(18) szumski jerzy - pan samochodzik i ... bursztynowa komnata tom 2.pdf
TRANSCRIPT
JERZY SZUMSKI
PAN SAMOCHODZIK I...
BURSZTYNOWA KOMNATA
TOM II
KRZYŻ I PODKOWA
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
* * *
- Może jeszcze kawy? - dyrektor stadniny w Rzecznej koło Pasłęka, Grzegorz
Foremniak, spojrzał na swego gościa.
- Ależ chętnie - uśmiechnął się przybyły. Mógł liczyć około trzydziestu lat. Dziwnie
opalony jak na tę porę roku ubrany był w kurtkę i spodnie z grubego dżinsu. Na nogach miał
wysokie buty, zwane kowbojkami, z maleńkimi ostrogami. Na wieszaku w rogu gabinetu
wisiał gruby płaszcz z wielbłądziej wełny i kapelusz stetson. Filiżankę z kawą trzymał gość
dziwnie, w obu dłoniach. Jakby chciał je ogrzać.
Dyrektor pokręcił głową:
- Że też zachciało się panu akurat siwka. To rzadka maść wśród koni wielkopolskiej
rasy, które, jak pan wie, hodujemy.
Mężczyzna podniósł wzrok znad filiżanki. Miał jasne, jakby zmęczone oczy:
- Umówiliśmy się przecież przez telefon, że ma pan takiego konia...
- Ależ mam, mam - zamachał rękoma dyrektor i sięgnął po słuchawkę. - Andrzej?
Niech wyprowadzą Atosa na padok. Klient już czeka - odwrócił się do przybyłego. - Ma pan
szczęście, że udało się panu trafić na siwka. Jeszcze raz powtarzam. Tylko pozwolę sobie
doradzić, by uważał pan na Atosa. Przynajmniej na początku. To nerwowy koń. Ma swoje
humory.
Gość zaśmiał się:
- A któż ich nie ma? Będziemy z Atosem pasować do siebie!...
Dopiero teraz Foremniak dosłyszał w głosie przybyłego obcy, miękki akcent. Ale czas
już było wychodzić do konia.
Pod ścianą korytarza gość podniósł leżące na kilku jukach siodło i uprząż. Dyrektor
postanowił niczemu się nie dziwić. Wyszli przed budynek.
Padok obiegał piękny siwek potrząsając od czasu do czasu łbem. Kilku masztalerzy i
stajennych wsparło się o drągi. Ciekawiło ich, jak też ten obcy poradzi sobie z Atosem. Jakby
na powitanie nadchodzących koń wspiął się na tylne nogi i zarżał chrapliwie.
- A nie mówiłem, że cudo - szepnął dyrektor. - Ogierek, sześć lat.
Gość bez słowa odwiązywał od siodła cienką linkę. Jeszcze raz sprawdził jej zwoje i
przesunął się zwinnie pod belką ogrodzenia na padok.
- Te, kowboj, uważaj, bo jak mu podpadniesz pod kopyto, to bez biletu wrócisz do
swojej Ameryki! - zaśmiał się jeden z masztalerzy na widok lassa w ręku obcego.
Koń widząc podchodzącego doń człowieka wrył się kopytami w ziemię.
Znieruchomiał. Tylko stulone uszy i drżenie skóry świadczyły o zdenerwowaniu zwierzęcia.
Gdy wreszcie człowiek był prawie o krok, koń ostro ruszył na niego szczerząc zęby.
Mężczyzna odskoczył na bok i gdy koń przebiegał obok niego pętla lassa spadła na siwą szyję
ogiera. Koń chrapnął, rzucił łbem i wierzgnął, ale jego pogromca zdążył się już odsunąć na
bezpieczną odległość lassa. Ogier wspierał się na tylnych nogach...
- Heja... heja... - mówił miękko jego pogromca, jednocześnie skracając lasso.
I stał się cud, który długo jeszcze będzie pamiętany w dziejach stadniny. Otóż Atos,
znany dobrze ze swoich humorów, a nawet podstępnej złośliwości, zaprzestał wierzgania czy
innych prób ataku na swego poskromiciela. Stanął spokojnie przy ogrodzeniu, strzygąc
uszami w sposób, który znawcy koni określiliby jako przyjazny. Jego nowy właściciel sięgnął
do kieszeni i podszedł wyciągając rękę.
- Ostrożnie! To bydlę potrafi ugryźć! - krzyknął chłopak stajenny. Ale jak się okazało
niepotrzebnie. Atos z wyraźną przyjemnością chrupał bowiem podsunięte mu pod pysk kostki
cukru.
- Podajcie mi siodło i uprząż - rzucił przez ramię do widzów przybyły tuląc łeb konia.
Ten, po skończeniu cukru, zdawał się szukać go miękkimi wargami w zakamarkach kurtki.
Oczywiście, po tak niespodziewanie nawiązanej przyjaźni, Atos pod jeźdżcem nie
mógł się zachować nieprzyzwoicie, na co zresztą liczyli niektórzy z obserwatorów. Ot, kilka
wierzgnięć, podskoków na czterech nogach w górę, ze dwa razy stanięcie dęba. Z takimi
wybrykami jeździec poradził sobie bez trudu. Zresztą co za jeździec! Nieczęsto Rzeczna
takich widywała w swej długiej historii. Ledwo wskoczył na siodło, a przestali istnieć
oddzielnie człowiek i zwierzę. Przed oczyma zdumionych, a fachowych przecież widzów,
narodził się mityczny półczłowiek, półkoń - centuar. Zdawało się (no, może poza kilkoma
momentami), że jeździec trzyma uzdę tylko dla ozdoby, a mądry Atos odgaduje jego rozkazy.
Jeszcze tylko próby chodów konia i nazwany kowbojem zeskoczył z siodła rzucając uzdę
stajennemu:
- Oprowadź go trochę. Niech się ochłodzi...
Gdy przybysz wszedł z dyrektorem do budynku stadniny, obecni na ujeżdżalni słyszeli
ponoć, jak Atos zarżał za swym nowym panem, jakby z żalu, że go już nigdy nie zobaczy.
- No, no - pokręcił głową z podziwem dyrektor, gdy weszli do gabinetu - że tak pan
sobie z tym nerwusem Atosem poradził. Gdybym tego nie widział!...
- Jakoś mnie te zwierzaki lubią - zaśmiał się gość. - Zresztą od dziecka wychowałem
się wśród nich na rancho mojego ojca - zatarł ręce.
- Ojej - zatroszczył się Foremniak - a ja nawet nie zwróciłem uwagi, że pan płaszcz
tutaj zostawił! Panno Krysiu! Dwie kawy i to wrzące! Piorunem!
- A póki co, to może załatwilibyśmy formalności? - gość sięgnął do kieszeni. - Proszę,
tu mój paszport. A tu 15 000 złotych. Przyznam, że za takiego konia to niewielka cena.
- Cieszę się, że panu spodobał się ot tak, od pierwszego wejrzenia. W przyszłości też
nie sprawi panu kłopotu. To dla nas zaszczyt, że, pan wybaczy, kowboje przyjeżdżają do nas
wybrać sobie konie.
- Kowboj? - zaśmiał się Amerykanin. - Cóż, chyba mogę się tak nazywać. Ale moi
przodkowie zawędrowali do Teksasu z Podola, czyli z Polski. Mustangi mustangami, ale
zwyczaje polskie w mojej rodzinie zachowano.
- Właśnie - uśmiechnął się dyrektor - nawet mówi pan świetnie po polsku. Ten ledwo
słyszalny obcy akcent. Myślałem, że pochodzi pan z bliższych stron. Ale chłopak, który
nazwał pana kowbojem, rozpoznał pana po stroju szybciej niż ja!
Podpisano stosowne dokumenty i John Sikora stał się pełnoprawnym właścicielem
sześcioletniego ogiera rasy wielkopolskiej - Atosa, po matce Bajce i ojcu Elewie.
- Kiedy mam oczekiwać samochodu czy też przyczepy po Atosa? - spytał dyrektor.
- Nigdy, drogi dyrektorze - zaśmiał się Sikora - przytroczę tylko juki do siodła i w
drogę!
- Ależ teraz zima - zdumiał się Foremniak. - Samo wyżywienie...
- Wiem, wiem - uniósł rękę Teksańczyk - taki ogier to minimum osiem kilo owsa i
tyleż samo trawy lub siana dziennie. Ale niech mi pan wierzy, że podczas naszej wędrówki
Atosowi nie grozi śmierć głodowa ani przeziębienie.
Mimo tych zapewnień Sikory dyrektor nieufnie przyglądał się, jak ten juczy Atosa.
Amerykanin siedział już w siodle, gdy Foremniak podając na pożegnanie rękę spytał:
- A czy mógłby mi pan powiedzieć, dlaczego tak zależało panu na koniu siwej maści?
Gość odsunął z czoła kapelusz:
- Bo powiedziane jest:
I ujrzałem:
oto biały koń,
a siedzący na nim miał łuk.
I dano mu wieniec,
i wyruszył jako zwycięzca,
by jeszcze zwyciężać.
Dyrektor cofnął się zdumiony:
- Gdzie zapisano te strofy?
Jeździec podniósł kołnierz płaszcza:
- W Apokalipsie świętego Jana.
Atos ruszył powoli w zapadający mrok, gdzie z ołowianej barwy nieba sypały się
drobne gwiazdki śniegu.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
NIESPODZIEWANA KONFERENCJA PRASOWA • FAŁSZYWY
FOTOREPORTER • ŁAPAĆ BATURĘ • CZY UDA SIĘ ODTWORZYĆ
UTRACONĄ MAPĘ
Po powrocie z Górowa Iławckiego ulokowaliśmy wraz z panem Tomaszem jego
naburmuszoną siostrzenicę w łódzkim ekspresie.
Narzekała, że Murzyn zrobił swoje i Murzyn może odejść, ale pan Tomasz był
nieubłagany i nie miał zamiaru przedłużać Zośce wakacji. Ja pomachałem jej ręką, na co
młoda dama odpowiedział mi pokazaniem języka i tak się rozstaliśmy.
Wsiedliśmy z szefem do Rosynanta i pojechaliśmy do mnie, by przy mocnej kawie i
wonnej herbacie jeszcze raz obejrzeć starannie mapę ukrywającą tajemnicę - jak
przypuszczaliśmy - Bursztynowej Komnaty.
- I co pan sądzi? - spytałem nabijając fajeczkę. - czy cudo z jantaru jest ukryte w
miejscu zaznaczonym tym krzyżykiem? A może niemiecki napis “Ona jest tu” dotyczy
jakiegoś innego skarbu?
Szef łyknął kawy z widoczną przyjemnością i milczał przez chwilę.
- Widzisz, Pawle - odezwał się wreszcie z lekką ironią - już zastanawiasz się, czy tam
ukryto Bursztynową Komnatę lub inne skarby, a przecież nie wiesz jeszcze, gdzie to
zaznaczono ów czerwony krzyżyk. Mapa jest przecież, jak to się mówi, “ślepa”: bez nazw i
wskazówek
- Myślałem, że pański znajomek kartograf... - bąknąłem zażenowany.
- Oczywiście, że zwrócimy się i do niego - skinął głową pan Tomasz. - Tymczasem
pozwolę sobie pomarzyć. Otóż, Pawle, ten brzeg morski i rozpoczynające się tu wzgórza
wydają mi się przypominać... tak... brzeg Zalewu Wiślanego i Wzniesienie Elbląskie... Masz
jakąś “normalną” mapę tamtych stron?
Na szczęście miałem taką.
- Jeśli się pan nie myli - spojrzałem sponad porównywanych map - to Bursztynowa
Komnata ukryta jest na jednym ze wzgórz pod Kadynami, słynnymi ze swej stadniny.
- Cóż, każdy może się mylić - rozłożył ręce szef, ale widać było, że jest z siebie
zadowolony. - Tak czy nie, pomoc kartografa wydaje mi się niezbędna.
- Jutro więc do Zbyszka czy jak tam na imię ma pański przyjaciel kartograf.
Ku memu zdziwieniu szef zachichotał:
- Obawiam się, że jutro nie będziesz miał na to czasu.
- A to dlaczego?
- Dlatego, że nieoceniony nasz wódz, dyrektor Jan Marczak, przygotował w tajemnicy
przed tobą konferencję prasową pod smakowitym tytułem “Ostateczne rozwiązanie tajemnicy
Bursztynowej Komnaty”.
Zaniemówiłem.
Pan Tomasz popatrzył w zadumie przez okno:
- Obawiam się tylko, że to “ostateczne rozwiązanie” może okazać się przedwczesnym,
a co gorsza omyłką... W każdym razie trzymaj się, Pawełku!
Postanowiłem trzymać się! I to mocno!
Przed snem jeszcze raz przejrzałem notatki, zastanawiając się, jakie to pułapki może
szykować na nieuważnego brać dziennikarska. Zresztą, uspokoiłem się szybko, bo już na tyle
zdołałem poznać dyrektora Marczaka, by wiedzieć, że główną postacią konferencji będzie on
sam.
Następnego dnia ogoliłem się starannie i ubrany w co bardziej odświętne szaty
ruszyłem Rosynantem do ministerstwa.
Prawie od progu witał mnie dystyngowanie ubrany a rozpromieniony Marczak:
- Ach, panie Pawle, co za sensacja! Najpoważniejsze pisma przysłały swych
przedstawicieli. Nie brak też radia i telewizji! A mapa? Gdzie ta słynna mapa?
Weszliśmy do mego pokoju.
- Oto i ona - rozwinąłem zszarzały rulon na stole.
- A ten krzyżyk, to... Panie Pawle! - utonąłem w objęciach dyrektora.
- Pilny telefon, panie dyrektorze - odezwała się od drzwi sekretarka, panna Monika.
- Ja zaraz! Za minutkę! - zawołał Marczak i wybiegł z pokoju.
- Pan dyrektor prosi - usłyszałem rzeczywiście po niedługiej chwili w słuchawce
telefonu głos panny Moniki.
I wtedy ja... głupiec... ale po kolei! Udzieliło mi się widocznie podniecenie Marczaka,
bo wychodząc z pokoju nie zamknąłem drzwi na klucz. Na korytarzu minął mnie jeden z
przygotowujących się do konferencji fotoreporterów. Brodaty i długowłosy brunet, z
przewieszoną przez ramię charakterystyczną torbą. Jego sylwetka wydała mi się znajoma, ale
nie przypominałem sobie żadnego zaprzyjaźnionego kudłatego fotoreportera.
- Zaraz zaczynamy - poderwał się na mój widok zza swego biurka dyrektor. - Niech
pan jeszcze raz pokaże tę mapę, panie Pawle!
Lekko wzruszyłem ramionami:
- Została u mnie w pokoju.
- Jak to?!
- A tak to, że panna Monika nie przekazała mi, bym przyniósł ją do pana. To się
naprawi - sarknąłem odwracając się do drzwi, bo nie lubię, jak ktoś traktuje mnie jak chłopca
na posyłki.
Zły szarpnąłem klamkę drzwi mego pokoju i... zamarłem! Biurko, na którym powinien
leżeć rulon mapy, było puste!
Teraz już wiecie, dlaczego nazwałem siebie głupcem!
Jeszcze w “geście rozpaczy” wpadłem do pana Tomasz:
- Nie brał pan przypadkiem mapy z mego pokoju?
- Nie - popatrzył na mnie zdziwiony i głos jego zabrzmiał niepokojem: - Zginęła?
Masz choć kopię?!
Uderzyłem się w piersi z siłą godną zrozpaczonego Podbipięty:
- Miałem zrobić ksero! Ale Marczak mnie zagadał!
Spojrzałem przez okno:
- To ten skradł mapę! - zawołałem na widok wskakującego do czerwonej toyoty
brodacza.
Pan Tomasz już był przy mnie:
- Skąd wiesz, że to on?
- Bo to Batura!
Pan Tomasz schwycił mnie za ramię:
- Batura? Ten kudłaty brunet?!
Żachnąłem się:
- A od czego sztuczne brody, peruki? Nawet użył barwionych szkieł kontaktowych,
żebym nie poznał go po tych jego białych ślepiach!
- Panowie, konferencja! Mapa! - zawołał od drzwi Marczak.
- Nasza mapa odjeżdża w tej chwili czerwoną toyotą - ponuro zwiesiłem głowę. -
Wiezie ją znany panu Jerzy Batura. A konferencja? - westchnąłem ciężko. - Cóż, pójdę,
przyznam się do winy...
- Nigdzie pan nie pójdzie!
Ze zdumieniem spojrzałem na dyrektora:
- Ależ...
- Żadne ale - Marczak wyprężył mięśnie. W jego oczach dostrzegłem błysk. - To moja
wina. Gdybym nie ogłosił o znalezieniu mapy, nie zwoływał konferencji, Batura o niczym by
nie wiedział. Wyjdę teraz do dziennikarzy. Zresztą, jeszcze jedna sensacyjna kradzież na
tropie Bursztynowej Komnaty ucieszy ich prawie tak samo jak jej odnalezienie... Aha, mapę
skopiował pan, panie Pawle?
- Tak się złożyło... - odpowiedziałem cichutko - że nie zdążyłem...
Dyrektor wzniósł gestem grozy pięści nad moją głową.
- Panowie - rozległ się spokojny głos pana Tomasza - jeszcze nie wszystko stracone.
Batura mógł sfotografować mapę i zniknąć nie pozostawiając śladu. Tymczasem zabrał ją ze
sobą, a póki ją ma, to nie zawadzi go poszukać...
- Poszukać? - popatrzyliśmy na siebie z Marczakiem w zdumieniu.
- No cóż - odchrząknął dyrektor - niech pan, Tomaszu, sobie szuka, ja tymczasem
muszę stawić czoła chlubom dziennikarskiego świata - co powiedziawszy wybiegł trzaskając
drzwiami.
Popatrzyłem błagalnie na szefa.
Uśmiechnął się lekko i sięgnął po słuchawkę telefonu:
- Cześć, Marku, tu Tomasz. Czy twoi chłopcy nie mogliby się rozejrzeć za czerwoną
toyotą? Kierowca (tu cała trudność) albo brodaty brunet, albo jasny blondyn. Raczej to
drugie, bo taki powinien figurować na zdjęciu w dowodzie i prawie jazdy. Wystawiono je na
nazwisko Batura. Jerzy Batura. Dobrze. Jakby co, to czekam pod telefonem w ministerstwie.
A potem? - szef uśmiechnął się niewesoło. - Potem to już będzie za późno...
Siedzieliśmy w milczeniu. Raz tylko przerwanym okrzykami Marczaka, który wpadł
jak bomba, na przemian to ciskając gromy na moją głowę, to chwaląc się, jaki to sukces
odniósł na konferencji prasowej, podczas której (jak twierdził) nikt nie spostrzegł nawet, że
mapy nie ma!
Minęła jeszcze godzina, gdy odezwał się telefon na biurku pana Tomasza. Aż
podskoczyłem do niego, ale szef zatrzymał mnie uspokajającym gestem dłoni:
- Tak, słucham - powiedział do słuchawki. - Nie mów! To była jedna szansa na
miliard! - przysunął do siebie notatnik i coś zapisywał.
- Tak, Jerzy Batura. Szpital miejski. dzięki, Mareczku. Jak zawsze jesteś niezawodny.
Cześć.
Poderwałem się z fotela:
- Co to znaczy: Batura, szpital?...
Pan Tomasz przeciągnął się ze smakiem:
- A to, że nasz przyjaciel wpakował się swoją toyotą pod tramwaj. O, przepraszam, to
tramwaj wpakował się na niego. I teraz pan Jerzy Batura kuruje swoją połamaną nogę na
oddziale ortopedii szpitala miejskiego. Mam zamiar zaraz tam zadzwonić i dowiedzieć się,
czy można obolałego odwiedzić.
Okazało się to możliwe w godzinach wieczornych. Ledwo się doczekałem!
- Ale to wszystko na nic! - gorączkowałem się jadąc do szpitala wraz z panem
Tomaszem. - Przecież nie mam żadnego dowodu na to, że to on zakradł się do mego pokoju i
zwinął mapę! Wyśmieje nas i tyle!
- Taak - westchnął szef podkręcając ogrzewanie auta - gdy wszystko zawiedzie i
perswazja może przynieść pożądany skutek.
Unieruchomiony, z nogą na wyciągu, Batura przywitał nas ironicznym łypnięciem oka
spod obandażowanego czoła i salutem oklejonej plastrami ręki.
-Witam serdecznie panów! - skinął nam głową. - Choć przyznam, że nie tak szybko,
ba, nawet wcale, panów się tu nie spodziewałem. No, ale nie wziąłem pod uwagę szerokich
znajomości pana Tomasza - kiwnął ponownie głową, na który to gest szef odpowiedział
uprzejmym ukłonem.
- Domyślam się, że sprowadza tu panów sprawa pewnej mapy - ciągnął Batura. -
Obawiam się jednak, że nie będę w stanie zaspokoić ich wymagań, a nawet ciekawości.
- Draniu! - zacisnąłem pięści.
- Drań to brzydkie słowa! - zaśmiał się Jerzy. - Zwłaszcza, gdy dotyka tak samo
poszkodowanego.
- Ty i poszkodowany! - nie mogłem wytrzymać.
Pan Tomasz prawie siłą wcisnął mnie w szpitalny taboret:
- Uspokój się, Pawle. Mam wielką ochotę usłyszeć, co też takiego przydarzyło się
panu Baturze, że uważa się za podobnie do nas poszkodowanego. Bo nie chodzi tu chyba o to
złamanie, które tak boleśnie dotknęło pana, panie Jerzy?
Znów nastąpiła wymiana uprzejmych ukłonów, po której Jerzy zaśmiał się cicho:
- Tak. Noga się zrośnie. Natomiast mapa, której wartość wysoce sobie cenię, tak
wysoko, że przedsięwziąłem całą wyprawę, aby sporządzić jej kopię, raczej nie wróci do
mnie. A co do wyprawy, to miałem zamiar tylko sfotografować mapę... Tymczasem drogi
Pawełek był taki uprzejmy, że... że mapa zmieniła właściciela. Po raz pierwszy...
- Po raz pierwszy? Nie rozumiem!
- Zaraz zrozumiesz, drogi Pawle. A swoją drogą ciekawi mnie, dlaczego nie
sporządziłeś kopii mapy?
Poderwałem się z taboretu:
- Skąd wiesz?!
Jerzy pogroził mi żartobliwie palcem, a pan Tomasz uśmiechnął się lekko:
- Brawo, panie Jerzy - zwrócił się do leżącego. - Takich zdolności dedukcyjnych tylko
pozazdrościć!
- Ale!... - nie ustawałem.
- Przecież to proste, Pawełku - Jerzy poprawił się na poduszce. - Gdybyście mieli
kopię mapy, po co mielibyście się tu fatygować? Najwyżej nasłalibyście na mnie policję, ale i
to mało prawdopodobne, bo fant mogłem ukryć, a pozbyć się przebrania to żadna sztuka. A
dzięki znajomościom pana Tomasza zaczęliście szybko mnie szukać. Po co ten pośpiech,
gdyby kopia mapy była w waszych rękach? Owszem, pośpiech byłby wskazany, ale już w
następnych dniach, gdybyśmy ścigali się, kto prędzej odnajdzie Bursztynową Komnatę.
Baliście się, że wygram. Tymczasem to wy macie nade mną przewagę. Ale to jest wasza
jedyna przewaga - poruszył nogą na wyciągu i skrzywił się z bólu.
Pan Tomasz popatrzył na niego uważnie:
- Czyżbyśmy mieli przez to rozumieć, że i pan nie ma mapy? Że mapa znów zmieniła
właściciela?
Jerzy z uznaniem pochylił głowę:
- Pana myśleniu też nic nie brakuje.
- Jak to się stało, że stracił pan mapę? - pochylił się nad leżącym szef.
- Niech mu pan nie wierzy - wtrąciłem. - Blefuje. Albo ze strachu przed policją, albo
chce przeczekać chwile, kiedy jest unieruchomiony na wyciągu.
- Wierz albo nie, Paweł - skrzywił się Jerzy - ale wiele z tego co mówię można
sprawdzić. Zresztą sprawa jest prosta: obrobili mnie faceci, którzy wyciągali mnie z rozbitej
toyoty. Nie bardzo kontaktowałem, to nawet nie wiem, kiedy wyciągnęli mi dokumenty.
Torba z aparatem ocalała, bo zaklinowała się pod deską rozdzielczą. A portfel, z którym była
mapa, fiu! Ulotnił się!
- Jak pan myśli - spytałem szefa, gdy odjeżdżaliśmy spod szpitala - Batura mówi
prawdę?
Pan Tomasz przetarł szybę gąbką:
- Chciałbym, żeby tak było. Powoływał się, że wiele z jego opowieści można
sprawdzić. Ciekawe, czy wezwani do wypadku policjanci odnotowali kradzież dokumentów.
Nie, to pewnik. Inna sprawa, że będziesz się musiał zmierzyć z Batura w wyścigu po
Bursztynową Komantę. A twój jedyny handicap to jego choroba...
Pokręciłem głową:
- Ciekawe, jak pan sobie ten wyścig wyobraża? Mapa przecież zniknęła...
Uśmiechnął się lekko:
- Ale pozostały jej obrazy. W pamięci Batury i twojej. No i jest twoja druga przewaga
na przeciwnikiem! Patrzyłeś na mapę wiele razy. On tylko raz i to króciutko. Ale nie
lekceważyłbym go. Jest wiele siły w tym człowieku.
ROZDZIAŁ DRUGI
TAJEMNICA TRZECH WZGÓRZ POD KADYNAMI • WIZYTA W
SZPITALU U BATURY • PRZEPROSINY DYREKTORA MARCZAKA •
WYPRAWA DO BARCIAN • CO BURSZTYN POWIEDZIAŁ
RZECKIEMU • TAJEMNICZA FIRMA POSZUKIWACZY NOWYCH
ŹRÓDEŁ WODY MINERALNEJ
Przez wiele dni od tego, w którym utraciłem mapę z Bursztynową Komnatą, nie
miałem czasu o niej myśleć. Zaabsorbowały mnie formalności związane z przekazaniem
prawowitym właścicielom dzieł sztuki zrabowanych przez hitlerowców w kijowskich
muzeach, a które odzyskaliśmy w bunkrze w Półwiosku koło Górowa Iławeckiego. Jeśli
dodamy do tego jeszcze konieczne w podobnych wypadkach zeznania na policji, to w
zupełności wystarczy, by na pewien czas przestać myśleć o mapie, która zniknęła.
Wreszcie wszystko się uspokoiło i mogłem powrócić do Bursztynowej Komnaty.
Dzięki pomocy przyjaciela pana Tomasza zgromadziłem spory plik map interesującego mnie
rejonu i mogłem pogrążyć się w rozważaniach, które ze wzgórz kryło w swym wnętrzu
jantarowe skarby.
Zwróciłem się także o pomoc do pana Tomasza, który kilkakrotnie widział utraconą
mapę. Wspólnie wytypowaliśmy trzy wzgórza w okolicach Kadyn, gdzie postanowiliśmy
przeprowadzić poszukiwania schowka z Komnatą.
- Trzy wzgórza!... - mruczałem w ciemność mego mieszkania na Ursynowie. - I
jednego starczyłoby aż nadto! Zwłaszcza teraz, gdy po stracie mapy nikt nie da mi ani grosza
na poszukiwania czegoś, o czym w ogóle nie wiadomo, czy istnieje do dzisiaj. A jego ślad w
postaci czerwonego krzyżyka i króciutkiego zdania zniknął wraz z mapą, na której je
wypisano.
- To co mam teraz robić? Dać do warszawskiej prasy ogłoszenie “Uczciwego
znalazcę...”? Bzdura!
Usypiałem nad ranem zmęczony, zirytowany. A we śnie znów otaczały mnie srebrną
kolumnadą buków trzy wzgórza znad Zalewu Wiślanego, a każde szeptało: “Tutaj! Chodź do
mnie! To ja skrywam Bursztynową Komnatę...”
Miałem tego dość! Postanowiłem odwiedzić w szpitalu mego przeciwnika. Jeśli Jerzy
spokojnie kuruje swą strzaskaną nogę, to znak, że blefował opowiadając o kradzieży mapy.
Jeśli natomiast jest zdenerwowany, to, podobnie jak mnie, męczy go obraz wzgórz pod
Kadynami. Widział mapę raz tylko, krótko. Nie sądzę, żeby potrafił bezbłędnie oznaczyć
miejsce ukrycia Komnaty na mapie. Raczej będzie na ślepo szukał w pamięci.
- I mam nadzieję, że osaczą go w niej więcej niż trzy wzgórza! - zaśmiałem się
podjeżdżając pod szpital...
Delikatnie nacisnąłem klamkę sali 308, w której leżał Batura...
Na kocu przed chorym, na szafce i dwóch krzesłach porozpościerane były mapy.
Jakie? Rzecz jasna, że takie same albo podobne do tych, nad którymi ślęczałem wieczorami.
Jerzy podniósł gwałtownie głowę znad arkusza. Uwolnioną już od opatrunków twarz
wykrzywił mu grymas złości, jednocześnie ręce wykonały ruch, jakby chciały zasłonić mapy.
Ale w ułamku sekundy na twarz Jerzego powrócił tak dobrze mi znany zimny uśmieszek:
- No, no! Kto by się spodziewał! Podpora Ministerstwa Kultury i Sztuki, Paweł
Daniec, we własnej osobie! I cóż cię tu sprowadza?
- Nie wygłupiaj się - odgarnąłem mapy z krzesła i usiadłem. - Chyba że, w co nie
wierzę, zrezygnowałeś z tropienia Bursztynowej Komnaty, której ślad los podsunął ci w tak
niespodziewany sposób.
Pokręcił głową na znak, że choć unieruchomiony w szpitalnym łóżku i pozbawiony
tak ważnej mapy, rezygnować nic ma zamiaru.
- Jedno mnie cieszy...
- Oo, a cóż to takiego? - uśmiechnął się szerzej.
- Że nie okłamałeś nas mówiąc, że mapę ci skradziono.
- A po czym tak sądzisz? - udał nieświadomość.
- Po tym! - pstryknąłem palcami w rozłożone na kocu mapy. - Szukasz w ciemno.
Opierając się na tej krótkiej chwili, gdy dostrzegłeś mapę na moim biurku.
Popatrzył na mnie spod oka:
- Ty też nie zrezygnowałeś, Paweł. I tak samo jak ja błądzisz w pamięci. Startujemy
więc, mój drogi, z jednego punktu. Z równymi szansami.
Zaśmiałem się:
- Z równymi szansami? Może brzmi to ładnie, ale mogę też to zrozumieć, że mnie
lekceważysz...
- Jakżebym śmiał! - uniósł ręce Jerzy.
- Jeśli nie śmiesz - wzruszyłem ramionami - to zdajesz sobie chyba sprawę, że
widziałem tak interesującą nas mapę wiele razy. I to nie przez chwilę, jak ty. Tak więc nie
mów mi tu o równych szansach, bo jestem daleko w przedzie. A gdy jeszcze doliczymy do
tego to szpitalne łóżeczko, do którego cię przykuto na czas dłuższy, to szansę twoje widzę
naprawdę marnie - spojrzałem mu w oczy. Rozpaliły się na moment białym blaskiem, ale
zaraz przygasły z powrotem:
- Szanse... A tobie kto da pieniądze na sprzęt, robotników? Gdybyś choć miał tę
mapę... A uganiać się za mrzonkami możesz na własną rękę. Chociaż - zaśmiał się - wątpię,
czy przełożeni dadzą ci delegację, byś mógł wyprawić się nad Zalew! Tak więc pozostaje ci
prosić o bezpłatny urlop, mój drogi!
Podniosłem się z krzesła:
- A ty skąd weźmiesz fundusze na pogoń za swymi złudzeniami? O ile się orientuję, to
w twojej, jak to mówicie, branży, altruiści nie obrodzili specjalnie. Ja nie mam czym poprzeć
swych planów przed przełożonymi, ty nie masz czego pokazać swym ewentualnym
wspólnikom. Tu rzeczywiście startujemy z tego samego punktu. Czasem jednak można
oprzeć się na czymś innym niż pieniądze, startując w tego rodzaju zawodach...
- Ciekawe, co to takiego? - oparł się na łokciu.
Podszedłem do drzwi:
- Coś z rzeczy, które nie wydają mi się być twoimi specjalnościami...
- No, gadaj, o co ci chodzi! - żachnął się.
- Choćby o ludzką życzliwość - nacisnąłem klamkę. - Dobranoc.
Usłyszałem jeszcze za sobą śmiech:
- Tej przewagi ci gratuluję! Jedź do Kadyn i kop. Nawet zima ci będzie sprzyjać, bo
ponoć ma być niesłychanie lekka.
Siedziałem w swoim pokoju w ministerstwie i rozmyślałem, jak tu uruchomić moje
poczynania, którymi straszyłem Baturę, gdy w drzwiach stanęła panna Monika, sekretarka
dyrektora.
Już sam fakt, że nie komunikowała się ze mną przez telefon sprawił, że poderwałem
się zza biurka. A gdy do tego dodać jeszcze nader poważny wyraz jej twarzy!
- Pani Moniko, co się stało?!
Sekretarki, jak wiadomo, wiedzą wszystko co ich szefowie, a nawet czasem jeszcze
więcej.
Popatrzyła na mnie jakbym nie istniał:
- A co się miało stać? Szef pana wzywa.
Wydało mi się, że w kąciku pięknych rzęs widzę wzbierającą łzę.
Co robić? A tu jak na złość pan Tomasz już drugi dzień przesiaduje w Muzeum
Narodowym. Co robić?... Głupie pytanie. Wykonać polecenie przełożonego, jak przystało na
karnego pracownika, a potem się zobaczy...
Korytarz, którym szedłem, wydawał mi się tańczyć z lekka pod stopami.
- Proszę. Niech pan wchodzi - panna Monika wskazała drzwi gabinetu dyrektora. Na
wszelki wypadek, a może tylko z nerwów, zapukałem i wszedłem...
Już od drzwi dostrzegłem, że dyrektor Marczak ubrany był w swój najelegantszy
garnitur, a na twarzy miał wyraz skupionej powagi.
- Dzień dobry, panie Pawle - podniósł się ze swego fotela i ujmując pod łokieć
zaprowadził mnie pod przeciwległą ścianę, gdzie stał stolik i fotele dla “lepszych gości”.
Nie wiedzieć kiedy na stoliku znalazła się butelka “Napoleona” i dwie koniakówki, do
których Marczak nalał po odrobinie złocistego trunku.
Nie wiedziałem, co sądzić o tym wszystkim. Awans nie wchodził w rachubę.
Podwyżkę dostałem w ubiegłym miesiącu... Pozostawało tylko wylanie z pracy. Mówiło się
ostatnio w ministerstwie o redukcji etatów. No, ale ten elegancki garnitur, koniak?... Garnitur
nieważny. Widocznie dyrektor ma przyjmować jakąś delegację. A koniak? Ot, “na osłodę”
wiadomości, że od pierwszego mogę rozejrzeć się za nowym miejscem pracy.
- Drogi panie Pawle... - szef chrząknął. - Chciałem pana przeprosić...
“Jednak wymówienie” - pomyślałem.
- ...za to, że wysłałem innych pracowników do Barcian i Reszla - ciągnął dyrektor -
choć panu się ten wyjazd należał.
Stuknął kieliszkiem o kieliszek:
- Na zdrowie. I jeszcze raz proszę, niech pan wybaczy staremu.
- Ależ, panie dyrektorze!
Uniósł uspokajającym gestem rękę do góry:
Sukces pańskiej akcji w Górowie był pewny. Pomyślałem, że dobrze by było, gdyby i
inni pracownicy departamentu mieli okazję wykazać się swą aktywnością. Już panu tłumaczę,
skąd u mnie ta myśl - podniósł się z fotela i podszedł do okna. Milczał przez chwilę.
- Otóż, panie Pawle - przetarł twarz dłonią - odchodzę na emeryturę. Zresztą dawno
mi na nią już czas.
- Ależ! - poderwałem się z fotela.
- Niech pan siedzi - skinął mi dłonią - jeszcze kiedyś będzie pan siedział tutaj - kiwnął
w stronę swego biurka. - Ale do rzeczy. Jest pan pierwszym moim podwładnym, który się o
tym dowiaduje.
- Nie licząc panny... - wyrwało mi się.
- Moniki - łaskawie skinął dyrektor. - Ech, te sekretarki!
- A pan Tomasz?
- Chyba tylko się domyśla. Nie rozmawiałem z nim nigdy o mej decyzji.
- Czemu więc mnie... - zacząłem nieśmiało.
- Dlatego - przerwał mi ostro - że, jak już powiedziałem, czuję się wobec pana winny!
Reszel i Barciany to raz, nieszczęsna konferencja o Bursztynowej Komnacie to dwa! Zresztą
za te błędy niebiosa mnie ukarały porażkami - nalał koniaku. - A jak pańskie odtwarzanie
mapy z Komnatą?
- Nie najgorzej. Mam już wytypowane trzy wzgórza.
- Musi się pan śpieszyć, bo jak się ludzie dowiedzą...
- Muszę się śpieszyć, bo jeden człowiek już wie. A wolałbym, żeby dowiedział się na
końcu.
- Kto to taki?
- Batura.
- Fiuuu!... - gwizdnął Marczak - to rzeczywiście musi pan się śpieszyć!
Roześmiałem się:
- A może niepotrzebnie demonizujemy Baturę? Ostatecznie trzymał mapę w ręku
tylko przez chwilę. Musiałby mieć rzeczywiście genialną pamięć fotograficzną.
- A skąd pan wie, że jej nie ma? - dyrektor łyknął “Napoleona”.
- Bo go odwiedziłem niedawno w szpitalu. Leżał przy nim plik map. Zdaje się na łut
szczęścia. A poza tym niech pan nie zapomina, że nie licząc Rzeckiego i Zośki mapą
oglądałem wielokrotnie ja, no i pan Tomasz.
- Tak! - wyraźnie poweselał Marczak. - Jeszcze będziemy górą... A tak nie chciało się
odchodzić z ciężarem tych dwóch klęsk na plecach.
Uśmiechnąłem się:
- Nie będę panu wyliczał wszystkich pańskich sukcesów, bo zna je pan lepiej ode
mnie. Ale przypomnę tylko ostatni: czyż kilka miesięcy temu nie pokonaliśmy Towarzystwa
“Przez Historię do Przyjaźni” Genschego?
- No tak... niby... - uśmiechnął się z zażenowaniem Marczak.
Ciekawe, czy “Napoleon” to sprawił, że poczułem w sobie napoleońskiego ducha:
- Wiem, że miejsce opisane przez, Kocha w liście do Rosjan jako schowek skarbów
już dawno uległo zniszczeniu podczas prac budowlanych. Ale jak ma się sprawa z
Barcianami? Ponoć nasza ekipa przeszukała tam teren bardzo pobieżnie? Jeśli tak, to ja
podejmuję się sprawdzić to raz jeszcze!
- Fundusze - odchrząknął Marczak z zażenowaniem - ledwo starczyło na
wypożyczenie jednego wykrywacza metali. Gdyby pan mógł...
Poderwałem się z fotela:
- Pańskie życzenie jest dla mnie rozkazem!
- Niech pan nie żartuje - ostrzegawczo podniósł palec do góry Marczak. - Pan będzie
dla mnie dłubał w Barcianach, a tymczasem Batura sprzątnie nam Bursztynową Komnatę
sprzed nosa!
- Nie sprzątnie. O ile medycy poinformowali mnie rzetelnie, to Jerzy spędzi jeszcze w
szpitalu kilka tygodni. A my tymczasem...
- My? - zaciekawił się Marczak. - Czyżby projektował pan wyprawę do Barcian z
panem Tomaszem?
- To za drobna sprawa dla niego.
- Więc?
- Wykrywacz metali pożyczę, jak już nie raz, od kumpla. A towarzyszyć mi będzie
czy raczej kierować mną znamienity teleradiesteta, pan Onufry Rzecki. Co? - lekko
podniosłem głos. - Czyżby miał pan zastrzeżenia do jego kwalifikacji?! Po jego sukcesie w
Dzikowie?
- Sukces? - Marczak obrócił kieliszek w palcach. - Kilka pustych skrzyń?
- Pustych?! - poniosło mnie. - To nie od Rzeckiego zależało, czy ktoś je czymś
wypełnił, czy zakopał pełne trocin. Ale to Rzecki odkrył je w miejscu, gdzie przez pół wieku
czeredy najrozmaitszych poszukiwaczy skarbów nie mogły znaleźć niczego!
- Przepraszam! Chylę czoła! - skłonił się uprzejmie dyrektor.
- Czoła i ministerialnej kasy - uśmiechnąłem się do niego.
- Na ile tylko będę mógł - odpowiedział uśmiechem.
Do podolsztyńskiej wsi, siedziby Onufrego Rzeckiego, zajechałem w porze
obiadowej, chytrze to wykalkulowawszy, jako że nasz znakomity jasnowidz był równie
świetnym kucharzem. I wizyta u niego, nawet nie zapowiedziana, pozwalała mieć nadzieję
zakosztowania rozkoszy kulinarnych.
- Chwileczkę! Jakże się cieszę! Jedną chwileczkę! - przywitał mnie w progu
gospodarz i popędził z rozwianą brodą do płyty, na której w miedzianym rondlu coś bulgotało
z cicha, rozsiewając woń godną, jak myślę, niebiańskich nosów.
- Gość w dom! Obiad we dwóch smakuje podwójnie. Ech, ten lin! Spóźnić się tylko o
sekundę z dodaniem śmietany i już po smaku! - radośnie pokrzykując pan Onufry już
zastawiał stół.
Dopiero gdy raczyliśmy się wyśmienicie przyrządzoną rybą udało mi się wytłumaczyć
Rzeckiemu cel mojej wizyty.
- Barciany? - ucieszył się. - Ależ wyśmienicie. Mam nadzieję, że nie pogardzi pan
dzisiaj moją gościną, a jutro z samego rana ruszamy!
Piliśmy herbatę ziołową, jako że innej nie uznawał mój gospodarz, gdy sięgnąłem do
kieszeni kurtki i położyłem przed panem Onufrym bursztynową płytkę wydobytą w Rynie
latem z żołnierskiej menażki przez siostrzeńca pana Tomasza, Jacka.
- A co to? - niespodziewanie spochmurniał Rzecki.
- Jak to co? Płytka z bursztynu znaleziona w menażce poległego w 1945 roku
sowieckiego żołnierza. Niech pan spojrzy pod światło, a zobaczy pan wtopioną w bursztyn
ważkę.
- Popatrzeć pod światło - Rzecki położył dłoń na płytce. - Ot, naigrywacie się czasem,
że nie pod światło próbuję patrzeć, a przez nie czy poza nie. To ja teraz panu powiem, co
takim patrzeniem widzę. To już dawno, chyba pół wieku temu. Duży pokój. W nim pięcioro
ludzi. Czterech mężczyzn i kobieta. Jeden mężczyzna i kobieta starsi od pozostałej trójki. Coś
piją. Nie wiem. Kawę czy herbatę. Nagle tych dwoje starszych przewraca się. Kobieta na
oparcie krzesła, mężczyzna na stół. Widzę jeszcze potem wiele śmierci na tym bursztynie.
Ale to śmierć zwyczajnie wojenna - niewesoło uśmiechnął się Rzecki. - Ta, o której
opowiedziałem, jakby głębiej wyryta, jakby wypalona w bursztynie... Teraz ja położyłem
dłoń na jego ręce:
- Śmierć, o której pan przed chwilą opowiedział mogła spotkać Alfreda Rohdego,
królewieckiego opiekuna Bursztynowej Komnaty, i jego żonę, Emmę. Nikt nie zna
okoliczności, w jakich zginęli państwo Rohde. Ale jedna z wersji ich śmierci zbliżona jest do
pańskiej relacji.
- Tyle tu zagadek - pokręcił głową Rzecki. - Może wyjaśni mi pan jedną. Jutro mamy
jechać do Barcian, czyli Barten, jak nazywali tę mieścinę Niemcy. Dlaczego, gdy trzymam
bursztyn w dłoni teraz, gdy jakby zatarło się wspomnienie śmierci państwa Rohde, pojawia
mi się przed oczyma znana sylwetka zamku w Barcianach i wciąż, jakby powtarzana brzmi
mi w uszach nazwa miasteczka?
Podniosłem płytkę bursztynu ku światłu:
- Widzi pan, z resztek pamiętnika ostatniego właściciela tej płytki dowiedzieliśmy się,
że był przez pewien czas strażnikiem magazynów w Barten. Może wtedy, po czyjejś śmierci,
stał się posiadaczem tego cacka z jantaru?
Rzecki bez słowa wstał od stołu i zaczął sprzątać naczynia. Pomagałem mu w
milczeniu.
Następnego dnia po sutym posiłku, nazwanym skromnie przez pana Onufrego
śniadankiem, ruszyliśmy szos; przez Dobre Miasto i dalej na Jeziorany, Reszel i Korsze.
Smutek jesiennych brązowoszarych, gdzieniegdzie zgniłozielonych drzew przesłaniały
od czasu do czasu smugi deszczu. Nad drzewami kołowały stada gawronów.
Minęło już dobre dwadzieścia minut jazdy, gdy ośmieliłem się odezwać do mego
pasażera:
- Widzi pan, panie Onufry... Tak się złożyło, ze ten wykrywacz metali “Prospector”,
którym posługiwałem się. podczas naszej poprzedniej wyprawy, akurat nawalił... To znaczy
odmówił posłuszeństwa podczas próby “udoskonalenia go” przez jego właściciela, znanego
panu Zygę.
O dziwo Rzecki odzyskał dobry humor:
- Hi, hi! - zachichotał głaszcząc swą długą brodę, przez co stał się podobny do
dobrotliwego gnoma czy też krasnoludka. - Przyrząd odmówił posłuszeństwa! Hi, hi!
- Tak - skinąłem potulnie głową. - Jedyna nadzieja w pańskich nadzwyczajnych
umiejętnościach. Tak naprawdę to myślałem, czy nie odwołać wyjazdu...
- No, całe szczęście, że pan nie odwołał! - naburmuszył się Rzecki. - Człowiek jest
najdoskonalszym z przyrządów! A już zwłaszcza, gdy nazywa się Onufry Rzecki! Hi, hi!
Roześmiałem się również.
- A czego tam mamy szukać konkretnie? - spytał po chwili teleradiesteta. - W liście
Kocha do Ruskich było napisane, nie?
Skinąłem głową:
- Powinniśmy (o ile ktoś nas nie ubiegł) natrafić na cztery skrzynie zawierające
obrazy, ikony oraz biżuterię.
- Miejsce ukrycia podane jest dokładnie?
- Tak. Już...
- Niech pan poczeka! - sięgnął za pazuchę, skąd wyjął wielkich rozmiarów notes. -
No, teraz sobie zapiszę...
Miałem w torbie przygotowany dla pana Onufrego hipotetyczny plan dotarcia do
schowka, ale nie zaszkodzi, jeśli sam spróbuje go odtworzyć. Będzie miał lepszy humor!
- Tak więc dyktuję: pompa wodna przed wschodnią ścianą zamku na lewo od
podjazdu. Skład cztery kroki od niej ku południowemu zachodowi. Po pięć kroków pod kątem
45° na północ od dwóch najbliższych drzew. Głębokość l ,5 metra.
Pomimo wstrząsów samochodu Rzecki po chwili próbował wykreślić plan w notesie.
Do Barcian dojechaliśmy około południa. Od razu skierowałem Rosynanta na
zamkowe wzgórze. Gdy zatrzymałem samochód pan Onufry wysiadł z niego w milczeniu i
ruszył w stronę widniejącej opodal starych drzew pompy. Korciło mnie ruszyć za nim, ale
wiedziałem, że mistrz nie lubi “asystentów” podczas swej pracy. A znając jego ostry język
wiedziałem, że grozi mi pogonienie jak przysłowiowemu buremu kotu.
Korzystając z tego, że blade jesienne słońce wyjrzało zza chmur, postanowiłem
przespacerować się wokół zamku, wzniesionego w XIV wieku przez Krzyżaków na miejscu
pruskiej warowni.
Nie odszedłem jednak daleko od wozu, gdy usłyszałem za sobą dźwięczny kobiecy
głos:
- A cóż to ciekawego może kryć się pod starą pompą?
Odwróciłem się. Młoda ładna kobieta pchała bez wysiłku dziecięcy wózek, którego
rozmiary świadczyły, że podróżują w nim bliźnięta.
- A jak pani myśli?
Wzruszyła ramionami:
- To panowie szukają, nie ja. Cóż więc po moim myśleniu?
- Szukajcie a znajdziecie - z uśmiechem zacytowałem Biblię.
- Ale nie panowie chyba - poprawiła kołderkę okrywającą cenną zawartość wózka.-
Jesteście już w tym roku trzeci, co myszkują za czymś przy pompie.
- Trzeci? - zdziwiłem się niemile. - Chyba drudzy?
Zaśmiała się:
- Trzeci, mój panie. Trzeci. Wiem, bo mieszkam tutaj - wskazała pobliskie domki. - A
że dzieciakom zdrowiej na powietrzu, więc mam czas patrzeć. Tak. Jesteście trzeci. Chyba, że
jeszcze zakradł się tu ktoś nocą.
Poczułem niemiły dreszczyk:
- Zaraz, proszę pani. Od kiedy zaczęły się te wizyty?
Zastanowiła się przez chwilę:
- Gdzieś tak pod koniec sierpnia... A może na początku września?...
Przełom sierpnia i września! To już mi się zupełnie nie podobało! Wtedy przecież
znaleźliśmy w Głębocku list gauleitera Kocha! Czyżby wśród pracowników ministerstwa
znalazł się ktoś współpracujący też z przestępcami? Cóż, biorąc pod uwagę wysokość
naszych zarobków... - zaśmiałem się ponuro, aż moja rozmówczyni spojrzała na mnie ze
zdziwieniem.
- Nie, nic takiego, proszę pani - uspokoiłem ją ruchem ręki. - Chciałem tylko zapytać
o naszych tu poprzedników: pierwsi to byli dwaj mężczyźni mniej więcej w pani wieku...
Machnęła lekceważąco ręką:
- A było tu dwóch takich. Z Warszawy, jeśli się nie mylę w rejestracji ich skody.
Pokręcili się tu z takim przyrządem, jaki widziałam w telewizji i pojechali - pokręciła głową. -
Tylko że oni nie byli pierwsi, a drudzy!
Poczułem, że zasycha mi w gardle:
- Kto więc był pierwszy?
- A jakaś firma, chyba polsko-rosyjska, poszukująca nowych źródeł wody
mineralnej...
- Skąd pani wie, że w tej firmie byli Rosjanie?
- Bo rozmawiałam z jednym z nich. Tak z ruska zaciągał.
- A jak się nazywała ta firma?
Poprawiła beret:
- Jak? Zaraz... Nie, nie przypomnę sobie. Krótko byli. Jednego dnia przyjechali, nawet
taki pasiasty namiot rozbili tam między pompą i drzewami, a drugiego dnia śladu po nich nie
było.
Przetarłem oczy:
- A nie widziała pani, żeby kopali?
- Tak. Zresztą ten Ruski mówił, że próbki biorą.
Odruchowo machnąłem ręką:
- Mnie chodzi o większy wykop. Taki na metr głęboki, na metr szeroki i na metr długi.
Zaśmiała się:
- Co się pan tak denerwuje? Nie widziałam, żeby taki dół robili, chyba że w nocy...
- W nocy? Jak więc wyjechali, musiały pozostać jakieś ślady.
- Przecież mówiłam, że jak wyjechali, to nie został po nich żaden ślad. Wszystko
starannie wyrównali...
- Ale...
- Ale z pana uparciuch - uśmiechnęła się. - Ot, zostało po nich to, że w jednym
miejscu ziemia trochę miększa była. Ale co w tym dziwnego? Przecież próbki brali. A ci z
Warszawy to przyjechali w kilka dni po nich.
- Dlaczego nie powiedziała im pani, że tu już szukała jedna, jak ją pani nazwała,
“firma”. Byli to pracownicy Ministerstwa Kultury i Sztuki.
Wzruszyła ramionami:
- Dopiero pan mi mówi, kim oni byli. A tak to co: miałam z plotkami o jednych
obcych lecieć do drugich. Gdyby przyszli uprzejmie, przedstawili się... A tak łazili dumnie z
tą tyczką.
- Mnie jednak pani nie potraktowała tak obco - uśmiechałem się mimo woli.
- Bo mi się spodobał ten starszy pan - z przekornym uśmiechem wskazała na
drepczącego między drzewami Rzeckiego - i żal mi się was zrobiło.
- Cóż, pora nam wracać...
- Widzę, że zdenerwowałam pana. Czy zaszkodziłam bardzo pracom ministerstwa nie
mówiąc o tym jego pracownikom, że ktoś już tu kopał?
- Nie. To co było do wykopania już stąd zabrano...
- Ta firma, tak?
- Tak. Ta łotrowska firma. Teraz interesuje mnie najbardziej, skąd wiedzieli, gdzie
kopać...
Pożegnałem się z moją posmutniałą informatorką i wróciłem do Rosynanta i
krążącego w jego pobliżu Rzeckiego.
- Panie Onufry - zawołałem - niech się pan już nie trudzi. Wyprzedzono nas tutaj.
Łotrzyki podające się za firmę poszukującą nowych źródeł wody mineralnej opróżniły
schowek Kocha. Mnie pozostaje już tylko przykra świadomość, że ktoś z pracowników
ministerstwa współdziała z przestępcami. Niewesoła jest też myśl, że wysłani w teren
pracownicy nie chcą czy nie potrafią zwrócić uwagi na fakt, że ktoś niedawno przekopywał
teren, który mają zbadać. A powinni, nawet żeby ta “firma” polsko-rosyjsko-złodziejska
najstaranniej zatarła za sobą ślady! Aha, polsko-rosyjska! Co tu robił ten Rosjanin? Trzeba
będzie się przy okazji zastanowić i popenetrować, bo to może być bardzo ważny ślad!
ROZDZIAŁ TRZECI
BIADA KIEPSKIM PRAKTYKANTOM • “WTYCZKA” W
MINISTERSTWIE • WŁASNY “RAMBO” • BATURA W KRÓLEWCU •
CZY WYNAJĄĆ STAJNIĘ • JEDNA Z PRAWD O BURSZTYNOWEJ
KOMNACIE • KTO BAWI SIĘ W KADYNACH
Dokładnie nie wiem, kim chciałbym być w życiu, ale wiem, że na pewno niejednym z
praktykantów wysłanych na początku września do Bardan przez dyrektora Marczaka, a teraz
(po mym meldunku, który, niestety, musiałem złożyć) wzywanych przed dyrektorskie
oblicze, by zdać sprawę ze swych myśli, słów i uczynków podczas poszukiwania
ujawnionego przez list gauleitera Kocha schowka z dziełami sztuki zrabowanymi na Ukrainie
przez hitlerowców.
Czym tłumaczyli swe zaniedbanie młodzi tropiciele skarbów kultury i sztuki, nie
wiem. Nie wiem też, jakimi słowy gromił ich rozwścieczony dyrektor; chociaż raczej jestem
pewien, że nie obyło się bez ulubionego przez niego walnięcia pięścią w kant stołu, jak ponoć
zwykł czynić Juliusz Cezar.
W każdym razie, gdy opuszczali dyrektorskie apartamenty mogli budzić w
przechodzących korytarzem przypływ patriotycznego uczucia lako żywe uosobienie
narodowej flagi: jeden taki był biały na twarzy, a drugi czerwony. Pewne było, że ich
nazwiska długo nie pojawią się na listach naszych skromnych (ale zawsze!) premii i
podwyżek.
Ale kto by tam zważał na nieszczęśników, gdy niczym piorun uderzyła w departament
wieść: dyrektor Marczak odchodzi na emeryturę! I od razu narodziło się wiele plotek z tym
związanych. Oczywiście wielu było takich, którzy odejście dyrektora łączyli z, jak to mówili,
“wyprawami pod Reszel i Barciany”. Niektórzy przebąkiwali coś o utracie tu, w gmachu
ministerstwa, bezcennej mapy, która miała nas jak za rączkę zaprowadzić do Bursztynowej
Komnaty, a co za tym idzie pogrążyć we wstydzie penetratorów skarbów połowy Europy.
Biedny dyrektor niczym swój cień snuł się pod ścianami korytarzy departamentu. A
zaczęli się trafiać już i tacy, którzy na jego widok odwracali głowę, byle tylko nie powiedzieć
“dzień dobry” i nie narazić się tym następcy na dyrektorskim stołku, przepraszam,
dyrektorskim fotelu.
Widzieliśmy z panem Tomaszem te drobne podłostki, robione tak zasłużonemu dla
naszej kultury człowiekowi, ale co mogliśmy zrobić?
Na szczęście sprawiedliwość została Marczakowi (a i nam przy okazji) oddana.
Władze wysoko oceniły akcję “Wilczyca z jantaru” i stosownie ją nagrodziły. Gdy dołączyły
do nich rządy Niemiec, Ukrainy i Rosji, to przez departament nie można było przejść nie
“potknąwszy się” o ekipę telewizyjną, radiową czy reportera poczytnego pisma.
Wśród pracowników ministerstwa podniosły się głosy, jakiego to fachowca tracimy z
odejściem Marczaka na emeryturę. Niektórzy chcieli go prosić, aby jeszcze przez czas jakiś
kierował departamentem. Stawiano go za przykład specjalisty, który znakomicie wykonuje
swoją robotę. Dyrektor za komplementy grzecznie dziękował, ale zdania nie zmienił. Jedynie
po zakupie dwóch nowych krawatów można było poznać, że dobry humor odzyskał.
Wobec powyższego dziwnym może się wydawać, że zgromadziwszy pana Tomasza i
mnie w swym gabinecie i usadziwszy nas w fotelach nad filiżankami kawy, której parzenia
sekret posiadła tylko panna Monika, i nalawszy do koniakówek po odrobinie “Słonecznego
Brzegu”, odezwał się w te słowa:
- Jest bardzo źle, panowie.
Moje palce nabijające fajkę zamarły. Pan Tomasz odchrząknął i sięgnął do kieszeni,
gdzie trzymał, ostatnio tak rzadko używane, papierosy.
- Tak, proszę panów... - ciągnął dyrektor. - Choć zbliża się czas mojej emerytury i
sprawy ministerstwa powinny mnie już nie obchodzić, to jednak... zostawiam departament nie
tak, że się tak wyrażę, czystym, jakbym chciał...
Zapałka złamała mi się w palcach:
- Wydaje mi się, że wiem, o czym pan dyrektor myśli. Chodzi zapewne o to, że w
swoim raporcie z Barcian sugerowałem istnienie przecieku. Czyli że ktoś spośród
pracowników departamentu lub osób z jego działaniem związanych działa na dwa fronty, jest
wtyczką przestępców.
Pan Tomasz nerwowym gestem wyciągnął z paczki wiarusa i pstryknął zapalniczką:
- I ja miałem kiedyś takie podejrzenia. Ale ponieważ zabrakło mi faktów, pomyślałem,
iż się mylę, że to tylko zbieg okoliczności. I w końcu machnąłem na to wszystko ręką. Teraz
przyznaję się do błędu. A mogłem, psia kość, go nie popełnić! - szurnął popielniczką.
Czekałem milcząc, aż fajka rozgrzeje mi się w dłoni. Wraz z jej ciepłem nachodziły
mnie zawsze “mądre” myśli, ale tym razem były to tylko myśli ponure:
- Sądzi pan, szefie, że tą właśnie drogą Batura dowiedział się o mapie?
- Może - wzruszył ramionami pan Tomasz.
- Niekoniecznie - Marczak podrapał się z zakłopotaniem za uchem - ostatecznie
przygotowując tę nieszczęsną konferencję prasową musiałem ogłosić, czego będzie ona
dotyczyć. Wystarczyło, że Batura dowiedział się o mapie od któregoś z dziennikarzy. Tamten
mógł powiedzieć w jak najlepszej wierze: Bursztynowa Komnata odnaleziona!
