wspomnienie

7
KRESOWE STANICE 35 Teresa Mausolf (Jaskuła) - córka legionisty PISANE NAM BYŁO ŻYCIE Przed wybuchem II wojny światowej mieszkałam z rodzicami i rodzeństwem w osadzie wojskowej Władysin pow. Grodno, w woj. białostockim. 17 września 1939 roku na Kresy Wschodnie wkroczyły wojska rosyjskie. W ślad za rusyfikacją tamtych terenów poszły masowe deportacje Polaków w głąb ZSRR. Pozbywano się z zagarniętych terenów głównie tych, których uważano za element antysowiecki. Na liście wrogów ustroju znaleźli się między innymi osadnicy woj- skowi, w większości uczestnicy wojny 1920 roku. Decyzją władz centralnych NKWD ZSRR 10 lutego 1940 roku przeprowadzono pierwszą najtragiczniejszą w skutkach i najbardziej bezwzględną deportację. We- dług dzisiejszych badań historycznych strony polskiej wywieziono wówczas ok. 250.000 osób. Według strony rosyjskiej 143.000. Transportowano wówczas przy 30-stopniowym mrozie, w bydlęcych zary- glowanych wagonach całe rodziny – sta- rych, chorych, dzieci (często kilkumiesięcz- ne). Taki los spotkał i nas. Rodzina moja liczyła wtedy pięć osób (rodzice, brat Ryszard – 10 lat, Teresa – 7 lat i najmłodszy sześć miesięcy). Wraz z innymi trafiliśmy do Ałtajskiego Kraju Krajnszynkiego Rajonu, Uczastok 25 – bezkresne, bezludne, mroźne pustkowie tajgi. Ponad 100 rodzin wpakowano do dwóch drewnianych, zapluskwionych bara- ków. Każdej rodzinie przydzielono 2,5 m 2 pryczy w ogólnej sali. Obok baraków pie- karnia przydziałowego chleba i mały mu- rowany budyneczek dla strażników. Wokół wysokie sosny, pełno dzikiego zwierza, zwłaszcza watahy wilków. Wszyscy dorośli zaraz nazajutrz musieli stawić się do wyrębu lasu. Mężczyzn po- czątkowo ustawionych parami prowadzili strażnicy pod karabinami, potem szli sami, a obecność sprawdzano na miejscu. Kobiety pracowały w tartaku odległym może z 6 km. W tej grupie była moja mama. W bara- kach pozostawali starzy, chorzy i dzieci. Nie było tu ani szkoły, ani przedszkola. Osoby pracujące otrzymywały 600 gram kwaśnego gliniastego chleba, pozo- stali 200 i nic więcej. Skończyły się szybko zapasy żywności zabranej z domu. Trzeba było chodzić 20 km do najbliższej kołcho- zowej wsi, wymienić lepsze rzeczy na ziemniaki, ale wkrótce i to się skończyło. Zaczął doskwierać głód. Mama zrobiła się blada i chuda, tatusiowi puchły nogi. W 1941 roku po układach Sikorski- Majski otrzymaliśmy amnestię i prawo poruszania się po terytorium Rosji. Wypro- wadziliśmy się wówczas do posiołka Kra- juszki los nasz jednak niewiele się popra- wił. Kołchozowe deputaty albo były w znikomej ilości, albo nie było ich wcale. Tatuś nie był w stanie wypracować trudod- nia - normy. Przed wywózką był areszto- wany, wykańczano go już wtedy głodem i dochodzeniami. Ciężka praca w lesie do- pełniła reszty. Mama więcej dbała o swoje dzieci i rodzinę niż o siebie. Wkrótce zmarła z wycieńczenia. Pochowano ją w trumnie z nie oheblo- wanych desek. Miejscem pochówku był pagórek w lesie koło opisanych już bara- ków. Było tam już około 50 grobów samych Polaków. Cmentarz nie był ogrodzony, nie było księdza. W tamtym pustkowiu nie było nawet popa. Był rok 1942. Nastał dla nas czas tragiczny. Utraciliśmy wraz z mamą tą część żywności, którą zarabiała szyciem. Przeprowadziliśmy się do innej miej- scowości (nazwy nie pamiętam) gdzie tatuś i starszy brat Ryszard pracowali w lesie przy żywicowaniu. Ja z młodszym bratem siedziałam w domu. Tatuś przynosił ze stołówki dwie porcje rzadziutkiej pracowni- czej zupy i przydziałowy chleb. Gotowali- śmy zielsko - pokrzywę i lebiodę, zagęsz-

