie, ale wydawało mu się, że cią-
gnął się przynajmniej przez godzinę. Kiedy ból ustąpił, Kallenberg uniósł się lekko na krześle,
z niedowierzaniem spojrzał na zegar – i z powrotem osunął się na siedzenie. Odważył się wyjść
dopiero po kwadransie, kiedy opanował już drżenie mięśni i nagłą, nerwową słabość. Grzebiąc
w kieszeni marynarki w poszukiwaniu właściwego klucza, zapatrzył się na przybitą do drzwi
wizytówkę; białe litery odcinały się od metalowej, czarnej blaszki, układając się w zwięzły,
niemal anonimowy napis. J. Kallenberg, profesor. Wszystko, co stanowiło jego dumę i radość,
co zastąpiło utraconą w czasie wojny rodzinę; do tej pory myślał, że ma jakieś znaczenie. A
jednak okazało się, że to zbyt mało, żeby powstrzymać nieznane.
Gwałtownym ruchem przekręcił klucz w zamku i zbiegł po schodach na parter instytutu,
w stronę biblioteki.
O tej godzinie nie było w niej zbyt wielu osób; tylko z jednego stanowiska dobiegały
go szybkie, lekkie uderzenia w klawisze. To doktor Jeske, jedna z asystentek, siedziała pochy-
lona nad laptopem, przygotowując kolejny ze swych niezliczonych referatów: rozpoznał jej
12
przygarbione ramiona i szczupłe, nerwowe dłonie, w zawrotnym tempie sunące po klawiaturze.
Odetchnął głęboko. Przynajmniej coś wciąż było tak jak dawniej.
Starając się przybrać dziarską minę, ruszył w stronę biurka w kącie sali, przy którym
siadywał najczęściej. Ból powrócił dokładnie w momencie, kiedy mijał biurko doktor Jeske:
asystentka zauważyła jego niepewny krok i stukot klawiszy urwał się nieoczekiwanie.
– Panie profesorze? – Wychyliła się zza laptopa i posłała mu nieśmiały uśmiech. –
Wszystko w porządku?
Skinął głową; nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Ból zbyt go wyczerpał. Miał
nadzieję, że kobieta uszanuje jego milczenie: ostatecznie nie znali się zbyt dobrze, mijali się
czasem na korytarzu czy w przerwie między zajęciami; to było wszystko. Chyba wyczuła jego
niechęć, bo tylko skinęła głową i wróciła do przerwanej pracy.
Kallenberg opadł na krzesło i szybko wsunął pod biurko sztywniejące dłonie. Atak znów
minął tak szybko, jak się pojawił, ale pozostawił jeszcze silniejsze uczucie niepokoju. Profesor
spędził kilka godzin, udając, że zajmuje się badaniami, a tak naprawdę próbując ochłonąć. W
bibliotece przychodziło mu to łatwiej niż w innym miejscu: tu właśnie spędzał kolejne rocznice
śmierci żony czy wybuchu wojny. Najczęściej przychodził sam; dziś przeszkadzała mu obec-
ność świadka kilka stolików dalej. W którymś momencie podchwycił szybkie, nerwowe spoj-
rzenie doktor Jeske i nagle uświadomił sobie, jak bardzo nie lubi swojego gabinetu, z jego
ascetycznym, niemal szpitalnym wyposażeniem, metalowym biurkiem i zimnymi białymi ścia-
nami. Nawet stalowy kubek na kawę, choć dobrze trzymał ciepło, raził go swoją brzydotą. Nie-
oczekiwanie zatęsknił za porcelanową filiżanką i miękkim fotelem. A tutaj, za biurkiem, osło-
nięty stertą przedwojennych, pożółkłych już ze starości opracowań, mógł przynajmniej
przez chwilę zapomnieć o wszystkim, co czeka na niego na zewnątrz. Właśnie dlatego tak bar-
dzo ociągał się z powrotem do domu i wyszedł z uczelni długo po zapadnięciu zmroku.
Pewnie nie powinien wracać tak późnym wieczorem, w dodatku na piechotę. Ostatecz-
nie stać go było na taksówkę. Miał też świadomość, że w każdej chwili może dopaść go kolejny
atak. A jednak profesor nie czuł szczególnej potrzeby, żeby zachowywać ostrożność: nikt przy
zdrowych zmysłach nie uznałby go za bogatego. Zresztą, po wojnie ilość napadów wyraźnie
się zmniejszyła. Jakikolwiek był powód tej niefrasobliwości, Kallenberg cieszył się prze-
chadzką: pozwalała mu chociaż na chwilę oderwać się od przygnębiającej wizji przyszłości.
Odwracając wzrok od mijanych po drodze wieżowców, zapatrzył się w niebo i jak za dawnych
lat spróbował bawić się w liczenie gwiazd. Chyba dlatego w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi
na kroki za plecami: ot, spóźniony przechodzień, taki jak on sam. A kiedy poczuł, jak czyjaś
dłoń chwyta go za ramię, było już za późno.
– Profesor Kallenberg?
Odwrócił się gwałtownie, momentalnie odzyskując czujność. Szary strój tamtego po-
wiedział mu wszystko. Z wysiłkiem powstrzymał chęć wyszarpnięcia się z uścisku napastnika;
zamiast tego wbił wzrok w emblematy na jego płaszczu. Nieznajomy musiał być kimś ważnym
w Szarej Armii. Major? Nie, chyba pułkownik.
– Radzę pozostać przy badaniu ptaków, panie Kallenberg. To znacznie bezpieczniejsze.
– Nie używał już tytułu naukowego i profesor zastanowił się, czy to celowe. – Nie chcielibyśmy,
żeby niepotrzebnie się pan narażał, prawda?
Odwrócił się plecami do Kallenberga i powłócząc nogami, zniknął w ciemnej uliczce.
Profesor zapatrzył się w jego stopy, nienaturalnie wielkie w stosunku do reszty ciała, i nagle
zapragnął zawołać nieznajomego, poprosić o wyjaśnienie, spojrzeć mu w oczy, cokolwiek. Ale
13
skoro pułkownik Szarej Armii postanowił zostawić go w spokoju, każde kolejne pytanie rów-
nałoby się samobójstwu. Zwłaszcza teraz, kiedy miał już świadomość, że nie uda mu się uciec
przed postępami choroby.
Szybkim krokiem ruszył w stronę domu, ale nocna przechadzka straciła już urok. Po
powrocie rzucił się na łóżko, starając się nie myśleć o nieoczekiwanym spotkaniu. Na próżno.
Mimo zmęczenia spał lekko i niespokojnie, a gdy obudził się w środku nocy, miał wrażenie, że
w ciemności obserwują go czyjeś groźne, płonące oczy. Uspokoił się dopiero wtedy, kiedy po
raz kolejny sprawdził zamki w drzwiach: były starannie zamknięte. Ale mimo wszystko, wbrew
swoim zwyczajom, nakrył głowę poduszką; dopiero wtedy udało mu się zasnąć po raz kolejny.
Kilka następnych dni upłynęło w miarę spokojnie. Ataki pojawiały się najwyżej
raz dziennie, krótkie, przelotne; poza nimi nic nie mąciło jego spokoju i profesor przez jakiś
czas miał wrażenie, że spotkanie z pułkownikiem było tylko wytworem jego wyobraźni, roz-
chwianej nieoczekiwaną chorobą. Cały niepokój powrócił w niedzielę.
Nieoczekiwanie dla siebie samego Kallenberg, zamiast poświęcać wolny czas na bada-
nia, postanowił przynajmniej trochę odpocząć. Nie dane mu było spać zbyt długo: nad ranem
obudziła go krótka, irytująca melodyjka. z niechęcią sięgnął po telefon i spojrzał na wyświe-
tlacz.
RADZĘ POZOSTAĆ PRZY BADANIU PTAKÓW, PANIE KALLENBERG.
Ostrożnie przewinął wiadomość. Tylko tyle, żadnego numeru, żadnej wskazówki. Nie-
oczekiwanie poczuł, że robi mu się zimno; wstał i podszedł do okna, ale było zamknięte jak
zwykle. Wilgoć powietrza tylko nasilała objawy choroby. Westchnął i z rezygnacją sięgnął do
szafy, szukając w niej starego, ale ciepłego płaszcza. I chociaż planował nie wychodzić z domu
i odespać wszystkie poprzednie ataki, zrezygnował ze swoich zamiarów i po raz kolejny
w ciągu tygodnia odwiedził bibliotekę.
Tym razem, zamiast zagłębiać się w znane już niemal na pamięć opracowania, skupił
się na przeglądaniu katalogu i wyszukiwaniu kolejnych pozycji, które pomogłyby mu rozwią-
zać zagadkę choroby. Spędził nad tym dobre kilka godzin, po raz kolejny zauważając mimo
woli, jak ubogie są zbiory instytutu: spora część księgozbioru uległa zniszczeniu w czasie
wojny. Z drugiej strony, profesor był przekonany, że i tak powinien zawęzić poszukiwania do
najnowszych opracowań. Mógłby przysiąc, że kiedyś, jeszcze za jego studenckich czasów, nikt
nigdy nie słyszał o podobnej zarazie. Oczywiście, problemy ze stawami zdarzały się również
wtedy, ale nikt na to nie umierał. I– przede wszystkim – po śmierci nie znikał bez śladu.
Kiedy odebrał od bibliotekarza stos książek, z trudną do stłumienia satysfakcją wyłączył
telefon. Przynajmniej tutaj mógł liczyć na chwilę spokoju. Budynek, pozbawiony okien i nie-
dostępny dla wzroku przypadkowych przechodniów, wydawał mu się dziwnie bezpieczny;
stare, przedwojenne mury skutecznie tłumiły dźwięki ulicy. W dodatku tego wieczoru był je-
dynym czytelnikiem. W środku nie spotkał nawet doktor Jeske, co przyjął z uczuciem pewnego
zawodu. Chyba po prostu bał się samotności.
Chociaż, uznał, zmuszając się do logicznego myślenia, może tak było lepiej. Dzięki
temu mógł bardziej skoncentrować się na pracy, a w razie kolejnego ataku nie musiał spodzie-
wać się niczyich pytań.
Zerknął na stertę leżących na biurku książek, ale tym razem, zamiast po naukowe opra-
cowania, sięgnął po rocznik statystyczny. Otworzył go na rozdziale dotyczącym przemysłu,
przesunął palcem po kilku kolumnach liczb – i zamarł zaskoczony, wstrzymując oddech.
Ostatecznie, to było niemożliwe, musiało takie być. Nawet jeśli w głębi ducha czuł
trudny do stłumienia niepokój. Skoro choroba była w jakiś sposób powiązana nie tyle z bombą
14
S, co z rozwojem przemysłu metalowego, aż dziw, że nikt do tej pory nie zwrócił na to uwagi.
A może po prostu nie chciano upubliczniać wyników badań, żeby nie dopuścić do spowolnienia
postępu?
Konspekt konferencyjnego odczytu napisał się sam, niemal bez udziału Kallenberga.
Profesor zastanawiał się wprawdzie, czy nie byłoby lepiej zdecydować się na artykuł zamiast
wystąpienia, ale nie miał zbyt wielu złudzeń: do publikacji zajrzałoby o wiele mniej osób. I cho-
ciaż nie należał do urodzonych mówców, wiedział, że będzie w stanie zainteresować słuchaczy:
nie chodziło już przecież o badanie zachowania ptaków, ale o coś znacznie ważniejszego, co
mogło wpłynąć na losy całego powojennego świata i może pozwolić na powstrzymanie tajem-
niczej epidemii.
Nawet jeśli zdawał sobie sprawę, że jego badania nie przyniosły jak dotąd bardziej wy-
miernych rezultatów, tak naprawdę chodziło tylko o to, żeby przełamać barierę milczenia, za
którą ukrywała się choroba. Kallenberg miał nadzieję, że jeśli ktoś – ktokolwiek, choćby i on
sam – odważy się poruszyć publicznie temat, o którym szeptano wyłącznie w korytarzach in-
stytutów czy przy zamkniętych drzwiach, wreszcie zainteresują się nim lepsi niż on sam. Rze-
telne badania, pozbawione przesądów i strachów – potrzebował przecież tak niewiele! Ta myśl
pozwoliła mu zakończyć konspekt i wysłać zgłoszenie z nadzieją, że może tym razem osiągnie
to, co kilka lat temu okazało się klęską.
Ale przez następne tygodnie początkowy entuzjazm opadł. Kallenberg, dręczony co-
raz częstszymi atakami choroby, zdążył niemal zapomnieć o konferencji, gdy dyrektor insty-
tutu, nadspodziewanie poważny, zaprosił profesora do gabinetu, unikając jego spojrzenia. To
zwiastowało kłopoty; podejrzenia szybko przerodziły się w pewność, kiedy przełożony z nie-
odgadnionym wyrazem twarzy wyciągnął w stronę podwładnego leżącą na biurku kartkę.
Kallenberg szybko przebiegł wzrokiem treść wydruku.
– „Ze względu na nieprzewidziane okoliczności”? – zapytał sucho, przeczuwając
w głębi ducha, jaka będzie odpowiedź.
– Wycofali pana udział z konferencji, panie profesorze.
– Ale jak?... – Kallenbergowi nagle zabrakło słów.
– Mają prawo. – Dyrektor wzruszył ramionami. – Boją się. Może gdyby zmienił pan
temat referatu...
To pan się boi, pomyślał Kallenberg, patrząc w pokrytą zmarszczkami twarz przełożo-
nego. Może nawet odważyłby się to powiedzieć, gdyby wciąż czuł się w pełni sił; dawniej
potrafił stawiać opór, kiedy było trzeba. Ale niepokojąca sztywność palców zwiastowała zbli-
żający się atak, więc tylko dość chłodno skinął głową.
– Spróbuję.
– I dobrze. – Dyrektor poruszył się niespokojnie i zerknął na zegarek. – Zaraz zaczyna
pan wykład, prawda?
Kallenberg odetchnął z ulgą dopiero wtedy, kiedy znalazł się poza gabinetem dyrektora,
ale nie było mu dane zaznać spokoju. Dźwięk nadchodzącej wiadomości zaskoczył go na progu
sali wykładowej.
RADZĘ POZOSTAĆ PRZY BADANIU PTAKÓW, PANIE KALLENBERG.
To samo co poprzednio. Stłumił przekleństwo i z powrotem wsunął telefon do kieszeni
marynarki. Sam nie był pewien, czy Szara Armia wiedziała o odbytej przed chwilą rozmowie,
czy moment został wybrany przez przypadek; tak czy inaczej, zwięzłość wiadomości przeraziła
15
go bardziej, niż mogłyby to uczynić jakiekolwiek pogróżki. Zdenerwowanie tylko przyspie-
szyło atak: ledwo udało mu się wejść do sali wykładowej i osunąć na krzesło. Studenci obser-
wowali go z zaskoczeniem; słabym głosem pozwolił im iść do domu. Nie musiał tego powta-
rzać dwa razy: po pięciu minutach aula była pusta.
Atak był dłuższy niż poprzednie, ale ból, zamiast otępiać, tym razem przywrócił go do
przytomności po spotkaniu z przełożonym. I kiedy tylko Kallenberg odzyskał siły, sięgnął po
plik kartek i w pośpiechu zaczął zapełniać je drobnymi, równymi literami. Po godzinie, kiedy
wychodził z auli ze wstępnym szkicem artykułu, wiedział już doskonale, co chce napisać
i w jaki sposób mógłby to zrobić, a wiara w siebie, nadwątlona poprzednim niepowodzeniem,
pchała go do działania. Ostatecznie pisanie zawsze wychodziło mu lepiej niż publiczne odczyty.
Był zadowolony ze stworzonego przez siebie artykułu, chociaż obawiał się w głębi du-
cha, że może jest zbyt śmiały dla najważniejszych naukowych czasopism; próbował w mniej
znanych, bardziej niezależnych, słynnych z odważnych publikacji. Nic z tego. Odpowiedzi
przychodziły nadspodziewanie szybko, zawsze tej samej treści, nieodmiennie rozpoczynające
się od uprzejmego “Żałujemy bardzo, ale...”. Każdy taki zwrot, choć powinien coraz bardziej
przygnębić Kallenberga, nieoczekiwanie podsycał w nim chęć walki. Ostatecznie udało mu się
znaleźć tygodnik, który zdecydował się wydrukować wyniki jego badań. Kiedy naukowiec
trzymał w ręku list z umową, nie zamierzał powstrzymywać satysfakcji, że przynajmniej
raz udało mu się zwyciężyć.
To, że zaakceptował go tylko podrzędny brukowiec, a za artykuł profesor musiał zapła-
cić z własnej kieszeni, stanowiło w tym momencie sprawę drugorzędną: najważniejsze, że po-
trafił przełamać zmowę milczenia. Kallenberg miał świadomość, że zostało mu już niewiele
czasu; objawy nasilały się coraz bardziej. I kiedy profesor otworzył wreszcie czasopismo, żeby
zobaczyć w druku własne nazwisko, a kartki powoli przesuwały się pod dotykiem bolących
palców, tylko uśmiechał się smutno. Wiedział, że wkrótce nie będzie w stanie ukrywać swojego
stanu przed współpracownikami czy nawet studentami.
Nie był tylko przygotowany, że ten moment nadejdzie tak szybko, zaledwie kilka dni po
ukazaniu się drukiem wyników jego badań. Ataki wydawały się straszne w samotności, w zim-
nym, nieprzyjaznym gabinecie czy niemal tak samo bezosobowym mieszkaniu; ale w prze-
stronnej auli, na oczach dziesiątek wpatrzonych w niego studentów, wszystko stało się jeszcze
gorsze. Gdyby tylko mógł, podniósłby się z krzesła i po prostu uciekł, jak najdalej od zacieka-
wionych spojrzeń, ale nie był w stanie nawet pochylić głowy; musiał patrzeć i widzieć ich re-
akcje. I, jęcząc z bólu, modlić się w duchu, żeby wieści o jego chorobie nie rozeszły się zbyt
szybko po instytucie.
Tego samego dnia wezwano go do gabinetu dyrektora.
Sama wizyta nie zapowiadała jeszcze nic złego, ale tym razem przełożony wydawał się
dziwnie oschły: nie odpowiedział nawet na jego niepewne przywitanie, po prostu podsunął mu
dokument.
– Wypowiedzenie – rzucił krótko.
– Ale... – zaczął niepewnie Kallenberg, obracając papier w rękach. Nie mógł powie-
dzieć, że nie spodziewał się konsekwencji choroby, jeśli dowiedzą się o niej jego zwierzchnicy:
domyślał się, że pewnie zabiorą mu wykłady, może pozbawią części funkcji. Ale tego jednego
nie przewidział. Spojrzał bezradnie na rozmówcę, jakby szukając jego pomocy.
– Przykro mi, panie profesorze. – W głosie dyrektora nie było nawet odrobiny współ-
czucia. Kallenberg odetchnął głęboko.
16
– A gdyby udało mi się wyleczyć? – rzucił nagle, desperacko, jakby sam zaskoczony
własnym pomysłem. Ostatecznie nie miał już nic do stracenia.
Przełożony przyjrzał się mu z powątpiewaniem.
– Pan naprawdę myśli, że tu chodzi o jakąkolwiek chorobę, panie profesorze? –
Uśmiechnął się krzywo. – Musimy obciąć etaty, po prostu. Proszę nie doszukiwać się we
wszystkim teorii spiskowych, to nie ma sensu. Niech się pan nie martwi, na pewno zarobi pan
na życie, współpracuje pan ponoć z popularnymi pismami...
Łatwo było wyczuć w jego głosie szyderstwo. Kallenberg z trudem przełknął cisnącą
mu się na usta odpowiedź i bez słowa wyszedł z gabinetu przełożonego: czuł, że zostało mu już
niewiele czasu i wiedział, że musi spędzić go na badaniach, które może jeszcze bardziej przy-
bliżą go do rozwiązania zagadki.
Wieczór spędził w bibliotece, coraz bardziej niespokojnie przerzucając strony kolejnych
opracowań, szukając czegoś, co pozwoli mu połączyć wszystkie obserwacje w jakąś sensowną
całość. Praca przeciągnęła się długo w noc: sam nie zauważył, kiedy zasnął, z głową opartą
na stosie książek. Do przytomności przywróciły go dopiero czyjeś kroki tuż obok. Nagle wy-
rwany z drzemki, nie był w stanie zapanować nad nerwowym odruchem i poderwał się gwał-
townie, chwytając krawędź biurka. Usłyszał jeszcze, jak przypadkowo strącone z blatu okulary
uderzyły o podłogę – i powrócił ból, jeszcze silniejszy po spędzeniu nocy w niewygodnej po-
zycji.
– Panie profesorze? – Rozpoznał głos doktor Jeske, dziwnie zatroskany.
Potrząsnął głową, mając nadzieję, że nie pospieszy mu z pomocą; zdołał lekko przechy-
lić szyję i zerknąć w stronę okularów. Chyba się nie rozbiły, wydawały się dość odporne –
zamówił takie kilka miesięcy temu, kiedy czuł już na sobie piętno choroby – ale nie był w stanie
po nie sięgnąć; ból w kręgosłupie przybierał na sile. Z rezygnacją przygarbił się w fotelu i ukrył
dłonie pod biurkiem.
– Zwalniają mnie od przyszłego roku – wymamrotał. – Tylko mnie, nikogo innego. Wie
pani, dlaczego?
– Cięcia – odezwała się współczująco. – Oszczędzają, jak tylko mogą. To mogłam być
ja, ktokolwiek z katedry... Każdy.
– Nie każdy. – Nie wiedział, jaki nieoczekiwany impuls kazał mu przyznać się do tego,
co się z nim działo. Może dopiero teraz, kiedy czuł coraz szybsze postępy choroby, zapragnął
wyrzucić z siebie wszystko to, co nagromadziło się w nim przez te kilka miesięcy. – Nie słyszała
pani najświeższych plotek? Nie do każdego przychodzi Szara Armia, pani doktor. Nie każdemu
wysyła wiadomości. – Podniósł głos niemal do krzyku. – Przecież, do cholery, nie mogę nawet
podnieść z podłogi własnych okularów!
Urwał nagle, świadomy, że powiedział zbyt dużo. Bojąc się spojrzeć na twarz kobiety,
wbił wzrok w biurko. Usłyszał, jak zaskoczona doktor Jeske wciąga głośno powietrze.
– Tak – powiedział cicho. – To dokładnie to, o czym pani myśli.
Czekał, aż odwróci się i wyjdzie z pokoju, wstrząśnięta nieoczekiwaną nowiną; spo-
dziewał się wzgardy, może odrzucenia. Gdyby chciał być ze sobą szczery, sam pewnie postą-
piłby właśnie w taki sposób. W to, co zrobiła, uwierzył dopiero wtedy, gdy pochyliła się nad
nim i wsunęła mu okulary na nos. Było w tym coś nieznośnie intymnego, co skojarzyło się
profesorowi z żoną, jedną z ostatnich ofiar wojny. Spojrzał na doktor Jeske pytająco, niemal
błagalnie.
17
– Wiedział pan, że mój mąż zginął w wypadku pół roku temu? Nie, to głupie, skąd
miałby pan wiedzieć. – Szczupłe dłonie kobiety zadrgały lekko. – Podobno stracił panowanie
nad kierownicą. Nikt nie był pewien, jak to się mogło stać, oficjalnie stwierdzili zawał, ale ja
i tak wiem swoje.
Kiedy z wysiłkiem szukał odpowiednich słów, żeby ją pocieszyć, uścisnęła jego dłoń.
Poczuł ciepło jej palców, a potem chłód metalu.
– Tyle znalazłam, kiedy tam dotarłam, panie profesorze.
– Czy to?...
– Nie – ucięła. – Proszę to obejrzeć, kiedy już sobie pójdę. Inaczej... mogę się rozmyślić.
Nagle zrozumiał, skąd wziął się jej pracoholizm i ciągłe wizyty w bibliotece – i poczuł,
jak ogarnia go współczucie. Przez chwilę pożałował, że nigdy nie zapytał asystentki o nic oso-
bistego; może wtedy potrafiliby pomóc sobie nawzajem. Ale teraz było już na to za późno.
– Dziękuję, pani doktor. I przepraszam. – Walcząc z bólem kręgosłupa, skinął głową
niemal z namaszczeniem. Zaśmiała się krótko, nerwowo.
– Milena. Po prostu Milena.– Przechyliła głowę i spojrzała na niego przeciągle. – Oby
się panu udało. Cokolwiek pan zamierza.
Te słowa długo dźwięczały w głowie profesora, nawet kiedy odgłos kroków doktor Je-
ske już dawno umilkł na korytarzu. Wciąż nie rozumiał, czego od niego oczekiwała; był nau-
kowcem, nie cudotwórcą. Naprawdę spodziewała się, że spróbuje stawić czoło Szarej Armii?
Cokolwiek zamierza, powiedziała przecież, zupełnie jakby spodziewała się po nim jakichś kon-
kretnych działań. Tylko że tak naprawdę wcale nie był pewien, co zrobić.
Z namysłem przyjrzał się kępce metalowych nici, kojarzących mu się z watą –
a może raczej, dość nieoczekiwanie, z wyrwanym z czyjejś głowy kosmykiem włosów. Ostroż-
nie pogładził je końcem kciuka: rozdwajały się na końcach, układały miękko pod jego doty-
kiem. Zupełnie jakby rzeczywiście...
– To niemożliwe – szepnął, marszcząc czoło: rozwiązanie było zbyt absurdalne i zbyt
przerażające. Ale myśl już brzęczała natrętnie w jego głowie, każąc mu kojarzyć wszystkie
fakty, wiązać jedne z drugimi. Przypominał sobie zasłyszane pokątnie opowieści, plotki na te-
mat Szarej Armii, półsłówka i aluzje. Dziesiątki przekartkowanych roczników statystycznych.
A potem oblał go zimny pot i profesor rzucił się biegiem przez korytarz, chcąc wyprzedzić
kolejny atak, czując, że musi jak najprędzej dotrzeć do domu i pisać, pisać, nawet jeśli nikt tego
nie przeczyta.
Przy drzwiach uczelni drogę zastąpił mu mężczyzna w szarym płaszczu i Kallenberg
poczuł, że wszystko stracone. Rozejrzał się w popłochu, szukając wzrokiem jakiegoś asystenta
czy choćby studenta, ale nikogo nie było; nie mógł liczyć na niczyją pomoc.
– Nic nie zrobiłem – odezwał się nerwowo, świadomy, że tym razem nie ma już nic
do stracenia. – To musi być pomyłka. Może mi pan powiedzieć, o co?...
Nieznajomy wzruszył ramionami.
– Po to tu jesteśmy – mruknął, przerywając profesorowi, i wymownym gestem wskazał
mu duży srebrnoszary samochód z przyciemnionymi szybami. – Zapraszam do środka.
Słowa były neutralne, niemal przyjazne, ale przeczył im rozkazujący ton. Kallenberg
nie zamierzał rozważać ucieczki: wiedział, że nawet gdyby udało mu się wymknąć, nie miałby
możliwości ukryć się przed agentami Szarej Armii. A poza tym gdzieś w głębi ducha rozumiał
już, że sam nie zdoła rozwikłać zagadki swojej choroby.
18
Wsunął dłoń do kieszeni i namacał w niej kępkę metalowych nici od doktor Jeske. Po-
czuł nagły przypływ odwagi: nie zaprotestował, kiedy kazali mu wysiąść gdzieś poza miastem,
w okolicy wielkiego betonowego gmachu, i bez słowa wyjaśnienia poprowadzili labiryntem
korytarzy w głąb budynku.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał, nawet jeśli dobrze wiedział, że nie ma co liczyć na odpo-
wiedź. Może po prostu, chociaż serce waliło mu ze zdenerwowania, chciał im pokazać, że cią-
gle jeszcze nie dał się zastraszyć. Ale, tak jak się spodziewał, jego przewodnik tylko uśmiechnął
się z wyraźną drwiną.
– Zaraz pan zobaczy. Proszę tu zaczekać.
Wepchnął Kallenberga do niewielkiego, pogrążonego w mroku pomieszczenia i zatrza-
snął drzwi; w ciemności dało się usłyszeć tylko dźwięk przekręcanego w zamku klucza. A po-
tem w ciszę wkradło się coś jeszcze, jakiś dobrze znany, choć trudny do zidentyfikowania od-
głos: szmery, dziwnie regularne, jakby tykanie ogromnego, oszalałego zegara. Przełykając
ślinę, z trudem namacał na ścianie włącznik: pomieszczenie zalało ostre, jaskrawe światło ja-
rzeniowych lamp i dopiero w ich blasku uświadomił sobie, że to, co początkowo wziął za od-
głos przesuwających się wskazówek, było monotonnym i jakby metalicznym cykaniem dzie-
siątek świerszczy. Między klatkami stała szklana kolba, wypełniona po brzegi mętną cieczą.
Profesor drgnął i zacisnął powieki, zastanawiając się przez chwilę, czy nie śni: to
wszystko wydało mu się zbyt niewiarygodne. Ale kwaskowy zapach cieczy i cykanie nie
chciały ustąpić. Kallenberg wbił paznokcie w przedramię; ból był niepokojące realny.
Może dlatego nie było już nic do stracenia: profesor szybkim ruchem złapał kolbę i przyjrzał
się jej z namysłem. A potem przechylił ją w stronę najbliższego świerszcza i utkwił wzrok
w spływających z naczynia kroplach.
Owad cyknął jeszcze kilka razy, zadrgał i zamarł na podłodze klatki. Kallenberg otwo-
rzył drzwiczki i uniósł drżącą dłonią ciężki, teraz już metaliczny kształt, który coś mu przypo-
minał. Zastanawiał się tylko przez chwilę; ostatecznie po wojnie każdy musiał przejść odpo-
wiednie przeszkolenie. Nawet jeśli przydało mu się dopiero teraz.
Miał przed sobą pocisk do karabinu G38, idealnie gładki, dopasowany kształtem do lufy.
Kallenberg ścisnął go w dłoni i z wahaniem sięgnął po nić, którą dostał od doktor Jeske. Metal
wydał mu się identyczny: barwa, połysk, wszystko się zgadzało. To, co wydawało się niemoż-
liwe, na jego oczach przerodziło się w prawdę, zbyt upiorną, żeby potrafił ją zaakceptować.
– Boże – szepnął i przesunął się w stronę drzwi, mając w głowie tylko jedną myśl: zna-
leźć się jak najdalej od tego przeklętego miejsca, nawet jeśli wiedział, że za chwilę i tak go
odnajdą, że nie pozwolą mu rozgłosić tego publicznie. Instynkt wziął górę nad jakimkolwiek
rozsądkiem. Kallenberg już trzymał dłoń na klamce, gotów do ucieczki, kiedy z korytarza do-
biegły go czyjeś głosy. Profesor zbladł i odskoczył od drzwi, pospiesznie wsuwając oba kawałki
metalu do kieszeni płaszcza; na nic więcej nie starczyło mu czasu.
– Dobry wieczór, panie Kallenberg. Zapoznał się pan z naszym laboratorium?
Profesor cofnął się w głąb pomieszczenia; zbyt dobrze pamiętał ten głos, żeby próbować
ucieczki przed pułkownikiem. Sięgnął po kolbę z odczynnikiem i uniósł ją przed sobą w obron-
nym geście.
– Niech pan się nie zbliża – ostrzegł go ochryple, zacieśniając uścisk na naczyniu, aż
rozbolały go osłabione chorobą palce. – Wiem, do czego to służy. I jeśli będę musiał, zrobię,
co trzeba. Myślał pan, że nie odważę się sprawdzić? Że tak po prostu będę na was czekać?
19
– Ależ skąd. Przecież sami tu pana ściągnęliśmy. – Pułkownik uśmiechnął się z pobła-
żaniem. – Proszę usiąść. Chcemy tylko porozmawiać, nic więcej.
Kallenberg bezwładnie opadł na krzesło, wciąż tuląc do siebie kolbę z odczynnikiem.
– Już wam nie zagrażam – mruknął, patrząc z niechęcią na rozmówcę. – Zwolnili mnie.
Przecież tak miało być od samego początku, prawda?
– Wręcz przeciwnie. – Pułkownik westchnął z rezygnacją. – Skoro wie pan aż tyle, musi
pan mieć świadomość, o co chodziło. I co zamierzamy z tym zrobić. – Przerwał i spojrzał uważ-
nie na naukowca, jakby zrozumiał nerwowy grymas na jego twarzy. – Nie, to nie tak, nie
skrzywdzimy pana. Powinniśmy zaproponować panu współpracę.
– Albo? – rzucił profesor z napięciem. Pułkownik rozłożył ręce.
– Naprawdę pana podziwiam, panie Kallenberg. Chciałbym, żeby pan o tym wiedział.
Pana artykuł... Wie pan, przez chwilę naprawdę myśleliśmy, że się panu uda. Że skoro pan już
rozumie, co się stało...
– Nie, nie rozumiem. – Naukowiec z namysłem zmarszczył czoło. – Przynajmniej nie
wszystko. Wasz odczynnik działa tylko na chorych, tak? – Dostrzegł potakujące skinienie puł-
kownika i uniósł brwi. – Dobrze. Ale skąd się wzięła sama choroba? To coś odzwierzęcego,
przenoszone przez świerszcze? Czy – uśmiechnął się gorzko – sami spróbowaliście ją wywołać,
żeby mieć więcej surowców?
– To efekt bomby S. – Pułkownik przygryzł wargi, jakby zirytowany. – Świerszcze są
bardziej podatne, ot i wszystko. Owady, ptaki, zwierzęta... My się jakoś opieramy. Do czasu.
Ostatecznie dopada każdego.
– Bomby S, tak? – Profesor otarł mokre od potu czoło. – I tego nie ujawniacie? To nie
ma sensu. Mniejsza już o samo lekarstwo, ale choćby profilaktyka! Żeby uniknąć infekcji, po-
winno się...
– Ale pan już jest zainfekowany, panie Kallenberg. To dlatego zaczął pan szukać wyja-
śnień, prawda? Nikt nie zaryzykowałby kariery, gdyby stawką nie było coś ważniejszego. –
Pułkownik powoli pokręcił głową. – Nie jest pan pierwszy, oczywiście. Ale nikt inny nie dotarł
tak daleko jak pan ze swoim artykułem. Tak właściwie nie wie pan tylko jednego. Na to nie ma
lekarstwa, my też go nie znamy.
– To nie... – zaczął profesor, ale nagle urwał. Z wysiłkiem zgiął palce: znajomy ból
promieniował już na całą rękę i Kallenberg syknął cicho. Pułkownik obserwował jego gesty
spokojnie, prawie smutno.