- Może - po raz drugi wzruszył ramionami pan Tomasz.
Milczałem. Dopiero po chwili, uważnie przyglądając się fajce, powiedziałem cicho:
- Co było, tego się już nie wróci. Bardziej denerwuje mnie fakt, że ta łotrowska
“wtyczka” pozostaje nadal w ministerstwie i może nam przysporzyć diabeł wie jeszcze jakich
szkód. Teraz na przykład szykujemy się odnaleźć, mimo utraty mapy, schowek z Komnatą...
Każda wiadomość o postępach naszych poszukiwań może być...
- Ech, Pawełku - zaśmiał się niewesoło pan Tomasz. - To co proponujesz? Otoczyć
wszystkich pracowników ministerstwa czułą opieką policyjną? A może wymienić cały
personel Ministerstwa Kultury i Sztuki na nowy? Od dołu do góry, co? I kto ci zagwarantuje,
że ci nowi będą kryształowo czyści? Że żadnego z nich nie skusi znaczna zapewne sumka
proponowana przez złodziei?
Opuściłem głowę:
- Co więc robić? Obowiązują nas przecież raporty, meldunki, wykazy i cała
biurokracja, która potem przechodzi przez nie wiadomo czyje ręce. Przecież nie istnieją u nas
pisma “ściśle tajne”. Eech!... Gdyby tak wszystko o czym mówimy i co planujemy
pozostawało w tych ścianach!
- I tak musiałbyś dodać do nich sekretariat panny Moniki! - zaśmiał się pan Tomasz.
- Cóż, panowie - dyrektor Marczak sięgnął po koniakówkę. - Na pohybel “wtyczkom”
i złodziejom! Bo faktycznie oprócz tego toastu niewiele możemy i niewiele będziecie mogli
po moim odejściu. Jedynie, to składać relacje dopiero po wykonaniu pracy; zamiary - o ile
można - trzymać w tajemnicy; notować komu i jaki raport się przekazało. Może wtedy, gdy
nazwisko jakiegoś urzędnika powtórzy się przy kilku nieudanych akcjach...
Minęło kilka dni na ponurych jak powyższa rozmowach i rozmyślaniach, gdy dzięki
ostatnio nawiązanych stosunków w “kręgach medycznych” dowiedziałem się, że Batura
wyszedł ze szpitala. Pospieszyłem z tą wiadomością do pana Tomasza. A ten ku memu
zdumieniu przywitał mnie od drzwi:
- I co, ozdrawiał twój przyjaciel, Pawełku?
Do licha!
Szef wiedział nie tylko, że Batura wypisał się ze szpitala, ale że wynajął kawalerkę w
Śródmieściu, a ponadto żeby nie przemęczać nie w pełni sprawnej jeszcze nogi, kupił sobie
renault megane coupe metalic. W swobodnym poruszaniu się po stołecznych najdroższych
lokalach pomagała mu dodająca szyku laseczka z główką z kości słoniowej wyrzeźbiona w
kształcie psiego łba.
Gdy usłyszałem te wygłoszone cichym głosem rewelacje przyznam, że “szczęka mi
opadła”. Ten mój stan pan Tomasz przyjął z nieukrywanym zadowoleniem.
Ale skąd on się tego wszystkiego dowiedział!
- I co pan... - wybąkałem.
- Ja? Nic - rozłożył szef ręce - ale ty powoli szykuj się do wyprawy nad Zalew
Wiślany. Chyba że chcesz, żeby i koło Kadyn wyprzedzono nas jak w Barcianach.
Jasne, że nie chciałem! Skłoniłem się więc z szacunkiem memu wszechwiedzącemu
szefowi i wróciłem do swego pokoju planować akcję “Kadyny”.
O dziwo, zastałem u siebie woźnego, a na stole długą na metr, wąską paczkę.
- O, jest pan, panie Daniec - ucieszył się woźny, a ja tu czekam z paczuszką dla pana.
Proszę podpisać!
Wyszedł.
Przyjrzałem się paczce i nagle poczułem miły dreszczyk, zobaczyłem bowiem na niej
znaczek: duże czarne “A” z wpisanym w nie słowem “Armand” i pruszkowski adres.
Czyżby jak z nieba spadł mi na biurko jeden ze znakomitych wykrywaczy metali
pruszkowskiej firmy?
Gorączkowo rozdarłem opakowanie... Jest list!
Szanowny Panie!
Dowiedziałem się od ludzi z eksploratorskiej branży o Pańskich sukcesach w Górowie
Iławeckim. Gratulują! Usłyszałem też o Pańskich kłopotach ze sprzętem. Może więc mój
“Rambo” będzie pomocny w dalszej pracy.
Życzę nowych osiągnięć i pozdrawiam
Wojciech Oksieńciuk
Pod spodem leżała instrukcja obsługi wykrywacza “Rambo” i, rozmontowany, on
sam: talerzowata sonda o średnicy kilkudziesięciu centymetrów, długa na przeszło metr
rączka, pojemnik na baterie i manipulator.
Popędziłem do szefa pochwalić się tak cennym darem. Ale o dziwo czekał mnie tu
ochrzan:
- Tak się boisz, Pawełku, złodziejskich wtyczek w ministerstwie, a teraz latasz po
całym budynku z tym przyrządem i chwalisz się jak kura zniesionym jajkiem! - grzmiał pan
Tomasz. - Może jeszcze ogłaszasz, gdzie będziesz miał zamiar go użyć?!
Stuliłem uszy po sobie.
I tak to zapanowały między szefem a mną “ciche dni”.
Przerwał je pewnego późnego wieczora telefon:
- Paweł? - usłyszałem ostry głos pana Tomasza.
- Melduję się.
- Twój kumpel, Jerzy Batura, coś kombinuje w Kaliningradzie. Mówiłeś, że w
Górowie Iławeckiem poznałeś rosyjskiego specjalistę od odzyskiwania zagrabionych dzieł
sztuki, Owsianowa. Nie masz z nim kontaktu?
- Znam numer jego telefonu.
- Więc może uprzedziłbyś tego pułkownika? Batura jest sam. Posługuje się swoim
paszportem. Samochód: znany ci renault megane coupe, srebrny metalic, WBA 35 76.
Przetarłem oczy:
- Uprzedzić będę mógł dopiero jutro, bo telefon, który mi zostawił Owsianow, to
służbowy. Ale co Baturę poniosło do Kaliningradu? Czyżby aż tak zaraził się Bursztynową
Komnatą? No i może wreszcie się dowiem, skąd pan to wszystko wie?!
W słuchawce rozległ się cichy chichot:
- Dowiedz się tylko tyle, że Batura narozrabiał na granicy. Wiesz, teraz wynikły te
afery z voucherami. Z przejścia w Gronowie - wybrał takie boczne, cichutkie, żeby nie
zwracać na siebie uwagi - musiał cofnąć się aż do Elbląga, żeby wykupić voucher. No, ale za
drugim razem przejechał już bez przeszkód. Teraz ty się nim zajmij.
- A pan nie może wykorzystać swoich kontaktów? - nie mogłem powstrzymać się od
drobnej złośliwości.
Odpowiedzią był odgłos odkładanej słuchawki.
Następnego dnia rano po przyjściu do pracy od razu poprosiłem o połączenie ze
znanym mi numerem w Kaliningradzie. Na szczęście Owsianow był u siebie:
- Ach witam pana, panie Pawle! Co sprowadza pana, choć głosem, na naszą ziemię?
- Obawiam się, że z naszej przybył do was i to nie głosem, a osobiście jeden drań,
który może sprawić panu sporo kłopotu...
Opowiedziałem o Baturze.
Pułkownik przyjął moją relację o dziwo bardzo spokojnie:
- Więc laseczka z psią główką, pan mówi? No, no. Żeby on tylko nie poczuł tej
laseczki na swym tyłku... Jeśli dowiem się czegoś konkretnego o naszym znajomym, nie
omieszkam poinformować pana. Do usłyszenia...
Usłyszeliśmy się nad podziw szybko. Już następnego dnia po południu zadzwonił
telefon:
- Łączę Kaliningrad...
- Ach, pozdrawiam pana! - usłyszałem znajomy głos Owsianowa. - Jak zdrowie?
- Świetnie. Choć przyznam, że bardziej w tej chwili interesuje mnie, jak czuje się
niejaki Jerzy Batura.
- Oj, coś mu nasze powietrze nie służyło - zaśmiał się pułkownik - bo jest teraz w
drodze do polskiej granicy.
- Czyżby?...
- Ależ! - radość Owsianowa wzrosła. - Kto jak kto, ale Polak powinien doceniać
znaczenie szlachetnej sztuki perswazji. Proponowaliśmy zresztą panu Baturze kontakt z
polskimi władzami, ale, niech pan sobie wyobrazi, on dumnie odmówił!
Teraz ja nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
- Ale do rzeczy - spoważniał pułkownik. - Batura posiadał przy sobie jakieś stare
niemieckie szkice na wojskowych planach Królewca. I bardzo się zdziwił, jak mu
powiedziałem, że najprawdopodobniej ktoś go oszukał, twierdząc, że dzięki nim dotrze do
słynnego “bunkra III”, najczęściej wymienianego jako “królewiecki ślad” Bursztynowej
Komnaty. Mieścić się miał on przy ulicy Steindamm albo Lange Reihe. Ponoć doktor Rohde
proponował wskazanie go specjalnemu pełnomocnikowi Ludowego Komisariatu Kultury
ZSRR do spraw odzyskania skarbów muzealnych, profesorowi Aleksandrowi Briusowowi.
Niestety profesor informację zlekceważył, a szkoda!
- Szkoda - powtórzyłem jak echo.
- Po wojnie, w 1956 roku zgłosił się do władz NRD syn SS-Obersturmbannfuehrera
Ringla, jakoby współdziałającego w ukryciu Komnaty. Posiadał notatki po swym ojcu, w tym
jedną: “Do Obersturmbannruehrera Georga Ringla. [...] W najbliższym czasie oczekuje się, że
w Królewcu zostanie przeprowadzona operacja «Zieleń». W związku z tym powinien pan
przeprowadzić akcję «Bursztynowa Komnata» i dostarczyć ją do znanego B. III. Wejście
zamaskować. Budynek nad bunkrem wysadzić w powietrze.”
- Tej informacji też nie sprawdzono? - zapytałem.
- Myśmy z całą powagą potraktowali doniesienie młodego Ringla. Zaproszono go
nawet do Kaliningradu, gdyż jakoby doskonale wiedział, gdzie znajduje się “bunkier III”.
Niestety, gdy przyjechał w 1959 roku, nie mógł absolutnie odnaleźć owej słynnej kryjówki
przy dawnej ulicy Steindamm. Zresztą, nam się to też po dziś dzień nie udało - w głosie
Owsianowa zabrzmiał śmiech. - Może pan sobie wyobrazić zdumienie Batury, gdy
zaproponowałem mu, aby zabrał się czym prędzej do poszukiwań “bunkra III”, a w razie
powodzenia nie czeka go kara, ale nagroda w przewidzianej przez nasze prawo wysokości!
To tyle z mej strony, drogi panie Pawle. Dla nas Batura niegroźny. Ale jeśli wam w czymś
miesza, to niech pan uważa na niego! Te jego oczy...
Ugryzłem się w język, bo już miałem ochotę opowiedzieć sympatycznemu
Rosjaninowi o historii ze straconą przez nas mapą.
“Niech oni szukają Komnaty u siebie, my poszukamy u nas. Ech, obyśmy wygrali w
tym wyścigu!”
Mniej więcej w tym czasie w jednej z zagród opodal Kadyn dwóch mężczyzn
pochylało się nad stołem oświetlonym lampą z pękniętym abażurem. W kącie cicho mamrotał
telewizor. Jeden z mężczyzn, łysy sześćdziesięciolatek ubrany był w czarny gruby golf. Drugi
nie zdejmował płaszcza z wielbłądziej wełny i nisko nasuniętego na czoło kapelusza. Na
ceracie między nimi leżał na talerzyku wędzony i pokrojony węgorz, a obok stała butelka z
wódką. Ale tylko jedna szklanka była pełna; ta przed gościem odwrócona była dnem do góry.
Wiatr przenikający przez szczeliny we framugach okien zdawał się pulsować rytmem
morskiej fali.
Łysy sięgnął po swoją szklankę i odpił łyk. Skrzywił się:
- Za obrok i chodzenie przy koniu to będzie... to będzie za mało...
- O konia sam zadbam - błysnął oczyma spod ronda kapelusza drugi mężczyzna.
- No, ale pokój dla was, gotowanie... - otarł usta wierzchem dłoni ten w golfie.
Jego rozmówca sięgnął w zanadrze i wyciągnął plik banknotów, na którego widok
łysy znów sięgnął po szklankę.
Gość w kapeluszu odliczył kilka stuzłotówek i cisnął na stół:
- Wystarczy?
Gospodarz przełknął ślinę i okrągłym kocim ruchem zgarnął banknoty ze stołu:
- Starczy. Ale po prawdzie powiem, że gdybyście inaczej się nazywali...
Gość wstał i pochylił się nad zmalałym nagle gospodarzem:
- Starczy, to starczy i kwita. I żebyście po całej okolicy nie rozgadywali, że tu
mieszkam. Zobaczy mnie kto, trudno. Ale trzymaj pan jęzor na uwięzi i swoją żonę uprzejmie
o to poproś. Bo jeśli nie, to nie dość, że zarobki się skończą, ale i to co zapłaciłem, odbiorę...
Cień stojącego zogromniał nagle nad stołem, na którym łysy trzęsącą się ręką szukał
szklanki.
Za oknem zarżał cicho koń.
Gość błysnął uśmiechem pod cienkim wąsem, pstryknął w rondo kapelusza i bez
słowa wyszedł z pokoju.
Właściciel czarnego golfa opadł na krzesło podciągając go pod szyję:
- A czy ja się tylko w co złego nie wplątuję? Ba, ale forsa potrzebna, zwłaszcza teraz,
kiedy łódź rozbita i z rybaczenia nici! Żeby który chociaż do załogi przyjął. A tak? Każdy
patrzy swojego. Ot, starość nie radość...
Tymczasem pod domem mężczyzna w kapeluszu rozczesywał palcami grzywę swego
ogiera i mówił do komórkowego telefonu:
- Tak. Jestem na miejscu. Zakwaterowałem się - zaśmiał się cicho. - Tak. Czekam.
Niedługo powinni przyjechać.
Szedłem sobie spokojnie Nowym Światem, zerkając od czasu do czasu na wystawy i
ciężko wzdychając, gdy porównywałem widoczne na nich ceny z wysokością mojej pensji.
Nagle poczułem na barku lekkie uderzenie. Odwróciłem głowę. W ramię wpierała mi się
główka laski wyrzeźbionej w kości słoniowej na kształt głowy pudla.
Strąciłem ją machnięciem dłoni.
- Ładnie to tak? - usłyszałem za sobą. - Włazi się w drogę, donosi Ruskim, a potem to
już nawet nie łaska się przywitać!
Za mną wsparty na laseczce kołysał się lekko z palców na pięty Jerzy, uśmiechnięty
swym zimnym wąskim uśmiechem. Ale w jasnych oczach nie było śmiechu.
Dlatego postąpiłem w ich kierunku:
- To ty mi włazisz w drogę, nieszczęsny złodzieju map! A kto donosi na ciebie
Ruskim, to wybacz, ale nie wiem.
- Wiesz, wiesz! - biały psi łeb zatoczył mi koło przed oczyma. - Jeden z tych Ruskich,
z którymi miałem wątpliwą przyjemność rozmawiać podczas mej wizyty w Królewcu...
Tylko, na litość boską, nie udawaj, że nic o niej nie wiesz! Tak więc jeden z tych Ruskich
pochwalił mi się, że niedawno był w Polsce, w Górowie Iławeckim, na jakimś sympozjum.
Ponieważ wiedziałem (o czym nie omieszkał pochwalić się twój zwierzchnik, dyrektor
Marczak), że i ty byłeś na tym zjeździe, łatwo, przyznasz chyba, było mi wywnioskować,
komu zawdzięczam ostrzeżenie Rosjan przede mną. Jedno mnie tylko ciekawi: skąd mogłeś
wiedzieć, że wybieram się do Rosji? W celach zresztą jak najbardziej niewinnych, bo po
prostu chciałem sprawdzić kilka starych planów. I wiesz, ten twój Rusek pokazał mi podobne
będące w ich posiadaniu! Powiem więcej, przekonał mnie, że mogę sobie bezkarnie szukać,
bo i tak nic nie znajdę. Tak więc w zasadzie powinienem, Paweł, być ci wdzięczny, bo twoje
donosicielstwo zaoszczędziło mi trudów i wydatków, ale wybacz... donosicielstwo pozostaje
donosicielstwem - uniósł laseczkę w górę.
I ja podniosłem dłoń:
- Tak więc uważasz za donosiciela, tego na przykład, który dzwoni na policję, widząc
złodzieja włamującego się do sklepu?
- Czyżbym w Królewcu miał zamiar gdzieś się włamać? - zaśmiał się i zawrócił
salutując mi na pożegnanie laseczką.
Już w domu, wieczorem, zastanawiałem się nad fenomenem Bursztynowej Komnaty.
Nad tym, jak wielu ludzi wciąga w swoje lepkie jantarowe sieci. Mija już pół wieku od czasu,
gdy zaginęła, wciąż przybywa ludzi twierdzących, że istnieje na pewno. Niewielu jest takich,
jak ojciec Klimuszko czy mój przyjaciel Rzecki, którzy potrafią oprzeć się czarowi i
powiedzieć: nie, Komnaty już nie ma!
Sięgnąłem po teczki, w których gromadziłem materiały związane z Bursztynową
Komnatą i wydobyłem z jednej z nich list, który niszczył wszystkie nadzieje związane z
istnieniem cudu z jantaru. Napisała go mieszkająca w Berlinie Agnes Arndt:
Pochodzę z Królewca. Studiowałam w tym mieście od 1939 do 1945 roku. Tam też
uzyskałam dyplom nauczycielki rzemiosła.
Wiatach 1943-1945 uczyłam się na jednym semestrze z córką doktora Rohdego.
Przyjaźniłyśmy się, a ponieważ miałam dość daleko do naszego Instytutu, bywałam częstym
gościem na obiadach u państwa Rodhe, którzy mieszkali bardzo blisko szkoły.
Podczas jednego z obiadów, musiało to być w 1943 roku, doktor Rohde opowiedział
mi, że do zamku sprowadzono Bursztynową Komnatę. Aż do tego momentu nie wiedziałam o
jej istnieniu. Ponieważ bardzo interesowałam się dziełami sztuki, co związane było poniekąd z
moim zawodem, doktor Rohde obiecał mi pokazać Komnatę, która miała być wystawiona w
królewieckim zamku. Dotrzymał przyrzeczenia. Mogłam, jako jedna z pierwszych, zobaczyć
skarb.
Minęło kilka tygodni. Podczas jednego z kolejnych obiadów doktor Rohde powiedział,
że w związku możliwością nalotów należy przenieść Komnatę do piwnic zamkowych.
Sklepienia piwniczne zamku były tak grube, że Bursztynowej Komnacie nie mogło się nic stać.
Największe naloty miały miejsce latem 1944 roku. Królewiec sprawiał wrażenie jednego
wielkiego rumowiska. Po nocnym pożarze w czasie drugiego z wielkich nalotów udałam się w
stronę śródmieścia w poszukiwaniu krewnych i znajomych. Około południa znalazłam się na
dziedzińcu zamku.
Spotkałam tam doktora Rohdego, który musiał przyjść krótko przede mną. Odległość
od jego mieszkania do zamku była mniej więcej taka sama, jak od mojego. Miał wygląd
człowieka zdruzgotanego, jego twarz była popielata. Zapytałam doktora, co z Bursztynową
Komnatą. Odpowiedział, że wszystko przepadło.
Zaprowadził mnie w kierunku nie znanych mi piwnic i ujrzałam wtedy roztopioną
masę, w której widniały zwęglone kawałki drewna. Doktor Rohde był załamany. Nigdy więcej
nie mówiliśmy o Bursztynowej Komnacie.
Dzięki Telewizji Polskiej dowiedziałam się, że po tylu latach szuka się nadal
Bursztynowej Komnaty. Mogę to sobie tylko tak wytłumaczyć, że doktor Rohde w pierwszym
odruchu rozpaczy pokazał mi po owej nocy po pożarze miejsce, w którym Bursztynowa
Komnata padła ofiarą płomieni. W strachu przed odpowiedzialnością przemilczał jednak ten
fakt przed ówczesnym gauleiterem Erichem Kochem...
- Strach... - i powtórzyłem cicho - jakiż musi być potężny, że zamyka po dziś dzień
usta tylu ludziom?
Przygotowania do uroczystości przejścia dyrektora Marczaka na emeryturę
przebiegały w naszym departamencie w jak najlepszym porządku. Kończyłem porządkować
listę zaproszonych gości.
Otworzyły się drzwi mego pokoju w ministerstwie i wszedł pan Tomasz. Niezbyt
częstym dla niego obyczajem usiadł na krawędzi mego biurka i zamachał nogą przybraną w
elegancki półbut, dając mi jednocześnie okazję do stwierdzenia, że i w najnowszej modzie
skarpetek nie pozostaje w tyle.
- Jak to się czuje nasz Batura? - spytał łagodnie, oglądając z lekko dziwiącym mnie
zainteresowaniem moją fajkę, którą znał przecież prawie tak dobrze jak ja.
“Czyżbym palił nader cenny fajkowy unikat, którego wartość odkrył szef. A pytanie o
zdrowie Batury jest tylko zręcznym wstępem, by tym bardziej ośmieszyć początkującego
fajczarza?” - pomyślałem.
- O ile wiem, czuje się dobrze. Nie licząc oczywiście kaca moralno-złodziejskiego, o
który przyprawił go wypad do Królewca. O tym, że oskarżył nas o donosicielstwo też panu
mówiłem, więc chyba nie mogę dodać nic nowego... Aha, ponoć przegrał grubszą forsę w
“Marrriocie”, ale nie to przecież pana interesuje...
- Zgadłeś, Pawełku... - tym razem zainteresowanie szefa przeniosło się z mej fajki na
jego lśniący półbucik - ciekawi mnie, jak czuje się, Jerzy Batura w Kadynach...
- W Kadynach? - papiery dotyczące pożegnalnego bankietu dyrektora wypadły mi z
rąk. Pan Tomasz zdawał się tego nie dostrzegać.
- Od dwóch dni zamieszkuje w trójgwiazdkowym “Kadyny Palace Hotel”, w byłej
letniej rezydencji cesarza Wilhelma II. Ech, Kadyny! Słynna stadnina i wypożyczalnia koni.
Arabów, angloarabów oraz cenionych w Europie koni rasy wielkopolskiej. Zresztą co tu
mówić o koniach! Powinniśmy pomówić o osłach!
- O... - odchrząknąłem - o osłach?
Pan Tomasz stuknął rękaw biurko:
- A jak mam nazywać mego zdolnego pracownika, który zajmuje się układaniem
kwiatków w pożegnalnych bukietach zamiast interesować się tym, co porabia jego
najgroźniejszy przeciwnik? Wszystko na twoją głowę, biedny Tomaszu - szef z wyraźnym
zadowoleniem pogładził się po skroni. I nagle odwrócił się do mnie:
- Czy ty naprawdę wierzysz, że jazda konna jest najlepszą kuracją na ledwo zrośniętą
nogę? A może klimat nad Zalewem Wiślanym szczególnie służy rekonwalescentom? Ech,
Paweł, Paweł, czyżbyś zapomniał o wzgórzach nad Kadynami? O tym jednym zaznaczonym
krzyżykiem i napisanym: “Ona jest tu”? Co z tobą? Czy nie wiesz, czego Batura szuka, w
Kadynach? Powiem ci więc: Bursztynowej Komnaty! I biada ci, jeśli ją znajdzie! Nie wiem
co władze dla ciebie wymyślą, ale z pracą u mnie koniec!
- Nie dojdzie do tego, szefie - odzyskiwałem spokój.
- I ja tak myślę - skinął głową pan Tomasz. - Przekaż te papiery pannie Monice...
- Ale czy dyrektor Marczak... - wtrąciłem.
- Najcudowniejszym prezentem, jaki możesz sprawić na pożegnanie Marczakowi jest
Bursztynowa Komnata! Przestań więc tu jęczeć, pakuj sprzęt i w drogę do Kadyn!
Uśmiechnąłem się:
- A ciekawe, gdzie się zatrzymam w tej wiosce? Rachunków za prywatne kwatery
żaden księgowy mi nie zatwierdzi... Trzygwiazdkowy “Kadyny Palace Hotel”? Od kiedy to
nasze ministerstwo takie hojne? Poza tym mam codziennie spotykać się przy śniadaniu z
Batura i pytać: “Co znalazłeś?”
- O kwaterę się nie martw. Za trzy dni będziesz miał ją załatwioną.
Skinąłem posłusznie głową.
Pan Tomasz wstał z biurka:
- Aha, weźmiesz ze sobą Jacka.
- Jacka?... - nie skojarzyłem w pierwszej chwili.
Szef westchnął ciężko:
- No, mego siostrzeńca, brata Zośki, który tak ci przypadł do serca podczas polowania
na skarb Hasan-beja.
- Ale...
Pan Tomasz położył dłoń na klapie swej marynarki:
- To moja serdeczna prośba. Akurat w Łodzi zaczynają się ferie zimowe, więc chłopak
się nudzi. Poza tym uważa, że mamy względem niego dług. Zośka wzięła udział w akcji
“Wilczyca z jantaru”...
- I to z jakim powodzeniem... - mruknąłem.
- Właśnie - skinął dłonią szef. - Jacek uważa, że teraz jego kolej. I skoro Zośka tak
nam się przydała, to z niego będzie pożytek, że hej!
Pokręciłem głową:
- To może wyślemy go samego do Kadyn? Załatwi Baturę, wykopie Bursztynową
Komnatę, a ja będę sobie tu spokojnie urzędował...
- Paweł!
- Tak jest, szefie. Dyżurna niańka melduje się na stanowisku!
- Nie wygłupiaj się z tą niańką - pan Tomasz poklepał mnie po ramieniu. - Ostatecznie
Jacek ma już szesnaście lat. Chłopak w tym wieku naprawdę może się przydać.
- I na pewno się przyda - pokiwałem głową. - Bo coś mi się wydaje, że on już czeka na
mnie w pańskim mieszkaniu.
Szef odchrząknął z zażenowaniem.
Zaśmiałem się:
- Niech więc tam siedzi i studiuje literaturę o Kadynach i bursztynach. Nie chcę go
widzieć aż do momentu wyjazdu. Czyli, jak to pan sam zaznaczył, przez trzy dni. Mam
jeszcze parę spraw do załatwienia...
ROZDZIAŁ CZWARTY
LIST BOSMANA ELIGIUSZA SIELAWY • PIECZĘĆ
FRANCISZKANÓW • KTO ZIMOWĄ NOCĄ SPACERUJE DLA
PRZYJEMNOŚCI • GENERAŁ CZERNIACHOWSKI I MECENAS
OCHOCKI • SZCZĄTKI AUTOSTRADY • “CZARNA PANTERA” • CO
LEŻY NA DNIE ZALEWU WIŚLANEGO • DAR PAŃSTWA
ŻOTKIEWICZÓW
Nigdy bym nie pomyślał, że przyszłych spraw do załatwienia dostarczy mi list z
odległych Mikołajek. Wydobyłem z koperty nieco wygniecioną kartkę i odruchowo
spojrzałem na podpis. Wielkimi kulfonami wypisane było: Bosman Sielawa. Uśmiechnąłem
się na wspomnienie starego wilka słonych i słodkich wód, ale list sam w sobie był nader
poważny:
Panie Pawle Daniec szanowny!
Jeszcze raz gratuluję panu zwyciężenia mnie w regatach na Śniardwach, które chyba
powtórzymy w tym roku, ale pisać chcą o czymś innym. Jak panu wiadomo, służyłem czas
jakiś podczas drugiej wojny światowej przymusowo wcielony do Kriegsmarine na
miniaturowych łodziach podwodnych “Biber”, czyli “Bóbr”. Niedawno z wycieczką z
Niemiec przyjechał mój kolega z flotylli, Hans, czyli Jan Pipke. Ugościliśmy się jak należy i
on opowiedział mi, że we wrześniu 44 zamiast na Bałtyk miał z Piławy (gdzie
stacjonowaliśmy) przepłynąć Zalewem Wiślanym do Elbląga. A to wszystko w wielkiej
tajemnicy pod groźbą rozstrzelania. W ostatniej chwili coś wysiadło w silniku jego “Bobra” i
popłynęła zamiast niego łódź Hauptmanna Paula Erdmanna. Też niby na Bałtyk. Na patrol.
Nigdy z niego nie wróciła, a Erdmann i jego podwładny Koche zostali pośmiertnie odznaczeni
za atak na rosyjski konwój. Tymczasem Pipke dowiedział się, że Erdmanna zatopił rosyjski
szturmowiec na Zalewie. No bo gdzie się tam schować, jak wszystkiego kilka metrów
głębokości? A zatopić ich Ruski mieli gdzieś na wysokości ujścia Pasłęki, w pobliżu dzisiejszej
Nowej Pasłęki. Pipke do dzisiaj bał się o tym mówić. I musiałem naprawdę serdecznie go
ugościć (niech będzie moja strata), by mi wszystko opowiedział. A gościłem go dlatego, że
niedawno widziałem w gazecie pańskie zdjęcie i przeczytałem, że pan zajmujesz się z
sukcesami Bursztynową Komnatą. Pomyślałem więc sobie, że się do nich dołożę. I dlatego
piszę. Niech się pan ostrożnie wywie, czy kto nie wie czegoś o zatopionym okręcie podwodnym
na Zalewie. To może być ten z Komnatą, czego panu życzę.
Z żeglarskim pozdrowieniem
Bosman Sielawa
A jak by były jakie nagrody, to proszę o mnie starym nie zapomnieć, zdjęcie do gazety
też mam dobre.
Starannie złożyłem list. “Bóbr”, dwuosobowa łódź podwodna przewożąca
Bursztynową Komnatę? Niestety, odpada! Za mała. Ale można było wypełnić skorupy jej
dwóch torped złotem, biżuterią... Może niewiele nadkładając drogi zasięgnąć informacji o
wrakach w pobliżu ujścia Pasłęki do Zalewu? Najlepiej zapytać rybaków. Mój ojciec znał
kiedyś i to dobrze bosmana portu w Nowej Pasłęce, Romana Rąbalskiego. Tylko czy on
bosmanuje tam do dzisiaj...
Wykręciłem numer informacji międzymiastowej, a potem numer bosmanatu w
Pasłęce.
Ku mej radości bosman Rąbalski był na stanowisku. Bez trudu przypomniał mnie
sobie i, choć zaśmiał się na wieść o U-Boocie ze skarbami, to chętnie umówił się na
rozmowę.
Wezwał mnie do siebie pan Tomasz i poprosiwszy siadać położył na stoliku wąską
białą kopertę. Minę miał przy tym wielce tajemniczą.
Ostrożnie podniosłem kopertę. Nie widniało na niej nazwisko ani inne dane adresata.
Za to z tyłu wyczułem pod palcami nierówność. Obróciłem tajemniczą kopertę. I jakież było
moje zdumienie, gdy ujrzałem pieczęć prowincjała Poznańskiej Prowincji Franciszkanów!
Czyżby Bursztynowa Komnata zniknąwszy nad Zalewem Wiślanym objawiła się pod
Poznaniem. A może na jakiś nowy trop cudu z jantaru wpadli świątobliwi poznańscy mnisi?
Popatrzyłem na szefa ze zdumieniem:
- To już nie Kadyny, tylko Poznań?
- Ależ Kadyny, Kadyny! - łaskawie skinął dłonią. - Kawę pijesz czy herbatę? A racja:
o tej porze zwykłeś raczyć się tym zielonym świństwem!
- Zielona herbata nie jest...
- Już dobrze, dobrze; przepraszam!
Gdy pochyliliśmy się nad filiżankami z ulubionymi napitkami szef powiedział:
- No, a teraz wróćmy do intrygującej cię koperty - żeby było ciekawiej trochę może
okrężną, bo sięgającą w głąb historii, drogą. Na szczycie porośniętego bukami wzniesienia
nad Kadynami, od którego rozpoczyna się rezerwat Kadyński Las, wznosiło się grodzisko
pruskie. W 1683 roku hrabia Johann Theodor Dietrich von Schlieben wystawił na jego
miejscu drewniany klasztor. W połowie XVIII wieku stał tu już klasztor murowany i obszerny
kościół w stylu neobarokowym. Przy klasztorze istniała szkoła, odpowiednik naszej
dzisiejszej średniej. W 1870 roku nastąpiła na terenie Prus kasata zakonu franciszkanów.
Ostatni franciszkanin zmarł w Kadynach w 1826 roku. Zabudowania klasztorne przeznaczono
na mieszkania dla służby dworskiej, a część rozebrano na budynki gospodarcze. Nie wierć
się, Pawełku, już, już docieramy do współczesności. W latach siedemdziesiątych mieściła się
w dawnym klasztorze placówka Pracowni Konserwacji Zabytków z Gdańska. Następnie
całość przejął PGR w Kadynach. W latach osiemdziesiątych minister kultury i sztuki Izabella
Cywińska, moja ówczesna zwierzchniczka, planowała urządzić tu Dom Pracy Twórczej dla
plastyków, ale koszta remontu okazały się zbyt wielkie. Resztki klasztoru i kościoła
przekazano archidiecezji warmińskiej, lecz nadal nie było chętnych na objęcie posiadłości.
Dopiero w 1992 roku, gdy powstała nowa, poznańska prowincja zakonu franciszkanów,
zakonnicy postanowili tu powrócić. Koperta, którą tu widzisz, zawiera list polecający do ojca
Leszka. Zresztą i bez niej obiecał on “przytulić” ciebie i Jacka na kilka dni. Tylko nie myśl o
wielkich wygodach, bo ojciec Leszek żyje po spartańsku. Nie znam go osobiście, ale
przyjaciele uważają go za postać wybitną. Żyje samotnie we wciąż jeszcze nie
wyremontowanym do końca klasztorze. Jest gwardianem, czyli jakbyśmy to nazwali po
świecku proboszczem parafii kadyńskiej i jej jedynym wikarym. Jest architektem powstającej
na nowo budowli i najciężej pracującym przy niej murarzem. Przy żłobku podczas pasterki
zgromadził w kościele żywe zwierzęta, a na jego kazania przyjeżdżają wierni aż z Elbląga...
Pochyliłem głowę:
- Naprawdę z wielkim mężem będę miał do czynieniu!
- A żebyś wiedział! - szef z zadowoleniem łyknął kawy. - Może pomoże też ci ukryć
gdzieś Rosynanta. Lepiej żeby po wsi nie rozniosło się zbyt szybko, że do Kadyn przybył
dziwny samochód.
- Batura i tak go wywęszy. Zresztą będę penetrował wzgórza i Jerzy również. Tak
więc spotkać się musimy.
- Taak, Batura... - ponuro powiedział pan Tomasz.
Ogromny księżyc wypełzł ciężko ponad srebrzystą kolumnadę buków i Maczających
klasztor. Trzasnęła złamana gałązka i z cienia drzew wysunęły się cztery postaci w
kominiarkach nasuniętych na twarze. Cichym miękkim krokiem podeszły pod mur i zeszły po
schodach do wykopu, na dnie którego ciężkie drzwi przepasane solidną sztabą broniły wejścia
do klasztornych piwnic. Zgrzytnął metal, zatrzeszczała wielka kłódka.
- A mam was, zagubione owieczki!
Zza rogu wyskoczyła wysoka postać. Nagły cios i już wartownik złodziejskiej czwórki
leżał rozciągnięty na ziemi. Pozostałych trzech stłoczyło się przy drzwiach, jako że jedyną
drogę zagradzał im przybyły.
- Ech ty, klecho! - syknął któryś.
Powoli ruszyli do przodu. W ręku jednego błysnął łom, w ręku dwóch pozostałych też
jakieś żelastwo, chyba gazrurki.
Zakonnik uchylił się przed pierwszym ciosem, ale już groziły mu następne, gdy...
Gdy z góry na trzech w kominiarkach spadł cień. Szybki i tak twardy, ze nie minęła
chwila, a leżeli nieruchomo, tylko łom toczył się z brzękiem po cegłach.
Zakonnik wyciągnął rękę do tak niespodziewanie przybyłego mu z pomocą:
- Ojciec Leszek, pokorny sługa i nieudały strażnik franciszkańskich włości. Witam.
Mężczyzna bez słowa uścisnął podaną mu dłoń. Popatrzył na leżących, z których
jeden cicho jęczał. Trącił go nogą.
- Nie ciekawi ojca, kto to?
Franciszkanin zaśmiał się rozgłośnie:
- Chyba wiem. Jak się tu żyje na górze, to widać dużo z tego co dzieje się, a czasem
tylko kombinuje, na dole - zatoczył szeroki łuk ręką nad Kadynami i pobliskimi wsiami. - Za
to pan... - popatrzył z ciekawością na smagłą młodą twarz, przyozdobioną cienkim wąsikiem.
Mężczyzna cofnął się o krok:
- Ja tu tylko przypadkiem. Lubię sobie czasem pospacerować nocą... Zdarza się, że
jakby to ojciec powiedział: “Ad maiorem Dei gloriam”. Na większą chwałę Bożą...
Odwrócił się i znikł w srebrzystym półcieniu buków. Po chwili do uszu zdumionego
zakonnika dobiegł cichy tętent końskich kopyt.
Skoro miałem już zapewnioną kwaterę w Kadynach najwyższy czas było mi ruszać w
drogę. Tym bardziej, że chciałem jeszcze wpaść do pana Rąbalskiego, aby spróbować
wyjaśnić sprawę tajemniczego U-Boota. Przygotowałem też małą niespodziankę dla Jacka.
- Czekam tu i czekam na pana! - jęknął chłopak na mój widok, nie racząc się nawet
podnieść z fotela w stryjkowej kawalerce, na którym rozpierał się wygodnie. - Szkoda, że jest
już święty Jacek - zaśmiał się - bo słyszałem, że mamy wstąpić do zakonu franciszkanów.
Proszę na mnie spojrzeć, czyż nie wyglądam świątobliwie?
Teraz ja się zaśmiałem:
- Święty punk! No, no! Już widzę te pielgrzymki pofarbowanych, obwieszonych
blachami...
- Ee tam, punk - westchnął chłopak. - Półpunk. Na miarę, na jaką pozwala dyrekcja
naszej szkoły... Ale podczas ferii...
- Podczas ferii uczeszesz się bardziej po ludzku i ubierzesz jak człowiek!
- Pan też taki?! - popatrzył na mnie z pogardą.
- Nie “taki”, tylko nie chcę, żebyś zwracał na siebie niepotrzebnie uwagę. Wiesz, że w
naszym fachu dyskrecja to połowa sukcesu.
- To co innego - kiwnął głową ze zrozumieniem, a nawet z uznaniem. - Ale muzyki
techno będę mógł sobie posłuchać? - zamachał “jamnikiem”, czyli stereotranzystorem.
- Będziesz. Byle przez słuchawki. A teraz pakuj graty. I tak już jesteśmy spóźnieni...
Ponieważ słuchawki działały skutecznie, podróż upłynęła nam we wzajemnym
zrozumieniu i miłej mym uszom ciszy. Czasem tylko mocniej chwytałem kierownicę, gdy
pod wpływem muzyki techno spięty pasami bezpieczeństwa Jacek próbował wykonać jakiś
skomplikowany piruet.
Gdy minęliśmy Olsztyn zacząłem myśleć o niespodziance przygotowanej dla mego
pasażera. “Co mu powiem? Jak zareaguje?” - zastanawiałem się.
Dobre Miasto. Orneta...
Tuż przed Pieniężnem zjechałem z obwodnicy i zatrzymałem Rosynanta przed
rozległym granitowym pomnikiem na wzniesieniu.
- Wysiadamy.
Chłopak niechętnie zdjął słuchawki, ale posłusznie wysiadł z wozu i podszedł za mną
pod pomnik, któremu przyjrzał się bacznie.
- O, Ruskiego tu Niemcy zabili. Ale dlaczego mi pan akurat ten pomnik pokazuje? To
był jakiś pański krewny? - zachichotał.
- Nie. Ale nie był to zwyczajny Ruski. Czytaj!
Jacek skrzywił się, ale posłusznie odczytał z czarnej tablicy:
- W tym miejscu 18 lutego 1945 r. w czasie walk o wyzwolenie Warmii i Mazur został
śmiertelnie ranny Iwan Daniłowicz Czerniachowski. Generał Armii, dowódca 3 Frontu
Białoruskiego, dwukrotny bohater Związku Radzieckiego. Na wieczną chwałę bohaterowi
społeczeństwo ziemi olsztyńskiej.
Powiedziałem cichym, ale i zimnym głosem:
- Zginął podczas rozpoznania przedniego skraju obrony rejonu miasta Mehlsack, czyli
dzisiejszego Pieniężna.
- No to cześć mu i chwała, i jedziemy dalej - wzruszył ramionami Jacek.
- Poczekaj - zatrzymałem go - po pierwsze może cię zaciekawi, że generał
Czerniachowski był najmłodszym wiekiem rosyjskim dowódcą na takim szczeblu i ponoć
nawet miał w przyszłości zdobywać Berlin. Pojedynczy strzał z moździerza, który trafił jego
łazik był oddany podczas tak zwanej ciszy artyleryjskiej i są tacy, którzy mówią, że nie był to
wcale moździerz niemiecki.
Jacek zatrzymał się w pół kroku. Powstrzymałem uśmiech:
- Nie brak też i takich, którzy łączą Czerniachowskiego z Bursztynową Komnatą...
Chłopak był już z powrotem:
-To dlatego!
Pokręciłem głową:
- Nie. Nie dlatego.
Sięgnąłem do kieszeni:
- Spójrz na te fotografie. Co na nich widzisz?
Przyglądał się przez chwilę:
- Na jednej starszy pan wygapia się jak my na ten pomnik. A na drugiej jakaś
chudzina, szkielet nie człowiek w waciaku. Ale co to ma...
Położyłem mu rękę na ramieniu:
- Już ci wyjaśniam. Na obu fotografiach widnieje ceniony mecenas, świętej pamięci
Stanisław Ochocki. Tu, podobny, jak sam określiłeś, do szkieletu, wkrótce po zwolnieniu w
1953 roku z sowieckiego łagru. Na drugim zdjęciu przyjechał tu “dokończyć rozmowę” z
generałem Czerniachowskim. Zaczął ją, gdy Rosjanie bezprawnie uwięzili go, choć był
pełnomocnikiem rządu polskiego uznawanego przez Moskwę.. Generał obiecał mu wtedy, że
zgnije w sowieckim łagrze. A tu patrz: Ochocki stoi cały i żywy, a po sławnym dowódcy 3
Frontu Białoruskiego zostały tylko szczątki...
Milczeliśmy przez chwilę.
Dopiero po jakimś czasie Jacek powiedział:
- Po co mi pan to wszystko pokazuje: pomnik, zdjęcia?
- Po to, żebyś nigdy nie dał zgnieść się wrogowi. Nie upadał na duchu i wierzył, że los
w najdziwniejszy sposób potrafi wymierzyć sprawiedliwość...
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Zauważyłem, że Jacek nie włącza “jamnika”. Ale nie
byłby sobą, gdyby po jakimś czasie nie zapytał:
- No a związki generała z Bursztynową Komnatą?
Zaśmiałem się:
- Odpuść to sobie. O ile wiem, to nawet Rosjanie nic konkretnego na ten temat nie
wiedzą. Ot, jeszcze jedna wojenna plotka. Już bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że
komuś wysoko postawionemu w sowieckiej armii nie podobała się perspektywa, że to właśnie
Czerniachowski będzie triumfował w Berlinie...
Jacek powrócił do swojej muzyki.
Wjeżdżaliśmy na wysoki wiadukt, pod którym w dole przesunęła się betonowa
wstęga.
- Co to? - Jacek szarpnął słuchawki.
Zwolniłem lekko:
- Autostrada Elbing-Konigsberg, czyli Elbląg-Królewiec, która perspektywicznie
miała sięgać do Berlina.
Chłopak ożywił się:
- To teraz pewno uruchomili przejście graniczne na niej!
Pokręciłem głową:
- Przejście na pewno będzie i może nawet rzeczywiście autostrada sięgnie Berlina.
Wiem, że już odbudowywane są mosty przed granicą, wysadzone w powietrze przez
Niemców.
- A może przejechalibyśmy się po niej? Tyle słyszałem o prędkości, jaką może
rozwinąć Rosynant. Chciałbym zobaczyć go w akcji.
Rozbawił mnie:
- A ja, widzisz, nigdy nie chciałbym “zobaczyć Rosynanta w akcji”.
- Dlaczego?
- Bo ciche i spokojne życie Rosynanta znaczyłoby, że zniknęli z powierzchni ziemi
złodzieje dzieł sztuki.
- Też! - prychnął Jacek i zajął się swym, jamnikiem”.
- Nie lekceważ ich tak, mój drogi - przerwałem jego manipulacje. - Niedługo będziesz
musiał się z nimi zmierzyć, a tu widzę, że sukces w walce o skarb Hasan-beja przewrócił ci w
głowie. Tymczasem dowiedz się, że według relacji słynnego znawcy problematyki
Bursztynowej Komnaty, profesora Jacka Wilczura, pięciu ze świadków, z którymi się
kontaktował, zginęło w niewyjaśnionych okolicznościach między jedną rozmową z nim a
drugą.
- Zośka coś tam mówiła - mruknął nagle spoważniały.
Spojrzałem na niego spod oka:
- Dodam do tego, że Georg Stein z Niemiec, tropiciel śladu Bursztynowej Komnaty i
twórca wielkiego archiwum poświęconego zaginionym dziełom sztuki został znaleziony w
1987 roku w jednym z niemieckich zamków. Ktoś go zasztyletował...
Jacek już nie włączał swej aparatury. Zamyślił się nad czymś poważnie.
“Nie zaszkodzi - pomyślałem - że chłopak nie będzie traktował naszej wyprawy jak
zabawy w Indian!”
Wjechaliśmy do Braniewa. Byłem przygotowany na dłuższą opowieść o tym mieście,
które jako jedyne z miast warmińskich należało do Hanzy, ba, jego przedstawiciele brali
udział w walkach z piratami na Bałtyku, ale nie ciekawiło to zbytnio Jacka. Na wiadomość, że
w słynnym Collegium Hosianum założonym w Braniewie przez kandydata na papieża,
kardynała Stanisława Hozjusza, 8 stycznia 1565 roku wprowadzono lekcje matematyki, nader
rzadkie w innych kolegiach jezuickich, pokiwał głową:
- Ja tam z matematyki mam piątkę, ale ile mnie to kosztuje!
Przejechaliśmy obok słynnego braniewskiego browaru, obecnie włączonego do
koncernu EB, a potem Morską i Świętokrzyską, mijając Sanktuarium Świętego Krzyża
misyjnego zakonu redemptorystów, i dalej wąską szosą ścinającą łuk Pasłęki.
- Gdybyśmy mieli trochę więcej czasu, no i gdybyśmy nic przyjechali tu zimą,
zrobiliśmy odskok do Klejnowa - powiedziałem po chwili.
- Do Klejnowa? - zainteresował się Jacek. - Co to za wioska czy miasteczko? Czyżby i
tam znaleziono jakiś trop Bursztynowej Komnaty?
- Jak dotychczas nie - zaśmiałem się. - Klejnowo słynie z bocianów. Jest tam ich
bodajże największe skupisko w Europie. Ponad trzydzieści gniazd. Trafiają się gospodarstwa,
gdzie są i trzy bocianie gniazda.
- Fiuu - gwizdnął Jacek - dla mnie bomba! Koniecznie muszę wpaść tu latem. Właśnie
zastanawiałem się, czy nie studiować w przyszłości ornitologii...
Ostatnie zdanie pasażera skwitowałem lekkim uśmiechem. Podczas naszego
ostatniego spotkania zdążyłem zauważyć, że kierunki przyszłych studiów Jacka zmieniają się
mniej więcej co dwa tygodnie.
Dojechaliśmy do Nowej Pasłęki. Pod podnoszonym mostem przepływały wypełnione
rybą łodzie. Każdą z nich obsługiwało dwóch rybaków w pomarańczowych i żółtych
“sztormiakach”, czyli nieprzemakalnych kombinezonach.
Jackowi zaświeciły się oczy:
- Ale ryby! Ciekawe, ile taka łódź pomieści?
- Trzy tony. Sezon połowów łososia w pełni. Że już o dorszu nie wspomnę -
przełknąłem ślinkę na myśl o przysmażonej na masełku rybie prosto z wody.
Skręciliśmy na wyłożoną betonowymi płytami drogę, biegnącą szczytem wału
przeciwpowodziowego. Wytrzęsło nas trochę, ale już skręcaliśmy drugi raz w stronę budynku
bosmanatu, gdy Jacek zawołał:
- O kurczę! Rzeczywiście, było co podziwiać!
Szkuner “Czarna Pantera”
Na brzegu leżał kadłub wielkiego jachtu. Tak na oko 25 metrów długi. O pięknej linii
pokładu, lekko wznoszącej się od nawisu rufowego po smukły dziób. Jacht wymalowany był
zgodnie ze starą tradycją z czasów żaglowców na czarno, z szerokim białym pasem, na
którym czarne kwadraty imitowały furty dział.
- Takim popłynąć! - gorączkował się Jacek.
I ja na chwilę oddałem się marzeniom.
Ale już zajeżdżaliśmy pod bosmanat.
Państwo Rąbalscy przyjęli nas nader gościnnie. Ona nauczycielka. On dawny oficer
rybołówstwa, zapalony żeglarz i płetwonurek. Jeszcze dziś potrafił przepłynąć na swym
windsurferze 15 kilometrów Zalewu do Krynicy Morskiej i z powrotem tylko dlatego, żeby
zobaczyć co dzieje się w Krynicy.
Nie zdążyliśmy jeszcze rozsiąść się w saloniku nad kawą,. herbatą i ciasteczkami, gdy
Jacek wypalił:
- Co to za cudo marnieje tam w trawach przed domem?
Pan Roman uśmiechnął się lekko i pokiwał głową:
- Masz rację, że cudo. “Czarna Pantera”. Jeszcze kilka lat temu najpiękniejszy jacht na
Zalewie Wiślanym. Nie było bez niego ani filmu reklamowego, ani prospektu o tych stronach.
- Dlaczego więc nie stoi na wodzie, tylko gnije w zielskach?
- Bo swoje już wypływał. Ale - w oku Rąbalskiego błysnęła wesoła iskierka - jeśli ci
się tak podoba, to... chętnie ci go podaruje. Dwumasztowy sztakslowy szkuner jest twój.
- Niee - Jacek aż pobladł z emocji. - Mogę go sobie wziąć?
- Tak - skinął głową Rąbalski - możesz go wziąć Tylko będziesz potrzebował
sześciotonowego dźwigu i odpowiedniej przyczepy. A potem funduszy na remont. Sądzę, że
w starym miliardzie będziesz mógł się zmieścić. No i musisz zdobyć uprawnienia sternika
morskiego, by dowodzić “Czarną Panterą”. Tak więc gdy za jakieś dwa lata zacumujesz w
Nowej Pasłęce już nie w zielskach, a przy nabrzeżu portu, miejsce gwarantuję...
- Ee - spochmurniał chłopak - nabija się pan ze mnie.
- Skądże - rozłożył ręce pan Roman. - Czy nie powiedziałem, że szkuner nie pływa już
od kilku lat? A ty, przejeżdżając obok kadłuba nie dostrzegłeś, w jak kiepskim stanie się
znajduje? Żeglarzowi wystarczyłby rzut okiem, by zrozumiał że “Czarna Pantera” to już
przeszłość.
Siedziałem cichutko, bo marząc o szkunerze sam nie zwróciłem na to uwagi.
Naburmuszony Jacek wstał od stołu i wyszedł z saloniku pod pretekstem umycia rąk.
- Ech, Romek! - pogroziła palcem mężowi pani Mirka i wybiegła za chłopakiem.
Zajęliśmy się z panem Romanem sprawą zatopionego “Bobra” ze skarbami.
Gospodarz, choć przejął się serio sprawą, to wątpił, by taki wrak leżał gdzieś na dnie
Zalewu, zwłaszcza w pobliżu Nowej Pasłęki.
- Widzi pan - rozłożył przede mną mapę fragmentu Zalewu - tu są zaznaczone
wszystkie przeszkody, o które rybacy mogą drzeć sieci. Owszem jest to złom z czasów wojny,
ale kilka lat temu płetwonurkowie z Poznania sprawdzali te przeszkody i nic ciekawego nie
wykryli. Sam też nurkowałem. Głębokość rzadko gdzie przekracza 3 metry, więc okręcik
wielkości “Bobra”, chociaż mały, wykrylibyśmy z łatwością. Pozostaje ewentualnie jeden
wrak: tak zwana “barka” zatopiona naprzeciw wioski Różaniec. Jadąc stąd do Kadyn może
pan tam zajechać, ale przecież zimą nurkować pan nie będzie! Co najwyżej można spróbować
latem. Piękna tam jest plaża, cała wysłana muszelkami. A w Różańcu będzie pan mógł
wypożyczyć sobie konia pod wierzch, jeśli to pana interesuje. Jest tam niewielka stadnina...
- Jeszcze jedna po Kadynach? - mruknąłem.
- Słucham?
- Nie, nic. Tak sobie rozważam, ile prawdy może być w liście bosmana Sielawy.
Miniaturowa łódź podwodna ze złotem zamiast torped... Może już ktoś ją wydobył?
Rąbalski pokręcił głową:
- Wrak zostawiłby, a tylko “uwolnił” go od skarbu. A wraku nie ma. Przypływają do
mnie co roku jachty z Niemiec, ale na żadnym nie widziałem sprzętu do nurkowania.
Otrzymuję też pisma wydawane przez stowarzyszenia Niemców mieszkających tutaj do 1945
roku. I w nich nikt nie pochwalił się tak cenną zdobyczą. Na pewno na dnie Zalewu leży
wiele drogocenności zatopionych wraz z właścicielami przez sowieckie lotnictwo podczas
ucieczki Niemców przez skuty lodem Zalew. Może leżą tam i ciężarówki z Bursztynową
Komnatą... Ale szukać ich trzeba by było bardziej na pomoc, już na wodach podległych
Rosjanom. O, widzi pan, tędy biegły trzy główne trasy przeprawy przez Zalew... Wyobraża
pan sobie, co się tam działo, gdy te bezbronne tłumy dostały się pod pociski i bomby
sowieckich samolotów?
Milczeliśmy, gdy powrócił Jacek wraz z panią. Mirosławą:
- Widziałem tablicę, na której były wywieszone blaszki z numerkami - zagadnął, jak
gdyby nigdy nic nie zaszło. - Czy to znaczy, że bez pańskiej zgody żaden rybak nie może
wypłynąć?
- Tak źle nie jest w naszym wolnym kraju - zaśmiewał się Rąbalski. - Ale podczas
nagłego załamania pogody, czyli niespodziewanego sztormu, lub gdy miejsce na któryś
numerek zbyt długo pozostaje puste, wiadomo komu spieszyć z pomocą. A ponieważ każdy
ma swe stałe łowiska, wiadomo dokąd płynąć...
Jacek, jak to się mówi, stulił uszy po sobie.
Czas zresztą był się już żegnać. Obiecaliśmy odwiedzić gościnnych gospodarzy w
lecie, zwłaszcza, że opodal bosmanatu było niewielkie, ale przytulne pole namiotowe, i
ruszyliśmy w drogę.
- Ten pan Rąbalski to naprawdę przepływa na desce Zalew? - spytał po pewnym
czasie Jacek.
- Tak.
- No, no - chłopak aż wychylił się przez okno, by lepiej widzieć szerzę Zalewu.
- Chociaż nie jest on aż tak szeroki - dodał po chwili.
Zrozumiałem, że chodzi tu o mieszankę podziwu i zemsty za żart z “Czarną Panterą”.
- Niemądry młody człowieku - machnąłem ręką po jego półpunkowej fryzurze - nie
lekceważ tego, o czym nie masz pojęcia! Ja już miałem przyjemność, i to chwilami wątpliwą,
żeglować po Zalewie. I nigdy nie odezwę się o nim bez szacunku. Pamiętasz, jak w przerwie
poszukiwania skarbu Hasan-beja żeglowaliśmy po Śniardwach i jak ostrzegałem cię przed ich
zmienną naturą?
- No - mruknął Jacek przygładzając włosy.
- No więc Zalew, chociaż pozbawiony kamienisk, jest jeszcze niebezpieczniejszy.
Pływający na deskach, którym nieobce Morze Egejskie i Morze Śródziemne, tu - bywało -
szybciutko wzywali pomocy.
- Dlaczego? - zaciekawił się Jacek.
- Bo widzisz, Zalew jest płytki i szybki wzrost siły wiatru powoduje na nim
błyskawiczne podniesienie się stromej fali. A żeby cię bardziej nastraszyć, dodam, że
powstaje tu fala nakładająca się czy, jak kto woli, krzyżująca. Ta wzniesiona przez wiatr
uderza w odbitą od mielizn. Daję ci słowo, że robi się diabelska kotłowanina! Pamiętasz falę
na Śniardwach? To zobacz, o ile większy jest Zalew od królowej polskich jezior, a może
wtedy wyobrazisz sobie, o ile groźniejsza fala tu powstaje...
Jacek widocznie zaczął sobie wyobrażać, bo milczał. Tymczasem droga skręciła od
Zalewu.
- Ja tu jeszcze wrócę! - Jacek pogroził pięścią przez okno ołowianoszarej wodzie.
- Tylko może wpierw zrobisz tego sternika, co? - spytałem najuprzejmiej jak mogłem.
- A zrobię! - walnął pięścią w deskę rozdzielczą.
Spodobał mi się jego upór.
- To co nas czeka w tych Kadynach? - odezwał się po chwili. - Pałac przerobiony na
hotel, stadnina, Batura, restauracja...
- Czyżbyś zapomniał o wzgórzach i Bursztynowej Komnacie? - zdziwiłem się.
- Ależ skąd - aż podskoczył na siedzeniu. - Tylko ta restauracja... bo chętnie bym coś
przekąsił. Ciasteczka u pani Rąbalskiej, choć pyszne, to trochę za mało!
Parsknąłem śmiechem:
- Postaraj się nie umrzeć z głodu przed Fromborkiem. Znam tam restauracyjkę, gdzie
podają sandacza paluszki lizać. Zapraszam!
We Fromborku Jacek na tyle zapanował nad swym głodem, że gdy przejeżdżaliśmy
(specjalnie nadłożyłem drogi w celach poznawczych) obok portu, poprosił:
- A może zatrzymalibyśmy się tu na chwilę? Czegoś takiego jeszcze nie widziałem.
Zgasiłem silnik Rosynanta.
Hałas panował w porcie niezgorszy. Krzyczały mewy, nawoływali się rybacy i
noszący skrzynki z rybami. Dudniły silniki łodzi i warczały ciężarówki, na które ładowano
ryby. Ze zdziwieniem dostrzegłem na niektórych z nich numery rejestracyjne z województw
też położonych nad morzem, a odległych od Fromborka, jak choćby koszalińskie. Spytałem o
to przechodzącego rybaka.
- Cóż pan chcesz - zaśmiał się - łososiowe żniwa!
Wyładowane po brzegi rybami łodzie wolno podpływały do wag, na które szufle
sypały srebrzysty potok ryb. Drobnicę wrzucano do osobnych pojemników, skąd najbiedniejsi
mieszkańcy grodu Kopernika mogli ją brać za darmo. Spodobał mi się ten gest rybaków. Ale
dla nas, myśląc o wizycie u ojca Leszka, wybrałem sześć dorodnych łososi, za które
zapłaciłem, wydając zresztą czterokrotnie mniejszą sumę niż musiałbym uiścić w byle sklepie
rybnym w głębi kraju.
