czasopismo dla uczniÓw, rodzicÓw i nauczycieli...

48
CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI NR 3 1/2014 Styczeń/nr specjalny EKSPERCI 64 Ważne tematy: Pan Profesor Jan Mio- dek opowiada o tym, jak rozwijała się we Wrocławiu mowa polska. Str. 3 O historii niezwykłej uliczki Jatki i jej zna- czeniu opowiada Pan Piotr Wieczorek. Czy- taj na str. 7 Jak wygląda Wrocław Marka Krajewskiego? Zajrzyj na str. 15 Kiedy powstała nasza Rada Osiedla? Jak zmieniała się dzielni- ca? O tym mówi Pan Janusz Nowicki. Str. 18 W tym numerze: Wrocławska prasa - wczoraj i dziś 12 Wrocławska świąty- nia nauki 16 Historia naszej szko- ły 20 Zaczarowana doroż- ka 23 Historia wrocław- skiego stołu 24 Słodki Wrocław 27 Historia osiedla Klecina 32 Złoty Laureat 2013 18. MAM Forum Pismaków Srebrny Laureat—17 MAM forum Pismaków 2012 I miejsce w Ogólnopolskim Konkursie Gazet Szkolnych – Forum Pismaków 2011 - Tytuł Mistrza Pismaków 2011 Z.Resler (materiały arch. na podst. „Wrocław trzy rozdziały”)

Upload: others

Post on 26-Jan-2020

0 views

Category:

Documents


0 download

TRANSCRIPT

Page 1: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

C Z A S O P I S M O D L A U C Z N I Ó W , R O D Z I C Ó W I N A U C Z Y C I E L I

NR 3 1/2014

Styczeń/nr specjalny

EKSPERCI 64 Ważne tematy:

Pan Profesor Jan Mio-dek opowiada o tym, jak rozwijała się we Wrocławiu mowa polska. Str. 3

O historii niezwykłej uliczki Jatki i jej zna-czeniu opowiada Pan Piotr Wieczorek. Czy-taj na str. 7

Jak wygląda Wrocław Marka Krajewskiego? Zajrzyj na str. 15

Kiedy powstała nasza Rada Osiedla? Jak zmieniała się dzielni-ca? O tym mówi Pan Janusz Nowicki. Str. 18

W tym numerze:

Wrocławska prasa - wczoraj i dziś

12

Wrocławska świąty-nia nauki

16

Historia naszej szko-ły

20

Zaczarowana doroż-ka

23

Historia wrocław-skiego stołu

24

Słodki Wrocław 27

Historia osiedla Klecina

32

Złoty Laureat 2013

18. MAM Forum Pismaków

Srebrny Laureat—17 MAM forum Pismaków 2012

I miejsce w Ogólnopolskim Konkursie Gazet Szkolnych – Forum Pismaków 2011 - Tytuł Mistrza Pismaków 2011

Z.Resler (materiały arch. na podst. „Wrocław trzy rozdziały”)

Page 2: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś

OD REDAKCJI Str. 2

EKSPERCI 64

Zosia i Martyna – red. naczelne: Przed Wami numer spe-

cjalny, w którym znajdziecie wiele materiałów na temat

„Moje miasto wczoraj i dziś”. Chciałyśmy w nim przedsta-

wić Wrocław, jego korzenie z różnych stron. Zaprosiłyśmy

do rozmowy wiele ciekawych osób, które z pasją odpowie-

działy na nasze pytania.

Profesor Jan Miodek opowiedział nam, od kiedy mówiono

językiem polskim we Wrocławiu i na Śląsku, skąd pochodzą

ludzie zamieszkujący Wrocław, a także o tym, że to Wro-

cław uważany jest za rdzenny Śląsk.

Pan Piotr Wieczorek, prezes ZPAP, znawca historii sztuki,

omówił rozwój sztuki we Wrocławiu i przemianę ulicy Jatki,

kojarzonej z handlem mięsem, w ulicę o artystycznym cha-

rakterze.

Kolejny rozmówca, Pan Jan Wawrzyniak, przedstawił

główne zmiany w dziennikarstwie, podejściu do tego zawo-

du. Jako wieloletni dziennikarz był świadkiem zmian zacho-

dzących we Wrocławiu i życiu jego mieszkańców.

Dr Joanna Kowal w ciekawej rozmowie opowiedziała

o tym, jak zmieniał się Uniwersytet Wrocławski, metody

nauki, nauczanie studentów, a także kierunki przez nich wy-

bierane.

Pan Marek Krajewski, który w swoich powieściach wier-

nie przedstawia realia przedwojennego Wrocławia, zdradził

skąd biorą się korzenie Wrocławia i jak wyglądała kuchnia

Breslau.

Nasza szkoła jest szczególnie związana z Panem Janu-

szem Nowickim, byłym przewodniczącym Rady naszego

osiedla. Także i on nie odmówił nam wywiadu, w którym

opowiedział, kiedy powstały pierwsze rady, jak w ciągu lat

zmieniało się nasze osiedle i jego mieszkańcy.

Nasza Pani Dyrektor, Krystyna Gęsiak-Piątkowska, już

bardzo długo pełni swoją funkcję. Dlatego poprosiłyśmy,

aby opowiedziała nam, jakie były początki naszej szkoły, jak

się zmieniała w ciągu 50 lat i jak zmieniał się sam uczeń.

Już od 1997 Pan Krzysztof Naskręt wozi chętnych po

Wrocławiu nietypowym pojazdem. W jego „Wrocławskiej

Zaczarowanej Dorożce nr 1" siedziały takie sławy jak Placi-

do Domingo, hrabia Wojciech Dzieduszycki czy Bogdan

Zdrojewski. Nam opowiedział o historii dorożki we Wrocła-

wiu, kiedy była popularnym pojazdem i jak zmieniło się jej

znaczenie.

Ponownie w naszej gazetce gości Pan Leszek Pułka,

znawca wrocławskiego stołu. Nam barwnie przedstawił

zmiany w kuchni śląskiej, dawne obyczaje i swoje ulubione

smaki dzieciństwa.

Jakie są dziś ulubione miejsca wrocławian? To Słodkie

Czary Mary, Cukier Lukier i Muffiniarnia, których właści-

ciele uchylili rąbka tajemnicy i dali nam podejrzeć proces

przygotowywania swoich smakołyków.

Pani Anna Drozd, znawczyni historii osiedla Klecina,

podzieliła się swoja wiedzą na jego temat, a także opowie-

działa, jak zmieniało się na przestrzeni lat. Jej artykuł ilustru-

ją unikalne zdjęcia, które nam udostępniła.

Wrocławianie mają swoje ulubione domy handlowe, które

służyły mieszkańcom od lat. Z naszego reportażu dowiesz

się, co można było w nich kupić kiedyś, a co dziś.

Wydawać by się mogło, że wrocławski jarmark istnieje od

niedawna, a jednak już od XVIII wieku był dla wrocławian

stałym elementem świątecznych zakupów. Co można było

kupić na nim kiedyś, a co oferują sprzedawcy dziś? Przeczy-

taj nasz reportaż.

Wrocławskie Nadodrze to dzielnica o korzeniach kupiec-

kich. Dziś miasto stara się odnowić te tradycje i w ten sposób

stała się dzielnicą o artystycznym charakterze. Właściciele

galerii i pracowni: Ramy-Domański, Róży Rozpruwacz, Po-

co i Piecowni chętnie opowiedzieli nam o swoich miejscach,

a także o ich historycznym znaczeniu.