– Naprawdę myśli pan, że to niemożliwe? Proszę tylko sobie przypomnieć, co działo
się z nimi wszystkimi. Niektórzy byli naprawdę dobrymi naukowcami. Myśli pan, że nie pró-
bowaliby szukać sposobu, gdyby istniała jakaś nadzieja? – Pokręcił głową. – My też nie jeste-
śmy w stanie tego zwalczyć, mogliśmy tylko to wykorzystać. Są pewne korzyści, niech pan
przyzna. A cena – zawahał się – cena jest żadna. Umiera się i tak, po prostu unikamy paniki. To
wszystko – wskazał ręką bryłki metalu – to tylko skutki uboczne. Przydatne, tak, ale nie naj-
ważniejsze.
Kallenberg spojrzał na niego z napięciem. Wciąż się wahał.
– I każdy, kto ma objawy?...
– Każdy. – Pułkownik postąpił krok w jego stronę, wyciągnął ręce w stronę fiolki. –
Bez wyjątku.
20
Profesor przeniósł wzrok na dłonie rozmówcy. Dopiero teraz zauważył nieznaczne zgru-
bienia w okolicy stawów, trochę zbyt nienaturalnie wyprostowane nadgarstki. A potem jeszcze
raz spojrzał na zbyt duże buty i wyobraził sobie stopy, owinięte kilkoma parami grubych skar-
pet, które i tak nie są w stanie złagodzić bólu. Mocniej przycisnął do siebie fiolkę i oblizał
wyschnięte wargi.
– Nie – odezwał się głośno. Jego głos drżał tylko odrobinę. – Nie, nie każdy. Nie wierzę
panu. Mówicie to każdemu. Musicie tak mówić, kazano wam. Po to mnie tu przyprowadziliście,
prawda? Żebym wam uwierzył i nie szukał dalej.
– Panie Kallenberg. – Głos pułkownika przybrał ostrzegawczy ton. – Proszę to odstawić.
Panie profesorze!
Jeszcze zdążył usłyszeć swój tytuł naukowy i może gdyby wciąż pozostawał w pełni sił,
miałby czas się zatrzymać. Ale obolałe stawy znów odmówiły mu posłuszeństwa: fiolka wysu-
nęła się ze zgrabiałych palców i roztrzaskała o podłogę. Odczynnik prysnął na stopy profesora.
Wszystko trwało może kilka sekund; Kallenberg nie zdążył nawet krzyknąć. Chyba wcale się
nie zorientował.
Na twarzy metalowej figury malowało się niedowierzanie i odrobina strachu, ale ani
śladu bólu.
– Szkoda – powiedział cicho pułkownik. I nagle przyłożył dwa palce do żołnierskiej
czapki w geście salutu. Stał tak przez chwilę, nieruchomy niemal tak samo jak posąg. Tylko
pogłębiająca się zmarszczka na czole świadczyła o natrętnie dręczącej go myśli.
– Lepiej, że wyszło, jak wyszło – odezwał się nieśmiało stojący obok młody żołnierz,
przerywając ciszę. – A gdyby spróbował użyć odczynnika przeciwko nam? Było przecież takie
ryzyko.
Pułkownik wzruszył ramionami i mocniej naciągnął czapkę na głowę.
– Ryzyko? Nie było żadnego ryzyka. Nie mógłby użyć tego na nas wszystkich, starczy-
łoby na jedną, góra na dwie osoby, a gdybym dostał tylko ja... – zagryzł wargi – miesiąc później,
miesiąc wcześniej, jaka to właściwie różnica?
Żołnierz spojrzał na niego z wahaniem.
– Panie pułkowniku?
Niecierpliwie machnął ręką.
– Mniejsza o to.
– Ale pomnik... – zaprotestował żołnierz niepewnie. – Zabierzemy go do przetopienia?
Usta pułkownika rozciągnęły się w nieco gorzkim uśmiechu.
– Nie, dlaczego? Niech tak zostanie. – Stłumił syknięcie bólu i ostrożnie ukrył zgrubiałe
nadgarstki pod mankietami płaszcza. – Pomniki są potrzebne bardziej, niż nam się wydaje.
Zwłaszcza takie jak ten.
21
22
Szymon Noga
Urodzony 02.12.1983 w Opolu, absolwent II LO im. Marii Konopnickiej i Uniwersytetu
Opolskiego, gdzie studiował socjologię. W latach studenckich działał w opolskim kwartalniku
kulturalnym Prowincja. Obecnie mieszka i pracuje w Warszawie, jest redaktorem w kanale
TVP HD, wcześniej współpracował z Redakcją Muzyczną TVP Kultura. Interesuje się w histo-
rią XX wieku i tematyką społeczeństwa nadzorowanego. Jeśli nie liczyć wystawionych ze zna-
jomymi gdzieś pod koniec liceum sztuk teatralnych, niniejsza publikacja jest jego debiutem
literackim.
23
Ostatni archeolog
Szymon Noga
24
To może być całkiem udany wieczór – pomyślał Filip. Rozejrzał się po mieszkaniu,
obszernej i bogato umeblowanej kawalerce. Na fotelu leżało kilka płyt winylowych. Filip nie
pamiętał okoliczności, w jakich je zdobył, ale były dla niego powodem do dumy: dawały nieo-
siągalną już dziś jakość dźwięku. Zawsze też robiły wrażenie na kobietach.
Postawił na biurku kolację i usiadł przed monitorem. Zastanowił się, który z wykonaw-
ców będzie pasował do gry, zmienił ustawienia grafiki i wybrał postać. Już miał rozpoczynać
partię, gdy usłyszał sygnalizację rozmowy. Podniósł Klucz. Dzwoniła Alicja. Zawahał się,
chcąc odrzucić połączenie. Zdecydował się jednak odebrać.
– Słucham – odezwał się cicho.
– Cześć, Filip, od dłuższego czasu staram się z tobą skontaktować, próbowałam na Re-
jestrze, ale pewnie nie masz konta.
– Nie mam. Wiesz, chcę być anonimowy. Taka specyfika zawodu – zaśmiał się.
– Dlatego właśnie dzwonię, jest zlecenie dla ciebie…
– Robię teraz dużo rzeczy, nie wiem, czy zdążę.
– Filip, dobrze wiem, że od co najmniej roku niczego nie dostałeś.
– Idzie mi całkiem nieźle... – zaczął. – Skąd takie informacje?
– Znam branżę. Nic się nie dzieje, już od dawna jestem twoją jedyną klientką.
– Może się przekwalifikuję... Zostanę testerem gier na przykład. – Filip miał niejasne
przeczucie, że powinien odmówić. Trudno mu było cokolwiek zarzucić Alicji, dotąd zawsze
płaciła w terminie i w najlepszej walucie emitowanej przez korporację Rainbow Engin, co-
raz częściej jednak myślał o dziwnym zbiegu okoliczności, obficie spływające wcześniej oferty
zaczęły się kończyć właśnie jakieś dwa lata temu, gdy nawiązali współpracę. Stopniowo tracił
kontakty, w końcu przestali odzywać się nawet stali zleceniodawcy.
– Dziękuję za zainteresowanie, ale będziesz musiała znaleźć kogoś innego – powiedział
wreszcie.
– Nie moja sprawa, ale rozleniwiasz się, gnuśniejesz.
– Po prostu nie biorę wszystkiego jak leci.
– OK. Widzę, że się nie dogadamy. Pozdrawiam. Trzymaj się!
Filip dopiero teraz zorientował się, że chodzi po pokoju, od ściany do ściany. Dlaczego
się tak ekscytuję? – Nastawił płytę w adapterze i usiadł w fotelu. W całym pomieszczeniu roz-
legł się głos – męski, ale delikatny, melodyjny. „Wszystko na swoim miejscu, wszystko
na swoim miejscu” – zaśpiewał kojąco, potem zwielokrotnił się na kilka równoczesnych partii
wokalnych: „Wszystko na swoim miejscu, wszystko na swoim miejscu, obudziłem się rano,
ssąc cytrynę…”
Wyłączył adapter i rozpoczął grę, ale nie mógł się skoncentrować. Około północy napi-
sał Alicji, że jednak potrzebuje zlecenia. W końcu musi z czegoś żyć. Poza tym Alicja pociągała
go, zdawała się jedyną kobietą, z którą mógłby, gdy uzbiera już wystarczającą kwotę, opuścić
miasto.
Przypomniał sobie o codziennej dawce lekarstwa. Poszedł po kapsułkę Lasciate i zaklął,
opakowanie się skończyło, będzie musiał zamówić kolejne.
25
Filip, torując sobie drogę na stację metra, opędzał się od automatów infekujących ko-
munikatami reklamowymi, które atakowały go niezliczonymi ogłoszeniami o błyskawicznych
pożyczkach i kredytach gotówkowych bez żyrantów. Starał się jak najszybciej znaleźć poza ich
zasięgiem, bo wiedział, że po upływie trzydziestu sekund maszyna może przejąć całkowitą
kontrolę nad procesem decyzyjnym. Rozejrzał się dookoła, bo dawno nie wychodził z domu,
zakupiony w lepszych czasach sprzęt – między innymi interaktywna kuchnia – sam składał
niezbędne zamówienia.
Na peronie zaskoczył go odór alkoholu i niemytych ludzkich ciał. Ponure wrażenie ro-
biły także pękające ściany i krople wody kapiące z wilgotnego, przeciekającego sklepienia.
Ogromny telebim, który od lat wisiał na tej stacji, nie nadawał już żadnego programu. Wśród
oczekujących trudno było wypatrzyć schludnie ubranych ludzi, dominowali wracający z cało-
nocnych imprez studenci powszechnych ośrodków samokształcenia, bezrobotni i bezdomni.
Filip wzdrygnął się na myśl, że musi pojechać aż na drugi kraniec Warsogrodu.
– Przepraszam, ja chyba pana już gdzieś widziałem. – W wagonie zaczepił go starszy
mężczyzna w wygniecionej koszuli.
Philip wzruszył ramionami, z tego co pamiętał, gdy jeszcze stale korzystał z publicznej
komunikacji, w pociągach zawsze panowała cisza, nikt nikogo nie nagabywał, nie było to w do-
brym tonie. Mężczyzna wyciągnął z kieszeni porysowany Klucz starego typu i przesunął po-
żółkłymi palcami po ekranie.
– Trafiłem na pana ogłoszenia w necie. Co pan myśli, też należę do ludzi, którzy wiedzą,
że są jeszcze inne wyszukiwarki niż Rainbow. – Porozumiewawczo mrugnął okiem.
– Nie dawałem żadnych ogłoszeń – odparł Filip.
– Jest pan prawdziwym archeologiem. To dla mnie zaszczyt spotkać kogoś takiego –
mówił mężczyzna, nie kryjąc podniecenia.
– Szczerze mówiąc, nie rozumiem, o co chodzi.
– Pan należy do ludzi potrafiących odróżnić prawdę od fałszu. Proszę mi opowiedzieć,
jak było – mężczyzna zastanowił się chwilę – przedtem? Ja podam adres i niech mi pan wyśle
chociaż jeden plik, jakieś krótkie niezmanipulowane kompendium najnowszej historii, żebym
wiedział, co się właściwie stało.
– Proszę sobie poszukać samemu, jest pełno informacji. – Filip nie wiedział jak pozbyć
się natręta
– Przecież wszystko jest zafałszowane, tylko tacy jak pan…
– Chce mnie pan zgubić? Nie mam nic wspólnego z archeologią, testuję gry sieciowe.
– Dobrze, będę mówił ciszej – powiedział mężczyzna, nie zniżając głosu. Kilku pasa-
żerów już patrzyło na nich z niechęcią. – Proszę mi powiedzieć tylko jedną rzecz... Oglądam
Strefę Tajemnic na Info 24. Był taki program, otóż w jakimś instytucie naukowym znaleziono
człowieka podłączonego do komputera. Po wyjęciu wszystkich kabli i przewodów nie był
w stanie powiedzieć zdania, encefalogramy wprawdzie nie odnotowały żadnych złożonych pro-
cesów myślowych, ale według lekarzy ten człowiek był zupełnie zdrowy. Można powiedzieć –
żywy trup. Reporter sugerował, że ta jakaś sztuczna inteligencja wyhodowała sobie ciało, by
wpuścić w nie swoją świadomość. Żeby sprawdzić, jak to jest odczuwać emocje, no i fizyczne
bodźce, przyjemności, wie pan… To może być prawda? Czy jakieś spiskowe brednie?
Wagon metra nagle się zatrzymał i zgasło światło. Filipowi zrobiło się duszno.
26
– Nie mam pojęcia. I ile razy mam powtarzać, że nie jestem żadnym archeologiem –
zirytował się wreszcie. Zniechęcony mężczyzna przeprosił i zamilkł.
Po kilku minutach pociąg znowu ruszył. Archeolog był znudzony podobnymi rozmo-
wami, ciągłymi pytaniami o rzeczywistą wersję wydarzeń. Nie gromadził żadnej niedostępnej,
ukrytej wiedzy, zwyczajnie szukał na zlecenie tekstów literackich czy naukowych, często też
filmów i utworów muzycznych, w ich pierwotnym kształcie. Była to żmudna robota polegająca
na metodycznej eliminacji falsyfikatów, licznych niewłaściwych wersji, by w końcu dostarczyć
klientowi oryginał. Nigdy nie interesowało go, jaki ludzie robią użytek ze zdobytych informa-
cji. Każde zlecenie traktował oddzielnie, nie wiązał ich w całość, szkoda czasu, ot rozrywka
dla garstki bogatych snobów, którzy chcą poczytać – powiedzmy – Prousta bez poprawek na-
niesionych w późniejszych wydaniach. Korekt takich, jak w kreskówce Tom i Jerry, gdzie
w oryginalnej wersji właścicielką kota Toma była czarna służąca. Potem, by nie utrwalać ste-
reotypów zmieniono jej kolor skóry. Oprócz tego wycinano na przykład rasistowskie teksty
z Przygód Hucka Finna, zabierano papierosy Humprey’owi Bogartowi, głupie kosmetyczne
zmiany, nie ma w tym żadnego spisku.
Wszyscy z oburzeniem komentowali awarię metra – podobno coś takiego zdarzało się
przynajmniej kilka razy dziennie, a Rada Miasta nic nie robiła w sprawie starzejącego się ta-
boru.
Jak w bydlęcym wagonie, co za syf. – Filip pomyślał, że jeśli nie kupi niedługo nowego
zapasu Lasciate, niechybnie oszaleje ze zdenerwowania. Dopiero po dwóch kolejnych stacjach
znalazł wolne miejsce i mógł w spokoju zebrać myśli.
Przejrzał jeszcze raz dane na ekranie Klucza. Alicja zleciła mu znalezienie oryginalnego
tekstu Limes inferior Janusza Zajdla.
Przestudiował katalogi kilku cyfrowych bibliotek, ale nie znalazł niczego godnego
uwagi. Przeczytał krótkie streszczenie jednego z dostępnych wydań. „Mrożąca krew w żyłach
historia, polska heroic fantasy. Pod nienawistnym niebem Inferno, świata rządzonego przez ma-
gię i pradawnych bogów, samotny wojownik mieczem i włócznią toruje sobie drogę do zemsty.
Warto przypomnieć, że na podstawie tej książki powstała pierwsza polska gra komputerowa,
która podbiła zagraniczne rynki. Jej sukces dał początek prawdziwemu fenomenowi kulturo-
wemu; doczekała się licznych kontynuacji i fanmade’ów”.
Wprowadził kilkanaście udostępnionych kart powieści do Algorytmu. Po chwili
na ekranie Klucza pojawił się komunikat: brak zgodności. Algorytm analizując stylistykę dzieła
sugerował też, że wersja pochodzi z pierwszej połowy XXI wieku, a więc może być późniejsza
w stosunku do oryginału nawet o ponad pięćdziesiąt lat.
Otworzył folder z polską fantastyką. Nie znalazł żadnych innych książek Zajdla. Jego
uwagę na moment przykuł tytuł dzieła Stanisława Lema – Kongres futurologiczny. Pamiętał
stary film zrealizowany na jego podstawie opowiadający o aktorce, która sprzedała wytwórni
prawa do zeskanowania swojego wizerunku. Z ciekawości otworzył streszczenie opowiadania:
„Na dalekiej planecie Tatuin, siedzibie dynastii Morwingów, zarządzającej układem siedmiu
galaktyk odbywa się kongres naukowców i magów, na którym zapadną ważne dla całego ko-
smosu decyzje… Młoda księżniczka Magotris nie może porozumieć się z macochą, Wielką Re-
gentką Rady Siedmiu. Na kongres przybywa też tajemniczy książę Aramis… o dalszych losach
bohaterów opowiada bijąca swego czasu rekordy popularności saga Dzienniki gwiazdowe”.
Wprowadził kilka stron do Algorytmu i kolejny raz zobaczył brak zgodności.
Wreszcie podróż dobiegła końca. Filip wysiadł na stacji położonej blisko Powszechnego
Ośrodka Samokształcenia nr 1, w którego murach zachowała się biblioteka z papierowymi
książkami. Pamiętał, że czasami udawało się znaleźć tam jakieś oryginały.
27
W miasteczku akademickim przywitały go głośna muzyka i tłum rozbawionej mło-
dzieży. Wybrał zły moment na wizytę, wprawdzie w ośrodkach przez cały rok odbywały się
przeróżne festiwale, koncerty, studenci na okrągło urządzali też zwykłe imprezy przy piwie,
teraz jednak miała miejsce ogromna fiesta. Cały kraj świętował przecież zwycięstwo polskiej
reprezentacji na mistrzostwach świata w piłce nożnej. Pomiędzy akademikami rozłożono sze-
roki na kilkanaście metrów holograficzny telebim, wszyscy obserwowali transmisję z lądowa-
nia złotych medalistów na warsogrodzkim lotnisku. Wszędzie lało się rozcieńczone piwo, lu-
dzie przytulali się do siebie, śpiewali pieśni patriotyczne.
Filip dawno tutaj nie był. Kierując się wskazaniami Klucza, poszedł w stronę głównego
budynku. Początki głównej auli sięgały XVII wieku, wielokrotnie jednak poddawano ją reno-
wacji. Teraz pokryta była różnego rodzaju muralami, graffiti, nie brakowało również zwykłych,
malowanych sprayem napisów, symboli, których twórcy oświadczali wszem i wobec, że są
zwolennikami nieskrępowanej niczym wolności twórczej, głosząc, że: „Kasia ostry sex –
606668999”, „Wszystko to gówno, oprócz moczu”, a „Ganczar to debil i mondzioł”. Każdy ze
studentów czuł się w obowiązku dać ujście swoim talentom, zresztą zachęcała do tego Rada
Wydziału.
Co jakiś czas organizowała ona otwarte konkursy na nową artystyczną wizję zabytków
kultury. Wtedy rozpoczynała się zacięta rywalizacja, Filip pamiętał zeszłoroczne internetowe
głosowanie na projekt odświeżenia pomnika Chopina; do końca trwała zażarta rywalizacja po-
między propozycją instalacji waginy na twarzy muzyka, a pomysłem ubrania go w koszulkę
z napisem: „Pierdolę. Nie robię”.
Archeolog stanął przy tablicy ogłoszeń w poszukiwaniu mapy. Nie znalazł jej, wśród
wywieszonych informacji przeważały te o konferencjach grup dyskusyjnych, a w oczy przede
wszystkim rzucała się ruchoma prezentacja Koła Naukowego Mody i Lifestylu zapraszająca
na pokaz jakiejś wiosennej kolekcji, wielu studentów gromadziło się też przy ogłoszeniu Koła
Gender Studies zapowiadającym debatę Kultura queer w ujęciu klasycznego japońskiego hentai
– wolność czy uprzedmiotowienie?
Odwrócił się, zrezygnowany. Kiedyś miasteczko było lepiej oznakowane. Nagle zau-
ważył dwójkę młodych ludzi siedzących na schodkach prowadzących do auli. Brodaty chłopak,
ubrany w stylu vintage wyświetlał atrakcyjnej ciemnowłosej koleżance film na Kluczu.
– Zobacz – mówił. – To ten kultowy amerykański ośmiosezonowy serial. Dzisiaj już
takich nie robią.
– Jak poznałem waszą matkę? Słyszałam, podobno oparli go na retrospekcji… Albo
percepcji, nie pamiętam nazwy. A o czym jest dokładnie?
– To taki obszerny obraz epoki. Drobiazgowo opisuje życie młodych nowojorczyków
z przełomu chyba XX i XXI wieku. Psychologiczny, ma dużo przemyśleń o czasie, o pamięci.
No i dzisiaj ludzie w ten sposób nie mówią, nie żartują. Warto zobaczyć.
– Próbowałam chyba nawet kiedyś oglądać, ale nie mogłam się wciągnąć, może dla
mnie za trudne – zaśmiała się. – Za dużo szczegółów, za wolno się toczy.
– Ale będziesz chodziła ze mną na hermeneutykę sitcomu? To tylko kilka zebrań dys-
kusyjnych.
– Nie wiem, pomyślę.
– Przepraszam, wiecie może jak dojść do biblioteki? – wtrącił się Filip.
28
– Gdzieś tutaj na dole. – Zamyślił się brodaty chłopak. – Ale i tak potrzebujesz prze-
pustki.
Archeolog zaklął pod nosem, powinien pamiętać, że do papierowej biblioteki nie wcho-
dzi się bez odpowiednich dokumentów.
– Poczekaj. – Chłopak spojrzał na niego chytrze. – Może masz jakieś jednostki? Brakuje
nam na browar.
– Jasne. – Filip przelał na jego Klucz trochę pieniędzy w państwowej walucie, po ostat-
nich podwyżkach i zmianach kursu nadawała się akurat do zaspokajania podstawowych potrzeb
żywnościowych i kupowania taniego alkoholu.
– Dzięki. – Rozpromienił się student. – Weź przepustkę, i tak nie korzystam.
Filip wszedł do biblioteki. Wyglądała inaczej niż te, które dotąd odwiedził. Nie było
wszechobecnych komputerów, okienek. Jedynie rzędy półek z książkami, na ogół dobrze utrzy-
manych, choć niektóre z pewnością były wiekowe. Na stolikach przy wesołym, ciepłym świetle
lamp siedzieli pogrążeni w cichej lekturze elegancko ubrani mężczyźni w średnim wieku, nie-
którzy trochę starsi. Pośrodku sali stało okrągłe biurko z katalogami, za którym urzędowała
uśmiechająca się przyjaźnie bibliotekarka. Filip podszedł do niej i zapytał o Limes inferior.
– Niestety akurat nie mamy, dwa jedyne egzemplarze wypożyczono – brzmiała odpo-
wiedź.
– Długo musiałbym czekać?
– Być może nawet już nie wrócą, nasi klienci nie przywiązują wagi do zobowiązań,
często traktują te pozycję jak swoją własność.
– Nie ma możliwości, żeby ich jakoś zmusić?
– Obawiam się, że nie. Ale chwileczkę, mamy jedno opracowanie, to wydany zbiór re-
cenzji pewnego blogera.
Filip zagłębił się w lekturze. Tekst z pewnością nie dotyczył powieści w stylu heroic
fantasy. Autor zastanawiał się, czy pozycja jest aktualna, dobrze opisuje jego czasy, czyli po-
czątek XXI wieku, czy może raczej należałoby ją traktować wyłącznie jako krytykę realiów
panujących w późnym PRL-u. Interesujący był fragment o urządzeniu posiadanym
przez wszystkich bohaterów opowieści. Każdy członek społeczeństwa opisywanego przez Zaj-
dla miał coś takiego, zawierało ono dane osobowe i status, jaki otrzymał w strukturze państwa,
służyło też między innymi do wyciągania gotówki z automatów bankowych i dokonywania
prywatnych przelewów. Wszystkie transakcje były rejestrowane przez centralę, tak zwany
Syskom.
Zupełnie jak nasze Klucze – pomyślał Filip.
Poza tym z recenzji wynikało, że powieść opisuje społeczeństwo zorganizowane w spo-
sób kastowy, systematycznie ogłupiane za pomocą propagandy i farmakologii, pozbawione
prawdziwej elity. Autor próbował odnosić poszczególne przykłady z książki do znanych mu
faktów z otaczającej go rzeczywistości.
Dalej pojawił się opis fabuły. „Bohater, poznaje tajemniczą Alicję, następnie otrzymuje
niecodzienną propozycję ze strony władz. Znajdzie się na samym szczycie drabiny społecznej
Argolandu, a jego dotychczasowe przekonania o świecie ulegną radykalnej zmianie.” Filip ze-
skanował nieliczne cytaty do Algorytmu. Nie dostał jednoznacznej odpowiedzi, brakowało da-
29
nych, czuł jednak, że znalazł właściwy trop. Pracę przerwało mu szarpnięcie w ramię. Sympa-
tyczna bibliotekarka teraz sprawiała wrażenie skonfundowanej, towarzyszył jej ochroniarz,
który warknął:
– Proszę natychmiast opuścić salę.
– Chwileczkę, a może pan jest jednak upoważniony? – wtrąciła bibliotekarka
– Jak upoważniony?! Każdy upoważniony wie, że musi koniecznie pokazać mi przed
wejściem przepustkę, pani zresztą też powinna tego pilnować i nie rozumiem…
– Ale ja mam przepustkę. – Filip pokazał otrzymaną od studenta kartę. Jednocześnie
skanował tytułową stronę zbioru recenzji, by zdobyć dane o wydawcy.
– Ona nie upoważnia do wejścia do tego działu. Proszę oddać książkę… – powiedział
ochroniarz, jednocześnie go obszukując – …zostawić na czytniku swoje id z Klucza i natych-
miast wyjść.
– Proszę ciszej, ludzie przecież pracują… – zaczęła bibliotekarka.
– Trzeba było uważać i nie wpuszczać nikogo z zewnątrz.
Filip wycofał się do drzwi. Od razu wszedł na Kluczu do sieci i przeanalizował, łamiąc
kody bankowych stron, historię transakcji biblioteki. Po chwili już wiedział, gdzie została ku-
piona książka z recenzjami. Może tam dowie się czegoś więcej, jeśli księgarnia jeszcze istnieje.
Za zdobycie Limes inferior miał obiecany ogromny przelew jednostek, powinno wy-
starczyć na wyjazd z miasta. Pomyślał o Alicji, chętnie spotkałby się z nią, na przykład pod
pretekstem rozmowy o postępach w pracy. Wybrał jej numer, ale nie wcisnął guzika. W końcu
niczego jeszcze nie znalazł.
Niewiele wiedział o swojej zleceniodawczyni. Spotykali się wprawdzie wielokrotnie,
długo ze sobą rozmawiali, parę razy chyba nawet mogło dojść do czegoś więcej. Kłopot polegał
na tym, że Filip wszystkie ich wspólne chwilę pamiętał, jak przez mgłę, widział tylko jakieś
migawki, krótkie scenki. Były wśród tych wspomnień służbowe spotkania, gabinet Alicji, wy-
posażony w liczne monitory, nadające jednoczesny przekaz z różnych zakątków świata, nieja-
sno kojarzył też jakieś nocne rajdy po mieście, zadymione lokale i pokoje w hotelach. Nie po-
trafił sobie dokładnie odtworzyć żadnego z tych momentów, tylko przeczuwał, że miały miej-
sce. Coraz bardziej niepokoiły go owe luki w pamięci, tym bardziej, że raczej nigdy nie prze-
sadzał z alkoholem i innymi używkami.
Antykwariat znajdował się w centrum miasta, na rogu dwóch krótkich ulic. Były one
pozostałością po dzielnicy żydowskiej z pierwszej połowy XX wieku. Przetrwały tu stare, se-
cesyjne kamienice, wokół nich piętrzyły się szklane biurowce, z daleka dochodziły odgłosy
przejeżdżających samochodów.
Filip spojrzał na drzwi składu, widniało na nich motto „Aletheia – Prawda jest zaprze-
czeniem zapomnienia”, a pod spodem wisiał zatarty obraz przedstawiający słonia indyjskiego.
– Dzień dobry. – Podszedł do lady. – Poszukuję książki Janusza Zajdla Limes inferior.
Sprzedawca, lekko zgarbiony człowiek w podeszłym wieku, uśmiechnął się do niego.
– Proszę zaczekać. – Szybkim krokiem udał się na zaplecze. Po chwili wrócił, niosąc
w rękach niewielką, biało-niebieską książkę. – Widzi pan, to wydanie jeszcze z lat dziewięć-
dziesiątych XX wieku. Stare dobre polskie s-f.
30
Filip bez słowa wziął do ręki powieść i natychmiast zaczął ją skanować.
– Co pan robi?
– Muszę sprawdzić czy oryginalna.
– Pan ją kopiuje!
– Zapłacę, wezmę też papierową wersję. – Filip uspokoił sprzedawcę.
– Coraz mniej ludzi kupuje. A ja zawsze mówię, co papier, to papier… i wcale nie śmier-
dzi, jak wszyscy opowiadają. Wystarczy tylko spryskać sprayem i już nie ma tego książkowego
odoru. Ja go zresztą uwielbiam, nie mogę bez niego czytać.
– Tak, na pewno przeczytam. – Archeolog ustawiał Algorytm.
– Mam wiele zapomnianych pozycji. – Antykwariusz wyraźnie przejawiał chęć do roz-
mowy. – Historycznych też, zupełnie inaczej człowiek patrzy na świat znając je, prawda?
– Brzmi ciekawie. – Filip patrzył na ekran Klucza, wreszcie badanie zbieżności zakoń-
czyło się; pełna zgodność. Poczuł podziw dla swoich poprzedników, latami dokładających ce-
giełki do sprawnego funkcjonowania systemu porównań i analiz Algorytmu. Już miał odłożyć
książkę, gdy jego uwagę przykuła pierwsza strona. W prawym górnym rogu, przed początko-
wym rozdziałem znajdował się cytat z poematu Tennysona: „Na szukanie lepszego świata nie
jest jeszcze za późno”. Filip uśmiechnął się, miał nadzieję, że to prawda.
– Wezmę na razie tę książkę.
– Czyli jest pan fanem socjologicznej s-f?
Archeolog przypomniał sobie chwile z dzieciństwa, gdy z wypiekami na twarzy słuchał
rozmów o literaturze, nadchodzących nowych światach i przyszłości, niekoniecznie tej świe-
tlanej, jakie wiedli dorośli przy stole.
– Można tak powiedzieć – odrzekł.
Antykwariusz oprowadził go po niewielkim sklepie.
– Proszę spojrzeć na stoliki, codziennie je odkurzam, kupiłem zapas herbaty, ciągle po-
leruję filiżanki, chociaż wiem, że to bez sensu, nikt nie przyjdzie. Kupiłem nawet ekspres do
kawy, żeby klient mógł się napić prawdziwej, nie tej lury, co wszędzie sprzedają. I konserwuję
go, co mi jeszcze zostało.
– Tak mało ludzi tu zagląda?
– Jest pan pierwszy w tym tygodniu. Przyjdzie ktoś czasem. Rozejrzy się i śmierdzi mu
papier.
– A studenci?
– Szkoda gadać, to całe samokształcenie, spotykają się na pseudonaukowych kołach
i gadają bzdury, nazywają to debatami. Od kiedy zlikwidowano program nauczania, książki im
niepotrzebne. Sami wszystko wiedzą lepiej. Nazywają to niezależnym myśleniem, wolnym po-
szukiwaniem wiedzy.
– Teraz mają Mundial – uśmiechnął się Filip
– Słyszałem. – Antykwariusz usiadł przy jednym ze stolików. – Podobno te mistrzostwa
nikogo na świecie już nie obchodzą. Wszystkie kraje wysyłają swój trzeci garnitur.
– Nie, bez przesady, sam widziałem pełne trybuny.
31
– Widział pan tylko transmisje? Przecież oni wmontowują do naszego przekazu widow-
nie z innych meczów. Niech się głupie Polaczki cieszą i mają igrzyska. Do prawdziwej Ligi
Światowej żadna nasza drużyna nigdy nie awansuje. Ja jeszcze jako dzieciak pamiętam kadrę,
Lewandowski, to był piłkarz pierwszej klasy... Drużyna zbierała bez przerwy manto, ale przy-
najmniej gra toczyła się na serio, z zawodowcami.
– Pamiętam, dziadek mi opowiadał.
Filip czuł się tu dobrze, nie chciał odchodzić, ale musiał wreszcie pokazać zdobycz Ali-
cji.
– W porządku, przeleję panu na Klucz jednostki za tę książkę.
– Przelać? – Antykwariusz aż podniósł się z krzesła. – Nigdy w moim sklepie nie będzie
tego cholerstwa. Przyjmuję tylko gotówkę.
– Zaraz wrócę.
Filip znalazł wreszcie odpowiednie miejsce. Musiał długo kluczyć po okolicy, banko-
maty były rzadkością, transakcje gotówkowe praktycznie się nie zdarzały. Spodobał mu się
staruszek z antykwariatu, szkoda, że jest tak niedzisiejszy, niedługo pewnie znajdzie się
na bruku. Archeolog wybrał pieniądze w swojej najlepszej walucie, emitowanej przez Rainbow
Engine; nie będzie dawał plajtującemu człowiekowi niepewnych banknotów emitowanych
przez narodowe banki, obojętnie polskie czy zagraniczne. Pomyślał, że po powrocie kupi wię-
cej książek, a po otrzymaniu zapłaty za Limes może nawet nabędzie wszystkie egzemplarze.
Na ścianie jednej z kamienic, solidnie już nadgryzionej zębem czasu, wypatrzył wysoki
i szeroki na około dziesięciu metrów mural: obraz kuli ziemskiej, nad którym namalowano znak
zakazu wstępu i napis „Keep out!!!”. Oglądając go, przez nieuwagę skręcił w podwórze. Posta-
nowił nie zawracać, tylko wyjść po drugiej stronie. Wypatrzył wąski tunel. Przeszedł nim, ale
nie znalazł się, jak przewidywał, na ulicy, tylko na – otoczonym z czterech stron blokami –
pustym placu zabaw. Stało tu kilka zerwanych huśtawek i wypełniona psimi odchodami pia-
skownica. Cały teren porastała dawno niekoszona trawa. Filip odwrócił się w stronę tunelu i
spostrzegł stojących u jego wlotu dwóch mężczyzn. Obaj patrzyli na niego wyczekująco.
– I co teraz? – warknął ten ubrany w wojskową kurtkę. – Wreszcie cię dorwaliśmy.
Drugi, wysoki i barczysty blondyn w białym t-shircie z rysunkiem żółwia, uśmiechnął się
triumfalnie.
– My się znamy? Chyba zaszła jakaś pomyłka – zdziwił się Filip.
– Każdy tak mówi – odezwał się tym razem blondyn. – Już nam nie uciekniesz.