Widok pakowanych do plastikowej torby ryb przypomniał Jackowi o jego głodzie.
Skończyliśmy więc zwiedzanie portu i pojechaliśmy niedaleko, bo do Restauracji “Akcent”,
będącej własnością pani Iwony Borowskiej, otwierającej gościnne podwoje przy ulicy
Rybackiej 4.
Lubiłem to przytulne wnętrze o ścianach wyłożonych dębową boazerią, głęboko
nacinaną. W kilku miejscach ściany przyozdabiały maski stylizowane na murzyńskie.
Przełknęliśmy zupę - krem z kury - a wtedy na stole pojawiły się przed nami długie
półmiski, z których do mych nozdrzy doleciał jedyny w swoim rodzaju zapach świeżego
sandacza smażonego na równie świeżym maśle.
Jacek uchwycił sztućce z takim zapałem, jakby był co najmniej rycerzem króla
Jagiełły, szykującego się do uderzenia na Krzyżaków pod Grunwaldem.
Nad naszym stołem zapanowała cisza, przerywana (co tu ukrywać) od czasu do czasu
mlaśnięciami...
Widząc, z jakim zapałem Jacek dojada sandacza, dyskretnie podszedłem do kelnerki i
poprosiłem:
- Jeszcze po porcyjce wędzonego węgorza, jeśli można...
Widząc nowe danie, zastępujące przed nim na stole resztki sandacza, Jacek jęknął, ale
był to jęk rozkoszy!
Teraz, pojadając pachnące olchowojałowcowym dymem mięso mogliśmy wreszcie
pogadać (choć mówić jedząc jest bardzo nieelegancko).
- Czy w drodze do Fromborka wymieniłeś, Jacusiu, wszystkie ciekawostki Kadyn?
- Ja wiem? - wzruszył ramionami.
- Pozwolisz więc, że cię uzupełnię... Kawę poproszę - zwróciłem się do przechodzącej
kelnerki - a dla tego młodego człowieka herbatę. Tak więc, Jacku, w Kadynach znajdowały
się dwie cegielnie. Słynne z wyrobów majolikowych, czyli pewnego rodzaju fajansu
pokrytego różnobarwną glazurą. Wyobraź sobie, że podobno nie było w Europie dworu, który
by nie posiadał majolik kadyńskich. Użyto ich między innymi przy restauracji Zamku
Królewskiego w Warszawie...
- Przepraszam panów...
Podniosłem głowę znad filiżanki.
- Czy można panom zająć chwilę?
Przy stoliku stał wysoki, barczysty brunet około trzydziestki.
- Służę uprzejmie - wskazałem wolne krzesło.
- Ale... - brunet zająknął się - jestem tu z żoną.
- Zapraszamy pańską małżonkę również!
Po chwili dokonaliśmy wzajemnej prezentacji i szczupła blondynka zajęła wraz z
mężem miejsce przy naszym stoliku.
- Proszę wybaczyć najście - tłumaczył się Lech Żotkiewicz (“ż” i “t” podkreślił w
wymowie, na co Jacek cicho burknął, że znał już niejakiego pana Tróskawkę przez “o” z
kreską i był to osobnik bardzo podejrzany).
Na szczęście nasi goście tego nie usłyszeli.
- Tak się złożyło, że widziałem reportaż o panu w telewizji, związany ze sprawą
jakiejś “Wilczycy z jantaru” - kontynuował pan Lech. - I dzisiaj patrzę: toż to pan! Znakomity
znawca dzieł sztuki i ich historii!
Odchrząknąłem z zażenowaniem.
Żotkiewicz wydobył z torby podłużne zawiniątko:
- A tak się złożyło, że na braniewskim targu nabyliśmy mapę tych okolic, ponoć
trzystuletnią. Czy nie byłoby dla pana dużym kłopotem dokonanie choćby pobieżnej jej
oceny?...
Ostrożnie rozwinąłem pergamin... Okolica Tolkmicka...
Na znaki kartograficzne naniesiono niezrozumiałe na pierwszy rzut oka oznaczenie...
Popatrzyłem na Żotkiewicza:
- Czy jest pan tak zwanym “poszukiwaczem skarbów”?
Uniósł ręce do góry:
- Ależ skąd! Tę mapę kupiliśmy tylko dla ozdoby naszego mieszkania w Olsztynie.
Zresztą od samego początku wydawała mi się falsyfikatem. Ale ładny falsyfikat - czemu nie?
Cena była naprawdę niewygórowana. Dopiero ocena pana...
Uniosłem mapę ku światłu:
- Skoro obdarza mnie pan takim zaufaniem... to muszę stwierdzić, że mamy tu przed
sobą oryginał mapy z XVII wieku. Dziwne może się wydawać, że sporządzono mapę tak
mało znaczącego zakątka Prus, ale to nic... Honor zawodowy nakazuje mi zwrócić uwagę
pana na te znaki, które mogą prowadzić do wielkich bogactw.
Odpowiedział mi tubalny śmiech pana Lecha i dźwięczny jego żony Izabeli.
- To już państwo tacy bogaci, że im więcej bogactwa nie potrzeba? - wyrwał się Jacek.
Żotkiewicz podkręcił wąsa:
- Ech, te bogactwa z marzeń! Ja wolę to (o ile w ogóle uda mi się je uzyskać) z pracy
mojej i Izy - tu przytulił swoją wiotką żonę o niespokojnych oczach.
Odwróciłem się ku niemu:
- Czy w takim razie nie będzie miał pan nic przeciw temu, że skopiuję pańską mapę?
Radośnie klepnął mnie w ramię tak mocno, że o mało nie wylądowałem nosem w
filiżance:
- A na cóż kopiować? Bierz pan tę mapę! Zwróci ją pan jak już nie będzie potrzebna.
Tu moja wizytówka.
- Ależ to jest cenna rzecz - sumitowałem się.
- Jeśli tamten reportaż nie kłamał, to pan jest człowiekiem, który odda każdą
pożyczoną rzecz.
Wydawało mi się, że Jacek z trudem tłumi śmiech. Na wszelki wypadek kopnąłem go
w kostkę. Ucichł.
Poprawiłem golf:
- Nie będę przed panem ukrywał, że podejrzewam, iż niektóre ze znaków na mapie
mogą prowadzić do interesujących, jak już powiedziałem, ale i cennych pod materialnym
względem odkryć...
Gromki śmiech i ponowne klepnięcie w ramię z siłą, której nie powstydziłby się Mike
Tyson, ponownie wtłoczyło mnie w blat stolika:
- To wtedy zawiadomi mnie pan, nieprawdaż? Albo znam się na ludziach, albo nie
nazywam się Lech Żotkiewicz! No, Iza, żegnamy się z panami! Przed nami tyle do
zwiedzania, a tak mało mamy czasu!
I sympatyczne małżeństwo znikło ,jak sen jaki złoty” zostawiając nader cenną i
interesującą mapę w mych rękach.
Jacek wyszedł przed restaurację, a ja pozostałem, by uiścić rachunek, jako że
elektroniczna kasa zaniemogła.
Gdy wyszedłem przed “Akcent” zobaczyłem Jacka otoczonego przez czterech
osiłków, którym zdawał się przewodzić szczególnie pękaty.
- Panowie mają jakąś sprawę do tego młodzieńca? - spytałem podchodząc na lekko
rozkołysanych nogach (dzięki temu jest się przygotowanym na odparcie ataku z każdej
strony).
- Nie pańska rzecz - napuszył się pękaty - ale akurat my nie lubimy punków...
Krótki ruch kciukiem z dołu i pękaty (nie uwierzycie mi) pozieleniał i jakby zeszło z
niego powietrze! Aż z podziwu cofnąłem rękę, a że przy okazji mój łokieć trafił w nos
następnego z czwórki, to już przepraszam! W każdym razie dobrana gromadka uznała
dyskusję za zakończoną i tylko klnąc pod nosem poczłapała za róg domu.
- Czego się pan wtrącał?! Ja bym sam!... - rozkrzyczał się za to Jacek.
- Sam byś kwiczał na chodniku pod obcasami tych czterech! Koniec dyskusji!
ROZDZIAŁ PIĄTY
SAMOTNY GRÓB MŁODEJ DZIEWCZYNY • DWA PISTOLETY P-64 •
W KOMISARIACIE POLICJI W TOLKMICKU • PRZYJAZD DO
KADYN • JAK SMAKUJE ŁOSOŚ z OGNISKA • POWRÓT OJCA
LESZKA • GOŚCINA WE FRANCISZKAŃSKICH WŁOŚCIACH •
POTRZEBA MI SPRZYMIERZEŃCÓW
Z Fromborka jechaliśmy dobrze utrzymaną szosą przez Narusę, skręcając w Pogrodziu
na Tolkmicko i dalej do Kadyn.
- Oprócz portu nie pokazałem ci nic z ciekawostek Fromborka, a przecież byłeś tam
pierwszy raz - powiedziałem.
- Nie szkodzi - zaśmiał się Jacek - jeszcze odrobimy straty. Teraz ciekawi mnie, co nas
czeka?
Czekała, a może będzie właściwiej powiedzieć: czekały.
Na wzgórzu pod ogromnymi lipami bielała kapliczka, a przy niej brązowy krzyż na
samotnej mogile.
Wspięliśmy się po murszejących drewnianych stopniach.
- A cóż tu ciekawego pan przygotował? - Jacek zerkał na mnie spod oka.
- Kapliczka, którą widzisz, pochodzi z początku XVIII wieku. Nosi ona nazwę
Kapliczki Moru, stanowi bowiem jedyny ślad po dawnym cmentarzu dla zmarłych w czasie
zarazy. Chodź, podsadzę cię, żebyś mógł spojrzeć przez okienko do środka. Jeszcze jest dość
światła... Zobaczysz wyrzeźbioną w jednym kawałku drewna figurę Marii z Dzieciątkiem.
Jacek posłusznie wspiął się na moje splecione dłonie, popatrzył przez okienko nad
drzwiami i zeskoczył na ziemię.
Jak się spodziewałem, bardziej intrygował go samotny grób, którego krzyż
odświeżano niedawno brązową farbą, a przy nim czyjaś troskliwa ręka położyła sztuczne
kwiaty i postawiła znicze.
- Gertrudę Schultz 1928-1945 - sylabizował gotycki napis Jacek. - Siedemnaście lat...
Nie wie pan, kim była ta młoda Niemka? Dlaczego do dzisiaj ktoś dba o jej grób, a wokół nie
ma żadnego innego?
Położyłem rękę na krzyżu:
- Kim była Gertruda Schultz? Pozwól, że opowiem ci wersję, która najbardziej
przypadła mi do serca, choć z góry ostrzegam, że może nieprawdziwą. Według niej ta
siedemnastolatka zginęła tutaj osłaniając z karabinu maszynowego ucieczkę swojej rodziny,
zaskoczonej przez szpicę wojsk sowieckich.
- Nie wierzę! - pokręcił głową Jacek.
Spojrzałem mu w oczy:
- Dlaczego? Czy ty postąpiłbyś inaczej mając broń w ręku, gdy twojej rodzinie
zagrażałoby śmiertelne niebezpieczeństwo?
Opuścił głowę:
- No niby tak. Ale żeby dziewczyna, sama jedna...
- Weź powstanie warszawskie. Ile tam...
Żachnął się:
- No tak, ale...
Przerwałem mu machnięciem ręki:
- Chcesz powiedzieć: ale tam walczyły Polki! Czy mam przez to rozumieć, że
niemiecka dziewczyna nie byłaby zdolna do bohaterstwa? Co jest, Jacek? Gdybym
powiedział, że popełniła tu samobójstwo z miłości, wszystko byłoby w porządku?
Pokręcił głową:
- Coś pan chętnie broni Niemców, naszych wrogów.
- Bronię prawa tej dziewczyny do uznania jej bohaterskiej śmierci. A wrogowie!...
Łatwo chyba wyliczyć, że Gertruda w chwili wybuchu wojny miała jedenaście lat...
- Jak rany, pan chce, żebym pokochał Niemaszków! Za Krzyżaków, za rozbiory, za
wrzesień 1939 roku, za obozy koncentracyjne!
Położyłem mu rękę na ramieniu:
- Ech, Jacek! Nie chcę, żebyś ich wszystkich pokochał. Ale żebyś umiał wyodrębnić
pojedynczego człowieka z narodu, którego winy wobec twojego są ogromne. Byłoby mi
przykro, gdybyś zaliczał się do tych, dla których Rosjanin to Stalin, Niemiec to Hitler,
Amerykanin to ten pilot, którego bombowiec zrzucił pierwszą bombę atomową. Co będzie,
jeśli dla Ukraińców każdy Polak to będzie Jeremi Wiśniowiecki, dla Litwinów Józef
Piłsudski? Czy naprawdę uda się wtedy zjednoczyć Europę?
- Ktoś jednak tutaj dba o grób - po chwili powiedział cicho chłopak.
- I ktoś dba o grób matki i serca Piłsudskiego w Wilnie. Ukraińcy szanują cmentarz
Orląt Lwowskich, które poległy przecież w walce z nimi...
- W zasadzie ma pan rację... - powoli odszedł od grobu w kierunku najbliższej lipy. -
Ale niech pan spojrzy! Tu widać na darni nacięcia, jakby ktoś wyjął jej kawałek i włożył z
powrotem!
- Znów Bursztynowa Komnata! - zaśmiałem się podchodząc. - Ale nie wydaje mi się,
by zmieściło się tutaj dwanaście skrzyń!
Mimo to przyklęknąłem i podniosłem kwadrat zrudziałej trawy. Zobaczyłem pod nią
natłuszczone szmaty coś owijające i poczułem gorący dreszcz przebiegający mi plecy.
Sięgnąłem po pakunek Był ciężki, z trudem mieścił się w dłoni. Ostrożnie odwinąłem
szmaty...
- Fiuu! - gwizdnął Jacek na widok dwóch pistoletów. - A pan tak dobrze o Niemcach!
- Głupiś - trąciłem chłopaka oksydowaną na czarno lufą. - Lepiej rozejrzyj się, czy
nikt nas nie widzi! Gdyby to była pieczołowicie przechowywana pamiątka po owych
“Niemcach”, byłby to pistolety parabellum lub walter. A to P-64, standardowa broń naszej
policji i wojska.
Jacek rozejrzał się, a nawet obiegł kapliczkę dookoła:
- Nikogo. Tylko daleko po łące jakaś babcia przegania dwie krowy.
- W porządku! - odetchnąłem.
- A co teraz? - niecierpliwił się Jacek.
- Teraz wyjmiemy amunicję z tych spluw i gazem do Tolkmicka na policję.
- To nie możemy tych P-64 wziąć ze sobą?
Zaśmiałem się:
- Po raz wtóry powtarzam ci dziś: głupiś. Może w czasie naszej nieobecności ktoś
będzie chciał zerknąć, czy w schowku wszystko leży na miejscu. Więc będzie leżało. A że
bez amunicji, to łotrowscy właściciele broni dowiedzą się dopiero podejmując jakąś akcję;
mam nadzieję uniemożliwioną przez policję tym łatwiej, że zbiry nie będą miały z czego
strzelać, bo nie sądzę, by miały zapasowe magazynki ukryte w innym miejscu. Gdyby je
mieli, leżałyby tutaj, pod lipą. No a teraz zawiniątko i darń na miejsce... O, tak... Nie widać,
że ktoś niepowołany tu grzebał.
- No! - ucieszył się Jacek. - Pan mi tu od nacjonalistów i głupców wymyśla, a
tymczasem dzięki memu bystremu oku została udaremniona jakaś strrraszliwa - zbiegł po
schodkach - zbrodnia!
- Kiepski mózg i bystre oko? Jedno drugiego nie wyklucza! - pobiegłem za nim ze
śmiechem.
Wskoczyliśmy do wozu.
- Tolkmicko - przeciągnął się Jacek na ile pozwoliły mu pasy bezpieczeństwa - piękna
nazwa!
- A niby dlaczego?
- A tak sobie, dla radości - parsknął śmiechem.
- To wiedz - odpowiedziałem równie wesoło - że sięga czasów, gdy prasłowiański
gród opanowali Prusowie z plemienia Warmów. Od ich legendarnego władcy Tolkmita
pochodzi nazwa grodziska “Wały Tolkmita”, z czasem przekształcona w Tolkmicko. Może
teraz, po twym znalezisku zmieni się nazwa na Jackowo, a prezydent uczyni tu starostwo i
przekaże je tobie, jak to uczynił król Kazimierz Jagiellończyk po wojnie trzynastoletniej,
nadając Tolkmicko rodzinie Bażyńskich. Nawiasem mówiąc Tolkmicko pozostało przy
Polsce aż do jej pierwszego rozbioru.
- A widzi pan - kiwnął palcem Jacek - sympatyczne miasteczko. Tylko nabijanie się z
mego starostwa mógł sobie pan darować.
W Komisariacie Policji w Tolkmicku przyjęto nas na początku nader nieufnie, potem
serdecznie:
- To byłoby to - zatarł ręce komendant komisariatu komisarz Piotr Karwacki. - Już
dzwonię do Elbląga po posiłki. Nad schowkiem bandytów trzeba czuwać dzień i noc! Bo
ostatnio w naszej okolicy wydarzyło się kilka napadów na samotne gospodarstwa.
Napastników było trzech czy czterech, ale zawsze mieli dwa pistolety. To oni!
- Gdybym jeszcze mógł się przydać, oto numer mojego telefonu komórkowego.
Zresztą przez kilka dni będziemy uchwytni w klasztorze franciszkańskim w Kadynach...
- A, u ojca Leszka... - nie bez zdziwienia popatrzył na mnie komendant. - Ale co tam
pana sprowadza? O ile wiem, szczególnych zabytków tam pan nie znajdzie.
- Bursztynowa Komnata - szepnąłem tajemniczo.
Na to komisarz Karwacki znów spojrzał na mnie podejrzliwie. I wydało mi się, że
jeszcze raz chce sięgnąć po słuchawkę, ale żeby tym razem nie dzwonić do kolegów z
Elbląga, a do szpitala psychiatrycznego. Opanował się jednak.
- W razie gdyby planowali panowie jakąś akcję przeciwko tym od pistoletów, to czy
mógłbym liczyć na udział w niej?
- W zasadzie... - skrzywił się komendant.
- Może się zdarzyć, że będę na miejscu przypadkiem - uśmiechnąłem się łagodnie i
prosząco.
- No, może... - przygładził włosy policjant. - Słyszało się coś niecoś o pana
działaniach pod Górowem Iławeckim...
- A ja? - jęknął Jacek.
- O nie! - zaśmiał się Karwacki. - Ty, młody człowieku, odpadasz! Jako
niepełnoletniego nie możemy cię narażać...
- Na co narażać? - żachnął się chłopak. - Przecież pan Paweł powyjmował z tych
spluw kulki!
- A jak znajdzie się trzecia spluwa? Nie i koniec! - komendant uderzył pięścią w stół.
Cóż było robić? Podpisaliśmy stosowne dokumenty i serdecznie żegnani wsiedliśmy
do Rosynanta.
- Nie martw się... - zacząłem zapalać silnik, gdy Jacek przerwał mi raptownie:
- Tak, nie martw się. A Zośka? W tylu aferach pod Górowem brała udział!
Uśmiechnąłem się lekko:
- Jak mówię: nie martw się, to masz się nie martwić. Coś wykombinuję, żeby cię
zbytnio nie narażać, ale żeby i twój bohaterski duch nie ucierpiał...
Jacek odetchnął z ulgą.
- Podskoczymy jeszcze pod Pogrodzie, może coś lub kogoś zobaczymy, a stamtąd
okrężną drogą przez Ogrodniki i Łącze do Kadyn.
Przy kapliczce i grobie nie było nikogo, ale kilkanaście metrów od drewnianych
schodów stał maluch z elbląską rejestracją. O podniesioną maskę opierał się mężczyzna, drugi
siedział w środku.
- Te zbiry! - szepnął Jacek.
- Akurat - wzruszyłem ramionami. - Gdyby to byli oni, to wzięliby co swoje i chodu.
To raczej elbląska policja nie zlekceważyła twego znaleziska. Ale że tak się pośpieszyła, no,
no. Chwali się jej to!
Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu.
- Czemu stracił pan humor? - spytał wreszcie Jacek. - Mamy przecież pierwszy
sukces. I to tak przypadkiem.
- Nie przypadkiem, a dzięki twojej spostrzegawczości - odpowiedziałem poważnie. -
A milczę, bo zmęczyło mnie to ciągłe “potykanie się” o zło. Najpierw wspomnienie tej
nieszczęsnej Gertrudy Schultz, potem schowek bandziorów z bronią, wiadomość, że dokonali
już w okolicy kilku napadów... aha, wcześniej generał Czerniachowski... nie... Dosyć! Wolę
sobie pomyśleć o przyrodzie tej ziemi niż o jej nieszczęściach!
Jacek skrzywił się:
- O przyrodzie? Taka sama jak wszędzie u nas.
- Owszem niczym nie może zaimponować najwyższy punkt Wzniesienia Elbląskiego,
Góra Milejewska, zwana również Górą Maślaną, bo liczy zaledwie 197 m n.p.m. Ale w
pobliżu wsi Rychnowy, gdzie może wpadniemy, znajduje się rezerwat “Pióropusznikowy
Jar”, w którym występuje wspaniała paproć, pióropusznik strusi. W Kadynach rozpoczyna się
rezerwat bukowo-dębowy, Kadyński Las. Zobaczyć tu można rzadkość nad rzadkościami:
azjatyckie jelenie sika. Na plażach Zalewu Wiślanego można spotkać maleńkie kraby
wełnistorękie. A kogo interesuje ogrom, to może zapatrzyć się na rosnący przy ścieżce
kościelnej w Kadynach tysiącletni dąb, zwany dębem Jana Bażyńskiego. Gdy w 1888 roku
właściciel Kadyn Artur Birkner zarządził dokonanie pomiarów drzewa, okazało się, że ma
ono 864 cm obwodu na wysokości piersi i liczy 25 metrów wysokości. W wydrążonej u
podstawy dziupli zmieściło się jedenastu żołnierzy w pełnym rynsztunku, z plecakami i
karabinami. Na polecenie Birknera wejście do dębu przesłonięte drewnianymi drzwiami,
które na prośbę zwiedzających otwierał dyżurujący tu strażnik.
- Taki dąb to już jest coś! - z uznaniem pokiwał głową Jacek. - A kim był ten
Bażyński? Mieszkałem kiedyś w Gdańsku na koloniach przy ulicy Bażyńskiego...
- Bażyński, mówisz... Kiedy w 1440 roku tutejsi rycerze i mieszczanie zawiązali
konfederację antykrzyżacką, która przeszła do historii pod nazwą Związku Pruskiego, na
czele jej stanął polski szlachcic, właśnie Jan Bażyński. Wysłannicy Związku ofiarowali Prusy
królowi Kazimierzowi Jagiellończykowi. Zakon jednak nie chciał ustąpić i tak w 1454 roku
doszło w końcu do wojny trzynastoletniej. Po pokoju toruńskim przyłączona do Polski część
ziem krzyżackich została nazwana Prusami Królewskimi, a Jan Bażyński otrzymał w nich
starostwo. Później zresztą król mianował go gubernatorem Prus Królewskich.
- Taa - odparł bez zbytniego zainteresowania mój pasażer.
- Jeśli masz głowę zbyt małą na prawdziwą historię, to służę legendą o założycielu
rodu Bażyńskich, którym przypisane były Kadyny od 1431 roku aż po wiek XVII, niestety z
przerwami. Otóż, będąc posłem od króla z misją pokojową do Portugalii rycerz Jan miał się
tam potykać w szrankach z pewnym saraceńskim księciem. Stawką było to, czy wyznawcy
Allacha opuszczą Europę. Bażyński oczywiście pojedynek wygrał i tym samym zbawił Stary
Kontynent.
- Hi! Hi! - zaśmiał się Jacek. - To ci dopiero opowieść!
Trąciłem go łokciem:
- Nie śmiej się głupio. W tę legendę wierzono jeszcze w XIX wieku.
Dojeżdżaliśmy do Kadyn. Ściemniało się, więc włączyłem reflektory. W ich świetle
grupki młodzieży, nie zawsze trzeźwej, niechętnie usuwały się na boki. Przejechaliśmy przez
wioskę i skręciłem na polną drogę za ostatnim budynkiem stadniny. Po chwili mignęły z boku
wysmukła biała kapliczka i wysoki obelisk.
- O, zaczynają się franciszkańskie włości! - ucieszył się Jacek.
Pokręciłem ze smutkiem głową:
- Jeszcze nie. To tylko słynne, choć dziś w szczątkowej postaci Trzy Krzyże, początek
Drogi Krzyżowej. Obejrzymy je dokładniej za dnia. Na razie niech ci wystarczy, że
fundatorem ich siedemnastowiecznego wystroju był hetman koronny i wojewoda inflancki
Johann Theodor Dietrich hrabia von Schlieben, założyciel również klasztoru
franciszkańskiego, do którego jedziemy...
- Bylebyśmy tylko dojechali! Bo chociaż ładuje mi pan do głowy tyle pożytecznej
wiedzy, to jednocześnie czuję, jak w brzuchu powiększa mi się miejsce na (jak by to nazwał
Kubuś Puchatek) małe co nieco. Gdy pomyślę o tych łososiach w bagażniku!
Śmiejąc się skręciłem ostro pod górę.
- A tam prosto to dokąd? - zaciekawił się Jacek.
- Do siedziby właściciela znanej ci firmy “Masmix”.
- Może tak zaczniemy składać kadyńskie wizyty od niego? - zaproponował chłopak. -
Nie przepadam za margaryną, ale...
- A niech cię! Wytrzymaj. Klasztor tuż, tuż.
Ostre światło reflektorów wyłoniło zza wysokich pni buków wyniosłe mury kościoła i
przyległego doń klasztoru. Zatrzymałem Rosynanta na placu przed przykościelnym krzyżem i
wtedy wydało mi się, że od potężnych murów odskoczyła drobna sylwetka i znikła w
ciemnościach.
- Czy to ojciec Leszek tak wita gości? - nasrożył się Jacek
Pokręciłem głową:
- To był raczej ktoś, kto nie chciał się z ojcem Leszkiem spotkać. Ciekawe, co
kombinował; grunt, że pokrzyżowaliśmy mu plany.
- Ale to znaczy, że wielebnego ojca nie ma w domu! - zajęczał mój towarzysz. - O mój
brzuszku! O łososie w bagażniku!
Rzeczywiście kościół był zamknięty, a w żadnym z okienek klasztoru nie paliło się
światło. We framugę drzwi klasztornych zatknięta była kartka:
- Pojechałem do chorego - odczytałem w świetle samochodowych reflektorów. Jacek
jęknął jeszcze głośniej. Wróciłem do Rosynanta i wyciągnąłem finkę ze schowka:
- Trzymaj, Jacuś - podrzuciłem ją w stronę chłopca.
- Trzymam, ale co mam z nią zrobić? - odparł ponuro.
- Oczyścisz i wypatroszysz ryby - otworzyłem bagażnik. - Ja w tym czasie rozpalę
ognisko. Zobacz, ile tu suchego drewna. A potem... Łosoś z ogniska to jest to, co najbardziej
lubią tygrysy - teraz ja zacytowałem Milne’go.
- Ale zimno - mruknął Jacek. - Lepiej poczekajmy w Rosynancie.
Popchnąłem go lekko w stronę wozu:
- Zdecyduj się. Jesteś bardziej głodny czy zmarznięty. Zresztą przy ogniu się
rozgrzejesz. A jeśli mi nie pomożesz, to sam zaopiekuję się łososiami. I nie licz wtedy, że
dostaniesz choćby ostkę do oblizania!
Tak zachęcony rzucił się na ryby z zapałem i wprawą godną przodującego pracownika
Centrali Rybnej. Ja zakrzątnąłem się przy rozpalaniu ogniska. I nie minęło wiele czasu, a
przysiedliśmy na pieńkach przy ogniu, ostrożnie obracając nad nim patyki z nadzianymi
łososiami. Jacek jeszcze coś burczał, że nie mamy soli, ale już w chłodnym powietrzu
rozszedł się zapach przypiekanej ryby.
Gdy pierwsze łososie dopiekły się, zagłębiliśmy z rozkoszą zęby w soczyste wonne
mięso. Pycha! Jacek już nie narzekał, tylko ze smakiem oblizywał palce.
Ale ryby się skończyły, choć były to naprawdę dorodne sztuki, a ojca Leszka wciąż
nie było widać. Jacek dorzucił drew do ogniska, a ja nabijałem krzepko fajkę.
Pięknie było. Czerwono podświetlone ogniskiem pnie buków srebrzyły się dalej od
niego, by wreszcie roztopić się w srebrnogranatowej ciemności. Na bezchmurnym niebie
rozjarzyła się najpiękniejsza ozdoba zimowego nieba, gwiazdozbiór Oriona wsparty nad
szczytami drzew błękitnym klejnotem najjaśniejszej gwiazdy, Syriusza.
Jacek poruszył żar ogniska, aż poderwały się zeń złote iskry i uleciały ku czarnej
sylwetce kościoła.
- Ma pan przygotowany plan naszego działania? - spytał po chwili. - Bo mapy
przecież nie ma i szukać musimy na oślep. A na dodatek w pośpiechu, żeby nie ubiegł nas
Batura...
Przeciągnąłem się leniwie:
- Batura nie jest groźny tak bardzo, jak ci się wydaje: widział mapę. raz i to krótko.
Mimo całego uznania, jakie mam dla jego talentów, nie sądzę jednak, żeby zapamiętał, które
konkretnie wzgórze oznaczono krzyżykiem. Zresztą gdyby było inaczej nic siedziałby
bezczynnie w hotelu, a już dawno spróbował wykopać Komnatę. Taak, jego poszukiwania
będą jeszcze bardziej “ślepe” niż nasze. Bo widzisz Jacku, ja - odchrząknąłem z niejaką dumą
- wyznaczyłem na szczegółowej mapie, otrzymanej dzięki pomocy twego wujka, trzy
wzgórza, licząc ku wschodowi od Wzgórza Klasztornego, zwanego niegdyś Zamkiem, na
którym teraz się znajdujemy. Sądzę, że ich spenetrowanie, przy twej wydatnej pomocy oraz
użyciu wykrywacza “Rambo” i sondy, nic powinno zabrać nam dużo czasu.
- Gites! - ucieszył się Jacek. - To będziemy mogli się też zająć tymi tajemniczymi
znaczkami na mapie, którą pożyczył pan Żotkiewicz?
Ucieszył mnie ten zapał nowo pozyskanego poszukiwacza skarbów:
- Służę sobą i swoim sprzętem!
Jacek podrapał się po nosie:
- A jeśli już mówimy o sprzęcie, to czemu nie wziął pan ze sobą pana Rzeckiego?
Zośka cuda opowiadała o jego talencie jasnowidza!
- Po pierwsze proszę nie nazywać pana Onufrego sprzętem. Po drugie ganianie po
tych stromiznach wydało mi zbyt męczące dla starszego pana. Po trzecie Rzecki uważa, że
Bursztynowa Komnata uległa zniszczeniu podczas nalotu alianckich bombowców na
Królewiec nocą 2 września 1944 roku. Gdyby chociaż ta przeklęta mapa istniała, a tak? Mam
powiedzieć: “Panie Onufry, coś mi się wydaje, że Komnatę zakopano na jednym z tych
wzgórz, proszę się więc gramolić i szukać...” O nie, Jacku! Przecież te trzy wzgórza to moje
domysły! Sam musze spróbować je przebadać. Owszem, jestem pewien, że się nie mylę. Ale
to jest taka moja prywatna pewność...
- I Batury - mruknął chłopak.
Roześmiałem się:
- A skąd wiesz, że Jerzy myśli o tych samych wzgórzach co ja? Pamiętaj, że tu
zaczyna się Wzniesienie Elbląskie: dla tropiciela Bursztynowej Komnaty pagórków i wzgórz
w nadmiarze!
- Jednak Batura przyjechał tu, do Kadyn - upierał się Jacek. - Obszar więc, który
zamierza spenetrować, nie może być bardzo odległy od tego, który pan sobie wyznaczył...
- Masz rację - cisnąłem gałąź do ogniska. - Ale najpierw sam zmierzę się z nim i
trzema wzgórzami! Dopiero potem wezwę na pomoc Rzeckiego.
- A tak... z tymi wzgórzami... przepraszam - odchrząknął Jacek - to jest pan pewien
tych trzech?
- Muszę - zaśmiałem się niewesoło. - Wiesz, ile nocy przesiedziałem nad mapami? Ile
nie przespałem wpatrując się w sufit i próbując odtworzyć w pamięci tę skradzioną mapę?
Koniec dumania, trzeba działać!
Siedzieliśmy w milczeniu, tylko cichutko potrzaskiwał ogień.
I wtedy na stoku wzgórza, gdzieś pod nami, trzasnęła gałąź.
- Cicho! - schwyciłem za ramię już podrywającego się Jacka.
Wydało mi się, że w mroku parowu słyszę miękkie stąpanie jakiegoś dużego
zwierzęcia. Powoli oddalało się. Ucichło.
- Co to mogło być? - Jacek odruchowo przysunął się bliżej ognia. - Przecież nie
człowiek!
- Nie - pokręciłem głową. - Ale może jeden z tych jeleni sika, o których ci
opowiadałem. Nie zdziwiłbym się, gdyby ojciec Leszek żył w bliskiej komitywie ze
zwierzętami tego lasu, na wzór świętego Franciszka - uśmiechnąłem się. - Może jeleń
przyszedł z wizytą do niego, a widząc obcych wycofał się. Aha, a propos tych jeleni!
Zapomniałem dodać, że rozmnożyły się w tym jedynym miejscu w Polsce ze stada
podarowanego przez cara Mikołaja II cesarzowi Wilhelmowi II...
Gadaliśmy w najlepsze o znanych nam prawdziwych i nieprawdziwych zwyczajach
zwierząt, gdy od zakrętu wspinającej się na wzgórze drogi dobiegł nas warkot silnika i
błysnęły światła.
- Co za rzęch - mruknął z niechęcią Jacek.
- Rzęch nie rzęch, ale zdaje się przywozi nam tutaj tak oczekiwanego gospodarza -
odparłem.
Chwila coraz głośniejszego warkotu i podzwaniania blach i oto na plac wtoczył się
pogięty i podrdzewiały tarpan. Ledwo się zatrzymał, a już wyskoczył z niego kierowca.
Wysoki mężczyzna o długich siwych włosach, ubrany, brr, tylko w brunatną sutannę z
podwiniętymi rękawami i sandały na gołych nogach.
- Ach witani, witam warszawską inteligencję! - zawołał z poznańskim akcentem
wyciągając do nas ręce.
- Jestem... - uścisnąłem dłoń, która zamknęła się na mojej z siłą imadła.
- Wiem, wiem - roześmiał się gromko zakonnik. - Wystarczy na samochód spojrzeć,
aby wiedzieć, że ma się honor z uczniem Pana Samochodzika! A to zapewne jego
siostrzeniec!
Jacek aż jęknął cicho i strzepnął palcami po uścisku dłoni ojca Leszka.
Franciszkanin zerknął na nasze ognisko:
- Zimno, co?
Głupio mi się zrobiło, gdy patrzyłem na jego podwinięte rękawy i bose nogi.
- Widzę, że i o kolację zadbaliście - uśmiechnął się ojciec Leszek.
- Przepraszam, że nie było mnie tak długo. Ale - głos mu spoważniał - tam byłem
bardzo potrzebny - wyjął z samochodu zwiniętą stułę i cyborium; przyklęknęliśmy. - Niech
mu ziemia... Ale cóż... Proszę, proszę do mnie na górę. Pozwolicie, że pójdę przodem...
- Ależ podobny do tego aktora, Franciszka Pieczki - szepnął Jacek.
Szturchnąłem go łokciem w bok.
Ponieważ najedzeni byliśmy łososiami, a ojciec Leszek, jak twierdził, przekąsił coś
we wsi, zadowoliliśmy się herbatą. Nad jej parującymi szklankami wtajemniczyłem
gospodarza w historię Bursztynowej Komnaty i powody, które zmusiły mnie prosić go o
gościnę. Jacek poszedł zaraz spać, stwierdziwszy - o pyszałek - że wszystko to jest mu dobrze
znane.
Wysłuchawszy mej historii ojciec Leszek zadumał się:
- Tak więc, czcigodna inteligencjo...
Uśmiechnąłem się z tego nie zawierającego ni krzty złośliwości określenia.
- ...tak więc idziesz na ślepo. Będę się musiał pomodlić w twojej intencji. Bo dobra to
sprawa i chwalebna, gdy ktoś poświęca swe siły i umiejętności, aby przywrócić jakąś rzecz jej
prawowitym właścicielom. Zwłaszcza, że na swej drodze ma tyle przeszkód i groźnego
przeciwnika.
Zasypiając wydawało mi się, że słyszę szept modlitwy. I ogarnął mnie błogi spokój.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
NA WZGÓRZE NUMER JEDEN! • MIKOŁAJ I WIADOMOŚĆ O
KONTUZJI BATURY • MAPA I ŚLAD DO WĄWOZU • JACEK
ODKRYWA TUNEL • SZKIELETY I SZLACHETNE KAMIENIE •
ZAWAŁ W TUNELU • NA PRZYJACIÓŁ ZAWSZE MOŻNA LICZYĆ •
WYPAD DO STOLICY
- Pora wstawać. Śniadanie na stole - dobiegło do mnie przez sen. Poderwałem się.
Nade mną stał pochylony ojciec Leszek. Wokół unosił się aromat świeżo parzonej kawy.
- Przepraszam, że tak zaspałem... - tłumaczyłem się zawstydzony.
- Nic, nic! - tubalnie zaśmiał się franciszkanin. - To powietrze naszego lasu. Każdego
zmoże!
Wyciągnąłem zaspanego Jacka z łóżka “za uszy”. Umyliśmy się i siedliśmy za stołem.
Ojciec Leszek zmówił błogosławieństwo i... okazało się, że tutejsze powietrze równie dobrze
wpływa na apetyt jak na sen. Podczas śniadania jeszcze raz zostałem zawstydzony, ale i
wzruszony. Otóż podczas gdyśmy spali, ojciec Leszek odprawił mszę w intencji naszej
wyprawy. Dowiedziawszy się o tym Jacek zrobił ogromne oczy. To co traktował jako
zabawę, ukazywało mu się w innym świetle. Nabierało znaczenia. Zrozumiał, że to nie
rozwiązywanie kryminalnej zagadki, ot tak, dla sławy i może pieniędzy, ale przywracanie
dzieł sztuki ich prawowitym właścicielom i walka o nie ze światem przestępczym.
Uzmysłowił mu to o wiele trafniej niż pan Tomasz i ja ten żyjący w osamotnieniu pośród
buków franciszkanin.
Goliłem się, a Jacek przymierzał słuchawki sondy mikrogeosejsmicznej i
wypróbowywał jej działanie, gdy ojciec Leszek zapytał:
- A gdzie inteligencja zamierza dziś działać?
- Na tym wzgórzu od wschodu - wskazałem maszynką na mapie - zaznaczyłem je
numerem jeden, bo przyznam się, że z nim wiążę największe nadzieje.
- No to niech Bóg prowadzi. Do godziny drugiej - zaśmiał się zakonnik. - Bo wtedy
obiad.
- Wrócimy wcześniej, aby pomóc przygotować.
Ojciec Leszek nieco lekceważąco skinął ręką.
- Zobaczymy, jak to będzie z tą pomocą. Ale z góry dziękuję. Ja postaram się znaleźć
dla was kogoś, kto byłby waszym uchem i okiem w Kadynach. Jak się wczoraj
zorientowałem, ten łotr co mieszka w hotelu zna was dobrze, więc nie możecie kręcić się w
jego pobliżu, a wiedzieć by się przydało, co facet robi, nie?
Skinąłem głową:
- I to jeszcze jak!
- No to wybiorę kogoś wśród co bystrzejszych chłopaków i to takich, co umieją
trzymać język za zębami. Aha, ten pański supersamochód schowamy za stertą belek za
klasztorem. I tak prędzej czy później ktoś go zobaczy, ale im później, tym lepiej.
- Święte słowa! - zasalutowałem maszynką do golenia.
Wziąłem mego “Rambo”, mapę i busolę, a Jacek sondę i ruszyliśmy w dół zbocza
kierując się na wzgórze I. Gdybyśmy odkryli coś, za czym trzeba byłoby pogrzebać, to
budowa klasztoru była bogata w łopaty i kilofy, po które można było w każdej chwili wrócić.
- Ciekawe, czy wykombinował pan, jak to zrobić, żebyśmy nie dreptali w kółko.
Busola niewiele chyba pomoże? - zainteresował się, złośliwie nieco, Jacek. - Gdybyśmy
ciągnęli za sobą czerwoną nitkę... Ale trzeba byłoby szpuli wielkiej jak chłop.
Roześmiałem się:
- Niezły pomysł, choć zerżnięty z mitologii greckiej, z mitu o Tezeuszu i Ariadnie i
sposobie, w jaki poradził sobie z Labiryntem. My zrobimy inaczej: u stóp wzgórza nacięcie
na korze drzewa i powędrujemy w górę badając teren czujnikami naszych przyrządów. Gdy
zejdziemy na drugą stronę wzgórza znów znaczek na korze i kierując się busolą przesuniemy
się ku północy o jakieś dziesięć metrów, znów nacięcie i na drugą stronę wzgórza. A tam
wszystko od początku. I tak do skutku.
- Chce pan kaleczyć drzewa? - udał oburzenie Jacek. - Toż to rezerwat!
- Małe nacięcie kory to nie okaleczenie drzewa. Czy ty myślisz, że będę obdzierał
buki z kory? Poza tym robię to nie dla przyjemności, a dla wyższych celów. Jak odkryjemy
Komnatę, to zażądasz od Ruskich setki sadzonek buków. Pewien jestem, że dadzą ci je z
wielką ochotą!
Sprawdziłem na mapie, gdzie jesteśmy i naciąłem finką korę dorodnego buka:
- No, słuchawki na uszy i ruszamy. Tylko pamiętaj, żebyś dał mi znać o każdej,
najmniejszej nawet, zmianie sygnału...
- Tak jest, szefie! - zakrzyknął Jacek i dziarsko ruszył pod górę.
Swoją drogą to dobrze, że wybraliśmy się do Kadyńskiego Lasu zimą. Nie
przeszkadzały nam w penetracji drobne rośliny podszycia, ani ulistnione krzewy i młode
buczki.
Wyzerowałem wykrywacz i ruszyłem za Jackiem, zataczając talerzowatym czujnikiem
“Rambo” półkola przed sobą. I tak w górę i w dół. Nacięcie. Dziesięć kroków i znów
wspinaczka. Nacięcie i dalej.
Nie zbadaliśmy jeszcze nawet połowy wzgórza, gdy Jacek zatrzymał się i ściągnął
słuchawki:
- Litości, panie Pawle! Chwilę odpoczynku! Tak wspinać się i złazić, i ciągle uważać
na sygnał sondy! - klapnął na leżący pień. Zdjąłem słuchawki i wyłączyłem “Rambo”.
Przyznam się, że też z ulgą siadłem obok towarzysza:
- Pomyśl, że Batura ma więcej wzgórz do przeszukania.
Jacek skrzywił się:
- Niewielka to pociecha dla moich biednych nóg. Zresztą ten drań od razu trafi na
właściwe!
- Kto wie?... - w zadumie sięgnąłem po fajkę.
Wysoko na stoku sąsiedniego wzgórza przesunęło się między srebrnymi pniami
buków stadko popielato-brązowych zwierząt. Na oko nieco większych od saren.
- Masz jelenie sika - wskazałem cybuchem. - Może właśnie jeden z tego stadka
przestraszył cię wczoraj wieczorem.
- Wcale nie przestraszył - żachnął się chłopak. - A może to wcale nie sika, tylko
daniele - popisał się swą zoologiczną wiedzą.
Wzruszyłem ramionami:
- Może. Nie zwróciłem uwagi na ich ogonki, które sika posiada całkiem sporej
długości. Ale czy to daniele, wątpię. Jeleń unika towarzystwa danieli.
- Dlaczego?
- A dlatego, że jeleń prowadzi ustatkowany tryb życia. Żeruje od późnego wieczora do
rana, a resztę dnia przesypia zaszyty gdzieś w bezpiecznym młodniku. Tymczasem daniel
włóczy się całą dobą. Włóczy się, a więc i hałasuje. Biedny jeleń musi za każdym takim
hałasem podrywać się, bo a nuż to jego największy wróg, człowiek. Dla świętego spokoju
wynosi się więc tam, gdzie daniel się nie wałęsa.
- No, no! Nigdy bym nie pomyślał, że mały daniel przegania dużego jelenia - zaśmiał
się Jacek.
- A teraz ja cię przegonię! Słuchawki na uszy, sonda w łapę i idziemy.
Poszliśmy. I chodziliśmy tak prawie do drugiej nie natrafiając na żaden ślad. Jedynym
sukcesem było to, że pół wzgórza, a wiec jedną szóstą zaplanowanej przeze mnie roboty,
mieliśmy za sobą.
W klasztorze ojciec Leszek przywitał nas w towarzystwie rówieśnika (przynajmniej
tak mi się wydawało) Jacka. Ostrzyżonego na zero i przyodzianego w ortalionowy dres i
adidasy.
- Oto trzeci do waszego zespołu - klepnął chłopaka w ramę. - Teraz będzie dobrze, jak
bowiem mawiają Rosjanie: Boh Trojcu lubit.
- Mikołaj - wyciągnął do nas rękę przybyły.
- Mikołaj? - ucieszył się nie wiedzieć czemu Jacek - To będzie Kola! Prościej, nie?
Ostrzyżony łypnął na niego ponuro:
- Jak powiedziałem Mikołaj, to Mikołaj.
- Orientujesz się, czego tu szukamy, kto nam przeszkadza - wtrąciłem szybko, aby
zażegnać kłótnię - i w czym mógłbyś być nam pomocny, Mikołaju?
Uśmiechnął się lekko na takie poszanowanie jego imienia:
- Jo. Ojciec Leszek już mi powiedział. Mam filować na jednego gościa z hotelu, bo to
jakiś parszywiec. A wy tu szukacie Bursztynowej Komnaty. Ale po co, kiedy ją zdaje się
znaleźli? Przynajmniej coś takiego mówili w telewizji..
- Dużo to gadają w telewizji! - próbował podjąć kłótnię Jacek.
Uspokoiłem go ruchem ręki:
- Tak. Szukamy tu Bursztynowej Komnaty. A wiedz, że jeśli ją znajdziemy, to nie
minie cię nagroda.
- Ja nie dla nagrody - Mikołaj wzruszył ramionami.
- A co? Dla rozrywki? - wyrwało mi się.
Chłopak popatrzył na mnie poważnie:
- Nie. Dla ojca Leszka.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć.
Ojciec Leszek zamachał rękoma, aż zafurczały rękawy habitu.
- Wy tu gadacie nie wiedzieć o czym, a Mikołaj ma już pierwszą wiadomość o tym
Baturze!
Poderwałem się:
- Tak? Mów.
- No to ten gość już trzeci dzień nie wychodzi z pokoju, bo się kuruje, jak z
Turkmenki zleciał.
- Z Turkmenki?
- No z klaczy takiej, narowistej ździebko. Sam widziałem, bo przy komach robię. A z
łóżka to ma wstać dopiero pojutrze.
- To też przy koniach powiedzieli? - uśmiechnął się serdecznie Jacek. Za tę
serdeczność zarobił ode mnie pstryczka w ucho.
Ale Mikołaj odpowiedział spokojnie:
- Moja Anka w hotelu pracuje. Jest pokojową. To od niej wiem.
- Dzięki ci, Mikołaju - uścisnąłem rękę chłopaka. - To dla nas bardzo ważna
wiadomość. Batura nie rozpoczął poszukiwań w Kadyńskim Lesie, a w dodatku zyskaliśmy
jeszcze trzy dni przewagi nad nim.
- Mówisz, że ten zbój już trzy dni z pokoju się nie rusza? Że na koniu nie jeździ?...
- O czym ojciec myśli? - zdumiało mnie zamyślenie w głosie ojca Leszka.
- Bo widzi pan, dwa dni temu nocą tacy jedni próbowali włamać się do klasztornej
piwnicy. Durnie, bo nie mam tam nic cennego. No i kiedy właśnie prosiłem ich uprzejmie,
żeby sobie poszli i wzięli ze sobą tego co leży, bo go niechcący potrąciłem - zakonnik z
troską obejrzał swą pieść - ci zastawili się łomami. Na to wyskoczył nie wiadomo skąd jakiś
obcy, no i już wszyscy amatorzy klasztornego dobra leżeli grzecznie obok siebie. Mój
pomocnik nie był na tyle uprzejmy, żeby się przedstawić. Ale głowę dałbym sobie uciąć, że
spod klasztoru odjechał konno. Słyszałem tętent. Tak więc teraz pomyślałem sobie, czy to nie
ten wasz... Ale słyszę, że leżał wtedy na łożu boleści. Skąd zresztą u bandyty czy złodzieja
taka chęć do dobrych uczynków!
Roześmieliśmy się.
Po obiedzie wyruszyliśmy na wzgórze I. Z Mikołajem umówiłem się, że da nam znać
o każdym kroku Batury, a także o wszystkim, co jego zdaniem dziwnego wydarzy się w
“Kadyny Palace Hotel”. Należało się liczyć z możliwością przybycia wspólników Jerzego.
Przemierzaliśmy stoki wzgórza aż do zmroku. Bezskutecznie. Mimo to byłem dobrej
myśli. Nazajutrz do obiadu powinniśmy mieć wzgórze I za sobą. A jeśli nie popsuje się
pogoda, to zanim Jerzy opuści swój pokój hotelowy, my mieliśmy zakończyć nasze prace.
“Zakończymy - pomyślałem - czyli odkryjemy Bursztynową Komnatę. Takiś pewny,
że to właśnie jedno z wybranych przez ciebie wzgórz znaczył krzyżyk i napis «Ona jest tu»?
Przecież wystarczy, żebyś pomylił się. Co zrobisz, gdy twój «Rambo» nie odezwie się?
Wezwiesz na pomoc Rzeckiego? Przecież on nie wierzy w istnienie Komnaty? Ale w akcji
«Wilczyca z jantaru» pomógł! Teraz też nie odmówi!”
Wieczorem Jacek po cichutku, bez słowa, rozłożył na stole mapę pożyczoną nam
przez Żotkiewicza.
Uśmiechnąłem się, ale udałem zapatrzonego w okienko, o którego szyby uderzał
deszcz ze śniegiem.
- Panie Pawle - usłyszałem wreszcie.
Odwróciłem się ku stołowi:
- Oo - zdziwiłem się najszczerzej jak umiałem. - Mapa pana Żotkiewicza! Przecież
gdy tylko we Fromborku dowiedziałeś się, że jego nazwisko pisze się przez “ż” i “t”, pomny
łotra Tróskawki przez “o” z kreską z czasów walki o skarb Hasan-beja, okrzyknąłeś go
oszustem! Czego więc szukasz na tej podrobionej mapie?
(Dobrze wiedziałem czego: jeden z wyrysowanych gęsim piórem na pergaminie
szlaczków prowadził do wąwozu odległego od naszego klasztoru niespełna kilometr!)
- Bo, panie Pawle, tak sobie pomyślałem, że jutro to skończymy do obiadu pierwsze
wzgórze, a po obiedzie odwalimy kawał drugiego... Batura ruszać się nie może, więc...
Uniosłem palec groźnym gestem w górę:
- Bursztynowa Komnata nade wszystko.
- Przecież podczas akcji “Wilczyca z jantaru” też szukaliście Bursztynowej Komnaty,
a ile przy tym rzeczy, i to jakich, odkryliście!
Nie mogłem powstrzymać śmiechu:
- No dobrze, dobrze! Jutro dalej dreptanina po wzgórzach, a pojutrze dzień przerwy
dla skarbu Żotkiewicza!
- Hura! - zakrzyknął Jacek, co spowodowało moją cierpką uwagę:
- Coś mi się wydaje, że mój asystent nie bardzo wierzy, że trafnie umiejscowiłem
schowek z Bursztynową Komnatą. Ależ cóż, będę cierpiał w milczeniu. Za to triumf mój
będzie większy!
Drugi dzień poszukiwań Bursztynowej Komnaty był bardzo męczący. Jedyny plus, że
przestał padać deszcz ze śniegiem. Od monotonnej wspinaczki i schodzenia po zboczach, a
także od omiatania czujnikiem ziemi, nie tylko Jacka, ale i mnie rozbolały mięśnie. Należał
się nam dzień przerwy!
(Nie będę ukrywał, że mnie samego również ciekawiła tajemnica mapy Żotkiewicza!)
Następnego dnia rano pierwszy zerwał się ze snu Jacek. To szykował śniadanie, to
sprawdzał sprzęt, do którego dodał zwój linki, halogenową latarkę, kilof i szpadel, to
podśpiewywał... Zwariowało chłopaczysko!
A ja tymczasem przerysowałem interesujący nas fragment mapy; zbyt cenna rzecz, by
narazić ją na zniszczenie podczas włóczęgi po wąwozach.
Postanowiliśmy iść pieszo. Rosynant został w ukryciu za stertą drewna.
Ojciec Leszek z pobłażliwym uśmiechem przyglądał się naszym przygotowaniom:
- Owszem słyszałem o lochach między Tolkmickiem a Fromborkiem, ale żeby tu?...
- Niech ojciec spojrzy na mapę. Gwarantuję, że to autentyk!
- Im bardziej autentyk, tym bardziej weźcie ze sobą kanapki i termos kawy, bo na
obiad nie wrócicie.
Uwaga była jak najbardziej słuszna. Zająłem się więc parzeniem kawy, a Jacka
pogoniłem do robienia kanapek.
Wąwóz, ku któremu śpieszyliśmy, otwierał się przed nami. Wąski, o stromych
zboczach, wyginał się lekko w stronę odległych Kadyn. Górą przelatywał poświstując wiatr i
rozganiał ostatki bukowych liści. Kracząc prześlizgnęła się nad nami para kruków. Od
wąwozu powiało wilgotnym, pachnącym grzybnią chłodem.
- No, Jacku, gotuj sprzęt! Słuchawki na uszy i idziemy. Ty pierwszy.
Chłopakowi trzęsły się ręce. To wypadł z nich czujnik sondy, to upuszczony kilof albo
szpadel. Wreszcie zabrałem część sprzętu od niego i weszliśmy w wąwóz.
Minęliśmy jego pierwszy zakręt, drugi... Jacek zatrzymał się nagle:
- Mam sygnał! - krzyknął tak, że usłyszałem go mimo słuchawek.
Podbiegłem do niego:
- Słuchawki!
Zrzuciłem swoje i przyłożyłem do ucha słuchawkę sondy. Sygnał był wyraźny. Tuż
pod warstwą ziemi sygnały wysyłane przez sondę natrafiały na coś twardego.
- Może to głaz - mruknąłem. - Przejdźmy kilka kroków. Jeśli sygnał nie ucichnie, to...
- To odkryłem jakiś tunel!
Zaśmiałem się:
- Może lepiej byś przyznał: to Żotkiewicz nie jest oszustem. Ruszyliśmy powoli w
górę wąwozu. Sygnał w słuchawkach sondy nie milkł. Wreszcie, gdy w jednym miejscu
przybrał na sile, zatrzymałem się:
- Jeśli jest tu naprawdę jakiś tunel, tutaj będzie najpłycej do jego stropu. No, Jacek, za
szpadel, a ja za kilof!
Nie muszę dodawać, że robota paliła nam się w rękach. Wreszcie poczułem, że ostrze
kilofa uderza w coś twardego:
- Tutaj, Jacek! Nie żałuj szpadla!
Ciężko dysząc odsłanialiśmy cegła po cegle lekko wypukłe sklepienie. Gdy jego
dobry metr ujrzał światło dzienne powiedziałem, a raczej wysapałem:
- Dosyć kopania. Teraz trzeba spróbować się przebić - uderzyłem kilofem w cegły. -
Słyszysz, Jacek, echo? Tu nawet nie będzie dwóch warstw cegieł. Cud, że się pod nami nie
zawaliło.
Przyłożyłem się do kilofa. Wreszcie za którymś uderzeniem rozległ się łomot i kilka
cegieł runęło w czarny otwór. Jacek już klękał nad nim.
- Poczekaj, wariacie, poszerzę tę dziurę! I przywiąż linkę do drzewa, a potem spuść do
otworu. Jak się tunel zawali pod nami, będziemy mieli kłopoty z wyjściem.
Jacek obwiązał linką rosnący opodal buk i cisnął zwój na dół:
- Ale dlaczego sonda wcześniej nie wykryła tunelu? - pokręcił głową. - Przecież już
kawałek wąwozu przeszliśmy. Tunel tak ni stąd ni zowąd skończył się czy też zaczął?
- Być może. Zaraz się przekonamy.
Przycupnąłem nad otworem i zaświeciłem weń latarką. Wydawał się być głęboki na
jakiś dwa metry, szeroki na półtora. Obmurowano go większą niż dzisiejsza cegłą.
Nachyliłem się niżej. Wionęło stęchłą, zimną wilgocią.
- I co teraz, co teraz? - niecierpliwił się Jacek.
Podniosłem się z ziemi:
- Uspokój się. Oczywiście, że tam wejdziemy. No, wrzucaj do dziury kilof i szpadel.
Ja zaopiekuję się torbą z jedzeniem. Sondę i “Rambo” ukryjemy na dole.
- A na co nam to żelastwo? - ziewnął niechętnie Jacek. - Tylko będzie przeszkadzać.
- Na to, żeby jak gdzieś cegły przywalą twoją przemądrą głowę, było czym ją
odkopać.
Narzędzia posłusznie zniknęły w otworze. Uchwyciłem się linki i opuściłem za nimi.
Musiałem się śpieszyć, bo buty Jacka deptały mi po palcach. Skierowałem światło latarki w
stronę początku tunelu...
Miałem wyjaśnienie, dlaczego tunel pojawił się tak nagle!
Przed nami widać było zmurszałe resztki rusztowania, jakąś toporną taczkę, beczkę i
stosik przygotowanych do wmurowania w ścianę cegieł.
- Tak. Tunel miał doprowadzić do Kadyn. Ale z jakichś powodów przerwano pracę
nad nim. Zresztą on sam nie był znany po dziś dzień! - zaśmiałem się.
- Skoro zaś myśmy go poznali, to ruszajmy nim dalej, w przeciwną stronę - Jacek
rześko uchwycił kilof i szpadel. - Ciekawe dokąd nas doprowadzi?!
Tunel prowadził prosto, czasem tylko skręcając, aby, jak myślę, dostosować się do
biegu wąwozu. Ciemność przecięta smugą światła latarki i przenikliwe wilgotne zimno.
Nasze buty szurały cicho po ceglanej podłodze. Słychać było, jak gdzieś kapie woda.
Nagle w ciemności przed nami rozległ się pisk.
- Co to? - Jacek o mało nie wyrżnął mnie szpadlem w głowę.
- Szczury. Tunel musi mieć jeszcze jakiś kontakt ze światem oprócz naszego otworu.
- A może one tu są od czasu jego wykopania?
- Ech, ty zoologu za dychę! - zaśmiałem się. - Przecież muszą się czymś żywić. A
znalazłeś już coś, co by wykarmiło najchudszego szczurka?
- A może - w głosie Jacka zabrzmiała nadzieja - tunel doprowadzi do jakichś
podziemnych magazynów?
- O tak! Ogromnych magazynów! Pełnych boczku dla szczurów, a złota dla Jacka!
- E, pan to zawsze! - chłopak wyraźnie się obraził.
- Przepraszam. Zresztą Bogiem a prawdą na jakieś składy czy schowki możemy
natrafić i coś wartościowego w nich znaleźć...
Tunel skręcił nieco ostrzej. Minąłem zakręt i zatrzymałem się nagle. Jacek wpadł na
mnie...