Zapraszamy do lektury!

Page 3: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś

Profesora Jana Miodka, dyrektora Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, członka Komitetu Językoznaw-

stwa Polskiej Akademii Nauk i Rady Języka Polskiego; a przede wszystkim popularyzatora wiedzy o języku polskim, nie

trzeba nikomu przedstawiać. Nam Profesor opowiedział jak we Wrocławiu rozwijała się mowa polska, o przynależności

Wrocławia do Śląska, a także jak ocenia wrocławian.

● Z profesorem Janem Miodkiem, rozmawia Zofia Resler

POLSZCZYZNA WROCŁAWIA I ŚLĄSKA Str. 3

Styczeń/nr specjalny

Zofia Resler: Co prawda nie ma dowo-dów na moment powstania języka pol-skiego, ale pierwsze zdanie zapisane zostało w XIII wieku w „Księdze henry-kowskiej” właśnie we Wrocławiu. Wy-powiada je chłop Brukała do swojej żony: „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczi-waj”. Mówiąc językiem współczesnym: „Daj, teraz ja po mielę, a ty odpocznij”. Czy od tego momentu mówiono i pisa-no u nas po polsku?

Jan Miodek: Na pewno wcześniej, to jest tylko najstarsze zapisane zdanie. Natomiast od VIII, IX, X wieku byli tu Ślązacy. Trudno powiedzieć, w którym momencie można mówić o odrębnym języku polskim, czy czeskim. Mówili po swojemu, po słowiańsku. W momencie kiedy już państwo polskie zaczęło się kształtować od X wieku, to świadomość językowa polskości była coraz silniej-sza. Oczywiście, że sytuacja regionu śląskiego jest trochę złożona, dzisiaj mianem Śląska określamy, jak na Pol-skę, duży obszar, bo od Cieszyna po obu stronach Olzy, właściwie po Zgo-rzelec. Śląsk to województwo śląskie, województwo opolskie i województwo dolnośląskie. Po 1945 roku przyjechali tu ludzie ze wszystkich stron i nie było słychać żadnej gwary, wszyscy mówili językiem literackim. Profesor Stanisław Bąk, jeszcze po koniec lat czterdzie-stych ubiegłego wieku, wyruszył na obszar Dolnego Śląska i, a to koło Mili-cza, a to koło Sycowa, znajdował ludzi, którzy mówili po śląsku. Z całą pewno-ścią polszczyzna śląska tu we Wrocła-wiu i w okolicach była w wieku X, XI, XII, XIII, aż po wiek XX. Chociaż pa-trząc znów na cały Śląsk, na ten zwany

Górny, i na ten zwany opolski, i na ten zwany Dolnym, to niewątpliwie procesy germani-zacyjne były tutaj najdalej posunięte. Możemy powie-dzieć, że Ślązacy opolscy mi-mo, iż oderwani od Polski formalnie zachowali polszczy-znę, Górnoślązacy zachowali polszczyznę w wydaniu regio-nalnym, natomiast tutaj więk-szość się językowo zgermani-zowała, nie mówiąc o tym, że przychodzili też osadnicy nie-mieccy. Ale przecież w XIII, XIX wieku te wyspy polskości były tutaj silne, na całym Dol-nym Śląsku, z Wrocławiem na czele. Były parafie, gdzie od-prawiano nabożeństwa tylko w języku polskim. Tu mowę polską ciągle się słyszało, dla-tego w XIX wieku powstała silna slawistyka na Uniwersy-tecie, a na slawistyce najważ-niejszym kierunkiem była po-lonistyka.

Z.R.: Wrocław uważany jest za tygiel etniczny. Jak zmie-niała się mowa we Wrocła-wiu? Czy używane tu były jakieś gwa-ry? Przetrwały do dziś?

J.M.: W 1945 roku do Wrocławia przy-jechali ludzie dosłownie zewsząd, spod Lwowa, spod Wilna, z Polski Central-nej, z Pomorza, z Wielkopolski, z Gór-nego Śląska. U ludzi z Kresów wy-chwytuję z ich języka dźwięczne h – w wyrazach, gdzie jest „h”, przednio-językowe i charakterystyczny kresowy

zaśpiew. Gdyby się ktoś w moją mowę Górnoślązaka wsłuchał, może by jakąś cechę górnośląską też wychwycił. Do mojego syna, kiedy był malutki przy-chodził kolega i prosił o cukerek. Jego rodzice pochodzili z Mazowsza i on ten cukerek od swoich rodziców też nabył. Od 1945 roku zaczął się u nas proces tak silnej integracji językowej, że żadna z gwar nie wybiła się na językowe przo-downictwo, tylko od razu zapanowała

foto.Julo - CCO 1.0

Page 4: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 4

EKSPERCI 64

ponadregionalna odmiana języka. Naj-bliższa temu językowi, który określamy mianem literackiego, standardowego. Bardzo często młodzież, czy we Wro-cławiu, w Świdnicy, w Bolesławcu, w Wałbrzychu, pyta mnie „Czy to prawda, że my tu mówimy najlepszą polszczyzną?”. Jeśli przyjąć, że najlep-szy język polski to język literacki, który obowiązuje w prasie, radiu, telewizji, w urzędzie, kościele, szkole, to tak, polszczyzna Wrocławia, Świdnicy, Jele-niej Góry, Wałbrzycha, Bolesławca i, dopowiedzmy, Zielonej Góry, Gorzo-wa Wielkopolskiego, Koszalina, Szcze-cina i okolic, a więc tych wszystkich obszarów, które znalazły się w grani-cach państwa polskiego po roku 45, (a pamiętajmy, że na te obszary przyje-chali ludzie zewsząd) jest to polszczy-zna najbardziej wzorcowa. Bardziej wzorcowa niż polszczyzna stołecznej Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci bardzo wiele charak-terystycznych regionalizmów. Parę dni temu byłem w Warszawie, czekam na swój pociąg do Wrocławia i słyszę za-powiedź spikerki warszawskiej na dworcu Warszawa Centralna – „Pociąg do Lublyna wjedzie na tor 3 przy pero-nie 2”. Jest to typowa mazowiecka gwa-ra, gdzie się mówi nie lis, lipa, malina, Lublin tylko lys, lypa, malyna, Lublin i nawet w języku spikerki dworcowej coś takiego wyjdzie. Na pewno, gdy-bym teraz ja wsłuchiwał się w język jakiegoś wrocławianina, który ma swoje korzenie mazowieckie, pomorskie, gór-nośląskie, pewnie też coś takiego bym wychwycił, ale nie w takiej skali, jak w Warszawie, Poznaniu, czy w Rudzie Śląskiej.

Z.R.: Czy Wrocław miał, ma jakieś charakterystyczne słowa, zwroty uży-wane tylko na jego terenie?