Mężczyzna w wojskowej kurtce wyciągnął pistolet i położył palec na spuście.
– To naprawdę niepotrzebne, mogę przelać pieniądze, ile mam dać… – Filip wyciągnął
Klucz. Z zaskoczeniem spostrzegł, że cały ekran świeci się na czerwono.
– Nie chcemy twoich brudnych jednostek, kolaborancie – przerwał mu blondyn.
– Jaki kolaborant?! Z kim miałbym kolaborować? Chyba z cyklistami, ludzie oszaleli-
ście…
– Obserwowaliśmy cię od dawna, wiemy komu się wysługujesz!
– Nie gadaj z nim! – krzyknął mężczyzna w wojskowej kurtce. Potem spojrzał na Filipa
i wyrecytował z namaszczeniem – Wyrokiem Ruchu Oporu jesteś skazany na śmierć.
32
Wymierzył pistolet i już miał strzelić, gdy nagle Klucz archeologa wyemitował przeraź-
liwy hałas. Obaj napastnicy padli na ziemię, zakrywając dłońmi uszy. Filip bez namysłu rzucił
się do ucieczki. Zwolnił dopiero, gdy znalazł się w okolicy antykwariatu.
Poczuł zapach dymu, zaraz potem zobaczył zbiegowisko: antykwariat był otoczony kor-
donem policji. Płonął. Filip przepchnął się przez tłum i podszedł do wydającego polecenia
stróża prawa.
– Co się stało?
– Proszę opuścić teren! – Wyprostował się policjant. – Nie udzielamy żadnych informa-
cji.
– Ale tam był człowiek, rozmawialiśmy niedawno.
– Proszę stąd odejść – powtórzył policjant. – Nie mam upoważnienia do udzielania in-
formacji.
Filip kątem oka dostrzegł nosze, na których spoczywał czarny worek.
– To on? – zapytał
– Tak, sprzedawca – wyrwało się stróżowi prawa
– Dlaczego nikt nie próbuje gasić?!
Zdenerwowany policjant skinął na towarzyszy, jeden z nich odepchnął natręta.
– Wynoś się pan stąd, bo oskarżymy o podpalenie!
Filip posłusznie odszedł kilka kroków i połączył się z Alicją. Właściwie nie znał innej
osoby, z którą mógłby porozmawiać. Jego zleceniodawczyni nie odbierała. Wreszcie, po kilku
nieudanych próbach połączenia, przyszła wiadomość: „Jestem zajęta, spotkajmy się jutro”. Nic
nie pomogło nagrywanie się na automatyczną sekretarkę.
Archeolog spojrzał na ekran Klucza, w sieci już pojawiły się informację o pożarze an-
tykwariatu w centrum miasta. Oficjalny komunikat rzeczników prasowych policji i straży po-
żarnej głosił, że jego powodem była wadliwa instalacja elektryczna i zbyt duże nagromadzenie
łatwopalnych materiałów.
Alicja siedziała na tarasie z widokiem na Jezioro Tibigan i otaczający je kompleks tury-
styczny. Trzymała w dłoni lampkę wina.
– Siadaj. – Wskazała fotel. – Co ci zamówić?
– Cokolwiek – odparł zmęczonym głosem Filip. Alicja była atrakcyjną kobietą, blada
cera i długie, ciemne włosy nadawały jej wrażenie eteryczności. Jaskrawe rajstopy, w połącze-
niu ze stonowaną, ciemnozieloną suknią z kolei sprawiały, że wyglądała zawadiacko, prowo-
kacyjnie.
– Wczoraj cały dzień wydzwaniałem do ciebie. Najpierw napadli mnie jacyś psycho-
paci, grozili bronią, potem widziałem pożar antykwariatu, gdzie kupowałem Limes, zginął
sprzedawca… – zaczął archeolog.
– Ale udało ci się znaleźć oryginał? – zapytała spokojnie. Szybkim ruchem skinęła
na kelnera i szepnęła mu coś do ucha.
–Tak, mam go. – Spojrzał na wzgórza wokół jeziora, nadchodził wieczór; na ścieżkach
rowerowych, mimo awarii oświetlenia, kręciło się wielu ludzi. Nawet w półmroku widoczne
33
były dziury w betonowych trasach. W powietrzu unosił się nieprzyjemny odór z pobliskiego
śmietniska. – Czy ty w ogóle słyszysz, co mówię?
– Napij się, jesteś spięty – zaśmiała się Alicja. Kelner nalał jej kolejną lampkę wina, a
przed Filipem postawił szklankę whisky. Zakurzona latarnia oświetlająca ogródek lokalu zga-
sła, a po chwili znów rozbłysła i zaczęła mrugać.
– Najdroższa knajpa w mieście. Nie wierzę. Muszę stąd wyjechać.
– Wszędzie jest tak samo, tylko zmarnujesz walutę. Pokaż mi tekst.
Filip przesłał Limes inferior na Klucz Alicji.
– Na pewno oryginał, Algorytm potwierdził.
– Wierzę, tylko ty potrafisz go obsługiwać. Skoro Algorytm potwierdził, tekst musi być
prawdziwy. To sama prawda sprzed wieków. Powinni ją przerabiać w ośrodkach samokształce-
nia – mówiła drwiąco Alicja.
Filip zastanawiał się nad jej zachowaniem, była jakaś inna, może sprawiał to nadmiar
alkoholu?
– Nie mam żadnych wątpliwości, co do miejsca. Nigdy nie widziałem tylu książek, a
długo jestem w zawodzie. I ten staruszek, co za umysł! I pożar, cała ta sprawa śmierdzi. Nie
podobali mi się ci gliniarze.
– Pożary się zdarzają. Jesteś znerwicowany, wpadasz w paranoję. Kiedy zażywałeś La-
sciate?
– Nie wiem, ostatnio nie miałem czasu, wyleciało mi z głowy. – Filip obserwował wciąż
mrugającą lampę. Światło odbijało się w różnych miejscach. Kilka zdezorientowanych ciem
latało wokół stołów. – Uważaj na siebie, nie wiem, po co ci to Limes, ale lepiej się z nim nie
afiszuj. A jeśli to przeze mnie zginął ten facet? Zresztą cholera, ja też o mało nie zginąłem, to
jakiś cud, że jeszcze chodzę po ziemi!
– Chcę zobaczyć twój Klucz – zażądała Alicja i nie czekając, aż Filip je poda, wzięła
urządzenie ze stołu i przelała obiecane jednostki. – Tyle, ile mówiłam. Kup sobie coś ładnego,
nie wiem – jakąś postać, dom, samochód w Second Life. Wszyscy jeśli mogą, kupują.
Filip odwrócił głowę od lampy.
– Próbuję cię ostrzec. Limes inferior jest pewnie komuś nie na rękę.
Alicja wstała na moment z fotela, zaświeciła Filipowi Kluczem w oczy.
– Idioto! Właśnie chodzi, by to rozgłosić. – Spojrzała na niego z pogardą – Przecież
wiesz, po co mi ta książka. Lasciate przestaje działać, a ty wciąż nie pamiętasz?
– Nie rozumiem...
– Biedactwo. Nasze leki zrobiły ci wodę z mózgu. Czy ty w ogóle pomyślałeś, jak udało
ci się wywinąć tym gościom z ruchu oporu? Wiesz, że miałeś zainstalowany nasz system
obronny? Ale i tak jesteś już niepotrzebny. Ty i twój cały Algorytm. Przecież od początku pro-
wadzimy cię za rękę, ty wyszukujesz, a my pozbywamy się tego staroświeckiego śmiecia.
Kiedy tylko znalazłeś w Kluczu adres antykwariatu, już czekaliśmy, by zlikwidować tę norę.
Potrzebowaliśmy tylko potwierdzenia zgodności… Ale Limes inferior? To będzie nasze zwy-
cięstwo.
– Oszalałaś! – Wzdrygnął się Filip.
34
– Dalej nie wiesz o co chodzi? Taki inteligent, archeolog… Jeszcze dzisiaj w nocy wy-
puścimy do sieci tekst Zajdla. Od lat prowadzimy socjalizację, to znaczy dajemy możliwość
samokształcenia – uśmiechnęła się. – Ale są jeszcze ludzie, którzy odczytają z Limes interior,
coś, co uznają za prawdę o naszym ustroju. Zaczną się zbierać na forach, organizować, spisko-
wać, myśląc, że wiedzą lepiej, jak urządzić świat. Ale my od początku zastawimy sidła i wyła-
piemy ten element. Raz na zawsze oczyścimy wasze społeczeństwo. Przerobimy ich „nie”
na „tak”. To będzie ostatni podryg tak zwanego „człowieczeństwa”.
– Ale przecież oni mają rację. Cały ten system nie może funkcjonować, nie można tak
brnąć w idiotyzm, już nawet metro nie działa, elektryczność się sypie… Poza tym człowiek ma
też jakieś wyższe aspiracje! – zaprotestował Filip
– Kogo obchodzi ziemski pasożyt? I tak postępujemy humanitarnie… Nikt was nie chce
tępić, chociaż były podobne pomysły. Oswoimy was po prostu i zaczniemy hodować. Wiesz,
że dla nas cuchniecie tak samo, jak wasze bydło? – mówiła Alicja.
– Mamy też świadomość istnienia, odróżniamy dobro od zła, kłamstwo od prawdy.
– Prawda? – zadrwiła Alicja – A skąd, na przykład masz pewność, że twój Algorytm jest
prawdziwy i skuteczny? Korzystasz z narzędzia, które stworzył ktoś inny, nawet nie rozumiesz,
jak dokładnie działa. Obserwowaliśmy was od dawna. Znasz takie pojęcie: racjonalizacja? Cała
wasza moralność to właśnie racjonalizacja, samooszukiwanie się, wmawianie sobie, że jeste-
ście tacy wspaniali. Kiedy robak zjada mniejszego robaka, nie wmawia sobie, że jest miarą
wszechrzeczy i sumieniem wszechświata. Całe wasze myślenie to ślepa uliczka ewolucji.
– Dlaczego mi to mówisz? – zapytał Filip. Powoli tracił panowanie nad sobą, nie wie-
dział co robić.
– Mówiłam ci to już tysiąc razy, ale ty nie pamiętałbyś nawet, gdybym na każdym spo-
tkaniu pluła do twojego kieliszka. Lasciate jest naszym najlepszym wynalazkiem… Dlatego
też stopniowo zwiększamy jego proporcję w piwie na imprezach studenckich i wszystkich du-
żych spędach. Niedługo wejdzie do powszechnej konsumpcji.
– Nie uda wam się! – Filip wstał z zaciśniętymi pięściami, wziął ze stołu butelkę i za-
mierzył się nią na Alicję. Myślał by rozbić szkło i ostrą krawędzią wbić się w gardło tej… tej
istoty. Ale nie lubił widoku krwi, bał się bólu, nie mógł się zdecydować, przemóc. Alicja pa-
trzyła na niego z kpiącym uśmiechem. Nie wiedział jak długo już tak stoi. Nagle poczuł coś
chłodnego na plecach.
– Proszę się nie ruszać, jest pan aresztowany – usłyszał za sobą głos.
Alicja wstała spokojnie:
– W samą porę.
Jeden z policjantów zabrał Filipowi Klucz, drugi założył mu kajdanki i poprowadził go
do rdzewiejącego radiowozu. na tarasie nie było już żadnych gości, została tylko Alicja i lecące
ku rozregulowanym światłom ćmy.
35
36
Marzena Starczyk
Urodziła się w 1989 roku w Kędzierzynie-Koźlu, gdzie w dalszym ciągu mieszka.
Ukończyła studia na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu o kierunku Technologia
żywności oraz Towaroznawstwo. Lubi czytać polską fantastykę oraz mroczne kryminały. W
wolnym czasie gotuje pikantne przysmaki oraz podróżuje. Wieczory spędza w towarzystwie
bliskich oraz kotki – Felci. Interesuje się mitologią grecką oraz ciekawostkami dotyczącymi
archeologii i pochodzenia człowieka. Opowiadanie pt. "Poza systemem" jest jej debiutem lite-
rackim.
37
Poza systemem
Marzena Starczyk
38
Z głośników w całym domu popłynęła melodia nowego hitu radiowego. Sądząc po
dziwnej kompilacji elektronicznych dźwięków i czegoś, co w dużym przybliżeniu można na-
zwać śpiewem, był to kawałek ulubionej kapeli mojej kumpeli. Trudno stwierdzić, czy kiedy-
kolwiek słyszałam coś gorszego. Kakofonia dźwięków wypełniła wszystkie przestrzenie, nie
oszczędzając mojego, zamkniętego na siedem spustów, pokoju.
Chciałam pobyć trochę sama. W ciszy i spokoju. Sama.
Od pewnego czasu nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Miałam wrażenie, że świat kręci
się za szybko. Ja stałam w miejscu, a ludzie wokół mnie właśnie zachwycali się nowym prze-
bojem, który, na moje nieszczęście, dopadł mnie w mieszkaniu.
Piosenka wreszcie się skończyła. Miałam cichą nadzieję, że komputer domyślnie wy-
głuszy nadajnik. Niestety się myliłam. Zamiast błogiej ciszy, usłyszałam okropny głos jakiegoś
zakręconego DJ’a.
– Twoi znajomi już polubili nowy przebój RedGhosta! Nie czekaj, bądź na czasie!
Masz szanse wygrać bilety na koncert, który odbędzie się w StarArena…
Naciągnęłam poduszkę na głowę. Marzyłam o błogiej ciszy w samotności. Bez niczyjej
paplaniny. Niestety prezenter nie dawał za wygraną i średnio co dwie minuty przypominał
o swoim istnieniu. Minęło jakieś pół godziny i temat jego gadki odrobinę się zmienił.
– Anna już polubiła nowy przebój RedGhosta! Michał też polubił ten hicior! Nie bądź
gorsza, dołącz do nich jak najprędzej!
Trudno nazwać to coś piosenką. Wykonawca, raczej nie przejmował się nutami. Melo-
dia składała się z przypadkowych dźwięków zebranych w dziwną całość. Nie wiem, jak można
słuchać czegoś takiego, ale jest bardziej niż pewne, że moi znajomi przez najbliższy tydzień
będą mnie tym zamęczać.
– Czas wyjść na zajęcia! Twój autobus odjeżdża za dziesięć minut! Śpiesz się! – w gło-
śniku odezwał się delikatny kobiecy głos. Sama wybierałam mówiący awatar w moim miesz-
kaniu. Szczerze, to ten drażnił mnie najmniej.
Nie miałam ochoty iść dziś na zajęcia, ale wiedziałam, jak to się skończy. Najpierw
komputer zarządzi mi rozmowę z automatyczną matką, potem zaproponuje zestaw ćwiczeń re-
laksacyjnych, a gdy nie doczeka się żadnej reakcji, poinformuje o mojej apatii rodziców i leka-
rza pierwszego kontaktu.
Wolałam nie ryzykować. Wystarczy, że rodzona matka całkowicie poświęcała się kom-
puteryzowaniu biednych regionów świata. Ojciec w tym samym czasie prowadził interesy i
udawał, że się mną opiekuje. Prawda była jednak taka, że czytał moje imię z tabletu na chwilę
przed tym, kiedy miałam go odwiedzić. Dlatego też robiłam to bardzo rzadko. Był mi zupełnie
obcy, podobnie jak ja jemu. Nie mieliśmy o czym rozmawiać.
W końcu opuściłam mieszkanie. Wlokłam się noga za nogą, niespecjalnie starając się
zdążyć na przystanek. Ostatecznie jeśli się spóźnię, mój komputer od razu zacznie szukać in-
nych dogodnych połączeń.
Podniosłam głowę. Pojazd właśnie opuszczał zatoczkę. Ulżyło mi.
– Twój autobus właśnie odjechał. Kolejna możliwość dotarcia do wyznaczonego celu
za 16 minut. Będziesz musiała przesiąść się w linie 502 na przystanku SchoolPark. Mo-
żesz też…
39
Automat podawał mi kolejne propozycje dojazdu na uczelnię. Nie chciałam korzystać
z żadnej z nich. Po prostu pójdę piechotą.
Ruszyłam przed siebie raźnym krokiem z nadzieją, że przechytrzyłam to cholerne urzą-
dzenie. Niestety, komputer co chwilę podpowiadał mi, co powinnam zrobić, by uniknąć nie-
przyjemności tłumaczenia się wykładowcy ze swojej absencji. Zresztą i tak było to bez sensu,
bo ten miał wgląd w cały rozkład mojego dnia.
Wygrałam! Dostałam w końcu komunikat, że nie jestem w stanie dotrzeć na miejsce
w wyznaczonym czasie, i że będę musiała podać powód swej nieobecności w ciągu trzech dni.
Nie wiem, kto wymyślił takie procedury. Nawet, cholera, na wagary iść nie można!
Wiedziałam, że będę musiała ostro się wszystkim tłumaczyć. System operacyjny z całą
pewnością wymyśli coś, żeby mnie zresocjalizować. Już sobie wyobrażam rozmowy z psycho-
logiem, animacje relaksacyjne albo naświetlanie ciała, aby poprawić mój nastrój i pobudzić
chęci do życia.
Komputer nadal się nie poddawał. Podrzucał mi co chwilę propozycje spędzenia wol-
nego czasu i sposoby dostania się do miasteczka akademickiego, do którego bardzo nie chcia-
łam trafić.
Szłam prawie pustymi ulicami i poznawałam miasto na nowo. Nigdy nie miałam ochoty
przyjrzeć się temu, co mnie otacza. Teraz widziałam dokładnie, że wszystko było do bólu ste-
rylne i nijakie. Budynki prawie się od siebie nie różniły, jakby ciosał je z szarych brył jeden i
ten sam projektant nie mający totalnie pomysłu i chęci, aby wymyślić coś ciekawszego w for-
mie. Wszystko beznadziejnie takie samo. Nudne, szare, bez żadnej tożsamości czy charakteru.
Totalnie nijakie. Nic, zupełnie nic, nie wydawało mi się ani ładne, ani ciekawe, ani po prostu
tak inne, żeby chociażby na moment zatrzymać na tym wzrok.
Na dodatek okolica sprawiała wrażenie zupełnie pozbawionej życia. Poruszanie się uli-
cami na piechotę było co najmniej dziwactwem. Nie znam nikogo, kto miałby taką potrzebę.
Wszystkim zajmował się specjalnie zaprogramowany system dopasowany do twoich, indywi-
dualnych potrzeb. To on robił za ciebie sprawunki, łącznie z praniem, planowaniem wakacji
czy znajdowaniem bratniej duszy.
To było z tego wszystkiego najgorsze. Miliony razy sparzyłam się internetową znajo-
mością, dlatego ostatnio ustawiłam profil: chcę być singielką i po cichu liczyłam na święty
spokój. Tłumaczenie systemowi, dlaczego dobrana przez niego jednostka nie przypadła mi do
gustu, spędzało sen z powiek. Musiałam odpowiadać na miliony głupich pytań, by mieć święty
spokój. Jak oceniam jego tężyznę fizyczną, ubiór, sposób chodzenia, zainteresowania i wszystkie
inne pierdoły, na które nawet nie zwróciłam uwagi. Tyle tylko, że gdy komputer orientował się,
że nie zdążyłam poznać dobrze wytypowanego faceta, umawiał mnie z nim na spotkanie
raz jeszcze.
A same randki, to jakaś katastrofa. Zamiast rozmawiać, przegląda się profil siedzącej
naprzeciwko osoby i pisze do niej wiadomości w systemie. Szczerze, to czasem nawet nie po-
znałam głosu człowieka, z którym się umówiłam. Czułam tylko dziwną pustkę, brak zrozumie-
nia i totalne zakłamanie. Ale nikt tego nie rozumiał. A już na pewno nie program!
Szłam przez dłuższą chwilę, z rozmysłem ignorując kolejne komunikaty z tabletu. Nie
miałam najmniejszej ochoty walczyć z systemem. Niech sobie gada zdrów! Jedynie, co mi się
udało, to nieco ściszyć jazgotliwy głos awatara. Jak ja pragnę ciszy…
40
Nawet nie wiem, kiedy wpadłam na wysokiego chłopaka i runęłam jak długa na ziemię
w sposób pozbawiony wszelkiej gracji. Odwróciłam się na plecy i spojrzałam w górę. Patrzy-
łam na obcego faceta jak sroka w gnat, zupełnie zaskoczona istnieniem w tej części świata
kogoś poza mną. Swoją drogą, musiałam wyglądać komicznie.
– Przepraszam – powiedział, podając mi dłoń.
Zmierzyłam go wzrokiem. Wyglądał dziwnie. Inaczej. Oryginalnie. Sama nie wiem.
Szybkim – i jak na mnie – zgrabnym ruchem, pozbierałam swoje rzeczy z chodnika.
Kątem oka zerknęłam na zegarek i zbaraniałam. System nie widział nikogo obok mnie!
– Nic ci się nie stało? – zapytał chłopak, nieco speszony moim milczeniem.
– Nie – wychrypiałam, otrzepując kurtkę i spoglądając jednocześnie, czy zwykle jazgo-
czącemu w mojej ręce komputerowi nic nie jest. Jego odporność na wstrząsy została wysta-
wiona na próbę i, o dziwo, wyświetlacz był cały. – Chyba system mi szwankuje. Nie widzę cię
– powiedziałam nieco zawstydzona.
Zawsze to miło mieć wgląd w czyjś życiorys, a tu taki klops. Nie wiem nawet, jak ten
chłopak ma na imię.
– Przepraszam za komputer. Nie chciałem. Ale to chyba nie jego wina, że mnie nie wi-
dzisz. – Popatrzył na mnie przepraszająco.
– No coś ty. Powinien cię namierzyć. Zawsze działa bezbłędnie. – Próbowałam restar-
tować system, jednak nic się nie zmieniało.
– Nie mam nadajnika i dlatego mnie nie widzi – oświadczył z rozbrajającą szczerością
chłopak.
Myślałam, że sobie ze mnie żartuje i zrobiłam minę jak przy dobrej komedii. Popatrzy-
łam mu w oczy i znów o mało nie upadłam na bruk.
– Jak to? Przecież ty nie istniejesz…– urwałam w połowie zdania. Byłam przerażona.
Nie mogłam uwierzyć, że istnieje w tym mieście ktoś nie podłączony do sieci.
– Spokojnie. Jakoś sobie bez tego radzę. Może nie istnieję, ale nie narzekam – powie-
dział i uśmiechnął się do mnie serdecznie.
To niesamowite! Jak można żyć bez komputera, bez pomocy systemu i nie wiedzieć,
kogo się mija na ulicy?
– Masz jakieś imię? – zapytał nagle.
Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek ktoś zadawał mi tak trywialne pytanie.
– Tak – odpowiedziałam nieco zbita z tropu. – Avala. Nazywam się Avala Breckson –
dokończyłam niepewnie. – Znajomi mówią mi Ava.
– Jestem Mike. Po prostu Mike. – Popatrzył na mnie jak na kosmitkę.
– A dalej?
Zaśmiał się krótko.
– Mike Eden – powiedział po chwili.
Zapadła głucha cisza. Było mi strasznie głupio. Nie miałam doświadczenia w kontak-
tach międzyludzkich. System wiele razy proponował mi kurs poprawiający autoprezentację,
komunikatywność i pewność siebie, ale uznawałam to za stratę czasu. Teraz to by mi się przy-
dało.
41
– To co tu robisz, Ava? – Mike pierwszy przerwał tę irytującą ciszę.
– Ja? Tak po prostu… idę do… – Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, że w zasadzie
zmierzam donikąd.
– Spacerujesz? – dopytywał się chłopak.
– Tak, tak. Spaceruję – odpowiedziałam po chwili, nie mając innego pomysłu.
– Nigdy cię tu nie widziałem, a często bywam w okolicy.
– To mój pierwszy spacer. Tutaj! – powiedziałam, nie bardzo się zastanawiając nad całą
sytuacją.
– Chyba twój komputer powinien ci planować lepsze trasy. Tu jest pełno ludzi bez GPS.
– Uśmiechnął się zawadiacko.
– Tak, tak… – przytaknęłam bezwiednie. – Znaczy, nie! Nie przeszkadza mi to wcale!
– krzyknęłam po chwili, udając luz.
Patrzył na mnie jak na totalną wariatkę. Chyba powinnam się leczyć, bo naprawdę nie
potrafię rozmawiać z ludźmi. Wydaje mi się, że każde zdanie brzmi w moich ustach dziwacznie
i nienaturalnie.
– Muszę lecieć. Miło było poznać – powiedział, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę
bocznej uliczki.
Zamarłam na chwilę. Nie wiedziałam, co się dzieje, ale pomyślałam, że nie mogę tak
po prostu odejść.
– Czekaj! – wypaliłam.
Odwrócił się i spojrzał na mnie jak na idiotkę. Swoją drogą, tak właśnie się teraz czułam.
– Coś nie tak?
– Nie. Tylko pomyślałam, że może jest na ciebie jakiś namiar? – zapytałam, niepewnie
przestępując z nogi na nogę.
Chłopak przechylił głowę i patrzył na mnie jeszcze bardziej natarczywie.
– No nie bardzo. Ale możemy się umówić na pizzę. – Puścił do mnie oko, a ja się za-
czerwieniłam. Mój komputer jednak tego nie wyczuł i natychmiast włączył się do akcji.
– Masz wolny wieczór w przyszłą środę po zajęciach jogi o osiemnastej, w czwartek
między…
Miałam ochotę zdzielić tablet pięścią. Nie dość, że robię z siebie idiotkę, to jeszcze
komputer stroi sobie żarty.
Mike nie ukrywał rozbawienia. Ledwo zdołał wykrztusić kilka słów.
– Dobra, dobra! Niech będzie ta środa po jodze. – Uśmiechnął się z lekkim politowa-
niem, po czym ruszył w swoją stronę, wciskając w uszy słuchawki jakiegoś archaicznego
sprzętu.
– Gdzie się spotkamy?! – zawołałam za nim.
– Może Pizzeria u Rudiego? – Chłopak przystanął na chwilę i odwrócił się do mnie
przodem.
– Dobra, poczytam w systemie i znajdę – odpowiedziałam, zapisując spotkanie na środę.
42
– Raczej jej tam nie znajdziesz. o takich miejscach nie pisze się ani lajkuje, czy jak wy
to nazywacie... To niemodna, stara pizzeria. Mieści się przy moście Lincolna od strony parku.
– Pomachał mi na dowidzenia
– Dobra. Będę – odpowiedziałam.
Chłopak zniknął, a ja walczyłam z oprogramowaniem tabletu. Bo jak zapisać spotkanie
z człowiekiem, który nie istnieje?!
❦ Mój ojciec, jak zwykle, wybrał najgorszą chwilę z możliwych. Oczywiście mnie nie
zaskoczył, bo komputer od kilku godzin alarmował, że tata planuje odwiedziny. Wystarczyło,
że wklepał informację o spotkaniu, a system już wyszukał dogodną dla obojga chwilę. Tylko,
że mnie ona wcale nie pasowała.
– Cześć – powiedział na powitanie tata, jednocześnie spoglądając w tablet.
Nie mogę uwierzyć, że jestem jego jedyną córką, a on wciąż sprawdza, jak się nazy-
wam!
– Ava! Witaj kochanie! – Uśmiechnął się szeroko.
– Cześć, tato – odpowiedziałam automatycznie.
Nie przepadałam za jego wizytami. Ojciec był taki poukładany. Jakby coś w jego uchu
ciągle odzywało się i podpowiadało, co i w jaki sposób ma robić, myśleć czy mówić. Tak, jakby
sam nie potrafił ruszyć głową.
– Co robiłaś po południu? Program nie znalazł twoich planów. – Ojciec patrzył na mnie,
jakbym popełniła jakieś przestępstwo.
– Byłam zajęta – odparłam obojętnie.
Nie miałam najmniejszej ochoty spowiadać się z czegokolwiek. Zresztą ojciec też mi
się nigdy nie tłumaczy. I może to lepiej.
– Nie mogłem się z tobą skontaktować. – Przeglądał mi się badawczo.
– Po prostu nie zapisałam swoich planów w organizerze. Nie miałam czasu. – Chciałam,
żeby dał już spokój, ale z jakiegoś powodu tata nie odpuszczał.
– Martwiłem się. – Zrobił cierpiętniczą minę. – Nie poszłaś na zajęcia. Nie zgłosiłaś,
że źle się czujesz. Nie miałaś też żadnych innych planów na popołudnie. Myślałem, że coś się
stało! Że padł ci system w tablecie, albo że jakimś cudem masz za słaby zasięg. – Ojciec zaczął
wymieniać kolejne usterki systemu operacyjnego mojego tabletu, komputera i komórki. Same
pierdoły. Żadnej troski o mnie!
– Byłam na spacerze na mieście – powiedziałam na odczepnego. Miałam nadzieję,
że odpuści, ale widocznie tylko dolałam oliwy do ognia.
– Spacer po tym starym, zapyziałym osiedlu? – Ojciec mało nie wyszedł ze skóry.
No tak namierzył mnie przez GPS. Widział, gdzie byłam, ale nie wiedział, po co. Znając
życie, nie miał pojęcia o istnieniu Mike’a, bo system go nie namierzył, więc moje tłumaczenia
na nic się zdadzą.
– Po prostu chciałam odpocząć od tego wszystkiego! – wypaliłam nagle. Zupełnie nie
przemyślałam wypowiedzianego zdania i zaraz tego pożałowałam.
43
– Kochanie, co ci jest? Potrzebujesz psychologa, czy coś? Nie poznaję cię! Jesteś ostat-
nio taka obca! Jesteś chora? – Ojciec złapał mnie za ramiona i potrząsał, jakbym była nieprzy-
tomna.
– Nic mi nie jest! Jestem zupełnie zdrowa, tato! – Rozzłoszczona, wyrwałam się z jego
uścisku.
Gotowało się we mnie, ale chciałam, by ojciec jak najszybciej sobie poszedł, więc tłu-
miłam wszelką złość. Tak na wszelki wypadek.
– Słuchaj, Eva! Mam znajomego specjalistę. Umówię cię z nim i wszystko się ułoży.
Przestaniesz być taka roztrzepana i nierozgarnięta. Ostatnio cały czas o czymś zapominasz! –
Ojciec sięgnął po tablet leżący na stole.
Miarka się przebrała! Miałam serdecznie dość jego troski.
– Nic mi nie jest! Proszę cię, wyluzuj! Sam powinieneś się wybrać do specjalisty. Naj-
lepiej takiego, który pomoże ci zapamiętać moje imię! Nazywam się Ava! Pamiętasz? – Byłam
wściekła. Jednak miałam rację co do tego, że ojciec w ogóle nie pamięta, jak się nazywam.
o ironio! I to ja jestem roztrzepana?
Zaczęłam zbierać rzeczy i szykować się do wyjścia. Byłam umówiona i nie chciałam
się spóźnić.
Ojciec jakby się zawstydził, bo nerwowo zaczął przeglądać strony na tablecie. Podniósł
na mnie wzrok i chwilę przeglądał się, jakby szukał symptomów szaleństwa.
– A ty dokąd się wybierasz? Przecież masz robić projekt na zajęcia? – Chciał mi zastąpić
drogę, ale ominęłam go zgrabnym susem.
– Umówiłam się ze znajomym. Nie znasz go i raczej nie sprawdzisz w sieci. Na razie!
– Obróciłam się na pięcie i wyszłam. Nie miałam już ochoty się tłumaczyć, chociaż, o ile znam
ojca, wyśle mnie na najbliższą wizytę do swojego specjalisty.
Teraz jednak nie chciałam o tym myśleć. Musiałam bowiem mocno się skupić, żeby
znaleźć pizzerię, o której mówił Mike. Tak, jak przewidział, nikt nie umieścił w sieci żadnej
notki na jej temat. Oficjalnie ta knajpa nie istniała, a ja miałam tam coś w stylu randki. Z tą
jedną różnicą, że zapowiadała się ona na randkę dinozaurów.
Jak można było się domyślić, bez pomocy ze strony komputera kiepski był ze mnie
tropiciel. Most Lincolna i park znalazłam dosyć szybko. Z Pizzerią u Rudiego było dużo gorzej.
Nic szczególnego nie rzucało mi się w oczy. Totalna pustka! Kilka starych zapyziałych
kamienic, jakiś spożywczy, monopolowy i coś ze sprzętem elektronicznym. Dziwne, że się
utrzymało, bo teraz kupuje się wszystko w sieci.
Olśniło mnie! Skoro jest tu sklep z archaiczną techniką, to dinozaury w środku będą
wiedzieć, gdzie jest pizzeria!
Weszłam do środka i rozejrzałam się wokoło. To nie był chyba nowoczesny asortyment.
Raczej jakiś antykwariat. Pod ścianą i wzdłuż wejścia stały ogromne półki z całymi stosami
płyt CD. Pamiętam, że kiedyś pokazywała mi je ojciec, tłumacząc, że dawno temu odtwarzano
z nich muzykę. Teraz było inaczej, bo wszystko ściągało się z sieci i nikt nie trzymał nagrań u
siebie. Podobnie miała się rzecz z filmami, książkami, zdjęciami, gazetami.
Dzieciaki wystukiwały swoje pierwsze literki na klawiaturach i jestem prawie pewna,
że nikt nie umiałby napisać ręcznie podobnych znaków. Nie pamiętam, swoją drogą, kiedy
ostatnio trzymałam w ręce długopis czy ołówek. Komputer zastępował mi wszystko.
44
– Dzień dobry! – zawołałam do pustych ścian sklepu.
Zrobiłam kilka kroków w przód, mijając uginające się pod ciężarem płyt regały. Wtedy
zobaczyłam kolejne pomieszczenie, wewnątrz którego panował przyjemny półmrok. Na środku
stała stara, zmęczona życiem sofa. Naprzeciwko niej, najprawdopodobniej sprzęt grający. Była
to pewno ot, taka mała salka dla audiofilów, którzy z jakiegoś powodu woleli sobie zaśmiecać
dom sprzętem i płytami. Aktualnie hity można było odsłuchiwać nawet na suszarce.
Stałam niepewnie na środku sklepu i, uważając by niczego nie dotknąć, zaglądałam za
ladę po stronie przeciwległej do wejścia. Znajdowały się tam drzwi osłonięte kotarą z czerwo-
nych koralików. Zupełne bezguście, albo jak kto woli, styl retro!