Na podłodze przed nami wpółoparty o ścianę leżał ludzki szkielet gdzieniegdzie
przykryty zetlałą tkaniną. Po butach i pasie zostały tylko zaśniedziałe sprzączki. Szczury już
dawno pożarły skórę. Obawiam się, że ten sam los spotkał ciało nieszczęśnika.
Nagle coś ostro zalśniło w świetle. Pod kośćmi dłoni leżącego rozświetlił się mały, ale
jakże cenny stosik. Rubiny, topazy, szmaragdy...
Jacek odrzucił swoje żelastwo i przyklęknął nad szkieletem:
- Ile jedzenia mógłby kupić biedak za najmniejszy z tych kamyków...
- Gdyby tylko mógł stąd wyjść... - dopowiedziałem cicho.
- Przecież mógł zawrócić! - mój towarzysz wyraźnie przejął się losem zmarłego.
“To dobrze - pomyślałem - że bardziej obchodzi go ludzkie życie niż klejnoty. Będą z
niego ludzie!”
Powiodłem latarką po ścianach tunelu:
- Próbował wyjść. O tu, zobacz, wydłubana cegła... Ale zaraz nad nią druga! A w
szczelinie obok pordzewiałe resztki złamanego noża...
- Czemu nie próbował tam, gdzie myśmy wybili otwór? - gorączkował się Jacek. -
Tam tylko jedna warstwa cegieł!
Wzruszyłem niechętnie ramionami:
- Może myślał, że ten grubszy mur ciągnie się aż do końca?
- Biedak. Był tak blisko uratowania...
- Trudno. Życia już mu nie wrócimy. Najwyżej ojciec Leszek pochowa go po
chrześcijańsku.
- A te kamyki? - Jacek przesypał klejnoty z jednej ręki do drugiej.
- Syp tu, do torby.
- No a potem co z nimi?
- Sporządzę protokół, w którym napiszę, że znalazłeś je ty, pan Żotkiewicz, a i
podanie osoby ojca Leszka wydaje mi się na miejscu. Odbudowa kościoła i klasztoru to rzecz
kosztowna...
- Git, że pan o nim też pomyślał!
- Nie martwisz się, że będzie was więcej do podziału nagrody?
- Panie Pawle! Swoją część pan odstępuje, a o mnie myśli, że taki ze mnie skąpiec!
- Już nie myślę! W ogóle tak nie myślałem! A mojej części nie ma, bo jestem tu
służbowo. No, idziemy dalej. Ciekawi mnie, dlaczego ten nieszczęśnik nie mógł się cofnąć...
Wyjaśnienie tragedii czekało nas za następnym zakrętem korytarza. Równie tragiczne,
jak pierwsze odkrycie.
Drogę zagradzały nam pokryte łuską rdzy stalowe drzwi, a przed nimi jeszcze jeden
szkielet. Ten leżał wzdłuż korytarza z szeroko rozrzuconymi rękoma, twarzą do ziemi.
- O rany - westchnął Jacek. - Oni się tu pomordowali!
- Raczej ten pierwszy zabił tu leżącego. Dziwna jest sprawiedliwość losu, bo w
“nagrodę” czekała go śmierć nieporównanie cięższa...
- No ale przecież wystarczyło otworzyć drzwi! - zawołał Jacek aż zadudniło.
- Zaraz je sprawdzimy. Potrzymaj latarkę - podałem ją chłopcu. - W dawnych czasach
drzwi miały swoje tajemnice. Zwłaszcza drzwi w tajnym tunelu...
Przestąpiłem szkielet i naparłem na drzwi. Ani drgnęły. Posypała się tylko rdza.
Spróbowałem pociągnąć je ku sobie. To samo.
- Widzisz - cofnąłem się do towarzysza - muszą mieć jakąś ukrytą zapadkę, której ci
dwaj nie dostrzegli.
- A jak mogli dostrzec, jeśli szli po ciemku. Ani przy tym, ani przy tamtym ni śladu
świecy! - żachnął się Jacek.
Skierowałem światło latarki na podłogę:
- Zapominasz o apetycie szczurów. Tłusta świeca to dla nich coś wielce smakowitego.
Spójrz zresztą tam. Widzisz tę miseczkę z uszkiem, niby filiżankę? To kaganek. Już dawno
wyjedzony, ba, wylizany przez te gryzonie. Zapomniałem ci zwrócić uwagę, że przy
pierwszym szkielecie leżał podobny. Zresztą może wyjedzony przez właściciela, który wolał
ciemność niż głód? Zresztą tak czy inaczej doczekał się tylko śmierci.
Jacek wzruszył ramionami:
- A na co innego mógł czekać?
- Nie na co, tylko na kogo. Sądzę, że tunel nie był pozostawiony samemu sobie. Co
pewien czas na pewno jego stan sprawdzali strażnicy.
- I ci strażnicy - zaśmiał się mój towarzysz - jakby znaleźli tego tutaj, to od razu
pośpieszyliby go nagrodzić. Zdaje się w tamtych czasach modne było nabijanie na pal i
łamanie kołem? Tak, panie Pawle?
Niechętnie skinąłem głową:
- Może biedak myślał, że kupi sobie życie za te drogie kamienie, które niósł ze sobą?
Póki życia, poty nadziei, mówi przysłowie... Zaraz! Skoro szkielety tu leżały, a przy jednym z
nich niezłe bogactwo, to znak, że tych drzwi od czasu wizyty naszych nieszczęśników nikt nie
otworzył! Dlaczego? Czy dlatego, że były zablokowane i to uspokajało, czy dlatego, że nagle
przerwano prace nad dalszym drążeniem tunelu?
- Tak czy inaczej... - zaczął Jacek i nagle ożywił się. - Tu wystaje ze ściany metalowe
ucho. Może otworzy nam jakiś schowek z klejnotami! Pociągnę...
- Nie rusz! - skoczyłem w jego stronę. -To może być... Za późno!
Zgrzytnęło i z łomotem zarwał się strop nad nami. Cegły, kamienie i bryły ziemi
runęły w dół, zasypując tunel. Ledwo udało mi się wyszarpnąć Jacka spod obwału. Zgasiłem
latarkę.
- Ech ty, przemądrzały głupku! Nie dość ci było nauczki z drzwiami? Chyba, że
miałeś zamiar dołączyć do swych kościanych kolesiów!
- Niech pan zapali latarkę! - piskliwie zawołał Jacek. - Ja chcę widzieć!
Zaśmiałem się mimo woli:
- Ja też. Ale poczekajmy, aż pył opadnie. Wtedy rozejrzymy się. A kilof i szpadel
gdzie?
- Ttam - zająkał się chłopak. - Zostawiłem je przy pierwszym nieboszczyku...
- A niech szlag...
- Aleja...
- Nie ciebie przeklinam, specu od niespodzianek w tunelach, tylko siebie! Że też nie
dopilnowałem!
- Co teraz zrobimy?
Gdzieś w ciemności zapiszczał szczur. Poczułem, że Jacek się wzdrygnął.
- Spoko! To znak, że w drzwiach są jakieś szczeliny, którymi te gryzonie tu się
dostają. A skoro tak, to nie jesteśmy odcięci od dopływu powietrza z głębi tunelu. Nie
udusimy się w naszej norze. No, obejrzyjmy ją sobie.
Zapaliłem latarkę i oświetliłem przeszkodę zagradzającą nam drogę.
- Z tego co zdążyłem zobaczyć jak strop się walił, to obryw ma jakieś 3 metry. Nieco
za dużo jak na dwie pary rąk i finkę. Spróbujemy więc przebić się w górę. To powinno nam
się udać, o ile znów coś nie zleci nam na głowy. Ale wpierw drobne zabezpieczenie...
Podniosłem kaganek i wyszukawszy miejsce, gdzie po murze ściekały krople wody,
wcisnąłem go w szczelinę między cegłami.
- A to po co? - zaciekawił się Jacek.
- Bez jedzenia wytrzymamy tu i dwa tygodnie - mruknąłem - a bez wody trzy dni.
Nasz termos z kawą - o ile się nie potłukł - ma pojemność zaledwie jednego litra...
- Myśli pan, że my tak długo... - jęknął Jacek.
- Nie bój się. Nie myślę. Ale wolę się zabezpieczyć.
Zdjąłem skafander:
- No, a teraz do roboty! Będę ładował w niego gruz, a ty odciągaj go i wysypuj na
podłogę, tam gdzie leży szkielet. Niezbyt chrześcijański sprawimy mu pogrzeb, ale trudno.
Tylko uważaj, żebyś nie zasypał drzwi, bo się podusimy.
- A może spróbowałby pan je otworzyć?
Wzruszyłem ramionami:
- Po pierwsze nie wiadomo, czy nie doszlibyśmy tunelem w jeszcze gorsze miejsce.
Tu wiemy przynajmniej, że warstwa ziemi nad tunelem nie może być gruba. Po drugie, czy
myślisz, że ten od złamanego noża nie próbował ich odblokować, zanim nie zabrał się do
cegieł w stropie?
- Ale szczury...
- Im wystarczy byle szczelina, jak choćby ta. Nam potrzebne by były narzędzia do
przecięcia stalowych sztab. A może masz jakieś w kieszeni?
- Pan znów się ze mnie nabija!
Poklepałem go po ramieniu:
- Bo sprawia mi to większą przyjemność niż rozpaczanie. Ruszajmy się! I naucz się
pracować po ciemku. Baterie trzeba oszczędzać...
- No cóż, skoro pan każe, zabawimy się w krety - po raz pierwszy od zasypania
usłyszałem śmiech Jacka.
“Dobra! Oswoił się już z sytuacją!” - pomyślałem.
Wygrzebałem z usypiska dziesięć skafandrów gruzu i byłem jak najlepszej myśli, gdy
w górze tąpnęło i pieczołowicie wygrzebana przeze mnie dziura zawaliła się.
- O rany! - jęknął Jacek.
- Nie piskaj! - udałem dobry humor. - Im więcej się zapadło, tym bliżej jesteśmy
powierzchni!
- Nie piskam - oburzył się. - Tylko w gardle mi zaschło!
- No to zapalmy latarkę i dostaniesz pół kubka kawy w nagrodę za dzielną postawę.
- A pan? - spytał wyciągając rękę po kubek.
- Ja wypróbuję leczniczych właściwości tutejszych wód, o których zdaje mi się
opowiadałem ci. “Tyle mi zostało, co mi nakapało”, jak śpiewa Andrzej Rosiewicz -
sięgnąłem po kaganek. - No proszę! Pełny prawie do połowy! Z pragnienia tu nie umrzemy!
- A z głodu? - przekornie spytał chłopak.
- Jeszcze dziesięć skafandrów i dostaniesz pół kanapki! - zaśmiałem się. - Ja
postanowiłem nieco się odchudzić. No, do pracy, poszukiwaczu Bursztynowej Komnaty!
- A pan to jej niby nie szuka!
- Teraz nie. Ale jak stąd wyjdziemy...
Przesypaliśmy kolejne skafandry. Jacek wgryzł się w obiecane pół kanapki, a ja
poświęciłem na kaganek...
- Jacek! Patrz!
Lusterko wody we wpartym pod cegły naczyńku drżało lekko.
- Widzę. Ale co to...
- To, że pomoc nadciąga. Podaj mi ten kamień!
Ująłem złomek granitu i zacząłem rytmicznie stukać nim w ścianę. Po jakimś czasie
przestałem i wpatrzyłem się znów w wodę w naczyńku. Tym razem ani drgnęła.
- Ma pan swoją pomoc - osowiał Jacek.
- A mam. Ktoś chciał się dowiedzieć, czy żyjemy. Sądzę, że moje stukanie do niego
dotarło. Teraz może poszuka i odnajdzie koniec zawaliska i spróbuje dostać się do nas od
góry. I my się bierzmy za skafander. Trzeba wspomóc naszego ratownika!
Właśnie Jacek odciągał następny “transport” ziemi, gdy znów posypało się mi na
głowę, ale tym razem z podmuchem świeżego powietrza.
Usłyszałem tubalne:
- Inteligencjo, żyjesz? - i spadł wprost na mnie ojciec Leszek.
- Hura! - zakrzyknął Jacek.
Po wymianie stosownych uścisków wygramoliliśmy się. wszyscy na powierzchnię,
gdzie czekał Mikołaj.
- Jak trwoga, to do Boga, a przynajmniej do jego niegodnego sługi! - śmiał się
franciszkanin. - Patrzę, że już ciemno na dworze, a was jak nie widać, tak nie widać... A że
akurat przyszedł Mikołaj, to pomyślałem sobie, że trzeba pójść pomóc wam dźwigać te
skarby, któreście pewnie znaleźli. Mapę zostawił pan na stole, wiedziałem więc, gdzie was
szukać. Zresztą znamy tu z Mikołajem każdy kąt. Szybko doszliśmy do waszej dziury, gdzie
ten nieboszczyk leży (którego pochować jak należy będę musiał), a tu patrzymy, że tunel się
zawalił. Już myślałem, że po was. Ale jak na moje stukanie odpowiedzieliście, tom odetchnął.
Łopatę i kilof, coście zostawili, zabraliśmy. I tak sobie pomyślałem, że prędzej górą się jakoś
do was dodłubiemy. No i jesteśmy! A skarby jakieś macie?
- Znajdą się!
Sięgnąłem do torby i pokazałem garść drogich kamieni.
- To pięknie! - zatarł ręce zakonnik. - Ale te dziury, coście je tu narobili, trzeba będzie
zasypać i nikomu ani mru-mru, bo jeszcze przyjdzie komu ochota was naśladować i źle
skończy!
- Zrobi się - skinął głową Mikołaj. - Ani śladu nie będzie.
- To załatw to jutro - skinął mu głową ojciec Leszek.
- Ja ci pomogę - ożywił się Jacek. - Chyba, że pan Paweł pogoni mnie penetrować
drugie wzgórze...
- Nie pogonię - uspokoiłem chłopaka - bo muszę pojechać do Warszawy, aby
przekazać te kamyki panu Tomaszowi i złożyć raport oraz pokazać mapę Żotkiewicza. Niech
szef pogrzebie w archiwach, a może odkryje tajemnicę naszego tunelu.
- Wyjeżdża pan? - zmartwił się mój pomocnik. - A jeśli w tym czasie Batura...
- Ten Batura leży w hotelu jak leżał - mruknął Mikołaj.
- Jadę tylko na jeden dzień - uspokoiłem Jacka. - Jeszcze połazisz po wzgórzach.
- No to do domu, bo już późno... - ponaglił ojciec Leszek.
Spojrzałem na zegarek (specjalnie nie robiłem tego wcześniej, bo po co się
denerwować?). Dochodziła dziesiąta.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ZEZNANIE HANSA GOTTESHALTA • RUINY KADYŃSKIEGO
KOŚCIOŁA • EVA HOUTEN, TAJEMNICZY JEŹDZIEC I ODKRYCIE
W CEGIELNI • ZNÓW DO WARSZAWY
Pan Tomasz z wielką radością przyjął drogie kamienie znalezione przy szkielecie w
tunelu. Mapa dziwiła go bardzo. Owszem słyszał o podziemnych korytarzach pomiędzy
Tolkmickiem a Fromborkiem, ale żaden z nich nie biegł w kierunku Kadyn. Dotąd istniały
tylko w legendach. Tymczasem leżał przed nim dowód na istnienie tuneli, a przed chwilą
usłyszał ode mnie opowieść o jednym z nich.
- To będzie wymagało oddelegowanie tam specjalnej ekipy - podsumował. - A na to
na razie nie mamy funduszów. Ale jak znajdziesz Bursztynową Komnatę... - zaśmiał się. -
Chociaż sprawa Komnaty zaczyna się komplikować - sięgnął do biurka. - Masz, czytaj...
Sięgnąłem po zszyte zszywką pożółkłe kartki. Na pierwszej zauważyłem u góry
pieczęć Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i datę: 28 października 1952 roku.
A oto czego dowiedziałem się ze zniszczonych kart. Niejaki Hans Gotteshalt został
schwytany podczas ucieczki z transportu wiozącego zwolnionych jeńców wojennych ze
Związku Radzieckiego do Niemiec. Tłumaczył się (wykrętnie - zaznaczono), że chciał
dotrzeć do Kadyn, w których mieszkał i gdzie jest grób jego ojca. W końcu przyznał, że
pewnej listopadowej nocy 1944 roku był świadkiem, jak na kadyński cmentarz zajechały
wojskowe ciężarówki, a cały teren otoczono. Co robiono tej nocy na cmentarzu, nie wiedział.
Ale następnego dnia nie było żadnego śladu. Gdy tak chodził między grobami spotkał oficera
SS, który go wylegitymował i spisał jego dane. Po dwóch dniach otrzymał skierowanie do
formacji Todta budujących umocnienia nad mazurskimi jeziorami. Wysłano go tam, chociaż
był inwalidą (przykurcz palców lewej ręki). Gdy próbował protestować, powiedziano mu
(najprawdopodobniej ten sam oficer SS), że może Bogu dziękować, iż tylko na tym się
skończyło...
Popatrzyłem na pana Tomasza:
- Czyżby więc Bursztynowa Komnata do dzisiaj leżała w którymś z kadyńskich
grobów?
Pokręcił głową:
- To byłoby zbyt piękne. Chociaż może przez jakiś czas tam była ukryta. Zaparz kawę.
A ja ci pokażę jeszcze jedną karteczkę. Ciekawą. Bardzo ciekawą... Słodzisz dwie łyżeczki?
- Dwie. Ale...
- Już, już karteczka wędruje na stół. Jak wiesz, kadyński kościół rozebrano po wojnie?
- Tak. Bodajże w latach pięćdziesiątych.
- No to rzuć okiem na ten papierek. Bez pieczęci, bez podpisu, bez daty, ale ciekawy...
Na karteczce wyglądającej jak oderwana od większej całości napisano wyblakłym
atramentem: “Wywieźć z Kadyn. Kościół i cmentarz zrównać z ziemią.”
- Kościół w Kadynach rozebrano w 1958 roku.
- Tak - pokiwał głową pan Tomasz - trzynaście lat po wojnie raptem komuś ta
świątynia zaczęła przeszkadzać.
- I nagle trzeba było coś wywieźć z niebogatych przecież Kadyn - dodałem nalewając
wrzątku do filiżanek. - Kościół nie obfitował w zabytki. Zbudowano go na życzenie cesarza
Wilhelma II w latach 1913-1917. Cesarz chciał, by nowo zbudowany kościół nazwano
Świątynią Pokoju, by przyczynił się do jego ustanowienia na świecie po wsze czasy. I tak
nadszedł rok 1945...
Pan Tomasz skrzywił się:
- Nie kpij, Pawle.
- Nie kpię, tylko się złoszczę. Komu i czym zawinił ten kościół? Pięknem? Bo z
wielką maestrią zakomponowano i wykonano każdy jego szczegół. Licowe i klinkierowe
cegły oraz polewane różnokolorową glazurą pochodziły z tutejszej fabryki majoliki, gdzie
wykonano je pod kierunkiem Wilhelma Dietricha. Niektórzy znawcy twierdzili, że nie ma
takiej drugiej świątyni na świecie.
Szef skrzywił się niechętnie:
- Równie dobrze mogła przeszkadzać znakomita akustyka świątyni. Wnuk cesarza
Wilhelma Luis Ferdinand i jego żona, rosyjska księżniczka Kira, nazywali kadyński kościół
“naszą kieszonkową katedrą”. Chętnie urządzali tu koncerty organowe, wykorzystując
instrument wykonany w warsztacie mistrza Witteka z Elbląga oraz talent proboszcza katedry
fromborskiej Brunona Doehringa i kierownika elbląskiego konserwatorium Gerharda
Wagnera. Notabene w kadyńskim kościele Luis Ferdinand chrzcił swe dwie córki: urodzoną
28 maja 1942 roku Marię Cecylię i urodzoną 27 czerwca 1943 roku Kirę. Aktu chrztu
dokonał tolkmicki proboszcz Alfred Schroter...
Oparzyłem wargi gorącą kawą:
- No i co nam z tych historii? Był piękny kościół i nie ma go, był cmentarz i po nim.
Coś, ponoć, przywieziono tam jesienią 1944 roku, coś wywieziono w 1958 roku... A propos!
Skąd szef ma te informacje?!
Pan Tomasz przeciągnął się:
- Dopatruję się w twym pytaniu zarzutu, że coś przegapiłem, albo coś niecnie
ukrywam. Śpieszę więc donieść, że żadnych informacji ponad te, których udzieliłem, nie
posiadam. Skąd wiem, to wiem. Nazwisko informatora nic ci nie powie, a ręczę zdrowiem i
honorem, że ten “ktoś” nie wie więcej od nas. W głębi nader niesympatycznych archiwów, w
zmurszałej teczce, natrafił na te dwie notatki. Domniemywując, że mogą mieć coś wspólnego
z Bursztynową Komnatą, którą, jak wiedział, tropię, przekazał mi te kartki. Dodam, że złamał
obowiązujące go przepisy. Starczy?
Skupiłem się nad swoją fajką i dopiero po chwili zadałem nader mądre pytanie:
- Więc?
Szef roześmiał się:
- Więc skoro ganiasz po kadyńskich wzgórzach i grzebiesz w ich korytarzach, to nie
zawadzi, byś nieco uwagi poświęcił kościelnym ruinom i resztkom cmentarza. Coś mi tu nie
gra. Jeśli ukryta była tam Bursztynowa Komnata, to, biorąc pod uwagę “przyjaźń” łączącą nas
z sąsiadami zza Buga, jeśli wydobyto by ją w 1958 roku, dawno by już trafiła do Carskiego
Sioła czy, jak kto woli, Puszkino. I “po ptakach”. A tymczasem tylu jej szuka nadal. W tym
Rosjanie amatorzy i Rosjanie “oficjalni”. Może więc chodziło o coś innego? Relacja Hansa
Gottenshalta o tajemniczych ciężarówkach jest równie dobra jak wiele jej podobnych.
Sprawdzając dane o ewentualnym miejscu ukrycia Komnaty, co rusz trafia się na tajemniczy
konwój ciężarówek. Ale nikt z relacjonujących nigdy nie widział na własne oczy ich
ładunku... Taak, ciężarówki, zesłanie na roboty, po latach zburzenie kościoła i zrównanie z
ziemią cmentarza... Świadków tego wszystkiego raczej nie znajdziesz, ale nie zaszkodzi, jeśli
przewędrujesz po ruinach z tą swoją aparaturą. A nuż?...
- A nuż Batura?...
- Ii... - szef machnął ręką - niech ci to będzie za pochwałę, ale bardziej wierzę w ciebie
niż w niego!
I jak tu zachwiać taką wiarę? Jasnym było, że zamiast z Jackiem penetrować grzbiet
wzgórza II, będziemy przedzierać się przez chaszcze i zrujnowane groby kadyńskiego
cmentarza, że o szczątkach Świątyni Pokoju nie wspomnę.
Ojciec Leszek nie miał nic przeciwko zmianie naszych planów. Uśmiechnął się tylko
lekko (mam nadzieję, że bez ironii).
Wybraliśmy się Rosynantem na nasze nowe miejsce penetracji rankiem, gdy
najbardziej pełna ciekawości część mieszkańców Kadyn, czyli dzieci, pobierała lekcje.
Ani sonda Jacka, ani mój “Rambo” nie natrafiły na nic ciekawego, choć dwie godziny
myszkowaliśmy wśród porosłych olszyną ruin. Jedyne co zwróciło naszą uwagę, to wielki
obelisk czczący pamięć Wilhelma Rehfelda. Grób przed nim był solennie rozgrzebany, jakby
ktoś szukał w nim nie wiadomo jakich skarbów. A może chodziło tu tylko o ekshumację?
Ciekawość mógł też wzbudzić otwór w fundamentach kościoła, nad którym wystawała
solidna metalowa klamra, służąca, jak mi się wydawało, do opuszczania i podnoszenia
znacznych ciężarów.
Przedzwoniłem do pana Tomasza. Przyjął moją relację spokojnie. Widocznie nie
spodziewał się rewelacyjnych odkryć po wyprawie na cmentarz. Mogliśmy wrócić na
wzgórze II.
Wędrowaliśmy już długo pośród srebrnych buków, gdy Jacek nagle się zatrzymał:
- Panie Pawle! Chyba trafiłem!
Rzeczywiście sygnał jego sondy wskazywał, że pod ziemią ukrywa się twarda
powłoka. W sam raz na pokrywę bunkra.
Nie mieliśmy ze sobą łopaty ani kilofa. Ale nie trzeba było dużo czasu, by Jacek
dobiegł do klasztoru i wrócił z potrzebnymi narzędziami. Nie zapomniał nawet o latarce i
lince!
Pełni emocji zagłębiliśmy nasze narzędzia w ziemię...
Jeszcze kilka sztychów łopaty... Odgarnięcie ziemi na bok. I...
- Wiesz co, Jacek, ale zarobisz sporo grosza sprzedając ten piękny okaz granitu
jakiemuś rzeźbiarzowi...
- Co pan!
Podłubał kilofem to z tej, to z tamtej strony.
- Eee! A ja myślałem...
- Nie narzekaj. Zrzekam się praw do tego głazu na twoją korzyść. Gdy po długim
życiu zdecydujesz się opuścić ziemski padół, twoi potomkowie będą mogli tanim kosztem
ufundować ci nagrobny pomnik!
Tymczasem Batura ozdrowiał. Ale zamiast wybrać się ze swym wykrywaczem metali
(Anka widziała, jak to nazwała, przyrząd podobny do “Rambo”, schowany przez Jerzego w
szafce na buty do konnej jazdy) do Kadyńskiego Lasu, wyjechał gdzieś, najprawdopodobniej
do Elbląga. Wrócił stamtąd po dwóch dniach, przywożąc - jak doniósł Mikołaj - naręcze
kijów z przymocowanymi skuwkami długimi na metr grubymi drutami.
- Co on kombinuje? - zaciekawił się Jacek. - Nie rozumiem.
Roześmiałem się:
- To proste. Zaangażuje kilkunastu młodocianych i ruszą na wzgórza, nakłuwając
ziemię co jakieś dwa metry. Jeśli rozstawi swych pracowników co kilka metrów od siebie, to
za jednym przejściem ma spenetrowany ładny kawałek lasu. Jeśli dodamy do tego jego
wykrywacz, to plan Jerzego jest całkiem, całkiem.
- Ale jeśli bunkier jest ukryty głębiej niż sięgają te druty? - nie ustawał Jacek.
- To już jego ryzyko. I nie ma się tu z czego śmiać, mój ty specu ganiający za moimi
złudzeniami po wzgórzach. Kiedy pomyślę, że Bursztynowa Komnata jest ukryta właśnie na
tym, które ominęliśmy, to, przyznam ci się, ciarki mnie przechodzą. A teraz jeszcze ta ekipa
Batury. Brr!...
Na szczęście akurat do klasztoru przyszedł Mikołaj, który śledził Baturę i powiedział,
że penetratorzy z drutami ruszyli na wzgórza położone dalej na północny-wschód od
badanych przez nas. Nie! Tam Komnaty być nie mogło!
- Wie pan - zwrócił się do mnie Mikołaj, gdy już odsapnął po wspinaczce na
klasztorne wzgórze - ci druciarze niech tam sobie kłują ziemię. Na pewno będą to robić
starannie i z entuzjazmem, bo Batura obiecał znaczną nagrodę dla tego, który trafi na coś
ciekawego. Ja mam coś, co może pana zainteresować, gdyż może wiązać się z tajemnicą
Komnaty. Otóż w hotelu zamieszkała młoda Holenderka. Przyjechała jak należy mercem i ma
zamiar pojeździć tu sobie konno. Mówi po polsku. Kiepsko, ale da się zrozumieć. Na razie
bardziej niż konie interesuje ją stara cegielnia. Chodziła tam, oglądała, rozmawiała. Stąd
wiem, że rozważa możliwość uruchomienia jej i przywrócenia dawnej świetności z czasów,
gdy kadyńskie cegły i, jak to pan nazwał, majoliki znane były daleko.
- A tak - skinąłem głową - użyto ich nawet przy odbudowie Zamku Królewskiego w
Warszawie.
- Może - zgodził się Mikołaj. - Ale chyba bardziej interesujące będzie to, że owa
Holenderka, Eva Houten, nie ma najmniejszego pojęcia o produkcji cegieł.
Popatrzyłem na Mikołaja uważnie:
- A ty skąd to wiesz?
- Mówili ludzie z cegielni. I jeszcze jak się z niej nabijali. Ale to nie wszystko. Kiedy
Holenderka kąpała się w hotelowym basenie, moja Anka natknęła się pod drzwiami jej
pokoju na jakiegoś obcego faceta w kowbojskim kapeluszu. Wyglądało na to, że przed chwilą
wyszedł z pokoju. Zabajerował ją, że szuka tu jakiegoś Kowalczyka i wyniósł się czym
prędzej. Dopiero po chwili dziewczyna skojarzyła, że żaden Kowalczyk nie mieszka w
hotelu! Zdenerwowała się, że palnęła głupstwo. Ale Houten po powrocie z basenu nie
skarżyła się, by coś jej zginęło czy też ktoś grzebał w jej rzeczach. Anka wolała przemilczeć
całą sprawę, bo po co podpadać dyrekcji. Tę Holenderkę też widziałem w nieco dziwnych
okolicznościach. Za skrzyżowaniem opodal cegielni rozmawiała z dwoma facetami, którzy
przyjechali podniszczonym citroenem na gdańskiej rejestracji. Nie znam się zanadto na
ludziach, ale te dwa typki stanowczo mi się nie podobały! Tak więc, panie Pawle, przybyła
nam dama, której marzy się remont cegielni, a na rzeczy się nie zna. Chce pojeździć na
kadyńskich koniach, a wybiera wycieczki tak niesprzyjającą porą, w zimie. Ma towarzyszy, z
którymi woli raczej nie pokazywać się publicznie. No i jest facet w kapeluszu nazwanym
przez Ankę kowbojskim, który także woli, by go nie widziano. Co pan na to?
- Nie wiem - odpowiedziałem szczerze. - Ale rzeczywiście coś tu się kroi. I trzeba
będzie się temu przyjrzeć. W każdym razie, drogi Mikołaju, gratuluję tobie i pannie Annie
zdolności spostrzegawczych!
Chłopak aż poczerwieniał z dumy. A Jacek jakby lekko pozieleniał z zazdrości.
Koń zarżał z cicha, stłumiony ręką zniecierpliwionego jeźdźca.
Noc chyliła swą podbitą gwiazdami ciszę ku wschodowi nierychłego słońca. Sierp
księżyca panował na krwawym od srebrnej krwi gwiazd niebie. W przechodnią godzinę nocy
mury starej cegielni spowiła niska mgła znad łąk. Zbłąkany podmuch niósł zmrożoną woń
siana...
Cisza.
W koronie na pół uschniętego klonu puszczyk obwieszczał śmierć małemu
stworzeniu...
Zgrzyt.
Z popielejącej ciemności pod drzewami oderwał się kęs i potoczył po skarpie. Czarny.
Połyskliwy nagle w zimnym świetle gwiazd. I znów czarny. Kamień.
Iskra.
Zmrożone powietrze tężało od zapachu siarki.
Ciężka podeszwa wdeptująca w połyskliwą biel śniegu drobną przeszkodę postąpiła
krok dalej...
Na czerni bezchmurnego zimowego nieba skrzył się Orion.
Obszedł starą cegielnię i prześlizgnął się wybitym oknem do dawnej maszynowni.
Śmiało zeskoczył w wilgotną, przesiąkniętą zapachem gliny ciemność. Odłamki cegieł
zazgrzytały pod stopami i grzechocząc posypały się w dół, na resztki maszyn. Dopiero teraz
zapalił latarkę. Przez chwilę zatrzymał jej promień na ogromnym kole napędowym po
mieszarce gliny, z której wyrabiano tu przed laty słynne holenderskie cegły.
“Musi być gdzieś przy nim” - pomyślał. Przyniesionym patykiem odmierzył metr od
wschodniej ściany i pięć metrów od południowej. Rozepchnął na krzyż gruz pokrywający
beton posadzki.
- Trzeba będzie jutro przyjść z kilofem - mruknął.
Wyznaczone przecięciem linii miejsce wydało mu się nagle bezbronne, łatwe do
odkrycia. A co będzie, jeśli ani jutro, ani przez następne dni nie będzie mógł tu wrócić?
- Żeby to parszywe koło ruszyć choć o ćwierć obrotu?
Podniósł z rumowiska metalowy drąg. Włożył jego jeden koniec między zęby koła.
Środek oparł na korpusie jakiejś maszyny i naparł na drugi, uniesiony ku górze koniec.
Drgnęło!
I właśnie wtedy usłyszał na zewnątrz szmer podjeżdżającego samochodu. Puścił drąg i
skoczył ku oknu...
Przed bramą w ogrodzeniu, na szosie od Kadyn czerniała na śniegu płaska i długa
sylwetka citroena. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn. Jeden już przeciskał się między
rozgiętymi na boki prętami. Drugi wyciągał coś z bagażnika.
Mężczyzna w cegielni sięgnął pod płaszcz. Ale tylko pokręcił głową i dmuchnął w
otwór lufy, otaczając go obłoczkiem pary. Colt wrócił z powrotem do kabury.
Jego właściciel odskoczył na swe miejsce przy drągu, zasłaniając się tylko wielkim
arkuszem blachy.
Światło dwu latarek przeniknęło już ciemność maszynowni. Przybyli mamrocząc
gramolili się do środka przez dziurę w kracie:
- Właź.
- Poświeć. Daj łom.
- Aż się nie chce wierzyć, że tak zaraz...
- Nie bądź taki wierzący, tylko odmierzaj dokładnie...
- Patrz! Wydrapany krzyżyk! Ktoś tu był niedawno!
- Albo jeszcze jest!
Mężczyzna za blachą całym ciężarem zawisł na drągu. Zgrzytnął metal i zachrzęściły
miażdżone cegły...
- Ty, koło!
- O rany! Leci!
- Pułapka! Zaraz nas zmiażdży!
- Chodu!
Gubiąc latarki, potykając się o gruz, klnąc i przepychając się dwaj z citroena wywalili
się przez okno na śnieg i popędzili do samochodu. Jeszcze tylko ryk silnika, wizg opon po
lodzie...
Pod roziskrzonym Orionem zapanowała cisza. Taka sama jak w ciemności
opuszczonej maszynowni, gdzie z ostatnim zgrzytem znieruchomiało wielkie koło.
Mężczyzna, który wprawił je w ruch śmiał się bezgłośnie.
- Pilnuj mi tego dobrze - uderzył pięścią w żeliwny tryb.
Wyskoczył przez okno i ruszył w stronę wyciętej dziury w płocie na skraju ostro
wznoszącego się zbocza w srebrzystoszarym cieniu bezlistnych buków.
Pomiędzy drzewami zadzwonił metal i rozległo się ciche rżenie.
- Taak, Atos, taak... już idę - mężczyzna wyciągnął z kieszeni kostkę cukru, którą
chwyciły miękkie, gorące wargi. Koń potarł głowę o ramię przybyłego. Ten sprawdził popręg
i wskoczył na siodło. Nie ponaglany koń ruszył stępa trawersującą strome zbocze ścieżką.
Wysoko nad nimi jaśniały w migotliwym świetle gwiazd mury klasztoru. Jeździec w
zamyśleniu pochylił się ku szyi wierzchowca, ale w pewnym momencie podniósł głowę i
spojrzał w górę, odruchowo ściągając wodze...
W srebrzystej ramie bukowej kolumnady czerniała wysmukła sylwetka zakonnika.
Lewą rękę wspierał na sękatej wysokiej lasce. Prawą wyciągnął przed siebie gestem nie
wiedzieć błogosławieństwa czy przekleństwa.
Następnego dnia, gdy szykowaliśmy się do wymarszu na wzgórze III, nadbiegł do
klasztoru podekscytowany Mikołaj.
- Coś taki zdyszany? - przywitałem go ze śmiechem. Machnął ręką:
- Bo coś dziwnego dzieje się w naszej spokojnej okolicy. Najpierw pan i Bursztynowa
Komnata, potem Batura, wreszcie dziwna Holenderka, a na koniec upiór!
- Upiór? - podniosłem w przerażeniu ręce. - Nie może być!
- A może, może - Mikołaj z politowaniem pokiwał głową. - Od jakiegoś czasu idący
czy jadący nocą przez nasz las spotykają jeźdźca na siwym koniu. Ubrany jest w kapelusz i
długi płaszcz. Gdy tylko zorientuje się, że jest śledzony, znika galopem w głębi lasu.
- Coś mi się wydaje, że i ja go widziałem - mruknął ojciec Leszek, ale nie zwróciliśmy
na to uwagi, zajęci układaniem marszruty na wzgórze.
Kto by tam wierzył w upiory?
Spenetrowaliśmy spory kawał wzgórza, ale nie przyniosło to nam nic prócz
zmęczenia. Tak więc wcześnie tego dnia położyliśmy się spać. Rankiem obudziło mnie
szarpnięcie za ramię. Nad łóżkiem pochylał się ojciec Leszek:
- Wydaje się, że ten upiór, o którym mówił Mikołaj, ma jakąś sprawę do pana - podał
mi złożoną kartkę. - Znalazłem ją zatkniętą za framugę.
Sięgając po papier, odruchowo spojrzałem przez okno na pobielone gałęzie buków. W
nocy spadł niewielki śnieg.
- Szybko, póki nie stopnieje! - zakładałem buty i skafander na piżamę. - Jeśli nasz
nocny gość nie jest prawdziwym upiorem, to powinien zostawić jakieś ślady!
Rzeczywiście! Od drzwi prowadziły ślady męskich butów o wąskich noskach i nieco
podwyższonych obcasach, zakończone krótkimi kreskami w śniegu, jakby... No tak, wszystko
się wyjaśniło! To ostrogi. Śnieg pod bukiem zdeptany był końskimi kopytami. Uciekłem z
mroźnego powietrza do ciepłego wnętrza klasztoru i tam dopiero rozłożyłem trzymaną w
garści kartkę. Napisane było na niej:
Szanowny Panie!
Jeśli interesują Pana ciekawostki starej cegielni i zobowiązuje się Pan zachować w tej
materii dyskrecję, czyli nie powiadamiać żadnych oficjalnych czynników, proszę zatknąć za
wycieraczkę swego znakomitego samochodu czerwoną szmatkę. Następnego dnia znajdzie
Pan w tym miejscu dalsze instrukcje.
J.S.
- No proszę - zachichotał zaglądający mi przez ramię Jacek. - Jaki grzeczny upiór.
Chociaż inicjałami, ale się podpisał!
- Co ojciec radzi? - spytałem ojca Leszka, gdy i ten przeczytał kartkę.
Podrapał się w zadumie po nieogolonym policzku:
- Ja bym zatknął tę szmatkę. Coś mi się widzi, że ten J.S. wie, co pana tu sprowadza. I
wie też, że jest pan, jak to się mówi, porządnym człowiekiem. Natknął się w cegielni na coś,
co powinno pana zainteresować, więc pisze. A z tą cegielnią, to pamiętacie, jak Mikołaj
mówił, że jego dziewczyna spotkała na hotelowym korytarzu gościa w kapeluszu; teraz ten
upiór na siwym koniu też jeździ w tym rzadko tu spotykanym nakryciu głowy...
- Ja tam nadal nie rozumiem, na co te wszystkie wygłupy ze straszeniem poczciwych
kmiotków, czerwona szmatka i niepowiadamianie oficjalnych czynników - wtrącił Jacek.
Zaśmiałem się:
- Poczekaj, aż przyjdzie Mikołaj. Da ci on poczciwych kmiotków! A szmatkę włożę za
wycieraczkę. Też dziwi mnie tajemniczość naszego “upiora”, ale niech tam! Podobnie jak
ojciec Leszek uważam, że gościem w kapeluszu nie kierują złe intencje!
Wieczorem przyszedł do nas Mikołaj z informacją, że najczęściej widuje się “upiora”
na drogach od strony Łęcza.
- Łęcze i upiory? - sięgnąłem po przewodnik. Dowiedziałem się z niego, że pierwsi
mieszkańcy, plemiona łużyckie, przybyli na ten teren w epoce żelaza. Pozostałe po nich
grodzisko leży w odległości kilkuset metrów na pomocny zachód od wsi.
- A widzi pan? Jak jest grodzisko, to mogą być i upiory! - zatarł ręce Jacek. Jednak
Mikołaj szybko go uspokoił:
- Nie sądzę, żeby Łużyczanie chodzili w kapeluszach.
Studiowaliśmy przewodnik dalej, ale oprócz napadu i zniszczenia wsi przez
Krzyżaków, a potem podczas wojny gdańszczan ze Stefanem Batorym, nie natrafiliśmy na
wydarzenia mogące “dostarczyć” upiorów. Z ciekawością przeczytałem tylko, że największy
rozwój wsi nastąpił w XVI wieku, kiedy Angielska Kompania Handlowa założyła tu swą
stację.
Urwałem kawałek czerwonej szmaty i zaniosłem ją na dół, by zatknąć za wycieraczkę
Rosynanta. Jacek chciał czuwać całą noc, by podpatrzyć naszego tajemniczego gościa. Ale
był to pomysł bez sensu, bo z naszych okien nie było widać wozu, a trudno wymagać od
tajemniczego gościa, żeby podczas nocnej wizyty podjeżdżał koniem pod same drzwi
klasztoru.
Mikołaj pożegnał się z nami i zszedł do Kadyn, obiecując, że rano urwie się z pracy,
aby być obecnym przy odczytaniu kolejnego listu “upiora”.
Ranek.
Rzeczywiście za wycieraczką Rosynanta tkwiła zatknięta koperta.
- Inteligencjo, nie przezięb się! - huczał od klasztoru głos ojca Leszka. Zawróciłem
więc posłusznie i nie otwierając nawet koperty położyłem ją na stole.
Jacek niecierpliwie wyciągnął po nią rękę. Walnąłem go po łapach:
- A ty gdzie? Zaszczyt otwarcia koperty należy się naszemu gospodarzowi! Proszę! -
podsunąłem papier ojcu Leszkowi.
- Nno - mruknął mocując się z kopertą.
Wreszcie była otwarta!
A w niej krótki list i zdjęcie planu jakiegoś budynku.
- To chyba będzie cegielnia! - ucieszył się Jacek.
Nie zdążyłem go wyśmiać, bo już zadudniło na schodach i do pokoju wpadł Mikołaj:
- Niech będzie pochwalony! - zawołał od progu.
- Na wieki, synu, na wieki - dobrotliwie odpowiedział ojciec Leszek. - A teraz siadaj i
rzuć okiem na ten sfotografowany plan. Czy czegoś ci nie przypomina?
Mikołaj pochwycił fotografię:
- To ani chybi stara cegielnia. Ta jej część, gdzie była mieszalnia gliny!
- Fajnie! - ucieszył się Jacek. - To już wiemy, że panna Houten miała jakiś interes do
staruszki cegielni. A jaki, to sądzę, że ten list wyjaśni - nim kto go ubiegł, sięgnął po papier i
zaczął czytać drżącym z emocji głosem:
- Szanowny panie Pawle! Przepraszam, że nadal pozostaję w ukryciu, ale sądzę, że
prędko się spotkamy. A zwłaszcza, że taki detektyw jak pan łatwo zdemaskuje moją
kryjówkę.
- Hm - odchrząknąłem z dumą, choć Bóg mi świadkiem nie miałem pojęcia, gdzie
szukać kapelusznika przemierzającego Wzniesienie Elbląskie na siwym koniu.
- Zanim jednak dotrze pan do Bursztynowej Komnaty, pozwolę sobie “podrzucić”
panu małą robótkę. Otóż w maszynowni cegielni stoi ogromne koło od mieszarki gliny.
Chociaż jest wielkie, łatwo je odtoczyć jeszcze o ćwierć obrotu. W tej chwili pod betonową
posadzką, na której stoi koło, jest coś ukryte. Na pewno nie Bursztynowa Komnata, bo za
mało tu miejsca. Ale musi to być coś cennego, skoro fatygowała się do Kadyn panna Eva
Houten wraz z dwoma, pożal się Boże, pomocnikami, którzy dziwnie się mnie przestraszyli i
ręczę, że do cegielni już za żadne skarby nie wlezą. Tymczasem Holenderka rozgląda się za
nową ekipą, ale to potrwa. Dlatego proszę pana, żebyście z panami Jackiem i Mikołajem...
- On zna nas jak palce swojej ręki! No, no! - pokręcił z podziwem głową Mikołaj.
- ...wzięli za kilofy i nocną porą spróbowali rozbić posadzkę cegielni, aby zobaczyć,
co też się pod nią ukrywa. Zalecam nocną porę, bo nie chcę, żeby Kadyny oszalały na punkcie
skarbów. Już i tak sporo się tu mówi o akcji Batury.
Następnego dnia odczekaliśmy do jedenastej w nocy i ostrożnie ruszyliśmy ścieżką w
dół zbocza do cegielni. Pomimo zachęty ojciec Leszek odmówił pójścia z nami, jako że
duchownej osobie nie wypada brać udziału w wyprawie lekko pachnącej włamaniem.
Okrążyliśmy cegielnię. Cisza. Nikogo.
- A co tu jest do piklowania? - mruknął Mikołaj. - Kupa złomu i tyle...
Podważyliśmy koło poniewierającymi się pod ścianą drągami i odtoczyliśmy w
zgrzycie miażdżonych cegieł, jak nakazywał list. Odczekaliśmy chwilę, ale nigdzie nikt się
nie poruszył. Cegielnia rzeczywiście była pusta.
Uderzyły nasze kilofy. Beton nad podziw łatwo dawał się kruszyć. Wreszcie Mikołaj
sapnął:
- Chyba trafiłem!
Poświeciłem latarką. W posadzce czerniał sporych rozmiarów otwór. Pośpieszyliśmy
z Jackiem pomóc go poszerzyć. Ukazały się metalowe, przeżarte rdzą skrzynki.
Nie zdążyłem ostrzec przed możliwą pułapką, a już Mikołaj taszczył pierwszą
skrzynkę na górę.
Było nie było! Podważyłem wieko ostrzem kilofa. Zgrzytnęło i naszym oczom
ukazały się zmurszałe pergaminy.
- Ii - odsunął kilof Jacek - a ja myślałem...
- Myślałeś, że ci bursztyny posypią się na ręce? - zaśmiałem się. - Owszem, wielkiego
skarbu nie odkryliśmy, ale zawsze rzecz cenną. Spójrzcie na tę pieczęć. To z biblioteki
królewieckiej.
Skrzynek było w sumie sześć.
- I co teraz z nimi zrobimy? - potarł nos Mikołaj. - Będziemy czekać do rana, aż
przyjdą robole? Pan Paweł pokaże swoją legitymację, to i znajdzie się jakiś samochód, żeby
to wszystko wywieźć, gdzie trzeba.
Moich wsporników ogarnęła rezygnacja.
- Więcej szacunku dla zabytków piśmiennictwa - pogroziłem kilofem Mikołajowi. - A
czekać do rana nie możemy z dwóch powodów: po pierwsze wywieszając czerwoną szmatkę
przystałem na warunki autora listu, a więc i na zachowanie dyskrecji. Po drugie, mnie
samemu zależy na tym, żeby jak najmniej osób wiedziało kim jestem.
- No to... - westchnął Jacek.
- No to skrzynka po skrzyneczce i dźwigamy je do klasztoru.
Mikołaj zaśmiał się:
- Ale ci z cegielni zdziwią się jak zobaczą z rana naszą dziurę!
- Akurat zwrócą na nią uwagę w tych ruinach - wzruszył ramionami Jacek.
- Zwrócą uwagę czy nie zwrócą - machnąłem kilofem nie zaszkodzi nasypać tu trochę
gruzu...
Tak więc odnieśliśmy kolejne zwycięstwo w “walce pod Kadynami”. Ale nie
przybliżyło ono nas ani o krok do ostatecznego triumfu, jakim byłoby odkrycie Bursztynowej
Komnaty. A nadal przecież działał ze swoją ekipą Jerzy Batura, przeciwnik, jakiego w
żadnym wypadku lekceważyć nie należało. Co prawda prowadził swoje poszukiwania w złej,
mym zdaniem, stronie, ale w każdej chwili mógł przenieść je tam, gdzie - jak podejrzewałem
- jest ukryta Bursztynowa Komnata.
Na razie w naszych pracach nastąpiła kolejna przerwa, musiałem bowiem, wraz ze
stosowną relacją, odwieźć wykopane starodruki do Warszawy.
Już ruszałem spod klasztoru, gdy na wzgórze wdrapał się Mikołaj:
- Mam dla pana dwie informacje do rozważenia po drodze: Holenderka już wie, że
schowek w cegielni został odkryty, ale nie odjeżdża, Batura zaś znów próbuje swych sił w
siodle. Tym razem na bułanku, czterolatku. Konik nazywa się Skarbek. Żeby Baturze tylko
prawdziwego skarbu nie przyniósł!
- Bez obaw! - zaśmiałem się. - Ale w miarę możliwości sprawdzaj od czasu do czasu,
co tam słychać u naszego przyjaciela. Nie zawadzi też, żebyście ty i Anka bardziej
zainteresowali się, co też porabia panna Houten. Masz rację. Fakt, że pomimo “klęski” w
cegielni nadal nie wyjeżdża z Kadyn może znaczyć coś więcej niż tylko niewinne
zamiłowanie do konnych przejażdżek zimową porą. Jak wrócę, chciałbym wiedzieć jak
najwięcej o niej. O jej korespondencji, telefonach. Może też i o tym, z kim spośród
mieszkańców Kadyn próbuje nawiązać znajomości. Wspominałeś, że trochę mówi po polsku.
- Da się zrobić - uśmiechnął się chłopak. - Już ją tam w hotelu Anka dopilnuje, a na
zewnątrz to oboje postaramy się nie spuścić z niej oka. Przydałby nam się i Jacek do pomocy.
Ale rozumiem: Batura by go poznał i od razu wyczuł, że pan jest w pobliżu...
Skinąłem głową:
- Tak. Przedwczesne ujawnienie się przed Baturą mogłoby przynieść nam wiele
kłopotów. Kiedyś do tego dojdzie, ale im później, tym lepiej. Aha, byłbym zapomniał -
wychyliłem się przez okienko Rosynanta - ten tajemniczy jeździec czy też upiór. Może
dowiecie się czegoś o nim.
- Postaramy się! - zasalutował Mikołaj. - Tylko... - zająknął się - jak pan wróci... to
Anka... chciałaby pana poznać. Posłuchać o kindżale Hasan-beja i o dotychczasowych
poszukiwaniach Bursztynowej Komnaty.
- Postaramy się! - odsalutowałem ze śmiechem i ruszyłem w dół, stromą drogą łączącą
Klasztorne Wzgórze z szosą. Minąłem krzyżówkę, gdzie do klasztornej drogi dołączała
rozjeżdżona ciężkim sprzętem, a prowadząca do ukrytej wśród wzgórz siedziby właściciela
zakładów produkujących “Masmix”.
“Może tam?” - pomyślałem.
- Ech, Paweł, wszędzie byś widział Bursztynową Komnatę! - zaśmiałem się i dodałem
gazu.
ROZDZIAŁ ÓSMY
PASŁĘCKI TROP BURSZTYNOWEJ KOMNATY • UROKI ELBLĄGA I
HOTELU “ELZAM” • HRABIANKA I LIST KSIĘCIA • TAJEMNICE
KAPLICY DOMOWEJ W KADYNACH • KRUCYFIKS “NA DESER”
Tym razem, gdy zajechałem do ministerstwa, pan Tomasz nazwał mnie chlubą
polskich poszukiwaczy dzieł sztuki. Dodał “na ucho”, że dyrektor Marczak przesunął termin
swego odejścia na emeryturę do czasu odnalezienia przeze mnie Bursztynowej Komnaty, co
powinno nastąpić, zdaniem samego dyrektora, lada dzień.
Pokręciłem ze smutkiem głową:
- Niestety, chyba będę musiał zawieść dyrektora. Zostało mi do spenetrowania już
tylko jedno wzgórze. Na innych szaleje Batura. A taki przypadek jak z Holenderką każdemu
mógł się trafić.
Szef zerknął na mnie spod oka:
- Każdemu? To czemu właśnie tobie pomógł ów tajemniczy jeździec? A propos. Nie
dowiedziałeś się jeszcze, kto to taki?
- Pana też intryguje?
- Nie, skąd - szef udał bardzo zainteresowanego starodrukami.
Nagle odłożył trzymaną książkę:
- Słuchaj. A może wracając odskoczysz pod Olsztyn i porwiesz na jeden dzień
Rzeckiego.
- A to po co? Tak się zmartwił naszą porażką w Barcianach - skrzywiłem się. - Mam
go wieźć do Kadyn?
- Na razie nie trzeba - uspokajająco skinął ręką szef. - Ale tak sobie myślę, że może
byście obejrzeli sobie północno-wschodnią wieżę pasłęckiego zamku? O, zobacz - podsunął
mi wycinek z gazety - jeszcze jeden jasnowidz twierdzi, że Komnata ukryta jest w Pasłęku.
- Pan Onufry, w którego talent jasnowidza chyba pan nie wątpi, zwłaszcza po jego
udziale w akcji “Wilczyca z jantaru”, absolutnie nie wierzy w istnienie Bursztynowej
Komnaty. Dla niego spłonęła na dziedzińcu królewieckiego zamku podczas nalotu w nocy 2
września 1944 roku.
- Ale mimo to pomagał ci, na ile jego zdolności pozwalały - upierał się pan Tomasz.
- Ee - skrzywiłem się - sam nie wierzę w ten Pasłęk.
- A to dlaczego? - szef wyciągnął z szuflady widocznie wcześniej przygotowane
notatki. - Przecież 6 września 1944 doktor Rohde, opiekujący się Komnatą, napisał (zapewne
na polecenie Kocha) list do księcia Aleksandra zu Dohny, właściciela majątku Schlobitten
(dzisiejsze Słobity) z prośbą o przechowanie Bursztynowej Komnaty.
- Ale książę odmówił.
- To co z tego - wzruszył ramionami pan Tomasz. - Dla nas może być to pierwszy
sygnał, że miejsca na kryjówkę dla bursztynowego cudu szukano gdzieś tutaj, a nie na terenie
obecnych Niemiec.
- Na terytorium byłej NRD ekipy Stasi przeszukały sto trzydzieści “pewnych” miejsc -
mruknąłem - i nic z tego.
- Właśnie! - ożywił się szef. - Przyjrzyjmy się teraz połączeniom Preussisch Holland,
bo tak nazywał się wówczas Pasłęk, z osobą gauleitera NSDAP i nadprezydenta Prus
Wschodnich, a jednocześnie komisarza okupowanej Ukrainy i Białorusi, Ericha Kocha.
- Grossherzoga Ericha, czyli wielkiego księcia Ericha, bądź brunatnego cara, jak
nazywali go Niemcy - wtrąciłem.
Pan Tomasz przypalił papierosa, a ja zająłem się fajeczką.
- Erich Koch był szczególnie związany z tymi terenami. Miał tu duży majątek ziemski
(dzisiejsze Topolno), tu mieszkali jego krewni. A mieszkańcy Preussisch Holland nazwali
jedną z ulic jego nazwiskiem. Tak więc istniały powody, dla których Koch mógł uważać, że
sięgające głęboko podziemia tutejszego zamku nadają się świetnie na kryjówkę dla jego
największego skarbu. A tu spójrz: relacja świadków twierdzących stanowczo, że widzieli, jak
jesienną nocą 1944 roku pod zamek podjeżdżały ciężarówki wojskowe wyładowane dużymi
skrzyniami, które następnie żołnierze wnosili do zaniku. Na twą obronę muszę przyznać, że
nikt nie wie, co zawierały skrzynie.
- A kim byli ci świadkowie?
- Tego też ci, niestety - mam nadzieję, że na razie - nie powiem, ponieważ ich
nazwiska utajniono.
- Za dużo tych tajemnic - ziewnąłem.
Szef stuknął palcem o biurko:
- No to przejdźmy do konkretów. Pasłęcki trop Komnaty poparli dwaj teleradiesteci:
nieżyjący już Edward Trusielewicz i Lucjan Nowak. Specjaliści w swej branży nie gorsi od
pana Rzeckiego. Oto ich werdykt: “Bursztynowa Komnata jest ukryta w podziemiach
północno-wschodniej wieży zamku w Pasłęku, na głębokości około dziesięciu metrów.
Dojście do niej jest zamurowane i najprawdopodobniej zaminowane.” Ówczesne władze
podjęły nawet próbę dotarcia do podziemi. Ale prace przerwano, ponoć z braku funduszy. Ty
myśl o tym, co chcesz. Ale moim zdaniem odwiedzić pasłęcki zamek z Rzeckim powinieneś!
Sięgnąłem po telefon:
- Skoro przełożony uważa, że podwładny powinien, to już dzwonię do Rzeckiego.
Jeśli tylko pan Onufry nie odmówi, to pojedziemy do Pasłęka jutro. Zawiadomię też Jacka.
Na szczęście zostawiłem mu swój komórkowiec. Chłopak nigdy by mi nie darował, gdyby
ominęła go taka gratka jak tropienie pasłęckiego śladu Bursztynowej Komnaty.
Rzecki roześmiał się swoim “Hi! Hi!”, ale ku memu zdumieniu zgodził się odwiedzić
ze mną Pasłęk dla, jak to powiedział, rozprostowania kości.
Jacek oczywiście był gotów pędzić za Bursztynową Komnatą na koniec świata, a nie
tylko do, jak się wyraził, “marnego” Pasłęka. Umówiłem się z nim, że będzie na nas czekał w
samo południe na przyzamkowym parkingu.
Następnego dnia wyruszyłem z Warszawy jeszcze “za ciemna”, by zdążyć do
podolsztyńskiej wsi, gdzie mieszkał Onufry Rzecki (niestety nadal nie chce zdradzić miejsca
swego zamieszkania), a z nim na dwunastą do Pasłęka.
Przywitałem się ze słynnym teleradiestetą serdecznie. Rzecki zapakował swe
przyrządy i po małym śniadanku ruszyliśmy w drogę. Silnik mruczał i mruczał pan Onufry
studiujący historię Pasłęka:
- Okolice dzisiejszego Pasłęka przed wiekami zamieszkiwali pruscy Pogezanie, którzy
założyli tu drewniano-ziemny gród Passaluc. W 1238 roku zdobyli go osiedli w pobliskim
Elblągu Krzyżacy. Potem Pogezanie trzykrotnie próbowali się wyzwolić, ale ostatecznie w
1277 roku zostali pokonani. Cztery lata później Krzyżacy sprowadzili tu osadników z
Holandii, by osuszyli i zagospodarowali bagniste okolice jeziora Drużno, którego bagna w
tamtych czasach sięgały aż po wzgórze, na którym Krzyżacy wznieśli zamek. U jego podnóża
powstało szybko rozwijające się miasto, które 29 września 1297 roku otrzymało akt
lokacyjny. A od holenderskich osadników nazwę Preussisch Holland... I tak to płynie historia
grodu aż po ostatnie dni 1944 roku, kiedy to skrzynie z tajemniczym ładunkiem złożono w
podziemiach zamku lub też w którymś z tuneli. Jeden z nich prowadził z zamku do
pobliskiego kościoła Świętego Bartłomieja, a drugi - pod rzeką Wąską - do odległej o 3 km
wsi Robity. Że nie jest ten tunel wymysłem, świadczy ciekawa relacja doktora Carla
Creutzwiesera, mieszkającego w Preussisch Holland w latach 1820-1835. Przeszedł on w
towarzystwie jeszcze kilku osób ten dobrze jeszcze wówczas zachowany tunel, na tyle
obszerny, że ponoć można nim było jechać konno.
- O, to rzeczywiście ciekawe - wtrąciłem.
- Rok 1945 był szczególnie tragiczny dla miasta. Zdobyte przez sowiecką armię,
zostało podpalone. Ogień zniszczył wszystkie co cenniejsze budynki, w tym zamek...
- Niech się pan nie martwi, panie Onufry - wtrąciłem - zamek odbudowano.
