zbigniew batko, "z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur"
DESCRIPTION
ÂTRANSCRIPT
Z POWROTEM
Z POWROTEMczyli fatalne skutki niewłaściwych lektur
zilustrowała Marianna Sztyma
Kraków 2014
ZBIGNIEW BATKO
+ 7 +
Prolog
Już od dawna miałem dość tej mętnej wody, która niosła mnie bezwolnego ku zna-nej mecie. Jeśli próbowałem co jakiś czas wy-łączyć moją łódź z szalonej gonitwy, to nie dlatego, bym chciał odwlec kres podróży – pragnąłem po prostu zawrócić, raz jeszcze zanurzyć dłoń w chłodnym, rwącym nur-cie, raz jeszcze nasycić wzrok soczystymi bar-wami, jakie nas otaczały na początku drogi, odnaleźć dźwięki, obrazy, zapachy, które ci-chły, blakły i wietrzały w mej niedoskonałej, choć widocznie trwalszej niż u innych, pa-mięci. Chciałem na krótko przynajmniej zna-leźć się tam, gdzie sny miały realność jawy,
a jawa zwiewność snu, gdzie wszystko posia-dało urok niespodzianki i moc olśnienia, gdzie zadziwiały, budziły zachwyt lub niepokój naj-prostsze rzeczy pod słońcem: kolorowy ka-myk, przejrzystość wody, ogromne oczy sowy. Słowem – chciałem wrócić do źródła.
Dla większości moich towarzyszy podró-ży było to niezrozumiałe. Parli naprzód w za-pamiętaniu, nie oglądając się za siebie, jed-nakowo obojętni wobec wszystkiego, co nie było „tu i teraz”. Kto nie miał żagla, zastę-pował go prześcieradłem, chustą, strzępem szmaty. Wiosłowano deskami, łopatami lub po prostu gołymi rękami. Burty tłukły o siebie,
zderzały się z trzaskiem, łodzie pękały i roz-sypywały się w kawałki. Nie zatrzymując się, klecono naprędce ze szczątków prowizorycz-ne tratwy. Wyścig trwał.
Moja opieszałość budziła w tej sytuacji po-wszechne zdziwienie. Pociemniała ze starości krypa, zabłąkana wśród kolorowych jeszcze łódek tych, którzy płynęli za nami, stanowi-ła nieodmiennie przedmiot drwin i ironicz-nych komentarzy ze strony moich rówieś-ników. Mimo że zajęci własnymi sprawami, zawsze znajdowali czas, by przywołać mnie do porządku. Rad nierad wracałem na swo-je miejsce, zachęcany okrzykami do zdwoje-nia wysiłków.
Pewnego dnia, gdy nienawistny zgiełk, tak różny od dawnego beztroskiego gwaru, osiąg-nął natężenie trudne do zniesienia, udało mi
się niepostrzeżenie zbliżyć do brzegu. Prze-ciągnąłem dłonią po miękkiej trawie. W wy-zwolonym moim dotknięciem zapachu ziół odezwało się nieoczekiwanie wyraźne echo minionego czasu. Podjąłem decyzję.
Najpierw wyrzuciłem na brzeg waliz-kę. W chwilę później, mijając pochyloną nad wodą wierzbę, uchwyciłem się mocno wiot-kich gałązek. Łódź umknęła mi spod nóg, po-rwana impetem, z jakim tamci gnali przed siebie. Nikt niczego nie zauważył. Wyskoczy-łem na brzeg i przypadłem twarzą do ziemi. Chłodna rosa ziębiła rozpalone policzki. Do ucha wlazł mi trzmiel i buczał swą prostą pio-senkę.
Odczekałem chwilę, kichnąłem, wstałem, odszukałem walizkę i z przylepioną do czoła czterolistną koniczyną ruszyłem w drogę.
WIOSNA
Rozdział I
Obowiązkowy opis przyrody
Tam zaś, gdzie górka wypada w tym samym miejscu co dołek – rozpościera się równina.