Upload: barth-isdummy

Post on 26-Mar-2016

212 views

Category:

Documents


0 download

DESCRIPTION

http://rodprzelaskowskich.com/images/pdf/wspomnienie.pdf

TRANSCRIPT

Page 1: Wspomnienie

KRESOWE STANICE 35

Teresa Mausolf (Jaskuła) - córka legionisty

PISANE NAM BYŁO ŻYCIEPrzed wybuchem II wojny światowej

mieszkałam z rodzicami i rodzeństwem wosadzie wojskowej Władysin pow. Grodno,w woj. białostockim.

17 września 1939 roku na KresyWschodnie wkroczyły wojska rosyjskie. Wślad za rusyfikacją tamtych terenów poszłymasowe deportacje Polaków w głąb ZSRR.

Pozbywano się z zagarniętych terenówgłównie tych, których uważano za elementantysowiecki. Na liście wrogów ustrojuznaleźli się między innymi osadnicy woj-skowi, w większości uczestnicy wojny 1920roku.

Decyzją władz centralnych NKWDZSRR 10 lutego 1940 roku przeprowadzonopierwszą najtragiczniejszą w skutkach inajbardziej bezwzględną deportację. We-dług dzisiejszych badań historycznychstrony polskiej wywieziono wówczas ok.250.000 osób. Według strony rosyjskiej143.000. Transportowano wówczas przy30-stopniowym mrozie, w bydlęcych zary-glowanych wagonach całe rodziny – sta-rych, chorych, dzieci (często kilkumiesięcz-ne). Taki los spotkał i nas.

Rodzina moja liczyła wtedy pięć osób(rodzice, brat Ryszard – 10 lat, Teresa – 7lat i najmłodszy sześć miesięcy). Wraz zinnymi trafiliśmy do Ałtajskiego KrajuKrajnszynkiego Rajonu, Uczastok 25 –bezkresne, bezludne, mroźne pustkowietajgi. Ponad 100 rodzin wpakowano dodwóch drewnianych, zapluskwionych bara-ków. Każdej rodzinie przydzielono 2,5 m2

pryczy w ogólnej sali. Obok baraków pie-karnia przydziałowego chleba i mały mu-rowany budyneczek dla strażników. Wokółwysokie sosny, pełno dzikiego zwierza,zwłaszcza watahy wilków.

Wszyscy dorośli zaraz nazajutrz musielistawić się do wyrębu lasu. Mężczyzn po-czątkowo ustawionych parami prowadzilistrażnicy pod karabinami, potem szli sami,a obecność sprawdzano na miejscu. Kobiety

pracowały w tartaku odległym może z 6km. W tej grupie była moja mama. W bara-kach pozostawali starzy, chorzy i dzieci.Nie było tu ani szkoły, ani przedszkola.

Osoby pracujące otrzymywały 600gram kwaśnego gliniastego chleba, pozo-stali 200 i nic więcej. Skończyły się szybkozapasy żywności zabranej z domu. Trzebabyło chodzić 20 km do najbliższej kołcho-zowej wsi, wymienić lepsze rzeczy naziemniaki, ale wkrótce i to się skończyło.Zaczął doskwierać głód. Mama zrobiła sięblada i chuda, tatusiowi puchły nogi.

W 1941 roku po układach Sikorski-Majski otrzymaliśmy amnestię i prawoporuszania się po terytorium Rosji. Wypro-wadziliśmy się wówczas do posiołka Kra-juszki los nasz jednak niewiele się popra-wił. Kołchozowe deputaty albo były wznikomej ilości, albo nie było ich wcale.Tatuś nie był w stanie wypracować trudod-nia - normy. Przed wywózką był areszto-wany, wykańczano go już wtedy głodem idochodzeniami. Ciężka praca w lesie do-pełniła reszty. Mama więcej dbała o swojedzieci i rodzinę niż o siebie. Wkrótcezmarła z wycieńczenia.