Rzecki ze złością szarpnął swą tak pielęgnowaną brodę:
- Tak. Tylko przy okazji odbudowy zasypano podziemia. A nas, chyba się nie mylę,
bardziej interesuje, co tam może kryć się pod ziemią, a nie nad nią.
Pokiwałem głową:
- Ma pan rację... No, ale Pasłęk już niedaleko! A tam...
- A tam nic, drogi panie Pawle! Hi! Hi! - odzyskał dobry humor Rzecki.
Ledwo zajechaliśmy na przyzamkowy parking, gdy Jacek był już przy samochodzie.
- Widzę, że nie sprawiło ci trudności trafienie tu z kadyńskiego klasztoru! - zaśmiałem
się przedstawiając Jacka panu Onufremu.
- Jeśli jesteś, młodzieńcze, choć w połowie tak utalentowany jak twoja siostra, to
dzielnego ma pan Paweł pomocnika - uśmiechnął się jasnowidz gładząc swą brodę, ale
widziałem, że przypatruje się Jackowi uważnie.
- W połowie? - żachnął się chłopak. - Tego, co ona umie, ode mnie się nauczyła!
- Od ciebie, powiadasz? - uśmiech jasnowidza stał się zagadkowy. - To świetnie! No,
ale pozwolisz, że swe zainteresowanie przeniosę z twej godnej osoby na ów budynek przed
nami...
- Ten zamek - Jacek nie wiedzieć czemu ściszył głos - jest na mój gust jakiś za mało
zamczysty...
Popatrzyłem na niewysoki budynek w kształcie litery C, opatrzony na rogach
okrągłymi basztami. W lewym skrzydle mieściła się siedziba władz miasta. Przed nami
nieczynne kino i zamknięta restauracja. Jasno otynkowany zamek rzeczywiście wyglądał tak
poczciwie i zwyczajnie, że w innym, większym mieście nikt nie zwróciłby nań uwagi. A już
myśleć, że ukrywa gdzieś w swych podziemiach Bursztynową Komnatę? No, to już trzeba by
nielichej fantazji.
- Masz rację - zaśmiałem się do Jacka. - Rzeczywiście, to mało zamczysty zamek. Ale
nie zapominaj, że czasem nader niepozorne miejsca kryją w sobie wielkie tajemnice.
Rzecki milczał. Wiedziałem, że zbiera swe siły jasnowidza, by przeniknąć nimi ziemię
i mury.
Ruszyliśmy szerokim przejściem między wschodnią ścianą zamku a niskim tu, lecz
wysokim z przeciwnej strony, murem obronnym, który podwyższała jeszcze stroma skarpa.
Wreszcie zatrzymałem się przy otynkowanej jak cała reszta zamku okrągłej wieży o
dachu stromym, krytym dachówką.
- Oto baszta północno-wschodnia... - przyznam się, że pomimo całej zwyczajności
otoczenia poczułem przebiegający po krzyżu dreszczyk.
Jacek też spoważniał.
Tymczasem pan Onufry położył na kamieniu swe pudełeczko i otworzywszy je
uśmiechnął się nieśmiało:
- Czy panowie... - zrobił nieokreślony ruch ręką.
Zrozumiałem go. Chciał być sam, aby lepiej skupić nad czekającym go zadaniem..
- Chodź, Jacek. Przejdziemy się trochę. Pan Onufry potrzebuje spokoju do pracy.
Popychając przed sobą niechętnie odchodzącego spod baszty Jacka zdążyłem jeszcze
zauważyć, że pan Onfury oprócz swej różdżki wyjmuje z pudełeczka bryłkę czegoś, co mi
wyglądało na bursztyn.
- Co się tak oglądasz, jakby Komnata miała zaraz wyskoczyć spod ziemi -
zażartowałem z mego towarzysza. - Jasnowidz potrzebuje spokoju i skupienia. Jeśli trafi na
jakiś ślad, na pewno da nam o tym znać.
- A jeśli... - zająknął się Jacek.
- Oj, coś mi się widzi, że podejrzewasz zacnego pana Rzeckiego o chęć
przywłaszczenia sobie Bursztynowej Komnaty!
- Ale skąd! - oburzył się. Ale po poczerwieniałych koniuszkach jego uszu poznałem,
że się nie myliłem.
- No już dobrze, dobrze - trąciłem Jacka łokciem. - Chodźmy do Rosynanta i
poczekajmy, jakie to wieści przyniesie nam pan Rzecki. Cokolwiek by inni sądzili, jego
werdykt będzie dla mnie ostateczny.
- Dla mnie też - odpowiedział Jacek, ale coś mi się wydało, że bez większego
przekonania. Cóż, każdy ma prawo do marzeń i złudzeń, z których nie można go okradać!
Czekaliśmy długo. Dwa razy musiałem włączać ogrzewanie, bo zaczynaliśmy
szczękać zębami w szybko wyziębiającym się wnętrzu auta.
Wreszcie zza narożnika zamku wyszedł pan Onufry. Szedł przygarbiony, ocierając
czoło kraciastą chustką. Gdy podszedł bliżej zobaczyłem, że jest bardzo blady. Próba dotarcia
do tajemnicy Komnaty musiała go kosztować wiele wysiłku.
- Widzisz, Jacek - trąciłem chłopaka - a ty myślałeś, że tylko pan Rzecki machnie
różdżką i już Komnata nasza!
Rzecki stęknąwszy wgramolił się do wozu. Z napięciem czekałem na to, co powie.
Dyszał przez chwilę ciężko, wreszcie odezwał się stłumionym przez zmęczenie
głosem:
- Tak jak mówiłem, Komnaty tu nie ma. Owszem, pod ziemią wokół wieży tkwią
potężne mury, ale nie wyczułem lochu pod nimi. To zapewne fundamenty dawnych
umocnień. Na północ od wieży wyczułem chyba wąziutki tunel. Ale zbyt mały, by ukrywać w
nim skrzynie z Bursztynową Komnatą czy innymi skarbami. Teleradiesteta doktor Nowak
lokalizował ponoć na głębokości kilkunastu metrów pokłady bursztynu. Ja nic takiego nie
wyczułem. Owszem, jestem pewien, że w tym miejscu wielu ludzi kopało. Ale czy się czegoś
dokopało, nie wiem. Tak więc pozwolą panowie, że pozostanę przy swoim: Bursztynowa
Komnata spłonęła w Królewcu. Wielki jasnowidz, ojciec Czesław Klimuszko, też spostrzegał
w swych wizjach Komnatę płonącą. Co prawda nie w Królewcu, ale w jakimś innym zamku.
Lecz powtarzam: płonącą, nie istniejącą! - zastanawiał się przez dłuższą chwilę. - Jednak
muszę przyznać, że w aurze wokół tej wieży czy baszty, którą badałem, jest coś dziwnego.
Ale żeby powiedzieć coś bardziej konkretnego, musiałbym chyba w zamku pasłęckim
zamieszkać na stałe.
- I co teraz będzie? - zmartwił się Jacek.
Rzecki uśmiechnął się:
- No cóż. Ja odjadę pociągiem, który odchodzi za pół godziny (dlatego uprzejmie
proszę o odwiezienie mnie na dworzec), a tajemnica pasłęckiego zamku pozostanie. Zresztą,
zajmuje się nią tylu jasnowidzów i eksploratorów, że jeśli naprawdę jest coś w niej, to owo
“coś” prędzej czy później zostanie odkryte. Słyszałem też, że władze Pasłęka mają zamiar
poważnie zainwestować w prace badawcze. Tak więc uszy do góry, młodzieńcze!
Bursztynowa Komnata, o ile tylko jest tutaj, będzie odnaleziona!
- Ale nie przez nas! - westchnął chłopak.
- Hi! Hi! - zachichotał Rzecki. - Wybacz mi, ale coś mi się wydaje, że najchętniej
zachowałbyś Komnatę dla siebie!
Zaśmiałem się również:
- Nie musi pan prosić Jacka o wybaczenie, bo on też podejrzewał pana o podobne
zamiary.
Jacek skulił się w swym fotelu jak myszka, ale spojrzenie jakim mnie obdarzył,
mogłoby zabić słonia.
Odwieźliśmy pana Onufrego na dworzec i pożegnaliśmy przepraszając, że wbrew jego
opinii fatygowaliśmy go do Pasłęka.
- Nie szkodzi! - machnął ręką. - Sam chciałbym się mylić. Czyż to nie piękne byłoby
teraz otwierać drżącymi ze zniecierpliwienia rękoma tajemnicze skrzynie wydobyte z lochu
pod wieżą?
- Jasne - odpowiedzieliśmy mu zgodnie z Jackiem.
- W każdym razie zawsze możecie na mnie liczyć - Rzecki jeszcze raz uścisnął mam
ręce i wspiął się na stopnie wagonu.
Wyjechaliśmy na szosę elbląską i już wkrótce minęliśmy Elbląg, słynny kiedyś z
turbin, a obecnie z piwa “EB”, produkowanego przez koncern, którego szef czeka teraz w
polskim więzieniu na ekstradycję do Australii.
Dojeżdżaliśmy do Rubna, gdy zadzwonił komórko wiec, którego Jacek nie zapomniał
zabrać z Kadyn.
Wcisnąłem przełącznik:
- Tak, słucham.
- No i co? - usłyszałem głos szefa.
- I nic. Jak przewidywałem. Pan Rzecki jest w tej chwili w drodze do Olsztyna.
- A wy gdzie jesteście?
- Właśnie przed chwilą minęliśmy Elbląg.
- To wracajcie tam. Przez godzinę możecie sobie pozwiedzać miasto, a potem
meldujcie się w restauracji Hotelu “Elzam”.
Skrzywiłem się:
- “Elzam”? To czterogwiazdkowy hotel. Nie na moją kieszeń.
Usłyszałem śmiech pana Tomasza:
- Już dobrze, dobrze. Zamów coś niedrogiego i poproś o rachunek. Ministerstwo
stawia!
- Chwała ministerstwu - uśmiechnąłem się mimo woli. - Ale nie powiedział pan
jeszcze, z kim mamy się spotkać w tym cudzie hotelowej sztuki, który, jak słyszałem, gościł
ostatnio premiera Buzka? A nawet wyszykował się na przyjęcie prezydenta Wałęsy, ale ten,
jak przystało na prostego elektryka, nie uważał za stosowne pojawić się w godnych ścianach
“Elzamu”.
W słuchawce zabulgotało radośnie:
- Ej, Paweł! Byłego prezydenta nie oczekuj, ale że kogoś z wyższych sfer, to prawda!
Zwolniłem, zjechałem na pobocze i zatrzymałem Rosynanta:
- A po czym ja tego klienta z wyższych sfer poznam? A jeśli już poznam, to może on
zapłaci rachunek za nas?
- Pawełku! - szef bawił się w najlepsze. - Bez obaw. Gościa rozpoznasz. Zresztą on
ciebie również. A co do rachunku, to pamiętaj, że honor polskiego urzędnika...
- Tak, będę pamiętał - wtrąciłem.
- Cieszę się - głos pana Tomasza był podejrzanie radosny. - A jakby wydarzyło się coś
nowego w tych cudownych Kadynach bądź w okolicy, to melduj!
- Zamelduję.
Szef nie wiedzieć czemu chichocząc odłożył słuchawkę, a ja - wykorzystując
chwilową przerwę w ruchu na zatłoczonej szosie - zawróciłem w stronę Elbląga.
- Ciekawe, z kim mamy tam się spotkać? - pokręcił głową Jacek, dając tym samym
dowód, że pilnie podsłuchiwał moją rozmowę z panem Tomaszem.
- Tyle wiem co ty - wzruszyłem ramionami. - Zresztą, jak zapewne słyszałeś, twój
wujek zalecił nam najpierw godzinne zwiedzanie miasta, a dopiero potem spotkanie z
tajemniczą postacią w restauracji Hotelu “Elzam”.
Jacek ziewnął:
- Może darujemy sobie zwiedzanie. Nic mnie tak nie męczy jak natłok wiadomości i
zabytków, które miasto gromadziło przez wieki, a ja muszę poznać i, co gorsza, zrozumieć
ich sens w ciągu godziny!
- O nie, mój kochany! - odparłem. - Nie będziesz tak lekceważąco traktował starego
grodu elbląskiego. Czy wiesz, że jego początki sięgają IV w. p.n.e., kiedy dotarła tutaj
ludność prapruska ze wschodnich terenów dzisiejszych Mazur? Istnieje też szkoła dowodząca,
że osiedlili się tu przodkowie Prusów wędrujący od zachodu. Kimkolwiek byli, znani są dziś
pod nazwą Pogezanów. A pierwsze ich szersze opisanie pochodzi z końca IX wieku i wyszło
spod pióra anglosaskiego żeglarza Wulfstana. Zapisał on, że nad Zalewem Wiślanym istniała
bogata osada handlowa Truso, ważny punkt na tak zwanym Bursztynowym Szlaku,
wiodącym od Wikingów na południe. Najprawdopodobniej Truso istniało jeszcze w XI
wieku. Niestety, nastąpił dynamiczny rozwój korzystniej położonego Gdańska i Truso
zniknęło z mapy świata. I to tak dokładnie, że po dziś dzień nie zdołano określić z całą
pewnością lokalizacji owej osady. Najbardziej prawdopodobne wydaje się, że leży gdzieś tu,
pod narosłymi przez stulecia szczątkami murów Elbląga. Zresztą, dowiesz się tego
wszystkiego w muzeum. Jako ciekawostkę powiem ci tylko, że gdy w 1570 roku król
Zygmunt August zdecydował o budowie pierwszej floty wojennej w dziejach Polski, do
realizacji tego wielkiego planu wybrał właśnie stocznie elbląskie. Niestety, śmierć monarchy
przerwała rozpoczęte z wielkim rozmachem prace i skończyło się jedynie...
- Na zwodowaniu galeonu “Smok” - wtrącił Jacek.
- A ty skąd to wiesz? - spytałem.
- Próbowałem kiedyś zrobić jego model - odparł dumnie. - Ale nie wyszło - zakończył
smutnie.
Zaparkowałem Rosynanta “u progu” Starego Miasta i ruszyliśmy uliczką Rycerską, a
następnie Wigilijną, gdzie mieszczą się starannie odrestaurowane gotyckie kamieniczki.
- Spójrz, Jacku, na tę z numerem 13 - powiedziałem pełen zachwytu. - Czyż to nie
istne cacko?!
- Jak pan sobie życzy - odparł ten gagatek z piekła rodem, patrząc na mnie niewinnym
wzrokiem.
Mało brakowało, a trzepnąłbym go w ucho! Ale udało mi się zachować spokój.
Przed kościołem Świętego Ducha skręciliśmy w lewo, w Gimnazjalną, prowadzącą na
teren dawnego zamku krzyżackiego, po którym pozostały tylko resztki cokołu i granitowej
kolumny.
- No, Jacku, skup się - zachichotałem. - Przed nami, w budynku dawnego gimnazjum,
muzeum!
Jacek łypnął na mnie okiem i spokojnie wmaszerował do gmachu.
Solennie zapoznawszy się z wszystkimi cudami historii, jakie ma do zaoferowania
Muzeum Elbląskie, wyszliśmy z powrotem na pozamkowy placyk.
- Całkiem ciekawe, co tu pokazują - mruknął w zamyśleniu Jacek.
Spojrzałem na zegarek:
- Cieszę się, że ci to muzeum odpowiada. No, możemy już chyba powoli zajeżdżać
pod Hotel “Elzam”.
- A tam czeka restauracja, restauracja! - zanucił radośnie mój towarzysz.
- Cieszy cię ona tak ze względu na tajemniczego gościa, którego tam spotkamy, czy
dlatego, że po prostu chce ci się jeść?
- I jedno, i drugie! - zaśmiał się chłopak. - Choć przyznam, że w tej chwili to drugie
jest bardziej pierwsze niż to pierwsze!
- A niech cię! - parsknąłem śmiechem. - Mistrz małego co nieco, Kubuś Puchatek,
mógłby się od ciebie wiele nauczyć!
Znalazłem wolne miejsce na parkingu przed hotelem i już po chwili “Elzam” otworzył
przed nami swe gościnne podwoje. Weszliśmy do holu i korytarzem w lewo, a następnie po
schodkach w dół skierowaliśmy się do restauracji. Jacek miał wyraźną ochotę odwiedzić
“Restaurację Chińską”, ale, pomny na wskazówki szefa, zawróciłem go we właściwą stronę.
Weszliśmy do obszernej sali o lilaróżowych ścianach. Na stołach prezentowały się
nienagannie wykrochmalone niebieskie obrusy.
Nikt z niewielu siedzących na sali gości “Restauracji Europejskiej” nie zwrócił na
nasze wejście uwagi.
- No i gdzie ten, co miał na nas czekać? - scenicznym szeptem spytał Jacek.
- Spoko. Znajdzie się. Zresztą, przed chwilą bardziej interesowało cię, co tu można
zjeść, niż kogo spotkać. No, ruszaj do tamtego stolika pod oknem...
Ubrana z dyskretną elegancją kelnerka podała nam menu.
Jacek otworzył swoje i pobladł lekko.
Uśmiechnąłem się do niego życzliwie:
- No, wybieraj! Nie krępuj się: może na zakąskę śledź w sosie “uśmiech diabła” albo
wyśmienite żabie udka z cytryną, potem może pieczeń z sarny z żurawinami czy też stek św.
Huberta? A gdyby tak, na zamówienie, prosię pieczone z jabłkami?
- Panie Pawle - jęknął błagalnie Jacek - niech pan przestanie!
- Dlaczego? - rozłożyłem ręce. - Nie krępuj się. Ministerstwo i ja płacimy!
Łypnął na mnie spod oka:
- Jeśli płaci ministerstwo do spółki z panem - powiedział do mnie cicho - to - odwrócił
się do kelnerki i dokończył pełnym głosem - czy są w karcie pierogi ruskie?
Elegancka młoda dama aż się cofnęła:
- Ru... ruskie... Wybaczy pan... ale... niestety.
A ten łotr tylko się uśmiechnął.
A mnie wstyd, że rany koguta!
- Jacek!
- O co chodzi, panie Pawle? “Europejską” nazywa się restauracja, a Rosja, o ile mi
wiadomo, do Europy się zalicza, myślałem więc, biorąc też pod uwagę bogactwo
ministerstwa i pańskiej kieszeni...
- Dobra, dobra. Punkt dla ciebie. A teraz wybieraj normalnie z karty!
Skończyło się w miarę skromnie na gulaszu z dzika, ale deser to już sobie Jacek
zażyczył ekstra: babeczkę z białej czekolady z musem z leśnych owoców. Podnosił właśnie
kolejną łyżeczkę owych pyszności do ust, gdy zobaczyłem, że oczy mu okrągleją:
- Hra... hrabianka Anna - wyjąkał.
Odwróciłem się szybko w stronę, w którą patrzył...
Lekkim krokiem podchodziła ku naszemu stolikowi hrabianka Anna von Linndorf,
skupiając na swej smukłej, ubranej w zamszowy kostiumik, postaci spojrzenia mężczyzn.
Poderwałem się z krzesła:
- Pani Anna? Co panią tutaj sprowadza?
- Oj, Paweł. Czyżbyś już zapomniał, że jesteśmy na ty?
- Co więc ciebie...
- Zaraz wytłumaczę. Pozwól tylko, że się czegoś napiję. Zmęczona jestem. Najpierw
samolot, potem gnałam tu samochodem za tobą - odwróciła się do kelnerki. - Bardzo mocną
kawę poproszę - uśmiechnęła się - colę, taką z lodu. A potem kieliszek campari. A dla ciebie,
Paweł?
- Może być campari. Kawę właśnie kończę.
Jacek grzecznie pozostał przy coli.
Tak więc znów siedziałem naprzeciw pięknej Niemki, o której myślałem, że już nigdy
jej nie spotkam. Myślałem też o innych, bardziej przyjemnych rzeczach, ale milcz, serce! W
czasie walki z Baturą o skarb Hasan-beja łączyły mnie z Anną sprawy i przykre, i radosne.
Gdzieś przecież powinienem mieć łańcuszek otrzymany od niej w nagrodę za zwycięstwo w
regatach na Śniardwach, który to obiecałem nosić na szyi zawsze...
Anna wypiła duszkiem zmrożoną colę i odetchnęła głęboko:
- Opowiadaj, co się wydarzyło!
Uśmiechnąłem się:
- To raczej ty przyjechałaś do Elbląga, by coś mi powiedzieć.
Wyciągnęła z torebki paczkę cameli i zapaliła:
- Już mówię... Aha! Jeszcze wracając do naszych dawnych spraw ze skarbem Hasana
czy jak mu tam, to kucyk, którego wtedy dał mi ten drań Batura, czuje się świetnie, roztył się
jak serdelek!
Sięgnąłem po fajkę:
- Z naszej strony nie wszystkim tak się udało. Pilot śmigłowca, którym doścignęliśmy
Jerzego i ciebie na gdańskiej szosie, nie żyje. Roztrzaskał się ze swoją maszyną o lód na
Śniardwach.
Anna opuściła na chwilę głowę:
- Szkoda. Nie znałam go, ale z tego jak wykręcał kółko nad głową Batury, by mu
podmuchem wirnika strącić czapkę w błoto, musiał to być świetny pilot! No, ale do rzeczy.
Skinąłem głową:
- Nareszcie dowiem się, co cię tu sprowadza!
Poprawiła włosy:
- Tak więc na początek doszło do moich niefachowych, ale zawsze ciekawie
nastawionych uszu, jak znakomicie poradziłeś sobie z tym przynoszącym hańbę uczciwym
Niemcom Towarzystwem “Przez Historię do Przyjaźni”. Wyobraź sobie, że było o tym u nas
nawet głośno.
- U nas to się nazywało akcją “Wilczyca z jantaru” - wtrącił Jacek.
- Piękna nazwa - skinęła mu głową Anna. - Ale najważniejsze, że przy okazji
zbierania informacji o owej akcji utkwiło mi w pamięci kilka nazwisk, które utrwaliły się, gdy
zainteresowałam się bardziej Bursztynową Komnatą. I tak się złożyło, że na jedno z tych
nazwisk natrafiłem przeglądając zbiory przyjaciela ojca, pana von Dambitza...
- Jakie to nazwisko?! - poderwałem się z krzesła.
- Rohde. Doktor Rohde - zaśmiała się Anna.
- Ee... - usiadłem z powrotem. - Nie ma dziełka, ba, nawet broszury o Bursztynowej
Komnacie, by nie natrafić na to nazwisko.
Jacek ziewnął zniechęcony.
- Drogi mój - położyła dłoń na mej ręce Anna, sprawiając mi tym więcej radości niż
myślała - rzecz w tym, gdzie natrafiłam na nazwisko doktora...
- No więc gdzie? - spytałem bardziej zainteresowany dłonią hrabianki niż doktorem
Rohdem.
- W liście ostatniego niemieckiego pana na Kadynach, księcia Luisa Ferdinanda,
wnuka cesarza Wilhelma II.
Gdyby nie ta dłoń na mej ręce poderwałbym się drugi raz od stołu!
- No, mów, mów, co napisał książę! Wiem, że mieszkał w Kadynach od 1941 do 1944
roku ze swą żoną, księżniczką Kirą, i trójką dzieci!
- Co ci będę mówiła - Anna sięgnęła do torebki - sam przeczytaj. Władasz ponoć
niemieckim równie dobre w piśmie, jak w mowie. Przywiozłam dwa mogące cię
zainteresować fragmenty listu. I nie krzyw mi się tu, że nie cały, bo nie masz pojęcia, ile
wysiłku kosztowało mnie wypożyczenie od von Dambitza tych stroniczek.
- Mogłaś przecież zadzwonić i przekazać ich treść telefonicznie mnie lub panu
Tomaszowi.
- Ładnie mi dziękujesz - roześmiała się Anna, podając mi podłużną kopertę. - Po
prostu jedna z moich przyjaciółek leciała akurat swym “Fokkerem” do Warszawy.
Pomyślałam więc, dlaczego się nie przewietrzyć i łącząc przyjemne z pożytecznym nie
odwiedzić przyjaciół?
Ostrożnie rozłożyłem na stole żółtawe arkusiki papieru z wytłoczonym herbem.
- Najpierw przeczytaj to - Anna nachyliła się ku mnie owiewając dyskretną wonią
perfum.
- Ten twój doktor Rohde - tłumaczyłem dla Jacka zapisany wyblakłym liliowym
atramentem tekst - nader grzeczny, ale i natarczywy. Dosłownie nie ma dnia bez telefonu
bądź listu od niego. Wiem, że nachodził w tej sprawie biednego Aleksandra powołując się na
pełnomocnictwa Kocha. U mnie nie ma czego szukać. Chociaż, gdyby tak przyspieszyć prace
przy kaplicy...
“Tak, tu musi chodzić o Bursztynową Komnatę. «Biedny Aleksander» to na pewno
książę Aleksander zu Dohna, do którego Rohde zwracał się z prośbą o ukrycie Komnaty!”
- No, no! - mruknąłem z aprobatą. - Trzeba będzie sprawdzić, czy prowadzono i
“przyspieszano” prace przy kaplicy.
- A wie pan, o jaką kaplicę chodzi? - gorączkował się Jacek.
- Sądzę, że mowa tu o kaplicy domowej w Kadynach, zwanej też Mauzoleum
Birknerów.
- Przeczytaj teraz tutaj - Anna podsunęła drugi arkusik. - Szkoda, że brak poprzedniej
strony, ale i tak znajdzie się tu chyba coś ciekawego dla historyka, co ja mówię, znamienitego
detektywa Pawła!
- Daj spokój! - zaśmiałem się, ale skwapliwie sięgnąłem po papier.
- Zostawiam go - czytałem tłumacząc - choć spośród posiadanych tu przeze mnie
krucyfiksów ten jest najcenniejszy. Zostawiam dobrze ukryty, jako wyzwanie rzucone losowi.
Może jego obecność sprawi, że jeśli nie my, to nasi potomkowie kiedyś tu wrócą. “Drzewo
krzyża, drzewo prawdy”.
- Zwróć uwagę na datę pod podpisem - szepnęła Anna.
- Cadinen, 20 października 1944 roku.
- No i co o tym sądzisz? - spytała z dumą Anna.
Ucałowałem jej smukłą dłoń:
- Cudowna przyjaciółko! Nie dość, że dzięki tobie poznaliśmy jeszcze jeden trop
Bursztynowej Komnaty, to dowiadujemy się, że gdzieś w Kadynach ukryty jest krucyfiks
wielkiej wartości! To aż za wiele, jak dla skromnego eksploratora dzieł sztuki, jakim jestem!
Pozwolisz, że teraz, dla pamięci, przepiszę sobie te fragmenty książęcych listów, a ty
opowiedz, jak mnie tu znalazłaś.
- Drzewo krzyża, drzewo prawdy - szepnął w zamyśleniu Jacek.
Poklepałem go po ramieniu:
- Spokojnie, mój asystencie, poszukamy i tego drzewa! Ale na razie mów, Anno!
- W ministerstwie spotkałam pana Tomasza, od którego dowiedziałam się, że jesteś na
pasłęckim zamku. Wynajęłam więc samochód i dalej do Pasłęka. Dobrze, że zostawiłam
twemu szefowi numer mego telefonu komórkowego, z którym się nie rozstaję. Tak więc mógł
on skierować mnie dalej, do Elbląga, a ciebie zawrócić. Znalazłabym cię i w Kadynach, ale
pan Tomasz uważał, że lepiej będzie, jak się tam nie pokażę.
- Jak zawsze miał rację - skinąłem głową. - Bo wiesz - popatrzyłem na Annę uważnie -
kto taki zamieszkał w kadyńskim hotelu i równie pilnie jak ja szuka Bursztynowej Komnaty?
Wzruszyła ramionami:
- Skąd mam wiedzieć?
- Nasz wspólny znajomy.
Żachnęła się:
- Jerzy?
Rozłożyłem ręce:
- Bingo! Jerzy Batura.
- Tym bardziej musisz się przyłożyć do poszukiwań. Bursztynowa Komnata i ten
krucyfiks muszą być twoje!
Gdy sięgała po jeszcze jednego papierosa dostrzegłem, że jej ręce drżą.
- Postaram się.
- Staraj się - wyraźnie straciła humor. - A na początek przepisz wreszcie ten list, bo
muszę go zabrać ze sobą - zerknęła na zegarek. - Czas mi wracać do Warszawy, bo jeszcze
Zuzanna odleci beze mnie.
Po przepisaniu przeze mnie krótkiego tekstu włożyła list do koperty i wrzuciła do
torebki. Wstała:
- No to trzymajcie się, moi dzielni! A tu, Paweł, masz mój adres i telefon - położyła na
stole jasnoniebieską wizytówkę. - Daj mi znać, jak coś odkryjesz - wyciągnęła do mnie
smagłą drobną dłoń. - A nawet jeśli nie odkryjesz, to mógłbyś przecież zadzwonić czy
napisać - i uśmiechnęła się swym tajemniczym uśmiechem, który miał dziwną zdolność
trafiania wprost do mego serca.
W milczeniu patrzyłem jak odchodzi przez salę, odprowadzana spojrzeniami
mężczyzn.
- Ech, te hrabianki - westchnął u mego boku Jacek. - Co teraz, wodzu?
- A teraz poprosisz kelnerkę o rachunek, asystencie - odparłem ostro, bo nie wiedzieć
czemu mnie zdenerwował.
Wyjechaliśmy już z Elbląga, gdy dopiero odważył się odezwać do mnie:
- A ta kaplica? - spytał.
- Na północnym stoku Góry Klasztornej zbudowano niegdyś drewnianą samotnię. Żył
w niej pustelnik nie odzywający się do nikogo i pogrążony w medytacjach. Nie wiadomo
nawet co jadł, bo przynoszone mu posiłki rozczęstowywał między zwierzęta i ptaki, z którymi
pił wodę z klasztornego stawu. Gdy ten przyjaciel zwierząt i głębokich myśli zmarł, ówczesny
właściciel Kadyn, Artur Birkner, zbudował na miejscu jego samotni rodzinną kaplicę. Tam, w
podziemnej krypcie złożył trumny ze zwłokami brata i żony, którzy zmarli w 1878 roku
prawie jednocześnie. Aż do śmierci Artura do wnętrza tej świątynki nikogo nie wpuszczano.
Przesiadywał w niej samotnie lub w towarzystwie księdza. W burzliwym i okrutnym roku
1945 kaplicę i kryptę splądrowano. Ale, kto wie... Zresztą książę Luis Ferdinand pisał o
ewentualnym przyspieszeniu czy też rozszerzeniu jakichś prac. Może w ogóle do tego nie
doszło. A nawet jeśli, to czy musi tam koniecznie być ukryta Bursztynowa Komnata, mój
marzycielu?... Owszem, kapliczką lub jak kto woli mauzoleum też się zajmiemy, ale na razie
czeka nas prozaiczne dreptanie po wzgórzu III.
- Się podrepcze - westchnął pogodzony z losem Jacek, ale po chwili ożywił się
ponownie:
- A co z krucyfiksem?
Uśmiechnąłem się:
- To już zostawimy sobie na deser!
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ZA BATURĄ DO BRANIEWA • SPOTKANIE JERZEGO I
KUROWLEWA • PRACA PRZY BUDOWIE KLASZTORU • NA
KADYŃSKIM CMENTARZU STRASZY • PAN JÓZEF, CZYLI
BUNKIER JAK TA LALA • KOMU PRZYPADNIE KSIĄŻĘCY
KRUCYFIKS
Wieczerzaliśmy właśnie (to piękne staropolskie określenie bardzo pasowało do
atmosfery zagubionego wśród buków klasztoru), gdy wpadł na górę zasapany Mikołaj.
- Prędko! Batura wyjeżdża!
- Na zawsze?! - ucieszył się Jacek.
- Nie! - potrząsnął głową nasz nieoceniony współpracownik. - Umówił się za
godzinę... Tylko - stropił się - tylko nie bardzo wiem, gdzie i z kim. Tyle, że widziałem, jak
wyjeżdża w stronę Braniewa!
- Zaraz. Spokojnie - usadziłem Mikołaja na taborecie. - Mów po kolei!
- Tak, synu - zadudnił ojciec Leszek - zapanuj nad sobą, bo jak nie, to złe moce
zapanują nad tobą!
Mikołaj otarł pot z czoła:
- No to po kolei. Anka była akurat na dole w hotelu i... tak się złożyło, że sprzątała
pod drzwiami pokoju Batury... - zawstydził się nie wiadomo czemu.
- Nie wstydź się, synu, bo słusznym jest tropić wrogi nasze! - znaczącym gestem
podniósł palec nasz gospodarz.
- Zasuwaj dalej! - zniecierpliwił się Jacek.
Mikołaj poprawił się na taborecie:
- No i usłyszała, jak ten drań mówi: “No to za godzinę w «Warmii»”. Ale o jaką
“Warmię” mu chodziło?
Zastanowiłem się przez chwilę i roześmiałem się zacierając ręce:
- Kierunek Braniewo, Warmia. Ech, Mikołaju, czyżbyś poza Kadynami świata nie
widział! Jeśli nie chodziło tu o Hotel “Warmia” w Braniewie, to możesz nazywać mnie
Batura! A teraz do wozu! Jedziemy.
- Ja też? - ucieszył się chłopak.
- Głównie ty, bo ciebie Batura nie zna i będziesz się mógł rozejrzeć, z kim on
konferuje, może nawet coś interesującego usłyszysz. My w Rosynancie będziemy musieli
zaczaić się gdzieś w mroku, bo kiepsko by było, gdyby Jerzy nas dostrzegł...
Gdy dojechaliśmy (przepraszam, ale nieco łamiąc przepisy o dozwolonej prędkości)
do Braniewa, wjechałem na Gdańską i zaparkowałem Rosynanta pod drzewami za hotelowym
parkingiem. Mikołaj wyruszył na zwiady, a ja wyjąłem ze schowka lornetkę i nad opuszczoną
szybą wycelowałem ją w wejście do hotelu. Po chwili zobaczyłem w jej szkłach spokojnie
wychodzącego z hotelu naszego wysłańca.
- Namierzył ich! - ucieszył się Jacek.
Mikołaj odszedł kawałek ulicą, a potem, kryjąc się za zaparkowanymi autami,
podbiegł do nas i wskoczył do wozu:
- Jest! Siedzi z jednym facetem w hotelowej restauracji!
Sięgnąłem do kieszeni:
- Masz tu parę groszy. Wracaj tam, zamów sobie coś do picia i staraj się usiąść
możliwie jak najbliżej tych dwóch. Może coś usłyszysz.
Mikołaj obszernym łukiem zawrócił do hotelu.
- E, ja to dopiero bym podsłuchał - mruknął z zazdrością Jacek.
- O ile wcześniej Batura nie pourywałby ci uszu! - odparłem ze śmiechem. Spojrzałem
na parking. Widziałem wyraźnie renault Jerzego. Dobrze byłoby wiedzieć, którym z kilku
stojących tam aut przyjechał rozmówca Batury. “Może tak spisać ich numery?” -
pomyślałem. Ale z żalem zrezygnowałem z tego pomysłu. Parking był dobrze oświetlony, a
nad jego bezpieczeństwem czuwało dwóch wyraźnie znudzonych osiłków, którzy z radością
skorzystaliby z okazji “zapolowania” na obcego, kręcącego się przy samochodach.
“Czyżby Jerzy ściągnął pomocników do poszukiwania Komnaty?” - myślałem
leniwie. - “Ale w takim razie pojechaliby prosto do Kadyn, gdzie prędzej czy później muszą
się pokazać... Po co ta schadzka w «Warmii»?”
Nagle poczułem uszczypnięcie w ramię:
- Batura! - prawie wrzasnął Jacek, który, choć bez lornetki, nie odrywał oczu od
hotelowego wejścia.
Podniosłem lornetkę:
- Masz rację. Jerzy. A za nim... Nie, to niemożliwie! Kurowlew!
- Kto?
- Nie znasz. Potem ci powiem.
Jerzy i Kurowlew powoli, wciąż rozmawiając, ruszyli w stronę parkingu. Dostrzegłem
przemykającego za ich plecami Mikołaja, który po chwili zameldował się w Rosynancie:
- Niewiele słyszałem. Coś gadali o wodzie. Ten drugi mówił ze śmiesznym akcentem,
ale nic w tym dziwnego, bo Batura nazywał go Iwan.
- Dobra - uspokoiłem go. - Wiem co trzeba. Teraz niech sobie Batura wraca do Kadyn,
a my zobaczymy, dokąd to pojedzie Iwan.
Coupe Jerzego ostro ruszyło z parkingu, za nim wykręcił passat z białymi -
najprawdopodobniej rosyjskimi - tablicami rejestracyjnymi.
- No to my powolutku za nim - zamruczałem radośnie.
Owszem. Za nim. Do pierwszego skrzyżowania! Ogromna cysterna, jak najbardziej
rosyjska, zatarasowała nam drogę. A chodniki jak na złość takie wąskie, że ani jej objechać.
Wrzuciłem wsteczny i całym gazem do tyłu, do najbliższej uliczki. Może nią przejedziemy?
A żeby to! Ślepa! Kluczyliśmy jeszcze zaułkami, nim udało mi się wyjechać na ulicę
prowadzącą ku przejściu granicznemu w Gronowie. Gnałem ile mocy w silniku, ale szosa
przed nami była pusta. Wreszcie zwolniłem. “Co ty wyprawiasz, Pawełku? Toż Kurowlew nie
przyjechał tu z Rosji dla jednej rozmowy z Jerzym. Możesz dać sobie głowę uciąć, że jeszcze
go spotkasz w Kadynach!”
Moi pomocnicy ponuro milczeli, gdy na najbliższym skrzyżowaniu zawróciłem w
stronę Braniewa.
Wreszcie Jacek spytał:
- Ten Kurowlew, to kto? Obiecał pan powiedzieć...
- A, Kurowlew. Podczas akcji “Wilczyca z jantaru” przewinął się taki jeden Ruski,
podający się za dziennikarza. Jestem pewien, że miał powiązania z Towarzystwem “Przez
Historię do Przyjaźni”. Ale pojawił się i zniknął jak sen. Nawet słynny komnatolog
pułkownik Owsianow nie miał pojęcia, kto to jest. A tymczasem znów krzyżują się nasze
ścieżki! Mówisz, Mikołaju, że rozmawiali o jakiejś wodzie? Czyżby tu chodziło o próbę
przemytu spirytusu jako niby wody mineralnej? Ciekawe. Ale co może mieć z tym wspólnego
Batura? Tu Bursztynowa Komnata, tu przemyt. No cóż, zobaczymy!
Spałem sobie smacznie najbardziej przeze mnie cenionym porannym snem, kiedy
wdarło się weń śpiewane donośnym głosem:
Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze...
Nie zdziwiłaby mnie ta nabożna pieśń, jako że nocowaliśmy w klasztorze, ale nie
dochodziła ona z zakrystii, ani z kościoła! Ktoś śpiewał ją za mym, położonym na wysokim
piętrze, oknem! Zerwałem się z pościeli i podskoczyłem ku oknu, szeroko je otwierając.
Za nim, po rusztowaniu, dźwigając w każdym ręku po pełnym zaprawy wiadrze,
wspinał się ojciec Leszek, gromko oznajmiając:
Tobie śpiewa żywioł wszelki,
Bądź pochwalon, Boże wielki!
Przypomniałem sobie, jak to pan Tomasz mówił o zacnym franciszkaninie, że jest tu
głównym architektem i najgłówniejszym murarzem odbudowywanego sanktuarium.
Odetchnąłem napływającym przez okno powietrzem. Było ciepłe i pachniało wiosną.
Jasne się stało, że ojciec Leszek nie chciał zmarnować darowanego mu przez ciepłą
tegoroczną zimę dnia i wziął się do murarki. Stałem jeszcze chwilę przy oknie wpatrując się
w harce stadka kowalików i sikorek na pobliskim buku, na karkołomne przebiegi dwóch
wiewiórek, po czym cofnąłem się w głąb pokoju, gdzie snem sprawiedliwego pochrapywał
Jacek i bezlitośnie pstryknąłem go w nos.
- Co? Już?... - poderwał się chłopak. - Idziemy na wzgórze?
- Chodzić to będziemy - zaśmiałem się - ale po rusztowaniach! Dziś dzień
gospodarczy, czyli praca na rzecz klasztoru.
- Aha - poziewując wyjrzał przez okno. - Rozumiem. Tylko jak Batura...
Nie dałem mu skończyć:
- Jeśli Jerzego będą dziś wspierać moce piekielne, to przeszkodą mu moce niebieskie!
- zawołałem natchnionym głosem.
Jacek parsknął śmiechem:
- Moce jak moce. Nam dużych nie będzie trzeba. Śmignie się parę razy wiaderkiem na
górę i już!
To wiaderko (z jakimi dwoma lekko wspinał się po rusztowaniu ojciec Leszek)
przygięło Jacka, chłopaka jak się patrzy, do ziemi. Zresztą i mnie nie poszło tak łatwo z tym
śmiganiem, jak myślałem na początku. Ale nieważne! Grunt, że pracowaliśmy solidnie, każdy
na miarę swych sił.
Koło południa przyszedł nam z pomocą Mikołaj, który “urwał się” z roboty, i jeszcze
kilku chłopców z Kadyn. Zachowywali się w stosunku do mnie i Jacka w porządku, ale nie
raz i nie dwa przyłapałem ich niechętne spojrzenia.
- Co się pan martwi - pocieszał mnie Mikołaj. - Nikt nie musi kochać obcego jak
siebie samego - zaśmiał się. - To porządne chłopaki. Nie rozrabiają, piwka nie piją. Jak mają
czas, do dorabiają u Batury z tymi “szpilkami”, co nimi las dziurawią.
- U Batury, mówisz...
Wzruszył ramionami:
- Co pan taki podejrzliwy? Skąd oni mogą wiedzieć, że i pan za Bursztynową
Komnatą lata? Ja im nie powiem, a już ojciec Leszek to na mur beton!
Podszedł do Jacka i przysiadł wraz z nim na belkach. Przyciszonymi głosami
rozpoczęli czy też kontynuowali spór, z którego - zajęty kolejnymi wiaderkami ojca Leszka -
usłyszałem tylko coś o odwadze i sile woli. A potem klasnęły dłonie, “przybijające” targ czy
zakład.
Wieczorem, zmęczony ciężką całodniową pracą, zasnąłem, gdy tylko przyłożyłem
głowę do poduszki. Przez sen wydało mi się, że słyszę jakieś szmery w pokoju, a nawet
skrzyp drzwi wejściowych, ale nie chciało mi się otwierać oczu. Zresztą po chwili spałem
znów głębokim snem.
Dochodziła północ, gdy w ciemności znieruchomiałych w bezwietrzu olszyn
porastających ruiny kadyńskiego cmentarza coś się poruszyło. Cień mroczniejszy od innych
wspiął się na pagórek. Sapanie, szelest opadłych liści i trzask łamanych gałązek. Coś
wleczono po ziemi. Ciężkiego i zaczepiającego o młode drzewka. Nocny gość dotarł ze swym
ciężarem do drogi porosłej na pół wyschniętą trawą. Tu poruszał się nieco szybciej, ale nadal
słychać było ciężki oddech świadczący o wysiłku. Wreszcie trzasnęły gałęzie po drugiej
stronie drogi, cień warknął ze złością mocując się z opornym ciężarem. I wtedy w
czerniejącej opodal kępie świerków rozległ się stłumiony, jakby dobiegający spod ziemi jęk.
Cień opuścił nagle to, co wlókł, i krzyknął:
- O rany!...
I zaczął pośpiesznie przedzierać się przez gęstwinę ku szarzejącej za olszyną łące. Pod
świerkami coś zachichotało, ale w tejże chwili od szczytu cmentarza, gdzieś od ruin kościoła
rozdarło ciszę wściekłe rżenie. Między świerkami coś zakotłowało się i drugi cień dołączył do
kuśtykającego przez łąkę pierwszego...
Obudziłem się wcześnie i zostawiając Jacka zagrzebanego po uszy w koce, zszedłem
na dół, do kościoła. Ale tam, zamiast łagodnej ciszy porannej mszy, usłyszałem podniesione
głosy. Kobieciny otaczające ubranego w ornat ojca Leszka domagały się krzykliwymi
głosami pomocy, jako że na starym cmentarzu znów straszy.
- Diabły tam o północy rżą i wyją! - wołała jedna, okryta kwiecistą chustą.
- Diabły albo biedne dusze! - wtrąciła druga, w wielkiej futrzanej czapie.
- Aże we wiosce słychać! - dodała trzecia, z kurzajką na nosie.
Ojciec Leszek przyobiecał im stosowne modły za zmarłych, ale wzbraniał się iść i
poświęcić cmentarne ruiny:
- Już raz tam ziemia była poświęcona, a to wystarczy na wiek wieków.
I przystąpił do odprawiania mszy. Starsze panie wydawały się niezbyt przekonane, ale
posłusznie zajęły miejsca w kościelnych ławkach.
Gdy wróciliśmy po mszy do klasztoru Jacek już się krzątał. Zdziwiło mnie, że utyka
na prawą nogę. Przecież kładł się spać cały i zdrowy!
Podumałem chwilę: “Te szmery, które słyszałem w nocy, trzask drzwi...”
Korzystając z tego, że nasz gospodarz zszedł na dół, przysiadłem się do mego
towarzysza i jak najdelikatniej uchwyciłem go za ucho:
- Coś, draniu, wyprawiał dziś w nocy na starym cmentarzu?
- Ja? To jakieś nieporozumienie.
- A dlaczego utykasz?
- Skręciłem nogę wyskakując rano z łóżka.
- To podciągnij nogawkę.
- Ale...
- Podciągnij, mówię!
Niechętnie wykonał polecenie. Od kolana prawie do kostki znaczył mu prawą nogę
szlak otartej do krwi skóry.
- Ładnie cię to łóżko urządziło! - zaśmiałem się. - A teraz gadaj prawdę! -
spoważniałem.
- Niech będzie - westchnął ciężko. - Pamięta pan ten betonowy krzyż leżący na górce
cmentarnej?
- Mniej więcej.
- No więc założyłem się z Mikołajem, że pójdę o pomocy na cmentarz i przeciągnę ten
krzyż na łąkę.
- Hiena cmentarna.
- Żadna hiena - obruszył się. - Krzyż nie był przy żadnym grobie, a w krzakach.
Zresztą mieliśmy zamiar z Mikołajem postawić go na grobie tego znalezionego w tunelu, co
go ojciec Leszek pochował!
- No, przynajmniej to w porządku. Ale wycia, rżenia? Czy nie za starzy jesteście na
takie dziecinady?
Jacek skrzywił się:
- Dziecko by tego krzyża o centymetr nie ruszyło. I ja ledwo dałem radę. Już go
miałem po drugiej stronie drogi, a tu zza drzewa jak nie zawył Mikołaj, to krzyż upuściłem... i
stąd ta szrama, bo spadł mi na nogę. No... no i niech będzie, spietrałem się nieco i na łąkę,
gdzie jaśniej. A tu od ruin kościoła jak coś nie zarży! Patrzę, a tu już Mikołaj biegnie ze mną.
Wybuchnąłem śmiechem:
- Bohaterowie! Zapomnieliście o tajemniczym jeźdźcu?
Jacek zaczerwienił się lekko:
- To był odruch. Zresztą sam pan nazywa tego faceta tajemniczym. A wiadomo czego
taki szuka o północy na starym cmentarzu?
- Na pewno nie sławy, jak ty!
Jacek chciał się odciąć, ale wrócił właśnie ojciec Leszek i mój pomocnik wolał nie
kontynuować rozmowy o tajemnicach starego cmentarza.
- Zejdź do Rosynanta - mruknąłem. - Gdzie jest apteczka, wiesz. Opatrz sobie nogę.
- Ale Mikołajowi ani słowa, zgoda? - szepnął Jacek wychodząc.
Skinąłem głową:
- Pod warunkiem, że ten krzyż znajdzie się naprawdę tam, gdzie zaplanowaliście.
- O jakim krzyżu mówicie? - zaciekawił się franciszkanin.
- Chłopcy chcą postawić któryś ze starych krzyży na grobie tego nieszczęśnika z
tunelu - odparłem.
- Piękny pomysł, młoda inteligencjo. Ale co to - zwrócił się do mnie - nie wyrusza pan
dziś polować na Bursztynową Komnatę?
- Chyba nie. Jacka trochę boli noga, a to przez ciągłe łażenie po wzgórzach, w górę i
w dół. Zrobimy dzień przerwy, a ja może pomogę w czymś ojcu...
- Piękny pomysł, młoda, przepraszam - zaśmiał się zakonnik - inteligencjo.
Ale nie było mi dane tego dnia przyczynić się do remontu klasztoru, bo gdy
wyszedłem na dwór, zza dębu, kłaniając się, z czapką w dłoni, wychylił się obdarty dość
jegomość w starszym wieku, którego fioletowawy nos zdradzał niejaką skłonność jego
właściciela do trunków.
- Najmocniej przepraszam pana - ukłonił się raz jeszcze - ale czy to pan jest tym,
którego interesują różne bunkry i inne dziury w ziemi?
“Skąd w wiosce już wiedzą o tym” - pomyślałem. Ale odparłem spokojnie:
- A jeśli to właśnie ja?
Gość ożywił się:
- To ja mam dla pana bunkier jak ta lala! I nikt w nim jeszcze nie grzebał, a może być
tani złoto czy co drogiego! I to niedaleczko, kawalątek pańskim pięknym wozem!
“Wiedzą też o Rosynancie” - przemknęło mi przez myśl. - “A niech to, przecież stoi tu
już kilka dni!”
- Naprawdę zna pan jakiś bunkier? - przyznam się, że nie zwykłem dowierzać
fioletowonosym obdartusom. Dobrze ubranym o podobnych upodobaniach też nie.
- A znam, znam! Bo - zmiął czapkę w dłoniach - ja tam czasem, ciężki los taki,
nocuję.
Wszystko to wydało mi się funta kłaków nie warte. Ale może? Czasem do wielkich
odkryć dochodzi się krętymi ścieżkami.
- A ile na tym stracę? - spojrzałem spod oka na przybysza.
Ten aż podskoczył z oburzenia:
- Pan straci? Pan tylko zyskać może! A dla mnie to tylko dziesięć złotych za
przewodnictwo.
“A niech cię!” - machnąłem ręką. - “I tak dzień stracony”.
- Poczekaj pan tutaj. Spakuję się. Ale forsa dopiero jak obejrzę ten pański bunkier.
- Jakżeby inaczej! - zamachał czapką obdartus.
Wrzuciłem sondę i “Rambo” do Rosynanta i zajechałem przed klasztor:
- Wsiadaj pan.
- Na imię mam Józef - powiedział gramoląc się do środka. - Klasa wózek. Pański?
- Pożyczony - zaśmiałem się. - No to dokąd, panie Józefie?
- Do Tolkmicka - pokręcił się niespokojnie - i tam już zaraz...
Kiedy tylko minęliśmy Tolkmicko i zaczęły się sady, mój towarzysz kazał mi
zatrzymać się. Wypakowałem sprzęt i przeszliśmy na drugą stronę szosy. Za rowem, na
małym pagórku pan Józef wyciągnął przed siebie dumnym ruchem rękę:
- A oto on!
Ze zbocza wystawały zardzewiałe framugi i resztki potężnych zawiasów. Weszliśmy
do środka. Bunkier, a raczej bunkierek, miał ze 3 metry wysokości. Szeroki był i długi na 5
metrów. Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać z mojej naiwności. Toż to maleństwo w
swych najlepszych czasach mogło służyć najwyżej jako przechowalnia owoców i warzyw z
okolicznych sądów! Ale ostatecznie mogło być coś zamurowane w jego ścianach lub ukryte
pod piaszczystą podłogą. Zmusiłem się, by starannie, sondą i wykrywaczem metali, przebadać
betonową celę. Nic, oprócz charakterystycznego dla zbrojonego betonu echa. Choć w jednym
miejscu echo wydało mi jakby silniejsze. Ale sprowadzać pneumatyczne świdry, by dowiercić
się do zabetonowanej rury?
- I co, nic? - dopytywał się pan Józef.
- Nic! - odparłem ze złością.
- A niech to... - zmartwił się. - To i moje pieniążki...
- Masz pan je - wcisnąłem mu w garść banknot.
Ucieszył się wyraźnie:
- Dzięki! Serdeczne dzięki! No bo przecież bunkier jest, prawda, proszę pana?
Śmiech zwyciężył złość:
- Jest. Jak ta lala. To nie pańska wina, że pusty. Wracamy?
- Nie, nie... ja tu... mam sprawę. Jeszcze raz panu dziękuję... - i już go nie było.
Gdy ustawiłem Rosynanta na jego dawnym miejscu, przykulał Jacek:
- Gdzie pan jeździł z tym obszarpańcem? Jakiś nowy ślad? Słyszałem, że coś mówił o
bunkrze...
- Tak. Był bunkier. Pusty jak twoja głowa! - wyładowałem się na Bogu ducha winnym
chłopaku. - A nogę żebyś jutro miał zdrową! - dołożyłem jeszcze.
Ale to ja straciłem dziesięć złotych, nie on. Poza tym na jaką śmieszność się
naraziłem! Toż dyrektor Marczak zemdlałby chyba, gdyby dowiedział się, że lecę na byle
pstryknięcie podejrzanego typka i z namaszczeniem badam ściany dawnej piwnicy na owoce!
A pan Tomasz?... Aż dostałem dreszczy, gdy wyobraziłem sobie jego niby spokojne, a
przecież pełne ironii: “Nie było tam więc Bursztynowej Komnaty, Pawełku?”
Zresztą nie takie ważne, co by pomyśleli zwierzchnicy o moim nierozważnym kroku.
Przecież niewiele może jest mądrzejsze od niego moje uganianie się po bukowych wzgórzach
za mętnym rysunkiem pamięci, a nikt z niego się nie śmieje. Ba, najgroźniejszy rywal,
człowiek o wielkiej inteligencji i rozumie, postępuje podobnie!
Taak, Jerzy...
Niektórzy z pracujących dla niego chłopaków byli tu wczoraj. Widzieli mnie i Jacka.
Na pewno widzieli też i Rosynanta. I potem przychodzi oberwaniec i pyta o pana szukającego
bunkrów. W Kadynach muszą więc być ludzie dobrze poinformowani o moim tu pobycie i
zainteresowaniach. A jeśli wiedzą oni, to czy wiadomość nie dotarła i do Batury?
Jeszcze ta Holenderka...
No i co z tego! Nikt nikomu nie może zabronić polowania na jantarowy ósmy cud
świata! Rzecz w tym, kto będzie pierwszy!
A tym muszę być ja!
Wieczór na Klasztornym Wzgórzu zapowiadał się ponuro. Jacek wciąż milczał,
obrażony za mój “napad” na niego. Ojciec Leszek wyjechał za swymi sprawami. Z tym
większą radością powitałem stukanie do drzwi. Zbiegłem po schodach i otworzyłem drzwi
szeroko. Stała w nich blondyneczka o lekko skośnych oczach i układających się w uśmiech
pełnych ustach. Ubrana była w dżinsy i czerwoną ortalionową kurtkę z kapturem.
- Pan Daniec? - pytająco uniosła brwi.
- Do usług - skłoniłem się uprzejmie.
- Jestem Anka. Ta od Mikołaja. Miki musiał wyjechać nagle z końmi. A że powiedział
mi, żebym jak co ważnego, dała panu znać, przyszłam więc.
- A czy na pewno jesteś “tą” Anką? - udałem nieufność.
Cisza klasztoru rozdzwoniła się perlistym śmiechem:
- Ale pan dziwny! Jeśli powiem, że starodruki, które wydłubaliście w skrzynkach spod
podłogi cegielni pochodziły z królewieckich zbiorów, to pan mi uwierzy?
- Uwierzę - odpowiedziałem śmiechem. - Ale Mikołajowi natrę uszu za
nieprzestrzeganie tajemnicy służbowej.
- Mnie można mówić - odęła pełne wargi blond osóbka. - A pan długo zamierza
trzymać mnie tu na progu?
“Co do trzymania, to chyba ta panienka trzyma swego Mikiego króciutko!” -
pomyślałem.
- Ależ proszę, proszę. Tędy. Na górę...
- Znam drogę - nieco zadarła nosa Anka i nie oglądając się na mnie weszła na schody.
“No, no!” - pokręciłem głową. - “Czyżby przybył mi jeszcze jeden przełożony?”
Na górze nowe zdziwienie: rozpromieniony Jacek. To podsuwający dziewczynie fotel,
to proponujący herbatę.
Anka popatrzyła spod oka na jego krzątaninę:
- Prawie nie widać, że tamten krzyż tak ci urządził nogę.
Chłopak (ku mej cichej radości) zamarł w pół gestu z nie najmądrzejszą miną.
- Nie pękaj - klepnęła go w ramię Anka. - Miki też pryskał z cmentarza!
- Aleja...
- No dobrze, już dobrze - wtrąciłem się - nie tłumacz się, tylko szykuj obiecaną
herbatę! A ciebie, Aniu, co sprowadza? - siadłem naprzeciw dziewczyny. - Bursztynowa
Komnata już odnaleziona?
- Tak źle to nie jest! - zdmuchnęła grzywkę z czoła. - Ten Batura nie wychodzi cały
dzień z pokoju. Dzwonił gdzieś kilka razy i do niego dzwoniono, ale niestety...
- Nie udało się podsłuchać - dokończyłem nieco złośliwie.
Ale Anka nie dała sobie dmuchać w kaszę:
- Miałam go pilnować, czy nie?
Potulnie skuliłem się na swym miejscu, co dziewczyna przyjęła z nieukrywaną
satysfakcją. Jacek zresztą też.
- Uważaj, bo rozlejesz herbatę - warknąłem na niego. Ale on nie zwrócił na mnie
uwagi, zapatrzony w dziewczynę.
- Przyszłam tu - uśmiechnęła się do niego - w sprawie tej Holenderki, Evy Houten,
która też was interesuje...
Poruszyłem się niespokojnie: Batura w zupełności mi wystarczał. A tu znów pani
Houten, o której myślałem, że sprawa z nią zakończona!
- ...tak więc ta pani miała dziś dwukrotnie gości - kontynuowała Anka. - Najpierw
przyszli do niej z cegielni, ale ich załatwiła krótko, mówiąc, że już jej ta rudera nie interesuje.
- Jasne - zaśmiał się Jacek - przecież skrytka była już wypatroszona!
- A skąd wiesz, że tak ich załatwiła? - spytałem ostrożnie Ankę.
- Bo klęli na nią i na korytarzu hotelowym, i po drodze - odpowiedziała spokojnie. -
Druga wizyta była ciekawsza: przyjechało takich dwóch w skórzanych marynarkach.
Przechodzonym trochę citroenem na gdańskiej rejestracji. Z tymi rozmowa trwała dłużej. Coś
tam mówili o spapranej robocie, o wypłacie i nie wiem jeszcze o czym, ale nagle usłyszałam
jak Holenderka mówi głośno, chyba do telefonu: “Prosić. Komendant policji”. Ale chyba z
policją nie rozmawiała, bo jej goście zmyli się błyskawicznie, nadwerężając swego citroena
na krawężniku, a ona zaraz wyszła za nimi i zamiast na posterunek poszła na ujeżdżalnię. Ale
pomyślcie może o tym, o czym ja wtedy pomyślałam. Co ją trzyma w Kadynach? Z cegielnią
nie wyszło. Zresztą, pani Houten oczekiwała czegoś więcej po tej skrytce niż wydobyte przez
was papiery. Owszem, konno można jeździć, bo to niby zima, ale tu deszcz, tu trochę śniegu.
Jednak wydaje mi się, że pani Eva ma jeszcze namiary na jakiś schowek, do którego nie może
na razie się dostać! Co wy na to?
- Zuch dziewczyna! - zasalutowałem szklanką z herbatą.
- Zgadzam się w zupełności! - dodał wpatrzony w Ankę jak w obraz Jacek.
Zaśmiałem się:
- Nie zgadzaj się tak ochoczo, bo ta zgoda może cię doprowadzić do poważnej
niezgody z Mikołajem!