Nagle zza błyszczących paciorków wyskoczył tęgi mężczyzna. Na mój gust wyglądał
jak siedem nieszczęść, ale sądząc po minie, on zupełnie się tym nie przejmował. Miał wy-
raz twarzy zupełnego luzaka, którego zbytnio nie interesują sprawy przyziemne. Był dosyć ni-
ski i wyraźnie dążył do idealnego kształtu, jakim jest kula. Nosił wytartą, skórzaną kurtkę,
z którą chyba nie rozstawał się od dnia narodzin. Uwieńczeniem jego wizerunku była kita zło-
żona z resztek włosów zaczesanych na łysy placek na środku głowy. Jak na obecne czasy, wy-
glądał komicznie. Krótko mówiąc stary, poczciwy rockman! Tak przynajmniej określał ich mój
dziadek.
– Czym mogę służyć pięknej białogłowie? – zapytał z zalotnym uśmiechem.
Super! Nie dość, że rockman, to jeszcze erotoman-gawędziarz. Pożałuję tej moje randki
jak nic.
Z wrażenia zaschło mi w gardle. Zanim odchrząknęłam, staruch zdążył mnie obejrzeć
od stóp do głów. Zupełnie tak, jakby szacował moją wartość na czarnym rynku.
– Ja w zasadzie to… – przerwałam, bo z pomieszczenia obok zaczęło walić takimi de-
cybelami, że prawie ścięło mnie z nóg. Boże, teraz rozumiem, co moi dziadkowie mieli na my-
śli, mówiąc o muzyce dającej czadu.
Staruch odwrócił się do mnie plecami i wydarł się na cały głos:
– Stary, ścisz to na moment, gościa mamy! – Uśmiechnął się do mnie przelotnie.
Sama nie wiem, kiedy z wrażenia zrobiłam krok w tył.
– Szukam drogi do… – Próbowałam sobie przypomnieć nazwę pizzerii, w której czekał
na mnie Mike. O ile jeszcze czekał.
– Highway to Hell! – Oświecił mnie rezolutnie rockman.
– Co? – Zmieszałam się i wybałuszyłam na niego oczy.
– Ten kawałek. Za młoda jesteś i za głu… a z resztą nieważne. Czego szukasz? – Patrzył
na mnie, jakby nagle znudziło go moje towarzystwo.
– Pizzeri u Rudiego? – wykrztusiłam w końcu.
– To ta buda po drugiej stronie ulicy. – Pokazał palcem przez szybę coś, co wcześniej
uznałam za zsyp na śmieci.
– Aha. Dziękuję bardzo. – Uśmiechnęłam się niepewnie.
Jakoś nie miałam ochoty odwracać się do tego typa plecami, a on chyba to rozumiał.
Grzecznie pozostał za ladą. Mimo to, przeglądał mi się bacznie. Gdy tylko się odwróciłam zlu-
strował moje tyły. Czułam to dokładnie.
Uciekłam.
45
Mike czekał na mnie od dobrych kilku minut. W każdym razie zdążył wypić jedną colę.
Wskazywała na to stojąca przed nim pusta szklanka.
– Część! – zawołałam wesoło na jego widok. Cieszyłam się, że znalazłam w końcu tę
pizzerię i… jego. Miałam serdecznie dość kluczenia wąskimi uliczkami tej zapyziałej dzielnicy.
– Witaj! w końcu udało cię się dotrzeć? – zapytał żartobliwie.
– Szczerze, to nie obyło się bez pomocy. Pomógł mi facet z naprzeciwka. – Wychyliłam
się by pokazać Mike’owi witrynę sklepu ze sprzętem.
– A… Bitels ci pomógł!
– Kto?
– No ten staruch z siwą kitą! Puszcza u siebie tylko stare dobre kawałki. – Mike wy-
szczerzył do mnie zęby w uśmiechu.
– Highway to Hell! – wypaliłam bez namysłu.
Mike zmierzył mnie wzrokiem i się zaśmiał.
– No to już wiesz, co to znaczy stare, dobre kawałki.
Chyba faktycznie wiedziałam, bo melodia ze sklepu nie chciała wyjść mi z głowy do
końca dnia.
To był pierwszy raz, kiedy tyle rozmawiałam z kimkolwiek. Aż rozbolało mnie gardło i
pod koniec zupełnie ochrypłam. Po raz pierwszy w życiu osoba obok mnie, nic o mnie nie
wiedziała. I ja nic nie wiedziałam o niej. Poznałam życie bez systemu, bez komputera, bez or-
ganizera i, o zgrozo, bez budzika!
– O, cholera! To już ta godzina?! Muszę lecieć! Ostatni autobus odjeżdża za piętnaście
minut. – Zbierałam swoje rzeczy i szukałam komórki, żeby zapłacić za pizzę. Facet przy ladzie
popatrzył na mnie jak na wariatkę.
– Przyjmuję tylko gotówkę – powiedział, gdy rozglądałam się z terminalem.
– Spoko! Ja zapłacę! – odezwał się zza moich placów Mike. – A ty, Ava, przyzwyczaj
się, że po tej stronie rzeki musisz mieć przy sobie kasę. – Puścił do mnie oko.
– Dzięki wielkie! Następnym razem ja stawiam!
– Dobra, to za tydzień po jodze tutaj? – zapytał, gdy stałam już w drzwiach pizzerii.
– OK! Będę! Dzięki! Do zobaczenia! – Wybiegałam w pośpiechu.
❦ Gdybym wiedziała, co zastanę w domu, wcale bym się tam nie spieszyła. Może nawet
zostałabym w pizzerii i zmywała naczynia do rana. W każdym bądź razie, zrobiłabym dużo, by
nie widzieć mojego szalonego ojca i roztrzęsionej matki.
– Gdzieś ty była tyle czasu?! – zapytał, a może raczej wykrzyczał ojciec, gdy tylko
przekroczyłam próg domu.
Mama milczała. Patrzyła na mnie, jakby miała w oczach promienie Roentgena i chciała
się upewnić, że jestem cała i zdrowa.
– Byłam na randce – oświadczyłam z rozbrajającą szczerością.
– I wracasz o tak później porze? – z oczu ojca sypały się iskry wściekłości.
46
– Przecież często wracam późno od znajomych i nigdy wam to nie przeszkadzało. Je-
stem dorosła! – Starałam się zachowywać spokój. Niestety, to bardzo źle podziałało na ojca.
Może gdybym też zaczęła wrzeszczeć, poczułby się lepiej.
– Ale zazwyczaj wiemy coś o twoich przyjaciołach. A teraz? Nic! Zero informacji! Kto
to jest, jak się nazywa, czym się zajmuje?! Czy ty nie wiesz, jakie niebezpieczeństwa czyhają
na młode kobiety na ulicach?! – Ojciec krzyczał na cały głos. Myślę, że sąsiedzi nie potrzebo-
wali systemu, by wiedzieć, co się u nas kroi.
– Daj spokój, tato! – burknęłam rozzłoszczona i odwróciłam się na pięcie.
– Uspokójcie się! – Do rozmowy wtrąciła się mama. – Ava, proszę, usiądź koło nas i
porozmawiajmy. – Pociągnęła mnie w stronę sofy w pokoju gościnnym. – Tata i ja bardzo się
martwimy. Zrozum nas! Zazwyczaj wiemy co robisz przez cały dzień i nigdy nie mamy pro-
blemu, by cię znaleźć. – Mówiąc to głaskała mnie po ręce, jakby chciała dodać mi otuchy.
Ojciec tymczasem chodził po mieszkaniu jak lew po klatce. Jego system nie przewidział takiej
sytuacji, więc czuł się zagubiony.
– Wiem, że rozsądna z ciebie dziewczyna. Musisz zrozumieć, że chcemy dla ciebie jak
najlepiej. Często nas nie ma w mieście i tylko dzięki informacjom z systemu wiemy, że bez-
piecznie trafiłaś do domu. – Mama starała się ostrożnie dobierać słowa. W głębi serca przyzna-
wałam jej trochę racji. Rodzice mieli prawo się martwić.
– Mamo, byłam w pizzerii z kolegą. Nie ma go w systemie, więc trudno mi coś o nim
powiedzieć. Dopiero go poznałam. Jest bardzo miły. Taki… inny, ale w porządku! – Patrzyłam
na matkę w nadziei, że chociaż ona trochę mnie zrozumie. W końcu często obcuje z ludźmi,
którzy nie korzystają z dobrodziejstw systemu. W jej oczach zapalił się dla mnie maleńki pło-
myczek nadziei, który brutalnie zgasił ojciec.
– Jak ty sobie to wyobrażasz? Spotykasz się z człowiekiem, o którym nic nie wiesz?!
Może to morderca, gwałciciel albo złodziej! – Gdyby nie mama, tata złapałby mnie za ramiona
i potrząsał jak szmacianą lalką. Miałam serdecznie dość wybuchów jego wściekłości.
– James! Proszę, uspokój się. Mamy porozmawiać! – powiedziała z całą stanowczością
matka.
– Porozmawiać?! Nasza córka potrzebuje pomocy specjalisty! Umówię ją na jutro do
psychologa, bo przecież nie możemy tego tak zostawić! Mary, przecież ona nie myśli racjonal-
nie! – Ojciec znów zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Mało nie wydeptał ścieżki w podłodze.
– Dobrze umów ją na jutro, a na razie zostaw nas same. Musimy pogadać. – Mama
znacząco popatrzyła na ojca. On mruknął coś pod nosem i w końcu dał za wygraną. Wyszedł.
Ja patrzyłam na matkę z wyrzutem. Jak mogła mi to zrobić?
– Spokojnie, Avala! Zaparzę ci herbaty? Usiądziemy przy stole i porozmawiamy, do-
brze? – powiedziała, poklepując mnie po ramieniu, a potem kiwnęła porozumiewawczo głową.
– Mama, ja… – zaczęłam, ale ona mi przerwała.
– Rozumiem cię, kochanie. – Podeszła od kuchni i zaczęła ustawiać automat do zapa-
rzania gorących napojów.
– To znaczy, staram się zrozumieć. Wiem, że to wszystko niektórym wydaje się takie
proste, ale wcale nie jest. Tyle lat pracuję w krajach trzeciego świata, gdzie chcemy wdrażać
system i uczyć ludzi funkcjonowania według przyjętych przez nas rozwiązań. Ale po kilku mie-
siącach stwierdzam, że tam, gdzie system już działa, ludzie wcale się nie cieszą. Myślałam,
47
że to dlatego że, działamy bardzo wolno, ale prawda jest taka, że nie każdy się do tego nadaje.
– Miała taką minę, jakby cierpiała.
– Mamo, ja jestem tym zmęczona – powiedziałam, patrząc w podłogę.
– Rozumiem to, kochanie. Ja też jestem zmęczona. Ale wiem, że już nie umiem inaczej
funkcjonować. Moje życie jest zaprogramowane i przywykłam do tego. Nie chcę z tym wal-
czyć. Teraz widzę, że stanęłam po złej stronie barykady. – Mama wyciągnęła z automatu dwa
kubki z herbatą. Jeden postawiła przede mną, drugi trzymała w ręce. Wpatrywała się w brązową
ciecz, a jej oczy zachodziły łzami. – Żyjemy jak więźniowie. Nie ma krat, nie ma bram, a my i
tak nie jesteśmy wolni. Nie potrafimy rozmawiać, bo nie mamy o czym. Wszystko jest w sys-
temie, a tak naprawdę to nie jesteśmy MY. Wyznaczamy sobie ramy czasowe na każde zadanie
i nie umiemy cieszyć się życiem.
Spojrzałam na nią i coś ścisnęło mnie w środku. Tak dawno z nią nie rozmawiałam. Nie
pamiętam kiedy ostatnio miało to miejsce. Nigdy jej się nie zwierzałam, ani ona mnie. Nie
miałyśmy na to czasu. A teraz siedzimy naprzeciwko siebie, bez tabletu, bez nadzoru systemu.
Wolne przez kilka chwil.
– Jaki jest ten Mike? – zapytała nagle.
Na chwilę naprawdę zbaraniałam.
– No taki dziwny – powiedziałam zmieszana. – Inny od reszty. Dużo gada i w ogóle
o rzeczach, o których nie mam pojęcia, ale to ciekawe. – Mike naprawdę był inny, bo używał
ust, a nie palców na tablecie, żeby przekazać swoje myśli, i właśnie to było w nim fascynujące.
Mama uśmiechnęła się i spojrzała na mnie inaczej niż do tej pory.
– Ale pytam, jakim jest człowiekiem? – Nie spuszczała ze mnie oczu.
– Nie wiem – Odparłam zgodnie z prawdą. – Dopiero go poznałam. Długo trwa to
wszystko, kiedy się nie ma systemu.
Z jednej strony miałam dosyć tego cholerstwa, z drugiej ciągle tkwiłam w nim jedną
nogą.
– System ci w tym nie pomoże, Ava. Wydaje nam się, że potrafi dopasować do siebie
ludzi, a spójrz na mnie i twego ojca. Oddalamy się od siebie. Każde ma swoje życie. Zamiesz-
czamy je w sieci, a sobie nie mamy nic ważnego do powiedzenia. Nawet teraz ojciec woli cię
wysłać do specjalisty, zamiast usiąść i porozmawiać. – Słowa mamy odbijały się od ścian
kuchni i wracały do mej głowy. System stworzył mojej rodzinie ułudę idealnego życia, a ja
w nie wierzyłam. Tymczasem, obie z matką byłyśmy nieszczęśliwe. Tylko ojciec wydawał się
być zadowolony. Ślepo trwał przy programie, bo inaczej nie umiał żyć. Jego głowa już dawno
się wyłączyła. Stał się maszyną postępującą według schematu wybranego przez komputer.
– Avala? – Mama nagle spojrzała na mnie trzeźwo. – Musisz wybrać, jak chcesz żyć.
Oczywiście zawsze możesz wrócić! Ojciec będzie uważał cię za szaloną, ale ja nie. Pomogę ci!
– Mama złapała mnie za rękę i przytuliła ją do serca.
Tak się bałam, że nikt mnie nie zrozumie. Że zawsze będę sama. Że system nie jest dla
mnie.
– Tak – powiedziałam. – Chcę być wolna. Chcę pożyć trochę w ciszy. Nie dbać o to, co
każe mi robić system i po prostu iść swoją drogą. – Szybko dopiłam herbatę.
– A więc dobrze… Daj tablet, komórkę. Tak, zegarek też! – powiedziała i zaczęła zbie-
rać cały mój sprzęt, a potem otworzyła okno i po prostu wszystko wyrzuciła. Jednak tablet nie
był tak odporny na wstrząsy, jak mi się wydawało.
48
– Masz gdzie się zatrzymać? – spytała, zasuwając zewnętrzną roletę.
Zupełnie o tym nie pomyślałam. Nie mogę zostać w mieszkaniu. Jest bardziej niż
pewne, że wtedy ojciec wpakuje mnie do psychiatryka!
– Chyba… mam – wypaliłam, żeby nie denerwować matki. – Potrzebuję tylko trochę
pieniędzy. – Spojrzałam na nią przymilnie.
– Poradzimy sobie z tym. – Uśmiechnęła się do mnie. – Spakuj się i jedziemy.
Zabrałam ze sobą dwie torby wypchane całym moim dobytkiem. Zapakowałam rzeczy
do vana i ruszyłyśmy spod bloku. Chyba ostatni raz jechałam tym wozem i nagle poczułam,
że robi mi się słabo. Nie mam siły, nie dam rady tak po prostu uciec. Mama chyba wyczuła
moje wahanie, bo delikatnie złapała mnie za rękę.
– Nie bój się! Zawsze możesz do mnie wrócić! – powiedziała wesoło. Nieźle udawała,
ale widziałam, jak w jej oczach błyszczą łzy.
– Mamo, ja chyba… – zaczęłam i urwałam, widząc jej minę.
– Avala, daj spokój. Twój system jest i tak aktualnie zawieszony. Więc nie masz wyjścia!
– Puściła do mnie oko.
Podjechałyśmy pod bankomat. Mama wypłaciła chyba całe oszczędności swojego ży-
cia. Zapakowało mi wszystko do torby i ruszyła w stronę mostu Lincolna.
– Co tydzień, w czwartki, mam kurs polskiego przy ulicy Wilsona w Studiu Języków
Niepotrzebnych. Bez względu na to, co się będzie działo, zawsze możemy się tam spotkać!
Jeśli więc kiedykolwiek będziesz potrzebować pomocy, ja tam będę. – Popatrzyła na mnie
ostatni raz. Wiedziałam, że gdy opuszczę próg domu nasz kontakt będzie ograniczony. Ojciec
nie puści mi płazem ucieczki. Ale musiałam mieć drogę powrotną. Tak na wszelki wypadek…
Mama minęła most i wjechała w boczną uliczkę. Zatrzymała wóz i pomogła mi zawiesić
torby na ramiona.
– Kocham cię, skarbie – szepnęła mi do ucha na pożegnanie i szybko uciekła do auta.
Nie chciała się rozpłakać. Ja też wolałam sobie to darować.
Nabrałam powietrza w płuca i ruszyłam przed siebie. Nie wiedziałam dokąd iść, ale nie
miałam wyboru. Trzeba było gdzieś przenocować. Dostałam pieniądze, więc nie powinno być
problemu. Po tej stronie miasta nie było przecież systemowych rezerwacji.
Stanęłam w miejscu, bo coś mnie tknęło.
Zawróciłam i, minąwszy kilka przecznic, stanęłam przed sklepem starego rockmana.
Ostatecznie to jedyne miejsce, poza pizzerią, które znałam. Właściciel pomógł mi znaleźć
knajpę z jedzeniem, to pewnie nocleg też.
Otworzyłam drzwi do sklepu i weszłam do środka pewnym krokiem. Na sofie siedział
Bitels i kiwał się w rytm muzyki odtwarzanej przez sprzęt ustawiony naprzeciw niego. Na mój
widok podniósł się żwawo i – jak poprzednio – zmierzył mnie wzrokiem.
– W czym mogę pomóc? – zapytał zaskoczony.
– Szukam… – zaczęłam i nagle urwałam w pół słowa. Z głośnika usłyszałam kawałek,
który ostatnio przywitał mnie w tym przybytku.
– A tak! Szukam Highway to Hell! – Popatrzyłam na niego pewnie.
Mężczyzna przyjrzał mi się uważnie, pokiwał kilka razy głową i w końcu krzyknął
w stronę drzwi za ladą.
49
– No to chyba znalazłaś, mała! Mike, ktoś do ciebie!
Zostałam.
Chyba nie miałam na myśli takiej ciszy. W zasadzie to, co mnie teraz otaczało, nie miało
żadnego związku z ciszą, ale lepsza już taka muzyka niż nowe hity moich byłych znajomych.
Mam święty spokój i kilka starych dobrych kawałków.
❦ – Dobry wieczór państwu! Margaret Gray z telewizji NewsOne. W dzisiejszym odcinku
porozmawiamy o życiu bez systemu. Czy w naszych czasach można funkcjonować bez nieo-
cenionej pomocy komputerów, telefonów, tabletów i innych dobrodziejstw techniki? Znana jest
nam bowiem historia studentki Avali Breckson, która uciekła z domu, nie zabrawszy ze sobą
komputera. Różnie mówi się o tym zdarzeniu. Poproszę teraz naszych specjalistów o zabranie
głosu. Profesor Thommas Peterson z Uniwersytetu w Californii.
– Dziękuję bardzo za zaproszenie. Proszę państwa, rozumiem strach przed myślą,
że system jest nieudolny i nie chroni odpowiednio użytkowników. Proszę jednak o rozsądek i
wysłuchanie kilku faktów. Avala Breckson jest, jak na razie, jedynym niewyjaśnionym przy-
padkiem odejścia od systemu. Szukamy przyczyn jej zachowania, ale wielu z nas umknęło,
że ta dziewczyna miała najprawdopodobniej problemy psychiczne. Koleżanki mówiły o niej
jako o asocjalnej jednostce. Jej aktywność w systemie w czasie poprzedzającym ucieczkę była
bardzo niska.
– Może system nie potrafił sprostać wymaganiom Avali? o odpowiedź poproszę komi-
sarza Cricka z policji stanu Nowy Jork.
– Myślę, że to duże nadużycie mówić, że system nie potrafił jej pomóc. Wszystko zo-
stało zaprogramowane w taki sposób, by jednostka nie musiała martwić się o swoje bezpie-
czeństwo. Jeśli system wykrywa problem, zgłasza go odpowiednim instytucjom lub osobom.
W tym wypadku był to ojciec dziewczyny, który bezzwłocznie się z nią skontaktował. Przeglą-
dając jego rozkład zajęć, znaleźliśmy informacje, że na następny dzień umówił córkę na wizytę
u psychologa. System działał prawidłowo. To jednostka się nie dostosowała. Nie można było
nic zrobić. To nie jest ani wina systemu, ani osób które, miały udzielić jej pomocy.
– Dziękuję panom i mam nadzieję, że Avala wrócić bezpiecznie do domu, gdzie do-
świadczy należytej pomocy ze strony specjalistów i systemu. A teraz mam przyjemność przed-
stawić państwu kolejny, wybitny przebój zespołu RedGhost…
50
Maciej Kaźmierczak
Maciej Kaźmierczak – rocznik '96. w Sieci debiutował w wieku piętnastu lat szortem
„Nienaturalnie spokojny”, na papierze już rok później, opowiadaniem „Bezsilność".
Jego teksty publikowane były: w QFancie, Lost&Found Mega*Zine, kwartalniku „Ca-
sper”, na Szortalu, Niedobrych Literkach oraz w antologiach: „Fantazje Zielonogórskie II”
(2012) i „Zombiefilia” (e-book, Wydaje.pl). „Nagranie" jest jego dwudziestą publikacją.
Pisze science fiction, szeroko rozumianą fantastykę religijną w konwencji historii alter-
natywnych oraz fantastykę socjologiczną. Poza tym tworzy również bizarro i grozę.
Aktualnie szuka wydawcy dla swojej powieści „Złośliwość rzeczy martwej”, pracuje
nad zbiorem opowiadań „Czarny plon”, który łączy wszystkie jego wypracowane style,
oraz nad drugą powieścią pt. „Rzeźnia”.
W sieci znany jest pod pseudonimem Haskeer.
Poza pisaniem zajmuje się również ilustrowaniem książek i tworzeniem okładek. Wię-
cej można się o nim dowiedzieć na jego fanpage’u autorskim na Facebooku.
51
Nagranie
Maciej Kaźmierczak
52
„Człowiek, który raz zaznał komfortu cywilizacji, choćby chciał o nim zapomnieć, nie potrafi
nigdy powstrzymać się od podświadomego choćby porównywania swego bieżącego losu
z okresem, który był w jego życiu najprzyjemniejszy.”
– Janusz A. Zajdel, „Cała prawda o planecie Ksi”
1.
Żaden z nich nie zauważył zmiany sztucznej grawitacji na naturalną. Wiele razy odbywali
podróże międzyplanetarne, jednak nie potrafili jeszcze wychwycić tego istotnego momentu.
System działał naprawdę bezbłędnie.
Było ich czterech. Siedzieli na czarnych, twardych fotelach w małej kwadratowej sali
o srebrnych ścianach. Przypięto ich grubymi pasami, które zdawały się być jedynie dekoracją,
przyzwyczajeniem. W rzeczywistości nie spełniały żadnej istotnej roli podczas lądowania, a
tym bardziej w czasie samego lotu. Już od kilkunastu lat sprawnie pozbyto się jakichkolwiek
wewnętrznych turbulencji.
Marcin Rokossowsky siedział w środkowym fotelu, po obu stronach mając barczystych
braci Strasserów, a nieco dalej – chudego, szerokiego z biodrach Andrzeja Żdanowa. Każdy
z nich wpatrywał się w przeciwległy monitor wyświetlający obraz z kamery na dziobie statku.
W polu widzenia znajdowało się ogromne – zabudowane wysokimi na setki pięter miesz-
kaniowcami i biurowcami – miasto, na wschodzie którego widniał szeroki na kilometr Ul-3
mający kształt półokręgu.
Miasto było wymarłe. Tak samo jak dwadzieścia innych, wzniesionych na całej planecie
Rattar-8. Wszystkie otaczające je Ule również zostały już oczyszczone z robotników, którzy
udali się na kolejną, niemal w pełni uzdatnioną do życia planetę, gdzie wznosili następne me-
tropolie. Tylko nieliczni powrócili na Terrę, ale mimo to Korporacja White’a cały czas potrze-
bowała ziemskich „najemników” oraz osób uzyskujących najniższy stopień w społecznym ran-
kingu „Przydatności dla planety” na już zamieszkałych Rattarach. Przy każdym przesiedleniu
kolonii, wyroki kończyło około trzydzieści procent pracowników, których należało jak najprę-
dzej zastąpić.
Frachtowiec przewożący robotników przeznaczonych do zdemontowania Ula-3, ciężki
sprzęt oraz czterech protektorów, zmierzał w sam środek znajdującego się tuż za Ulem Gniazda
Królowej, czyli centrum dowodzenia nad trzecim sektorem budowy, a od dziś – centrum de-
konstrukcji Ula.
Ścienny ekran wyłączył się samoczynnie, gdy tylko obraz zwęził się do tego stopnia, iż
obserwować można było jedynie kilka pomniejszych mieszkaniowców na peryferiach miasta,
fragment Ula oraz większą część Gniazda, po środku którego znajdowało się szare, płaskie
lądowisko.
Frachtowiec hamował już od kilkunastu minut, ale tego znów żaden z nich nie wyczuł.
Dopiero, gdy załączono cztery dziobowe silniki, cały statek zadrżał nieznacznie, aczkolwiek
53
wyczuwalnie, i wypełnił się miarowym buczeniem, pasażerowie zorientowali się, że podchodzą
już do bezpośredniego lądowania.
Wszystko ustąpiło po niespełna pięciu minutach. Wtedy, nad niemal niewidoczną na tle
ściany śluzą, zapaliła się czerwona dioda, która po chwili zaczęła pulsować na zielono. Potem
pomieszczenie zalało jasne światło, wdzierające się przez powoli otwierający się właz. W progu
pojawił się niski, ubrany w granatowy uniform mężczyzna. Wszedł do środka i odpiął pasy
każdemu z czterech naczelnych. Kiedy wszyscy wstali i wyszli na zewnątrz, pracownik obsługi
zaprowadził ich do pomieszczenia, gdzie zostali prześwietleni i ubrani w identyczne mundury
z oznakami rattarskich protektorów na piersiach. Trzy godziny później zaczęli pracę.
2.
Ule to ogromne budowle podzielone na pięćdziesiąt kondygnacji, z pustymi pierwszymi
dwoma piętrami, gdzie stały masywne, żelbetonowe słupy nośne, podtrzymujące całą konstruk-
cję.
Marcinowi Rokossowsky’emu został przydzielony czwarty, północny dystrykt, oraz – jak
trzem pozostałym naczelnym – setka dobrze wyszkolonych robotników i dziesięć niszczarek,
pięć tłoczni, trzy dźwigi i cała masa ręcznego sprzętu.
On sam miał nic nie robić, poza siedzeniem w gabinecie dawnego dyrektora dwudzie-
stego sektora, odbieraniem cogodzinnych meldunków oraz gapieniem się w obraz z kamer,
na bieżąco monitorujących miejsca, gdzie wrzała praca.
Raz, około dwudziestej drugiej (tutaj doba trwała trzydzieści godzin), gdy skończyła się
półgodzinna przerwa, wybrał się na obchód. Od przybycia na miejsce setka dobrze zaopatrzo-
nych robotników zdołała zdemontować sto metrów prawie dwóch pięter – jedno nadal posia-
dało ściany nośne i boczne, stalowe płaty – oraz sprasować połowę odzyskanego materiału,
który od razu został wysłany do małego, bezzałogowego transportera, mającego jeszcze tego
samego dnia odlecieć na Rattar-10, gdzie od dziesięciu miesięcy powstawały nowe Ule.
Gdy wrócił, cały zlany był potem. Słońce grzało, mimo, iż już za dwie godziny miało się
schować za widnokręgiem. Szukając czegoś, czym mógłby otrzeć zroszoną twarz – nie wziął
ze sobą żadnego ręcznika, na poprzedniej planecie, gdzie nadzorował pracę, średnia temperatur
w południe, latem, wynosiła siedemnaście stopni – znalazł coś, czego absolutnie nie powinno
w ogóle być w tym miejscu. Mała, kwadratowa kostka pamięciowa, leżąca na dnie jednej z szu-
flad biurka, pośród kilku starych długopisów i dwóch chustek do nosa. Na nie już Marcin nie
zwrócił najmniejszej uwagi, z namaszczeniem wyjmując płytkę zapisu. Miernik wskazywał
na niemal całkowite zajęcie pamięci, dokładnie dziewięćdziesiąt trzy procent. To w całości wy-
starczyłoby do zapisania pełnego raportu dziesięcioletniego życia robotnika na Rattarze. Do
tego właśnie przeznaczano takie przenośne dyski, aczkolwiek poprzednia ekipa sprzątająca,
mająca za zadanie wychwycenie jakichkolwiek źródeł mówiących o życiu robotników, po-
winna zabrać i zniszczyć je wszystkie. W niepowołanych rękach takie informacje mogłyby za-
szkodzić całej istocie działalności Korporacji White’a. Nawet Marcin, protektor piastujący
jedno z wyższych stanowisk w hierarchii firmy, nie wiedział, jak przebiegało życie zesłanych
na robotniczy Rattar. Pan White chciał pracować dyskretnie i cicho, co może wydawać się dość
niezwykłym, ale przede wszystkim po swojemu. Był w końcu przedsiębiorcą prywatnym,
w którego działalność największe mocarstwa Terry ingerowały tylko nieznacznie. Można go
porównać do właściciela dzielnicy czy osiedla, który jednak nie zarządza fragmentem ziemi, a
całą planetą.
54
Marcin nie wiedział, co ma zrobić ze znaleziskiem. Kamery w pomieszczeniu zostały już
dawno zdemontowane, tak samo wszelkie czujniki i sensory ruchowe. Wszystko wywieziono
na Rattar-10. Nikt nie widział jego ruchów. Mógł tu robić cokolwiek, również…
Zadrżał na samą myśl o możliwości włączenia nagrania.
Zastanawiał się, jak to się stało, że zostało przeoczone. Może pierwsi czyściciele spraw-
dzali jedynie specjalne miejsca, przeznaczone dla kostek zapisu, pomijając resztę skrytek w biu-
rze? Może komuś już nie chciało się tutaj zaglądać?
W sumie nie za bardzo się tym przejmował. Znalezisko zafascynowało go i, opanowując
drżenie rąk, uspakajając szybkie bicie serca, bez zastanowienia nad ewentualnymi konsekwen-
cjami, włączył komputer. Pamięć została wyczyszczona. To akurat musiało być wykonane bez-
błędnie – dyski twarde wszystkich urządzeń kolonii były połączone z głównym dyskiem
w Gnieździe, gdzie kontrolowano każdy plik, każdy folder, każdą wiadomość i przechodzący
przez system sygnał z zewnątrz. Wystarczył jeden ruch w Centrum, aby wszystko usunąć.
Włożył kostkę do gniazdka znajdującego się przy wbudowanym w blat monitorze. Urzą-
dzenie automatycznie zostało uruchomione. Wyświetliło ponad czterysta plików, każdy zawie-
rający kilkanaście lub kilkadziesiąt minut zapisu.
Otworzył pierwszy z nich, nie dostrzegłszy nawet, że za przezroczystą ścianą biura stoi
Andriej Żdanow i przypatruje się jego poczynaniom.
Oglądał.
3.
Ekran zrobił się czarny, po chwili zamigotały na nim zielone litery.
Rattar-8
Monika 95606874
24 paź. 14r.
Godz.: 19:46
Dzień: 1
Litery zniknęły, obraz zaśnieżył. Czerń rozmyła się i na ekranie powoli zaczęły pojawiać
się różnokolorowe plamy, które po kilku sekundach ułożyły się w ostry obraz. Kostka musiała
być nieco naruszona. Standardowo proces ładowania trwa nie więcej niż jedna joktosekunda.
Twarz młodej, chudej kobiety. A raczej jeszcze dziewczyny – nie mogła mieć więcej niż
jakieś dwadzieścia pięć lat. Europejskie rysy, czarne włosy i ciemne oczy o mocno rozszerzo-
nych źrenicach. Przestraszona, z obawą wbijała wzrok w obiektyw kamery.
Przez dłuższą chwilę jedynie patrzyła. Marcin nie był w stanie dostrzec, co znajdowało
się za nimi. Pomieszczenie zalewał utrudniający widoczność półcień. Albo światło w pokoju
zostało przygaszone, albo kostka pamięciowa uszkodzona do tego stopnia, iż obraz został znie-
kształcony.
W końcu kobieta się odezwała:
55
– Kazali mi… mówić. – Miała ciepły, melodyjny głos. Przyjemną barwę zakłócała chrypa.
– Nie wiem… Nie wiem, co mam mówić.
Ponownie się rozejrzała. Po chwili opuściła głowę i spojrzała na połyskujący blat. Poru-
szyła ustami, chcąc mówić dalej, ale nie mogła wydobyć z siebie słów. Mięśnie jej twarzy
drgały nieznacznie, jakby dziewczyna próbowała sobie coś przypomnieć. Potem przez kilka
dłuższych chwil powstrzymywała napływające do oczu łzy.
– Powiedzieli, żebym opowiadała swoje… Matko, rozmawiam z… komputerem… –
na chwilę schowała twarz w dłoniach, na których, na wysokości kciuka, rysowały się grube
czerwone koła, odciśnięte przez twarde, szorstkie obręcze. Marcin nie mógł się pogodzić z my-
ślą, że to właśnie one je wywołały. – Zaatakowałam swojego męża. – Jeszcze raz spojrzała
gdzieś w bok. Teraz już łzy swobodnie spływały jej po policzkach. – Pokłóciliśmy się. Nie
mamy… Nie mieliśmy dzieci, on nigdy wcześniej mi nie mówił, że nie chce ich mieć. A ja zawsze
marzyłam o takim małym, słodkim dzidziusiu, który wyrósłby na dużego chłopca. Kochałabym
go, dbała o niego. Wychowywałabym na porządnego człowieka o, posłała do najlepszego li-
ceum, potem liczyła, że pójdzie na studia, zdobędzie wykształcenie i tytuł, ustawiający go
na resztę życia. Ale… Simon nie chciał. Powiedział mi o tym dopiero teraz. Pokłóciliśmy się.
Uderzył mnie, a ja wbiłam mu nóż w pierś. Umarł dwa dni później, w szpitalu. Modliłam się,
żeby przeżył. Nadal go kochałam, ale… przede wszystkim nie chciałam trafić do więzienia. Na-
wet… Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że zamiast w nim, mogę znaleźć się tutaj, w… obozie
zagłady. – Zaszlochała głośno. – Nikt przecież nie mówił, że kobieta może być zesłana na Rattar.