J.M.: Z punktu widzenia fonetycznego, składniowego - nie. Oczywiście, jak mieszkaniec Wrocławia usłyszy w tramwaju „No to co, o czwartej spotka-my się na Grunwaldzie”, i nie zna topo-

grafii Wrocławia, nie wie, że jednym z najważniejszych punktów Wrocławia jest Plac Grunwaldzki, to może nie zro-zumieć. Będzie się zastanawiał: „O czym oni mówią, o jakimś Grunwal-dzie, z 1410 roku, tam, gdzie była słyn-na bitwa z Krzyżakami?”. Ktoś inny powie: „Spotkamy się dziś na Psiaku”, bo tak niektórzy określają Psie Pole, ale to są mało istotne szczegóły. Trzeba powiedzieć, że polszczyzna Wrocławia jest przeźroczysta, nie wychwytuje się w niej niczego, o czym można powie-dzieć, że jest to charakterystyczne dla Wrocławia. Można by do tego Psiaka czy Grunwaldu dołączyć Wro, Wroc, Wrocek – na pewno tak na Wrocław nie mówią w Poznaniu, czy Elblągu. Podsu-mowując - linia rozwojowa języka Wro-cławia przylega do linii rozwojowej polszczyzny ogólnej, tu nic się nie dzie-je wyłącznie wrocławskiego.

Z.R.: Jeżeli ktoś mówi „Śląsk” od razu wszyscy myślą o Katowicach, Chorzo-wie czy Bytomiu. A jednak to Wrocław uważany jest za rdzenny Śląsk. Skąd pochodzi nazwa regionu Śląsk? Jakie ludy zamieszkiwały Wrocław?

J.M.: Bardzo ci jestem za to pytanie wdzięczny. Zawsze mówię, że mi się w moim życiu te dwa Śląski, Górny i Dolny, cudownie dopełniają. Urodzo-ny na Górnym Śląsku, pół wieku temu, przyjechałem na studia, ożeniłem się, tu się urodził mój syn, tu się urodziły moje wnuki. Jestem wrocławianinem od 50 lat, ale właśnie jako ten wrocławianin od pięćdziesięciu lat przekonuję się, właściwie w każdym tygodniu, że dla ludzi, od historii i geografii, ważniejsza jest krew płynąca w ich żyłach. Może dopiero twoje pokolenie zacznie o sobie mówić, że są Dolnoślązakami. Zarę-czam, że twoi rodzice, tak jak i moi rówieśnicy, którzy są tu nie 50, ale na-wet 60 lat, będą do końca życia mówili o sobie „Ja jestem lwowiak”, „Ja jestem poznaniak”, „Ja jestem krakowianin”, „Ja jestem z Pomorza”, „Ja tu tylko przyjechałem w 45 roku, ale przecież

nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem Ślązakiem”. Tak jak już powiedziałem, dzieje Śląska pokazują, że jednak Dolny Śląsk był prawie cały zgermanizowany. Historycznie moje rodzinne Tarnowskie Góry należą do Śląska. Tamten Śląsk do końca XII wieku należał do Małopolski, dopiero z końcem XII wieku został przyłączony do Śląska tego prymarne-go, najstarszego, wrocławskiego. Śląsk się tu zaczął i dopiero później tę nazwę rozciągnięto aż po Bytom, Chorzów, Rudę Śląską, Rybnik. O tym nas infor-muje nazwa tego regionu. Nazwa nasze-go regionu wywodzi się od plemienia Ślężan, a Ślężanie mieszkali nad rzeką Ślęzą. Ślęza to jedna z pięciu wrocław-skich rzek, bo jest też Odra, Widawa, Oława i Bystrzyca. Ślęza oznacza ety-mologicznie - woda, coś mokrego, cie-kłego. Moja mama, która nie była Ślą-zaczką, w dzień deszczowy mówiła „Ale dzisiaj na dworze ślągwa”, czyli chlapa, plucha. Właśnie od tej nazwy stworzono nazwę krainy. Na początku brzmiała ona Śląsko. Jako ciekawostkę powiem wam, że do XVIII wieku był to rzeczownik rodzaju nijakiego, bo to Śląsko, a później przekształcił się na rodzaju męskiego, ten Śląsk. A więc Śląsk pochodzi od Ślężan, Ślężanie od rzeki Ślęzy, a w tej Ślęzy jest stary rdzeń, slęg, znaczący ciecz, wilgoć, mokradło, woda. Na terenie Wrocławia niewątpliwie mieszkały ludy słowiań-skie, żywioł czeski też na pewno był obecny. To pierwsze zdanie z księgi henrykowskiej stanowi kwintesencję dziejów Śląska, a zwłaszcza tego Śląska Wrocławskiego. Księgę henrykowską napisał po łacinie Niemiec, opat klasz-toru cystersów w Henrykowie. Opat napisał to zdanie po łacinie, a do tej tęgiej żony, która męczyła się przy mie-leniu na żarnach, zwrócił się Czech, zwany Brukałem. Zwrócił się do niej po polsku, bo była Ślązaczką, Polką. Mo-żemy zatem powiedzieć, że rzeczywi-ście ta wielokulturowość, wieloetnicz-ność była tu czymś bardzo charaktery-stycznym. Żyły tu ludy słowiańskie.

Page 5: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 5

Styczeń/nr specjalny

Ludy słowiańskie, które się potem wy-kształciły, ale osadnictwo było tu bar-dzo silne i język niemiecki zawsze był obecny. Potem w XV, XVI, XVII wieku zamieszkało we Wrocławiu dużo Ży-dów, więc zawsze było to miasto wielu kultur. Mogę z prawie stuprocentową pewnością założyć, że Henryk Brodaty i jego żona św. Jadwiga na pewno per-fekcyjnie mówili po niemiecku, po łaci-nie, bo takie to były czasy, ale też mó-wili perfekcyjne po polsku. Na pewno Henryk Brodaty, z rodu Piastów Ślą-skich, mówił lepiej po polsku niż Niem-ka Jadwiga, z rodu Andeschs, jednak na pewno uczyła się również polskiego.

Z.R.: W poczcie królów polskich na-zwiska pojawiają się dopiero w XVI wieku. Jako to było we Wrocławiu? Czy posiadanie nazwiska było zależne od statusu społecznego?

J.M.: Nazwisko jest tworem o wiele późniejszym niż imię. Spis najstarszych biskupów polskich, czy gnieźnieńskich, wrocławskich, krakowskich zawiera same imiona. Również królowie naj-pierw posiadali same imiona, dopiero później pojawiły się nazwiska - jakiś tam Wiśniowiecki, Sobieski, Leszczyń-ski, Poniatowski. Wcześniej byli to Henryk, Bolesław, Władysław, którym potomni dodawali jakiś przydomek. Pierwszemu koronowanemu władcy w 1025 roku dodano przydomek Chro-bry, czyli dzielny, mężny. Ostatni z rodu Piastów, Kazimierz, był Wielki, a Władysław, ponieważ był niewielkie-go wzrostu, otrzymał przydomek Łokie-tek. Bolesław, znany z bitwy pod Psim Polem, miał zły zgryz, dlatego nazwano go Krzywousty. Niedawno historycy poznańscy stwierdzili, że w XIX wieku jeszcze nie wszyscy chłopi wielkopol-scy byli nosicielami nazwisk. Jeśli imię nie potrafiło odpowiednio zróżnicować ludzi, to zaczęto ich nazywać od jakiś charakterystycznych części ciała, np. tego nazwano Nosolem, następnego Garbaczem, a tego Głowaczem, a to był Ręka, a to był Noga. Nazwiska mogły

pochodzić też od wykonywanych zawo-dów: Tkacz, Bednarz, Kuźnik, Górnik. Również od miejsca pochodzenia, jak ktoś pochodził z Ligoty, to był Ligocki, jak pochodził z Potoka, to był Potoc-kim. W dodatku Europa była zawsze zintegrowana, wśród bardzo wielu lu-dzi, którzy się uważają za stuprocento-wych Polaków, jeszcze jest sporo ta-kich, którzy do nas przybyli z Niemiec i są Polakami, a nazywają się Szulc, Szmidt, Miller, Waldorff, Sznajder, Szuster. Jak otworzymy książkę telefo-niczną Berlina, czy Frankfurtu, znaj-dziemy Adamskiego, Baranowskiego, Czarnieckiego, Kwiatkowskiego.