Anka popatrzyła na nas niewinnie, jakby nie wiedziała, o jaką niezgodę chodzi.
- Jeszcze jedna skrytka? Być może - łyknąłem herbaty. - Ale dlaczego nie dał nam o
niej znać nasz dobroczyńca-informator, zwany przez ciebie, Aniu, facetem w kowbojskim
kapeluszu?
Dziewczyna zamyśliła się:
- Może Holenderka informacje o niej lepiej ukryła niż te o cegielni? Może uzyskała je
już tu, w Kadynach? W każdym razie popatrzcie - wyjęła z kieszeni i rozprostowała pomiętą
kartkę, zarysowaną dużymi i małymi krzyżykami, w dodatku czasem ozdobionymi, a czasem
prostymi.
- Fiu! - gwizdnął Jacek.
- Tak, to ciekawe - kiwnęła główką Anka, zadowolona z wrażenia, jakie wywarła
przyniesiona przez nią kartka. - Dotychczas, gdy sprzątałam pokój pani Houten, kosz na
papiery był pusty. Dopiero wczoraj ta kartka. Panie Pawle, wygląda chyba na to, że nagle
zaczęła myśleć o jakimś krzyżu?
Jacek aż podskoczył:
- Krucyfiks, o którym pisał książę Luis Ferdinand!
- Nie podskakuj, bo uszkodzisz sobie drugą nogę - zaśmiałem się, ale, na Boga,
chłopak mógł mieć rację! Tylko żeby aż taki zbieg okoliczności?!
- O jaki krucyfiks ci chodzi? - zaciekawiła się Anka.
- Ostatni pruski pan na Kadynach i wnuk cesarza Wilhelma II pisał, że pozostawia coś
takiego tutaj. No i myśmy jego list czytali... - nadął się dumnie Jacek. - Ale pan Paweł
powiedział, że zostawia krucyfiks “na deser” - popatrzył na mnie z wyraźną pogardą. - A tu
wygląda, że jak siądziemy do deseru, to Holenderka dawno już wstanie od stołu!
- Ha! Ha! - roześmiała się Anka.
(Przyznam, że dawno nie słyszałem tak niemile śmiejącej się dziewczyny!)
- Niech wam będzie: “Ha! Ha!”- wzruszyłem ramionami. - A może po prostu panią
Evę gryzła chandra albo naszły myśli o tym, że prędzej czy później wszyscy umrzemy?
Zaraz... - sięgnąłem po kartkę, dostrzegając na niej króciutko przekreślony napis. “Drzewo
krzyża, drzewo prawdy” - przetłumaczyłem z niemieckiego - motto z listu księcia. Masz rację
Jacek: Holenderka, i my będziemy szukać tego samego krucyfiksu...
- Bursztynowa Komnata i książęcy krucyfiks. Dwie sroki za ogon - pokręciła głową
Anka, ale jej oczy błyszczały radośnie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
UROCZYSTOŚĆ W TOLKMICKIM KOMISARIACIE • BUŁANEK I
PODKOWA • ZNÓW “DRZEWO KRZYŻA, DRZEWO ŻYCIA” •
DZIEJE KADYŃSKIEGO SANKTUARIUM • WIKTYMOLOGIA,
CZYLI NAUKA O OFIARACH
Następnego dnia Jacek nie musiał się obawiać, że nadwyręży sobie skaleczoną nogę
wdrapując się na wzgórze III. Z rana zadzwonił komendant komisariatu w Tolkmicku,
komisarz Karwacki, i zaprosił na skromną uroczystość podziękowania za pomoc w
zlikwidowaniu groźnej szajki przestępców. Jakże było nie jechać!
- Na wały Tolkmita, na wały Tolkmita! - podśpiewywał Jacek, dając tym dowód, że
pamięta opowiedzianą przeze mnie legendę.
Uśmiechnąłem się:
- Służę ci jeszcze jedną opowieścią. Żyli niegdyś dwaj bracia olbrzymi: Łysk, który
mieszkał na Mierzei oraz Tolko w Tolkmicku. Obydwaj budowali domy, ale mieli tylko jedną
siekierę, którą przerzucali sobie przez Zalew. Pewnego razu olbrzym z Tolkmicka był tak
zapracowany, że nie dosłyszał wołania brata, któremu akurat była potrzebna siekiera. Łysk,
nie mogąc doprosić się o nią, chwycił ogromny głaz i cisnął nim w Tolka. Kamień jednak
wymknął mu się z rąk i upadł do Zalewu. Tkwi tam do dzisiaj wystając ponad powierzchnię
wody w odległości około czterech kilometrów od Tolkmicka. Prusowie niegdyś składali na
nim ofiary, by zapewnić sobie obfite połowy. Po wiekach przebiegała przezeń granica między
Warmią i Prusami Królewskimi. Po dziś dzień ten głaz jest znany jako Święty Kamień. A oto
jego dane: obwód 14 metrów, wysokość ponad powierzchnię wody 1,5 metra, odległość od
brzegu 30 metrów.
- Co tam dane - machnął ręką Jacek. - Grunt, że opowieść sympatyczna!
Komisarz Karwacki przyjął nas w swoim skromnym gabinecie nader serdecznie. Nie
zabrakło nawet kwiatów i stosownych dyplomów. Przy kawie i ciastkach słuchaliśmy, jak to
otoczono czułą opieką wskazany przez nas schowek bandy. Wreszcie przedwczoraj bandyci
ujawnili się przy Kapliczce Moru. Było ich czterech. Trzech ujęto. Jednemu udało się uciec.
Ale że kolesie zdradzili jego meliny i kontakty, schwytanie go - jak oświadczył komisarz -
było tylko kwestią godzin.
Porozmawialiśmy jeszcze chwilę o tym, jak to praca historyka sztuki jest podobna do
pracy policjanta. Jeszcze raz podziękowano nam serdecznie i zawróciliśmy do Kadyn.
Podczas jazdy wydawało mi się, że wciąż widzę w lusterku tego samego malucha. Ale
że z Tolkmicka do Kadyn jest raptem 7 kilometrów, a maluchów na naszych drogach pełno,
nie przyjrzałem się mu dokładniej . Gdy skręcaliśmy na drogę ku klasztorowi, maluch powoli
przetoczył się szosą dalej.
Korzystając z tego, że południowy wiatr rozerwał powłokę chmur na stada białych
obłoczków i słońce roziskrzyło bukowy las pokryty cieniutką warstwą spadłego w nocy
śniegu, postanowiłem pospacerować po nim. Jacek wolał zostać w klasztorze.
Nagle na skrzyżowaniu ścieżek zobaczyłem przecinające mi drogę ślady podków.
Mimowolnie ruszyłem za nimi. Tropiony przeze mnie koń szedł wolno, czasem nawet ślizgał
się na warstwie zmarzłych liści. Jakby jeździec w zamyśleniu wypuścił wodze z ręki.
Po rozstępie śladów poznałem, że koń, który szedł przede mną ścieżką jest wysokiego
wzrostu. Na kolcu tarniny dostrzegłem strzęp brązowej sierści. Zdjąłem go pieczołowicie i
podniosłem ku słońcu. Zalśnił miedzianym połyskiem. Tak więc prowadził mnie Bułanek!
Jego śladem dotarłem do małej polanki. Tu musiał czekać na Bułanka inny koń. O
drobniejszym kopycie, którego prawa przednia podkowa była ukruszona. Czekał długo, bo
zdołał wydeptać spory krąg śniegu i poogryzać gałązki leszczyny.
Nasłuchiwałem chwilę, czy nie usłyszę gdzieś tętentu kopyt, ale w bukowym lesie
panowała cisza. Tylko daleko zacmokała wiewiórka i pofruwistym lotem przemknęło stadko
raniuszków.
Starannie obejrzałem wydeptaną kopytami polankę. Ale jedyne co znalazłem, to trzy
dopalone do połowy papierosy niewiadomej marki ze złotą koroną i o brązowej bibułce, a
także ustnik niemieckiej cygaretki. Zawinąłem je w papierek i schowałem do kieszeni.
Tymczasem Podkowę i Bułanka musiała znudzić “rozmowa”, bo ruszyły z polanki
dalej. Szły stępa, obok siebie, bo ścieżka była tu szersza. Ale i tak usłużna tarnina
poinformowała mnie, że Podkowa jest karoszem. Znaleziony strzęp sierści zalśnił w mych
palcach granatowym połyskiem. Kare konie o takiej sierści zwane są krukami.
Nagle Bułanek skoczył do przodu! Dwa, trzy kroki! Stanął w poprzek ścieżki. O
widać, jak wrył się kopytami w śnieg i spadłe liście! Ślady Podkowy nadal prowadziły
spokojnie, równo, aż do stojącego na ścieżce towarzysza czy też może przeciwnika. Tu
Podkowa wspięła się w półobrocie na tylne nogi i lekkim kłusem pobiegła między buki.
Bułanek jej nie ścigał. Przez chwilę dreptał w miejscu, a potem ruszył ścieżką zataczającą tu
łuk w stronę Kadyn. Jeszcze raz spojrzałem na miejsce, gdzie Bułanek próbował zatrzymać
Podkowę. I aż przyklęknąłem!... Na ośnieżonym liściu buku wspartym na gałązce czerwieniła
się kropla krwi, opodal druga!
Poczułem strach. Nie, nie o siebie! O tego jeźdźca, który tu został ranny. Ale który z
dwóch? Ten na Bułanku czy ten na Podkowie? Bułanek! Próbował zatrzymać tamtego! Ale
odjechał stąd spokojnie, gdy Podkowa była już daleko! Nie, nie on. A Podkowa? To nagłe
spięcie i bieg przez las... Tamten ją zranił, przestraszył... uciekła więc! Na wszelki wypadek
ruszyłem jej śladem.
Ale niepotrzebnie się denerwowałem! Koń zwolnił, wreszcie - co pokazał trop -
przeszedł z kłusa w stępa i najbliższą ze ścieżek ruszył do Kadyn.
“Tak więc obaj jeźdźcy są cali i zdrowi!” - pomyślałem. - “Ale w takim razie skąd ta
krew? Ech, Paweł! Zobaczyłeś swym sokolim okiem dwie krople krwi i już wpadasz w
panikę! A może któryś z koni skaleczył się o kolec tarniny? Ale jeśli jeden jeździec zranił
drugiego? Paweł, daj spokój! Sprawdziłeś przecież, że obaj poczłapali na swych rumakach z
powrotem do Kadyn. Jeśli coś przydarzyło się jednemu z gości hotelowych, Anka będzie o
tym wiedziała! A Mikołaj łatwo sprawdzi, kto jeździł dzisiaj na drobnym karoszu z ukruszoną
podkową!”
Mimo wszystko wracałem do klasztoru trochę niespokojny.
Ledwo minęła szesnasta, a już mogliśmy powitać Ankę w naszej samotni na
Klasztornej Górze.
- Czy coś się stało? - pytałem pomagając zdjąć dziewczynie kurtkę.
- Nie, nic! - zaśmiała się w odpowiedzi. - Tylko Miki jeszcze nie wrócił. Przedłużyli
mu delegację. A ja przyszłam ot, tak sobie. Poplotkować.
- Pasjami lubię plotki! - oświadczył z głębokim przekonaniem Jacek przysuwając się
do Anki. Kątem oka dostrzegłem, jak ojciec Leszek grozi mu palcem. Ale jedynym co mogło
przywrócić siostrzeńca pana Tomasza do rzeczywistości byłaby pięść Mikołaja, któremu na
nieszczęście pracodawcy przedłużyli wyjazd! Ale i ja zrobiłem co mogłem, czyli przegoniłem
Jacka na drugi koniec stołu, dosiadając się do Anki:
- Słuchaj, Aniu... U was w hotelu wszystko w porządku? Nikomu z gości nic się nie
stało?
Popatrzyła na mnie ze zdumieniem:
- A właśnie!... Tylko, że ja na śmierć zapomniałam... No bo to takie głupstwo. Jak
więc pan pytał na początku, czy coś się stało...
- Dziewczyno! - jęknąłem.
- Już mówię - poprawiła się za stołem. - No więc Batura o mało oka dzisiaj nie
stracił...
- Jakim cudem?! - wtrącił Jacek.
A mnie zaczęło się wydawać, że wiem jakim...
- A takim - odpowiedziała dziewczyna - że jak galopował przez las, to nadział się na
gałąź i policzek sobie rozciachał. Taaka krecha.
Poczułem, że robi mi się gorąco:
- A nie wiesz, na jakim koniu jechał?
Skinęła głową:
- Jak wydobrzał po tym upadku z Turkmenki, to najczęściej wypożycza Ali Babę.
- Jakiej maści jest ten koń?
Anka podrapała się po nosie:
- Bułanej.
Uśmiechnąłem się:
- Jesteś pewna, że nie kasztan?
Dziewczyna wzruszyła ramionami ze zniecierpliwieniem:
- Jak mówię, to wiem! Przecież my tu w Kadynach od małego przy koniach!
- Przepraszam! - uniosłem ręce do góry. - A kto dzisiaj jeździł na niewysokim karoszu
z ukruszoną prawą przednią podkową?
Anka zastanawiała się przez chwilę:
- O podkowy to niech się już pan Mikiego pyta. Ale mały kary konik... najbardziej mi
podchodzi, że to będzie Bohun!
Wstrzymałem oddech:
- I kto go dzisiaj...
- Dzisiaj? To nie wiem - posmutniała Anka.
- Szkoda! - opuściłem głowę.
- Ale wie pan - ożywiła się dziewczyna - to musiała być ta Holenderka, Houten!
Odetchnąłem głęboko:
- Jesteś pewna?
Uśmiechnęła się:
- Ale pan nerwowy. Ona zawsze na nim jeździ. A dzisiaj widziałam ją w jeździeckim
stroju.
Przeciągnąłem się z rozkoszą:
- No to, kochani, mam dla was ciekawą wiadomość!
Obecni spojrzeli na mnie z uwagą.
- Szkoda tylko, że nie wiem, czy jest to wiadomość dobra czy zła. Otóż, pan Jerzy
Batura miał dzisiaj w lesie małą konną randkę z panią Evą Houten. O czym mówiono, nie
wiem. Ale jedno jest pewne: nie rozstali się w zgodzie. A Batura zarobił szpicrutą po buzi! To
właśnie była ta gałąź, na którą się niby nadział! - zaśmiałem się.
Odpowiedział mi trójgłos pytań, skąd to wszystko wiem. Musiałem więc opowiedzieć,
jak to się bawiłem w tropiciela i do jakich “krwawych” wniosków mnie ta zabawa
doprowadziła.
- Ten Batura musi mieć jakiegoś haka na Holenderkę - ojciec Leszek podniósł ku
górze palec.
- I ja tak sądzę - skinąłem głową. - Do czegoś próbował ją zmusić. Może coś zabrać?
Może to była próba szantażu?
- Nieważne, co to było; ważne, że Houten nie dała się łotrowi! - zaśmiała się Anka z
triumfu kobiety nad mężczyzną.
Uśmiechnąłem się, ale pokręciłem głową:
- Martwię się, że Batura może coś wiedzieć o tak interesującym nas krucyfiksie Luisa
Ferdinanda. A jeśli wie, to prawie jakby go miał. To naprawdę znakomity specjalista!
- Gdzie się nie ruszyć: Batura! - westchnął Jacek.
Machnąłem ręką po jego półpunk fryzurze:
- To rusz się i zrób herbatę. Przynajmniej przy tej czynności jesteś bezpieczny przed
spotkaniem z nim.
Anka i ojciec Leszek wybuchnęli śmiechem, który wyraźnie popsuł humor Jackowi.
- Ja dziękuję za herbatę - podniósł się z fotela ojciec Leszek - ale mam jedną sprawę
we wsi...
Zostaliśmy we trójkę, próbując odszyfrować tajemnicę ukrytą przez księcia pod
słowami “Drzewo krzyża, drzewo życia”.
- To popularne wśród nas, chrześcijan, określenie dla krzyża, na którym skonał
Chrystus... - zacząłem, gdy wtrącił się Jacek:
- Jasne, że popularne! I wydaje mi się, że taki napis musiał być tu na którejś ze ścian, a
krucyfiks zamurowany został gdzieś w pobliżu.
- Mówiąc “tu na którejś ze ścian” nie miałeś chyba na myśli naszego klasztoru ani
kościoła? - spytałem.
- A czemu nie? - nastroszył się chłopak.
- Dlatego, że w czasach, kiedy książę Luis Ferdinand pisał znany nam list, kościół i
klasztor były ruiną. A nierozsądnym byłoby ukrywanie czegoś cennego, do czego mają
wrócić potomkowie, w zarastających drzewami gruzach.
- Punkt dla pana Pawła! - zaśmiała się Anka.
- Jeśli oprzemy się na założeniu, że powinniśmy poszukiwać napisu “Drzewo krzyża,
drzewo życia” - kontynuowałem - sądzę, że moglibyśmy szukać go w jednym z trzech miejsc
znaczących w Kadynach w 1944 roku, miejsc związanych z religią, z wiarą...
- Ma pan na myśli stary kościół - ożywiła się Anka. - I...
- I cmentarz - wpadł jej w słowo Jacek.
- I kaplicę domową, to Mauzoleum Birknerów! - nie dała się dziewczyna.
Roześmiałem się:
- A że po kościele i cmentarzu zostały tylko ruiny, pozostaje nam zająć się kaplicą.
Pamiętacie chyba, co książę pisał o doktorze Rohdem i kaplicy?
- Mhm - mruknął Jacek.
- A jeśli nie znajdziemy nic w mauzoleum? - spytała Anka.
Wzruszyłem ramionami:
- To możesz uważać, że krucyfiks wpadł w łapy tych, co obrócili w perzynę kadyński
kościół i cmentarz, albo też leży gdzieś pod gruzami.
- Holenderka nie interesuje się kaplicą - mruknął Jacek. - Inaczej przyszłaby do ojca
Leszka, który ma klucz, z prośbą o pokazanie jej.
Popatrzyłem na niego uważnie:
- Może panią Evę płoszy nasza obecność tutaj? A może ma inne, lepsze od naszych,
informacje?
Jacek ożywił się nagle:
- Drzewo życia! Opowiadał mi pan o potędze dębu Bażyńskiego. Czy krucyfiks nie
mógłby być ukryty w tym dębie?
Zaimponował mi chłopak! Ale niestety nie mogłem się zgodzić z jego hipotezą:
- Nie bardzo odpowiada mi twój pomysł. Bażyński był jednym z największych
przeciwników zakonu krzyżackiego. Czy, będąc księciem Prus, wybrałbyś na pamiątkę po
sobie drzewo nazwane imieniem twego wroga?
- Książę coś wspomniał o kpinie losu! - nie dawał się przekonać chłopak.
- Ale Holenderki też dąb nie interesuje - stanęła po mojej stronie Anka.
- Bo aby się nim zainteresować, może trzeba najpierw skojarzyć go z krucyfiksem! -
Jacek ujął się pod boki. - Tak jak ja to zrobiłem!
Wybuchnęliśmy śmiechem, ale widać było, że nasz śmiech nie przekonał Jacka. A na
tyle go już znałem, że wiedziałem, iż jeśli czyjś śmiech nie zachwiał jego przekonaniami, to
traktuje swoją rację naprawdę serio. Na razie jednak do końca wieczoru nie było już mowy o
Bażyńskim i jego dębie.
Zarządziłem drugą herbatę. Przygotowanie jej wzięła tym razem na siebie Anka. Gdy
przechodziła ze szklankami koło okna, chwilę zatrzymała się i popatrzyła przez nie:
- Ciemno i zimno! Brr! Ponuro tutaj.
Zaśmiałem się do niej:
- Nie bądź taka smutna. Jeszcze wrócą czasy świetności kadyńskiego sanktuarium!
- No właśnie - poweselał Jacek. - Od przybycia tutaj czekam na historię klasztoru i
doczekać się nie mogę. Od czego to się zaczęło?
- Od widzenia, jakie miał hetman koronny i wojewoda inflancki, Johann Theodor
Dietrich hrabia von Schlieben, który ślubował Matce Boskiej wybudowanie kaplicy, jeśli
wyjdzie z życiem z przegrywanej bitwy. Życie ocalił, bitwę wygrał, ale o przysiędze
zapomniał. Do czasu, kiedy ukazali mu się we śnie święci Franciszek i Dominik. Von
Schlieben przeszedł na katolicyzm, a 23 sierpnia 1683 roku otrzymał zgodę biskupa
warmińskiego Michała Stefana Radziejowskiego na założenie klasztoru. Jednak za życia
hetmana wzniesiono jedynie kaplicę, zwaną Loreto. W sklepionej krypcie pod jej posadzką
byli chowani niektórzy właściciele Kadyn. Po likwidacji klasztoru zdjęto dach z kaplicy i
urządzono na niej taras, z którego widokiem napawał się między innymi król pruski Fryderyk
Wilhelm II, gdy w 1845 roku zawitał do Kadyn.
- No, ale jesteśmy już przy likwidacji klasztoru, a jeszcze nie było jego wybudowania!
- zaśmiał się Jacek.
- A oto i ono! Budowę klasztoru zakończyło uroczyste poświęcenie, którego dokonał
ordynariusz warmiński Adam Stanisław Grabowski 22 czerwca 1749 roku. We wzniesionym
kościele klasztornym złożono relikwie męczenników: Gentianusa, Pelagiusa i Erculanusa.
Umieszczono je pod mensą ołtarza głównego poświęconego świętym Franciszkowi i
Antoniemu. W dniu 5 lipca 1751 roku biskup Grabowski udzielił zezwolenia zakonnikom na
szczególne odprawianie w Wielkim Tygodniu drogi krzyżowej, inscenizowanej przy
współudziale mieszkańców Kadyn. Kto wie, gdyby nie kasata zakonu franciszkanów na
terenie Prus, może mielibyśmy tutaj sanktuarium dorównujące znaczeniem i pięknem
Kalwarii Zebrzydowskiej?
Milczeliśmy przez chwilę.
Spojrzałem na zegarek:
- Późnawo już. No, Anka, odprowadzę cię do domu - wstałem od stołu.
- Odprowadzę? - prychnęła. - A po co? Ja tu wszystkich znam i wszyscy mnie znają!
Popatrzyłem na nią spod oka:
- Skoro tak lubisz samotne nocne spacery, to proponuję ci, byś zainteresowała się
wiktymologią...
Zaśmiała się:
- A co to za diabeł?!
Powoli wkładałem kurtkę, która zastąpiła zniszczony w podziemnym korytarzu
skafander.
- Nauka o ofiarach.
Anka spoważniała, a Jacek cicho gwizdnął.
- To niby ja mam być tą ofiarą? - spytała.
Skinąłem głową:
- Potencjalnie tak. Angielscy wiktymolodzy przebadali 10 000 napadów na kobiety.
Ponad 8000 napadniętych przyznało się, że często spacerowały nocą bądź też po
podejrzanych dzielnicach czy parkach. Nie bały się tych spacerów. Ba, lubiły je.
- To już do końca życia będzie pan moim Aniołem Stróżem? - spróbowała zażartować
dziewczyna.
- Do końca życia nie. Ale kiedy mogę, to służę uprzejmie!
Sięgnąłem po halogenową latarkę. Dzięki swej długości i wadze stanowiła w razie
czego - odpukać - rodzaj krótkiej, groźnej dla każdej głowy, pałki. Machnąłem nią od
niechcenia.
Jacek poderwał się:
- Widzę, że pan się zbroi, a ja?
Zaśmiałem się:
- A ty zostaniesz w domu. Masz oszczędzać swoją nogę, a nie włóczyć się po
wertepach. Jutro ma być w pełni sprawna. Ruszamy przecież na wzgórze III!
(Tak naprawdę to wolałem trzymać go z daleka od Anki, dziewczyny Mikołaja.
Spokój w zespole to rzecz najważniejsza!)
Zamruczał pod nosem coś ponurego i chyba nieco obraźliwego dla mnie, ale
posłusznie wrócił na swoje miejsce.
Wyszliśmy z Anką przed klasztor. Dopiero tu poczułem, że pogoda się zmieniła.
Cieniutka warstwa śniegu okrywającego wzgórza zniknęła, a wysmukłymi bukami kołysał
południowy, wilgotny wiatr.
Odetchnąłem pełną piersią.
- Co pan tak wdycha? - zainteresowała się moja towarzyszka.
Odwróciłem się nosem ku południowi:
- Mój ukochany zapach. Zapach przedwiośnia.
Pokręciła głową:
- Ja tam nic wyjątkowego nie czuję. Przedwiośnie? Szkół wielkich nie kończyłam, ale
wiem, że jest książka Żeromskiego o takim tytule... Tylko gdzie tu przedwiośnie w środku
zimy?
Zaśmiałem się:
- W marzeniach, a one czasem są silniejsze od rzeczywistości!
Zapaliłem latarkę i ruszyliśmy przez plac ku ścieżce zbiegającej z Klasztornego
Wzgórza ku Kadynom.
- Ale na tych męczennikach to się pan zna - odezwała się po chwili Anka.
- Mhm - chrząknąłem.
(Miałem się przyznać, że o Kadynach naczytałem się dopiero przed samym
przyjazdem tutaj?)
Schodziliśmy niżej. I wtedy wydało mi się, że raz i drugi słyszę z boku ścieżki trzask
łamanej gałązki. Odruchowo poświeciłem latarką w tamtą stronę. Nikogo. Zresztą kto oprócz
jakiegoś zwariowanego jelenia sika włóczyłby się po buczynie nocą? Chyba że Mikołaj
wrócił wcześniej i sprawdza, jak to dbamy o jego dziewczynę. Ponieważ przypomniał mi się
Mikołaj, powiedziałem:
- Aniu, przepraszam, że zapytam, ale czy z Mikim to poważnie?
Obruszyła się:
- A panu co do tego? Bursztynowa Komnata jestem czy co?
Zrobiło mi się głupio:
- Nic. Przepraszam raz jeszcze. Podzielam i rozumiem.
- Cieszę się, że pan podziela. Ale wątpię, czy rozumie! - dołożyła mi jeszcze.
W niezbyt sympatycznym milczeniu doszliśmy do pierwszych domów wioski.
- No to może pan już wracać - Anka wyciągnęła do mnie rękę - tu już mnie nikt nie
napadnie - zaśmiała się ironicznie.
Cóż było robić? Zawróciłem. Zresztą tu już dziewczynie naprawdę nic nie groziło...
ROZDZIAŁ JEDENASTY
WALKA Z CZWARTYM • CZY JEST TEŻ PIĄTY • ZBIR KUKESZKO •
ZAGUBIONA OWIECZKA • MĄDROŚCI LAO-TSY • TAJEMNICA
SPRĘŻYNOWCA • ŚLADY PODKÓW • OJCIEC LESZEK -
SUPERKIEROWCA • PODEJRZLIWY LEKARZ
Wszedłem między drzewa... i nagle ogarnął mnie lęk przed wznoszącym się nade mną
w ciemności masywem wzgórza. Irracjonalny lęk nakazujący człowiekowi od momentu
odkrycia ognia gromadzenie się w jego świetle. Trzymałem w ręku silną latarkę, ale używając
jej wskazywałem przeciwnikowi miejsce, w którym się znajduję... Przeciwnik... Tamta
złamana gałązka... Przeciwnik... Któż nim mógł być? Batura? To nie w jego stylu. Komu
jeszcze mogłem się narazić? Bzdura! Ruszać dalej! A może zgasić latarkę, odczekać, aż oczy
przyzwyczają się do ciemności i ruszyć ścieżką w górę? Cofnąć się? Nie. Jeśli raz się cofnę,
już zawsze będę się cofał! Wiem, wiem! Wiktymolog radziłby cofnąć się do Kadyn, przejść
przez wioskę do drogi na Klasztorne Wzgórze i tam zaczekać na powracającego swym
tarpanem ojca Leszka. Ale to wstyd, Pawełku, wstyd! Uciekać przed jednym trzaśnięciem
gałązki?
Zataczając światłem latarki szerokie i szybkie półkola zacząłem wspinać się ścieżką.
Doszedłem już do jakiejś jednej trzeciej zbocza, gdy poczułem “obecność”. Ktoś
jeszcze oprócz mnie znajdował się w srebrzystej kolumnadzie buków!
(Nie śniło się jeszcze nikomu o “szkołach przetrwania”, gdy ojciec uczył mnie “czuć
las”. Miałem wtedy osiem, dziewięć lat... Mogłem dopiero wtedy wejść spać do namiotu, gdy
przyniosłem, po ciemku, bez latarki, wbitą w ziemię za dnia gałąź, do której był kawałek
drogi przez las. Czasem też ojciec wychodził za mną i stawał gdzieś nieruchomo pośród
drzew, a ja miałem wyczuć jego obecność. Brr! To była szkoła! Ale teraz mi się przydała!)
Uśmiechnąłem się:
- No, zobaczymy, czego mnie tatko nauczył!
Oparłem się plecami o gruby buk i zgasiłem latarkę.
Na moje szczęście wiatr rozegnał ciężkie chmury i czarny mrok lasu zszarzał. Pnie
drzew stały się wyraźniejsze. Wydało mi się nawet, że wysoko na szczycie wzgórza widzę
czarną bryłę klasztoru. Błysk gwiazd zdawał się odblaskiem światła palonego przez Jacka.
Jeszcze raz zastanowiłem się, kto oprócz mnie jest tu w lesie. Na myśl przyszli mi wspólnicy
Holenderki. Ale przecież ich pogoniła! Zresztą ona nic o mnie nie wie. Wiejski opryszek? Za
daleko mu włazić w las. Jeszcze jeden wielbiciel Anki? Ten najpierw zająłby się Mikołajem!
Jeśli ktoś tu jest, to czai się przy ścieżce... Odejść więc najciszej i najdalej w prawo, na
zbocze ponad cegielnię. I wtedy szybko w górę. Tamten, chcąc dogonić, będzie musiał iść
szybciej, a może nawet biec. Jeśli uda mu się zrobić to bezgłośnie, to Winnetou, a nie
opryszek!
Wolniutko ruszyłem między drzewa.
Znów trzask gałązki... Powyżej mnie na stoku, nieco z tyłu... Ale zaraz już z przodu...
- Śpieszy ci się, bratku - mruknąłem. - I tak przecież musimy się spotkać!
Drogę zagrodziła mi czerniejąca kępa jakichś krzewów. Mijać ją z lewej czy z prawej
strony? Z lewej. Wiedziałem, że właśnie tam go spotkam, ale miałem już dość tych
podchodów!
Czarna plama krzewów była coraz bliżej. Kusiła, żeby przeszyć ją świetlistym ostrzem
latarki. Ale dumnie cofnąłem palec z wyłącznika. Nie! Zagramy jak graliśmy dotąd!
Tuż przed krzakami namacałem stopą suchą gałąź. Nadepnąłem ją z całej siły, aż
trzasnęła i w tejże chwili skoczyłem w tył.
O ułamek sekundy za późno! Cios drąga wytrącił mi latarkę-pałkę z ręki. Odrzuciłem
go kopnięciem daleko w bok i skoczyłem w kłębiącą się przede mną ciemność. Wyrzucił
mnie z niej suchy podbródkowy. Zatoczyłem się na małą polankę. Tamten skoczył za mną.
Był niższy ode mnie o głowę, ale szerokości w barach mógłbym mu pozazdrościć.
Zatoczyliśmy kółko wokół polanki.
- Ty kapusiu! - syknął.
Zrozumiałem, z kim mam przyjemność! Z tym czwartym, co uciekł policjantom z
obławy pod Tolkmickiem! Przypomniał mi się maluch, który jechał za nami do Kadyn.
Wszystko jasne! Ale jednak...
- Jak na mnie trafiłeś?
- Hę! Hę! - zarechotał. - Tolkmicko to małe miasto. Jak mi dali cynk, że gliny kupują
kwiaty, to wystarczyło tylko pogłówkować! Grałeś, to się i doigrałeś!
Rozległ się cichy szczęk i zabłysło ostrze sprężynowego noża. “Dzięki Bogu, że nie
poczęstował mnie nim od razu” - pomyślałem! Czwarty pochylił się przed skokiem...
- Karate, kung-fu, tai-chi, kickboxing, judo? - spytałem uprzejmie.
Po drobnym zachwianiu poznałem, że facet lekko zwątpił w siebie.
- Kosa - znów syknął lekko zniżając nóż.
- Mówią też majcher - zrobiłem krok w jego stronę, by dostać go w mój zasięg...
Skoczył, tnąc ostrzem w górę!
Chciałem wytrącić mu nóż kopnięciem z półobrotu, ale poślizgnąłem się na
zbutwiałych liściach. Piekące smagnięcie po lewym przedramieniu. Odpowiedziałem
prostym, trafiając go między oczy. Zachwiał się, ale odskoczył... Tam, gdzie chciałem!
Przyłożyłem się do tego kopnięcia! Wyszło mi tak, że mógłby być dumny ze mnie wuj
Li, mój stary nauczyciel kung-fu! Sprężynowiec tylko furknął ginąc w ciemności, a prawa
ręka Czwartego lekko obwisła. Myślałem, że gość pryśnie mi gdzieś między buki, ale nie. Był
charakterny. I w dodatku mańkut, czyli, jak by się sam nazwał, szmaja! Podniósł prawą rękę
do góry jako gardę, a lewą lekko cofnął szykując się do zadania ciosu. Sam na cios był
odporny, co sprawdziłem trafiając go dwa razy hakami w podbródek. Natomiast jego
uderzenie w splot słoneczny o mało nie wyparło ze mnie powietrza i nie zwaliło z nóg.
“No, dosyć!” - pomyślałem. - “Tysonem i tak nigdy nie będę, a tu chlaśnięta
sprężynowcem ręka zaczyna słabnąć. Trzeba robić to, co się umie!”
Na tę robotę złożyły się dwa rzuty karate Zakończone duszeniem, które wcale udanie
mi wyszło.
- Puuśść - wystękał.
Ja jednak wolałem zaczekać, aż mi zwiotczeje w rękach. Niestety, bywają w życiu
chwile, gdy zbytni altruizm nie popłaca!
I bądź tu dobry!
Moment współczucia przypłaciłem tym, że udający podduszonego, już niby nie
groźniejszy od gnijących liści, na które się osuwał, gdy tylko poczuł zwolnienie uścisku,
nagłym ruchem przerzucił mnie przez bark.
Po triumfalnym ryku, jaki wydał, poznałem, że już uważa mnie za wykończonego na
amen.
Odbił się wysoko w górę, by spaść na mnie całym ciężarem.
Szczęście, że przewrócony na plecy, zdążyłem jeszcze zasłonić się nagłym
uniesieniem zgiętego kolana. “Piąte: Nie zabijaj!” - przemknęło mi przez myśl, gdy ryk
Czwartego przeszedł w kwik, mile dla mego ucha łącząc się z chrzęstem łamanego nosa
przeciwnika. Wytężyłem siły i nogą odrzuciłem go na bok. Poderwałem się z ziemi.
Czwarty też podnosił się, tylko wolniej, kołysząc głową. Od nosa w dół twarz miał
czarną i połyskliwą. To krew w świetle wychodzącego zza chmur księżyca.
- Znoteciejaeszsiewo - wybełkotał.
Chwilę trwało, zanim zrozumiałem, że zawiadamiał mnie: “Zgniotę cię jak wesz,
ścierwo!”
Ta kolejna chwila roztargnienia również mogła skończyć się dla mnie tragicznie.
Czwarty postanowił bowiem błyskawicznie wprowadzić bełkot w czyn i z nisko pochyloną
głową, nie bacząc na ból okaleczonego nosa, runął na mnie (jak już powiedziałem, był
gościem charakternym), by przygwoździć mnie do ziemi popularnym w jego kręgach
“bykiem”.
Osobowość moja doznała błyskawicznego rozdwojenia: pierwszy Paweł oburzył się
na tak prostacką odpowiedź wroga na subtelne propozycje wschodnich walk; drugi westchnął
do świętego Franciszka, że na ziemi jemu, który nie skrzywdził bożego stworzenia,
poświęconej, tak boże stworzenie, jakim był Czwarty, potraktuje.
Tu osobowości się zjednoczyły i wyskoczyły w górę, by, oszczędzając nadwyrężoną
rękę, dokończyć dzieła tak jak je zaczęły, czyli przy pomocy nóg...
Nareszcie! Moje wyprężone stopy - najpierw prawa, potem lewa - trafiły w szczękę
Czwartego. Trafiony tymi piłkarskimi “nożycami” poleciał w tył i walnął jeszcze głową w
najbliższy buk. Nie miał prawa wstać tak potraktowany.
Uciszyłem oddech i wsłuchałem się w mrok bukowego lasu. Cisza. Nawet sowa nie
zawołała. Ale znów wyczułem “obecność”! Czyżby Czwarty trzymał gdzieś w rezerwie
Piątego? Nie. “Obecność” oddalała się... Cichy trzask suszu, coraz dalsze stąpanie ciężkiego
zwierzęcia.
Ech, te nerwy! Tym razem to musiał być naprawdę jeleń!
Zająłem się zranioną ręką. Dłoń czerniała i połyskiwała od krwi, podobnie jak buźka
Czwartego. Z trudem poruszyłem palcami. Zabolało jak diabli. Tyle krwi i ten ból. Musiało
pęknąć jakieś naczyńko krwionośne i chyba ostrze zahaczyło o któryś z nerwów. Trzeba się
szybko zająć nieszczęsnym łapskiem!
Ale na razie kolej na Czwartego. Pochyliłem się nad nim. Oddychał płytko, z lekka
bulgocąc krwią sączącą się z rozkwaszonego nosa. Będzie żył! Problem w tym, żeby chęć do
bardziej aktywnego życia nie obudziła się w nim zbyt wcześnie! Nie będę przecież dźwigał
go do klasztoru, ani taszczył do wsi! Ale gdybym wypuścił drania z rąk, nie darowałbym
sobie tego!
Kto go będzie pilnował przez ten czas, zanim dojdę do klasztoru, opatrzę rękę, wezwę
policję z Tolkmicka? No i zanim ona wdrapie się na Klasztorne Wzgórze, a potem zejdzie po
zboczu do klienta?
Pilnować go będzie pasek od mych spodni! A może jeszcze i drugi, jeśli spoczywający
u mych stóp posiada ten szczegół garderoby. Posiadał. Przyciągnąłem więc go do jednego ze
smuklejszych buczków i skrępowałem mu ręce z tyłu za pniem, wysilając całą mą wiedzę o
wiązaniu węzłów. To nie szło mi łatwo, biorąc pod uwagę pulsujący ból lewej ręki i jej
niepewny chwyt.
Aha, latarka... Gdzieś tu powinna leżeć w krzakach. Ee... Nie chciało mi się jej szukać.
Znajdę ją potem, jak wrócę z policją. Poszukać też by wypadało sprężynowca, żeby nie dostał
się w łapy jakiegoś krewkiego młodzieńca z Kadyn. Ale to już potem... potem...
Zadowolony, że księżyc jako tako oświetla mi drogę, podreptałem na przełaj w górę
zbocza. Szczęściem do ścieżki nie było daleko.
Im byłem wyżej, a co za tym idzie bliżej klasztoru, tym bardziej w me uszy wwiercała
się zupełnie nie pasująca do świątobliwych murów sanktuarium muzyka.
To Jacek, przy pomocy puszczonego na cały regulator Jamnika” zbrojonego w kasety
techno, koił swą tęsknotę za Anką. A może mścił się na mnie za jej “porwanie”, wiedząc, że
nie cierpię tej muzyki?
Na mój widok poderwał się z fotela:
- Co się panu stało?!
- Przerabiałem Czwartego na Zerowego - uśmiechnąłem się krzywo.
- Jakiego czwartego? - oczy Jacka zaokrągliły się ze zdumienia.
- Tego bandziora, brakującego do kompletu policjantom z Tolkmicka.
- Aha! Kapuję! - zaśmiał się Jacek. - I co? Dał się przerobić?
- Nie miał prawa się nie dać - dumnie (co tu ukrywać) wypiąłem pierś.
- Ale pańska ręka...
- Właśnie - przerwałem chłopakowi. - Pomóż mi ściągnąć kurtkę i sweter. I leć do
Rosynanta po apteczkę! Nie! Wpierw wyłącz tę kocią muzykę.
“Jamnik” zamilkł pod pięścią Jacka.
Ściągając ze mnie kurtkę Jacek mruknął:
- To już nas dwóch pocharatanych. Że też mnie przy tym nie było!
Żachnąłem się:
- Nigdy nie tęsknij i rwij się do bójek. Oszczędzi ci to masę kłopotów w życiu.
- Nawet wtedy, gdy racja będzie po mojej stronie, tak jak teraz po pana?
Ostrożnie zdejmowałem sweter:
- Patrz - pokazałem zlepiony krwią rękaw - mało brakowało, a przekonywałbym do
swojej racji świętego Piotra. Poza tym, łaj - pisnąłem, odklejając koszulę od skrzepu na ranie
- poza tym dla tejże racji skatowałem człowieka i zostawiłem w lesie skrępowanego,
nieprzytomnego. A mamy przecież zimę.
- Skatował pan człowieka? - zdziwił się szczerze Jacek. - Bandytę, skurczygnata!
Popatrzyłem na niego z uwagą:
- Odmawiaj komuś prawa do człowieczeństwa, a zrobisz pierwszy krok, by siebie
samego człowieczeństwa pozbawić...
- Ale kazanie! - burknął Jacek, ale po oczach poznałem, że coś rozważa. I dobrze!
- No rusz się wreszcie po apteczkę! - przerwałem mu rozważania i zająłem się swą
kaleką ręką.
Chwila i chłopaka nie było, druga chwila i zadyszany stawiał już apteczkę na stole...
Pamiątka, która zostawił mi Czwarty przedstawiała się dosyć paskudnie. Po
wewnętrznej stronie przedramienia sięgała prawie od łokcia po przegub i silnie zaczynała
krwawić. Założyłem opaskę uciskową, która uspokoiła czerwony strumyczek i na wszelki
wypadek chlusnąłem jodyną na głębokie, rozwierające się cięcie:
- Łaj! - zapiekło jak za najlepszych dziecinnych lat!
Teraz jeszcze tylko gruby tampon z gazy i już Jacek lekko trzęsącymi się z wrażenia
rękoma mógł mi zabandażować przedramię.
Pomimo tak fachowej opieki czułem przepływające przez rękę fale bólu i z trudem
przychodziło mi zginać palce. Tak, majcher Czwartego musiał drasnąć jakiś nerw i ścięgna.
Ale tym zajmie się lekarz. Posykując z bólu włożyłem drugą koszulę i nowy sweter.
Jacek zaoferował mi swą zapasową puchatą kurtkę, zaocznie zlecając Ance zajęcie się
moją, rozciętą i ubabraną we krwi.
Z wdzięczności zaproponowałem mu, by włączył swoje techno, ale on, widząc, że
sięgam po komórkowiec, odmówił; wolał wysłuchać rozmowy.
- Na policję? - spytał. - Do Elbląga czy Tolkmicka?
- Tolkmicko ma pierwszeństwo - odparłem wystukując numer.
- Komisariat policji Tolkmicko - usłyszałem, z radością poznając głos komendanta
Karwackiego.
- Tu Paweł Daniec. Nocny dyżur, komendancie?
Karwacki zaśmiał się:
- A pan po nocy znalazł nową skrytkę z bronią?
- Mam coś lepszego.
- Oou? - zdziwił się uprzejmie komendant. - Co mianowicie?
- Tego czwartego bandziora, co wam nawiał z zasadzki.
- Co pan wyprawia?! - obruszył się Karwacki. - To nasza sprawa ścigać bandytów!
Czyja się mieszam w historię sztuki?!
- Ale ja go nie ścigałem. Wręcz przeciwnie - stłumiłem śmiech. - Przyznam z
przykrością, że nawet przed nim uciekałem.
- No już dobrze - westchnął komendant. - Gdzie go pan ma?
- Będzie się pan musiał pofatygować do klasztoru w Kadynach, a potem zejdziemy
kawałeczek ze wzgórza i on tam powinien być. Przy buczku.
- Nie rozumiem - znów rozzłościł się oficer. - Czeka tam potulnie, aż go zgarniemy?!
- Hm - odchrząknąłem z zażenowaniem. - Czeka, bo musi. Ganiając za mną po tych
wertepach, w ciemności złamał sobie nos i chyba dość poważnie nadwyrężył szczękę.
Obawiam się nawet, że na jakiś czas stracił przytomność...
- Na jakiś czas?! - zakrzyczała słuchawka. - A jak ją odzyskał i zasuwa gdzieś w siną
dal?!
- O, co to to nie! - odparłem z mocą.
- Taki pan tego pewien?
- Jak buczka.
- Co?!
Wydało mi się, że zamiast zwykłego komórkowca trzymam w ręku wideotelefon, bo
tak wyraźnie ujrzałem przed sobą twarz rozsierdzonego komendanta.
Odparłem więc potulnie:
- Tego buczka, do którego przywiązałem go paskami od jego i moich spodni. Właśnie
muszę odnaleźć drugi, bo mi spadają...
- Co mi pan tu o spadających gaciach! Zaraz przyjeżdżam.
- Dobra! - ucieszyłem się. - Tylko może wziąłby pan ze sobą któregoś z podwładnych,
bo chyba trzeba będzie dźwigać drania do auta. A to kawał chłopa, no i wzgórze strome...
Zdałem sobie sprawę, że po tamtej stronie odłożono słuchawkę.
- Dawaj tę twoją kurtkę i ani słowa komendantowi o moim zadrapaniu! - pogroziłem
palcem Jackowi.
- Ładne mi zadrapanie - zaśmiał się chłopak, gdy krzywiąc się i mamrocząc pod
nosem wciskałem obolałe ramię w rękaw.
Zawarczało, zarzęziło pod oknami - znak, że ojciec Leszek powracał do swego
klasztoru. Nie mogłem przed nim zgrywać chojraka. Na poręczy fotela wisiała moja
pokrwawiona kurtka, a na stole poniewierały się takież opatrunki i stała rozbebeszona
apteczka. W dodatku w pokoju na potęgę pachniało jodyną.
- Ministerialna inteligencjo! - zawołał od progu godny następca świętego Franciszka
załamując ręce. - Cóż ci się przydarzyło?
Nie chcąc dopuścić do dalszych aktów rozpaczy naszego gospodarza, jąłem zabawiać
go opowieścią o zwycięskiej potyczce z Czwartym.
O dziwo, świątobliwy mąż wykazał pełne zrozumienie dla moich poczynań. A nawet
raczył pochwalić finałowe “nożyce”. Wykazał też troskę, czy aby buczek utrzymujący drania
w wybranym przeze mnie miejscu jest dostatecznie mocny. Uspokoiłem go, że jest.
Gawędziliśmy tak sobie mile o bukach i bandytach, gdy z gracją zajechał pod klasztor
gazik. Zbiegliśmy po schodach i już ściskaliśmy dłonie komendanta Karwackiego i jego
podwładnego o dość niewyraźnie wymówionym nazwisku. (Na usprawiedliwienie dzielnego
stróża prawa dodam, że był wyraźnie zaspany. Najprawdopodobniej komendant wyciągnął go
prosto z łóżka.)
- A panu nic się nie stało? - komendant popatrzył doświadczonym okiem na moją
trzymaną nieco sztywno lewą rękę.
- Drobiazg - próbowałem nią zamachać. - Walnąłem się w pień.
Popatrzył na mnie podejrzliwie:
- Czyżby nie miał pan zamiaru oskarżyć Kukeszki Zenona, bo tak nazywa się ten
gość, o napad?
- Ależ skąd! Jaki napad? Po prostu nazwijmy to nieporozumieniem towarzyskim.
Może jednak Kukeszko będzie miał zamiar ciągać mnie po sądach? Cóż, mówi się trudno!
Komendant uśmiechnął się pod wąsem:
- Już moja w tym głowa, by takiego zamiaru nie miał!
Oświetlając drogę latarkami policjantów i potężnym reflektorem ojca Leszka
ruszyliśmy w dół zbocza...
Po raz kolejny mogłem zauważyć, że z Czwartego, czyli Zenona Kukeszki,
charakterny gość! Nie dość, że się obudził z omdlenia, to jeszcze zdołał napocząć
skomplikowany węzeł na krępujących go paskach i zryć ziemię wokół buczka tak, że nie
powstydziłby się tego odyniec!
Nie zaprzestał nawet szamotania się, gdy już dochodziliśmy do niego i dopiero widok
policyjnych mundurów ostudził jego zapały.
Komendant chwycił Kukeszkę pod brodę i oświetlił latarką jego pokiereszowaną
facjatę.
- Co pan wadza?! - szarpnął się opryszek.
- Nic - zaśmiał się komendant. - Patrzę jak się urządziłeś... Nos chyba złamany, ale do
wesela się zagoi. Zresztą rano cię medyk opatrzy.
- To ne ja się urządziłem - wybełkotał Kukeszko. - To ten drań!
- A masz świadków na to? - spokojnie spytał oficer.
- Ne.
- To siedź cicho! - machnął latarką policjant. - A w nagrodę napiszę o tobie w
protokole kilka ciepłych zdań!
- Nech stace - mruknął zwieszając głowę bandzior. - Ale i tak będzie miał
przechlapane. Sepnie się i chopcy go dową. Albo ja ne Kukesko!
- Zdaje mi się, że ma zamiar się odwdzięczyć panu za tę troskę - policjant oświetlił
paski związujące ręce Kukeszki. - Ciekawa kombinacja supłów i węzełków! - zaśmiał się. -
No, rozwiązuj go pan - błysnął kajdankami. - Koniec zabawy w Indian, czas na “policjantów i
złodziei”!
Ukucnąłem przy pniu i wyciągnąłem ręce do węzłów zaciśniętych (a z lekka już
naruszonych przez mego więźnia) na paskach. I jak mnie lewa ręka nie zakłuje! Puściłem
pasek, jakby był z rozżarzonego żelaza...
- Przepraszam, może panowie...
Komendant popatrzył na mnie spod oka:
- Coś mi się wydaje, że ten buk, o który się pan uderzył... Janek, zajmij się klientem! -
podał kajdanki młodszemu koledze.
Uwolniony Kukeszko wstał z trudem ze zrytej jego butami ziemi. Mamrocząc jakieś
obelgi pod moim adresem masował obolałe przeguby.
- No, dawaj łapy! - wyciągnął do niego kajdanki policjant.
- Ależ nie, mundurowa inteligencjo! - zastąpił mu drogę ojciec Leszek. - Tak nie
można! Niech biedak chociaż otrze sobie twarz z krwi. Mam też plaster i gazę. Założę mu
prowizoryczny opatrunek!
I w rękach litościwego franciszkanina pojawiło się wyposażenie apteczki Rosynanta.
Uśmiechnąłem się lekko. Ale innym nie było do śmiechu! Kukeszko walnął z całej
siły oburącz w pierś ojca Leszka i skoczył między buki.
- Stój, zaginiona owieczko! - krzyknął zakonnik i hycnął za bandytą w ciemność, aż
zafurkotał habit.
- Stój, bo strzelam! - dołączyli do jego głosu swój chórek policjanci odpinając kabury.
- A strzelajcie so... Oj! - dobiegł zza drzew urwany okrzyk bandyty.
I po chwili ukazał się w świetle latarek on sam.
Nie był to dobrowolny powrót. O nie! Krok w krok za Kukeszką szedł ojciec Leszek,
trzymając go krzepko za wykręconą do tyłu rękę.
- Starożytny mędrzec chiński, Lao-tsy - powiedział franciszkanin przekazując
Kukeszkę pod czułą opiekę policjantów - rzekł: “Kim jest dobry człowiek, jeśli nie
nauczycielem złego człowieka? Czym jest zły człowiek, jeśli nie surowcem w rękach
dobrego?”
Skinęliśmy potakująco głowami, tylko opryszek burknął coś obraźliwego pod adresem
swego pogromcy.
- Czy nie mogliby panowie pożyczyć mi na chwilę latarki? - spytałem policjantów. -
Chciałbym znaleźć swoją, którą zgubiłem podczas szamotaniny z tym draniem...
Komisarz podawał mi swoją, gdy w jej świetle coś błysnęło na pobliskim drzewie... A
niech to licho! Sprężynowiec Kukeszki! Skąd się tu wziął? Przecież moje kopnięcie odrzuciło
go daleko w krzaki!
- Oo - zdziwił się uprzejmie Karwacki wyciągając z drzewa mocno wbity majcher -
jeśli kadyńskie buki rodzą takie owoce, to już mnie nie dziwi stan pańskiej ręki - zaśmiał się
do mnie. - Nadal nie zgłasza pan pretensji do tego tu? - trącił zbira.
- Nadal - mruknąłem ze złością, próbując zrozumieć, skąd wziął się ten sprężynowiec
na drzewie. A moja latarka? Nie trzeba było dużo kombinować, by szukać jej pod
ozdobionym nożem bukiem. Faktycznie! Leżała oparta o pień.
Ktoś tu musiał być, podczas gdy Kukeszko leżał nieprzytomny, a ja opatrywałem się
w klasztorze. Zapaliłem latarkę i obszedłem dookoła kępę krzaków. Nic. I wreszcie natrafiłem
na to, czego szukałem. Z głębi lasu prowadziły pod krzaki ślady podków. Koń stał tu przez
jakiś czas, a potem zawrócił. I ja wróciłem do czekających na mnie. Postanowiłem sobie nic
nie mówić o mym odkryciu.
- Czego pan tam szukał? - zaciekawił się komendant. - Nasz pacjent jeszcze coś
zgubił?
- I co, co? - Jacek przysunął się do mnie.
Dałem mu znak, żeby milczał.
“Kim jesteś?” - myślałem gorączkowo. - “Nie pomogłeś bandycie, a więc nie stoisz po
stronie zła...” Przypomniało mi się powolne stąpanie, które wziąłem za chód jelenia. “Czy
byłeś tu, gdy walczyłem z Kukeszką? Przecież mało brakowało, a byłbym przegrał.
Ryzykowałem życie, a ty?...”
- No, idziemy - powiedział wreszcie urażony moim milczeniem Karwacki. - Ruszaj
przodem - trącił Kukeszkę - tylko bez żadnych numerów. A pana, jak tylko opatrzy pan lepiej
swą trąconą przez buk - zaśmiał się cicho - rękę, prosiłbym na komisariat do Tolkmicka.
Trzeba będzie sporządzić raporcik.
Dostrzegł moje skrzywienie.
- Co to? Przestraszył się pan gróźb tego drania?
Skrzywiłem się jeszcze bardziej:
- Nie, skąd. Ale wiem, że policja zwykła informować środki masowego przekazu o
swych zakończonych sukcesem akcjach. Tymczasem bardzo mi zależy na tym, by o mojej
obecności w Kadynach nie dowiedziały się pewne osoby. Nie może pan podać, że sami
ujęliście Kukeszkę?
Komendant rozłożył ręce:
- Wybaczy pan, ale nie. Jedyne co mogę zrobić, to zaznaczyć, że życzył pan sobie
anonimowości.
Wspięliśmy się na Klasztorne Wzgórze. Policjanci załadowali swój cenny “bagaż” do
gazika i odjechali. W samą porę, bo już dostrzegłem na wierzchu dłoni spływającą strużkę
krwi.
- Teraz kolej na nas - odwróciłem się w stronę ojca Leszka. - Niech ojciec okiełzna
swego tarpana i zawiezie mnie do Elbląga.
- A na cóż tam, obolała inteligencjo? - zdziwił się zakonnik.
- Na pogotowie, ojcze.
- Jasne! - uderzył się w czoło. - Ale, byłbym zapomniał! Tarpanem sam ledwo się
dotoczyłem, zgubił po drodze cały olej!
- Skoro tarpan wysiadł, to kolej na Rosynanta. Tylko boję się, czy będę mógł go
prowadzić. Ta paskudna ręka...
- A kto ci, biedna inteligencjo, każe prowadzić samochód? - żachnął się ojciec Leszek.
- Od czego ja jestem? Dawaj kluczyki.
- Ale czy ojciec...
- Czy sobie poradzę, mówisz? - oburzył się zakonnik. - Nie takimi wozami się
jeździło!
- I ja mógłbym w razie czego - nieśmiało, ale z nadzieją wtrącił Jacek.
- A czy młoda inteligencja prawo jazdy posiada? - zapytał uprzejmie ojciec Leszek.
- Nno, nie... właśnie w tym roku będę robił - zaplątał się chłopak. - Ale potrafię!
- To świetnie - zaśmiał się zakonnik - jeśli po drodze i mnie się, nie daj Boże, coś
przytrafi, siądziesz za kierownicą. Ale nie wcześniej! No idziemy do tego waszego
Rosynanta!
Przyznaję, że ojciec Leszek prowadził znakomicie, co nie powstrzymało Jacka od
głośnego szepnięcia:
- Ponoć święty Franciszek nakazywał swym uczniom chodzić pieszo.
Ojciec Leszek odpowiedział mu gromkim śmiechem zwijając Rosynanta na ostrym
zakręcie. Spojrzałem na prędkościomierz: strzałka przekroczyła 150 kilometrów na godzinę.
- Rannego przecież wiozę - mruknął do mnie znakomity kierowca. - Każda chwila
droga!
Cóż miałem powiedzieć?
Lekarz w elbląskim pogotowiu, czerstwawy staruszek, bardzo podejrzliwym okiem
oglądał moją ranę. Wydało mi się, że ma wielką ochotę sięgnąć po telefon i wezwać policję.
Powstrzymywał go chyba tylko widok habitu ojca Leszka. Moje tłumaczenie, ze zostałem
napadnięty na Placu Słowiańskim, gdzie opryszek wyrwał mi z ręki dyplomatkę, zbył
mruknięciem:
- Jak pana napadnięto, to trzeba na policję. Może pan stąd zadzwonić...
“Jeszcze mi elbląskiej policji trzeba!” - jęknąłem w duchu.
Na szczęście ojciec Leszek czuwał:
- Właśnie tam pojedziemy. Jak tylko pan opatrzy mego przyjaciela.
To uspokoiło starego lekarza. Reszty dopełniła moja legitymacja pracownika
Ministerstwa Kultury i Sztuki.
Można było przystąpić do opatrywania mej biednej ręki.
- Ma pan szczęście w nieszczęściu - lekarz uniósł głowę znad rany. - Jeszcze milimetr
i ostrze przecięłoby ścięgna. Z tym krwawieniem sobie poradzimy. Ale chciałbym, żeby tę
ranę obejrzał jutro chirurg...
“Akurat! Będę się włóczył po przychodniach” - pomyślałem. Jednak potulnie
skinąłem głową.
Jeszcze tylko pięć szwów i antybiotyk. I mogliśmy wracać.
Ojciec Leszek wyciskał całą moc z Rosynanta, co sprowokowało Jacka do uwagi:
- Przecież patronem kierowców jest święty Krzysztof, a nie święty Franciszek...
ROZDZIAŁ DWUNASTY
NOCNE ZMORY • ZBYTECZNA REKLAMA • ZASADZKA NA
TAJEMNICZEGO JEŹDŹCA • CZY APOKALIPSA MOŻE SIĘ MYLIĆ •
TAJEMNICA KORESPONDENCJI
Przez mrok przede mną ulatywała ogromna ważka. Goniłem za nianie bacząc na
rwący ból w zranionej ręce. Ciemność przede mną jaśniała. Dostrzegłem, że to nie wielki
owad ucieka przede mną, a przyozdobiony zielonkawymi skrzydłami Jerzy Batura. Już, już go
chwytam, gdy wtapia się w złotawą ścianę. Łypie na mnie obelżywie, skrzydła powoli
nieruchomieją. Widzę teraz, że są misternie uplecione z banknotów studolarowych. Teraz ja
nieruchomieję, jakby zatopiony w bursztynie. A przede mną ważka-Batura przycupnęła na
stosie skrzyń. Na każdej z nich napis: “Bursztynowa Komnata”.
- Komu, komu, bo idę do domu - woła ochrypłym głosem mój przeciwnik. A przed
nim już kolejka. Brzuchaci, z cygarami w zębach, każdy z nich wachluje się plikiem dolarów.