Pochowano ją w trumnie z nie oheblo-wanych desek. Miejscem pochówku byłpagórek w lesie koło opisanych już bara-ków. Było tam już około 50 grobów samychPolaków.

Cmentarz nie był ogrodzony, nie byłoksiędza. W tamtym pustkowiu nie byłonawet popa. Był rok 1942. Nastał dla nasczas tragiczny. Utraciliśmy wraz z mamą tączęść żywności, którą zarabiała szyciem.

Przeprowadziliśmy się do innej miej-scowości (nazwy nie pamiętam) gdzie tatuśi starszy brat Ryszard pracowali w lesieprzy żywicowaniu. Ja z młodszym bratemsiedziałam w domu. Tatuś przynosił zestołówki dwie porcje rzadziutkiej pracowni-czej zupy i przydziałowy chleb. Gotowali-śmy zielsko - pokrzywę i lebiodę, zagęsz-

Page 2: Wspomnienie

KRESOWE STANICE36

czaliśmy lurę, bo musiało starczyć dlawszystkich.

W 1943 roku ojca powołano do I Dywi-zji im. T. Kościuszki. Pojechał na wezwa-nie, nasza trójka została sama. Ryszard 12lat, ja 10, najmłodszy 3 latka. Starszy bratnadal pracował w lesie, ale wyżywić się zjednej marnej porcji zupy i przydziału -teraz już zmniejszonej - porcji chleba byłoniemożliwością, Czasem i tej racji w sto-łówce po prostu dla nas nie starczyło. Ra-towaliśmy się jak mogliśmy. Tuż po zimiezbieraliśmy na działkach miejscowej ludno-ści zmarznięte, pojedyncze ziemniaki. Posilnych mrozach nie zgniły, kiedy słonkoprzygrzało, wyschły i rozsypywały się wkrochmal. Zbieraliśmy to, zagniatali zzaparzonym zielskiem i piekli placki napłycie. Jeżeli zdobyliśmy przydział chleba,zostawialiśmy dla Genka.

Przestrzenie na Syberii są przeogromne.Tatuś nie wracał, a my opadaliśmy z sił.Ogarniała nas apatia i beznadzieja. Byliśmyjuż u kresu wytrzymałości kiedy tatuś wró-cił. Ja zdążyłam rozchorować się na jakąśchyba tylko syberyjską chorobę. Byłamobsypana na całym ciele bąbelkami wypeł-nionymi mazistą mętną cieczą. Przypomi-nało to szczepioną ospę. Włosy na głowieskleiły się od popękanych pęcherzy, niemożna było ich rozczesać. Na skórze two-rzyły się strupy, przyklejało się do tego iodrywało ubranie. Byłam cała obolała.

Tatuś zlikwidował nasze pozostałości iruszyliśmy w drogę. Przy barakach, miejscunaszego pierwotnego pobytu, wstąpiliśmyjeszcze na cmentarz, by pożegnać gróbmamy.

Od wczesnego ranka, do późnych go-dzin popołudniowych jechaliśmy pociągiemw kierunku południowym. Wieczoremdotarliśmy do Zudziłowa gdzie w diet-domie mieliśmy już załatwiony pobyt iopiekę. Dom dziecka w przeważającejczęści był rosyjski, tak pod względemwychowanków jak i personelu. Braci przy-jęto, a mnie nie. Tatuś miał przepustkę naokreślony czas, pokazywał papiery kierow-

nikowi. Ten upierał się, powiedział że i taktatuś będzie jechał przez Barnauł więc żebyzabrał mnie do szpitala.