Nikt! Nikt… Może… Może gdybym wiedziała, to…
Umilkła nagle i nie odzywała się przez chyba minutę, próbując powstrzymać łzy i targa-
jące jej ciałem drgawki.
Ekran zgasł.
Odtwarzacz wyłączył się, odsłaniając resztę plików.
Zdruzgotany Marcin włączył kolejny z nich.
Rattar-8
Monika 95606874
25 paź. 14r.
Godz.: 28:54
Dzień: 2
Tym razem wszystko włączyło się błyskawicznie. Na ekranie pojawiła się twarz tej samej
kobiety. Wyglądała gorzej niż na poprzednim nagraniu. Miała podkrążone oczy i zadrapania
na policzkach.
– Powiedzieli, że muszę codziennie nagrywać kilka minut. Zanim zacznę pracować. Potem
będę musiała się zwierzać co dwa dni. Podobno… tam po drugiej stronie nikogo nie ma. Nikt
nie będzie tego oglądał. To… to ma mi pomóc… zaaklimatyzować się. – Parsknęła ironicznie i
zrobiła dłuższą pauzę. – Ale ktoś przecież musi to weryfikować, sprawdzać, czy wywiązuję się
z danej obietnicy. – Krótka pauza. – Tutaj jest strasznie. Z transportera, którym przylecieliśmy
prosto z Ziemi, od razu wysłano mnie i kilkanaście innych osób do naszych nowych mieszkań.
Wszystko było już przygotowane: karty identyfikacyjne i te wszystkie czujniki w drzwiach zo-
stały już zaprogramowane zgodnie w moimi nowymi danymi. Mam na imię Monika – chociaż
56
tyle z poprzedniego życia – a na nazwisko ciąg chyba dziesięciu cyfr, których jeszcze nie pamię-
tam. A powiedzieli, że muszę się ich nauczyć. I jeszcze kazali mi założyć na szyję dziwny znacz-
nik. Wygląda jak kawałek pofalowanego drucika, może tym też właśnie jest. Wtopił mi się do
połowy w szyję, ale prawie go nie czuję. Powoli się do niego przyzwyczajam. Mam go mieć
przez najbliższe dziesięć lat. – Po policzkach pociekły jej łzy. Starła ja wierzchem dłoni i mó-
wiła dalej. – na palcach obu dłoni muszę nosić dziwne pierścionki. Są nijakie. Kawałek metalu
z jakąś diodą w środku, mrugającą chyba co pół godziny. Jeszcze tego nie sprawdzałam. Po-
wiedzieli, że pracę zacznę za dwa dni. Na razie muszę się… przyzwyczaić do nowego miejsca.
Tak się nie da, mieszkając w klitce dwa na dwa metry, z przeszklonymi szybami, przez które
widać wąska uliczkę, nie – raczej korytarz – a za nią kolejne… boksy i mieszkających w nich
ludzi. Łazienkę mamy jedną na dziesięcioosobowy sektor. Dziś rano coś się zepsuło, zrobiła się
kolejka. Ktoś nie wytrzy…
Spojrzała w dół, pewnie na ekran komputera. Przez chwilę mu się przyglądała, po czym
kamera się wyłączyła.
Rattar-8
Monika 95606874
28 paź. 14r.
Godz.: 24:17
Dzień: 5
– Dziś… Dziś byłam pierwszy dzień w… pracy. – Widać, że ostatnie słowo z trudem prze-
szło jej przez gardło. Cały czas ścierała dygoczącymi dłońmi łzy, starała się zatrzymać drganie
lewej powieki i samoczynne napinanie się mięśnia policzka. – Zabrali mnie do jakiegoś dziw-
nego laboratorium, gdzie znalazłam się z kilkunastoma innymi kobietami, które przyleciały tutaj
razem ze mną. Potem… Potem, chyba po godzinie, zaprowadzili nas do rzędu małych, jakby
kartonowych budek telefonicznych. Kazano nam wejść do pojedynczych komór. Od środka wy-
glądały jak prysznice z matowymi szybami. Musiałam… w środku należało usiąść na krześle,
ale najpierw… Najpierw zdjąć dolną część ubrania. Zaraz, gdy tu przylecieliśmy, dali nam te
niebieskie spodnie, z szelkami zapinanymi się na ramionach, których gruba klapa sięga aż do
szyi. Strasznie trudno się to zakłada, a jeszcze gorzej zdejmuje. Dwukrotnie mnie musieli popę-
dzać. W końcu usiadłam na zimnym, metalowym siedzisku z dziwną wypustką nieco z przodu.
Zaraz potem coś mną targnęło, wygięłam się mocno do tyłu i już nie mogłam więcej się poru-
szyć. Wybrzuszenie na siedzisku nagle rozsunęło się i wyszła z niego, jak gąsienica, taka mała,
wąska rurka, która… która jakby zawarczała, rozejrzała się i… – Gwałtownie opuściła dłonie.
Widać było, że trzyma się za swoją naruszoną przez maszynę kobiecość. – Wpuścili mi tam…
– Zaszlochała. – Wpuścili zarodek. Zmodyfikowany genetycznie. Dziecko ma urosnąć w ciągu
pięciu miesięcy. Powiedzieli, że do czwartego będę pracować w… nie wiem, co mam robić. Coś
czyścić, zabezpieczać, wtedy nie miałam w ogóle głowy, żeby to zapamiętywać. A potem… po-
tem, gdy dziecko się urodzi… Potem wszczepią mi kolejne, potem jeszcze jedno, i jeszcze. Do
momentu, aż mnie wypuszczą. Ja… Zamknęła oczy, spod powiek ciekło jej coraz więcej łez –
Ja się boję. Ja chcę stąd wyjść, uciec stąd. Błagam! Wy… Wy skurwysyńskie psy. Co wy robi-
cie?! – Złapała oburącz za ekran monitora i zaczęła nim potrząsać. – Wypuście mnie stąd! Bła-
gam! Błagam, wypuście. Ja nie dam rady. Ja nie przeżyje… Skurwysyny, wypuścicie mnie! –
Swoje błaganie powtarzała przez chyba minutę.
57
Nagle zza jej pleców dobiegł się jakiś łomot. Do pomieszczenia wdarło się światło. Ktoś
dopadł do kobiety, złapał ją za ramiona i wywlókł na zewnątrz. Kamera zaraz po tym sama się
wyłączyła.
Na kolejnym pliku znajdowało się nagranie z dnia siedemnastego. Dopiero. Marcin bał
się je włączyć. Przeszedł do następnego.
Rattar-8
Monika 95606874
10 lis. 14r.
Godz.: 26:12
Dzień: 18
– Cały czas na nas krzyczą. Mówią, że nie zabijają nas tylko dlatego, że nosimy w naszych
śmierdzących ciałach kolejnych robotników, którzy będą budować nowy, wspaniały świat, gdzie
panami będą właśnie oni. Naczelni, uważający się za bogów, władców wszystkiego, co nas ota-
cza. Dla nich się męczymy, dla nich pracujemy, rodzimy dzieci i umieramy. Tak powiedzieli. Nie
wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Chciałabym umrzeć, ale mam nadzieję, że jakoś to
przeżyje. Może mi się uda.
Zapatrzyła się gdzieś ponad obiektywem kamery.
Siedząc ze splecionymi na piersiach ramionami, nie odzywała się do momentu, aż skoń-
czył się minimalny czas nagrywania, a czujnik głosu nie wykrył żadnego dźwięku i samoczyn-
nie wyłączył kamerę.
❦ Marcin siedział w wygniecionym fotelu jak sparaliżowany. Nie wiedział, co ma o tym
wszystkim myśleć. Przecież to, co widział do tej pory było sprzeczne ze słowami kobiety. Wiele
razy obserwował przecież transport robotników, nigdy jednak nie mieli oni na rękach czy szy-
jach żadnych obręczy. Co więcej, nigdy nie widział wśród nich jakiejkolwiek kobiety. Tylko
mężczyźni, kryminaliści, którzy zasłużyli sobie na taki los.
A kobiety? Je przecież resocjalizowano w więzieniach, co prawda są to ośrodki za-
mknięte, ale nie obozy pracy. To jest przecież niemoralne! – krzyczał w duchu.
Z trudem przemógł strach i pewnego rodzaju niechęć, aby włączyć kolejny, tym razem
przypadkowo wybrany film.
Rattar-8
Monika 95606874
29 gru. 14r.
Godz.: 27:02
Dzień: 67
58
Twarz miała wychudzoną. Widoczne były wystające kości policzkowe, a oczy zapadły
się w oczodołach. Włosy wyglądały na wypłowiałe, ale mógł to być jedynie efekt inaczej pa-
dającego światła.
Opuchnięty nos wyglądał na złamany.
– Mówili, że dziecko będzie bardzo szybko rosło. Nie sądziłam, że aż tak. – Miała spo-
kojny, nieco zachrypnięty głos. Jej twarz nie zdradzała niemal żadnych emocji. Wyglądała
na opanowaną, jakby pogodziła się już z tym, co ją spotkało. – To dopiero dwa miesiące, a
brzuch rośnie mi z każdym dniem. Dzisiaj w nocy po raz pierwszy kopnęło tak mocno, że obu-
dziłam się z krzykiem. Od razu przybiegli Czarni i zabrali mnie do laboratorium. To już chyba
szósty raz w tym tygodniu. Uśpili, a gdy się obudziłam, czułam dziwne kłucie w brzuchu. Na jego
spodzie znalazłam dziwne wypukłości. Wyjaśnili mi, że to wszczepy. Dziecko już niedługo po
poczęciu musi się uczyć, poznawać świat. Tak powiedzieli. Ale ja wiem. Wiem, że to są zwykłe
smycze, te same, które nam wsadziliście do mózgów i gardeł. Parszywce! – na ekran poleciło
kilka kropelek śliny. Nagle Monika krzyknęła. Głośno, przeciągle i boleśnie. Trzymana
na piersi dłoń zajarzyła się na czerwono. Po chwili drgawek kobieta bezwładnie zwaliła się
na bok jak odłączony od Sieci Tankred.
Kamera nie wyłączała się aż do momentu, gdy upłynął podstawowy czas nagrywania.
Dziewczyna leżała.
Nikt nie przyszedł.
❦ Marcin włączał kolejne filmy i przewijał je na chybił trafił, podświadomie szukając cze-
goś, co ostatecznie mogłoby go przekonać, jakie zło popełniają jego przełożeni. Chciał też wy-
łapać coś, co wywołałoby potrzebę natychmiastowego odłączenia kostki pamięciowej, schowa-
nia jej, a najlepiej unicestwienia. Wyobrażał sobie, że najlepiej by zrobił, gdyby wrzucił ją do
tłoczni, gdzie nie miałaby szans ostać się w całości, nawet mimo trwałego materiały, z jakiego
ją wykonano.
Po kilku minutach zatrzymał się na nagraniu, które wstrząsnęło nim bardziej, niż by tego
chciał.
Rattar-8
Monika 95606874
18 kwi. 17r.
Godz.: 11:34
Dzień: 912
Jej twarz wyrażała obojętność. Cierpienie i fizyczny upadek można było dostrzec
na pierwszy rzut oka. Teraz już także psychika kobiety zdawała się być wyjałowiona.
Poddała się. Ciekawe tylko, od jakiego już czasu.
– Dziś wszczepili mi kolejny zarodek. To już chyba szósty, nie pamiętam. Zaraz potem
wysłali mnie na pierwsze piętro, gdzie całą grupą miałyśmy przygotować ziemię pod nową
plantacje. I tak, jak wczoraj w drugim sektorze, Lena znów zasłabła. Była w trzecim miesiącu
ciąży. Wcześniej nikt nawet się nie pytał, która to już z kolei. Zanim umarła, powiedziała mi,
59
że dziesiąta. Do wyjścia… – Uśmiechnęła się krzywo. – Do wyjścia pozostały jej jeszcze tylko
dwa miesiące – do urodzin ostatniego dziecka. Tak ustalili na górze. Nie zdążyła.
Pociągnęła głośno nosem, jakby ta płakała, jednak na jej twarzy Marek nie dostrzegł ani
jednej łzy. Podrapała się po mocno wypukłej kości policzkowej i opowiadała dalej.
– Jestem pewna, że ja nie wytrzymam dłużej niż ona. Już teraz jestem całkowicie wycień-
czona, a co dopiero przy dziesiątej ciąży. Ale chyba i tak nie mam się o co martwić, bo czy
wytrzymam, czy nie, to skończę podobnie. – Zrobiła dłuższą pauzę, jakby się zastanawiała, czy
na pewno dobrze robi, chcąc mówić dalej. W końcu się przełamała i kontynuowała. – Na par-
terze byłyśmy jakieś cztery godziny. Może pięć, nie więcej. O incydencie z Leną każda starała
się już nie myśleć. Zabrali jej ciało i wszystko poszło w niepamięć, skończyło się. Wracałyśmy
inną drogą, podobno dwunasty dźwig szwankował. Naczelny nie chciał się narażać, a samych
nie mógł nas puścić. Poszłyśmy w miejsce, z którego rozciągał się widok na aktualny plac bu-
dowy wieżowca S56-B, czy jakoś tak. Niezbyt dobrze widziałam napis na stojącym przed nim
kontenerze, za to doskonale widoczni byli pracujący przy zewnętrznej ścianie mężczyźni. Pierw-
szy raz od chyba roku widziałam inną płeć. Nie mogłam oderwać od nich wzroku. Bardzo po-
trzebowałam bliskości mężczyzny, czułości i bezpieczeństwa, co tak brutalnie mi odebrano. Ale
nie to jest najgorsze. Patrzyłam w dół, a gdy dźwig uniósł nas na wysokość dziesiątego piętra,
bo teraz miałyśmy wysiąść na dwudziestym trzecim, zobaczyłam wnętrze wysokiego kontenera,
stojącego tuż przy żurawiu. W środku leżały ciała. Pełno ciał. Dziesiątki, jeżeli nie setki. Na sa-
mym wierzchu dostrzegłam Lenę z rozciętym brzuchem. Pewnie nie chcieli stracić dobrze już
rozwiniętego zarodka i podczepili go do syntetycznej matki. Obok leżały truchła zakrwawionych
mężczyzn, a pośród nich Margaret. Ona… – Zawahała się, rozmyślając nad czymś przez kilka
sekund. Chyba nie była pewna, albo nie wierzyła w to, co po chwili powiedziała. – Wczoraj
skończył jej się wyrok. Miała wrócić do domu. Do męża i dwójki dzieci. Trzecie, najmłodsze,
udusiła. Mówiła, że przypadkiem. Stwierdzono, że jest winna morderstwa z premedytacją i w re-
zultacie trafiła tutaj. Wczoraj prom międzyplanetarny miał ją zabrać do stacji, a potem na Rat-
tar-2, czyli po prostu na Eddycede. Jestem pewna, że nikt stąd nie wraca. Wszyscy skończą tak
samo, jak ona. Ja też…
4.
Marcin stał na kładce wysuniętej z rozebranego już niemal do połowy szóstego piętra.
Dzień się kończył, robotnicy pół godziny temu wrócili na prom, gdzie mieli przespać się
siedem godzin, zjeść coś, umyć się a potem wznowić pracę, której pozostało na jeszcze jakieś
pięć dni. Nie dało się tego dokładnie obliczyć, ale zawsze trwało to nie więcej niż półtora ty-
godnia.
Tuż pod nim znajdował się kontener. Najprawdopodobniej ten, o którym mówiła kobieta
z nagrań. Nie było pewności, jednak Marcin starał się dokładnie poszukać opisanego miejsca.
Widoczny był również wspomniany wieżowiec, z tym że nie S56–B tylko 556–B. Tak, z tego
miejsca można pomylić literę S z cyfrą 5.
Odnalazł duży, metalowy pojemnik, w którym miały znajdować się ciała zmarłych? Za-
mordowanych? Poszkodowanych w nieszczęśliwych wypadkach? Tego nie wiadomo. Przecież
ta dziewczyna, mająca odlecieć… Nagle mogło jej się coś stać, bynajmniej nie z winy naczel-
nych czy kogokolwiek ze zwierzchników tej części Rattara-8.
Marcin coraz mniej w to wierzył..
60
Kontener w rzeczywistości był ogromną tłocznią, służącą do modelowania stali, która
miała być później użyta jako bale nośne całej konstrukcji. Po wybudowaniu Ula musiała naj-
wyraźniej zostać zaadoptowana do czegoś innego.
W środku nie znalazł ani kropli krwi. Cały lej, po którym zsuwały się ciężary prasujące,
został dokładnie wyczyszczony. Tak samo platforma zamykająca jej spód. Jedynie kilka litrów
deszczówki. Poza tym nic.
Marcin włączył tłocznię kilkanaście minut temu i patrzył, jak ta pracuje. Mała kostka
zapisowa nie sprawiła jej najmniejszego problemu. Zniszczyła ją w taki sposób, iż dowodem
na jego istnienie była tylko plama, niby po rozlanej i wyschniętej farbie. Woda znajdująca się
w pojemniku, od razu po zassaniu się pod okrągłą platformę, podmyła ją i rozproszyła na setki
malutkich paprochów, niemal zacierając po niej wszelki ślad.
Jak bardzo Marcin się mylił sądząc, że w ten sposób zakończyła się jego przygoda ze
znaleziskiem.
5. Sześć dni później
Pracę zakończono równo po tygodniu.
Cały Ul został rozebrany niemal w równym czasie. Wszystkie elementy załadowano już
na prom skierowany na Rattar-10, do innej ekipy, mającej je przetworzyć i wykorzystać do
budowy kolejnej kolonii robotniczej.
Naczelni wraz z resztą grupy demontującej, musieli uzbroić się w cierpliwość, gdyż
frachtowiec, który miał ich zabrać do orbitującej wokół Rattara-8 stacji przeładunkowej, znaj-
dował się aktualnie na jednym z księżyców planety, toteż zmuszeni byli poczekać cztery go-
dziny aż wróci, zostanie zatankowany i dopiero po nich przyleci.
Marcin bił się z myślami, próbując je jakoś pozbierać, uporządkować. Nie wiedział, co
ma sądzić o Korporacji White’a, postawionej właśnie w nowym świetle. Oczywiście miał
na uwadze nie tylko ostatnie przeżycia, ale również ogół pozytywnych doświadczeń z nią zwią-
zanych. Aczkolwiek większość refleksji stanowiła już teraz obraz negatywny, posądzając firmę
o pastwienie się nad ludźmi, ich haniebne wykorzystywanie, wręcz niewolnictwo. Żeby tylko.
Do tego mogły dojść również zabójstwa, znęcanie się ze skutkiem śmiertelnym.
Jedyne, co pozostawało Marcinowi, to natychmiastowe wycofanie się z tego całego ba-
gna. Nie miało sensu donoszenie o tym komukolwiek. Wszyscy na „górze” musieli wiedzieć.
A jeżeli nawet ich też to w jakiś sposób poruszało, to zapewne i tak nie mogli nic zrobić. W
końcu cała ludzkość potrzebowała korporacji. Gdyby nie ona, nie wiadomo, kiedy można by
było poradzić sobie z przeludnieniem na Terrze. Na pewno o wiele później, niż to w rzeczywi-
stości nastąpiło.
Gdy kryzys miał się przerodzić w kolektywne ludobójstwo, jedynie pan White potrafił
podjąć natychmiastowe kroki. Ale najwidoczniej jego poczynania nie różniły się zbytnio od
tego, co planowali inni.
❦ Frachtowiec zjawił się pół godziny później, niż zapowiadano, jednak nikt nie wyrażał
na głos swego niezadowolenia. Wszyscy ze spokojem weszli na pokład i rozeszli się do kajut
odprowadzani przez wysokich, ubranych na granatowo stewardów.
61
Marcina i innych naczelnych skierowano do pokoi położonych znacznie wyżej, tuż pod
pomieszczeniami dla kapitanów.
Podróż trwa dość długo, ale większość czasu pasażerowie spędzają we śnie. W ten sposób
pozostawiano im jedynie kilka dni na przygotowanie się do spotkania z Terrą.
❦ Komunikat o dotarciu do celu wygłoszono godzinę przed dokowaniem na platformie or-
bitalnej Terry, gdzie kto mieli przejść kontrole sanitarne. Na innych planetach istniało wiele
wirusów, które w połączeniu z ziemskimi mutowały, stwarzając zagrożenie dla ludzi. Dlatego
zanim ktokolwiek znalazł się na stałym gruncie, musiał przejść szereg często skomplikowanych
badań i odkażeń, dekontaminacji. Czasem zdarzało się, że należało jeszcze odbyć kilkudniową
kwarantannę.
Tym razem Marcinowi udało się szybko załatwić sprawę. Musiał się tylko rozebrać do
naga i przez piętnaście minut stać w deszczu zielonkawej wody. W końcu go wypuścili. Ale
zamiast zaprowadzić go wyjścia, do bloku z poczekalnią, strażnik wiódł go korytarzami i scho-
dami w górę platformy, co go nieco zdziwiło. Ochroniarz nic nie mówił, nie odpowiadał na py-
tania. A gdy weszli do małego, kwadratowego pomieszczenia bez kamer, obezwładnił go, do-
żylnie podał środek nasenny i wywlókł gdzieś znajdującymi się w końcu pomieszczenia
drzwiami.
❦ Obudził się z okropnym bólem głowy, dziwnym pulsowaniem w skroniach i nadgarst-
kach, oraz z dreszczami biegającymi po karku i długości całego kręgosłupa. Kość ogonowa
bolała go, jakby została złamana w kilku miejscach. Dawało się to odczuć tym bardziej, że Mar-
cin siedział na czymś twardym, co dodatkowo jeszcze wbijało mu się nieprzyjemnie w pośladki.
Najpierw nie widział nic. Ciemność, nieprzenikniony mrok i okropne mrowienie w koń-
czynach. Potem w oddali zaczęły pojawiać się malutkie punkty światła, z każdą chwilą przy-
bliżające się i zalewające całe pole widzenia.
W tle zajaśniały kanciaste linie. Kwadraty, prostokąty, a pod jednym z nich trzy owalne
kształty, poruszające się niemrawo i drgające jak obraz na hologramie, nagle tracącym zasięg.
Zamrugał kilkakrotnie i powoli świat nabierał ostrości. Dało się słyszeć jakieś dźwięki,
jakby słowa.
– Marek?!
– Tato, tatusiu!
– Marek, obudź się, do cholery! Marek!
Szerzej rozwarł powieki, rozglądając się dookoła.
Pod ścianą małego podłużnego pomieszczenia z szeroką śluzą po środku, siedziały trzy
osoby: jedna wysoka, dość tęga, dwie pozostałe małe i smukłe. Machały do niego, wołały.
Rozpoznał w nich swoją żoną i dwójkę dzieci – chłopczyka i dziewczynkę – gdy do po-
mieszczenia weszło nagle trzech uzbrojonych strażników. Zapewne czekali, aż się obudzę, my-
ślał Marcin. Tylko po co?
Odpięli ich od siedzisk i brutalnie wywlekli przez śluzę, do znacznie większej poczekalni,
wypełnionej ludźmi siedzącymi na stołkach z polami grawitacyjnymi. Wśród nich mignęła mu
twarz Andrieja Żdanowa.
62
Następnie zaprowadzili wyrywającego się Marcina, jego żonę i płaczące dzieci w róg
pomieszczenia, gdzie znajdowały się kwadratowe drzwi, od których wiało przeraźliwym chło-
dem.
Śluza otworzyła się, ukazując przejście do frachtowca – do ogromnej sali, zdolnej pomie-
ścić nawet dziesięć tysięcy osób. Tuż nad wejściem widniał rząd czerwonych i zielonych liter.
W pierwszej chwili Marcin nie mógł dostrzec, w jakie wyrazy się one układają, w końcu jednak
udało mu się odczytać dwa największe, na samej górze.
– Kurs: Rattar-9. – Spojrzał na żonę. Głos uwiązł mu w gardle. Zdołał jedynie poruszyć
ustami, niemo wypowiadając słowo: – Wybacz…
63
Adam Podlewski
Rocznik 1983. Apokalipsy wieszczu pomniejszy, historyk, kontrrewolucjonista, dalto-
nista. Miłośnik stref polarnych, wędrówek pieszych oraz rowerowych. Przygotowany na atak
żywych trupów oraz powszechny sprzeciw obywatelski. Zwolennik secesji Mazowsza i resty-
tucji Księstwa Mazowieckiego.
64
Ministerstwo ds. Apokalipsy
Adam Podlewski
65
Ministerstwo do spraw Apokalipsy, rzecz jasna, nie było ministerstwem. Funkcjonowa-
liśmy jako bardzo mały departament, z Panem Jankiem, jako sekretarzem stanu. Dlaczego? To
dłuższa historia, musicie posłuchać jej od początku.
Możecie powątpiewać, że nasza placówka w ogóle istniała. Przyznaję, że agenda rzą-
dowa, poświęcona wyłącznie szukaniu globalnych zagrożeń dla cywilizacji i życia na planecie
Ziemi, nie jest typowym urzędem i nie każde państwo może się nim pochwalić. Ale Polska
mogła, i to już w dwutysięcznym ósmym. W mediach nie mówiono o nas niemal wcale; Rząd
Najjaśniejszej Rzeczypospolitej budował drogi, szkoły i stadiony, tak, by ludziom żyło się le-
piej (wedle maksymalistycznych założeń: wszystkim; wedle minimalistycznych: tym zasłużo-
nym). Nikt nie doceniał bohaterów, szukających zwiastunów końca świata.
Zresztą nasza praca była nudna dla profanów. Jedynie ludzie związani z Ministerstwem
(nigdy nie używaliśmy słowa „departament”) doceniali żywą sztukę, tworzoną przez moich
kolegów. Wyobraźcie sobie: nie tylko zagrożenia terrorystyczne (mimo, że nimi też się zajmo-
waliśmy), nie tylko groźby katastrof żywiołowych (choć procedury stanu wyjątkowego leżały
w naszych zainteresowaniach). Zajmowało nas wszystko, co groźne. Pracowałem w Referacie
A, tym najwspanialszym, gdyż skupionym na tak zwanych „zdarzeniach globalnych”, czyli
apokaliptycznych efektach domina, powszechnych panikach, krachach finansowych, epide-
miami i – choć tego nigdzie nie zapisano – wypadkiem ostatecznym, gdyby za naszej kadencji
Bóg postanowił zwinąć ziemski interes.
W teorii równie ciekawe zadania stały przed Referatem E, przygotowującym nas na in-
wazję kosmitów, ale oni nie robili nic konkretnego. Całe dnie grali po sieci w Xcom i monito-
rowali internetowe listy Reptilian w rządach supermocarstw.
Pan Janek, czyli wiceminister Kowalski, był zwierzchnikiem całego urzędu, ale rezydo-
wał u nas, na Tytanowej 16. Kierował Ministerstwem niemal od początku, to jest: od niesławnej
sprawy wiceministra Iksińskiego, który po roku urzędowania uciekł z tego „dzikiego kraju” do
Ameryki. Jan Kowalski był jego zastępcą, faktycznym kierownikiem placówki, a ponieważ ża-
den partyjny nominat nie kwapił się na miejsce niespodziewanego emigranta, awansowano na-
szego fachowca.
Szef nienawidził Rządu, Premiera i Partii, tak silnie, jak tylko może człowiek obdaro-
wany przez wroga. Za poprzedniej epoki był drobnym urzędniczyną, a kiedy do władzy dorwała
się (wedle jego słów) antypolska i niszczycielska klika, awansowała swojego zaprzysiężonego
wroga na ministerialne stanowisko. Pan Janek nie miał wyboru i nienawidził chlebodawców
całą duszą.
Nasz wice, Pan Daniel, był trochę spokojniejszy, ale to nic dziwnego. Jeśli ktoś latami
gromadzi materiały wybuchowe do wysadzenia Sejmu, a przy tym śpi na swoich skarbach,
musi mieć nerwy ze stali. I Pan Daniel ze stoickim spokojem przyjął wiadomość, że zamiast do
więzienia, trafi do Ministerstwa. Klasa człowiek; taki co potrafi i ładny raport napisać, i wycią-
gnąć azotan amonu z nawozu saletrowego. Był dla wszystkich zawsze bardzo miły, co przy-
chodziło mu z trudem, gdyż mnie nienawidził.
W ogóle nasz personel to była świetna załoga (może prócz nerdów z Referatu E). Skła-
daliśmy się z trzech głównych grup: urzędników szukających spisków, niedoszłych terrorystów
oraz prawdziwych świrów.
Pierwsze plemię zarządzało urzędem, pozostałe pracowały. Specjalni prawnicy MSW
wyszukiwali nam w więzieniach, aresztach oraz podczas obserwacji śledczych obiecujących
66
kandydatów, my ich urabialiśmy i uzyskiwaliśmy zdrowe zaplecze intelektualne. A może dla-
tego nie było o nas głośno w mediach, bo około połowa personelu mogła się poszczycić otwar-
tym postępowaniem, lub nawet wyrokiem na zawiasach. Prawdziwych talentów nie było wiele,
znaczną część kandydatów stanowili dyletanci, po prostu sceptyczni wobec Władzy, którzy po
kilku miesiącach aresztu wydobywczego zmyślali ciekawe historie. Ale chłopcy i dziewczęta
wyrabiali się szybko. Wypatrywanie Trąb Apokalipsy to poważna praca.
Istotna część mojej historii zaczęła się jeszcze w dwutysięcznym trzynastym. Morale
w Ministerstwie było niskie, wszak dwudziesty pierwszy grudnia roku poprzedniego okazał się
niewypałem, i prócz operetkowej próby napadu na warszawskie filtry wiślane, nie zdarzyło się
nic godnego uwagi. Wciąż wymyślaliśmy plany zniszczenia cywilizacji, obalenia rządu
oraz wypuszczenia śmiertelnych wirusów, ale jakoś bez serca, ni przekonania. Minister Spraw
Wewnętrznych odwiedzał nas raz w miesiącu, chwalił, a jego asystent odbierał raporty. Gdyby
MON nie udostępnił nam dokumentacji z Klewek, zdechlibyśmy z nudów.
Nawet nasze teorie spiskowe stawały się miałkie. Ich autorzy tracili nadzieję i siły. Po-
szukiwacze spisków to ludzie szczęśliwi, na pewno: szczęśliwsi ode mnie. Te pogrobowe dzieci
Oświecenia, ostatni Mohikanie racjonalizmu, gotowi widzieć sens i logikę w dziejach, swoją
pracą głosili wielką pochwałę człowieka, owej Korony Stworzenia, która jest tak potężną,
że władna spierdolić coś na poważnie. To prawdziwi ludzie Wiary. Bo nawet pobożni chrześci-
janie, choć modlą się zupełnie szczerze i uważają, że ufają Opatrzności, oglądając dziennik
telewizyjny jakże często wznoszą oczu ku niebu, mrucząc: „Panie... serio!?” A spiskowcy, lu-
dzie żelaznego ducha, nie wątpili. No, może właśnie zaczęli powątpiewać jakoś na jesieni dwa
tysiące trzynastego.
Był zwykły, słoneczny dzień przedłużonego lata, gdy przyszedłem do pracy wcześniej
niż zwykle, to znaczy: na czas. Ujrzałem wtedy przy dyrektorskim biurku, zupełnie załamanego
Pana Janka. Trwał w wyrażającej beznadzieję pozie, oparty łokciami o blat, a jego dostojna
aura odpowiedzialnego wodza wyszła na kawę. Nie miałem pojęcia, co zrobić. Był to wspaniały
człowiek (może dlatego go nie lubiłem), który zawsze okazywał mi serdeczność, choć pewnie
denerwowałem go tak samo, jak Pana Daniela. Ale tego ranka się nie wyspałem; przyszedłem
do pracy wcześniej, zły na siebie, że nie naruszyłem jeszcze żadnego punktu procedury. I po-
czułem falę wstydliwego współczucia wobec przełożonego.
– Wszystko porządku, panie ministrze? – zapytałem wbrew sobie.
– L I K W I D U J Ą nas – odparł Pan Janek, głosem tak ponurym, że nawet dodatkowe
spacje nie są w stanie go opisać.
Gdy do biura przyszedł Pan Daniel, Kasia, Pani Bożenka, Mariusz z Referatu B, nie-
cierpliwy buc z Referatu E i asystent, którego imię wyleciało mi z głowy, Minister i ja byliśmy
już po śniadaniu, złożonym ze szklaneczki szkockiej. Zasugerowałem, aby szef ogłosił dzień
wolny, ale on tylko posadził zaufany personel wkoło biurka i zaczął, wciąż ponurym (choć już
z lekka bełkotliwym, przez co dającym nadzieję), głosem tłumaczyć sytuację.
Urząd zwijano z braku miejsca. Jakoś tak się złożyło, że budynek na Tytanowej 16
sprzedano jeszcze w dwutysięcznym jedenastym, ale Panu Premierowi było głupio nas o tym
poinformować. I dlatego wymyślił kolejną reformę administracyjną, wyłączając nas z obiegu.
Dla szefostwa i znacznej części personelu nie był to dramat natury finansowej; w polskiej ad-
ministracji tak naprawdę nikt nie wylatuje na bruk, tylko jest przenoszony gdzie indziej, ale
martwiliśmy się o naszych specjalistów. Wielu mogło wrócić do więzienia lub szpitala, o eks-
tradycję Mariusza z Referatu B wystąpiły nawet dwa państwa sojusznicze i Albania. A co naj-
gorsze, nasza misja miała zostać przerwana.
67
– Niedoczekanie! – warknąłem w końcu. – Likwidują... mimo że jesteśmy władni do-
prowadzić do końca świata. Trzeba im pokazać! – Mariusz zmierzył mnie pełnym irytacji wzro-
kiem. – No nie, żeby od razu kończyć świat... – wyjaśniłem. – Prześlemy Panu Premierowi
nasze najlepsze hity, dziesięć najprostszych sposobów na Scenariusz Omega, ładnie oprawione
z odpowiednimi obrazkami...
– Paragraf czwarty, punkt osiemnasty rozporządzenia Prezesa Rady Ministrów z dnia
osiemnastego czerwca, dwa tysiące dziewiątego roku – automatycznie przypomniał anoni-
mowy asystent. – Ze względów bezpieczeństwa, wszystkie kopie projektów Departamentu zo-
stają zniszczone w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin od czasu okazania ich Prezesowi Rady
Ministrów, Ministrowi Spraw Wewnętrznych oraz Ministrowi Obrony Narodowej. Punkt dzie-
więtnasty: Składowanie więcej niż jednego projektu...
– Tak, wiem... – przerwałem mu. – Nie mamy owoców naszej pracy. Ale przecież liczą
się ludzie. Możemy nasze opus magnum zrekonstruować i nieoficjalnie złożyć w Kancelarii.