Wszystko to czyniłoby ów zakątek ra-jem dla ludzi miłujących spokój, harmonię i ład, gdyby nie fakt, że ludzi tu w ogóle nie ma. Gdyby zaś byli, nie istniałyby zapewne spokój, harmonia i ład.
Przebogata fauna tutejszej okolicy stano-wić może osobny rozdział.
Okolica była piękna jak rzadko co.Las, gęstszy tutaj niż gdzie indziej, szumi
znacznie weselej, słońce świeci jaśniej, dwu-krotnie szersze ruczaje szemrzą nastrojowo, a śnieżnobiałe chmury dodają jeszcze – nie wiadomo po co – uroku tej i tak dostatecznie malowniczej krainie.
Na urozmaiconą rzeźbę terenu składają się na przemian pagórki i doliny bądź górki i dołki.
+ 12 +
Rozdział II (osobny)
Przebogata fauna tutejszej okolicy
Porzućmy jednak suchy ton akademic-kiego wywodu. Jesteśmy przecież w lesie! Wytężmy wzrok, nadstawmy ucha, chłońmy wszystkimi zmysłami jego uroki, odgłosy i za-pachy.
Oto z dala pohukuje sówka choinówka.Bliżej postukuje dzięcioł.Przez gąszcz leśny chyłkiem przemyka lis,
niosąc coś z drobiu.Do wodopoju zdąża ochoczo liczne stado
gajowych w wyjściowych mundurach.Choć już wiosna, wiewiórka cierpiąca na
amnezję wciąż jeszcze szuka miejsca, w któ-rym schowała orzechy na zimę.
Wśród bujnej roślinności pełzają ślima-ki i pomykają jelenie. I jedne, i drugie mają rogi – po parze na głowę, ale na tym kończą się podobieństwa. Różnic, i to znacznych, jest więcej: między innymi różnica w liczbie nóg wynosi trzy – może dlatego ślimaki są mniej rącze.
Tutejsze jeże bywają iglaste i liściaste, rza-dziej mieszane.
Wszyscy mieszkańcy tych stron, z wy-jątkiem lisa, to wegetarianie; zjawiskiem po-wszechnym jest tu widok lwa spijającego nek-tar z kwiatów czy tygrysa spokojnie pasącego się na łące.
Stado wilków jaroszy z apetytem pała-szuje bukiet z jarzyn.
Trzy motyle – wspaniały admirał, nieco mniej barwny komandor i szary, ale za to dużo masywniejszy bosman-mat – kreślą w nagrza-nym powietrzu zawiłe meandry, wypisują na błękicie swoje bezsensowne poematy*.
Wiosnę się widzi, czuje i słyszy.
Nagle wszystko cichnie, las nierucho-mieje. Jeszcze dzięcioł z rozpędu huknął raz w pień sosny, lecz zrobił to zbyt mocno – dziób uwiązł mu w drzewie. Nic już nie mąci ciszy. Wilki zastygają z rozdziawionymi paszczami pełnymi włoszczyzny, ślimaki stają jak wry-te, nawet gajowy u wodopoju stara się ciszej łykać kryształową wodę.
* Wieść gminna głosi, że motyl to dusza zmarłego kwiatu. Zapewne chodzi o kwiaty niehodowane – może dlatego trudno oswoić motyla. Są to przypuszczenia pozbawione naukowych podstaw: w krainie tak zasobnej w kwiaty i motyle daje się zauważyć całkowity brak naukowców.
+ 14 +
Rozdział III
Wędrowiec
Samym środkiem ciszy kroczyła żwawo jej przyczyna – obcy wędrowiec z dużą walizką. Pięknie sklepiona czaszka podróżnego zna-mionowała niepospolitą inteligencję, posta-wa i wejrzenie zdradzały cudzoziemca, licz-ne nalepki na walizce – światowca, a wszystko razem – królika. Obcego nie widziano tu od lat, walizki wręcz nigdy – nie dziw, że leśny ludek dosłownie osłupiał.