Dotarliśmy tam już późno nocą. Niewiem, czy nie było odpowiedniego lekarza,czy nie ten szpital, tu nie przyjęto mnierównież. Tatuś rozmawiał z pielęgniarką,pokazywał papiery, nic nie pomogło. Wkońcu uprosił ją, zostawił jakieś pieniądze,by pozwoliła mi przenocować i zajęła sięmną następnego dnia. Tu tatuś pożegnał sięze mną i już go więcej w swoim życiu niezobaczyłam. Noc przespałam w poczekalnina twardej ławce. Rano pielęgniarka, zktórą rozmawiał tatuś, przedstawiła mnielekarzowi a ten polecił jej odprowadzićmnie do innego szpitala. Kawał drogi winnej części miasta, na innej ulicy. Tam nieprzyjęto mnie również. Lekarz obejrzał,wypisał receptę i powiedział do widzenia. Zgłębokiej pustej tajgi trafiłam wycieńczonai chora na ulice wielkiego miasta. Pielę-gniarki, która mnie przyprowadziła, już niebyło. Miałam 11 lat, nie umiałam mówić porosyjsku. Chciałam wrócić do diet-doma dobraci w Zudziłowie, ale gdzie dworzec, jakzapytać o drogę, który pociąg? Błąkałam siępo ulicach, aż trafiłam do gromadki bezpry-zornych - dzieci niczyich tak jak ja. Przezjakiś czas wegetowałam z nimi, ale siłyopuszczały mnie na dobre. Momentamitraciłam świadomość. Któregoś dnia, póź-nym wieczorem ktoś wysadził mnie nastacji w Zudziłowie. Było zupełnie ciemno ipusto. Prócz małego budyneczku i szopynie było tam nic więcej. Nie mogłam zna-leźć drogi do posiołka i chyba tylko strachprzywrócił mi przebłyski świadomości.Usiadłam na torach i chciałam żeby przeje-chał mnie pociąg. W oddali widać byłoświatełka w ciemności gdzie odjechałalokomotywa z kilkoma wagonikami. Natorach znalazł mnie dróżnik. Szedł z latarkąi młotkiem na długim trzonku, co jakiś czasuderzał w szyny. Rano obudziłam się wdrewnianej szopie, na kupie wiórów odheblowania. Drzwi z zewnątrz zamkniętebyły na skobel i zaszczepkę. Jakoś wydo-

Page 3: Wspomnienie

KRESOWE STANICE 37

stałam się na wolność. Teraz już wiedzia-łam gdzie jestem. Byłam tu przecież zojcem i braćmi. Od stacji do posiołka Zu-dziłowo było może 2 kilometry, możewięcej. Szłam powoli drogą i zastanawia-łam się, jak to się stało, że dałam się za-mknąć sama na noc w ciemnej szopie? Czyja szłam z tym dróżnikiem, czy on mnie tamzaniósł? Mówiąc szczerze nie wiem tego dodziś. Wczesnym rankiem, ostatkiem siłdobrnęłam do domu dziecka. Tym razemmusieli mnie przyjąć, nie było innego wyj-ścia.

Higienistka obcięła mi włosy, obmyłamsię w drewnianej balii pod schodami. Kącikten zawieszony był kocem. Wodę gorącą zkuchni przyniósł jeden ze starszych wy-chowanków. Potem wyniósł na patyku ispalił na podwórku moje ubranie. Na pole-cenie higienistki wykupił przywiezionąprzeze mnie receptę. Zostałam opatrzona,dostałam po długim czasie posiłek i przy-dział „kazionny” - państwowy bielizny zubraniem. Łóżko wstawiono mi na korytarz,tuż za barierką schodów na I piętrze. Niebyło wtedy w tym domu izolatki. Zorgani-zowano ją potem z małego magazynku nadole, kiedy najmłodsza grupa rozchorowałasię na dyzenterię. Łazienki nie było przezcały trzyletni okres mojego tam pobytu.Wyczerpany organizm długo nie goił wy-sięków na moim ciele. Wegetowałam natym korytarzu chyba z pół roku. Kiedyprzyszły pierwsze mrozy, moje łóżko prze-stawiono do sali dziewcząt. Powoli wrasta-łam w społeczność wychowanków.