Znów atak bólu. I nowy obraz. W bursztynowym kapeluszu nadjeżdża tajemniczy
jeździec. Koń pod nim z mlecznobiałego bursztynu. Jadą przez bukowy las, a koń gubi
podkowy. Jedną, drugą... czwartą... Zbieram je, choć ręka tak boli.
- “Bursztynowe masz oczy, kochana” - nuci jeździec. Doganiani go, chwytam konia za
ogon z bursztynu. Koń wspina się na tylne nogi, rwie w galop. Pozostaje mi w obolałym ręku
włos z ogona. Jakimś cudem włos przybiera kształt dłoni, grozi mi palcem, a potem zwija się
w figę. Jeszcze daje mi pstryczka w nos i rozpływa się w powietrzu.
A dokoła mnie już nie las, tylko bursztynowo-zwierciadlana sala. Na środku niej za
bursztynowym biurkiem w takimż fotelu rozpiera się dyrektor Marczak:
- Jak długo mam czekać na pana, kolego Daniec?
Przypala papierosa w bursztynowej lufce:
- Proszę to porządnie skatalogować!
I już po bursztynowym blacie suną ku mnie papiery. A na każdym z nich nagłówek:
“Bursztynowa Komnata. Sensacyjne odkrycie dyrektora Marczaka!”
Zbudziłem się zlany zimnym potem. Ból w zranionym przedramieniu rwał jak
wszyscy diabli. Poczłapałem do apteczki i krztusząc się połknąłem cztery tabletki gardanu.
Wróciłem do łóżka i spróbowałem znów zasnąć. Zasnąłem, ale do rana odwiedzali mnie we
śnie jeszcze doktor Rohde i gauleiter Koch. Obaj z propozycją unieśmiertelnienia mnie, o ile
przestanę szukać Komnaty. Brr!
- No, obolała inteligencjo, nie wygląda mi to najlepiej - powiedział ojciec Leszek,
pomagając mi z rana zmienić opatrunek.
- Wyglądać nie wygląda - próbowałem się zaśmiać - ale jak boli! Trzeba będzie chyba
rzeczywiście pojechać do Elbląga, do chirurga...
- Po co od razu chirurg - pokręcił głową zakonnik. - Zamiast antybiotyków i innej
chemii spróbujemy starej dobrej medycyny - wstał od stołu i zaraz doń wrócił dźwigając
doniczkę z jakimś kwiatem.
- A cóż to takiego? - zdziwiłem się.
- Lek nad leki, a już zwłaszcza na trudno gojące się rany - uśmiechnął się mój
gospodarz. - Aloes.
- Czy przy jego zastosowaniu wymawia się jakieś zaklęcia? - zaciekawił się Jacek.
- Ech ty, młoda inteligencjo! - zaśmiał się franciszkanin. - Gonisz za nowinkami, a nic
dla ciebie nie znaczy to, co służyło - i to jak skutecznie - twoim przodkom przez wieki!
Porozcinał wzdłuż mięsiste, z lekka kolczaste liście i obłożył nimi opuchnięte i
zsiniałe cięcie na mej ręce. Przykrył liście gazą i obwiązał czystym bandażem.
Może to potęga sugestii, ale rana od razu zaczęła mnie mniej boleć.
Mimo to zadzwoniłem na komisariat do Tolkmicka, przepraszając za zwłokę w
złożeniu zeznań.
- Aha! - zaśmiał się komisarz Karwacki, aż zadudniło w słuchawce. - Boli rączka, co?
A skarżyć tamtego drania nadal się nie chce?
- Bo nie ma o co - warknąłem - tłukliśmy się równo. A skoro tamtemu sprężynowiec
nie pomógł, to pies z nim tańcował!
- Jak pan sobie życzy - odpowiedział, jak mi wydało z szacunkiem, komisarz. - Do
zobaczenia.
- To co będziemy robili, skoro pan nieczynny? - zmartwił się Jacek. - Niedługo
zmienimy ten klasztor w szpital.
- Ty się nie martw o mnie - zburzyłem jego półpunkfryzurę, przygotowaną, jak mi się.
wydawało, z myślą o Ance. - Martw się o to, czy Batura nie grasuje gdzieś na wzgórzach. Coś
za cicho o nim ostatnio. A znasz określenie “cisza przed burzą”?
- E tam, taka mi burza - machnął ręką chłopak i zabrał się do studiowania, przy
pomocy ogromnej lupy ojca Leszka, mapy Żotkiewicza.
Ojciec Leszek wyszedł, by dopilnować rozładunku cementu, który akurat
przywieziono.
A ja tymczasem, może pod zbawiennym wpływem aloesu, a może chcąc odespać
koszmary dzisiejszej nocy, zdrzemnąłem się na chwilę.
- Panie Pawle, panie Pawle, niech się pan obudzi, chyba coś mam! - wyrwał mnie ze
snu podekscytowany głos Jacka.
- Co? Co? Co masz? - z trudem wracałem do rzeczywistości. I najbardziej obchodziło
mnie w tym momencie, że ręka pod aloesowym okładem “przycichła”.
- No, niech pan spojrzy tutaj - Jacek pchnął mi pod nos pergamin.
- Gdzie?
- Tu! Na kreseczkę wyznaczającą korytarz, w którym tak głupio utknęliśmy!
Poderwałem się z łóżka:
- Pokaż! A co do głupiego utknięcia, to nie byłoby go, gdyby ci się nie zachciało
ciągnąć za każdy drut wystający ze ściany!
- Jeszcze raz przepraszam - ukłonił się chłopak. - Ale niech pan patrzy! Tu, powyżej
naszego zawału.
Spojrzałem na mapę:
- Myśl o mnie co chcesz, ale nic nie widzę! - oddałem pergamin Jackowi.
Zamachał nim:
- Przepraszam! Bo to trzeba przez lupę. O, proszę. Teraz pan widzi?
- Nie! - wrzasnąłem. - I jeśli mi zaraz nie powiesz, co mam widzieć, to nie bacząc na
bolącą rękę sprawię ci takie lanie, że pan Tomasz wyrzuci mnie z roboty za znęcanie się nad
jego krewnymi!
- Już pokazuję! - Jacek był wcieleniem pewnej siebie grzeczności. - Proszę. Czy widzi
pan, że na pewnym odcinku ta tak nas interesująca kreseczka i obrys wzgórz są jakby
pogłębione?
Teraz i ja to dostrzegłem, ale nie mogłem się powstrzymać, by nie burknąć:
- Widzę. Ale co z tego pogłębienia wynika, łódzki Sherlocku Holmesie?
Jacek nie dał się zbić z tropu:
- To, że najprawdopodobniej ktoś przerysowywał na kalkę techniczną przebieg tunelu.
Ponieważ nie znano takiej kalki w czasach powstania tej mapy, odcisk musiał pojawić się
stosunkowo niedawno.
- A ponieważ niedawno, więc domniemywasz, mój drogi, że tam czeka na nas
Bursztynowa Komnata?
- Panie Pawle - żachnął się chłopak.
Zrobiło mi się przykro:
- Przepraszam.
- Nie ma za co - rozpogodził się znów mój asystent.
- Co więc proponujesz?
- Hm - odchrząknął. - Dopóki pan... to ja może przeszedłbym się tam... powęszyłbym.
- Jacek! - oparłem się na łokciu i pomachałem palcem przed nosem mego
współpracownika. - Już raz dałeś plamę z węszeniem w tunelu. Jeśli chcesz “węszyć” po raz
drugi, to proszę, możesz wziąć ze sobą “Rambo” czy też sondę, ale żadnej latarki, łopaty ani
kilofa! Przysięgniesz mi tu na zdrowie twego wuja, że nic takiego nie weźmiesz ze sobą!
- Przysięgam! - uroczyście oświadczył chłopak. Ale oczy podejrzanie mu się świeciły!
Że też nie zwróciłem na to uwagi! Poprosił jeszcze o kluczyki do Rosynanta, by zmienić buty.
Wrócił, oddał kluczyki, jeszcze raz przysiągł, że “żadnej łopaty” i ruszył w dół drogą.
Zastanowiło mnie, dlaczego idzie tak sztywno wyprostowany, ale niech tam!
Minęła jedna godzina, druga... Zacząłem się niepokoić. Na próżno tłumaczyłem sobie,
że Jacek przysięgał, a poza tym widziałem, iż nie niesie ze sobą żadnego sprzętu, przy
pomocy którego dokopałby się do tunelu. Ba, nie wziął nawet sondy ani “Rambo”...
Ojciec Leszek zaczął przebąkiwać coś o niefrasobliwej inteligencji...
Wreszcie załomotało na schodach! Jacek! Umorusany w wilgotnej ziemi jak nieboskie
stworzenie. W prawej ręce dumnie dzierżył saperską łopatkę, będącą na wyposażeniu
Rosynanta. To ona była tymi butami, w które gagatek miał się przebrać! A dlatego szedł tak
sztywno, bo ją chował pod kurtką.
- Przysięgałeś, draniu! - zakrzyknąłem budząc śmiech ojca Leszka.
Jacek wzruszył ramionami:
- Przysięgi dotrzymałem. Ani łopaty, ani latarki, ani kilofa. Saperka nie była w rocie
przysięgi wymieniona.
Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu:
- No już dobrze! Udało ci się z tą przysięgą. Ale opowiadaj coś tam wykopał, bo
widzę, że ryłeś w ziemi jak stado kretów.
Jacek skrzywił się:
- Ryć to ryłem, ale o pół wieku za późno!
- Skąd wiesz, że o tyle się spóźniłeś? - popatrzyłem na niego spod oka.
Wzruszył ramionami:
- Proszę - wyciągnął ku mnie brudną od ziemi dłoń. Leżał na niej pokryty śniedzią
krzyż.
Wziąłem go do ręki:
- Niemiecki brązowy Krzyż Zasługi za kampanię wrześniową 1939 roku w Polsce. Jak
go znalazłeś?
Jacek przygładził z dumą włosy:
- Szedłem dalej wąwozem, jak wskazuje mapa, aż tu patrzę: dół w ziemi. Całkiem taki
jak ten, który zrobiliśmy dokopując się do tunelu. Ale prawie cały zasypany. Pomyślałem
sobie, że grzebnę raz i drugi łopatką. No bo przecież nic mi nie groziło, no nie? - łypnął na
mnie pytająco.
Na wszelki wypadek pogroziłem mu pięścią, co zlekceważył.
- No więc skoro nic mi nie groziło, to zacząłem kopać - ciągnął dalej. - No i
dokopałem się do tego - pstryknął w brązowy krzyż. - Stąd wiem, że spóźniłem się o pół
wieku - zastanowił się - chociaż odkopać schowek mógł ktoś później, ale też nie bardzo, bo
ziemię przerastały korzenie drzew. Musiałem rabać je łopatką...
Popatrzył ponuro na swe znalezisko:
- A ja już myślałem...
- Jacku drogi - przerwałem mu - w naszym fachu trzeba być przygotowanym na
porażki. Trafiają się one nawet częściej od zwycięstw. Służę ci opowieścią o tym, co
przydarzyło mi się niedawno tutaj właśnie...
I opowiedziałem Jackowi historię z bunkrem pod Tolkmickiem oraz panem Józefem.
Śmiał się Jacek, gromko pohukiwał ojciec Leszek.
Trudno. Ale widać memu podopiecznemu w końcu zrobiło się mnie żal, bo odezwał
się po chwili:
- Pies drapał tunele i bunkry. Niech pan lepiej dokończy swą opowieść o kadyńskim
klasztorze, którą zaczął pan, jak była tu Anka.
Zaśmiałem się:
- Zależy ci na Ance czy na historii klasztoru?
Żachnął się:
- Też pan!
- Już dobrze, dobrze - uniosłem ręce w przepraszającym geście. - Tak więc do
kościoła przylegał zbudowany w kształcie litery T murowany budynek. Mieściły się w nim
refektarz, kuchnia, dormitorium, nowicjat, biblioteka i mieszkanie gwardiana, czyli
przełożonego wspólnoty. Na piętrze umieszczono cele zakonników, celę pokuty oraz karcer.
Po południowej i wschodniej stronie wzniesiono drewniane zabudowania inwentarskie. Przed
nimi na obszernym podwórzu gospodarczym stała studnia, zwieńczona namiotowym
daszkiem. Granicę pomocną i zachodnią stanowił wysoki na 7 stóp mur. Zaczynał się on na
północy przy wolno stojącej trzypiętrowej dzwonnicy. Na najwyższym piętrze umieszczono
złocony zegar z datą na tarczy: 1775. We wnętrzu dzwonnicy umieszczono dzwon, który
odzywał się tylko w soboty i niedziele. Dalej, kilkanaście kroków od wieży, dla klasztornych
gości wybudowano ośmiopokojowy Dom Pielgrzyma.
- To musiało wyglądać! - wtrącił z przekonaniem Jacek.
- O, tak - rozmarzył się ojciec Leszek. - Fronty Domu Pielgrzyma, mieszkania
gwardiana oraz kościoła wychodziły na reprezentacyjny zieleniec, zwany Ogrodami
Gwardiana, wytyczony w stylu francuskim przez dwie krzyżujące się ścieżki. Większy ogród,
zwany Ogrodem Klasztornym, leżał na tyłach klasztoru, od południa. Rosły tam drzewa
owocowe i krzewy. Można było spotkać drób, tak przydatny w klasztornej kuchni. Taak -
zadumał się zacny franciszkanin - sześćdziesiąt kroków od klasztoru znajdował się krągły
staw, w którym pojono trzodę wypasaną za południową skarpą Klasztornej Góry. Aleja
lipowa prowadziła z klasztoru do dworu. Moi poprzednicy w kadyńskim sanktuarium
wypielęgnowali jego wnętrze i sąsiedztwo z godną podziwu pieczołowitością. Niestety,
dzisiaj po upływie ponad stu lat od kasaty zakonu w Prusach trudno odnaleźć jego minione
dostojeństwo. Ni śladu po ogrodach, cmentarzu. Wszystko pochłonął las bukowo-grabowy...
Zadumaliśmy się nad upadkiem sanktuarium.
- Ja bym tych Prusaków!... - zawołał w pewnym momencie Jacek.
Skinąłem głową w pełnej z nim zgodzie, a ojciec Leszek westchnął:
- I za wrogi swoje modlić się będziesz!
Po czym zatarł swe potężne dłonie z taką siłą, że nie chciałbym być Prusakiem, który
by się w nie dostał!
Dla poprawy humoru franciszkanin zaczął opowiadać nam, jak to on widzi
wyremontowany kościół i klasztor. Zaiste piękny i potężny był to widok!
Wtem ktoś zastukał do drzwi.
- A!... - poderwał się Jacek.
- Myślisz, że Anka? - wtrącił złośliwie. - Wybij ją sobie z głowy, bo jak ty tego nie
zrobisz, zrobi to Mikołaj.
Jacek bez słowa, z ponurą miną ruszył do drzwi. Potknął się na schodach i po chwili
wrócił z Mikołajem i Anką.
- No, ale z pana kozak - Mikołaj z szacunkiem uścisnął mi rękę.
- Czy to było bardzo niebezpieczne? - zawołała Anka.
- Jaki kozak? Co za niebezpieczeństwo?
- Niech pan nie udaje skromnisia - zaśmiał się chłopak - przecież nie co dzień udaje
się cywilowi schwytać bandytę. I takiego chojraka, co już raz prysnął policji!
- Ach, ten komendant Karwacki! - chwyciłem za telefon. - To tak wyglądają obietnice
oficera policji?
Udało mi się zastać komendanta w komisariacie.
- Przepraszam, po stokroć przepraszam - usłyszałem jak tłumi śmiech. - Ale decyzja o
ujawnianiu pana bohaterstwa zapadła na wyższych szczeblach. Sam pan to zrozumie.
Ludność coraz bardziej boi się przestępców. Fachowcy od propagandy doszli więc do
wniosku, że wiadomość o pańskim wyczynie podniesie ducha w narodzie. Stąd informacje do
prasy, radia i telewizji.
- Mam nadzieję, ze Batura nie ogląda telewizji.
- Słucham?
- Nie, nic. Tak sobie marzę, panie komendancie. Jutro będę u pana, aby złożyć
zeznania. Do widzenia.
- Aha, rączka jeszcze dolega - znów usłyszałem podźwięk śmiechu w głosie oficera. -
Niech się więc kuruje na zdrowie. Do widzenia.
- To i wyście słyszeli o mnie w telewizji? - spytałem Mikołaja.
- Anka słyszała, ja tam nie miałem czasu. Jaki był to program?
- Telewizja gdańska - spojrzała na mnie z uśmiechem, w którym ujrzałem chyba
(myliłem się na pewno!) coś więcej niż podziw. - To pańska kurtka. Ten bandyta zranił
pana?! Wezmę ją do domu, wypiorę, a mama zaceruje rękaw, że śladu nie będzie!
Jacek prychnął śmiechem, ale umilkł pod mym wzrokiem.
Nie dostrzegający tej wymiany spojrzeń Mikołaj rozparł się w fotelu:
- A teraz opowie pan nam co i jak. Dokładnie. Pracujemy przecież razem, nie?
- Dobra, wspólniku - zaśmiałem się - opowiem. Tylko wy mi najpierw opowiecie, co
słychać u Batury. Może coś zmieniło się w jego zachowaniu po komunikacie o mych
kadyńskich wyczynach? Chociaż wątpię, żeby śledził telewizję, ale zawsze...
Anka zastanowiła się:
- Siedzi jak siedział w pokoju, schodzi tylko na posiłki do restauracji. Widocznie
wstydzi się tej szramy na twarzy.
- Możliwe - powiedziałem, ale pomyślałem: “Jureczek chyba czeka na Kurowlewa.
Dlaczego jednak zarzucił poszukiwania Bursztynowej Komnaty?” - Skoro już jesteśmy przy
szramie Batury, to co słychać u Holenderki?
- Tętent kopyt - zaśmiał się Mikołaj - prawie po całych dniach nie zsiada z konia. Ale
niech pan wreszcie opowiada!
Cóż było robić. Zacząłem opowiadać o nocnym spotkaniu z Kukeszką. Gdy opowieść
moja dobiegła końca włączył się do niej Jacek z relacją o swojej wyprawie nad zasypany
tunel i zademonstrował gościom swą zdobycz. Czym, ku swej nieukrywanej radości, zasłużył
na życzliwy uśmiech Anki.
Ja również się cieszyłem, bo ból ręki pod dobroczynnym okładem z aloesu wyraźnie
się zmniejszał.
Anka z Mikołajem zbierali się już do powrotu do Kadyn. Zszedłem z nimi po
schodach, bo chciałem przynieść z Rosynanta zapas bandażu. Otworzyłem drzwi i wtedy
zobaczyłem na progu kolorowe podłużne pudełeczko z wetkniętą weń kartką.
- A co to? - zdziwiła się Anka podnosząc pudełko. - To do pana. Czyżby Batura
oglądał jednak telewizję?
- Wątpię - mruknąłem podnosząc kartkę ku światłu. Wydawało mi się, że domyślam
się, od kogo pochodzi.
- No, co tam pisze? - niecierpliwiła się Anka.
- Gratuluję zwycięstwa! To była piękna walka. A tu coś na pańską ranę -
przeczytałem. - A niech cię! - zakląłem. - Widziałeś więc, jak tłukę się z tym zbirem!
(Przyznam, że w mojej opowieści o walce z Kukeszką nie było ani słowa o śladach
kopyt. A sprężynowiec? Zbir cisnął nim we mnie, a ja się uchyliłem i tak wbił się w drzewo).
- O kim pan mówi? - spytał Mikołaj.
- Sam nie wiem - wzruszyłem ramionami. - Zresztą nieważne! Grunt, że choć późno,
to pospieszył z pomocą. Spójrzcie na pudełeczko: Galax. Na trudno gojące się rany. Made in
USA. A w środku... jaka zgrabna tubka! Od razu poczułem się lepiej! Aha, a propos nocnych
wędrowców, Mikołaju, nie słychać czegoś nowego o tajemniczym jeźdźcu?
Chłopak popatrzył na mnie uważnie:
- To był ten jeździec?
- Nie wiem! - machnąłem zdrową ręką. - Tak tylko przyszło mi na myśl!
- No więc ten jeździec - w głosie Mikołaja słychać było podejrzliwość - jeździ ponoć
nocami po okolicy...
- A najchętniej gdzie? - przerwałem.
- Mówią, ze najczęściej przyjeżdża drogą i ścieżkami od Łęcza - chłopak wyraźnie
stracił humor. - Pan się na niego zaczai. Beze mnie...
Udałem, że nie słyszałem ostatniego zdania:
- A ty znasz te ścieżki?
- Znam każdy kamyk w Kadynach - odparł nie bez dumy.
- To pokaż mi najbliższą.
- Już się robi. Tylko zejdźmy niżej zbocza, do skrzyżowania. Jednak pan temu
gościowi nie popuści! - zaśmiał się ponuro.
- A my mamy tylko czekać na komunikaty w telewizji i pańskie opowieści! - żachnęła
się Anka.
Nie odpowiedziałem.
Mimo mego niezbyt grzecznego zachowania zostałem doprowadzony tam, gdzie
droga łączyła się ze zbiegającą ze wschodniego wzgórza ścieżką. Rozstaliśmy się, jak to
mówią dyplomaci, nie uzgodniwszy poglądów.
Ale co miałem robić? W klasztorze czekał na mnie Jacek. A ten nie dałby się tak łatwo
pozbawić udziału w nocnej wyprawie. Zresztą, sądząc po dotychczasowym zachowaniu
jeźdźca, nie wydała mi się ona niebezpieczna.
Wróciłem do klasztoru i położyłem na stole pudełeczko z kartką.
- To jest gość! - zawołał Jacek, myśląc o tajemniczym ofiarodawcy.
- Tak. Tylko czemu nie pomógł mi w bójce z Kukeszką?
- Bo wierzył w pana - odpowiedział spokojnie chłopak. - Jak i ja wierzę...
Co miałem odpowiedzieć na taki komplement?
- To już aloes idzie w odstawkę? - zmartwił się ojciec Leszek, przesuwając z niechęcią
czerwoną tubkę po stole.
- Ależ skąd, ojcze! - zawołałem zgarniając przedmiot sporu do apteczki. - Nie zdradzę
wypróbowanego przyjaciela! Proszę o nowy opatrunek z aloesu i to podwójny, bo czeka mnie
nocna wyprawa!
- A mnie?! - aż podskoczył na krześle Jacek.
- Ciebie też - zaśmiałem się - jeżeli przestaniesz maltretować zabytkowe meble!
Jacek znieruchomiał niczym egipski posążek, a ojciec Leszek zajął się opatrywaniem
mojej ręki. Rzeczywiście, aloes czynił cuda: opuchlizna prawie znikła i zbladła ohydna
czerwonosina barwa!
Opatrunek był prawie gotowy, gdy Jacek odważył się szepnąć:
- Batura?
- Nie - odszepnąłem.
- Holenderka?
- Nie.
- Kto więc?
- Tajemniczy jeździec - uśmiechnąłem się. - Postać w zasadzie sympatyczna, czego
mamy tu dowód - pstryknąłem w pudełeczko po “Galaxie”. - Ale przyznam się, że zaczyna
mnie nieco denerwować. Wydaje się, że wie on o nas więcej, niż powinien. Trzeba by go
zapytać, skąd te wiadomości i dlaczego włóczy się za nami. Zapolujemy na niego!
- Dzisiaj?! - Jacek znów naraził na szwank krzesło.
- Tak. Podrzucił to lekarstwo, istnieje więc nadzieja, że kręci się tu po okolicy. Czuwa
nad nami czy też nas pilnuje.
Sprawdziłem swą latarkę. Nie wydawało się, by drąg Kukeszki zrobił jej większą
krzywdę oprócz niewielkiego wgniecenia.
- Nie ma z klasztoru jakiegoś innego wyjścia oprócz głównego? - spytałem naszego
gospodarza.
- Da się wyjść przez parter, gdzie jeszcze remont nie skończony - odpowiedział
zakonnik. - A co, podejrzewa pan, że może obserwować klasztor?
- Po tym gościu, który pojawia się i znika, zostawiając po sobie tylko ślady podków,
wszystkiego można się spodziewać.
(Dopiero teraz opowiedziałem o znalezionych śladach na miejscu bitki z bandziorem
oraz o wbitym w drzewo majchrze, który powinien poniewierać się gdzieś w krzakach.)
- To może i ja z wami pójdę? - zatarł ręce franciszkanin.
Masz ci los! Wyglądało na to, że niedługo poruszać się będę pod osłoną całego
plutonu dzielnych ochotników.
- Nie ma potrzeby, ojcze! - zaśmiałem się. - Jak już wspomniałem, gość nie wygląda
na groźnego. Sądzę, że skończy się na rozmowie...
- O ile go w ogóle spotkamy - mruknął Jacek.
- A ty cicho, bo zostaniesz w klasztorze! - szturchnąłem go pod żebro latarką.
Tak więc wyruszaliśmy w pełnej zgodzie.
Przez niedokładnie zabite deskami okno wydostaliśmy się z klasztoru na pomocne
zbocze wzgórza.
- Psia kość! Nie mógł pan poświecić - biadolił Jacek. - Rozdarłem nowiutką kurtkę o
gwóźdź!
- Aha - odszepnąłem - poświecić tobie i jeźdźcowi. Świetny pomysł.
- Sorry - mruknął.
Pogoda znów się zmieniła. Czarne, ociężałe śniegiem chmury sunęły nisko, zda się
zaczepiając o wierzchołki drzew, którymi kołysał wschodni wiatr. Zrobiło się jeszcze
chłodniej. Zbutwiałe liście, zamienione teraz w tafelki lodu potrzaskiwały pod stopami. I ta
ciemność wokół. Przysłowiowa. Choć oko wykol.
- Żeby tak poświecić - znów zaczął Jacek.
- Jak rąbniesz głową w drzewo, to nie latarkę zobaczysz, a wszystkie gwiazdy -
zachichotałem cichutko. - No dalej!
Potykając się i ślizgając na zmarzłych liściach okrążyliśmy obszernym łukiem klasztor
migocący światłem z okna ojca Leszka. Wreszcie poczułem pod nogami twardą ziemię.
Byliśmy na drodze.
Żeby tylko nie przegapić ścieżki od Łęcza. Ba, ale jak jej nie ominąć w tej ciemności.
Po odległości od klasztornego światła orientowałem się mniej więcej, gdzie jesteśmy. Na
szczęście nadepnąłem na dość długi patyk. Podniosłem go i idąc prawą stroną drogi
uderzałem lekko o pnie buków czy też grabów. Jeśli nie trafię na żadne drzewo na przestrzeni
kilku kroków, będzie to znak, że mijamy wylot ścieżki. O, teraz!...
- Jacek! - szepnąłem. - Jest ścieżka. Skręcaj w prawo.
Przeszliśmy ładny kawałek drogi wymacując jej bieg stopami. Jedno skrzyżowanie,
drugie. Stanąłem.
- A, to tu się zaczaimy! - ucieszył się Jacek.
- Tu! Tylko cicho bądź, na litość boską. Stań po lewej stronie ścieżki, najlepiej za
jakimś drzewem...
- A czemu to mam chować się za pień? - oburzył się.
Uśmiechnąłem się:
- Przestraszone konie lubią wierzgać, a ja obiecałem panu Tomaszowi zwrócić cię
całym i zdrowym. A teraz cisza!
Cyferki na podświetlonej tarczy zegarka zmieniały się powoli, zbyt wolno. Piętnaście
minut, pół godziny. Od strony, gdzie stał Jacek, zaczęło dobiegać cichutkie posapywanie.
Niecierpliwił się chłopak!
Oznajmiłem, że będziemy jeszcze tkwić w zasadzce piętnaście minut, gdy usłyszałem
na ścieżce ciężkie kroki. Koń idący stępa! Ale nie od Łęcza, a od Kadyn. Brzęknęła uprząż.
Niski podmuch wiatru przyniósł zapach końskiego potu. Przede mną na ścieżce zamajaczyła
jaśniejsza plama. Skierowałem na nią latarkę. Nacisnąłem włącznik.
I nic!
Widocznie drąg Kukeszki musiał coś uszkodzić w delikatnym urządzeniu!
- A niech to! - zakląłem i skoczyłem w kierunku jasnej plamy na ścieżce.
Ale koń już się obracał w miejscu spięty ostrogami. Przez myśl mi przemknął sen z
ubiegłej nocy. To samo smagnięcie końskiego ogona po twarzy...
Łoskot kopyt w kłusie i coraz dalszy śmiech.
- Ładnie wypadliśmy - zamruczał Jacek, gramoląc się zza pnia.
- Ostatecznie, to ty jesteś zwolennikiem nowoczesnej techniki, nie ja - zrezygnowany
przysiadłem na zwalonym drzewie. - Masz, pobaw się - podałem wspólnikowi latarkę - może
ciebie posłucha. Mam już dość wykręcania nóg w tych ciemnościach.
Ale latarka i Jacka nie chciała posłuchać. Czekała nas wędrówka w ciemności i to nie
za bardzo mogliśmy uzgodnić w którą stronę. Jacek chciał w lewo, ja w prawo. Jacek
twierdził, że przyciąga mnie komisariat w Tolkmicku, ja, że ma zamiar gnać za tajemniczym
jeźdźcem do Łęcza.
- A pańska busola śpi sobie smacznie w Rosynancie - zaśmiał się.
Tego było za dużo! Poderwałem się z pnia:
- Słuchaj, mądralo, busola busolą; latarka latarką. Od Kadyn odeszliśmy niedaleko,
zgadza się?
- Niby tak - bez przekonania zgodził się Jacek.
- No to na “trzy, cztery” krzyczymy teraz. Na przykład: hura!
- A to po co? - zaciekawił się nie bez ironii. - Batura przybiegnie z pomocą?
- Nie ironizuj, tylko krzycz!
- Jestem gotów.
- No to - trzy, cztery:
- Hura!!!
W stronie, w którą chciałem iść, odezwały się liczne szczekania.
- Teraz wiesz, gdzie są Kadyny i dokąd mamy iść? - stwierdziłem z satysfakcją.
- Fiuu! - gwizdnął pełen podziwu Jacek. - Ale sprytne. Pan sam to wymyślił?
- Niestety nie - uśmiechnąłem się. - To poleski sposób. Opowiedział mi o nim znany
fotografik-przyrodnik Ryszard Czerwiński. Zapamiętaj go sobie. Psy mają o wiele czulszy
słuch niż ludzie i zawsze tak reagują na podejrzane dźwięki dochodzące z lasu do ich uszu.
- Mam nadzieję, że już nie zabłądzę w lesie...
- Nie zabłądzisz? Ech, łodzianinie, łodzianinie...
- A pan, panie Pawle, warszawiaku? Też się pan pogubił w tym lesie. I to wcale nie w
jakiejś puszczy.
Żachnąłem się:
- Psy szczekały w stronie, którą wskazywałem!
- Zgoda, przepraszam - poczułem na dłoni palce Jacka. Uścisnęliśmy sobie dłonie w
milczącej męskiej sympatii.
- No, ale skoro nie zawodzą nas najprostsze sposoby, to dawaj latarkę - uchwyciłem ją
mocno.
- Przecież zepsuta.
- Mam zamiar postąpić w myśl starej i mądrej zasady: “Nic na siłę, tylko młotkiem”.
I walnąłem z całą mocą latarką w najbliższy pień. Zaświeciła!
W pogodnym nastroju, buchając kłębami pary, jako że nuciliśmy “Pierwszy siwy
włos” na cześć siwka tajemniczego jeźdźca, ruszyliśmy ścieżką w dół, w stronę drogi na
Klasztorne Wzgórze.
Nagle wydało mi się, że przed nami mignęło raz i drugi światło latarki. Zgasiłem
swoją i nakazałem Jackowi ciszę.
Ktoś wielkimi krokami i przyświecając sobie równie wielką latarką szedł w naszą
stronę. Jeszcze chwila i...
- Jak się masz, inteligencjo, co się włóczysz po nocy! - rozległ się tubalny głos ojca
Leszka.
Jakim cudem wyczuł on nas ukrytych w ciemności? Powitaliśmy go serdecznie, choć
z niejakim wstydem.
- I co? - bardziej stwierdził niż zapytał franciszkanin. - Spotkaliście jeźdźca, ale wam
nawiał.
- Skąd ojciec to wie? - zdumiał się Jacek.
- Wystarczy umieć czytać - zaśmiał się ojciec - choć ścieżka to nie brewiarz, ale i z
niej można wiele wyczytać... - poświecił.
W przymarzającej ziemi ścieżki wyraźnie znaczyły się ślady podków galopującego
konia.
- Hm - odchrząknąłem z zażenowaniem. - Piątka z dedukcji, ojcze. Jeszcze jak nam
ojciec powie, jakiej maści był koń tajemniczego jeźdźca...
- Jakiej? - ojciec Leszek wesoło zamachał latarką. - Siwej!
- Ee, to nie sztuka - pokręciłem głową - wpadł ojcu pod reflektor!
- Słowo sługi Bożego, że nie! - zakonnik walnął się pięścią w pierś aż zadudniło.
- Więc w jaki sposób? - zdumiał się Jacek.
- Też czasem nocą spaceruję. Zwłaszcza, gdy śpicie smacznie - uniósł palec w górę
zakonnik. - A poza tym, dobrze jest czasem zajrzeć do Biblii, zwłaszcza do Nowego
Testamentu!
Zatrzymałem się:
- Mówi ojciec: “do Nowego Testamentu”. A chyba jedynym miejscem, gdzie w
Nowym Testamencie mowa o koniach, jest Objawienie świętego Jana, czyli Apokalipsa?
Ojciec Leszek uśmiechnął się:
- No, wspominają to szlachetne zwierzę i Dzieje Apostolskie, że zacytuję: “Kazał też
przygotować konia dla Pawła”. Ale i tak dobrze dla imiennika tego apostoła, że, choć z
młodej inteligencji, to zna Apokalipsę!
Chyba się zarumieniłem, ale odpowiedziałem spokojnie:
- Spieszmy więc do źródła, czyli do klasztoru! Odczuwam wielką potrzebę zajrzenia
do Pisma Świętego!
Ledwo rozsiedliśmy się za stołem, a już ojciec Leszek kładł przed każdym z nas
egzemplarz Biblii Tysiąclecia wydanej z inicjatywy Benedyktynów Tynieckich przez
Wydawnictwo “Pallotinum”.
- Szukajcie a znajdziecie - uśmiechnął się do nas. - To też cytat z Pisma Świętego.
Rzuciliśmy się do wertowania Apokalipsy. Długo nie musieliśmy szukać.
Wyszeptałem:
I ujrzałem:
oto biały koń,
a siedzący na nim miał łuk.
I dano mu wieniec,
i wyruszył jako zwycięzca,
by jeszcze zwyciężać...
Spojrzałem na gospodarza z uwagą:
- Tak więc ojciec też uważa tajemniczego jeźdźca za naszego sprzymierzeńca, za
rzecznika dobrej sprawy?
Skinął głową.
- To dlaczego tak się ukrywa przed nami? - uderzyłem dłonią w stół.
Zakonnik rozłożył ręce:
- Nie wiem. Może uważa, że jeszcze na to nie czas? Ważne, że - roześmiał się -
możemy zaliczyć go do naszej bandy. Niech się ten pański Batura strzeże!
- Taak - zamyśliłem się. - To ten jeździec pomógł nam w wykryciu schowka, na który
miała apetyt panna czy też pani Houten. Tak. Zmieniłem też zdanie o jego zachowaniu
podczas mej tłuczki z tolkmickim zbirem. Czuwał. A że widział, jak sobie radzę, więc się nie
wtrącał - zaśmiałem się. - Nie dość, że sprzymierzeniec, to jeszcze dżentelmen!
- Ale, ale - wtrącił rozgorączkowany Jacek. - Naprawdę święty Jan był wielkim
świętym!
- A co, wątpiłeś w to? - roześmiałem się.
- Nigdy - z mocą oświadczył mój asystent. - Ale tu patrzcie: przewidział pojawienie
się Batury. Bo przecież Batura jeździ na bułanku, nie? Czytam więc:
I wyszedł inny koń barwy ognia,
a siedzącemu na nim dano odebrać ziemi pokój.
Uff! Szczęściem, że proroctwo pozostawia zwycięstwo przy tym na siwku. Czyli
może i przy nas!
Popatrzyliśmy po sobie z ojcem Leszkiem. Jasne, że można by roześmiać się z takiej
interpretacji Apokalipsy. Ale głupi jest ten, co śmieje się z proroctw, które potrafią okazać
swą prawdę w najmniej spodziewanych okolicznościach.
Ojciec Leszek zakrzątnął się przy kolacji, a Jacek zagłębił się w lekturze Księgi nad
Księgami, jak słusznie nazywano Pismo Święte. Raz ożywił się, potem zamyślił i wynotował
jakiś cytat na kartce. Jaki, nie chciał łotr powiedzieć, zasłaniając się tajemnicą
korespondencji!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
JACEK I NAUKA KONNEJ JAZDY • W KOMISARIACIE POLICJI W
TOLKMICKU • CZYŻBY KRUCYFIKS KSIĘCIA LUISA
FERDINANDA • BURSZTYN I KOPERNIK • TAJEMNICE, UROKI I
NIESPODZIANKI FROMBORKA
Następnego ranka obudziłem się rześki i zdrowy. Zraniona ręka już nie bolała.
- Jedziemy do Tolkmicka, by złożyć wizytę komisarzowi Karwackiemu i stosowne
zeznanie! - oznajmiłem wygrzebującemu się z pościeli Jackowi.
Ziewnął:
- A po co ja tam? Nie tłukłem się z Kukeszką, nie trąbiła o mnie telewizja. Poza tym
Mikołaj obiecał, że pozwoli mi pojeździć konno.
“Ciekawe kiedy - pomyślałem - skoro wczoraj cały czas byli przy mnie, a o żadnej
propozycji nauki hippiki nie słyszałem.”
- Jak wpadniesz Baturze w oko, to wypadniesz z gry. Jasne? - kiwnąłem na niego
maszynką do golenia. - W ogóle to dosyć tego szwędania! Bursztynowa Komnata kiśnie
gdzieś tam pod ziemią!
- Bursztyn nie kiśnie - zaśmiał się Jacek. - A poza tym pan sam się szwenda. Jak nie
za przestępcami, to za policjantami, że o tajemniczym jeźdźcu nie wspomnę!
Wiedziałem, że nagła miłość Jacka do koni ma jakiś związek z przepisanym przez
niego poprzedniego dnia cytatem z Biblii, ale skoro nie chciał sam powiedzieć? Nie mogłem
przecież go zmuszać, ani szantażować przedwczesnym odesłaniem do Łodzi.
- Tylko mi pamiętaj, żebyś unikał Batury jak diabeł święconej wody! Żadnych
wygłupów, po których trzeba będzie cię znów opatrywać, kulasie!
Zadudnił śmiech ojca Leszka, a Jacek spokojnie odparł:
- A jak tam pańska ręka, panie Pawle?
Niech go drzwi ścisną!
W komisariacie w Tolkmicku przyjęto mnie serdecznie. Złożyłem zeznanie i
dowiedziałem się, że mój przyjaciel, Zenon Kukeszko, nie jest z Tolkmicka, a przyjechał tu z
Wołomina, jako ktoś w rodzaju “instruktora”.
- To dlatego taki charakterny - pokiwałem głową.
Przy kawie komendant Karwacki spytał:
- Czy mogę wiedzieć, jakie to tajemnicze historie sprowadzają pana tutaj?
Odpowiedziałem o zaginionej poniemieckiej “ślepej” mapie, o krzyżu na niej i napisie
oraz przypuszczeniach, że Bursztynowa Komnata ukryta jest na którymś ze wzgórz nad
Kadynami.
Popatrzył na mnie z zaskoczeniem, ale i z szacunkiem:
- Nie myślałem, że jest pan aż takim marzycielem - rzekł po chwili.
Uśmiechnąłem się:
- W każdym marzeniu jest okruch prawdy. W tym przypadku jakby winkrustowany w
bursztyn. Ten krzyżyk i napis... Zresztą Jerzy Batura, mój groźny przeciwnik, którego trudno
posądzić o uganianie się za mirażami, też jest w Kadynach. A mapę widział tylko przez
chwilę...
- Skoro jest taki groźny, to może obrzydzić mu pobyt nad Zalewem? - komisarz już
podnosił się z krzesła.
Pokręciłem głową:
- Nie da się. To twarda sztuka. A panu zabraknie podstaw prawnych. Ostatecznie
mieszkanie w luksusowym hotelu, przejażdżki konne, a nawet zorganizowanie armii
poszukiwaczy Bursztynowej Komnaty to nic zdrożnego. Cóż, albo obaj się mylimy, albo ja
ten wyścig muszę wygrać!
- Która to pańska próba odnalezienia Komnaty?
- Dopiero druga. Ale obawiam się, że będzie ich jeszcze dużo więcej. “Pewne”
miejsca ukrycia tego skarbu z jantaru liczy się już nie na dziesiątki, a na setki. Każdy
szanujący się komnatolog (oczywiście w miarę możliwości) powinien je sprawdzić -
sięgnąłem do kieszeni po notatnik. - A często informacje są sprzeczne. Weźmy trzy z nich:
1) opiekujący się Komnatą doktor Alfred Rohde napisał 12 stycznia 1945 roku do
miejskiego zarządu kultury w Królewcu, że Komnatę spakowano do skrzyń i pojemników,
aby ją wysłać do Wechselburga;
2) jasnowidz Czesław Klimuszko twierdził: “Ona została spalona na terenie jakiegoś
zamczyska w Prusach. Nigdy nie wywieziono jej w głąb Niemiec”,
3) naczelny kustosz muzeów w Puszkino jest głęboko przekonany, że Bursztynowa
Komnata ocalała i należy jej szukać w Kaliningradzie.
- No, no, kolego - powiedział komendant bez ironii. - Widzę, że ma pan przed sobą
naprawdę trudną sprawę. A czy nie przeszkadza panu w jej rozwikłaniu ktoś jeszcze? -
spojrzał na mnie z uwagą.
“Czyżby wiedział o tajemniczym jeźdźcu?” - przemknęło mi przez myśl.
- Nie, nikt - odpowiedziałem.
W klasztorze zastałem Jacka rozpartego z wiele dumną miną za stołem (widocznie
nauka jazdy konnej musiała nader się udać!). Nawet popijający kawę ojciec Leszek miał oczy
jaśniejące dziwnym blaskiem.
Postanowiłem zaatakować uszczęśliwionych pierwszy:
- No, cóżeś nabroił w Kadynach? Namówiłeś Baturę, żeby przeszedł na naszą stronę?
Jacek poderwał się na baczność:
- Melduję posłusznie, że Batury nie widziałem. On mnie też nie. Siedział cały czas w
pokoju. Anka go pilnowała. Za to znalazłem... to znaczy znaleźliśmy - poprawił się - tylko
Mikołaj musiał wracać do roboty. Tak więc znaleźliśmy to!
Dumnie postawił na stole wysoki na jakieś trzydzieści centymetrów srebrny krucyfiks.
- Proszę. Oto krucyfiks księcia Luisa Ferdinanda!
Popatrzyłem smutnie to na rozradowaną twarz chłopaka, to na krzyż:
- Jacku drogi! Czy tak skromnie może wyglądać najcenniejszy krucyfiks księcia?
Chłopak stropił się, ale nie rezygnował:
- Może książę użył określenia “najcenniejszy” w sensie: najdroższy jego sercu?
Przecież reszta się zgadzała...
- Jaka reszta?
- No - chłopak opadł z powrotem na krzesło - jak wczoraj przeglądałem Biblię, to w
ewangelii świętego Marka zwróciłem przypadkiem uwagę na jeden wers: “Widzę ludzi, bo
gdy chodzą dostrzegam ich niby drzewa”. I tak jakoś przypomniała mi się rozmowa, w której
poddał pan w wątpliwość, czy pruski książę mógł ukryć tak cenną pamiątkę w drzewie
nazwanym imieniem wroga Prus. I pomyślałem, że obok dębu Bażyńskiego rosną inne dęby. I
może patrząc na nie, na ich długowieczność, Luis Ferdinand mógł pomyśleć, że doczekają
one powrotu do Kadyn jeśli nie jego, to jego potomków. I właśnie dlatego ukrył w jednym z
nich swój krucyfiks...
- Nie mogę odmówić twym spekulacjom racji. Ale żeby od cytatu ze świętego Marka
dojść do pruskiego księcia? No, no! Mów, co dalej.
Na powrót pojaśniały z dumy Jacek poprawił się na krześle:
- Pozwoliłem sobie wziąć “Rambo”, choć nie byłem pewien, czy to działa przez
drzewo i chyłkiem zbiegłem do stajni. Mikołaj na szczęście był. Pogadał z szefem, wziął
drabinę i poszliśmy pod dęby, niby to sprawdzać, które drzewo chore. Mieliśmy szczęście, bo
“Rambo”, przyłożony już do pierwszej dziupli, dał sygnał. Wsadziłem w dziuplę rękę i
namacałem coś miękkiego. Wyciągam, a tu prawie rozpadający się w ręku skórzany
woreczek. Patrzymy z Mikołajem - krucyfiks w środku!
Nie wiem dlaczego spojrzał na ojca Leszka, jakby prosząc go o milczenie.
Podniosłem krzyż ze stołu: prawie całą srebrną konstrukcję pokryła czarna śniedź.
Imitacje drogich kamieni na podstawce i końcach ramion zmatowiały.
- Naprawdę uważa go pan za bezwartościowy? - zmartwił się Jacek.
Uśmiechnąłem się do niego:
- Tak źle to nie jest. Patrz, tu na podstawce wytłoczona jest data: 1836. To zabytek,
ubogi, ale zabytek. Ojciec Leszek zapewne będzie widział go z chęcią w swym kościele.
Franciszkanin skinął z zadowoleniem głową.
Jacek ożywił się:
- Ten ubogi zabytek może mieć jeszcze jakąś wartość. Niech pan spojrzy - sięgnął po
krzyż. - Podstawka się odkręca! Może jakiś ważny, choć mały rozmiarami dokument ukryty
jest w środku? Tak pomyślałem, bo przypomniała mi się skrytka w rękojeści kindżału Hasan-
beja. Ale z dotarciem do niej wolałem zaczekać do pańskiego przyjazdu. Żeby nie było na
mnie, jak coś nie wyjdzie - zakończył z miną lorda rozdającego jałmużnę.
Skinąłem głową na znak, że uznaję jego łaskę i powoli rozkręciłem krucyfiks...
O rany! W wydrążonym wnętrzu widać było rzeczywiście jakiś rulonik!
- Jacek, biegiem po drucik!
Po chwili ostrożnie wsuwałem zakrzywiony w haczyk drut do wnętrza krucyfiksu.
Pociągnąłem go i na stół wypadł zwitek papieru. Nieco tylko zmurszały.
- Dobrze się zachował. Zakrętka musiała być szczelna - mruknąłem.
Przy wtórze posapywania ojca Leszka i Jacka, a nawet odtrącając ich pchające mi się
pod ręce głowy rozwinąłem papierek i przeczytałem niemiecki napis, tłumacząc go od razu na
polski:
- Zatrzymaj, Chryste, Ruskich. I daj nam bezpieczną przeprawę przez Zalew. Styczeń
1945.
- Hi! - zaśmiał się Jacek. - Ale Germańcy mieli pietra!
Nasz gospodarz fuknął coś ze złością. Ja popatrzyłem na Jacka niechętnie:
- I ty byś miał otoczony przez wrogą armię, po przejściu której zostawały tylko
zgliszcza i trupy. Poza tym kto ci powiedział, że ten tekst pisał na pewno Niemiec, a nie
Mazur?
- Hm - odchrząknął po chwili Jacek. - To może ja lepiej od razu pokażę, co
znaleźliśmy na dnie woreczka - wcisnął mi w dłoń złotawy przedmiot.
Był to bursztynowy wisiorek, na którym wyryto układ słoneczny: orbity i łacińskie
nazwy planet.
- Jak pan myśli, czy to medalion?
Pokręciłem głową:
- Raczej talizman. Ten ktoś wolał ubezpieczyć się na dwie strony. W myśl zasady:
“Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”.
Zadudnił śmiech ojca Leszka.
- Ale... - Jacek nie przestawał się gorączkować. - Czy nie pomyślał pan, że ten
wisiorek może wskazywać, że Bursztynowa Komnata jest ukryta gdzieś w pobliżu.
Z żalem rozłożyłem ręce;
- Przykro mi, ale nie. Chyba, że jest to znak, że Niemcy sami rozgrabili schowek
bursztynowego cudu. W co wątpię, bo więcej fragmentów Komnaty pojawiłoby się na rynku
antykwarskim.
- A bursztynowa płytka, którą odkopałem w Rynie? - Jacek nawiązał do przygód z
wakacji.
- Masz po prostu wyjątkowe szczęście do bursztynu. Bo pomyśl, gdzie Ryn, gdzie
Kadyny. Płytkę chował w manierce czerwonoarmista, a ten wisiorek ukrył Niemiec czy też
Mazur.
Jacek posmutniał.
- Szukaj i badaj. Ale nie dopatruj się w każdym kawałku bursztynu zaginionej
Komnaty. Wiesz przecież, że zwłaszcza na Wybrzeżu sklepy jubilerskie są zawalone
wyrobami z bursztynu. Gdyby badać każdy, czy nie jest częścią wykładziny ze ściany
Komnaty, historycy sztuki powariowaliby!
- No więc? - ponuro zwiesił głowę Jacek.
- To więc, ze najprawdopodobniej oba twoje znaleziska połączył przypadek. Ale nie
należy też lekceważyć możliwości, że i płytka, i wisiorek należą do jednej z kolekcji
bursztynów doktora Rohdego. Popatrz, że rysunek na medalionie jest zatarty, a we
fragmentach prawie nieczytelny. To dawna robota. Kto wie, czy nie należał może do samego
Mikołaja Kopernika?
- Do Kopernika? - oczy Jacka zabłysły. - Może więc...
- Wszystko we właściwym czasie - uspokoiłem go ruchem ręki. - Na razie zapraszam
cię jutro na wycieczkę do grodu sławnego astronoma... Komnata poczeka na nas jeszcze jeden
dzień.
- A czy Anka... - zaczął nieśmiało Jacek.
- Anka mieszka tutaj - przerwałem mu - czyli o krok od Fromborka. Może go
zwiedzać ile razy zechce. Zwiedzać w towarzystwie nie naszym, a swego Mikiego! -
spojrzałem surowo na Jacka.
Zakłopotany odwrócił wzrok i zajął się na powrót skręcaniem krucyfiksu.
Jadąc do Fromborka zacząłem wywiązywać się ze swej roli przewodnika:
- Z założeniem miasta związana jest następująca legenda. Pani grodu Supona,
nazywana też Plastwig, została nawrócona przez biskupa Anzelma, pierwszego ordynariusza
warmińskiego, i podarowała kapitule fromborskiej swe dobra. Nie jest pewne, czy gród owej
pruskiej pani leżał dokładnie tu, gdzie dziś Frombork. Ale od tej właśnie legendy wywodzona
jest nazwa miasta: Castrum Dominae Nostrae, Frauenburg (spolszczony Frombork), która
oznacza Gród Pani (Matki Boskiej), Przeniesienia siedziby diecezji z Braniewa do Fromborka
dokonał biskup Henryk Fleming około 1270 roku, a lokacji miasta na prawie lubeckim biskup
Eberhard z Nysy 8 lipca 1310 roku.
Wjechaliśmy do miasta ulicą Elbląską aż na rynek, gdzie zaparkowałem Rosynanta.
Jacek z uwagą przyjrzał się fromborskiemu wzgórzu:
- Jakże to piękne - szepnął.
- Tak - skinąłem głową - szkoda tylko, że ta perła Północy miała tak smutną historię...
Opowiem ci po drodze na wzgórze. Pierwszy raz Frombork uległ zniszczeniu z ręki króla
Władysława Jagiełły w 1414 roku, podczas wojny zwanej głodową. Podczas wojny
trzynastoletniej resztki miasta zniszczył komtur elbląski Henryk Reuss von Plauen w odwecie
za przystąpienie Fromborka do Związku Pruskiego. W 1455 roku zaciężne wojska czeskie
Jana Bażyńskiego oszczędziły jedynie katedrę, dzwonnicę, kościół parafialny i młyn, a to w
odwecie za knowania kanoników z von Plauenem. Potem przyszła kolej na von Plauena, a
następnie znów na Bażyńskiego.
- Fiuu, jak na takie miasteczko niezły kocioł - gwizdnął Jacek.
- We względnym spokoju przetrwał Frombork do roku 1626, czyli do wojen
szwedzkich. Wojska Gustawa Adolfa spaliły miasto i splądrowały doszczętnie katedrę, kurie
kanonickie i wspaniałą bibliotekę. Dzwony przetopiono na działa. Ledwo mieszczanie jako
tako odbudowali się, a już nastąpił drugi najazd szwedzki. Dalsze klęski przyniósł pełen
wojen wiek XVIII oraz wielki pożar miasta w 1703 roku, z którego ocalał tylko kościół
parafialny, nie licząc oczywiście Wzgórza Katedralnego. Odebranie przez Prusy po
pierwszym rozbiorze Polski biskupom i kanonikom dóbr ziemskich zubożyło diecezję. Miary
zniszczenia dopełniły wojny napoleońskie. No a potem już panował pokój. Aż do
straszliwego 1945 roku, kiedy to ponownie z ważniejszych miejskich budynków ocalały
właściwie tylko kościół parafialny, kościół pod wezwaniem świętego Mikołaja, Baszta
Rybacka i Wieża Wodna.
Weszliśmy na Wzgórze Katedralne.
- Spójrz, Jacku - ująłem pod łokieć swego towarzysza. - Rozłożony na tym wzgórzu
zespół katedralny jest rzadkim przykładem kościoła obronnego. W obrębie warowni znajdują
się kościół, pałac biskupi wraz z kapitularzem oraz Nowy Wikariat z kurią Najświętszej Marii
Panny. W murach usytuowano dwie bramy, furtę, trzy baszty i dwie wieże... Teraz wejdziemy
do katedry pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny i świętego Andrzeja. Podczas gdy ty
będziesz zwiedzał ten monumentalny kościół, ja sobie pomedytuję... Zwróć uwagę na
rzeźbiarską dekorację zachodniej kruchty. Wyraża ona ideę kościoła misyjnego, którego
zadaniem jest krzewienie wiary wśród pogańskich Prusów...
- Już dobrze - zniecierpliwił się Jacek. - Niech się pan nie męczy - dodał, jak mu się
wydawało, łaskawie. - Kupię sobie przewodnik, a pan niech medytuje!
Zaśmiałem się:
- Tylko nie przegap świetnego artystycznie głównego ołtarza, poliptyku z 1504 roku,
ufundowanego przez wuja Mikołaja Kopernika, biskupa Łukasza Watzenrodego, ani
inkrustowanych i intarsjowanych stalli kanonickich z XVIII wieku. Obok nich znajdziesz
piękne epitafium kanonika Mikołaja Boreschowa... Nie zapomnij też o plastyce nagrobnej -
stu dwudziestu płytach oraz epitafiach i nagrobkach biskupów i kanoników. Jest wśród nich
ufundowane przez kapitułę w 1735 roku epitafium Kopernika. Ale próżno szukałbyś pod nim
jego szczątków. Jeszcze organy z 1935 roku słynne z nagrań i koncertów...
Jacek już pędził w stronę stoiska z przewodnikami i pamiątkami. Mogłem w spokoju
oddać się rozmyślaniom!
O czym myślałem? O pięknie uwznioślającym człowieka. O jego twórcach. Tych
znanych z nazwiska i tych, średniowiecznych, bezimiennych, którzy bali się, że umieszczając
na dziele swoje imię, będą posądzeni o pychę. Myślałem też o tych, co piękno niszczą czy
grabią je. O tych, dla których przedstawia ono tylko określoną wartość w dolarach,
złotówkach. Na myśl mi przyszła Bursztynowa Komnata zrabowana przez Niemców
Rosjanom. Ale zaraz naszła mnie myśl druga: wiele skarbów z rosyjskich muzeów stanowi
prawowitą własność Niemiec...
- To jest dopiero katedra! - rozentuzjazmowany Jacek był już z powrotem.
Wyszliśmy z kościoła.
- I gdzie teraz mnie zaprowadzisz, bogatszy o przewodnik? - uśmiechnąłem się lekko.
- Do wyboru! - odpowiedział uśmiechem. - Kuria Najświętszej Marii Panny w obecnej
postaci z 1630 roku! Kuria Kustosza z początków XVI wieku, pałac biskupi - siedziba
biskupów od 1526 roku, Nowy Wikariat! Wieża Kopernika!...
- Dosyć, dosyć! - zatkałem uszy. - Kiepski byłby ze mnie historyk sztuki, gdybym nie
znał fromborskiego wzgórza!
- Ale ja tu muszę wrócić! - poważnie oznajmił chłopak.
- Życzę ci tego z całego serca - poklepałem go po ramieniu. - Wszystkiego za jednym
razem ani nie obejrzysz, ani nie zapamiętasz. Chodźmy teraz do miasta. Chcę ci pokazać
jeszcze dwie ciekawostki.
- Szalenie jestem ich ciekaw! - machnął przewodnikiem Jacek.
- Dawny kształt miasta przypomina ćwiartkę koła opartego łukiem o Wzgórze
Katedralne. W średniowieczu od północy, zachodu i wschodu otaczała miasto palisada,
rozebrana w XVIII wieku. Po stronie południowej znajdował się rów i płynął kanał Baudy. W
ciągu palisady stały dwie bramy: Młyńska i Kowalska oraz zachowana do dzisiaj Baszta
Rybacka. Obszar miasta podzielono prostopadłymi do siebie ulicami...
- Piękne to musiało być miasteczko - rozejrzał się Jacek - tylko nigdzie teraz tego
piękna nie widzę!
Wzruszyłem ramionami:
- Podziękuj za to tym co rozpętali drugą wojnę światową i tym co ją w równie
barbarzyński sposób zakończyli.
- Taa. Niemcy i Ruscy. A gdzie te ciekawostki?
Wziąłem go za rękę;
- Tu widzisz jedną. Resztki wybudowanego w 1310 roku kanału, o długości 5
kilometrów i szerokości 5 metrów. Doprowadzał on do miasta wodę pitną z rzeczki Baudy.
Wyposażono go w system śluz, a w miejscu jego wpływu do Zalewu powstał w XV wieku
port. Co roku około świętego Jana mieszczanie spuszczali wodę z kanału i czyścili go.
Dlatego, choć w części, dotrwał do dzisiaj. Tylko że mylnie jest uważany za dzieło Mikołaja
Kopernika.
- A druga ciekawostka?
Pokręciłem głową:
- Może niezręcznie nazwałem to ciekawostką. Jeśli już używać takiej nazwy, to
ciekawostką ponurą...
Skręciliśmy w Basztową.
- Widzisz ten budynek?
- A cóż to takiego? - zdziwił się Jacek. - Ni to kościół, ni to fabryka.
- To tylekroć wspominany przeze mnie kościół parafialny pod wezwaniem
interesującego cię jako sternika patrona żeglarzy, świętego Mikołaja. Zbudowany w pierwszej
połowie XV wieku, zachował od dziś swój wygląd gotyckiej trójnawowej hali bez
wyodrębnionego prezbiterium, tak charakterystycznej dla Warmii.
- No ale co robią te sterty żużla?! - zdenerwował się chłopak.
Również nerwowo zacisnąłem ręce:
- Bo po przetrwaniu tylu wojen, łącznie z pożarem w 1945 roku, kościół ten
przerobiono w latach siedemdziesiątych na kotłownię!
- A niech to! - uderzył pięścią o pięść Jacek. - Ładną niespodziankę przygotował mi
pan na koniec zwiedzania!
Uśmiechnąłem się niewesoło:
- Nie ja, tylko Polska Ludowa.
Wróciliśmy do Kadyn około pierwszej i postanowiłem przejść się trochę po lesie, by
rzucić okiem na wzgórze III. Jacek wolał pozostać w klasztorze, by zająć się studiowaniem
przewodników i książek o Fromborku, których nakupował przed wyjazdem z grodu
Kopernika.