Z.R.: Jakim językiem mówią młodzi ludzie? Czy kiedyś dzieci i młodzież miały też swój własny wyrazisty styl? Co wpłynęło na te zmiany?

J.M.: Pokolenia zawsze się językowo różnią. Jako językoznawca, który przy-patruje się polszczyźnie pół wieku, stwierdzam, że takiej wyrazistości gwar młodzieżowych, jak teraz chyba jeszcze w dziejach polszczyzny nie było. Po roku 1989 ukazała się niezliczona ilość słowników, poświęconych językowi gwar młodzieżowych. Można mówić o swoistym konflikcie pokoleń. W mo-im programie, emitowanym w telewizji Polonia, pytamy mieszkańców Wrocła-wia, Legnicy „Czy Pan wie, co zna-czy…” – i tu pada jakieś słowo pocho-dzące z gwary młodzieżowej. Ludzie w moim wieku, ale też i młodsi ode mnie o 30, 40 lat, często nie znają nowego znaczenia słów. Weźmy słowo melanż – dla mnie to jakieś połączenie czegoś, a w języku gwar młodzieżowych jest to impreza suto zakrapiana alkoholem. Takich słów jest co niemiara, informują o nich słowniki. Właściwie ciągle się uczę nowej, charakterystycznej dla wa-szego pokolenia polszczyzny. Nie mó-wiąc już, że pewne środki stylistyczne, w takim natężeniu, jeszcze nigdy nie występowały. To się może zaczęło od Owsiakowego „siema”, ale przypomnij sobie te ucięcia, o których już wspo-

mniałem. Wrocław to jest nie tylko Wrocek, ale też Wro, Wroc, piwo to nie tylko browar ale bro, bron. Krótkie, jednosylabowe: dozo, nara, spoko, cześć w waszym języku jest skracane na cze. Jestem pełen podziwu wobec tej leksykalnej pomysłowości młodych ludzi. Oczywiście, mogę ubolewać, że ta gwara jest w jakiejś części wulgarna, ale współczesna polszczyzna taka jest i nie jest to wasza wina. Z przerażeniem obserwuję, że dzisiejsi młodzi rodzice nie mają żadnych zahamowań przy swoim małym dziecku. Posługują się takim słownictwem, którego mój ojciec do śmierci nie używał. Nigdy w mojej obecności nie powiedział przekleństwa, był ciągle moim wychowawcą. Nawet w chwili największego zdenerwowania nie pozwolił sobie na jakiś wulgaryzm. Dzisiaj młodzi rodzice nie mają żad-nych zahamowań, a dziecko przecież słucha.

Z.R.: Mieszka Pan Profesor we Wrocła-wiu od 1963 roku. Jest Pan bardzo zain-teresowany jego historią. Wiemy, że to bardzo obszerny temat, ale jakie według Pana Profesora zaszły w nim najważ-niejsze zmiany?

J.M.: W którymś momencie, jeśli cho-dzi o Wrocław i okolice, dominującym żywiołem językowym stał się żywioł niemiecki. Ten język prymarny, sło-wiański, czy czeski, czy polski stał się jednak językiem wyspowym. Mogę powiedzieć, że do dziś w Nowym Targu słychać przede wszystkim gwarę podha-lańską, a w Rudzie Śląskiej gwarę pol-ską, a tutaj gwarę śląską słychać było w XVI, XVII wieku, później niemiecki. Potem w 1945 roku stał się znów ten cud, jakiś fenomen. Przyjechali tu lu-dzie zupełnie nowi, nastąpiła wymiana składu etnicznego tego miasta. Przyby-sze używali języka polskiego lub róż-nych wariantów regionalnych, ale wszy-scy się niezwykle zintegrowali. Nawet jeśli dziadek był spod Lwowa, a babcia spod Wilna, jeśli dziadek był Śląza-kiem, a babcia z Krakowa, to w waszym

Page 6: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 6

EKSPERCI 64

języku nie słyszy niczego regionalnego. Trzeba powiedzieć, że jest to fenomen kulturowo - językowy.

Z.R.: Co Pan Profesor sądzi o obecnym stanie polszczyzny w mediach i życiu codziennym? Jak Pan myśli, jest gorzej, niż np. przed wojną?

J.M.: Na pewno jeszcze nie było tak silnie zintegrowanej polszczyzny pod względem gramatycznym, jak jest teraz. Przyjmuje się, że około 80% Polaków przed wojną mówiło na co dzień jakąś gwarą. Językiem literackim mówiono tylko w szkole, może w urzędzie. Dzi-siaj właściwie 100% polskiego społe-czeństwa od Nowego Targu i Zakopa-nego, po Gdańsk, Wejherowo, Poznań, Kraków używa języka literackiego. Słyszę to też na swoim Górnym Śląsku, z którego pochodzę, wszyscy dzisiaj mówią polszczyzną literacką. Dziecko śląskie czy góralskie bez wysiłku, na-wet jeśli w domu mówi z babcią gwarą podhalańską, przechodzi na język lite-racki. Wszyscy mówimy językiem lite-rackim. Natomiast używanie gwary staje się epizodem rodzinnym, towarzy-skim. Ja, profesor uniwersytetu, jadę do swoich Tarnowskich Gór, gdzie spoty-kam się z kolegami inżynierami, leka-rzami i dla zabawy przechodzimy na gwarę, ale to jest tylko zabawa. Powiem w swoim domu „Daj mi te hasie, lipne je do hasiora”, a nie powiem normalnie „Daj mi te śmieci, wyrzucę je do śmiet-nika”. Żona się śmieje, doskonale rozu-mie co powiedziałem, ale to są epizody w moim zachowaniu językowym. Moja babcia była prostą, wiejską kobietą, mówiła gwarą, jednak miała więcej wyczucia stylistycznego, językowego w konkretnej sytuacji życiowej niż nie-jeden poseł, czy senator Rzeczypospoli-tej. Ludzie kiedyś mieli więcej w sobie obyczajności językowej, wiedzieli, że to co wypada w domu rodzinnym, czy w gronie kolegów, to nie wypada w jakiejś sytuacji oficjalnej. Powie-działbym, że z tym wyczuciem styli-stycznym jest dzisiaj gorzej niż kiedyś. Jesteśmy coraz lepsi gramatycznie jako

społeczeństwo polskie, a jesteśmy gorsi pod względem tego wyczucia, co wypa-da, a co nie wypada. Zachowanie mło-dych rodziców w obecności dzieci jest integralną częścią tego stwierdzenia. Jestem dyrektorem już 25 lat, przy mo-im gabinecie jest sekretariat i słyszę, jak do pań w nim pracujących, studenci mówią: „Dobra, dzięki”. A przecież do osoby urzędowej wypada powiedzieć: „Dobrze, dziękuję”. Dobra, dzięki - to zwroty, których możemy użyć w roz-mowie z bratem, siostrą, kolegą, czy koleżanką. Kolejny przykład – do moje-go kolegi studentka mówi: „Dzień do-bry, panie profesorze. Przyszłam na kolo”. Cóż, on dobrze wiedział, po co ona przyszła. Tak studenci skracają słowo kolokwium. Mogą mówić sobie kolo, tak jak wy nie mówicie matematy-ka, tylko matma, czy gegra, biola. Jed-nak w obecności swojego profesora, nauczyciela używamy poprawnych zwrotów, okazując im w ten sposób szacunek, poważanie.