W sumie było nas tam 85 dzieci naro-dowości polskiej i rosyjskiej. Nie powiemżebyśmy żyli ze sobą w zupełnej zgodzie.Często dochodziło między nami do szarpa-niny. One nie rozumiały dlaczego klękamy imodlimy się, wymyślały na nas różneuszczypliwe rymowanki. My odwzajemnia-liśmy się nie gorzej. Po jakimś czasie za-brano je. W połowie roku 1944 pozostawalitylko rosyjscy wychowawcy, ale i ichwkrótce wymieniono na polskich. Personelugospodarczego nie było, te prace wykony-

waliśmy sami. Byli wśród nas wychowan-kowie w wieku 16-17 lat. W młodszychgrupach mieli swoje rodzeństwo, żeby nierozdzielać rodzin zatrudniono ich do różne-go rodzaju prac. Dziewczęta gotowałyposiłki w kuchni, prały bieliznę. Chłopcyprzygotowywali drewno na opał, pilnowalikoni i innego inwentarza, bo mieliśmy 15ha ziemi. Pracy w całym obejściu nie bra-kowało. Sprzątanie, palenie w piecu nale-żało do wszystkich wychowanków. Czasemwysyłano nas jeszcze na wykopki do pobli-skiego kołchozu. Dochody z naszego go-spodarstwa były znikome. Często głodowa-liśmy głodowaliśmy okrutnie. Brakowałoprzydziału chleba. Dostawaliśmy wtedy pomałym placuszku upieczonym na płycie zrazowej gorzkiej mąki. Gorycz pochodziłaod piołunu nagminnego chwastu na Syberii.Do popicia czarna nie osłodzona kawazbożowa. Ledwo się to przełknęło znówodzywał się głód, który nie pozwalał zająćmyśli niczym innym. Plackowe dni z prze-rwami trwały całe miesiące.

Czasem kradliśmy z kołchozowego polakapustę i ziemniaki. Kierownik FiodorowNikołaj wiedział o tym. Dawał jakby cicheprzyzwolenie. Nigdy za kradzież jedzenianikogo nie ukarał. Mieliśmy dla niego wieleuznania. Wyrobiliśmy sobie opinię, że byłna froncie (chodził w wojskowym szynelu,nie miał prawej dłoni) więc przeszedł niejedno i wie co to głód. Nasz obiad składałsię zawsze z jednej rzadziutkiej zupki.Tłuszcz mieliśmy dopiero z darów amery-kańskich UNRA, pod koniec 1944 roku.

Nasze budynki były bardzo prymityw-ne, nie miały sanitarnych urządzeń. Kąpielzałatwiało nam kierownictwo w DomuInwalidów Wojennych (okaleczeni żołnie-rze z frontu). Na trzy lata kąpaliśmy sięmoże ze cztery razy. Czasem korzystaliśmyz bardzo malutkiej „bani” rodziny miesz-kającej w naszym sąsiedztwie. Odległa byłaod naszego budynku może ze 100 m. Zimąw trzaskający mróz biegliśmy tam w płasz-czach narzuconych na gołe ciało i w butachna bose nogi. Pomieszczenie było skromne,

Page 4: Wspomnienie

KRESOWE STANICE38

nie było miejsca na przebieranie się, nadtościany okopcone jak w kominie. W rogunad paleniskiem stos rozżarzonych kamieni.Polane wodą tworzyły kłęby gorącej pary.Mycie trzeba było wykonać szybko, bociepła musiało starczyć dla całej grupy, awchodziliśmy tylko po kilka osób. Z regułybrakowało mydła nawet szarego, czasemdostawaliśmy je w pudełku w postaci pasty.Rozgrzani w tych samych ubraniach biegli-śmy do naszego budynku. Latem myliśmysię pod prowizorycznym urządzeniem kołostudni z żurawiem. O szczoteczkach i pa-ście do zębów nie było mowy. Spaliśmy wbieliźnie dziennej. Zimą na watowanąkołdrę kładliśmy płaszcz, bo było straszniezimno, drewniane budynki nie trzymałyciepła. Rano przy rozmowie widać byłoparę z ust.

W pomieszczeniach mieszkalnych gra-sowały szczury. Walkę z nimi też prowa-dziliśmy sami.