Razem ze wszystkim: kosztorysami i szczegółowymi instrukcjami. Ugną się.
– Nie wiem, już nic nie wiem – powiedział Pan Janek. – Zamykają Ministerstwo z braku
pieniędzy, ale może tak będzie lepiej? i tak nikt nas nie traktuje poważnie, nikt nie przejmuje
się naszymi prognozami. A każdy miesiąc działalności to możliwość przecieku... – Widząc
zmieszanie na twarzach słuchaczy, wyjaśnił: – Oczywiście, nie podejrzewam nikogo z was o złą
wolę, ale pomyślcie tylko! W Departamencie pracuje na stałe lub na umowę konsultacyjną po-
nad osiemdziesiąt osób. Nasze projekty widzi drugie tyle, w MONie, centrali MSW oraz kan-
celarii premiera. Od samego początku wnioskuję o skuteczniejszą ochronę kontrwywiadowczą,
ale oni...
– To nie ma żadnego znaczenia – przerwałem zwierzchnikowi. – Jeśli na pomysły za-
głady możemy wpaść my, to równie dobrze może każdy geniusz zła, każda organizacja anty-
systemowa inwestująca choć trochę w rozwój. A potem mogą wrzucić takie recepty do inter-
netu. Jesteśmy szczepionką, a co oczywiste, igramy z zarazą. Ale brak surowicy nie sprawi,
że zniknie zagrożenie epidemii.
W biurze zapadła cisza. Pan Janek znów przybrał pozę rodinowskiego Myśliciela, Kasia
udała, że zapisuje coś w notesie, a Mariusz rozlał resztę whisky do szklanek. Wreszcie odezwał
się Pan Daniel.
– Co roku mamy ten sam problem. Minister Kowalski kolejny raz dobija się ze swoimi
propozycjami do Rządu i kolejny raz nic się nie zmienia. Mimo wszelkich korzyści, jakie przy-
nosi nasz urząd, również przychylam się do zdania, że dalsze funkcjonowanie jest ryzykowne.
Nie w tej sytuacji...
– Szefie, ale tu nie chodzi tylko o nasze projekty! – wykrzyknąłem, rozgrzany nie tylko
przekonaniem, ale i trunkiem. – My trzymamy straż nad Najjaśniejszą! Nie mówię już o roz-
pracowywaniu scenariuszy, ale o ludziach! Osiemdziesiąt najgroźniejszych umysłów, które mo-
głyby teraz knuć przeciwko bytowi naszego kraju i całego globu, jest zaangażowane w straż
porządku! Jesteśmy zbiorowym Vidocqem współczesnego świata!
– Chcesz teraz przejść do sektora prywatnego? – zapytała nieco skonfundowana Kasia.
– No dobrze, ta analogia nie była idealna – przyznałem. – Ale rozumiecie o co mi chodzi.
Jeśli my się wycofamy... ktoś wejdzie na nasze miejsce! Bez racjonalnych i planowanych pro-
wokacji...
– Wielu badaczy uważa prowokacje carskiej Ochrany za czynnik, który scalił ruch re-
wolucyjny w carskiej Rosji – przypomniała niezawodna erudytka, Kasia. Zawsze dodawała
intelektualną ciekawostkę – nienawidziłem jej.
68
– Już za późno! Wyścig się zaczął. Lepiej, aby to nasi ludzie pełnili misję w państwie,
gdyż po nas mogą przyjść amatorzy lub szaleńcy!
– Dobre! Dlaczego nie stworzyliśmy takiego scenariusza? – mruknął Mariusz. Wycią-
gnął dyktafon i nagrał trop do przyszłej pracy. – Wariant Omega, osiem-en. Zagładę sprowadza
rządowa grupa, stworzona do wyszukiwania potencjalnych scenariuszy zagłady.
– Jesteś beznadziejny... – westchnąłem. – Skup się na dniu dzisiejszym.
– Dobrze! – powiedział w końcu Pan Janek. – Spróbujemy ten ostatni raz. Przygotujcie
nasze najlepsze hity w pełnym opracowaniu, a w poniedziałek pójdziemy do Pana Premiera.
Jeśli to nie pomoże... Cóż, poszukamy spokojniejszych zawodów.
❦ Czarną Księgę redagowałem z Kasią. Szefostwo ufało nam, ale wiedziało, że my sobie
nawzajem nie ufamy i spędzimy ten czas w szachu paranoi. I tak łamaliśmy dziesiątki zasad,
powierzając tyle sekretów w ręce tylko dwóch osób. Jestem wysokiej klasy specjalistą od sce-
nariuszy Omega, ale dotychczas planowałem głównie infoapokalipsy oraz zagrożenia cyberne-
tyczne klasy „Skynet”. Nie miałem pojęcia o szczegółach rozpylania wąglika, organizacji grup
paramilitarnych, właściwie nie czułem się pewnie w niczym, co nie było związane z siecią.
Kasia trzymała pieczę nad katalogiem historycznych spisków i rewolucji, a także (co jednak
nie wchodziło w zakres naszej antologii dla Pana Premiera) nieźle radziła sobie z podbijaniem
Ziemi przy pomocy obcych technologii. Tak samo jak ja, przy składaniu Czarnej Księgi uczyła
się wielu nowych rzeczy.
Pracowaliśmy tylko na Tytanowej, a przed wyjściem byliśmy rewidowani przez straż-
ników. Nie wnosiliśmy do biura żadnych urządzeń elektronicznych, ani optycznych. Słowem:
jeśli któreś z nas było szaleńcem, pragnącym zagłady świata, rozsądne procedury uniemożli-
wiały nam wykorzystanie zasobów Ministerstwa.
Byliśmy gotowi na poniedziałek. Poszliśmy do URMu na dziewiątą i przed jedenastą
zostaliśmy wpuszczeni. Pan Janek i Pan Daniel kazali nam się wystroić jak na pogrzeb, i tkwiła
w tym głęboka logika. Kasia zażartowała, że to pogrzeb naszego Departamentu, albo całego
świata, jeśli jakiś terrorysta zabierze nam Księgę. Nie miałem ochoty na dowcipy, tym bardziej,
że pod wyprasowaną koszulę nie mogłem założyć kamizelki kevlarowej. Lubiłem nosić kevlar
do pracy, uspokajał mnie. A tu lipa.
Pan Premier wysłuchał co mieliśmy do powiedzenia, a potem jego asystent wyrzucił nas
do poczekalni. Przesiedzieliśmy do piętnastej przy kawie i ciastkach, nie mówiąc wiele. Wresz-
cie zostaliśmy wezwani z powrotem. Prowadzący nas sekretarz wyglądał na wstrząśniętego, co
nie wróżyło źle misji Pana Janka. Weszliśmy do gabinetu Pana Premiera i przeżyliśmy niezgor-
szą niespodziankę.
– Dobrze, kochani, czego chcecie? – zapytał nasz zwierzchnik, głosem, który sugero-
wał, że to nie ja jestem największym świrem w tym pomieszczeniu. Pierwsza połowa tego zda-
nia została wypowiedziana z ojcowską czułością, druga drgała od groźby i wściekłości.
– Nie rozumiem...
– Chcecie to ujawnić?!
– Panie Premierze, ja nigdy... – jęknął zszokowany Pan Daniel.
– Panie Premierze! – Głos Pana Janka był nieoczekiwanie twardy. – Jeśli myśli pan,
że dla własnej korzyści, zaryzykowalibyśmy bezpieczeństwo publiczne, wykorzystali Księgę
do podłego szantażu...
69
– Jaką księgę? – zapytał Pan Premier. – A, tę... no... – Zamilkł na chwilę, myśląc inten-
sywnie. – Właściwie, nie o to mi chodziło – wyjaśnił. – Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie
opublikowałby planów zniszczenia świata. Ale do rzeczy: nie zamierzacie puścić przecieku,
o tym, czym się zajmujecie?
– I... i o to Panu chodziło? – wyjąkała Kasia. – Nie o możliwą Zagładę, ale skandal
administracyjny?
– Pani chyba sobie nie zdaje sprawy, co zrobiłaby opozycja, po ujawnieniu profilu dzia-
łania waszej jednostki – odparł nasz zwierzchnik.
– To właściwie ile osób wie, czym się zajmujemy? – zapytałem.
– No... ja, kilku chłopaków z rządu, strażnicy...
– W takim razie klamka zapadła – stwierdził Pan Janek. – Zamykamy Ministerstwo,
niszczymy materiały. Nasze sekrety pójdą z nami do grobu.
Miał rację, przynajmniej w tym ostatnim punkcie. Nie wiedział jednak, że do grobu
wybierze się tak szybko. Zastrzeliłem go pierwszego, ledwie celując. Z tej odległości nie mo-
głem chybić, ale potem zaczęły się problemy. Kopnąłem biurko Pana Premiera i razem z krze-
słem odjechałem pod ścianę gabinetu. Gdyby zależało mi na epickości sceny, powinienem w ru-
chu opróżnić cały magazynek. Ja jednak byłem średnim strzelcem, a w tamtej chwili miałem
już tylko dwanaście naboi.
Kasia nie była aż tak głupia, jak myślałem. Zrozumiała chyba wszystko, gdyż jedną ręką
sięgnęła po Księgę, drugą wyciągnęła ku przyciskowi alarmu. Miałem niebywałe szczęście;
celowałem w pierś, a trafiłem w głowę. Problem ochrony został rozwiązany – moja klamka
była tłumiona, a młodsza referentka Wasilewska nie zdążyła uruchomić systemu.
Pan Daniel popełnił poważny błąd. Powinien był krzyczeć, a on tylko cisnął w moim
kierunku krzesłem i przyjął klasyczną pozycję bojową. Wydawał się znacznie lepszym zapa-
śnikiem ode mnie, ale jakkolwiek szybki by nie był, nie mógł prześcignąć kuli. Dla pewności
strzeliłem dwa razy, po czym spojrzałem na zdumionego Pana Premiera.
– Jeśli chce mnie pan wziąć na zakładnika, powinniśmy poczekać na telewizję.
Niestety, nie chciałem zakładnika. Ciała wepchnąłem do szafy, zdjąłem zakrwawioną
marynarkę, zabrałem Księgę i wyszedłem na taras. Zejście ku Alejom Ujazdowskim nastrę-
czyło mi nieco problemów, ale nie tyle, aby zaalarmować borowców. Na pobliskim przystanku
złapałem sto-szesnastkę.
❦ Zeskanowanie i opublikowanie materiałów w sieci zajęło mi kilka godzin. Bardzo się
zdziwiłem, że do północy nie zostałem zatrzymany, ale jak się potem dowiedziałem, chaos,
który wybuchł po śmierci Pana Premiera nie był najlepszym stymulantem dla śledztwa. Dlatego
wyjechałem do Kaliningradu i tam przeczekałem tydzień, zdumiony, że nie capnęły mnie
służby rodzime, ani żadne inne. Potem padł internet, a dwa dni później także i większość stacji
radiowych. Przed pierwszym października zgasła sieć energetyczna i od tej pory byłem w miarę
bezpieczny. Pieszo dotarłem do mojego schronu pod Kętrzynem. Zapasy na zimę miałem go-
towe, ale były to ciężkie miesiące. Choć mogłem się pochwalić doskonałym przygotowaniem
teoretycznym, nigdy wcześniej nie widziałem końca świata i to doświadczenie bardzo mnie
ubogaciło.
Do dziś nie wiem, kto właściwie skorzystał z Księgi. To zresztą nie jest ważne, grunt,
że Ziemia powróciła do źródła, obrót kręgu się dopełnił, a ja jakimś cudem przeżyłem i mogłem
70
obserwować owe dziwy. Natura się obroniła, i miałem w tym nielichy udział. Wiem, że nie
wszystko wyszło tak, jak trzeba, na przykład wielkie oczyszczenie świata w mojej okolicy wy-
gląda średnio. Dozymetr piszczy przy północnych wiatrach i podejrzewam, że w elektrowni
kaliningradzkiej mieli już pręty paliwowe, ale nie zdążyli ich schować w bezpiecznym miejscu.
Ale ja się nie martwię, Matka Ziemia mnie ochroni, a na chorobę popromienną dobrze robi
wywar z jałowca. Trochę kaszlę, ale to nic.
Muszę już kończyć, bo niby mam sprawne ogniwa słoneczne, ale laptop po każdym
ładowaniu trzyma baterie coraz krócej. Chyba wydrukuję moją relację, po czym zakopię ją
na żwirowisku. Mam nadzieję, że gdy kiedyś odkryją ją archeolodzy, trafi w odpowiednie ręce
i mój następca zamknie przyszły cykl.
Wróćmy na chwilę na Tytanową. Gdyby Mariusz wcześniej opracował Wariant Omega,
osiem-en, pewnie zauważyłby, że wraz z upływem czasu, prawdopodobieństwo zatrudnienia
w Ministerstwie do spraw Apokalipsy podobnego do mnie człowieka Wyższej Idei dąży do
jedności. Ale gdyby nie ta wpadka, nasz Departament mógłby się poszczycić poważnymi suk-
cesami.
Powiem więcej, zapewne jako jedyna instytucja Trzeciej Rzeczypospolitej, wykazał się
zabójczą skutecznością.
71
Ewa Morawska
Z wykształcenia ekonomistka, z zamiłowania podróżniczka, „na zawsze Polka”, aktu-
alnie zakotwiczona w Londynie, gdzie studiuje anomalie ludzkich zachowań w kolorowym raju
wszelakich subkultur znanym jako Camden Town. Od czasu do czasu wpada w trans surreali-
styczno-sarkastyczny, w którym pisuje fantastykę społeczną, bajki dla dzieci i dzieła filozo-
ficzne. Następnie w przypływie zdrowego rozsądku wyrzuca je do kosza, ponieważ uznaje,
że wspólno-europejska rzeczywistość jest bardziej szalona niż jej wyobraźnia. „Świeżorodek”
przetrwał próbę wybudzenia się Ewy z odmiennych stanów świadomości. Autorka wciąż jed-
nak zastanawia się, czy opowiadanie może konkurować z unijnym wymogiem dołączania in-
strukcji obsługi do kaloszy.
72
Świeżorodek
Ewa Morawska
73
1. Zapis
Autorzy rzadko odwiedzają moją redakcję. Nie wydaję tu modnych edycji w setkach
tysięcy egzemplarzy. I nie zajmuję się seriami limitowanymi, produkowanymi na życzenie bo-
gatych inwestorów. Mówiąc bez ogródek, głównie odkupuję od innych biur końcówki nakła-
dów i wciskam je na rynek.
Właściwie to trudno powiedzieć, dlaczego Redakcja Uzupełnień wciąż jeszcze istnieje.
Pierwsze lepsze zlecenie z sąsiedniego działu przynosi jednorazowo więcej dochodu niż cała
moja praca w ciągu roku. Ostatnio egzystuję wyłącznie dzięki zamówieniom rządowym. Kiedy
więc dostałem wiadomość o parze autorów czekających na spotkanie, w pierwszej chwili chcia-
łem sprostować oczywistą pomyłkę i odesłać ich do któregoś z biur obok.
– Chodzi o pojedynczy egzemplarz – oznajmiła autorka.
– Redakcja Indywidualności jest po drugiej stronie korytarza – wyjaśniłem, nieco znu-
dzony.
– Byliśmy tam. Nie jesteśmy zadowoleni z ich oferty. Zaproponowali nam wielki mar-
keting, sztaby przygotowawcze, sterowanie karierą. A nas nie interesuje wielki biznes.
To mnie otrzeźwiło.
– Nikt już nie inwestuje w edycje poniżej kilkuset sztuk jednorazowo! No, chyba że ma-
cie na myśli wyjątkowy produkt, dajmy na to wybitnego polityka czy oryginalnego piosenka-
rza, ale to już Redakcja Indywidualności...
Przerwali mi:
– To zamówienie prywatne.
❦ Dzisiaj może ciężko w to uwierzyć, ale w dawnych, zepsutych społecznie czasach trud-
niej było wypuścić na rynek książkę niż człowieka. Nie istniały wymogi produkcyjne. Egzem-
plarze pojawiały się więc w obiegu bardzo łatwo, w niekontrolowany sposób, nawet bez zgody
genodawców.
Natomiast książki – mam na myśli rzeczy nazywane wówczas książkami, nie obecne
zapisy – potrzebowały... redaktorów. Tak, śmieszne, ale prawdziwe.
Foldery wiedzy powstawały więc w oderwaniu od naturalnego nośnika, jakim jest autor
i jego kopie. Korzenie książek nie rozwijały się również w sieciowych społecznościach fraktal-
nych jako źródła i nie miały możliwości nieustannego pobierania nowych danych. Raz zakodo-
wana informacja pozostawała w obrębie ograniczającego ją papierowego przedmiotu w sta-
dium embrionalnym, nigdy nie osiągając swojej potencjalnej dojrzałości.
❦ Wciąż nie rozumiałem.
– Domownik, tak? Jestem pewien, że łatwo wybierzecie coś z oferty katalogowej.
Mamy idealnie ukształtowanych kucharzy, ogrodników, trenerów... w razie czego, dobrze scho-
dzą na rynku wtórnym!
74
– Nie potrzebujemy pracownika. I nie chcemy go odsprzedawać. Redakcja bierze pie-
niądze, my bierzemy niezredagowany embrion – powiedział mężczyzna.
Dzwonki alarmowe rozdzwoniły się w mojej głowie. Kto nabywa taki embrion na pry-
watne potrzeby? Trafiłem na handlarzy organami poza kontrolą sieci! Wiem, idiotyczne, ale
miałem przebłysk fantazji.
– Tabula rasa? – zażartowałem nerwowo.
Spojrzeli po sobie.
– Na ile to możliwe przy bagażu struktur pierwotnych – przytknęła kobieta.
– Przecież trzeba mu zrobić korekty wychowawcze!
– Jesteśmy przygotowani. Zdobyliśmy komplet licencji.
Nie znałem nikogo, kto miałby zainstalowany komplet. Zwykle korektami zajmowała
się grupa specjalistów. Przemilczałem to.
– Zdecydowaliście już, kto ma być autorem?
– Oboje dajemy geny. Dziecko ma być wspólne.
Kiedyś sam myślałem potajemnie o przeprowadzeniu podobnego doświadczenia. Wy-
produkować zarodek według pierwotnych receptur, autorstwa kobiety i mężczyzny jednocze-
śnie! Tu okazja do eksperymentu sama wchodziła mi w ręce. W jednej chwili poczułem się jak
archeolog odgarniający pędzelkiem piasek z zasypanych po dachy murów zapomnianego mia-
sta.
– Dobrze rozumiem? – upewniałem się. – Chcecie mieć prywatnego świeżorodka. Jak
ludzie z czasów kamienia łupanego.
– Cóż... – kobieta uniosła brwi. – Już dawno zrobilibyśmy go sami w zaciszu domowym.
Niestety, blokada prokreacyjna jest nie do złamania bez udziału laboratoriów wydawniczych.
W dzisiejszych czasach nikt przecież nie ma już dzieci własnej roboty.
❦ Pierwotnie słowo „książka” oznaczało przedmiot będący zbiorem papierowych kart,
spiętych wspólnym grzbietem. Informację kodowano na kartach przy pomocy systemu liter.
Człowiek przyswajający dane z martwej książki najpierw rozpoznawał zapis, śledząc pojedyn-
cze litery i odwracając ruchome karty. Potem interpretował we własnym zakresie treść. Ozna-
czało to, że każdy zapamiętywał odmiennie. Skala błędów wynikających z tak przyswojonej
informacji przekraczała obecne normy w trudny do opisania sposób.
Natomiast produkt nazywany „dzieckiem” wnosił na rynek groteskowo okrojoną treść.
Było to w zasadzie puste opakowanie, do którego użytkownik ciała samodzielnie ładował nie-
zbędną do przetrwania wiedzę. Ze względu na ograniczenia techniczne operacja ta trwała całe
życie.
Autorzy dziecka, zwani „rodzicami”, prowokowali wykluwanie się nowych ludzi we
własnych domach. Blokady prokreacyjne i interwencje genetyczne były prymitywne i niesku-
teczne. Wstrząsająco ogromna grupa ludzi, nieobarczonych żadnym błędem wydawniczym, a
tylko pozbawiona informacji pozwalających im na wypełnienie luk na rynku pracy, egzysto-
wała bezproduktywnie, nie znajdując miejsca w społeczeństwie.
❦
75
– Jak widzę, pochodzicie z różnych wydań. Przy kompilacji genów od dwojga autorów,
nie będzie to dokładna kopia żadnego z was. Nastąpi selekcja cech…
– Dzieci nigdy nie bywają dokładnymi kopiami autorów – zauważyła kobieta. – Z każ-
dym nowym wydaniem robi się poprawki redakcyjne.
Nie było sensu rozmawiać dalej bez znajomości szczegółów. Wszyscy troje zalogowa-
liśmy się do systemu. Redakcyjne filtry prosiły się o update już od dłuższego czasu, ale miałem
nadzieję, że i tym razem dadzą radę wytłumić niepożądane myśli. Na szczęście nieplanowanych
przebitek nie zauważyłem.
W schemacie, jaki dostałem od autorów, znalazł się wyjałowiony aneks do standardowej
oferty. Animator zwerbalizował go jako „przeniesienie korekty egzemplarza z wydawnictwa
na twórców”.
Były tam profile obojga autorów. Historycy! On ze specjalizacją lingwistyczną, ona z fi-
lozoficzną. Otrzymałem wyniki ich testów, sprawdziłem ich licencje i PAK-i korektorskie. Jed-
nak mieli komplet! Wyjątkowa determinacja. W zapisie podali też kwotę dofinansowania. Ta
suma sprawiła, iż moje wątpliwości gwałtownie usunęły się z pola widzenia.
Zamknąłem przepływ danych. Uruchomiłem symulację wydania i przeszedłem do kon-
kretów.
– Nie wybraliście jeszcze płci.
– Zdamy się na przypadek.
Zamarłem, słysząc ten staroświecki zwrot. Mogłem zaprogramować albo chłopca, albo
dziewczynkę. Żadnego „przypadku”. Mając mój schemat w głowach, powinni być już świa-
domi procedur.
Wzruszyłem ramionami. Spodziewałem się, że oprogramowanie animatora i tak określi
dla zarodka konkretną płeć. Wykorzysta zasadę równowagi rynkowej płci. Jest ona zbędna, ale
wciąż szanowana, jako jedna z tradycyjnych reguł wydawniczych.
– Wymagania co do wyglądu?
– Pomijamy.
Ich upór był zdumiewający. Przez chwilę mrugałem w milczeniu, kiedy docierała do
mnie treść odpowiedzi. Czyli co? Ma nie mieć wyglądu wcale? Plazma jakaś? Przezroczysta
zjawa o nieokreślonych kształtach?
– Rozumiem – powiedziałem wreszcie, pomijając milczeniem swój proces myślowy. –
Najważniejszy jest profil zawodowy.
– To bez znaczenia – odparła kobieta.
– Skądże znowu! – Nie wytrzymałem. – To doskonale, jeśli mamy wykorzystać wasze
geny! Na przykład lekarze nie mieliby szans na publikację potomków. Są na wymarciu, że tak
powiem. Od momentu, kiedy wydawnictwa zajęły się projektowaniem zdrowia świeżorodków
i serwisem pogwarancyjnym…
Urwałem, widząc ich miny. Nikogo nie interesują problemy obcych fraktali zawodo-
wych.
– Jeśli zależy wam na kontynuowaniu zainteresowań przez świeżorodka… – podjąłem
przerwane wyjaśnienia.
– Nie zależy – sprostował szybko mężczyzna.
76
– Ale jako historyk będzie mieć sporo poważnych ofert pracy! – nie ustępowałem. –
Może zostać projektantem lunaparków kulturowych, kostiumologiem, przewodnikiem wycie-
czek… Zapotrzebowanie na takich ludzi ciągle wzrasta.
– Myślimy o wolności rozwoju.
Tym razem ja nie mogłem powstrzymać grymasu.
– To lekkomyślność! Będzie błądzić po omacku wśród tysięcy ścieżek edukacyjnych.
Straci mnóstwo czasu, zanim odnajdzie odpowiadającą mu grupę PAK-ów – wciąż broniłem
wydawniczych procedur, chociaż przyznam, że ciekawiło mnie, jak daleko zajdą w swoim dzi-
wactwie. Musieli być niezwykle bogaci, skoro było ich stać na trzymanie w domu niepracują-
cego człowieka. Osobliwe.
❦ Przodkowie wymyślili ideę księgozbiorów, w których gromadzono wszelką wiedzę
z danego zakresu. Jednak byliby zszokowani łatwością poruszania się po paletach schematów,
gdyby przenieśli się w nasze czasy i zainstalowali sobie w głowach dowolny Program Aktywa-
cyjny Książka. Standard upgrade’u wiedzy w ułamku sekundy, dostępny dzięki PAK-om, kie-
dyś był nie do wyobrażenia.
Opcja wzajemności nie była znana starożytnym. Współodczuwanie było dla nich całko-
wicie obce. Technika nie pozwalała wtedy na symultaniczną wymianę pełni wspomnień, wra-
żeń emocjonalnych i zmysłowych. Toteż osoba wydająca informację (czyli pisząca) nie miała
możliwości jednoczesnego odbioru zapisu mentalnego osoby przyjmującej dane (czytającej).
Można powiedzieć, że pozostawiała swoją książkę na pastwę losu, w bezosobowej przestrzeni
księgarni, nie wiedząc kto i kiedy ją odbierze.
Pisanie stanowiło ekskluzywne zajęcie. Na przykład przebywanie w śpiączce wyklu-
czało je całkowicie. Mozolnych zapisywaczy nazywano „autorami”, bo tworzyli oni antyczne
książki, z prawem do własności.
Czytanie, jako przyswajanie zapisów, przypominało w pewnym stopniu nasze prze-
pływy schematów. Z tą różnicą, że dawniej operacja ta była absurdalnie czasochłonna. Czytania
uczono na specjalnych kursach, w budynkach zwanych szkołami. Ludzie przechodzili męczeń-
ski proces nauki, pozostając w owych szkołach przez wiele lat. Jednak nawet tak długotrwały
wysiłek nie gwarantował umiejętności czytania ze zrozumieniem, a w konsekwencji – osią-
gnięcia oczekiwanej wiedzy i pozycji na rynku pracy.
Trudno się temu dziwić. Śledzenie liter na dłuższą metę, na przykład przy absorbowaniu
dzieł o objętości większej niż tuzin kart, mogło oznaczać zmierzenie się nawet z 30 tysiącami
znaków pod rząd, co musiało być tytaniczną pracą. Dlatego wiele osób nie było w stanie jej
sprostać.
❦ Poczułem się jak podczas rejestracji zamówień rządowych. Tam też nie przewidywano
ingerencji redaktora. Z tą różnicą, że oczekiwania urzędników pochodziły z drugiego bieguna,
gdzie wszelkie elementy produkcji były drobiazgowo określone.
– Mamy puste pole w „oczekiwaniach lingwistycznych” – zauważyłem.
Mężczyzna pochylił się w moim kierunku.
– Dla świeżorodków PAK-i językowe nie mają sensu – oznajmił.
77
Co za bzdura! Mają błąd wydawniczy? Trafiłem na wariatów? Wariaci nie istnieją w na-
szej społeczności, podobnie jak cukrzycy, faraonowie czy bezrobotni! Odeszli do archiwum
ludzkości razem z rozwojem cywilizacji.
– To znaczy? – zapytałem ostrożnie. Jeśli to wariaci, wolałem nie rozjuszać ich gwał-
townym zaprzeczaniem.
– Świeżorodki nie mówią zaraz po wykluciu.
– Fakt – przyznałem. – Nie mówią.
– A przecież mają taką wiedzę, że mogłyby. To dlaczego?
Zastanowiłem się. Jako lingwista miał nade mną przewagę. Nie moja specjalizacja.
– Może potrzebują paru dni, żeby oswoić się z mięśniami, ścięgnami i tymi tam? – za-
ryzykowałem tezę, krążąc dłonią wokół szczęki.
– Nie! Przetwarzają dane. PAK-i ładują wszystko jednorazowo, zamiast systematycznie.
Umysł dostaje za dużo informacji naraz. Dlatego nawet osoba obecna w społeczeństwie od
kilku lat, brzmi na początku sztucznie, posługując się świeżo zainstalowanym językiem. Nowo
wykluta natomiast przez kilka dni nie mówi wcale, bo analizuje chaos.
Spojrzałem z niedowierzaniem.
– Wymienialiśmy zapisy mentalne ze świeżorodkami – wyjaśniła kobieta.
– Na tym etapie rozwoju koncentracja danych wywołuje odwrotny skutek do zamierzo-
nego – ciągnął mężczyzna. – Skutkiem ubocznym szoku jest blokada zainteresowania dodat-
kowymi informacjami, na które człowiek nie został ukierunkowany.
Odtworzyłem sobie jego wypowiedź ponownie z pamięci tymczasowej, nie do końca
przekonany, czy rozumiem.
– Wytwarzamy specjalistów – stwierdziłem niepewnie. – Taki efekt właśnie chcieliśmy
uzyskać.
– Ale wtedy ludzie zajmują się tylko upgrade’owaniem danych otrzymanych przed wy-
kluciem. Nie dostrzegają niczego spoza własnej branży.
Wypowiedział to, czego nie ośmielałem się przyznać sam przed sobą. Przez lata zasta-
nawiałem się, czym różniłby się od nas człowiek wyprodukowany według pierwotnych recep-
tur, ale żyjący dzisiaj. Autor dał mi odpowiedź.
❦ Wraz z wydawniczą rewolucją nastąpił dawno oczekiwany przełom. Jak to możliwe,
pytano, że przed zwykłymi czynnościami, takimi jak kierowanie pojazdem czy budowa domu,
trzeba spełnić szereg warunków, uzyskać pozwolenia, a zanim podejmie się tak odpowiedzial-
nego i skomplikowanego zadania jak rodzicielstwo – nie?
W rezultacie przyjętych przepisów, kopiowanie ludzi poza wydawnictwami stało się
nielegalne i – w ciągu następnych pokoleń – technicznie wykluczone. W teoretycznym przy-
padku złamania blokad, na straży stał rozbudowywany przez dziesięciolecia system Inspekcji
Wychowawczej. Opiekunami świeżorodków, zanim nie podjęły pracy, zostawali wyłącznie spe-
cjalnie przygotowani korektorzy, dysponujący specjalnymi uprawnieniami. Starożytni rodzice
odeszli do przeszłości.
❦
78
Podrapałem się po głowie.
– Jest sposób na uniknięcie szoku i sztucznego brzmienia. Wystarczy przelać holi-
styczny zapis osoby posługującej się płynnie językiem, o który nam chodzi.
– Razem z osobowością dawcy? Pamięcią obcego życia?
– Większość naleciałości daje się wytłumić filtrami całkiem skutecznie.
– Nonsens! Bezpieczna jest tylko werbalizacja. Gdy bierzemy wspomnienia, echo prze-
bija zawsze, co najmniej w formie déja vu. Dlatego chcemy poświęcić kilkanaście miesięcy
na naturalną naukę języka.
– Miesięcy? – powtórzyłem ze zgrozą.
– Tak uczono ludzi mówić przed rewolucją i była to skuteczna metoda.
Właściwie nie wiem, dlaczego nie wyrzuciłem ich w tym momencie. Na co liczyłem?
Za samo ominięcie funkcji lingwistycznej podczas produkcji groziła mi degradacja.
– Czyli… jak sądzę, również wybór ulubionych rozrywek, i tak dalej…
Kobieta pokręciła przecząco głową. Mężczyzna wykonał ręką zdecydowany gest, jakby
chciał odeprzeć moje słowa.
Zastanowiłem się, czy powinienem to z kimś skonsultować. Współpracowałem z naj-
sprawniejszymi z archiwalnych umysłów prawniczych, pozostających w aktywności po likwi-
dacji materialnego ciała. Miałem nawet dostęp do ludzi po kompresji, na rozmowy z którymi
wydawane są limitowane pozwolenia Inspekcji Wychowawczej.
Wciąż też widziałem w głowie kwotę dofinansowania. I moją prowizję od całości.
– Chyba nie trzeba angażować redakcyjnych prawników – usłyszałem z oddali samego
siebie, wypowiadającego te niewiarygodne słowa. – Wstępnie zamarkujemy puste pola cyta-
tami z obojga autorów, żeby uzyskać zgodę Inspekcji na inicjację wydania.
Moja twarz upiornie swędziała i ubranie zrobiło się niewygodne. Jak każdy obywatel
miałem alergię na omijanie prawa i społeczne nieposłuszeństwo.
– Zaraz potem zdezaktywuję program redagujący i zamknę jajo. Pozostanie tylko su-
rowy rejestr wynikający z kompilacji genów.
❦ Idea połączenia banku informacji z nośnikiem ludzkim była stara jak świat. Teraz mamy
świadomość, jak nieefektywne są próby stworzenia żyjących encyklopedii. Konieczne jest
wprowadzanie ograniczeń. W przeciwnym razie człowiek chłonący wszystkie możliwe dane,
bez wyjątku, zostaje przytłoczony liczbą pytań, na które paradoksalnie – pomimo swojej wie-
dzy – nie potrafi znaleźć odpowiedzi. W rezultacie przestaje być społecznie funkcjonalny.
Są braki w archiwum, ale niektórzy twierdzą, iż dzięki rewolucji społeczeństwo odnio-
sło mnóstwo korzyści. I wymieniają: podniesienie poziomu wiedzy, zrównoważenie popytu i
podaży na rynku pracy, a zarazem ograniczenie fobii społecznych, biedy, przemocy.
Ja mam własną teorię. Papierowy biznes przestał się opłacać. Nakłady powieści będą-
cych pierwowzorami schematów od lat malały. Także naukowe książki specjalistyczne, czyli
prototypy PAK-ów z założenia nie były kupowane przez sto procent społeczeństwa. Z ledwo-
ścią wypełniały luki w niszach rynkowych.
79
Nie można było dłużej zarabiać na sprzedawaniu książek. Ale pozostał popyt na wiedzę
w społeczeństwie. Nowym produktem stali się ludzie mający informacje wdrukowane w umy-
sły, stale upgrade’ujący się poprzez fraktalne źródła.
Dzisiaj liczy się tylko wartość zapisów genetycznych. Ta zaś mierzona jest liczbą kopii
autora wprowadzonych z sukcesem do obiegu.
❦ Przelałem swój podpis mentalny do konspektu wydania.
Nigdy wcześniej nie próbowałem omijać zabezpieczeń, ale teoretycznie mój pomysł
powinien się sprawdzić. Pomiędzy uzyskaniem zgody Inspekcji a zaplombowaniem jaja, mia-
łem jakieś 15 sekund na przeformatowanie.