Z.R.: Jak Pan ocenia samych mieszkań-ców Wrocławia? Co takiego zmieniło się w ich postawie, podejściu do życia?

J.M.: Ja wrocławian bardzo szanuję i lubię, i stawiam ich za wzór w Tar-nowskich Górach. Do dziś istnieje tam pewien konflikt etniczny, gdzie jeszcze co najmniej 50% mieszkańców to są rodowici Ślązacy, druga połowa to są przyjezdni. Jest grupa rodowitych Ślą-zaków, która ubolewa nad tym, że tylu tu nie Ślązaków przyjechało. Ja tu stary Ślązak, a moim szefem jest nie Ślązak. Do tego dochodzą kompleksy czasów PRL-u, gdzie na czele komitetów par-tyjnych najczęściej stali też nie Ślązacy. Na Górnym Śląsku władza najczęściej była nie śląska. Więc to miało też wy-miar polityczny. Na takich Ślązaków mówi się często nieprzyjemnie, że są to gorole, czyli tacy skądś tam, przyjecha-li. To słabnie, bo jest coraz więcej mał-żeństw mieszanych, ja też z takiego małżeństwa pochodzę. Coraz więcej moich kolegów, Ślązaków ma żony nie Ślązaczki, i na odwrót, rodowite Ślą-

zaczki mają chłopców, mężów nie Ślą-zaków. To się ładnie wszystko wyrów-nuje. Jednak występują jeszcze ślady tego: ja Ślązak, a ty hanys. Więc ja, jadąc tam na Górny Śląsk, mówię - nie moglibyśmy już sobie dać spokój tym hanysom, gorolom, swoi, obcy. Weźcie przykład z mojego, wrocławskiego Ślą-ska. Przyjechali tutaj ludzie zewsząd. Tu nikt się nikogo nie pyta czy jesteś swój, czy obcy, przyjezdny. My tu wszyscy jesteśmy skądś. Wy nie, bo tu jesteście urodzeni, ale moje pokolenie - myśmy wszyscy skądś przyjechali, i dlatego tutaj jest tak cudownie. Panuje atmosfera zupełnie odarta z elementów szowinizmu regionalnego. Jest pod tym względem lepiej. Natomiast wrocławia-nom mogę powiedzieć: jakbyście się tak zapatrzyli na Ślązaków rdzennych, żebyście tak ładniej śpiewali, żebyście byli tacy porządniejsi i trochę tacy bar-dziej poskładani. Muszę powiedzieć, że rodowity Ślązak to najczęściej człowiek bardzo uczciwy w pracy, bardzo praco-wity, bardzo solidny, bardzo czysty, bardzo poskładany, poukładany. Ja przez 40 lat dojeżdżałem z Tarnowskich Gór do Wrocławia pociągiem albo przez Opole lub Kluczbork. Tak się składało, że kiedy jechałem przez Opole, to mijałem po dro-dze miejscowości zamieszkiwane przez rdzennych Ślązaków. Natomiast jak je-chałem przez Kluczbork, to mijałem miej-scowości niby śląskie, ale zamieszkiwane przez ludzi, którzy tu w 45 roku skądś przyjechali - ze Wschodu, z Centralnej Polski. To było niebo a ziemia. Jak jecha-łeś przez te miejscowości, gdzie mieszkali Ślązacy, to widać było na każdym kroku schludność, ład, porządek, czystość. Do-minował kolor zabudowy: żółć, biel. Na-tomiast po drugiej stronie było ponuro, czarno, walił się płoty, królował nieporzą-dek. Dzisiaj to wszystko się zmieniło. Moja żona pochodzi z Bolesławca, więc często tam jeżdżę. Bolesławiec i okolica 45 lat temu, kiedy ja się żeniłem, i dzisiaj, to są dwa różne światy. Miejsca te stały się ładniejsze, zadbane.

Dziękujemy za rozmowę!

Page 7: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 7

Styczeń/nr specjalny

Piotr Wieczorek - artysta plastyk, scenograf, ale również historyk

sztuki i wieloletni prezes Związku Polskich Artystów Plastyków

Okręgu Wrocławskiego – gospodarz i dobry duch uliczki Jatki. To za

jego sprawą, dzięki jego energii, pomysłowości i przebiegłości, uliczka

nabrała artystycznego charakteru i stała się prawdziwą wrocławską

atrakcją turystyczną. Pomysłodawca powstania pomnika Ku Czci

Zwierząt Rzeźnych, organizator imprez na Jatkach. Nam opowiedział

jak we Wrocławiu na przestrzeni lat rozwijała się sztuka, ZPAP, a tak-

że o tym, jak uliczka znana z handlu mięsem przekształciła się w enklawę artystów.

● Z prezesem Związku Polskich Artystów Plastyków Okręgu Wrocławskiego, Piotrem Wieczorkiem, rozmawia

Martyna Leśniak

JATKI - MIEJSCE WROCŁAWSKICH ARTYSTÓW

● Z prezesem Związku Polskich Arty-stów Plastyków Okręgu Wrocławskie-go, Piotrem Wieczorkiem, rozmawia Martyna Leśniak

Piotr Wieczorek: Pana biografia jest bardzo bogata. Jest Pan nie tylko artystą plastykiem, ale i historykiem sztuki, scenografem, założycielem Galerii Ka-lambur we Wrocławiu, wystawia Pan swoje prace w kraju i za granicą. Otrzy-mał Pan nagrody i medale w wielu dzie-dzinach. Skąd tak liczne talenty i zainte-resowania?

Martyna Leśniak: Talentów to ja wca-le nie mam tak dużo! Po prostu walczę ze sobą i z materią, która jest we mnie. Maturę zdałem w wieku 17 lat, czyli wcześniej niż wszyscy, musiałem uzy-skać specjalne pozwolenie, aby do niej przystąpić. Od tego czasu utrzymywa-łem się sam. Rodzice mieli jeszcze pod opieką moje młodsze rodzeństwo, więc postanowiłem, że ich odciążę i sam dam sobie radę. No i wyjechałem do Pozna-nia. Oczywiście, za zgodą rodziców, z którymi miałem cały czas bardzo dobry kontakt. Tam, dzięki niezwykłemu splo-towi okoliczności, skończyłem uniwer-sytet. Muszę przyznać, że naprawdę miałem dużo szczęścia w życiu, ale pamiętaj, że szczęście trzeba prowoko-