Nienaturalny o tej porze dnia i roku bez-ruch w przyrodzie musiał w końcu zwró-cić uwagę wędrowca. Martwa cisza, za którą instynktownie wyczuwał napięcie, zaczę-ła go niepokoić, tym bardziej że zerknąwszy
kilkakrotnie przez ramię, spostrzegł, iż wśród zieleni coś się czerwieni – to tu, to tam, a za-wsze parę kroków za nim.
Ktoś najwyraźniej deptał mu po piętach.Królik w krasnoludki nie wierzył. Wyklu-
czył też muchomory, które nie chodzą, i po-myślał, że musi to być słoń, z tych, co to lubią chować się w jarzębinie. Mylił się jednak – w lesie nie było jarzębiny. Trzeba tu wyjaśnić, że słonie i wszystko, co ich dotyczy, stanowi-ło, nie wiedzieć dlaczego, ulubiony temat roz-myślań królika.
Zapomniał też natychmiast o całym bo-żym świecie. Zaś boży świat leśny zapomniał
języka w gębie i gapił się na niego tysiącem zdumionych oczu.
Nie wiadomo jak długo trwałaby ta ni-czym niezmącona cisza – nikt bowiem, ni zwierz, ni roślina, ani nawet kamień nie od-ważyłby się jej przerwać – gdyby nie kropla deszczu, która nagle nietaktownie uderzy-ła w listek, aż poszło echo. A za nią druga, trzecia i następne – i już po chwili cały las szumiał, pluskał, chlipał i szeleścił. Deszcz zresztą, podobnie jak wszyscy, też był zdu-miony, ale tak mu się chciało padać, że nie mógł wytrzymać – a gdy zaczął, za skarby nie umiał przestać.
Ośmielone bractwo-ptactwo buchnęło wrzawą i Królik, a właściwie Mokry Niebo-
rak, w którym nie sposób było teraz rozpo-znać królika, szedł dalej przy akompaniamen-cie przeraźliwego jazgotu, co toczył się w ślad za nim i rósł jak lawina, aż wreszcie spowo-dował oberwanie chmury.
Nieborak, choć zamyślony, rychło spo-strzegł, że idzie po pas w wodzie. Tymczasem ulewa przybierała na sile. Po chwili woda się-gała mu już do ramion. Umieściwszy walizkę na głowie, brnął z wysiłkiem dalej, gdy nagle zagrodził mu drogę strumień. Jak okiem sięg-nąć, nie było żadnego mostu ni kładki, a prze-moknięty do cna Nieborak nie miał wcale ocho-ty zmoknąć po raz drugi. Zdjął więc walizkę z głowy, zepchnął ją na wodę, usadowił się na wieku i odbił od brzegu.
+ 16 +
Rozdział IV
Strumień
Za pomocą poślinionego palca, sekstansu, kompasu, obserwacji słońca i pni drzew Nie-borak ustalił w mig, że jest to jeden z tych strumieni, które płyną z powrotem. Czyli od morza do źródła. W dodatku wystarczyło za-moczyć w nim nogę, by zostać nieuchronnie porwanym przez falę wspomnień. Tylko tu, w pobliżu źródła, przybierały one tak wyra-ziste kształty i tak żywe barwy.
Zaledwie Nieborak usadowił się na wa-lizce, dał się słyszeć odgłos niby rozdziera-nego prześcieradła i ciężka powłoka chmur rozpruła się nad jego głową. Na skrawku czy-stego, granatowego nieba pojawiły się mętne,
pulsujące kształty, które stopniowo nabierały ostrości, aż uformowały się w czytelny, trój-wymiarowy obraz.