Chorowaliśmy na świerzb, ropne wrzo-dy, dyzenterię, bronchit, jaglicę oczu i inne.Głowy bez przerwy zlewano nam naftą bypozbawić wszawicy. Myliśmy je potempóźnym wieczorem w kuchni. W kuchniodbywało się też pranie. Kotły, które wdzień gotowały dla nas zupę, w nocy słu-żyły do odkażania bielizny. Nie było prosz-ków ani mydła. Pranie odbywało się w ługu(wodny wyciąg z drewnianego popiołu).

Kierownikiem po rosyjskim NikołajuFiodorowie był Polak Wacław Przelaskow-ski. Wiele zmienił w organizacji i funkcjo-nowaniu naszego dietdoma. Przede wszyst-kim przekazał dzieci rosyjskie do sierociń-ców rosyjskich. Wymienił personel rosyjskina polski. Wykorzystał czas kiedy wycho-dzili z więzień ci, którzy nie przyjęli rosyj-skiego obywatelstwa (sankcje po wymarszuwojsk gen. Andersa). Byli to często ludzie zwyższym wykształceniem i pełni patrioty-zmu. Nade wszystko ratował nas od śmiercigłodowej i ostatecznego zrusyfikowania. Wpóźniejszym czasie dowiedzieliśmy się, żeFiodorow za nadużycia został zwolniony zeskutkiem natychmiastowym i sprawę jego

oddano do prokuratora (a mieliśmy takieuznanie dla niego). Pan Przelaskowskiuzupełnił naszą dokumentację. Do istnieją-cego spisu dołączył brakujące dane takiejak: gdzie dziecko mieszkało przed 1939 r,daty i miejsca deportacji, imiona i nazwiskarodziców. Przeprowadził na ten temat roz-mowę z każdym ze starszych wychowan-ków. Dane te były bardzo potrzebne przyrepatriacji do Polski.

Po jakimś czasie przekazał kierownic-two sierocińca Antoniemu Wiejakowi. Tenokazał się również nadzwyczaj troskliwym izapobiegliwym opiekunem. Potrafił zdobyćprodukty z darów „Care”. Zaopatrzył wżywność i ubranie na długą drogę powrotnąwszystkich wychowanków i personel. Terazdom dziecka był już całkowicie polski.Było nas 83 dzieci i 8 personelu. Wszyscyw 1946 roku uzyskali prawo wyjazdu doojczyzny. Dzięki obu tym kierownikomwielu z nas utrzymało się przy życiu. Na„nieludzkiej ziemi” zastępowali nam irodziców i rodzinny kraj. Helena i AntoniWiejak już nie żyją. Zmarli tu w Polsce. Dokońca utrzymywali z nami bardzo bliskiekontakty. W prywatnym mieszkaniu wKońskowoli zorganizowali dla wychowan-ków z Zudziłowa zjazd.

Pan doc. Wacław Przelaskowski maobecnie 90 lat, mieszka w Warszawie.Wielu wychowankom pomagał urządzić siętu w kraju, już w życiu dorosłym. Pamięta-my o nim i my. Przy każdym grupowymspotkaniu obojętnie w jakiej części Polskipiszemy do niego zbiorowy list.

W roku 1944 byliśmy jeszcze na Sybe-rii. W tym czasie przybyła do naszegodomu dziecka prosto z więzienia (nie przy-jęła rosyjskiego obywatelstwa) pani Z.Smodlibowska. Posiadała wyższe wykształ-cenie matematyczne. Starsze grupy przeeg-zaminowała, podzieliła na oddziały. Uczyłanas w języku polskim wszystkich przed-miotów. Zajęcia zwykle odbywały się popołudniu, bo rano chodziliśmy do szkołyrosyjskiej. W chwili wyjazdu do Polski w1946 r miałam ukończoną klasę czwartą.