wać, nie można czekać, aż przyjdzie samo, tylko trzeba go szukać. W Pozna-niu, podczas studiów, cały czas rysowa-łem. Parę miesięcy po zakończeniu stu-diów przyjechałem tutaj, do Wrocławia, złożyłem papiery na studia i dostałem się od razu na drugi rok. Na studiach interesowałem się również teatrem. Lata po studiach wspominam jako nadzwy-czajny czas, który nigdy już się nie po-wtórzy. Było ciężko, był przeciwnik i byliśmy my. Przeciwnikiem był sys-tem i jego ludzie, a po drugiej stronie my, którzy chcieliśmy coś zrobić. Mia-łem wtedy duże szczęście, znajdowałem i skupiałem wokół siebie dobrych ludzi. Stworzyliśmy taką grupę, która miała w tamtych czasach zapotrzebowanie na publiczną, artystyczną wypowiedź mło-dzieży. Powstały wtedy wielkie teatry, a właściwie to małe teatry, które były wielkimi. W Gdańsku powstał teatr „Bim-Bom” ze Zbyszkiem Cybulskim i Bogusławem Kobielą, później w War-szawie teatr STS (Studencki Teatr Saty-ryków), w Krakowie teatr „Piwnica pod Baranami” Piotra Skrzyneckiego, taetr „Pstrąg” w Łodzi. I te teatry zaczęły działać w Polsce. To czas podpowie-dział to wszystko, nie wiadomo skąd i jak, ale podpowiedział. Wszyscy za-częli działać, czyli pisać, grać, tworzyć,

nie mieliśmy ani pieniędzy, ani sal, ani niczego, ale mieliśmy publiczność. Do naszych małych salek na kilkadziesiąt osób przychodziło nawet dwieście, bo tylu było chętnych! Tutaj we Wrocła-wiu, na ulicy Kościuszki, jest taki pała-cyk, który był bardzo sławny w tamtych czasach. Właśnie w tym czasie na ca-łym świecie powstawał ruch teatrów niezależnych. Wrocław też stał się moc-nym ośrodkiem teatralnym, działał tu teatr „Laboratorium” Jerzego Grotow-skiego, pantomima Henryka Toma-szewskiego. We Wrocławiu odbywały się ważne, międzynarodowe, festiwale, angażowaliśmy się w te działania z wielką pasją, realizowaliśmy, a jedno-cześnie pokazywaliśmy swoją niezależ-ność wobec systemu.

M.L.: W 2011 wrocławski oddział ZPAP świętował 65. rocznicę utworze-nia, czyli już w 1946 roku artyści roz-poczęli swoją działalność. Jak się za-częła historia naszego oddziału?

P.W.: Historia Związku rozpoczęła się 102 lata temu, w Krakowie, pod zabora-mi. Ani ja, ani ty, ani twoi rodzice, nie pamiętamy tamtych czasów. Na szczę-ście Związek rozwijał się pod tym naj-bardziej łagodnym zaborem, czyli zabo-rem austriackim, w Galicji. Na początku

foto. Aparanycz (CC BY-SA 3.0)

Page 8: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 8

EKSPERCI 64

XX wieku , w 1911 roku, nasi koledzy się zrzeszyli i powiedzieli: „Musimy bronić naszych interesów”. Władze au-striackie, które miały wtedy swoją sie-dzibę nie w Krakowie, a we Lwowie, zgodziły się na to, aby zarejestrować ZPAP i Związkowi przekazano nawet działkę na ulicy Łobzowskiej w Krako-wie. Na tej działce, w latach dwudzie-stych, został zbudowany dom, który zresztą stoi do dziś, i jest to Dom Pla-styka, a zaprojektowany został przez znanego architekta Adolfa Szyszko–Bohusza. Mieścił się tam Zarząd Okrę-gu Krakowskiego i tam też zaczęła się działalność związku. Potem, w czasie II wojny i okupacji niemieckiej, Związek nadal działał, oczywiście nielegalnie, ale jakoś tam działał. Po wojnie, wraz z całym ruchem przesiedleńczym, prze-siedlali się na ziemie zachodnie także artyści. Na początku przybyło ich kilku-nastu, potem było już dwudziestu paru, i w końcu założyli Związek Polskich Artystów Plastyków – Oddział Wro-cław. Miało to miejsce prawie 68 lat temu, a dokładnie w marcu 1946 roku. Współzałożycielem i przewodnikiem tego związku był wielki człowiek, kra-kowski malarz, profesor Eugeniusz Geppert, współzałożyciel i pierwszy rektor Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocławiu. Był też pierwszym prezesem Związku. Po-tem do Związku przystępowało wielu nowych ludzi. Gdybyś wiedziała, jak śmieszne bywały ich podania! Ludzie z całej Polski osiedlali się w różnych rejonach Wrocławia, Legnicy, Wałbrzy-cha, czy Zielonej Góry i pisali do nas podania o przyjęcie. Mamy całą teczkę takich podań, to naprawdę piękna lektu-ra do czytania! Byli to często starsi lu-dzie, którzy zjeżdżali tutaj po wojnie z całego świata. Pamiętam też, że był między nimi taki młody człowiek, arty-sta warszawski, którego zastała tu woj-na. Jako student drugiego roku ASP w Warszawie został wywieziony na roboty do Wrocławia, nazywał się An-drzej Will i tu, na tych robotach, spędził chyba ze dwa lata. Tenże człowiek za-

czął organizować sobie życie razem z tymi artystami, którzy tu przyjechali. To byli głównie malarze, ale też i rzeźbia-rze. Był też profesor Antoni Mehl, który pełnił funkcję pełnomocnika rządu do spraw zabezpieczenia zabytków - bo przecież tu wszyscy wszystko szabro-wali. I to się jakoś tak powoli układało i powstał Związek. Pamiętam też, że Związek nie mógł zrobić swojej pierw-szej wystawy we Wrocławiu, mimo, że już działał rok, bo nie było gdzie – wszystko było zniszczone. Pierwszą wystawę wrocławskiego Związku zor-ganizowano w Legnicy. Szczerze mó-wiąc, to my teraz spijamy śmietankę po tym, co tamci ludzie wycierpieli i osią-gnęli. Trzeba przyznać, że to byli na-prawdę entuzjaści i prawdziwi pionie-rzy. Całkiem niedawno, bo dwa lata temu, obchodziliśmy już setną rocznicę powstania Związku w Polsce i 65-lecie powstania Związku we Wrocławiu. Na tę okazję zrobiliśmy specjalny pomnik, którego makietę widać tam, na szafce. Mamy tu palec, bo artysta pracuje ręką, i oczy, bo jest niepewny co do swojej przyszłości. Jest to też jedyny pomnik na biegunach - inne pomniki są stabilne i mocne, ale wiemy, że sztuka nie jest dziedziną stabilną, nieustannie się zmie-nia. To trudna dziedzina, mało kto chce w nią wejść. Najpierw myśli się o mieszkaniu, lodówce, pracy i innych potrzebach, a sztuka jest tam któraś z kolei. Jak wiesz, zapewne z historii, wiele rzeczy upadło, przeminęły takie wielkie imperia jak starożytny Rzym, Grecja czy Egipt, padły wielkie budow-le, a co zostało? – maleńki papirus Ho-mera. I my z tego papirusu dowiaduje-my się bardzo wiele o dawnych czasach, jak ludzie żyli, jaka była ich codzien-ność. Tak więc, kultura jest najsilniej trwającą wartością. Jeżeli nie będziemy teraz tworzyli tej kultury, to dzieła ule-gną zniszczeniu i nic więcej po nas nie zostanie, a to, co powinno zostać, to właśnie kultura. Ludzie gonią za wielo-ma rzeczami materialnymi, a nie mają świadomości, że nie oni budują świat, że kultura jest najważniejsza.

M.L.: Które lata były najtrudniejsze, a które najlepsze dla związku?