– Jajo otoczki macierzowej zwykle zostaje w redakcji co najmniej do czasu wyklucia
świeżorodka – przypomniałem. – Jednak ze względu na nasz aneks, dostaniecie je zaraz po
zaplombowaniu. Osłonka ulegnie samoczynnej biodegradacji w ciągu dwudziestu czterech go-
dzin po wykluciu. W razie problemów kontaktujcie się ze mną.
2. Przesiew
Autorzy odezwali się po tygodniu. Poinformowali, że skanery Inspekcji Wychowawczej
wykryły zarodek wzrastający w ich domu i że otrzymali formalne wezwanie do potwierdzenia
umowy edycyjnej.
Uspokoiłem ich.
– To są standardowe operacje Inspekcji. Prześlijcie im werbalizację zapisu umowy i nie
dołączajcie żadnych dodatkowych wyjaśnień. Musieliby odpieczętować jajo, żeby udowodnić
naruszenie procedur. A tego zabraniają przepisy o ochronie życia.
Po kolejnym tygodniu wezwanie dostałem ja sam.
Poczułem ciarki. Nie pracowałem akurat nad żadnym nowym wydaniem, wszystkie po-
zostałe edycje były rządowe i poza podejrzeniami, toteż mogło chodzić tylko o to jedno zlece-
nie.
Pomijając etap uzyskiwania zgody na inicjację wydania, nie spotykałem się z Inspekcją
Wychowawczą na tak wczesnym etapie produkcji. Coś w zapisie werbalnym przekazanym
przez autorów musiało wzbudzić zaniepokojenie kontrolerów. Tylko co? Umowa była wzor-
cowo doskonała. W dodatku to zaledwie werbalizacja! Żadnych odczuć, przemyśleń czy do-
datkowych wspomnień...
❦ Inspektor był blady, wątły i obojętnie uprzejmy. Osobiście kopiowałem podobne eg-
zemplarze. Specjalne wydanie rządowe o podwyższonym standardzie asertywności. Nie mógł-
bym go sprowokować do złamania przepisów, nawet gdybym bardzo się starał.
Zdałem sobie sprawę, że skoro zażądał personalnego spotkania, to w którymś miejscu
umowy dowody nadużycia musiały być widoczne jak na dłoni. I jeszcze zanim wypowiedział
pierwsze słowo, domyśliłem się, gdzie.
80
Mój podpis! Kwintesencja jednostki i śladowy profil wspomnieniowy. Rdzeń zapisu jest
niezmienny i potwierdza identyfikację. Jednak przesmyki aktualizacyjne mogą się pojawić tu
czy tam. Zapomniałem o tym.
– Postępowanie zostało objęte klauzulą najwyższego zagrożenia społecznego –zakomu-
nikował inspektor, niemal nie ruszając ustami i patrząc w przestrzeń gdzieś poniżej mojego
ucha.
– Obywatela podejrzewa się o próbę edycji niezgodnej z obowiązującymi standardami.
Wzdrygnąłem się. Stałem się potencjalnym przestępcą. Już czułem brzemię terrory-
stycznej odpowiedzialności za niepokój społeczny, ten stygmat bandyty. Korektorzy będą prze-
strzegać przede mną niewinne, świeżo wyklute dziewczynki i chłopczyków.
– Przelany ma zostać zapis zwerbalizowany – jego głos dobiegał jednostajnie, jak sty-
mulowany mechanicznie. – Nie radzę przemycać współodczuwania. I tak zostanie wykaso-
wane. Wszystko, co zwerbalizowane, będzie użyte przy przesiewie sędziowskim.
Szykowali więc przesiew. Społeczeństwo wypowie się w sieci. Zastanowiłem się, czy
inspektorzy kiedykolwiek współodczuwają. Trudno byłoby im zachować profesjonalizm, przej-
mując się wspomnieniami oskarżonych.
– Czekam minutę – uprzedził.
Bezceremonialnie przykleił mi do czoła mikroanimator, który natychmiast wlał do
głowy listę obiekcji. Skupiłem się, udając że gromadzę materiał do zapisu.
Dlaczego wziąłem dotację i pominąłem Redakcję Indywidualności? Jak wytłumaczyć
przebitki pustej karty i archeologa odkrywającego wykopaliska? Pytania o pieniądze dawały
się odeprzeć chęcią zysku i utrzymania dochodów biura na właściwym poziomie. Moralnie
dwuznaczne, ale w granicach przepisów. Gdyby na tym kończył się schemat, mógłbym wywi-
nąć się z dalszego postępowania. Jednak kolejne obiekcje kryły oskarżenia dużo poważniej-
szego kalibru. Nie umiałem wymyślić żadnej wymówki. Zresztą kto by umiał?
Zgodzę się, że bywają egzemplarze, które są doskonałymi kłamcami. Na przykład mi-
nistrowie z edycji rządowych. Ale ja do takich modeli się nie zaliczam. Umiem kontrolować
mimikę i gesty, żeby nie zdradzić się przez mowę ciała, jednak w umyśle, zgodnie z przymusem
edytorskim, wciąż widzę fakty, które mnie demaskują.
Przyznaję, że w pierwszym odruchu rozpaczy usiłowałem kombinować, czy jest na to
rada. Sekundy mijały, a ja z prędkością światła wymyślałem mniej lub bardziej logiczne odpo-
wiedzi i... natychmiast odrzucałem je, widząc luki w swoich zeznaniach.
I nagle moje czoło przeszyło ukłucie animatora, kiedy czas na przygotowania minął.
Musiałem przelać swój zapis. Nie chciałem jednak poddać się tak zupełnie bez walki. Mogłem
dodać archiwalne pliki związane z tematem, aby zasugerować wytłumaczenie dla mojego po-
stępowania. Dołączyłem więc źródła do wydawniczej rewolucji. Były trudne do ogarnięcia
przez przeciętnego obywatela, naszpikowane dawno nieużywanymi pojęciami. W dodatku dys-
ponowałem tylko szczątkowymi materiałami, ale zawsze to lepsze niż nic. Miałem nadzieję,
że przestępstwo popełnione w kontekście historycznym, nabierze innego wymiaru niż wyizo-
lowane od okoliczności.
Czułem się dziwnie, przekazując inspektorowi swoje myśli i nie otrzymując nic w za-
mian. Zablokował opcję wzajemności podczas kompletowania mojego schematu. Trochę tak,
jakbym rozmawiał ze ścianą.
❦
81
Mój zwerbalizowany zapis mentalny został opublikowany w sieci. Każdy logujący się
użytkownik, niezależnie od fraktala zawodowego, otrzymywał automatycznie zawiadomienie
o rozprawie oczekującej na przesiew i mógł zainstalować sobie w głowie kopię tego schematu.
Zgodnie z moimi przeczuciami, zlekceważone przeze mnie przy podpisywaniu umowy
archiwalne umysły prawne teraz milczały. Poczułem się opuszczony.
Następnego dnia dowiedziałem się o konfiskacie zarodka. Nawet jeśli Inspekcja Wy-
chowawcza nie mogła natychmiast otworzyć i przeprogramować jaja, plany autorów stanęły
pod znakiem zapytania. A wieczorem dostałem komunikat o rozpoczęciu przesiewu.
W praktyce sędziować mogły, jak zwykle, wszystkie osoby reprezentujące środowisko
oskarżonego albo ofiary. Redaktorzy nie stanowili znaczącej grupy społecznej, ale Inspekcja
dopuszczała do przesiewu historyków i autorów z ostatnich wydań, ponieważ para genodaw-
ców skonfiskowanego świeżorodka była następna w kolejce do sądzenia i wynik mojej sprawy
mógł wpływać na ich los. Aktywnymi sędziami ostatecznie zostanie więc pewnie całkiem spora
grupa obywateli.
Jednak moje szanse nie wyglądały najlepiej. Nawet połączone fraktale redaktorów, au-
torów i historyków były niczym w porównaniu z najpotężniejszym liczebnie fraktalem przed-
stawicieli domniemanej ofiary, czyli niewyklutymi ludźmi wszelkich specjalności. W teore-
tycznym przypadku, gdyby na ofertę sędziowania zareagowała przynajmniej połowa z nich,
głosując przeciwko, moi koledzy nie byliby w stanie mnie obronić, nawet jeśli w komplecie
opowiedzieliby się po mojej stronie. A przecież wiedziałem, że to niemożliwe.
❦ Wstępne sondaże opinii społecznej towarzyszące wyłanianiu sędziów były druzgo-
czące, chociaż niewyklute osoby nie brały w nich jeszcze udziału. Widziałem, jak czarny słupek
odpowiadający procentowi osób krytykujących moje postępowanie rośnie gwałtownie. Prze-
siewy zdarzały się rzadko w naszej społeczności, więc ludzie uznawali tę historię za szczególną
atrakcję.
Co oczywiste, masowo podchwycili temat pozostający w aktywności ludzie wirtualni,
tylko czekający na jakąś przekąskę, którą mogliby nakarmić swoje wygłodzone umysły. Jednak
szybko dołączało do nich coraz więcej ludzi materialnych, zazwyczaj zainteresowanych wy-
łącznie pracą i codziennymi obowiązkami.
Ku mojemu zdumieniu również sporo przedstawicieli obcych mi fraktali branżowych,
bez szans na aktywne sędziowanie, miało ochotę zostać przynajmniej opiniotwórcami w spra-
wie.
❦ Z ciężkim sercem przyjąłem połączenie od autorów.
– Nic nie jest jeszcze przesądzone. Niewykluci będą głosować na innej zasadzie niż
pozostali sędziowie – przypomniał mężczyzna. – Nie odbierają wypowiedzi zwerbalizowanych
i nie formułują zdań, ale operują emocjami.
– Jasne. Nie korzystają jeszcze ze słów. Zastanawiam się, jaki rodzaj rozterki emocjo-
nalnej wyśle im Inspekcja Wychowawcza. Schemat prokuratora pojawi się dopiero pod koniec
tygodnia – odpowiedziałem.
– Nie są w stanie udowodnić żadnego bezpośredniego zagrożenia. Na ich miejscu od-
woływałbym się do opóźnionego rozpoczęcia życia zawodowego ofiary, ze względu na brak
informacji ukierunkowujących. Nic poważniejszego nie przychodzi mi do głowy.
82
❦ Wciąż chodziłem do pracy, ale nic nie robiłem, bo kontrakty zostały zawieszone do
ogłoszenia wyroku. Miałem więc sporo czasu na przemyślenia. Niezależnie od wyniku głoso-
wania, moja kariera jako redaktora wisiała na włosku. Możliwe, że zdegradują mnie do pozycji
asystenckiej. Byłem gotowy to zaakceptować. Nie powiem, żebym od wyklucia marzył o sta-
nowisku technika składu fraktali, ale mimo wszystko nudne badania luk zaopatrzeniowych by-
łyby lepsze niż brak pracy w ogóle.
Życie somatyczne sporo kosztuje. Jako niepracujący, sam musiałbym się zarchiwizo-
wać, kiedy skończyłyby mi się oszczędności.
Nie jest to elegancki temat do dyskusji w gronie przyjaciół. Ludzie generalnie uważają,
że kiedy przeniosą się do sieci, wtedy ograniczenia czasowe nie będą ich dotyczyć. Jednak to
przecież oczywiste jak podatki. Ludzie wirtualni, nawet jeśli dryfują po cudzych pakietach, ale
nie mają marginalnej, wystarczającej częstotliwości wizyt zwrotnych, automatycznie przecho-
dzą do stanu stand-by. Większość materialnych nazywa to uśpieniem. Jednak ze snu w sieci
animacyjnej nie można się przebudzić bez zewnętrznego bodźca.
Nie wszyscy wiedzą, że następnym etapem po uśpieniu jest już tylko kompresja, z której
nikt nie wydostanie się nie tylko bez impulsu z zewnątrz, ale i bez zezwolenia Inspekcji Wy-
chowawczej, wydającej kody dostępu do nieaktywnych części archiwum.
Jeśli skończyłbym jako pakiet w sieci animacyjnej, mógłbym liczyć jedynie na bardzo
rzadkie chwile przebudzenia, podczas rekonstrukcji fraktali, wyborów prezydenckich czy roz-
praw sądowych. Słabe widoki na przyszłość, nawet jeśli ma się wieczność w ofercie.
❦ Z masochistycznym uporem wchłaniałem myśli z rosnących wątków dyskusyjnych
przesiewu i obserwowałem wahania czarnego słupka.
Spodziewałem się, że społeczeństwo w większości będzie nieżyczliwe. Po kilku wizy-
tach w sieci właściwie straciłem nadzieję, że coś zdoła odwrócić wrogi trend w opiniach. Dla-
tego nie mogłem uwierzyć, gdy w jednym z rosnących wątków usłyszałem dwa neutralne zda-
nia, zamiast zwyczajowych obelg. Był to popularny, stary cytat z Prawd Wiary Medytacyjnego
Bractwa Animacyjnego: „Nie ma żadnej wiedzy ten, kto nie poznał emocji bliźniego. Prawda
jest wyłącznie we współodczuwaniu.”
Mogła to być (i najprawdopodobniej była) robota mojej autorki. Nie sądziłem, aby sama
należała do Bractwa – kojarzyłem ich raczej z ludźmi wirtualnymi. Jednak jako filozofka
na pewno często się kontaktowała z medytantami, szukając u nich wyjaśnień w swoich spra-
wach zawodowych. Podobnie jak redaktorzy, którzy stale rozmawiali z wirtualnymi prawni-
kami.
Wątek z cytatem, przekazywany od jednej grupy dyskusyjnej do drugiej, dość szybko
rozlał się falami po znanych mi fraktalach i nie minęło dużo czasu, nim otrzymał jedno z wyż-
szych notowań zainteresowania w sieci. Stało się to zaraz po tym, kiedy ktoś zaczął domagać
się współodczuwania ze mną.
Zaledwie dwa dni później odebrałem komunikat: „Forum nieaktywne. Dane kazusu nie-
kompletne.”
– Sieć zatrzymała przesiew! Ludzie chcą współodczuwania! – obudziłem autorów tuż
nad ranem tą radosną nowiną. – Chyba wygraliśmy! Nie wierzę, żeby Inspekcja zaryzykowała
podłączenie społeczeństwa do mózgu takiej kanalii, jak ja – zażartowałem beztrosko.
83
❦ Alarm animatora ogłuszył mnie koło południa. Zalogowałem się. Jeśli chwilę wcześniej
miałem wielkie nadzieje, to komunikat sieci pozbawił mnie ich zupełnie. Forum zostało wzno-
wione. Czarny słupek potępienia wydawał się tym razem sporo wyższy niż poprzednio. To zna-
czy, że przesiew szedł pełną parą. Jak, do ciężkiego bluzgu, udało się Inspekcji ominąć spo-
łeczne żądanie współodczuwania?
Poszperałem w źródłach sprawy i dowiedziałem się, że pomimo trwającego przesiewu,
sieć właśnie wybudziła i zakwalifikowała do grona sędziów umysły historyków i redaktorów,
niepoddawane update’om informacji od czasów starożytnych. W ten sposób procent osób na fo-
rum, które domagały się współodczuwania, w odniesieniu do liczby wszystkich wypowiadają-
cych się, został obniżony, a Inspekcja mogła kontynuować mieszanie mnie z błotem.
Nie mogłem w to uwierzyć! Jedna reguła w prawie animacyjnym obowiązywała od
zawsze. Ze względu na oszczędności sieciowe, śpiący zwykle omijali dyskusje i dostawali sta-
tus sędziów już po zakończeniu przesiewu, jako ostatni z wyselekcjonowanych. System
update’u procesowego pozwalał na natychmiastowe przyswojenie informacji opublikowanych
przez ofiary, oskarżonych i prokuratora. Uczestniczyli więc wyłącznie w głosowaniu nad wy-
rokiem, chyba że ktoś wcześniej zapłacił za ich wybudzenie.
Czy tylko ja widziałem tę manipulację? Naginanie przepisów, skala kosztów, jakie zo-
stały poniesione... Świadomość mocy Inspekcji Wychowawczej zmroziła mnie. Jakie miałem
szanse w tej nierównej walce?
Wtedy dotarła do mnie kolejna wiadomość. Animator nawet nie zapytał mnie, czy życzę
sobie ją odebrać. Po prostu skopiował ją do mojego umysłu. Pochodziła od prokuratora. A to
znaczyło, że przesiew został zakończony i od tej chwili komplet sędziów podejmował decyzję.
❦ Wiedziałem, że we wszystkich fraktalach spekulowano co do tego, jakie zarzuty osta-
tecznie zostaną mi przedstawione. Przepowiadano, że werbalizacja oskarżycielska prokuratora,
de facto pionka na usługach Inspekcji Wychowawczej, okaże się hitem międzyfraktalnym. Dla-
tego spodziewałem się wulkanu erudycyjnego i nieskończonej listy wymyślnych przestępstw,
których rzekomo się dopuściłem. Tymczasem finalny schemat prokuratora okazał się, jak
na jego możliwości, wyjątkowo prosty i zwięzły.
– Czy sędziowie wyobrażają sobie strach wynikający z braku informacji o otaczającym
świecie? – pytał prokurator. – Na taką właśnie torturę została skazana niewinna istota.
– Wszyscy wiemy, że aplikacja PAK-ów już po rozbiciu jaja różni się od aplikacji w eta-
pie przedwykluciowym – ciągnął prokurator. – Rozproszenie preferencji będzie ceną, którą za-
płaci świeżorodek. Nikt nie wie, ile czasu zajmie mu pokonanie barier i odzyskanie niezależ-
ności intelektualnej, którą odebrał mu oprawca. I czy będzie to możliwe.
– Musimy zdawać sobie sprawę, że mózg tego dzikiego świeżorodka różni się w zna-
czący sposób od naszych. Zdaniem specjalistów, ominięcie fazy programowania musiało
wstrzymać budowę wyspecjalizowanych, wzmocnionych połączeń neuronowych, właściwych
współczesnemu człowiekowi. Jak można przypuszczać, mózg tego modelu będzie niepełno-
sprawny, a jego moc przerobowa – niewielka.
– To jednak tylko część okaleczenia wydawniczego, jakiego z premedytacją dopuścił
się oskarżony. Wybitni korektorzy przewidują liczne choroby i patologie zachowania społecz-
nego. Oceńcie winę, orzeknijcie o karze dla przestępcy i zadośćuczynieniu dla ofiary!
84
Oczy prokuratora zmrużyły się na moment. Pomyślałem, że właśnie stłumił śmiech, ale
musiało to być złudzenie. Pozostałe mięśnie jego twarzy ani drgnęły.
❦ W ciągu następnych piętnastu sekund świat przestał dla mnie istnieć.
3. Tabula rasa
Animator odciął wejście do sieci i mój umysł, nagle ogłuchły i oślepły na transformacje
odbywające się we fraktalach, niemal fizycznie odczuł pchnięcie pełnej blokady, jakby uderze-
nie w głowę przez zatrzaskujące się z łomotem ciężkie drzwi.
Tuż przed aktywizacją blokady otrzymałem Pakiet Sądowy, który zawierał tak wiele
zapisów mentalnych z pierwszeństwem odczytu, że pogubiłem się w ich analizie.
Na początku udało mi się odseparować przenikliwe współodczuwanie ofiary, wyemito-
wane zaraz po publikacji prokuratora. Oczywiście, nie był to żaden zapis pochodzący od za-
rodka. Inspekcja posłużyła się „zeznaniem równoznacznym”, czyli współodczuwaniem spre-
parowanym dla niewyklutych sędziów, zamiast niezrozumiałego dla nich prokuratorskiego
schematu.
Nie potrafiłem rozpoznać modelu, który wygenerował zapis. To mnie zaskoczyło. In-
spekcja musiała mieć swoje zasoby, nieudostępniane nawet redaktorom. Ktoś wygrzebał z ar-
chiwum nieznane mi odczucia osoby z błędami wydawniczymi, która po wielu latach życia
materialnego zapadła na demencję, taką starożytną chorobę uwalniającą entropię i wiry de-
strukcyjne w archiwach pamięci. Chaos wytwarzany przez ten umysł skutecznie spowodował
odrazę u niewyklutych. Nawet na mnie wywarł on piorunujące wrażenie, trudno więc się dzi-
wić, że niewykluci jednogłośnie wydali werdykt o mojej winie.
Zapisy sędziów chwilowo wybudzonych z kompresji nie były o wiele lepsze. Oberwa-
łem porządną dawką syndromu odrzucenia społecznego i głodu informacji. Decyzje wybudzo-
nych odnośnie mojego losu były równie łatwe do przewidzenia, co stanowisko niewyklutych.
Pozostali sędziowie, zarówno ci materialni, jak i ci wirtualni, zdawali się czerpać oso-
bistą przyjemność z pastwienia się nade mną. Ostatecznie, zanim udało mi się przebrnąć
przez najintensywniejsze sędziowskie zapisy, minął cały dzień. Przez ten czas animator, do
którego desperacko i bezsensownie próbowałem się zalogować, pozostawał dla mnie martwy,
a pokój, w którym przebywałem – zamknięty. Nie byłem w stanie fizycznie opuścić redakcji,
ani wejść w żaden strumień informacji. Wiedziałem, że będą dostarczać mi żywność, ale to
mnie nie pocieszało. Zostałem uwięziony.
❦ Wieczorem nagle zrozumiałem wyrok. To było jak przeskoczenie zapadki w mózgu,
otwierającej strumień danych. Nieuporządkowane kłęby myśli zniknęły, a z pamięci wysko-
czyły naraz wszystkie poszukiwane informacje. Miałem tkwić w redakcyjnym pokoju,
bez możliwości kontaktu ze światem zewnętrznym, ani w sposób wirtualny, ani materialny, aż
do czasu wyklucia świeżorodka. Po wykluciu odbędzie się współodczuwanie utrwalone, w któ-
rym pamięć ofiary i przestępcy zostaną zamienione miejscami. Chodziło o to, aby doprowadzić
umysł przestępcy do stanu identycznego z umysłem ofiary i obciążyć go jej cierpieniem.
85
Ofiara miała prawo korzystania z moich folderów wiedzy. Mogła też zająć moje miejsce
w społeczeństwie przez czas, kiedy będę odbywać karę. Ja natomiast miałem mieć wyzerowaną
pamięć, tuż przed wejściem do wirtualu, żeby wyrównać stan odczuwania ze świeżorodkowym.
Termin upływu wyroku określono bardzo luźno. Kara będzie podtrzymywana do czasu
odzyskania przez ofiarę niezależności społecznej. To Inspekcja miała zdecydować, czy świe-
żorodek już znalazł swoją własną ścieżkę rozwoju, czy jeszcze nie. Nie wiedziałem, jak to wy-
glądało u prymitywnych ludzi, ale podejrzewałem, że dorastali oni podobnie jak zwierzęta.
Pomyślałem, ile wszystko może trwać, zanim jego umysł się rozwinie i będzie mógł
podjąć pracę. Pięć lat od wyklucia? Więcej? Wiedziałem, że rzadko który przestępca miał
szanse na odzyskanie ciała po tak gigantycznym wyroku. Nie słyszałem o długich kredytach
pokutniczych. Zamknięcie we fraktalu ekspiacyjnym oznaczało, że moje ciało zostanie sprze-
dane, by spłacić koszty życia wirtualnego. Pewnie stand-by dopadnie mnie zanim ten egzem-
plarz dokona wyboru, a Inspekcja Wychowawcza zaakceptuje jego dojrzałość. Pachniało kom-
presją.
Pozostawała jeszcze ostatnia, teoretyczna szansa. Gdyby świeżorodek zrozumiał mo-
tywy mojego postępowania, być może pomógłby mi wydostać się ze stanu stand-by. Tylko
że nie mogłem liczyć na takie szczęście. Świeżorodek dostanie wszystkie PAK-i, którymi się
posługiwałem. Ale część współodczuwania polegającego na przepływie moich odczuć i wspo-
mnień do jego głowy prawdopodobnie nigdy nie zostanie dokończona. Skąd niby miałby wie-
dzieć, że może o to prosić? On nie miał pamięci o tym, co zaszło; jego umysł był czystą kartą.
❦ „Zastanowiło cię, dlaczego istnieje spersonifikowany prokurator, a nie ma takiego
obrońcy?”, w mojej głowie pojawiło się pytanie. Zupełnie jakbym rozmawiał z drugim czło-
wiekiem na jakimś forum sieciowym.
„Społeczeństwo jest obrońcą”, odpowiedziałem. Ale przecież wiedziałem, że nie pod-
trzymam w ten sposób żadnego łącza do nieznajomego rozmówcy. Sieć była nieaktywna.
Już zaczynało mi odbijać. Rozmawiałem sam ze sobą.
Poszedłem do redakcyjnej kuchni, bezmyślnie sięgnąłem po widelec. Przez moment
stukałem nim o blat stołu. I wtedy mnie olśniło. Jeszcze wyraźniej niż w chwili, kiedy zrozu-
miałem wyrok. Oprócz swojego umysłu, miałem w głowie cudzy. I on właśnie się konfiguro-
wał.
❦ Moja książka jest zamknięta dla wszystkich poza tobą. Jeśli czytasz te słowa, to znaczy,
że mój plan się powiódł. Animator może kontrolować dane przesyłane w sieci, ale nie ma
wpływu na informację istniejącą poza nią.
Pamięć, z której czerpię wiedzę, nie ma problemu z odnajdywaniem właściwych kształ-
tów, w jakie powinny się układać litery, abyś umiał je odcyfrować. Jednak mięśnie dłoni męczą
się szybko i początkowo myślałem, że nie zdążę opowiedzieć ci wszystkiego przez te kilka
miesięcy, zanim się wyklujesz a Inspekcja otworzy łącza, by odebrać mi pamięć.
Litery, które wyryłem na ścianach redakcji, mojego tymczasowego więzienia, są po to,
aby opowiedzieć ci naszą historię. Nie byłbym w stanie tego zrobić bez współodczuwania, które
jeden z sędziów wybudzonych z kompresji przelał do mojej głowy tuż przed blokadą animatora.
Kiedy przyjdziesz na świat, Inspekcja uaktywni karę. Będzie to polegało na wyzerowa-
niu mnie, ale w twoim przypadku początkowo nie zostaną dokonane żadne zmiany. Zgodnie
86
z wyrokiem sędziów Inspekcja przechowa moje współodczuwanie w zamkniętym, skompreso-
wanym pliku w swoich tajnych archiwach do czasu, kiedy sam zdecydujesz się z niego skorzy-
stać, co może nigdy nie nastąpić.
Kiedy twój umysł rozwinie się i osiągniesz zdolność zarabiania na swoje życie, Inspek-
cja wciąż nie zaproponuje ci współodczuwania ze mną. Prawo jednak nakazuje, abyś dostał
szansę zajęcia mojego miejsca w społeczeństwie i przejął wszystkie użytkowane przeze mnie
PAK-i. A wśród starych PAK-ów mojego umysłu znajdzie się też nowa, mechaniczna umiejęt-
ność odcyfrowywania liter, którą dostałem od sędziego.
Jako osoba nieukierunkowana, będziesz mieć praktyki w różnych zawodach, zanim wy-
bierzesz ten, który ci odpowiada. Najpierw zaprowadzą cię tutaj, do mojej dawnej redakcji,
żebyś zgodnie z prawem miał szansę przejęcia profitów z mojej pracy, gdybyś tego zechciał.
Inspektorzy być może zobaczą te drobne nieregularne „wzory” pozostawione przeze
mnie na ścianach. Jednak nie skojarzą ich z informacją, którą w ten sposób pozostawiam tylko
tobie. Nikt poza tobą nie zauważy liter, ponieważ ty będziesz jedynym materialnym człowie-
kiem na Ziemi, który umie czytać.
Pamiętaj jednak, że chociaż sieć wciąż przechowuje wiedzę o literach w swoich za-
mkniętych archiwach, to utrzymuje w kompresji tych ludzi, którzy potrafią czytać. Ona nie
chce, abyśmy posługiwali się pismem. Cokolwiek zdecydujesz – bądź ostrożny.
87
Paweł Kukliński
Paweł Kukliński – rocznik ’86. Absolwent Inżynierii Chemicznej na Uniwersytecie
Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. Pracuje w korporacji z branży elektronicznej. Założyciel
portalu o twórczości Terry’ego Pratchetta: Discworld.pl Czyta głównie współczesną polską fan-
tastykę, postapo i powieści przygodowo-historyczne, choć nie zamyka się na inne gatunki.
Pisze. Jak sam twierdzi, najlepiej czuje się w kryminale, lecz jak widać próbuje sił także
w różnych podgatunkach fantastyki. Poza tym, recenzuje książki dla jednego z największych
polskich portali literackich.
Jesienią ukaże się pierwsza papierowa publikacja z jego udziałem – antologia konkursu
na opowiadanie festiwalu Kryminalna Piła, w którym został wyróżniony.
Prywatnie jest szczęśliwym mężem i ojcem.
88
Życie bezwolne
Paweł Kukliński
89
Stoję przy parapecie, patrząc na widoczny za oknem krajobraz, rozciągający się tuż za
wysokim murem zwieńczonym drutem kolczastym. Atomowa pustynia jest zalana słońcem.
Nagie, pozbawione nawet odrobiny żywej roślinności skały zdają się błyszczeć, drobiny
kwarcu skrzą się milionem barw. Ziarenka wszechobecnego piasku przesypują się z miejsca
na miejsce z niemal słyszalnym szmerem, popychane przez pędzący z zawrotną prędkością
wiatr. W nieustającym ruchu dążą do doskonałości.
Dla mnie ten widok już jest doskonały.
Każda łacha piasku, każdy sterczący do nieba fragment skały, każdy wyschnięty pień
jest piękny, zachwycający. Wpatruję się w ten obraz, urzeczony jego idealnością, poetyckim
pięknem, które porusza moją duszę aż do cna. Mógłbym zatracić się w tym doskonałym wido-
wisku, stać tak godzinami, obserwując martwą, a jednocześnie tak pełną dynamizmu pustynię.
Ale nie mogę, muszę iść do pracy.
Nie muszę, chcę.
Lubię moją pracę. Obsługuję instalację do produkcji gazu, którego zastosowania nie
znam. Nie przeszkadza mi to, najważniejsze, że lubię pracować. Podobnie, jak lubię wszystko
inne, co mnie otacza. Wszystko mnie zachwyca, urzeka, cieszy. Nie ma się co dziwić. Przecież
świat jest piękny. Doskonały.
Z wmontowanych w sufit głośników sączy się delikatna melodia. Ciągle ta sama,
przez całą dobę. Moja ulubiona.
Ubieram się szybko, wybierając rzeczy z pięknej, metalowej szafy. Białe spodnie, biały
podkoszulek. Moje ulubione.
Wychodzę na zewnątrz, widząc tłumy przechodniów równym krokiem przemierzają-
cych ulice. Wszyscy są ubrani na biało, wszyscy uśmiechnięci, życzliwi, przyjaźni. Piękni i
doskonali. Uśmiecham się do nich, ruszając w swoją stronę.
Ulicą przejeżdża na sygnale rozpędzony, ciężko opancerzony wóz gąsienicowy. Służba
Porządkowa. Przystaję na chwilę, urzeczony pięknem grubych blach odbijających promienie
słońca, idealnym i spójnym ruchem segmentów gąsienic oraz kół, na których są rozpięte, mi-
gotliwym blaskiem zamontowanego na pojeździe sygnalizatora świetlnego i przeciągłym wy-
ciem syreny. Wszystko to ponownie porusza moje zmysły, delikatnie łechce me poczucie
piękna, rozlewa się w duszy ciepłym, krzepiącym strumieniem.
Z wieżyczki pojazdu wystają dwie głowy ubrane w ciężkie hełmy. Mają twarde, zacięte
miny. Wszyscy uśmiechają się do nich, machają na dzień dobry, lecz Porządkowi zdają się nie
zauważać przechodniów. To nieistotne. Wszyscy są szczęśliwi, mogąc ujrzeć przedstawicieli
prawa przy pracy. Ja również.
Czuję się doskonale. Ze szczęścia chce mi się gwizdać, więc gwiżdżę. Razem ze mną,
podobnie urzeczeni, gwiżdżą inni przechodnie. Oczywiście z ułożonych w dzióbki ust wydo-
bywa się nasza ulubiona melodia. Nasz gwizd zlewa się z oryginałem, wciąż odtwarzanym
przez głośniki i dzięki temu czujemy się jeszcze lepiej. Widzę to w twarzach ludzi, a oni z pew-
nością widzą to w mojej. Nie mogę przestać się uśmiechać. Bo i po co miałbym przestawać?
Przecież wszystko, co mnie otacza, jest wspaniałe.
Kiedy rozpędzony pojazd mnie mija, gdy jest najbliżej, niemal na wyciągnięcie ręki,
jego syrena na ułamek sekundy zagłusza melodię płynącą z widocznych na każdym rogu gło-
śników, a nawet przebija się ponad wspólne gwizdanie przechodniów. Przez ten moment, krótki
jak przebłysk błyskawicy, ulotny jak podmuch wiatru, czuję ukłucie gdzieś na dnie serca.
90
Przez moment mam wrażenie, że otaczający mnie świat wcale nie jest tak wspaniały, jak mi się
wydaje. Że mijający mnie ludzie nie są tak piękni, jakimi się na co dzień wydają. Że ich ciała
są wychudzone, posiniaczone, pokryte strupami. Że nic nie jest doskonałe. Wzdrygam się
z obrzydzeniem.
To uczucie odchodzi równie szybko, jak przyszło. Pojazd Służby Porządkowej odjeż-
dża, dźwięk syreny nie zagłusza już wszechobecnej melodii, która ponownie wypełnia moją
głowę, serce, całe ciało. Ogrzewa mnie, koi ból, który nadszedł nie wiedzieć skąd. Znowu
wszystko jest piękne i doskonałe, a pamięć o tej okropnej chwili odchodzi w niebyt.
Dokręcam zawór, uważając by wskazówka miernika nie wyszła poza zielone pole. Ob-
racam go powoli, wprawnym ruchem. Nagle słyszę zgrzyt. Z jakiegoś powodu, na ten dźwięk
włoski na moich plecach jeżą się delikatnie. A przecież jest piękny, wspaniały, jak wszystko.
Jak lśniąca aparatura z kwasoodpornej stali, czerwone zawory w kształcie pięciolistnych kwia-
tów, śnieżnobiałe tarcze wskaźników temperatury, ciśnienia i poziomu płynów.
Nagle czuję opór. Uśmiecham się, chociaż jestem lekko zaskoczony. Świat jest pełen
niespodzianek, a ja lubię niespodzianki. Są miłe. Zawór zatrzymuje się, niedomknięty. Wska-
zówka unosi się powoli, podchodząc do końca pola kontrolnego, zielonego niczym świeża
trawa.