Page 5: Wspomnienie

KRESOWE STANICE 39

Moją wychowawczynią była pani HelenaKuczyńska. Wieczorami uczyła nas różnychrobótek ręcznych. Poznałam wtedy sztukęrobienia na drutach i szydełkiem. Słuchały-śmy przy tym jej opowiadań o Polsce.Wychowawczynią najmłodszej grupy byłapani Jadwiga Lohman. Jej podopiecznymbył mój młodszy braciszek Eugeniusz.Wychowawcą starszego Ryszarda był Naza-ry Grenc. Otrzymywaliśmy listy od ojca zfrontu na adres: Ałtajski Kraj, BarnaulskijRajon, Biełojarskoje Pocztowoje Oddziele-nie, sieło Zudziłowo, Polskij Diet Dom.

Wieść o zakończeniu wojny dotarła donas późno. Nie mieliśmy radia ani gazet.Jedynym środkiem informacji byli dla naswychowawcy. Trwały ostatnie przygotowa-nia na wyjazd do Polski. Szczepiono nasprzeciw durowi brzusznemu i ospie. Władzerosyjskie badały pochodzenie każdego znas. Biada jeżeli czyjeś nazwisko brzmiałoz rosyjska. Wyjazd ciągle się odwlekał.Władze rosyjskie tłumaczyły się, że niemają osobowych wagonów. Najstarsi wy-chowankowie pojechali z petycją do odpo-wiednich urzędów w Barnaule. Okupowaliwielokrotnie pomieszczenia i korytarzedzień i noc. Najbardziej kłopotliwą sprawęmiało Poselstwo Polskie. Wreszcie poktórymś razie, na początku czerwca 1946 rotrzymaliśmy trzy towarowe wagony. Byli-śmy już spakowani. Nasz kierownik AntoniWiejak miał już zamówiony duży ciężaro-wy wóz. Kursował załadowany przez całąnoc od Zudziłowa do stacji w Biełojarsku.Rano byliśmy już w wagonach. Zaraz teżruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy przez Ural,Brześć, Warszawę do Gostynina. Podróżtrwała prawie miesiąc, na miejsce przybyli-śmy 4 lipca 1946 r. Wywaliliśmy na rampęwszystkie nasze toboły. Nie przeżywamzbyt wielkiej radości. Na jednej z rozłożo-nych na ziemi kołder leży z wysoką gorącz-ką mój młodszy brat. Obok niego pięcioroinnych z najmłodszej grupy. W Zudziłowiemęczyła ich dyzenteria, trudy dalekiejpodróży przekraczały ich wątłe organizmy.W chwilę potem zabrało ich pogotowie.

Genka odnalazłam w szpitaliku jednego zpawilonów gdzie lokowano nas. Był tukiedyś ośrodek dla nerwowo chorych.Niemcy wymordowali dużą część pensjona-riuszy, niektóre kilkupiętrowe bloki stałypuste. Przydały się teraz nam. Napływdzieci z repatriacji był jednak tak duży, żetrzeba było dobudować naprędce jeszczekilka baraków. Nam wypadło mieszkać jużw tych zastępczych warunkach. Nic to, byłapełnia lata, było ciepło i byliśmy w Polsce.

Z punktu rozdzielczego zabierały dziecirodziny dalszych i bliższych krewnych. Tepo których nie zgłosił się nikt rozdzielanona poszczególne domy dziecka. Po naszątrójkę nie zgłosił się nikt. Decyzją konsy-lium lekarzy Genka wysłano na leczenie wRabce. Starszego brata i mnie przydzielonodo Domu Dziecka nr 2 w Kwidzynie. PaniLudmiła Kamińska przywiozła tu z Gosty-nina około 100 dzieci. W tej liczbie 32wychowanków z Zudziłowa. Urządzaliśmysię w ogromnym trzypiętrowym budynku,w którym przed wojną mieścił się sąd, wczasie wojny sanatorium, szpital dla żołnie-rzy rosyjskich. Nowy zespół wychowan-ków, nowi wychowawcy i całe otoczenie.Po roku pobytu w Rabce Ryszard przywiózłtu naszego młodszego braciszka.