P.W.: Bardzo trudno jest na to pytanie odpowiedzieć. Wielu jest takich, którzy mówią, że najlepsze były te lata, kiedy oni byli młodzi. Ale są też tacy, i chwa-ła im za to, którzy mówią, że lata, które są teraz, są najlepsze, nie narzekają i cieszą się życiem. Mówią sobie – jesz-cze żyję, oglądam świat, biorę w nim udział, pracuję, tworzę. Patrząc wstecz na istnienie Związku, to różne rzeczy, w różnych latach, dochodziły do głosu. Ci, którzy tworzyli sztukę we Wrocła-wiu jako pierwsi, mieli bardzo trudno, ale oni byli entuzjastami i wspominają tamte czasy jako dla nich najlepsze. Przyznam, że nie chciałbym znów być małym chłopcem, bo wtedy jeszcze niczego nie wiedziałem o świecie. Teraz o życiu wiem wiele więcej, uczestniczę w nim pełniej i mocniej.

M.L.: Jak rozwijali się artyści i sztuka od powojennych lat? Czy zmieniła się sama sztuka i podejście artystów do twórczości?

P.W.: To jest temat, na który można by napisać całą książkę. Każdy czas i każ-da cywilizacja ma swoją kreskę, inny sposób przedstawiania człowieka i całe-go swojego otoczenia. Sztuka to nie tylko rodzaj przedstawiania, sztuka to coś więcej. W dawnych czasach była także pewnym rytuałem, była silniej powiązana z religią. Na świecie nie ma niczego, co stoi w miejscu, a sztuka jest najczulszym wyrazem myśli i ducha człowieka, dlatego zmiany w niej są najbardziej widoczne. Niezależnie od tego, czy to będzie sztuka plastyczna, czy rysunek, muzyka, czy też literatura, to przecież potrafimy rozpoznać jej po-chodzenie. Kiedy słuchasz muzyki XVI-wiecznej to wiesz, że nikt jej nie napisał w XVIII wieku, tak samo jak wiadomo, że tego, co się dzisiaj słucha nikt nie napisał 100 lat temu. Sztuka zmienia się wraz z człowiekiem. Kiedyś sztuka peł-niła funkcję przedstawiająca, ponieważ nie było fotografii i innych dzisiejszych

Page 9: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 9

Styczeń/nr specjalny

środków przekazu i współczesnej tech-niki. Artyści zastępowali aparaty, malo-wali królów, różnego rodzaju zdarzenia historyczne i batalistyczne, stąd właśnie wiemy, jak wyglądały wielkie bitwy. Patrząc na te obrazy wręcz czujemy unoszący się kurz, słyszymy tupot koń-skich kopyt i szczęk broni. Dzisiaj sztu-ka co innego przedstawia i o czym in-nym mówi. Kiedyś zajmowała się bar-dziej rzeczownikiem, przedmiotem, natomiast teraz artyści starają się mówić o przymiotach człowieka, czyli o czymś więcej. Jest to bardzo trudne zagadnie-nie i wymaga głębszej refleksji. Ludzie studiują po to, żeby ten temat zgłębić i jest to, według mnie, temat nadający się nawet na pracę doktorską.

M.L.: ZPAP mieści się przy uliczce Jatki 1-2 w pięknej kamieniczce. Cieka-wa jest historia samej uliczki. Tu prze-szłość spotyka się z teraźniejszością. Komu służyła dawniej ta ulica i jaki miała charakter?

P.W.: Mogę ci się pochwalić, że wyda-liśmy pierwszy we Wrocławiu, i jak dotąd jedyny taki, przewodnik dla jed-nej ulicy – właśnie ulicy Jatki. Jatki to bardzo stara ulica, najstarsza w Polsce zachowana taka część miasta, na której w dawnych czasach handlowano mię-sem. We Wrocławiu były jeszcze tzw. Nowe Jatki, tuż przy Nowym Targu, ale zostały zburzone w 1905 roku, jeszcze przez poprzednich właścicieli. A te Jat-ki, które się ostały - to były tzw. stare Jatki przy ulicy Malarskiej. Natomiast trzecia część Jatek znajdowała się obok dawnego Gimnazjum im. Świętej Elż-biety, dzisiaj stoją tam budynki Zarządu Miasta. Właśnie na tych Jatkach sprze-dawano mięso, bo kiedyś chleb i mięso było podstawową rzeczą do jedzenia. Mówiąc wprost, kto miał handel mięsny w ręku, ten był bogaty i ważny. Dlatego ci, którzy byli najważniejsi, czyli ksią-żęta, a potem biskupi czy zakonnicy „bili” się o to, kto będzie miał ten han-del w ręku. Jak wiesz, wówczas jeszcze nie było lodówek, mięso szybko się

psuło, ludzie żyli krócej, min. z powodu chorób, za które odpowiedzialne było nieświeże jedzenie. Na szczęście, z cza-sem, ludzie zaczęli zdawać sobie spra-wę z tego, jak trzeba je przechowywać. Dlatego na całych Jatkach powstały piwnice, które były zimą okładane lo-dem. Z Odry wycinano płyty lodu, kła-dziono je na ściany i okładano sieczką - czyli słomą. I tak przechowywało się je do lata. Idąc prosto przez Jatki można zauważyć prostokąty z ciemniejszej kostki brukowej, tam właśnie znajdowa-ły się klapy, przez które wrzucano na dół mięso. Dwie ostatnie, na pamiątkę, zostawiono od strony ulicy Odrzańskiej. Czasy się zmieniały, technika poszła do przodu, a Jatki zostały. Po wojnie prze-jęliśmy je i zmieniliśmy na galerię sztu-ki. W tej chwili mamy nie Jatki mięsne, a Jatki sztuki, w tym samym miejscu i zachowując nazwę. Musisz wiedzieć, że te dzisiejsze Jatki nie powstały tak od razu. Tu, na Jatkach są 24 numery i każda rodzina miała swój kawałeczek – zajmowała małą kamieniczkę, od gór-nego do dolnego piętra, starsi mieszkali na dole, a młodzi na górze. Na samym dole królował interes, handlowano mię-sem na wielkich, drewnianych ławach. W dzisiejszych czasach na górze też mieszkają ludzie, wszyscy lokatorzy mają wejście od strony ulicy Malarskiej, a my, z naszymi galeriami, mamy cały dół Jatek. To bardzo piękny ślad po dawnych czasach, a jednocześnie Jatki dostały nową funkcję, stały się ulicą artystyczną. Bardzo się z tego cieszy-my, ponieważ jest to jedyny, tak dobrze, zachowany kawałek prawdziwego, sta-rego Wrocławia, jeszcze z XII wieku. Sporo jeżdżę po świecie i muszę przy-znać, że w Europie nie widziałem po-dobnego kompleksu. Mogę śmiało po-wiedzieć, że nam się to udało.

M.L.: To dzięki Panu, pańskiej energii i pomysłowości, uliczka nabrała arty-stycznego charakteru i stała się praw-dziwą wrocławską atrakcją turystyczną. Jak to się stało, że zamieniła się w en-klawę sztuki, małe wrocławskie Mont-

martre?