Z ogromnego lśniącego cylindra wynu-rzył się różowy słoń. Kołysał się leniwie w lek-kich podmuchach wiatru, żeglując majesta-tycznie wśród wielobarwnych obłoków, aż w końcu roztopił się bez śladu w kolorowej mgle. Wtedy z góry, spod niebieskiego skle-pienia, opuścił się wolno trapez. Siedziała na nim dziewczynka w cielistym trykocie, z cy-trynową kokardą w turkusowych włosach. Jedną ręką trzymała się linki, drugą zaś ma-chała przyjaźnie do Nieboraka. W jej dłoni
+ 17 +
+ 18 +
pojawiła się nagle muślinowa chusteczka: wy-pływając falami jak szkarłatna rzeka zatopiła w końcu wszystko w morzu purpury i wtedy ukazał się następny obraz.
Uśmiechnięty karzeł z niepojętą zręcz-nością żonglował szklanymi kulami, które mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Pod-rzucał je wysoko, coraz wyżej i nagle kule zaczęły pękać z suchym trzaskiem, a na gra-natowym tle wykwitły pióropusze różno-barwnych iskier. Kiedy rzęsista ulewa og-nia opadła i zaległy ciemności, zapłonęły na niebie ogromne obręcze i trio chińskich ty-grysów rozpoczęło dzikie harce. Powidok gorejących kręgów utrzymywał się na fi r-mamencie jeszcze długo po ich zgaśnięciu. Potem ukazały się jakieś groteskowe, grubo uszminkowane, pobielone twarze, kartofl a-ne nosy, błazeńskie czapeczki. Jedna z twa-rzy mrugnęła fi glarnie do Nieboraka, rozległ
się niesamowity, zwielokrotniony echem chi-chot, po czym wszystko znikło, a na niebie pojawił się napis „K o n i e c”.
Ołowiane sklepienie chmur zwarło się po-nownie nad głową Nieboraka niczym kopuła gigantycznego planetarium. Chociaż koloro-we wizje przebiły je przed chwilą, nie zdołały przeniknąć przez inną szarą zasłonę, zaciąg-niętą w jego pamięci. Czuł, że mają jakiś zwią-zek z nim i przeszłością, którą tak rozpaczli-wie pragnął poznać.
Strumienie deszczu zlały się w jedno ze strumieniem obrazów i już tylko zabarwio-na woda płynęła przez skołataną głowę Nie-boraka. Balansując niebezpiecznie, otworzył walizę i schronił się do środka, powierzywszy swe losy wyrokom opatrzności.
Deszcz wygrywał staccato na tekturo-wym wieku; ośmielone ciemnością natrętne pytania przypuściły atak ze zdwojoną siłą.
Nie dały mu spokoju nawet wówczas, gdy zapadł w krótki, wypełniony majakami sen.
Potężne kichnięcie spłoszyło senne widziadła. Wieko walizy odskoczyło z trzaskiem. Niebo-rak wychylił głowę i rozejrzał się dokoła. Stru-mień był coraz węższy, prąd coraz bardziej wartki – źródło musiało znajdować się blisko.
W tej samej serii:
Niezwykła podróż w głąb króliczej nory. . .
”Najpierw wyrzuciłem na brzeg walizkę. Chwilę później, mijając
pochyloną nad wodą wierzbę, uchwyciłem się mocno wiotkich
gałązek. Łódź umknęła mi spod nóg, porwana impetem, z jakim tamci
gnali przed siebie. Nikt niczego nie zauważył. Wyskoczyłem na brzeg
i przypadłem twarzą do ziemi. Chłodna rosa ziębiła rozpalone policzki.
Do ucha wlazł mi trzmiel i buczał swą prostą piosenkę.
Odczekałem chwilę, kichnąłem, wstałem, odszukałem walizkę
i z przylepioną do czoła czterolistną koniczyną ruszyłem w drogę.”
Wyjątkowa powieść znakomitego tłumacza Zbigniewa Batki.
Polski A.A. Milne i Lewis Caroll w jednej osobie!
Cena 49,90 zł