W Domu Dziecka w Zudziłowie mocnoi naiwnie wierzyliśmy, że złe kule ominąojca na froncie, spotkamy się w Polsce ijakoś da się odbudować życie rodzinne.Niestety na dzień przed zakończeniemdziałań wojennych 7 maja 1945 roku tatuśzostał ciężko ranny. Przestrzelony lewy płatpłuca. Z Czerwonego Krzyża otrzymaliśmywiadomość, że ojciec zmarł w szpitalupolowym. Z tą wersją przeżyliśmy długielata. Dopiero w roku 1992 Centralne Ar-chiwum Wojskowe przysłało mi historięchoroby ojca z której wynika niezbicie, iżojciec przeżył. Przebywał w szpitalu polo-wym nr 5380 dwadzieścia jeden dni. Zostałwypisany jako zdrowy 6 czerwca 1945 r.Czerwony Krzyż nie potwierdził swojejpierwotnej wersji. Prosiłam Centralne Ar-chiwum Wojskowe by poinformowali mnie

Page 6: Wspomnienie

KRESOWE STANICE40

o dalszych losach ojca. Otrzymałam odpo-wiedź, że w aktach jednostki nie ma żadnejadnotacji na ten temat.

W Domu Dziecka w Kwidzynie wy-chowawcy upominali nas ciągle żeby niepisać w życiorysach zostaliśmy deportowa-ni tylko że zostaliśmy ewakuowani. Ostrze-gali nas również żeby nie przyznawać sięjeżeli ojciec któregoś z nas był legionistą.Baliśmy się i oczywiście stosowaliśmy siędo zaleceń. Tak nam to weszło w krew, żenawet w wieku dorosłym nie opowiadali-śmy nikomu o Syberii.

W Kwidzynie ukończyłam w przyśpie-szonym tempie szkołę podstawową, a po-tem liceum pedagogiczne. W 1951 r opu-ściłam mury domu dziecka. Rozpoczęłamnowy etap, teraz już życia dorosłego. W1952 roku wyszłam za mąż, przeniosłam siędo Torunia. Zaocznie ukończyłam studiumnauczycielskie we Włocławku – kierunekfilologia rosyjska. Zaocznie ukończyłam też

Uniwersytet im. M. Kopernika w Toruniu -Wydział Humanistyczny. W zakresie filo-logii polskiej zdobyłam tytuł magistra.

Ryszard po ukończeniu liceum ogólno-kształcącego w Kwidzynie kontynuowałnaukę w Oficerskiej Szkole Łączności wZegrzu. Ukończył ją w 1951 r a w 1956ukończył Wojskową Akademię Technicznąw Warszawie.

Eugeniusz rozpoczął w Kwidzynie na-ukę w klasie pierwszej szkoły podstawowej.Ukończył liceum ekonomiczne w Bydgosz-czy i zaocznie Wydział Prawa i Administra-cji na Uniwersytecie im M. Kopernika wToruniu.

Lata Syberii i domów dziecka pozostałynam w pamięci jak zły sen. Pisane nam byłożycie. Niestety najkrócej cieszył się nimRyszard. Zmarł w 1988 roku. Lekarzepodejrzewali inną chorobę, ale bezpośred-nią przyczyną było zapalenie płuc. Słabośćtą wyniósł z Syberii. W Zudziłowie długo

Grupa najmłodszych dzieci z Domu Dziecka w Kwidzynie

Page 7: Wspomnienie

KRESOWE STANICE 41

chorował na bronchit. Eugeniusz mieszka wBydgoszczy. Ja w zawodzie nauczycielskimprzepracowałam 41 lat. Obecnie jestem naemeryturze.

Utrzymuję do dziś stałe kontakty z by-łym kierownikiem, dziś doc. dr WacławemPrzelaskowskim i kilku wychowankami.

Korespondujemy, wymieniamy karty świą-teczne.

W ubiegłym roku 23 czerwca odbył sięw Karpaczu III Ogólnopolski Zjazd Wy-chowanków Syberyjskich Domów Dziecka.Przyjechało 180 byłych wychowanków wtym 9-ciu z Zudziłowa.

Opisywany przez autorkę Pan Wacław Przelaskowski zaszczycił nas swoją obecnościąna spotkaniu opłatkowym w grudniu 1998 roku.

Spotkanie po latach. Rok 1977. Piąta od lewej autorka