Wspiąłem się na wzgórze III. Każdy krok tu był jak wyzwanie. Jeszcze jeden dzień.
Co będzie, jeśli “Rambo” się nie odezwie? Nic. Sześć wzgórz Batury i trzy moje to jeszcze
nie wszystkie w okolicy. Trzeba będzie tu wrócić! Tak podtrzymując się na duchu zszedłem
na ścieżkę.
Wtem przede mną usłyszałem szybko zbliżający się tętent. W perspektywie ścieżki
zobaczyłem pędzącego cwałem karosza. Spod czarnego toczka dosiadającej go amazonki
wysunęły się długie blond włosy rozwiewane przez pęd powietrza. Ubrana była w białe
spodnie, takąż ortalionową bluzę i czarne buty do konnej jazdy. Czerwona apaszka furkotała
wplątując się we włosy.
- Eva Houten!
- Niech się pan odsunie! - zawołała po niemiecku. - Pan na bok - dodała po polsku.
Stanąłem na środku ścieżki i podniosłem rękę. Eva ściągnęła wodze z siłą, o którą
bym jej nie posądzał. Bohun przysiadł na zadzie i wrył się czterema kopytami w ziemię.
- Co pan? Pieniądze nie mam - duże niebieskie oczy o długich rzęsach ściemniały.
Zaśmiałem się:
- Ładne mniemanie ma pani o Polakach - powiedziałem po niemiecku. - Nazywam się
Paweł Daniec i jestem pracownikiem polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki.
- Każdy to może powiedzieć!
Cóż, spróbujemy z tą twardą damą inaczej:
- To ja opróżniłem schowek w cegielni, na który miała pani oko. Pocieszę panią, że
klejnotów w nim nie było, a tylko zabytkowe rękopisy i starodruki.
Zaczerwieniła się aż po drobne piegi na zgrabnym nosku:
- Wiedział pan, że ja... i nie zawiadomił policji?
- Nie wiem jak w Holandii, ale u nas każdy może szukać skarbów. W nagrodę za
dyskrecję proszę, by powiedziała mi pani, za co przejechała Baturę szpicrutą po twarzy.
- Od razu: przejechała. Musnęłam go tylko. A za to, że zaproponował mi współpracę.
Dowiedział się od tych łebków z Gdańska, których zatrudniłam i potem pogoniłam, o cegielni
i o tym, że miałam w planie jeszcze jedną robotę dla nich. No więc bardzo chciał się
dowiedzieć, o jaką robotę chodzi i proponował swoją pomoc. Gdy go wyśmiałam próbował
straszyć policją. Wtedy nie wytrzymałam i dałam mu po buzi - wybuchnęła śmiechem. - A
pan co tu robi? - spytała po chwili.
- Gonię za marzeniami - odpowiedziałem śmiechem. - Szukam Bursztynowej
Komnaty. Baturę zresztą ona też tu sprowadziła.
Eva ponownie się roześmiała:
- Poważny urzędnik w pościgu za marzeniami. Bardzo bogate musi być pańskie
ministerstwo, skoro finansuje takie poczynania!
Wolałem zmienić temat na bardziej interesujący:
- A kto finansuje pogoń za “Drzewem krzyża, drzewem prawdy”? - spojrzałem ostro
w błękitne oczy.
Eva szarpnęła wodzami, aż oburzony takim traktowaniem Bohun potrząsnął łbem i
parsknął.
- Skąd pan o nim wie?! - prawie krzyknęła, odruchowo sprawdzając zamek kieszeni.
- Czytałem pewien list księcia Luisa Ferdinanda, wnuka cesarza Wilhelma II.
- To niemożliwe! - ponownie schwyciła się za kieszeń.
Lekko skłoniłem głowę:
- Mnie z kolei wydaje się niemożliwe, by miała pani przy sobie ten list. Wedle tego co
wiem, odleciał kilka dni temu do Niemiec z równie piękną damą jak pani. Chyba, że ma pani
jakąś jego wcześniejszą kopię.
- Ależ ja posiadam oryginał!
- Czy mógłbym w takim razie go zobaczyć?
Popatrzyła na mnie nieufnie.
- Niczym pani nie ryzykuje. Oboje wiemy, że chodzi tu o najcenniejszy krucyfiks w
kolekcji księcia.
Wyjęła z kieszeni portfel, a z niego złożoną we czworo kartkę niebieskawego papieru.
Powoli rozłożyłem ją. Rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że to inny list niż przywieziony
przez Annę. Książę nie pisał o najcenniejszym krucyfiksie i przyszłości swej i potomków, a
tylko zawiadamiał: “Z pamiątką, która tu zostanie po mnie, z krucyfiksem, postąpię zgodnie z
dewizą na jego podstawie wyrytej «Drzewo krzyża, drzewo prawdy»...”
Czyli Jacek nie mylił się, szukając go w dębach! Szkoda tylko, że na próżno. Bo ten
ubożuchny, znaleziony w dziupli, na pewno nie był książęcym.
- Myśli pani, że krucyfiks ukrywa któryś ze sławnych kadyńskich dębów?
Ożywiła się:
- Pan też tak sądzi?!
Uśmiechnąłem się skromnie, okradając w ten sposób Jacka ze sławy.
“Ech, Paweł! Ładnie to tak?!”
- No to razem...
- Przykro mi - przerwałem pięknej Holenderce - ale wczoraj moi współpracownicy
spenetrowali i przebadali czcigodne drzewa. Jedynym znalezionym krucyfiksem był skromny
krzyżyk pozostawiony w 1945 roku przez któregoś z mieszkańców Kadyn.
- No cóż - potrząsnęła głową. - I tu mnie pan wyprzedził. Dopiero wczoraj
telefonowałam do domu, by mi kupili i przysłali wykrywacz metali. Ale nic to, będę szukać
dalej! Przecież krucyfiks Luisa Ferdinanda musi gdzieś tu być! Inaczej nie pisałby o nim
dwukrotnie!
Uśmiechnąłem się:
- W takim razie skorzystajmy z mego wykrywacza. “Rambo” jest na pani usługi.
Sprawdzimy, czy krucyfiksu nie ukrywa przypadkiem w swych murach kaplica domowa.
Goszczący mnie ojciec Leszek ma do niej klucze.
Eva spojrzała na mnie z uwagą:
- Dlaczego pan uważa, że książę ukrył krucyfiks w kaplicy? Przecież pisze: “
...zgodnie z dewizą: «Drzewo krzyża, drzewo prawdy»”.
- Pałac kompletnie przebudowano, kościół i cmentarz zrównano z ziemią, a ze
znaczących budynków pozostała tylko ta kaplica zwana Mauzoleum Birknerów. Możemy tam
pójść choćby dzisiaj. Zdążymy przed zmrokiem.
Eva skinęła głową i zawróciła Bohuna. Powoli ruszyliśmy ścieżką.
- Czy zdradzi mi pani, skąd ma wiadomość o schowku w cegielni i krucyfiksie?
Zaśmiała się:
- List księcia i plan cegielni z zaznaczoną skrytką wygrzebał na giełdzie w
Amsterdamie mój wuj, antykwariusz. Planował przyjechać tu dopiero latem, by rozpocząć
poszukiwania. Jako że nie miałam co robić, założyłam się z wujem, że krucyfiks i zawartość
schowka zdobędę już teraz, zimą. Dodatkowym magnesem przyciągającym mnie do Kadyn
była wiadomość, że jest tu znana stadnina. Pasjami lubię jeździć konno - poklepała Bohuna
po lśniącej szyi.
- A znajomość polskiego?
- Też mi znajomość - pokręciła głową - ot, parę słów. Nauczyła mnie ich ciotka, żona
drugiego wujka, z pochodzenia Polka.
Spojrzałem na amazonkę uważnie:
- Mam jeszcze jedną prośbę. Nie chciałbym, żeby Batura wiedział, że tu jestem...
- Za kogo pan mnie ma! - szpicruta świsnęła niebezpiecznie blisko mego ucha.
- Przepraszam bardzo, ale sama pani rozumie...
- Już dobrze, wybaczam! - uśmiechnęła się. - A co do pana Batury, to niech pan sobie
wyobrazi, że kłania mi się jak najuprzejmiej. Nawet zaproponował kolejną przejażdżkę!
Pokiwałem głową, uśmiechając się mimo woli:
- Cały Jerzy!
Eva popatrzyła w dół, na dachy wioski:
- Wie pan, w tej wioszczynie jest coś, co chwyta za serce.
- Tak. Hotel trzygwiazdkowy z basenem! - nie mogłem się powstrzymać.
I znów zagroziła mi szpicrutą, więc czym prędzej dodałem:
- Równie piękna jak Kadyny jest legenda o ich powstaniu. Dawno, dawno temu syn
legendarnego Widowuta, Hoggos, władał ziemiami oblanymi Morzem Estów, czyli
dzisiejszym Zalewem Wiślanym. Z żoną i trzema córkami mieszkał w strzeżonym przez
magiczne moce zamczysku - Tolko. Schedę po nim przejęła najstarsza z córek, Mita, rządząc
z zamku zwanym odtąd Tolkomita, położonym na południu od dzisiejszego Tolkmicka.
Średnia z cór Hoggosa, Cadina, znalazła opodal Tolko miejsce promieniujące równie
niezwykłą mocą. Początkowo nie lubiła nowej siedziby, co znalazło wyraz w nadanej mu
nazwie. Ponoć nazwa Kadyny pochodzi od staropruskiego lub litewskiego “kudas”, “kuds”,
co oznacza “chudy” jałowy” albo też “biedę”, “wygnanie”. Cadina odkryła jednak wkrótce
bogactwo tkwiące w pozornie “jałowej” ziemi. Z zalegających pokładów gliny nauczyła się
wypalać różnorodne naczynia, które następnie farbowano roślinnymi barwnikami. I tak
zaczęła się ceramiczna kariera Kadyn: majoliki stąd są dziś wielkim i cennym rarytasem,
poszukiwanym przez koneserów.
- A co stało się z najmłodszą siostrą? - spytała przekornie Eva.
- O, Pogesana zrobiła chyba największą karierę z trzech córek Hoggosa! Została
uznana za opiekunkę całej krainy, Pogezanii...
Gdy wychodzący z klasztoru Jacek zobaczył mnie w towarzystwie pięknej
Holenderki, dosłownie go zamurowało.
Przedstawiłem go, a on całując smukłą dłoń wybełkotał:
- Ich bin... Jacek... Gut... oczeń prijatno! - zakończył niespodziewanie czerwony po
punk fryzurę.
- Co to po polsku znaczy “oczeń prijatno”? - spytała panna Houten.
- O, to wyraz najwyższego zachwytu. W tym wypadku nad pani urodą -
odpowiedziałem poważnie, czym zasłużyłem sobie na pełne wdzięczności spojrzenie Jacka.
Wzięliśmy “Rambo”, pożyczyliśmy klucze od ojca Leszka i ruszyliśmy czym prędzej
ku mauzoleum, bo zbliżał się zmierzch. Niestety kaplica przyniosła nam jeszcze jedno
rozczarowanie. W jej ubogich malowidłach nie mogliśmy doszukać się jakiejkolwiek aluzji
do słów “Drzewo krzyża, drzewo prawdy”. Sygnalizator “Rambo” milczał jak zaklęty.
Eva posmutniała.
- Proszę pani - ująłem ją pod rękę - nie trzeba się smucić. Przeszło pół wieku minęło
od ukrycia krucyfiksu przez księcia. Może ktoś go odnalazł. Może książę zrezygnował z
zamiaru zostawienia go w Kadynach. Przecież jego listy mówią tylko o zamiarze...
W milczeniu odwiązywała wodze Bohuna od drzewa.
Pokręciłem głową:
- Żeby panią pocieszyć, przyznam się do dwóch innych niby porażek poniesionych tu
w Kadynach. Widziałem zeznania mieszkańca wioski, że był świadkiem, jak tajemnicze
ciężarówki zajeżdżały pod ochroną SS na kadyński cmentarz. Czytałem rozkaz,
najprawdopodobniej kogoś z władz naszej policji politycznej z 1958 roku, nakazujący coś
wywieźć z kadyńskiego kościoła, a następnie kościół i przylegający doń cmentarz zniszczyć.
Nie jestem w stanie odpowiedzieć, co przywiozły ciężarówki w 1945 i co wywieziono w 1958
roku. Solennie przebadaliśmy ruiny kościoła i cmentarza moim “Rambo” i sondą
mikrogeosejsmiczną. I nic to nie dało, bo, na zdrowy rozsądek, dać nie mogło. Tak jak
ogromnego szczęścia trzeba by było, by na podstawie wzmianki w dwóch listach odnaleźć
najcenniejszy krucyfiks księcia pruskiego. I tak wychodzimy z losem na remis, bo skrytka w
cegielni... - zakłopotałem się. - No tak, to ja ją opróżniłem, nie pani... Przepraszam. Ale
musiałem tak postąpić...
Wskoczyła na siodło:
- Niech się pan nie tłumaczy - uśmiechnęła się - tylko dopilnuje, by zawartość
schowka trafiła do prawowitego właściciela. Do widzenia!
Ponaglony ostrogami Bohun ruszył w skok.
- Czemu gadał jej pan o porażkach na cmentarzu - odezwał się z pretensją Jacek - a nie
o klejnotach z tunelu?
- Bo ta zwariowana kobieta jeszcze by tam poleciała, coś by się zawaliło i nieszczęście
gotowe! A co do cmentarza, to jeszcze nie ustawiliście z Mikołajem tego krzyża, coś go
taszczył!
- Tylko skończymy z tym trzecim wzgórzem i wezmę się za krzyż!
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
KUROWLEW W KADYNACH • SPOTKANIE Z BATURĄ • SZTUCZKA
W BUNKRZE • POŚCIG ZA PASSATEM • ROSYNANT DZIAŁA NA
NIEKTÓRYCH USYPIAJĄCO • PUDEŁKO PO PAPIEROSACH
“JUNO” • SZYFR SZACHOWĄ ZAGADKĄ?
W klasztorze czekali już na nas Anka i Mikołaj, oboje z tajemniczymi minami.
- Przynoszę pana kurtkę. Wyprana, wysuszona i zacerowana - uśmiechnęła się do
mnie dziewczyna.
- Dzięki, Aniu.
- No proszę, jaki pośpiech - zamruczał Jacek - pan to ma szczęście do kobiet. Jak nie
pruska hrabianka, to Holenderka lub też...
Trąciłem go lekko, aż wparł się nosem w ścianę.
- A wiecie, że Kadyny będą uzdrowiskiem? - odezwał się ni stąd ni zowąd Mikołaj.
- Tak nagle? - zakpił rozcierając nos Jacek.
- Może nie nagle - odpowiedział spokojnie Mikołaj. - Ale dziś przyjechała firma
zajmująca się poszukiwaniem nowych źródeł. Całkiem ładnie przyjechała: nowiutki passat,
opelek, ford transit i volkswagen transporter.
- Jak się ta firma nazywa? - zapytałem.
- Długo - zaśmiał się Mikołaj. - Polsko-Rosyjska Spółka Poszukiwań Wodnych
“Źródło”.
- A jakieś nazwiska macie? - zainteresowałem się.
- Mamy - Anka wyciągnęła z kieszeni kartkę. - Na razie tylko szefów. Dane pięciu
pracowników odpiszą jutro.
- Pies ich drapał! Dawaj tych głównych!
- No to będą: Stefan Sosnowski...
- Nie znam.
Anka zerknęła na mnie triumfalnie:
- ...i Iwan Iwanowicz Kurowlew!
Aż podskoczyłem. A Mikołaj zaniósł się śmiechem:
- Ale niespodzianka, co? Specjalnie się tak czailiśmy z tym uzdrowiskiem!
Opadłem na fotel:
“Więc to nie o przemyt spirytusu chodziło Kurowlewowi i Baturze, gdy w «Warmii»
rozmawiali o «wodzie»! Jerzy ściągnął tu spółkę dla jej sprzętu, by tym łatwiej znaleźć
bunkier z Komnatą!”
Mikołaj wstał i z dumą zaczął przechadzać się po pokoju. Nagle zatrzymał się przed
oknem:
- Jak rany! Kurowlew i ten Sosnowski tu zasuwają!
- Już ja im zasunę! - poderwał się ojciec Leszek. I zadudniły schody pod jego stopami.
Rozmowa przed wejściowymi drzwiami, dobrze słyszalna, była krótka:
- Niech będzie pochwalony, wielebny ojcze.
- Na wieki wieków. O co chodzi?
- Reprezentujemy spółkę zajmującą się poszukiwaniem nowych źródeł wód
mineralnych. Pragniemy przebadać okolice Kadyn. Ponieważ część okolicznych wzgórz
należy do klasztoru, chcielibyśmy uzyskać zgodę ojca na próbne wiercenia na nich.
- Za przeproszeniem, za głupiego mnie panowie mają?! - zadudniło. - Od kiedy to
zaczyna się szukać źródeł od szczytów wzgórz? Sprawdźcie wpierw wszystkie wąwozy, jary,
dolinki, których tu mnóstwo, a potem przyjdźcie do mnie. No, z Bogiem, panowie, choć nie
wiem, czy wasza praca jest Panu miła!
Trzaśniecie drzwiami.
- Pooszli! - zaraportował Mikołaj od okna.
Ojciec Leszek wbiegł na górę zaśmiewając się - jak wytłumaczył - na wspomnienie
min właścicieli spółki.
Następnego dnia z rana zadzwonił Mikołaj, że Batura poprowadził pracowników
spółki wyposażonych w wykrywacze metali, które nazywali wykrywaczami cieków wodnych,
na wzgórze graniczące z wybranym przeze mnie wzgórzem III. Należało się śpieszyć!
Wspinaliśmy się właśnie, omiatając czujnikami teren, na szczyt wzgórza, gdy zza
dorodnego buka ukazał się... ćmiący cygaretkę Jerzy Batura, również uzbrojony w
wykrywacz metali!
- Witam panów - złożył drwiący ukłon. - A ty, Pawełku, co tak patrzysz na mnie,
jakbym był ufoludkiem?
- Siadajcie, panowie - przysiadł na zwalonym pniu. - Nie ma co tak stać. Przecież
kiedyś musieliśmy się spotkać. Wy wiedzieliście prawie o każdym moim kroku, a za obrazę
sobie poczytam, jeśli sądziliście, że ja nie wiem o was.
“Jednak to musi być prawda o tym przecieku w ministerstwie” - pomyślałem siadając
obok Jerzego. Jacek przycupnął nieco dalej, demonstrując w ten sposób swe potępienie dla
poczynań Batury i w ogóle jego osoby.
- Jak dowiedziałeś się o moim pobycie tutaj? - spytałem.
- Po pierwsze - zaciągnął się dymem - to już w czasie twego pobytu u mnie w szpitalu
wzajemnie obiecywaliśmy sobie walkę o Bursztynową Komnatę tu w Kadynach. Wystarczyło
więc tylko czekać na ciebie. No i doczekałem się. Taki samochód jak twój trudno ukryć. Moi
chłopcy wykryli go dosyć szybko. Lekkim niepokojem napełnił mnie tylko fakt, że wybrałeś
do poszukiwań inne wzgórze niż ja. A ponieważ widziałeś mapę częściej i dłużej niż ja, nie
mogłem lekceważyć twoich pomysłów co do lokalizacji ukrycia Bursztynowej Komnaty. Już
nawet myślałem, czy nie wydać ci otwartej wojny i nie wleźć na twoje wzgórza. Ale honor,
Pawełku, nie pozwolił. Na czym zresztą nie straciłem, bo jak do tej pory znalazłeś to samo co
ja, czyli figę z makiem - zaśmiał się i rozgniótł ustnik cygaretki o kamień.
- Co więc robisz dziś na moim wzgórzu?
- A tak sobie przyszedłem pogadać. Bo już dość tej zabawy w ciuciubabkę - głos
Jerzego stwardniał. - Mam takie samo prawo do poszukiwań Bursztynowej Komnaty jak ty!
- Ale ja nie angażuję do tego złodziei!
- Złodziei? - sięgnął po nową cygaretkę. - Zapal fajkę, Pawełku, to ponoć uspokaja
nerwy!
Żachnąłem się:
- Tak, złodziei. Zgarnęli w Barcianach jeden ze schowków ze skarbami Ericha Kocha!
- Barciany - Jerzy popatrzył na mnie spod oka. - Spółka prowadziła tam próbne
wiercenia... Barciany - przeciągnął się leniwie - obfite źródła! - zaśmiał się swoim zimnym
śmiechem i nagle spoważniał. - A możesz coś im udowodnić?
Podniosłem się z pnia:
- Nie. Ale tego co wiem o nich wystarczy, bym na swój użytek traktował ich jako
złodziei.
Jerzy także wstał:
- Tak jak i mnie traktujesz?
Wzruszyłem ramionami:
- Tyś to powiedział.
Zmilczał. Prawie jednocześnie włożyliśmy słuchawki wykrywacza i włączyliśmy je
odchodząc od siebie i wtedy usłyszałem mego “Rambo”. Po nagłym ruchu Jerzego poznałem,
że i jego wykrywacz sygnalizuje.
Popatrzyliśmy na siebie i wybuchnęliśmy śmiechem, w którym radość z odkrycia
mieszała się ze złością, że trzeba będzie podzielić je z rywalem.
“Żebym zaczął od tego wzgórza!” - walnąłem pięścią w buk.
- A co byś, Jerzy, powiedział, gdyby obecny tu Jacek zeznał przed sądem, że to ja
pierwszy natknąłem się na bunkier. Że ty doszedłeś do nas dopiero potem? To byłoby chyba
wedle twojej szkoły, nie?
Twarz Batory skamieniała:
- Odczep się od “mojej szkoły”, bo coś mi się wydaje, że mylisz ją z jakąś inną!
- Przepraszam - wyciągnąłem do niego rękę.
Niechętnie uścisnął mi dłoń.
- Usiądziemy tu sobie na pieńku - usiłowałem załagodzić przykry nastrój, jaki
zapanował - a Jacek skoczy do klasztoru po jakąś łopatę... kilof też może się przydać... a i
latarka nie zawadzi.
- A może jeszcze rolkę papy w zębach? - obruszył się chłopak, ale pobiegł ile sił w
nogach.
- I co teraz? - wyciągnąłem fajkę i kapciuch.
Jerzy zapalił trzecią cygaretkę:
- Wiem, że z nagrodą mnie nie wykołujesz. Jasne, że wolałbym zgarnąć Komnatę dla
siebie, bo może wtedy byłbym najbogatszym człowiekiem w Polsce.
- Nie przesadzaj. Komnatę wyceniają zaledwie na pół miliona dolarów...
- No, to tej nagrody też będzie troszkę - zaśmiał się Jerzy.
Przytaknąłem mu pięknym kółkiem z dymu.
Rozkoszowaliśmy się bliskością ukrytego pod naszymi stopami ósmego cudu świata...
- A żeby! - przerwał marzenia Jerzy. - Przecież muszę pozbyć się stąd tego
parszywego “Źródła”.
Wzruszyłem ramionami:
- Powiedz im, że sprawa nieaktualna, bo kapuś z ministerstwa położył łapę na
Komnacie, zapłać, coś im obiecał za nieudaną akcję, i już.
Jerzy z politowaniem kiwnął głową:
- Człowieku! Mogę to zrobić tylko w jednym wypadku, jeśli zaraz polecisz dzwonić
po policję. Niech to przyjeżdża i to w sporej liczbie! Nie zdajesz sobie sprawy, do czego
Kurowlew i “Łysy”, czyli Sosnowski, są zdolni, gdy zorientują się, że Komnata jest toż, toż!
- Z policją to może niezły pomysł - pomyślałem o komisarzu Karwackim.
Ale Jerzy skrzywił się:
- Tak mi się chlapnęło. Bo to może dobre dla Komnaty i dla ciebie. Ja będę miał
przerąbane, jak moi się dowiedzą, że im wykopałem Komnatę spod łapy i to do spółki z
glinami. Nie darują mi.
Zamyśliłem się nad fajką:
- No to wyjedź razem z nimi. Obiecuję odczekać dwa dni i dopiero wtedy ogłosić o
odkryciu Komnaty. Ale uważaj, będę pilnował, żebyś mi jej nie wykradł nocą! A co do
nagrody, to sam powiedziałeś, że mi wierzysz. Żeby nie wyszło, że byłeś w spółce ze mną,
zamiast ciebie będzie figurował ojciec Leszek. Pieniądze odbierzesz od niego.
- I nie pożałuję datku na kościół! - zaśmiał się Jerzy. - To co mówisz, ma ręce i nogi!
Odpowiedziałem śmiechem:
- I dobre nogi ma Jacek, bo już biegnie z powrotem!
Zaznaczyliśmy miejsce, gdzie sygnały w wykrywaczach były najsilniejsze.
Spulchniałem ziemię kilofem, a Jerzy odrzucał ją na bok łopatą. Jacek wydawał dopingujące
okrzyki. Na dwa sztychy w głąb ostrze kilofu zgrzytnęło o metal. Przy pomocy łopaty Jerzego
naszym oczom ukazała się równa, choć pordzewiała metalowa powierzchnia.
- Oj, kiepsko - westchnął Jacek - bez spawarki nie otworzymy tej blachy. Pewnie ma
jeszcze dodatkowe zbrojenia.
- Spróbujemy kopać wzdłuż - otarł pot z czoła Jerzy - może znajdziemy jakiś właz.
Przekopaliśmy jakieś dwa metry i hura! Pod łopatą ukazały się zawiasy.
- Skonam, jeśli okaże się, że ten właz jest zamknięty na jakąś ogromniastą kłódkę! -
jęknął Jacek.
Owszem, skobel był, ale bez kłódki, ot tak, dla porządku. Widocznie budowniczy
bunkra liczył się z tym, że jeśli już ktoś się do niego dokopie, to nie powstrzymają go żadne
zamki.
Starannie oczyściliśmy z ziemi klapę o powierzchni metr na metr:
- Jak oni przez taką dziurę pakowali tu skrzynie? - znów zabrał głos chłopak.
Zaśmiałem się:
- Nie masz czym się martwić? Może część blachy, którą odkopaliśmy daje się
podnieść? Jak Komnata będzie wyciągana z bunkra, to się przekonamy!
Wskazałem Jerzemu skobel:
- Proszę. Bądź łaskaw pierwszy!
Batura ukłonił się szarmancko i zaczął mocować się z zardzewiałym żelastwem.
Wreszcie dało się przesunąć ze straszliwym zgrzytem. Jerzy naparł na krawędź pokrywy i z
wolna uniósł ją w górę, aż przewróciła się z łoskotem na drugą stronę.
Batura pochylił się nad otworem... Usłyszeliśmy nerwowy chichot.
Czyżby mojego wroga poniosły nerwy na widok tak bliskiego, a nieosiągalnego dotąd
dla niego skarbu?
Zeskoczyłem do wykopu:
- I co, jest?
Batura odzyskał już swój zimny spokój.
- Jest - powiedział półgłosem odsuwając się na bok. - Pusty bunkier.
Przypadłem do włazu. Owionęła mnie stęchła wilgoć. Promień latarki ślizgał się po
nagich betonowych ścianach ze śladami szalunku. Bunkier był głęboki na jakieś 2,5 metra.
Uchwyciłem się krawędzi włazu i skoczyłem do środka. Jerzy zwinnie opuścił się za mną.
Jacek już gotów był iść w nasze ślady, gdy przypomniałem mu:
- Najpierw wykrywacze!
Podał nam sprzęt i dopiero zeskoczył.
Poświeciłem wokół. Bunkier miał długość dobrych pięciu metrów i był na tyleż
szeroki. Rzeczywiście część stropu była metalowa i można ją było w razie potrzeby otworzyć
na dwie strony. To tędy miały być ładowane skrzynie z Komnatą. A tymczasem dokoła
pustka.
- I gruzy naszych marzeń - dopowiedział ze śmiechem Jerzy, jakby czytając w moich
myślach. - Mimo to sądzę, Pawełku, że trzeba “opukać” ściany i podłogę wykrywaczami. Ja z
tej, ty z tamtej strony.
Czujniki wykrywaczy metali zaczęły sunąć nad betonem. Jacek tkwił pośrodku bunkra
oświetlając nas w miarę możliwości latarką.
- Mógłbyś tu poświecić? - zawołał nagle Jerzy i Jacek posłusznie skierował światło w
jego stronę.
- Nie, nic. Poświeć Pawłowi. Zresztą to przeszukiwanie jest chyba bez sensu,
Pawełku. Czy liczymy, że trawestując piosenkę: “Bunkier na bunkrze, a na tym bunkrze
jeszcze jeden bunkier”? - Jerzy rozparł się w kącie. - Ja zwijam swój wykrywacz, a ty jak
chcesz.
- Dokończę - mruknąłem przesuwając się w stronę Jerzego.
- Ten kącik już sprawdziłem - powstrzymał mnie, gdy czujnik “Rambo” dojechał do
jego butów.
Jakoś wygramoliliśmy się na powierzchnię. Chciałem skląć Jacka, że nie wziął linki,
ale o dziwo Jerzy, którego humor uległ niespodziewanej poprawie, wziął chłopaka w obronę.
- No i co teraz? - uśmiechnął się do mnie.
- Musimy zasypać i zamaskować nasze wykopalisko - mruknąłem niechętnie. -
Najwyżej zrobi się znak na drzewie. Może ojciec Leszek będzie miał pomysł, jak ten bunkier
wykorzystać.
- Nie tak szybko, Paweł - machnął ręką Jerzy. - Zasypuj go sobie jak chcesz, ale
dopiero jutro. Dziś go muszę pokazać wspólnikom, żeby wynieśli się stąd w spokoju. Wyjdę
na lebiegę, ale lepsze to niż cios majchra czy strzał w ciemnej uliczce.
- Dobra. Pokazuj sobie. Ja to jutro przed wyjazdem do Warszawy uprzątnę -
zamknąłem klapę włazu.
Pożegnaliśmy się i każdy ruszył w swój ą stronę. Ja z Jackiem do klasztoru, Jerzy do
błądzących po wzgórzach pracowników “Źródła”, których czerwone kombinezony migały w
dali między drzewami.
Wracaliśmy w milczeniu. Bo po pierwsze: jak tu wracać po wielkiej przegranej (armia
Napoleona wycofująca się spod Moskwy też nie była zbyt gadatliwa). A po drugie...
zastanawiała mnie zmiana nastroju mego przeciwnika! Przecież przegrał. Z własnej kieszeni
opłacił długi pobyt w drogim hotelu, swoją “armię” poszukiwaczy, a wreszcie przyjazd tych
oszustów ze “Źródła”.
- Moje gratulacje, bursztynowa inteligencjo! - przywitał nas radośnie ojciec Leszek.
Uśmiechnąłem się blado:
- Nie ma czego gratulować. Zamiast Bursztynowej Komnaty zgniłe powietrze. Zresztą
Jacek opowie wszystko lepiej ode mnie. Ja muszę przemyśleć jeszcze parę spraw...
Przysunąłem sobie fotel do okna i popalając ukochaną fajeczkę starałem się rozgryźć
Baturę.
Czas mijał.
Wpadła Anka z wiadomością, że Batura chodził do lasu z Kurowlewem i
Sosnowskim. Wrócili w kiepskich nastrojach i szefowie “Źródła” zaraz się zwinęli z hotelu.
Ale nie żegnali się z Jerzym serdecznie, o czym świadczą ostatnie słowa Sosnowskiego
skierowane do niego: “Ty się pilnuj, boja tu wietrzę grubszy szwindel. A wtedy wiesz...”
Eva Houten też wyjechała.
Nadszedł wieczór...
Co Batura wie o poczynaniach moich i Jacka w Kadynach, o Ance i Mikołaju? Chyba
nic, bo nie omieszkałby się pochwalić. Nie wie też chyba nic o tajemniczym jeźdźcu albo nas
z nim nie kojarzy... O moim spotkaniu z Evą Houten nie wie... Zresztą to wszystko nieistotne.
Ważne jest - czułem to przez skórę - dlaczego zmienił mu się tak humor. Od rezygnacji po
wesołe pogwizdywanie i lekceważenie groźnych przecież wspólników...
“Zaraz, Pawełku, po kolei... Bunkier wykryliśmy razem. Gdyby Jerzy trafił na niego
wcześniej sam, nie odgrywałby tej całej komedii. Razem go odkopywaliśmy. Do środka
zeskoczyłem pierwszy. Co prawda Jerzy był tam zaraz za mną i nawet poddał pomysł
sprawdzenia ścian wykrywaczami. Ale szybko z tego sprawdzania zrezygnował, podczas gdy
ja omiotłem czujnikiem cały bunkier... Cały?”
Poczułem gęsią skórkę:
- Cały oprócz narożnika, gdzie rozpierał się Jerzy! A ta jego prośba do Jacka, żeby
poświecił? I zaraz potem rezygnacja z dalszych badań? Tak, Jureczku, coś dostrzegłeś w tym
kącie bunkra!
- Jacek, wstawaj, lecimy!
- Dokąd, dlaczego? - poderwał się chłopak.
- Na wzgórze III! Żeby nadrobić nasze gapiostwo!
Narzuciłem na siebie kurtkę, chwyciłem latarkę i już zbiegałem po schodach. Jacek
dudnił za mną, a za nim głos ojca Leszka:
- Tylko uważaj, zwariowana inteligencjo, żebym nie musiał znów cię odkopywać!
Srebrne pnie buków tylko migotały wokół nas, gdy pędziliśmy przez wzgórza. Już z
daleka w świetle latarki dostrzegłem podniesioną klapę włazu. Więc nie myliłem się! Jerzy
wrócił po coś do bunkra! Bzdura! Przecież Anka mówiła, że chodził z Kurowlowem i
“Łysym” do lasu. Po prostu pokazał im, że bunkier jest pusty i nic poza tym!
- A nie, tak łatwo nie dam się spławić! - warknąłem zeskakując w głąb bunkra. Jacek
spadł mi na głowę, ale nie czas było go ochrzaniać. Skierowałem światło latarki w narożnik,
gdzie podczas naszej dzisiejszej penetracji stał Jerzy.
- Patrz, Jacek...
- Aleśmy fujary! - podsumował nas mój nieoceniony współpracownik.
Odłupany prostokąt cementu, długi na kilkanaście centymetrów, a na kilka szeroki,
leżał na podłodze. W ścianie czerniała szczelina, ot taka, by wsunąć w nią dłoń. Nie musiałem
sprawdzać, by wiedzieć, że jest pusta. Po pozbyciu się wspólników Jerzy wrócił raz jeszcze
do bunkra i wydobył ze skrytki jakąś wiadomość, może kolejną mapę?
Ale jak trafił na tą skrytkę? Przyłożyłem odłupany cement do ściany. Niewiele, ale
różnił się barwą od niej. Owszem, można by nie zwrócić nań uwagi, ale jeśli w szczelinie
ukryte było coś w metalowym futerale, na który zareagował wykrywacz Jerzego? Tak, to by
pasowało: najpierw słaby sygnał wykrywacza, potem prośba o poświecenie i już tylko trzeba
było pozbyć się nas z bunkra, spławić wspólników... I Batura górą!
- O nie! - zawołałem aż zadudniło echo w bunkrze. - Jacek, wyłazimy i to szybko!
Podciągnąłem się na włazie i pomogłem wygramolić się Jackowi, który nie krył swego
złego humoru.
- A teraz dokąd pędzimy?
- Do Rosynanta, a nim do “Kadyny Palace Hotel”! Może Batura jeszcze nie wyjechał!
- I myśli pan, że tak po dobremu odda to, co tu wygrzebał?
- Nigdy nie wiadomo, jakimi drogami chadza dusza ludzka! - zaśmiałem się, choć po
prawdzie nie było mi do śmiechu.
O dziwo przed klasztorem czekał na nas ojciec Leszek. Budził dreszcze swym
widokiem, jako że pomimo zaczynającego mżyć deszczu ze śniegiem ubrany był w swój
zwykły habit z podwiniętymi rękawami i sandały na bosych nogach.
- I jak tam, jantarowa inteligencjo - zadudnił - znaleźliście?
Skrzywiłem się.:
- Tak. Ślad, że Batura coś znalazł.
- To szatan, nie kogut - pokręcił głową Jacek, gdy otwierałem Rosynanta.
- Jeśli szatan, to przyda się wam osoba duchowa - zaśmiał się ojciec Leszek. - Poza
tym chciałbym być świadkiem, jak inteligencja dobra zwycięża inteligencję zła!
Mimo woli uśmiechnąłem się:
- Oby nie był ojciec świadkiem czegoś wręcz odwrotnego!
Ruszyliśmy ostrym zrywem i popędziliśmy w dół drogą, ale po chwili noga jakby
sama cofnęła się z pedału gazu.
Ten talent Jerzego do poruszania się na granicy prawa i bezprawia! Przecież znów, jak
początkowo w walce o skarb Hasan-beja, nie będę miał żadnych podstaw prawnych do
wydarcia tajemnicy Bursztynowej Komnaty temu draniowi. Choćby to był kwit z
przechowalni bagażu, a on wachlował się nim przed moim nosem! Chociażby stał za mną
pluton policji i dziesięciu ojców Leszków z kropidłami! Już widziałem Baturę, jak we śnie,
siedzącego na stosie skrzyń z napisem: Bursztynowa Komnata. Gdyby chociaż miał Komnatę,
to już prawo by się nim zajęło, ale on tylko ma jakąś wskazówkę, dotyczącą ostatecznego
miejsca jej ukrycia. Żeby mu ją odebrać, nie ma już szans, chyba że siłą. Przyznam ze
skruchą, że myślą nie byłem daleki od takiego rozwiązania!
“Ech - docisnąłem gaz - trzeba liczyć na hit szczęścia albo moment nieuwagi Jerzego!
A wtedy, niech no tylko będę miał tę wiadomość w ręku!”
- Historia ze skradzioną mapą już się nie powtórzy! - zakrzyknąłem gromko a
niespodziewanie, budząc przerażenie moich towarzyszy, ale i uznanie dla mej zawziętości.
Niczym bomba wpadliśmy na parking hotelowy i popędziliśmy do holu, gdzie rozległ
się krzyk recepcjonistki, który ucichł dopiero na widok ojca Leszka.
- Batura u siebie?! - zawołałem.
- Tak. Pan Batura jest w pokoju - próbowało uśmiechnąć się pobladłe dziewczę. -
Przed chwilą wyszli od niego panowie ze spółki “Źródło”.
Zatrzymałem się na moment. “Co tu u diabła jeszcze robi Kurowlew? Przecież Anka
powiedziała, że wynieśli się z Kadyn?”
Wbiegliśmy na schody... Zatrzymałem swoich przed drzwiami Jerzego i nakazałem
ciszę. Taka sama panowała w pokoju. Zastukałem. Nic. Zastukałem mocniej. Dalej cisza.
Nacisnąłem klamkę...
Od razu zobaczyłem Jerzego. Leżał w przedpokoju z szeroko rozrzuconymi rękoma.
Pochyliłem się nad nim. Oddychał.
Za mną głośno odetchnął Jacek, a ojciec Leszek zaczął coś szeptać, co dziwne
przypominało mi początek modlitwy za zmarłych.
- Bez obaw - uśmiechnąłem się podnosząc - żyje. Musieli go potraktować emitorem
infradźwięków. Inaczej nie dałby się zaskoczyć.
Omijając ciało Jerzego weszliśmy do pokoju.
Na łóżku stała rozbebeszona walizka, a na stole poniewierały się jakieś dokumenty i
portfel.
Odwróciłem się do towarzyszy:
- Chyba Kurowlew i spółka namierzyli Jerzego i wrócili tu po to samo co my. Nie
wiem co to, ale mają to na pewno. Byli u Batury kilka minut przed nami, dogonimy więc ich
spokojnie.
- Spokojnie? - mruknął Jacek.
- A co? Czyżbyś nie wierzył w Rosynanta? Zresztą ci dranie nie będą spodziewać się
pogoni. Problem w tym, w którą stronę pojechali: na Elbląg czy na Kaliningrad przez
przejście w Gronowie. Sądząc po randze, jaką ma w szajce Kurowlew, stawiam na
Kaliningrad. Co wy na to?
Odpowiedziały mi dwa zgodne skinięcia głowami.
- No to, jak mawiają Rosjanie: po maszynam! Gdy dopadniemy skubańców i, jakimś
cudem, ich bagaży, to zwróćcie uwagę na metalowe pudełko, może papierośnicę. Nie sądzę,
by im się chciało przepakowywać fant Batury... No, ruszajcie się! Tamci mają jakieś dziesięć
minut przewagi nad nami!
- Gazu! - krzyczał ojciec Leszek bębniąc pięścią w oparcie fotela.
- Spoko - odwróciłem się ku niemu na moment - my wyciągamy już prawie dwieście,
a oni nie przekraczają dziewięćdziesiątki, żeby nie podpaść jakiemuś patrolowi policji. Swoją
drogą przydałby się policjant w Rosynancie. Wtedy moglibyśmy ich zatrzymać w majestacie
prawa. A tak...
- No właśnie - zaniepokoił się Jacek. - Nawet jeśli ich dogonimy... Oni na pewno mają
broń!
- Spoko! - powtórzyłem, bo zaczął mi się jawić pewien plan, który poprawił mi
humor. Na razie błogosławiłem projektantów Rosynanta za wystającą z przodu samochodu
niczym taran ściągarkę i jeszcze jedno udoskonalenie... Do szczęścia potrzebne mi było,
oprócz dogonienia uciekających, pustkowie...
- Mógłby pan włączyć noktowizor, o którym takie cuda opowiadała Zośka -
denerwował się Jacek - a wyłączyć światła. Przecież oni zobaczą, że ktoś za nimi goni!
- I właśnie o to chodzi, żeby zobaczyli! - odpowiedziałem z tajemniczą miną.
Tuż przed Braniewem zamigotały charakterystyczne tylne światła passata.
- A oto i Kurowlew! - zaśmiałem się. Podciągnąłem Rosynantem tuż, tuż za ścigany
wóz, i zwolniłem, przełączając światła na mijania. Tak, żeby ci z passata wiedzieli, że nie
będę ich wyprzedzał.
Passat ostro przyspieszył. Rosynant również.
- No teraz już wiedzą, że ktoś ma sprawę do nich - klepnąłem z uciechy kierownicę.
- Będzie ich pan tak radośnie eskortował aż do przejścia granicznego? - z przekąsem
spytał Jacek.
- Młody punku - przeciągnąłem się - dam się ostrzyc i ufarbować włosy na
podobieństwo twoich, jeśli oni spróbują legalnie przekroczyć granicę. Przecież nie wiedzą,
kto jedzie za nimi. Może Batura z oskarżeniem o napad i rabunek? Pamiętaj, że widziała ich
służba hotelowa, a Batura może iść i na współpracę, choć chwilową, z policją i narobić
rabanu na granicy. Sięgnij po mapę, zapal światło i powiedz, czy od szosy na Gronowo
odchodzą jakieś boczne drogi...
Passat i Rosynant przejechały przez Braniewo z zachowaniem przepisów o ruchu
drogowym w terenie zabudowanym i popędziły (nie przekraczając dziewięćdziesiątki) ku
Gronowu, odległemu o 8 kilometrów.
- Mam - wrzasnął Jacek, aż zadudniło w uszach. - Od Gronowa odchodzi w lewo
szosa, która się potem rozdwaja: ku granicy i ku Gronówku, ale od tej na Gronowo odchodzi
znów ku granicy polna droga!
- Chyba tamtędy właśnie pojedziemy - skinąłem z zadowoleniem głową.
- Nierozważna inteligencjo! - zawołał ojciec Leszek. - Toż oni nas wystrzelają na
takim bezludziu.
- Dołożę starań, żeby do tego nie doszło - uśmiechnąłem się. - Aha, Jacek, a co dalej z
drogą do Gronówka?
- Łączy się z tą poniemiecką autostradą, którą mi pan pokazywał.
- Świetnie - ucieszyłem się - może właśnie na niej Kurowlew spróbuje nam uciec,
widząc, że na krętych drogach nie daje rady.
Mignęła biała tablica z napisem: “Gronowo”.
Jak przewidywałem, passat skręcił w boczną szosę. Nie tracąc odległości skręciłem za
nim. A teraz: polna droga czy ku autostradzie?
Kurowlew czy kto tam prowadził passata wybrał drugą możliwość. Dodał gazu i
pomknął ku Gronowku. Na wszelki wypadek, aby ścigający nie mógł go wyprzedzić, jechał
środkiem wąskiej i wyboistej szosy.
- No, zobaczymy, co będzie na autostradzie! - mruknąłem.
- A jak on ma podrasowany silnik? - zwątpił Jacek.
- Jeszcze jedno słowo niewiary w Rosynanta i wysiadasz!
- Ufność to wielka cnota - poparł mnie ojciec Leszek.
Nareszcie Gronówko! Ostry podjazd tak zwanym ślimakiem i już byliśmy na
autostradzie. Przed nami o jakieś 7 kilometrów zerwane, a odbudowywane teraz mosty.
Co tam wyprawiał kierowca passata i czy miał rzeczywiście podrasowany silnik, nie
wiem. Grunt, że uciec nie mógł, a ja jeszcze miałem sporo gazu pod nogą.
- Zaraz będzie skrzyżowanie w lewo, przez Pędziszewo, do granicy - poinformował
Jacek.
“Będziesz próbował terenowego objazdu rozbebeszonego mostu czy skręcisz nagle
tutaj?” - pomyślałem.
- Trzymajcie się! - zawołałem na wszelki wypadek do załogi Rosynanta.
A trzymać należało się i to mocno!
Ledwo mignęła krzyżówka passat ostro zahamował i skręcił nagle. Ale jego kierowca
przedobrzył, samochód został bowiem obrócony przez poślizg wokół swej osi.
Wdepnąłem hamulec. Rosynant zatańczył po betonowej jezdni, ale już odzyskiwałem
panowanie nad nim. Skręciłem kierownicę i celując w przednie koło rąbnąłem w passata!
Rozległ się zgrzyt dartych blach i krzyk ojca Leszka:
- Co robisz tym nieszczęśnikom, szalona inteligencjo?!
Wrzuciłem wsteczny bieg. Rosynant cofnął się posłusznie. Widać chroniony przez
ściągarkę i dodatkowe wzmocnienia przód samochodu nie ucierpiał.
Wyłączyłem silnik i wcisnąłem jeden z przycisków na tablicy rozdzielczej:
- No to wysiadamy i idziemy zobaczyć, jak mają się ci nieszczęśliwcy - zaśmiałem się
ku oburzeniu zacnego franciszkanina.
Passat stał cichy, tylko syczała woda wyciekająca z roztrzaskanej chłodnicy. A zza
wozu patrzyły na nas lufy dwóch pistoletów...
- Ruki do góry!
Poznałem głos Kurowlewa.
Odetchnąłem z ulgą, bo to był najbardziej ryzykowny punkt mego planu. Gdyby
Rosjanin chciał nas zabić, już by strzelił!
- Kogóż my tu widzimy?! - dołączył do Kurowlewa głos, w którym domyśliłem się
Sosnowskiego. - Polską kulturę i sztukę, i przedstawiciela duchowieństwa, i reprezentanta
młodzieży, zapewne dziarskiego harcerza!
- Jestem wolnym zuchem! - burknął Jacek. Położyłem mu dłoń na ramieniu, by się
uspokoił. Poskutkowało.
- Batura w wozie?! - ostro odezwał się Kurowlew, wciąż kryjąc się za passatem.
Wzruszyłem ramionami na tyle, na ile pozwoliły mi uniesione w górę ręce:
- Przecież wie pan, że -jak mówi przysłowie - nie jadam z jednej miski z tym
obywatelem.
- Racja! - rozległ się śmiech “Łysego”. - Mamy tu wszystkich, co nas gonili.
- Ale jak gonili - w głosie Kurowlewa usłyszałem szacunek.
- Może za słabo uciekałeś! - dworował sobie z kumpla Sosnowski. - Jak było, tak było
- ku memu zdziwieniu ugodowo skinął lufą pistoletu Rosjanin. - Rzecz w tym, co będzie. A
budiet tak, że poczęstujemy naszych gostiej małym łykiem prądu, no i odjediem w sinuju dal
na ich maszynie. Oczeń charoszaja maszyna, bo z passata placek, a jej nic! - kiwnął na mnie
pistoletem. - Nie będzie pan długo szukał swojej maszyny. Waszi pograniczniki znajdą ją,
tylko bez nas - zachichotał. - A tak po prawdzie, to ja na was policję wezwać powinienem. No
bo kto w kogo uderzył? Maszynę moją zniszczyliście! Ale znaj serce Ruska! - zaśmiał się, aż
zachybotał mu się w ręku pistolet. Gdyby mi na tym zależało... Jeden kop z lewej...
- Iwan - przerwał mi błogie rozmyślania “Łysy” - to elektryczne świństwo wysiadło!
- Niczewo - roześmiał się Kurowlew. - Toż tu nie ma żadnego człowieka. -
Odjeżdżamy na ich maszynie. A zanim oni dobiorą się do telefonu i powiadomią policję, to
sam wiesz, że po nas nie będzie ni śladu. No, Stiopa, bierz torby i przesiadamy się do ich, jak
go nazwali: Rosynanta! Don Kichoty! A ty dawaj komórkę - machnął na mnie spluwą.
Potulnie wykonałem rozkaz.
- Poczekaj - łysy chudzina, w którym domyśliłem się Sosnowskiego wyszedł zza
passata i podał swoją broń Kurowlewowi - najpierw sprawdzę, czy są czyści... - obszukał nas.
- W porządku, Wania! - zawołał.
- Czyli opony nam nie przestrzelą, ani innych kłopotów nie narobią - skwitował całą
sprawę Rosjanin. - No, Stiopa, nieś torby!
- Pan ich tak puści?! - nie wytrzymał Jacek.
- Ot, charoszyj malczyk - Kurowlew głasnął lufą Jacka po ramieniu - ja takiego syna
chciałbym mieć!
- A jak mam nie puścić - pokręciłem głową - przecież są uzbrojeni.
- Jeden, drugi szybki kop, z których ponoć pan słynie i przestaną być uzbrojeni - nie
ustawał chłopak.
- A gdzieś takie kopy widział?
- W byle filmie!
- Właśnie. A tu my mamy rzeczywistość!
Wydało mi się, że Kurowlew patrzy na mnie z politowaniem.
- Pokorne ciele dwie matki ssie - powiedział ojciec Leszek, ale jednocześnie zrobił
krok w stronę Rosjanina i łypnął ku mnie pytająco.
Pokręciłem przecząco głową. Franciszkanin wsunął potężne dłonie w rękawy habitu,
bo zapewne go swędziały, by spuścić je na łby naszych przeciwników.
- Czy możemy opuścić ręce? - spytałem grzecznie.
- A opuszczajcie je sobie - zaśmiał się “Łysy”. - O, kluczyki w stacyjce. Wsiadaj,
Wania. Tam Grigorij nie może się nas doczekać.
Warknął silnik Rosynanta zagłuszając chór protestów moich towarzyszy. Samochód
minął nas nabierając prędkości. I nagle...
Zatoczył raz i drugi, ryknął pełną mocą i utknął w skarpie. Silnik ucichł. Zgasły
światła.
- Co to? - zawołał ojciec Leszek.
Zaśmiałem się:
- Przewaga gazu usypiającego nad inteligencją zła. Jak widzisz - zwróciłem się do
Jacka - nie zawsze trzeba kopać.
- Dla mnie bomba! - nie krył podziwu.
- No a teraz pójdziemy, przewietrzymy Rosynanta i przeszukamy bossów “Źródła”.
Jeszcze raz przypomnę, żeby zwracać uwagę na blaszane płaskie pudełko lub papierośnicę.
Otworzyliśmy drzwi wozu, w którym błogo śnili Kurowlew i Sosnowski i
odczekawszy chwilę wyciągnęliśmy na pobocze ich torby.
- Ojciec Leszek jedna torba, Jacek druga. Ja zajrzę im do kieszeni.
- Ale czy to się godzi? - wyraził zastrzeżenie franciszkanin.
- Okraść złodzieja? - zerknąłem na niego. - W moim kodeksie moralnym jak
najbardziej. Po to tu jechałem. Ale skoro ojciec uważa, że nie wypada, to proszę stanąć z
boku. Może najwyżej ojciec zabrać im pistolety, baretty jak sądzę. Rzucimy je po drodze do
Pasłęki.
- Chyba mam - usłyszeliśmy pełen zachwytu szept Jacka, który buszował w torbie
Kurowlewa.
Podskoczyłem do niego. Trzymał blaszane, pordzewiałe pudełko po papierosach
“Juno”, produkowanych w czasie ostatniej wojny.
- No to na co czekasz, otwieraj!
W pudełku leżała złożona na pół kartka. Zapaliłem reflektor-szperacz Rosynanta i
podeszliśmy do Jacka.
Czytałem, tłumacząc od razu na polski:
Szanowny Panie Doktorze!
Jestem zmuszony przenieść skrzynie w inne miejsce. Ten głupiec Kruger wpadł w ręce
czerwonych. Na pewno wyśpiewa im, co wie o bunkrze. Szczęściem nie wie nic o schowku na
list, który piszę nie mogąc skontaktować się z Panem drogą radiową. Tak więc
F3H4F5D6F7D8, E2D4B5D6B7D8.
Heil Hitler!
SS-Obersturmbannfuhrer Georg Wichmann
- Tak więc mamy szyfr - złożyłem kartkę i schowałem z powrotem do pudełka. - Ale
specjaliści sobie z nim poradzą. Zresztą i my, wróciwszy do klasztoru, przyjrzymy mu się raz
jeszcze przy dobrej kawie czy herbacie, jak kto woli.
- Ee - skrzywił się Jacek - w liście nie było ani słowa o Bursztynowej Komnacie.
- Jeszcze jedno maskowanie - wzruszyłem ramionami. - Wichmann napisał
“skrzynie”, by ktoś nie wiedzący o Komnacie zlekceważył list. No, zabieramy się za
Kurowlewa i Sosnowskiego.
- Co pan proponuje?
- Najchętniej oddałbym tych śpiących rycerzy w ręce policji. Ale o co możemy ich
oskarżyć? Już prędzej oni mnie o spowodowanie wypadku.
- A Batura?
- Na tyle go poznałem, ty zresztą też, że wybierze prywatną drogę zemsty.
Wyładowujemy klientów! Niech się przedrzemią na skarpie...
- Nielitościwa inteligencjo - załamał ręce ojciec Leszek - toż zamarzną tutaj! Ten
deszcz ze śniegiem!
- Nic się im nie stanie - wysapałem taszcząc Kurowlewa. - Najwyżej dostaną kataru.
Za jakąś godzinę powinni się obudzić.
Po chwili “Łysy” spoczął obok swego kompana. Torby ustawiłem elegancko przy ich
nogach...
Podjeżdżaliśmy pod klasztor, gdy od stosu desek oderwała się jakaś ciemna postać:
- Jerzy! - zawołałem ze zdumieniem.
Batura szybkim krokiem podszedł do Rosynanta.
- Dorwałeś ich?
Skinąłem z satysfakcją głową.
- Już ja tych drani... - zmiął nie zapaloną cygaretkę.
- Czego chcesz? Kto oszustwem wojuje, od oszustwa ginie. Ja na przykład mógłbym
mieć do ciebie pretensje o numer w bunkrze...
- Na wojnie jak to na wojnie - zaśmiał się zimno. - Zresztą coś mi się wydaje, że
pudełko po “Juno” wraz z zawartością jest w twoich rękach.
- Zgadza się - odpowiedziałem klepiąc się po kieszeni.
Wydawało mi się, że rzuci się na mnie. Ale cofnął się w pół kroku.
- Jeszcze się spotkamy, Pawełku!
Zawrócił i odszedł w ciemność.
- Zła to inteligencja - mruknął ojciec Leszek stając przy mnie.
- Ale za to jakiej klasy! - pokiwałem głową.
Po niejakim czasie siedzieliśmy nad parującymi kubkami i szyfrem Georga
Wichmanna.
- Tak mi się wydaje - odezwał się nieśmiało Jacek - że to prościutki szyfr...
- No to mów - wymruczałem nabijając fajkę.
- Zapis ruchów skoczka szachowego białych. Nieco zamaskowany przez zastosowanie
dużych liter...
Spojrzałem na niego z uwagą:
- Skoczki białych stoją na b1 i g1. Szyfr zaczyna się od f3.
Jacek nabrał pewności:
- Wichamnn napisał: “Tak wiec F3...”, co można przetłumaczyć: “Tak więc skoczek
na f3” - zapis pierwszego ruchu. I dalej aż po ruch na d8!
- Brawo, punkowa inteligencjo! - zawołał ojciec Leszek.
- Chwila! - podniosłem kubek. - A co sądzisz, Jacusiu, o tym pojawiającym się w
środku szyfru przecinku i e2, i kolejnych zapisach?
Chłopak zastanawiał się dość długo. Wreszcie twarz jego pojaśniała:
- Jeśli przyjmiemy, że szyfr zawiadamia o drodze przewozu Bursztynowej Komnaty
do d8, to może po przecinku jest wskazana druga z możliwych dróg transportu.
Teraz ja zawołałem:
- Brawo!
Jacek napuszył się i słusznie!
- W zapisie powtarza się też pozycja d6 - pochylił się nad kartką ojciec Leszek. - Obie
drogi muszą więc prowadzić przez jakąś jedną miejscowość.
- Brawo, franciszkańska inteligencjo! - odciął się po czasie Jacek.
Ale mnie interesowało co innego. Wydało mi się, że słyszę jakieś szelesty za oknem.
- Ktoś łazi po rusztowaniach - powiedziałem cicho.
- Batura - równie cicho powiedział Jacek.
Skoczyliśmy do okna. Otworzyłem je szeroko. Jacek już świecił latarką...
Nikogo.
- Pewno wiatr tak hałasuje - machnął ręką ojciec Leszek.
Wróciliśmy do szyfru.
- Tak więc istotne punkty to d6 i d8 - zapaliłem zgasłą fajkę - no i mapa. Mapa, do
której ten zapis będzie pasował.
- Czyli od mapy się zaczęło - zaśmiał się Jacek - i na mapie się kończy!
Łyknąłem mej ulubionej zielonej herbaty:
- Skończy się dopiero, jak odnajdziemy Bursztynową Komnatę!
W nocy obudził nas łoskot. Ktoś dobijał się do drzwi klasztoru. Prześcigając się
zbiegliśmy na dół.
Przywiązany wodzami do klamki grzebał niecierpliwie ziemię kopytem piękny
osiodłany siwy koń. Do uzdy przypiętą miał kopertę. Ojciec Leszek rozerwał ją niecierpliwie.
W środku była złożona na pół kartka.
- Wielebny ojcze! - czytał franciszkanin w świetle Jackowej latarki. - Wasza mądrość i
dzielność sprawiły, że nie jestem tu już potrzebny. Będzie mi miło, jeśli zechce ojciec przyjąć
Atosa w podarunku. Dzięki niemu dotrze ojciec szybciej do ludzi w potrzebie. Gdyby jednak
jazda konna była ojcu niemiłą, to proszę sprzedać Atosa w dobre ręce, a za uzyskane
pieniądze kupić ze dwa kucyki dla dzieci specjalnej troski leczonych hippoterapią. Szczerze
oddany J.S.
ZAKOŃCZENIE
Pożegnanie odchodzącego na zasłużony odpoczynek dyrektora Jana Marczaka było
naprawdę piękną imprezą, która jeszcze długo pozostanie w pamięci pracowników
Ministerstwa Kultury i Sztuki! Ech te mowy, odznaczenia, dyplomy i kwiaty!
Może tylko nieco dziwiło jej uczestników, że nawet w najbardziej podniosłych
momentach dyrektor szeptał: f3, h4, f5, d6, f7, d8...
Ale jak wytłumaczyła jego znakomita sekretarka, panna Monika, wolny od obciążeń
pracy dyrektor zamierzał poświęcić swój czas dogłębnemu studiowaniu ulubionej gry w
szachy...