Wokół mnie krzątają się inni pracownicy, wszyscy zajęci własnymi zadaniami. Każdy
z nich operuje innym elementem aparatury.
Pracuję tutaj od dwóch tygodni. Wcześniej zajmowałem się kopaniem rowów meliora-
cyjnych. Lubiłem tę pracę. Lubię każdą pracę. Przypominam sobie, że podczas szkolenia na no-
wym stanowisku tłumaczono mi, by zgłaszać bezzwłocznie każde niewłaściwe działanie urzą-
dzeń. Jednak jak należy rozumieć słowo „niewłaściwy” kiedy wszystko jest na swój sposób
piękne i zachwycające? Zablokowany zawór to prawdopodobnie sytuacja niecodzienna, odbie-
gająca od normy, ale przecież w swej niecodzienności wspaniała, intrygująca i fascynująca. Dla
mnie z całą pewnością nie jest niewłaściwa. Pędząca coraz wyżej wskazówka, wydaje się
czymś poruszająco pięknym, co nie pozwala oderwać od siebie wzroku.
Stoję tak urzeczony, podobnie jak niedawno widokiem atomowej pustyni, w którą dzie-
siątki lat temu obróciła się większa część świata. Widzę, że spod przykrywy aparatu zaczyna
wydobywać się gęsta chmura, tworząc fantazyjne, tańczące kształty. Kilka osób również to za-
uważa. Przystają, uśmiechnięci, oczarowani. W ich oczach widzę podziw, fascynację, bez-
kresne zadowolenie. Na moment wszyscy zapominamy o swojej pracy. Dziesiątki par oczu od-
rywają się od tarcz swoich mierników, dziesiątki rąk przestają kręcić zaworami, otwierać klapy
i spusty.
Aparatura zaczyna drżeć i syczeć. A my stoimy, jeszcze bardziej zachwyceni. Czegoś
takiego jeszcze nie widzieliśmy, nikt nie chce przeoczyć jedynego w swoim rodzaju, czarują-
cego widowiska. Widzę, że już cała obsługa hali – jakieś sto pięćdziesiąt osób – oderwała się
od pracy i teraz przygląda przedstawieniu, które specjalnie dla nas odgrywa martwa aparatura.
Zupełnie jakby była świadoma i postanowiła nam zatańczyć. Oczywiście w rytm naszej ulu-
bionej melodii, która sączy się z wszechobecnych głośników.
Wszyscy ludzie, każdy ubrany tak jak ja, w podkoszulek i białe spodnie, każdy z błogim
uśmiechem, stoi i obserwuje syczącą, drżącą i bulgoczącą plątaninę rur, zbiorników, podgrze-
waczy i kolumn rektyfikacyjnych, które są coraz głośniejsze, coraz bardziej ruchliwe. Co-
raz piękniejsze.
91
Widzę, że po antresoli, biegnie ubrany na czarno człowiek z hełmem na głowie. Wyma-
chuje rękami, coś krzyczy. Nie słyszę go już.
Potem nagle cała aparatura rozpada się, ogarniając nas wspaniałą, wielokolorową plą-
taniną ognia, pary i mknących z prędkością dźwięku metalowych elementów. Eksplozji towa-
rzyszy nieprawdopodobny huk. Coś trafia mnie w głowę, momentalnie padam na ziemię, po-
grążając się w błogiej, doskonałej ciemności.
Z trudem otwieram oczy. Wokół mnie jest cicho i ciemno. Po chwili orientuję się, że nic
nie widzę, dlatego iż coś miękkiego leży na mojej głowie. Odpycham to coś, potem zrzucam
z siebie kawał blachy. Rozglądam się. Tym, co zrzuciłem z własnej twarzy był człowiek. Chudy
mężczyzna, ubrany na biało, z rozbitą głową, z której sączy się krew. Odskakuję od niego
w przerażeniu. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czuł to, co w tej chwili. Widziałem już
wcześniej martwych ludzi, ale zazwyczaj ich śmierć wydawała się czymś, co jest nieodzownie
związane z naszym światem. Czymś słusznym. I pięknym zarazem. Nawet jeśli chodziło o męż-
czyznę rozjechanego przez transporter gąsienicowy, lub kobietę przeciętą na pół przez urwaną
linę holowniczą.
Leżący przede mną trup nie jest piękny. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak mógłbym
nazwać pięknym coś takiego. Choć wiem, że dotąd tak robiłem. Odrywam od niego wzrok,
rozglądając się wokół. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, leżą trupy. Gdzieniegdzie widzę żywych
ludzi, gramolących się niemrawo spod rozbitej aparatury. Niektórzy krwawią, inni mają po-
tworne oparzenia. Potworne? Skąd ja w ogóle znam takie określenie?
Hala produkcyjna dalej stoi, ale w suficie i ścianach w kilku miejscach zieją olbrzymie
wyrwy. Przyglądam się ocalałym i widzę, że niektórzy otwierają usta. Jedni chyba krzyczą, inni
płaczą. Ale ja nic nie słyszę.
Pukam się w bok głowy, jakby chcąc wytrząsnąć z uszu kropelki pozostałej po kąpieli
wody. Bezskutecznie. Nie słyszę zupełnie nic.
Do hali zaczynają się wlewać potokiem tłumy czarnych postaci w ciężkich hełmach.
Przerzucają gruzy, wyciągają spod nich ludzi. Pokazują żywym kierunek, w którym powinni
się udać. Zaczynają zbierać zwłoki.
Z przerażeniem zauważam, że ci, którzy ocaleli, uśmiechają się. Niektórzy są poparzeni
do gołych kości, inni stracili ręce lub nogi. Jeden mężczyzna nie ma większej części lewej łydki
i z uśmiechem przeskakuje na pozostałej mu kończynie w stronę wyjścia.
Chce mi się rzygać. Mam wrażenie, że jeszcze niedawno powiedziałbym „wymioto-
wać”, a może i zachwycałbym się cudownymi barwami i kształtami moich rzygowin. Te-
raz mam to w dupie, wszystko mnie boli, a na dodatek straciłem słuch. Mimo wszystko, wy-
gląda na to, że miałem sporo szczęścia. Jestem poobijany, ale mogę się ruszać. Skórę mam całą,
nie krwawię, mam obie ręce i nogi. Oddycham niemal swobodnie, czując tylko lekkie kłucie
w żebrach.
Co tu się, kurwa, dzieje?! i skąd ja znam takie słowa? Dlaczego się nie uśmiecham,
dlaczego czuję ból? w głowie mi piszczy. Poza tym nie słyszę niczego.
Nagle doznaję olśnienia.
Słuch.
92
Prawdopodobnie jako jedyny z ocalałych straciłem słuch. Dlatego zachowuję się inaczej
niż pozostali. Dlatego coś, co działa na innych, nie oddziałuje na mnie.
Melodia! Płynąca z głośników obecnych wszędzie, w każdym pomieszczeniu, na każdej
ulicy. Pod sufitem i na ścianach wciąż wisi ich kilkadziesiąt. Pewnie dalej działają.
Przypominam sobie tę melodię, nucę ją w myślach. To na nic. Wciąż widzę i jestem
w pełni świadomy wszystkich okropieństw powstałych w wyniku katastrofy.
Podchodzi do mnie mężczyzna w czarnym mundurze, którego górna połowa twarzy za-
kryta jest masywnym hełmem. Mówi coś do mnie, ale ja nie słyszę ani słowa. On chyba nie
zdaje sobie z tego sprawy. Unoszę kciuk, w uniwersalnym geście potwierdzającym,
że wszystko jest w porządku. Mężczyzna kiwa głową z aprobatą i wskazuje mi ręką kierunek.
Coś jeszcze mówi, ale ja już zmierzam we wskazaną stronę.
Ostrożnie przestępuję nad trupami, omijam kałużę wrzącej cieczy, która powoli wypala
dziurę w posadzce.
Co tu się dzieje? Co tu się, do cholery, dzieje? Czy naprawdę tylko ja widzę to wszystko
tak, jak powinienem? Przyglądam się ludziom. Ci w białych strojach mają jednakowe, błogo
uśmiechnięte twarze. Rozglądają się, co chwila zawieszając wzrok na najróżniejszych maka-
brycznych widokach, podziwiając je z widocznym zachwytem, jakby zobaczyli najwspanialszą
rzecz w swoim życiu. Pamiętam, że jeszcze dzisiaj tak jak oni zachwycałem się wszystkim, co
tylko widziałem. Ale teraz nie potrafię.
Przypominam sobie atomową pustynię i ogarnia mnie jeszcze większe przerażenie. Czy
naprawdę dawny świat przestał istnieć? Co się dzieje z tymi ludźmi? Czy ktoś nam pierze mó-
zgi? Dlaczego?
Zaczynam rozumieć, chociaż to, co się tutaj dzieje, jest zupełnie popieprzone. Muszę
uciekać. Utrata słuchu to błogosławieństwo, jedyna w swoim rodzaju szansa, której nie mogę
zmarnować. Nie mogę dopuścić, by ktoś dowiedział się, że nic nie słyszę. Może jestem jedy-
nym, który zna prawdę?
Powoli przypominam sobie ostatnie chwile przed wybuchem. Pamiętam zaklinowany
zawór. Pamiętam aparaturę, która zaczęła szaleć, aż w końcu eksplodowała. I stu pięćdziesięciu
urzeczonych jej widokiem idiotów z wypranymi mózgami. To ja wywołałem tę katastrofę. Z
jakiegoś powodu nie zgłosiłem niewłaściwego działania urządzenia. Ach, no tak, „niewłaści-
wego”. Przypominam sobie wewnętrzny wywód, jaki stoczyłem nad sensem tego słowa. Ktoś
nieopatrznie użył tego sformułowania, szkoląc mnie w nowej pracy. Pewnie nie zdawał sobie
sprawy jak katastrofalne skutki może mieć niefortunny dobór słów wobec kogoś z całkowicie
wyłączonym instynktem samozachowawczym, kogo zachwyca wszystko, co go otacza. A wy-
starczyło, żeby zamiast „niewłaściwe” powiedział „nietypowe działanie” i tych kilkudziesięciu
nieszczęśników, których ciała mnie otaczają, wciąż by żyło. A może niepotrzebnie się uspra-
wiedliwiam? Może to wyłącznie moja wina? Teraz to nieistotne. Chcę tylko czym prędzej stąd
wyjść, stracić z oczu zawaloną trupami podłogę i pokaleczonych ludzi.
Zbliżam się do wyjścia, mijając wielu funkcjonariuszy Służb Porządkowych. Oni wy-
glądają na normalnych. Nie uśmiechają się. Nie zachwycają się przerażającymi widokami.
Większość z nich ma kamienny wyraz twarzy, a niektórzy wydają się wręcz wystraszeni, znie-
smaczeni. Są prawdziwi. Nagle widzę, jak jeden z nich wyjmuje z kabury pistolet i przykłada
do skroni leżącego na ziemi mężczyzny. Ranny człowiek mamrocze coś pod nosem, kikutami
rąk próbuje podeprzeć się i wstać. Kula roztrzaskuje mu czaszkę. Kilku przechodzących obok
ocalałych z katastrofy na moment rzuca na niego okiem, uśmiechając się głupkowato, a potem
dalej zmierza w swoją stronę.
93
Czuję, że do oczu cisną mi się łzy. Z trudem je powstrzymuję. Jeden z Porządkowych
rusza w moją stronę. Serce zamiera mi w piersi, już wiem, że zaraz zdarzy się coś strasznego.
Mężczyzna mija mnie jednak, a ja czuję olbrzymią ulgę. Tamten podchodzi do jednonogiego
kaleki, który wciąż podskokami zmierza do wyjścia, i zabija go strzałem w czoło.
Muszę się uśmiechać. Do cholery, muszę, albo zginę. Oni nie mogą się dowiedzieć,
że nie słyszę hipnotyzującej melodii. Przezwyciężając uczucie obrzydzenia do samego siebie,
przywołuję na twarz uśmiech. Posyłam tę durną minę jednemu z Porządkowych, który zbywa
mnie machnięciem ręki. To działa!
Wychodzę na zewnątrz. Wokół mnie kręcą się funkcjonariusze Służb Porządkowych,
ale zdają się nie zwracać na mnie uwagi. Większość z nich kieruje się do budynku. Tylko jeden
wskazuje mnie i innym ocalałym stojący opodal, prowizoryczny polowy namiot medyczny.
Powoli drepczę w jego kierunku. Przede mną idzie jakieś trzydzieści osób z różnymi obraże-
niami. Wchodzą kolejno pod rozpiętą między dwoma opancerzonymi transporterami płachtę
brezentu, gdzie trzyosobowa ekipa w białych fartuchach poddaje ich szybkiej selekcji. Dwoje
ludzi, mężczyzna i kobieta – oboje wyszli z wybuchu niemal bez szwanku – zostają przepro-
wadzeni na lewą stronę. Zaraz za nimi idzie mężczyzna, któremu gorący podmuch lub żrąca
ciecz zdarła skórę z obu rąk, ukazując nagie kości. Na dodatek kuleje, jego prawa noga zdaje
się zginać w niewłaściwą stronę.
Medycy odsyłają go na prawo. Dwóch Porządkowych łapie kalekę pod ręce, prowadzi
na bok, za transporter. Nie kłopoczą się na tyle, by odejść poza zasięg naszego wzroku. Strzelają
mu w głowę.
Za wszelką cenę staram się nie zapominać o uśmiechu. Wokół mnie wszyscy się uśmie-
chają. Nawet kobieta, której wybuch rozerwał większą część żuchwy, śmieje się górną połową
twarzy. Niestety, po szybkiej ocenie medyków, zostaje odprowadzona za pojazd Służb Porząd-
kowych. Jej uśmiech nie znika do samego końca, a w oczach błyszczy fascynacja. Pojedynczy
strzał.
Kilka innych osób trafia za transporter. Nie słyszę huku, ale widzę błysk ognia wyloto-
wego. Przy każdym wystrzale czuję, jak mimowolnie spinają mi się mięśnie.
W końcu przychodzi kolej na mnie. Staję przed trójką lekarzy, którzy szybko obmacują
i oglądają całe moje ciało. Po ich minach wnoszę, że są zadowoleni. Niska kobieta coś do mnie
mówi, a ja czuję, że plecy oblewa mi zimny pot. Na szczęście po chwili dodaje krótki prosty
gest wskazujący, bym ruszył na lewo. To nie było pytanie, a jedynie polecenie przejścia. Chyba
nie zorientowali się, że jestem głuchy jak pień. Oddycham z ulgą i dołączam do pozostałych
ocalałych. Jest ich przerażająco niewielu.
Podjeżdża ciężarówka z budą nakrytą szarą płachtą. Dwóch Porządkowych otwiera
tylną burtę i pomaga nam wsiąść na pakę. Zajmuję miejsce tuż przy wejściu, tak by przez od-
kryty tył ciężarówki móc coś widzieć. Czekamy jeszcze kilka minut, aż zakończy się selekcja
rannych, w końcu ruszamy. Z budynku wyszło w sumie około sześćdziesięciu osób. Blisko
czterdzieści poddano likwidacji. W ciężarówce jest nas dwadzieścioro troje. Dwadzieścia trzy
osoby ze stu pięćdziesięciu przeżyły katastrofę, którą wywołałem. Czuję, jakby ktoś wraził
w moje serce rozżarzony pręt. Kiedy ciężarówka rusza, a Porządkowi znikają mi z oczu, płaczę.
Wokół mnie dwadzieścia dwie gęby omamionych idiotów uśmiechają się, rozglądając się po
pace ciężarówki. Ukrywam twarz w dłoniach.
Po jakimś czasie podnoszę głowę i wyglądam na zewnątrz. Jedziemy przez miasto. Ste-
rylne, schematyczne, proste do bólu. Dziesiątki przecinających się pod idealnie prostymi ką-
tami ulic, setki identycznych niskich budynków mieszkalnych, tysiące ubranych na biało ludzi,
94
o twarzach wygiętych w sennych uśmiechach, chudych, wymizerowanych ciałach i niewidzą-
cych prawdy oczach. A ponad tym wszystkim nieprzebrana liczba głośników, wiszących
na rogu każdego budynku.
W mojej głowie miliony myśli walczą o pierwszeństwo. Czuję do siebie obrzydzenie,
czuję żal, smutek, chce mi się wyć z bólu – tak fizycznego, jak i tego, który dręczy mą duszę.
A na sam wierzch próbuje się wyrwać desperackie wołanie, pragnienie wydostania się z tej nie
mieszczącej się w głowie sytuacji, tego urzeczywistnienia marzeń totalitarnego maniaka, naj-
gorszego koszmaru wolnego człowieka. Napada mnie myśl, by wyskoczyć na ulicę i pobiec
w nieznane. Ale co by to dało? Złapią mnie. Nie chcę, by mnie złapali. Chcę żyć.
Ciężarówka zatrzymuje się na chwilę. Potem znów rusza, a ja widzę przez otwarty tył,
że minęliśmy bramę w okalającym miasto murze. Za ogrodzeniem rozciągają się półżywe pola
uprawne, palone słońcem i trudne do utrzymania, gdzie jeszcze niedawno kopałem rowy. Tuż
obok muru znajduje się rząd powstających budynków, identycznych jak te, jakie mieszczą się
wewnątrz miasta. Nasza ciężarówka zatrzymuje się pod jednym z nich, Porządkowi pomagają
nam wyjść, a potem kierują do prac budowlanych. Ledwo co uratowaliśmy się z katastrofy,
cudem wyszliśmy z życiem z eksplozji, która pochłonęła krwawe żniwo, a już mamy zacząć
nową pracę. Słońce wisi wciąż nisko, nie minęło jeszcze południe. Pewnie odesłanie nas te-
raz do własnych kwater byłoby nieekonomiczne.
Zostaję przydzielony do prac wykończeniowych przy jednym z już stojących domów.
Mamy wstawiać drzwi i okna, kłaść kafelki, podłogi, malować. Przed placem budowy stoi rząd
kilkunastu słupów z głośnikami. Otaczający mnie ludzie uwijają się z uśmiechem, pełni zapału
i chęci do pracy. Porządkowi, którzy przywieźli nas ciężarówką, odjeżdżają. Wszyscy wiedzą,
co do nich należy, nikt się nie obija, nikt nie ucieka.
Wyglądam z okna na drugim piętrze. W zasięgu kilkuset metrów nie widać ani jednego
przedstawiciela władz. To może być moja szansa. Ale dokąd miałbym uciekać? Jak okiem się-
gnąć, wokół dostrzegam tylko zalaną słońcem pustynię i majaczącą gdzieś bardzo daleko, po-
strzępioną linię horyzontu. Wygląda, jak góry.
Siadam pod oknem i rozmyślam. Jestem świadomy, ale kim jestem? Próbuję sobie przy-
pomnieć, skąd się tu wziąłem. Czy urodziłem się w tym miejscu? Czy moje życie zawsze było
takie? Nic nie pamiętam. Mam wrażenie, że moje wspomnienia sięgają nie dalej, niż kilka za-
mglonych lat wstecz, przepełnionych ciężką, monotonną pracą. Codziennie to samo, jakby od
zawsze.
W tym samym pomieszczeniu pracuje mężczyzna, który też przeżył katastrofę w fa-
bryce chemicznej. Obaj zostaliśmy przydzieleni na to piętro, inni pracują niżej i nie zaglądają
do nas. Mężczyzna uszczelnia okno, dozownikiem z silikonem technicznym..
Nagle wpadam na pomysł. Wyrywam kabel z leżącej opodal, ciężkiej wiertarki, chwy-
tam ją w ręce i powoli podchodzę do mężczyzny. Ten nie zwraca na mnie zupełnie uwagi. Biorę
zamach i uderzam go zdecydowanie rękojeścią narzędzia w podstawę czaszki. Jego nogi wiot-
czeją, osuwa się na ziemię nieprzytomny. Szybko wiążę go przygotowanym kablem, a potem
biorę pistolet z silikonem. Wciskam solidną porcję uszczelniacza do jego uszu i obwiązuję je
taśmą izolacyjną. Dla pewności zaklejam mu też usta. A potem czekam.
Mam wrażenie, że trwa to całe lata, ale w końcu ogłuszony mężczyzna zaczyna się ru-
szać. Już zaczynałem się bać, że uderzyłem za mocno i nigdy się nie obudzi. Otwiera oczy.
Nerwowo rozgląda się po pomieszczeniu. Ma wzrok zaszczutego zwierzęcia. Wiem to, chociaż
nie potrafię sobie przypomnieć, skąd. W tym miejscu chyba nigdy nie widziałem zwierząt.
95
Podnoszę palec do ust i gestami próbuję go uspokoić. Szarpie się, usiłuje rozerwać
więzy, ale gruby kabel trzyma mocno. W końcu rezygnuje i patrzy na mnie błagalnym wzro-
kiem. Zbiegam na dół i ze stolika z planami budowy porywam kilka pisaków i kartek papieru.
Wracam na górę do mojego towarzysza i widzę, że ten znowu szarpie się, niezdarnie próbując
odzyskać wolność. Szybko bazgrzę kilka słów. Pisanie przychodzi mi instynktownie, chociaż
nie pamiętam, gdzie się go nauczyłem.
„Przepraszam, że cię związałem. Musiałem. Zaraz cię rozwiążę, ale muszę ci wszystko
wyjaśnić” – podtykam mu wiadomość pod oczy. Przygląda się jej, a na jego czole pojawia się
długa zmarszczka. Widzę, że czytanie sprawia mu trudność, ale w końcu spogląda na mnie
świadomie i kiwa głową. Piszę dalej, o wszystkim co dotąd widziałem. o głośnikach i hipnoty-
zującej melodii, o masakrze okaleczonych ofiar katastrofy, o nierealnym wyglądzie naszego
siedliska. Czyta długo, z wysiłkiem. W końcu wskazuje na swoje ręce, prosi mnie wzrokiem.
Rozwiązuję go. Zrywa taśmę z ust, bierze do ręki pisak i niewprawną ręką stawia
na kartce koślawe znaki.
„Dlaczego?” – pyta.
„Co dlaczego?”
„Dlaczego mnie obudziłeś. Było mi dobrze. Teraz się boję. Wszystko mnie boli”
„Musimy coś z tym zrobić. Nie możemy tak żyć” – piszę, ale po chwili zaczynam się
zastanawiać, czy naprawdę tak myślę. Przecież do dzisiaj moje życie zdawało się idealne. Cały
świat był wspaniały. Teraz przepełnia mnie strach, ból i obrzydzenie.
Mój towarzysz niedoli obejmuje ramionami kolana i zaczyna płakać. Nie słyszę jego
żałosnego łkania, ale widzę wielkie łzy spływające po policzkach. Mężczyzna kołysze się mia-
rowo w przód i tył. W końcu zaczyna zdzierać taśmę izolacyjną, która oplata jego uszy. W
nagłym ataku paniki próbuję go powstrzymać, przytrzymuję mu ręce, ale się wyrywa. Zrywa
taśmę z lewego ucha i próbuje wygrzebać z niego silikon. Zaczynamy się szarpać. Chwytam
jego dłonie, odciągam je od głowy, w końcu biję go otwartą dłonią w policzek. Bez skutku. Nie
przerywa wydłubywania uszczelniacza z uszu. W jego oczach błyska gniew i determinacja.
Zirytowany moimi próbami przeszkodzeniu mu, w końcu rzuca się na mnie w szale.
Wijemy się po drewnianej podłodze, okładamy się pięściami, kopiemy. On próbuje
gryźć, ale dostaje mocno w zęby. Rozcinam sobie przy tym skórę na knykciach. Kulamy się
przez pokój, aż w pewnym momencie on sięga po coś i przystawia to do mojej twarzy.
W ułamku sekundy udaje mi się rozpoznać pistolet do wbijania gwoździ. Łapię oszala-
łego mężczyznę za nadgarstek i z całej siły odpycham jego rękę. Nagle wypręża się dziwnie, a
potem szeroko otwiera usta. Po chwili domyślam się, że krzyczy. Puszczam go, zbity z tropu,
bo nagle robi się dziwnie miękki, bezwładny. Z jego szyi sterczy długi gwóźdź, a z rany powo-
lutku, dostojnie wypływa krew, tworząc ciemną plamę na nowiutkich klepkach podłogi.
Czuję, że cały się trzęsę. Podnoszę się powoli i wtem mój wzrok pada na troje stojących
w drzwiach ludzi. Hałas, jakiego narobiliśmy, zainteresował pracowników z niższego piętra.
Teraz stoją wpatrzeni we mnie, a na ich twarzach maluje się wyraz lekkiego zaskoczenia. I
fascynacji. Na dodatek, co stwierdzam z przerażeniem, wszyscy troje biją mi brawo. Są za-
chwyceni wygraną przeze mnie walką – widowiskiem, jakiego zapewne dotąd nie mieli okazji
podziwiać. Podobnie jak ledwie kilka godzin wcześniej, sto pięćdziesięcioro bezrozumnych
lunatyków zachwyciło się przeciążoną aparaturą w fabryce.
Głowa mi pęka. Czuję pulsowanie w skroniach, serce bije tak, jakby za chwilę miało
połamać mi żebra. To wszystko jest chore, to nie może dziać się naprawdę. Przepycham się
96
przez grupkę gapiów, moich koszmarnych fanów, którzy wciąż gorączkowo wiwatują na cześć
zwycięzcy. Na cześć zabójcy.
Zbiegam po schodach, wypadam na dwór. Oszałamia mnie nagły blask słońca i uderze-
nie gorącego, suchego powietrza. Biegnę. Nie wiem dokąd, byle jak najdalej stąd. Przeskakuję
przez skały o ostrych krawędziach, mijam wyschnięte kikuty drzew. Pod podeszwami lekkich
butów o gumowej podeszwie trzaskają rozrzucone przez wiatr uschnięte gałęzie, wyschnięte
kępki traw i białe, puste muszle jakichś skorupiaków. Biegnę w stronę słońca.
Po jakimś czasie zaczyna brakować mi sił. Mięśnie nóg rwie okropny ból, płuca zdają
się być wypełnione ciekłym żelazem. Cała klatka piersiowa boli tak, jakby za chwile miała
eksplodować. W głowie mi się kręci, przed oczami majaczą czarne plamy. Oglądam się za sie-
bie, pierwszy raz od początku ucieczki. Za mną jest tylko pustynia, nagie skały, piasek, wy-
schnięte drzewa. Wszystko zalane karmazynowymi promieniami zachodzącego słońca. Ni-
gdzie nie widzę miejsca, z którego uciekłem.
Czy to był mój dom? Sam nie wiem. Jeszcze wczoraj, bez wątpienia tak właśnie myśla-
łem. Mieszkałem tam, jadłem, pracowałem. Ale czy można świadomie nazwać domem miejsce,
w którym przebywa się bezwolnie, pracuje tam, gdzie każą, bez możliwości wyrażenia wła-
snego zdania, własnych poglądów, bez wpływu na swoje życie?
Teraz jestem wolny.
Jestem też mordercą. Czy jednak zabicie człowieka, który z własnej woli godzi się być
bezmyślną marionetką, można nazwać prawdziwym zabójstwem? Czy jest to jakąkolwiek
stratą dla świata? Dla zarządców kolonii, z której uciekłem, kimkolwiek by byli, to tylko jedna
jednostka pracująca mniej. Sądząc po tym, co wydarzyło się po wybuchu w fabryce, życie ludz-
kie nie znaczy dla nich nic. Ale przecież nie jestem potworem. Życie, to życie, nieważne jak
rozgrywane. A ja odebrałem temu człowiekowi możliwość samodzielnego decydowania o so-
bie, nawet jeśli jego wyborem miałoby być oddanie się znowu we władzę upiornej melodii.
Coraz ciężej powłócząc nogami patrzę na otaczającą mnie pustynię. Z głębin pamięci
potrafię wydobyć myśl, że świat kiedyś tak nie wyglądał. Coś go zmieniło, coś starło z po-
wierzchni Ziemi całe miasta, miliony ludzi, zwierząt i rośli. Co to było? Tego nie pamiętam.
Nie pamiętam tego poprzedniego świata, ale podświadomie wiem, że nie był taki jak miejsce,
z którego uciekłem.
To ostatnia trzeźwa myśl, jaką udaje mi się ułożyć. Potem moje kolana nagle się uginają,
czarne plamy przed oczami wybuchają milionem psychodelicznych odcieni, a ja zalegam w na-
grzanym słońcem piasku. Nieświadomie odpływam w ciemność, drugi raz tego dnia.
Budzę się. Z moich rzęs, brwi, nosa i palców zwisają miniaturowe sopelki zamarzniętej
rosy. Trzęsę się z zimna.
W oddali widzę poświatę wstającego słońca, którego krawędź nagle pojawia się za ho-
ryzontem, powoli oblewając okolicę światłem i ciepłem. Moje mięśnie są skostniałe, ledwie
mogę ruszać palcami. Chłonę ciepło pierwszych porannych promieni, jak budząca się z hiber-
nacji jaszczurka. W końcu udaje mi się ruszyć, a wreszcie wstać. Wypijam rosę z niewielkich
zagłębień w skałach. To wciąż za mało niż bym chciał, ale ta odrobina wilgoci pozwala przy-
najmniej na przełknięcie drażniącego pyłu, który nocą wdarł mi się do gardła.
Czuję pragnienie i głód, ale wokół nie ma nic, co nadawałoby się do jedzenia. Zaczynam
iść naprzód. Nie wiem dokąd, przecież nie mam żadnego celu.
97
Idę, aż nogi znowu odzywają się tępym bólem. Słońce grzeje, wysusza, wyciąga siły.
Pustynia zdaje się nie mieć końca. Nie wiem w jakim kierunku iść. Horyzont z każdej strony
wygląda identycznie. Postrzępiony, nierówny. Może to tylko zmęczenie nie pozwala mi widzieć
ostro.
Rozmyślam. Myślę o wszystkim, by odepchnąć od siebie pragnienie i głód. O kolonii
żywych trupów, gdyż tak zaczynam postrzegać siebie i innych, wśród których dotąd żyłem. Nie
miałem woli, nie miałem własnego zdania. Nie robiłem niczego, co służyłoby mojemu osobi-
stemu dobru, byłem więc trupem.
Myślę o ubranych na czarno dozorcach, Służbie Porządkowej, której funkcjonariusze
najwidoczniej byli świadomi tego, co z nami się dzieje. Pewnie te wielkie hełmy, które osłaniały
ich głowy, nie dopuszczały do nich ogłupiającej zmysły melodii.
Zauważam niewielki, ciemny kształt. Drobne, uschnięte drzewko, a na nim kilka buro-
zielonych listków. Zrywam je pospiesznie, pakuję sobie do ust. Żuję, wysysam ostatnie krople
soków, ale to nie wystarczy. Mój żołądek skręca się z bólu, zesztywniały język piecze i zdaje
się powoli puchnąć.
W końcu, gdy słońce skrywa się za widnokręgiem, padam w piach zupełnie wycień-
czony.
Znowu otwieram oczy i pospiesznie, łapczywie spijam rosę. A potem znowu idę. Nie-
przytomnie, bezwładnie. Bez woli, bez wyboru. Prawie jak wówczas, gdy byłem pod wpływem
upiornej melodii. Ale wtedy nie walczyłem z głodem i pragnieniem. Niczego mi nie brakowało,
było mi dobrze. Nie miałem zmartwień. Nie miałem perspektyw, przyszłości. Czy teraz mam
jakąś?
Potem znowu padam.
Budzę się i po raz kolejny zmuszam do marszu.
Przez tańczące mi przed oczami, kolorowe plamy, przebija się jakiś regularny kształt.
Gdy zbliżam się do niego, widzę, że to wysoki, szary mur zwieńczony zwojami kolczastego
drutu. A ponad nim widać rzędy znajomych, białych budynków.
Upadam, próbuję się jeszcze czołgać, ale palce ześlizgują się z wytartych przez wiatr
kamieni. Pogrążam się w ciemności, nie widząc już, jak z bramy w murze wyrusza w moją
stronę ciemny masywny kształt, sunący na mielących piasek gąsienicach.
Powoli, ostrożnie otwieram oczy. Wokół mnie jest jasno i przyjemnie chłodno. Nade
mną rozciąga się śnieżnobiały elegancki sufit z wpasowanymi weń podłużnymi lampami i gło-
śnikami. Całość tworzy piękną, majestatyczną mozaikę, godną największych mistrzów sztuki.
Prawie całą głowę mam owiniętą opatrunkiem i ochronną siateczką. Przez cienką rurkę
kroplami przetacza się do moich żył bezbarwna ciecz, załamująca światło w migotliwą, minia-
turową tęczę, która zachwyca mnie i sprawia, że nagle czuję się wspaniale.
98
Jak przez mgłę przypominam sobie sen. Zdaje się tak realny, a jednocześnie niemożliwy.
Przecież świat jest za piękny, by to wszystko, co powoli odchodzi w niepamięć, mogło się zda-
rzyć naprawdę. Hipnoza, katastrofa, trupy, zabójstwo, ucieczka, pragnienie, głód... To niere-
alne, obce mi rzeczy. Potrząsam głową, odganiając resztki tych myśli. Skupiam się na podzi-
wianiu przyjaznego, sterylnego pomieszczenia, o pięknych białych ścianach z plastikowych
paneli.
Przez opatrunki sączy się do uszu wypełniająca pokój melodia. Moja ulubiona.
Czuję się doskonale i chcę, by tak już zostało.
99
Światy Zajdla Copyright © Alchemia Słowa
www.alchemiaslowa.net
Tarnowskie Góry 2013
Świerszcz w karabinie Copyright © Anna Głuszek
Nagranie Copyright © Maciej Kaźmierczak
Życie bezwolne Copyright © Paweł Kukliński
Świeżorodek Copyright © Ewa Morawska
Ostatni archeolog Copyright © Szymon Noga
Ministerstwo ds. Apokalipsy © Adam Podlewski
Poza systemem Copyright © Marzena Starczyk
Wydanie I
ISBN 978-83-937336-1-3
Grafika i projekt okładki: Łukasz Andrzejowski
Redakcja: Ida Żmiejewska, Olga Sienkiewicz
Korekta: Ida Żmiejewska, Magdalena Małek
Wydawca:
Metody spółka z o.o.
Wydawnictwo Almaz
42-600 Tarnowskie Góry
ul. Gliwicka 35
www.wydawnictwo-almaz.pl 32-450-85-00
Patronat Medialny:
100
Polecamy!
http://www.sklep.wydawnictwo-almaz.pl/pl/p/Strzez-sie-potwora-eBook-darmowy-Avan-
garda/117