P.W.: To nie tylko moja zasługa, ale też moich kolegów. Takich rzeczy nie osią-ga się samemu, o powodzeniu przedsię-wzięcia decyduje otoczenie, grupa lu-dzi. Im więcej ludzi, tym lepiej. W dol-nośląskim Związku jest nas prawie 500 osób. Są wśród nas ludzie w różnym wieku - bardzo młodzi, którzy kończą studia, no i tacy starsi panowie jak ja. W przemianie, oprócz zaangażowania tych ludzi, duże znaczenie miała życzli-wość władz miasta. Miasto zorientowa-ło się, że trzeba dać artystom wędkę, a nie ryby. Ryby mogą łowić sobie sa-mi. I te Jatki stały się taką naszą wędką. Zostały przekazane artystom, osobom, które mają własną działalność i prowa-dzą małe galeryjki, bo przecież my sami byśmy ich nie utrzymali. Walka o Jatki była bardzo trudna i długa, zanim udało nam się je przejąć. Dopiero, kiedy pa-trzymy na stare zdjęcia widzimy, jak wszystko się zmieniło. Ludzie nie chcą wierzyć, że udało się tę uliczkę zmienić w tak krótkim czasie. Przede wszystkim nie wolno nam było zepsuć tego, co zostawiła historia, a przecież chcieliśmy nadać temu miejscu, kojarzonemu z handlu mięsem, inną funkcję. Podsta-wową sprawą w historii, czy kulturze jest utrzymywać to, co już mamy i dokładać do tego coraz więcej, a nie burzyć. Zawsze trzeba pomnażać to, co zostało nam dane.

M.L.: Jest Pan uważany za dobrego ducha Jatek. To Pan był pomysłodawcą Pomnika Ku Czci Zwierząt Rzeźnych. Skąd ten pomysł?

P.W.: Pomyślałem sobie, że Jatkach spłynęło tak wiele krwi zwierząt (tu nawet środkiem ulicy płynie taki rynsz-tok). Zabijało się kury, gęsi i inne zwie-rzęta, naprawdę dużo zwierząt straciło tu swoje życie. Jesteśmy im coś winni. Pomyślmy o koniach - nie ma innych zwierząt, którym człowiek tyle za-wdzięcza. Jeździliśmy na nich przez wieki, ciągnęły dla nas armaty, woziły różnych odkrywców i pionierów,

Page 10: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 10

EKSPERCI 64

pocztę, były naszym jedynym środkiem lokomocji. Podobnie przysłużyły się nam inne gatunki – jedliśmy i jemy wołowinę, ryby, króliki. Trzeba było te zwierzęta jakoś uczcić, a gdzie uczcić? - najlepiej na Jatkach, przecież tu koń-czyły swój żywot. Zrodził się pomysł na pomnik Ku Czci Zwierząt Rzeźnych, podpisany słowem „Konsumenci”. Po-winniśmy być wdzięczni tym zwierzę-tom, że dawały, i dają, nam szansę przetrwania. Pomnik jest hołdem dla nich.

M.L.: Od kiedy pojawiają się rzeźby?

P.W.: Najstarsze mają już 11 lat. Pa-miętam, że odsłonięcie tego pomnika było bardzo huczne. Nawet Rada Miej-ska przerwała obrady i przyszła z nami świętować. Byli też ludzie przebrani za rzeźników, dzierżący w dłoniach topo-ry, grała orkiestra i zabawa trwała do białego rana. Wtedy powstały tylko 4 zwierzęta, potem doszły kolejne, łącz-nie z kozimi bobkami. A z tyłu, za po-mnikiem, można zobaczyć tabliczki mówiące o tym, kto był autorem i spon-sorem danej rzeźby.

M.L.: Mieszka Pan we Wrocławiu. Wiem, że to bardzo obszerny temat, ale jakie według Pana zaszły w nim naj-ważniejsze zmiany?

P.W.: Wrocław, według mnie, jest teraz na dobrej fali wznoszącej. Cieszę się, że tutaj trafiłem i tu mieszkam. Z siedem-nastu miejsc, w których mieszkałem w Polsce, to Wrocław jest ostatnim i tu najdłużej mieszkam. Kiedyś ktoś z mo-ich znajomych w czasach, gdy jeździli-śmy z Kalamburem po świecie, zapro-ponował mi pozostanie w Kanadzie, a ja żartem spytałem, czy zagwarantuje mi, że będę tam szczęśliwy. Oczywi-ście, tego nikt nikomu nie może zapew-nić. Każdy człowiek musi sobie znaleźć swoje miejsce. Teraz, z czego i ja od wielu lat korzystam, można wziąć po prostu paszport i pojechać, tam gdzie się chce, wsiąść w samochód, czy sa-molot, i już. Świat się zmniejszył, skró-cił i jednocześnie stał się bliższy. Moż-na wszystko, o czym się marzy, zoba-czyć. Wracając do pytania. Pamiętam ten stary Wrocław, ruiny, gruzy. Miasto jest teraz nie do poznania i ludzie już nie pamiętają, jak kiedyś wyglądało. Wszyscy, którzy zwiedzają Wrocław, myślą, że zawsze wyglądał tak ładnie. Ważny jest też fakt, że Wrocław ma bardzo dobre połączenia, jest blisko sąsiednich krajów, mamy nowoczesne lotnisko. Naprawdę uważam, że Wro-cław ma przyszłość. To miasto ma też dobre władze – z którymi można się pokłócić, a wymiana zdań, prowadząca do zmian na lepsze, jest bardzo ważna.

Trzeba tylko słuchać się nawzajem. Wrocław ma też szczęście do dobrych ludzi, przyjechało tu wielu ciekawych intelektualistów z dawnych terenów Rzeczpospolitej, którzy wysoko ustawi-li poprzeczkę. Dobre jest też to, że we Wrocławiu działa i mieszka wielu ludzi pochodzących z różnych stron, że budo-wała i buduje się tu nowa społeczność. Właśnie ludzie są najwyższą wartością, plus to, co zostawiła dla nas historia.

M.L.: Bardziej podoba się Panu Wro-cław teraz czy kiedyś?

P.W.: Wrocław, jak wiesz, ma taką historię, że 200 lat był polski, potem czeski, niemiecki i potem znowu polski. I to, co teraz mamy we Wrocławiu jest ciągłością tamtej historii. Jest takie ła-cińskie określenie „genius loci” i Wro-cław ma takiego ducha miejsca. Ma piękne położenie, niezwykłą rzekę, cu-downe mosty i parki, dobre powietrze. Właśnie ten duch Wrocławia urzekł wszystkich ludzi, którzy tu mieszkają. I zobaczysz, że to miasto nigdy się pod-da i będzie dalej się rozwijać. Nie wol-no nam opuścić skrzydeł ambicji, nie wolno popaść w byle jakość ani w sa-mouwielbienie. Wrocław, dla mnie, jest właśnie teraz piękny, a będzie jeszcze piękniejszy!

Dziękujemy za rozmowę!

Jatki. Około 1905 roku Jatki. 1966

Jatki. 2012

Na podst. „Wrocław trzy rozdziały”

Page 11: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 11

Styczeń/nr specjalny

MAGICZNA ULICZKA JATKI

Jatki to jeden z piękniejszych i często od-

wiedzanych przez turystów zakątków Wro-

cławia. Ulica ta, usytuowana wśród śródryn-

kowych alejek, z wyglądu oraz swego przy-

tulnego klimatu przypomina Włoską Toska-

nię. Przechadzając się pod zadaszonymi nie-

zwykle urokliwymi kamieniczkami możemy

poczuć ducha renesansowych dziejów.

W średniowieczu początkowo handlowa-

no tu mięsem. Z czasem jatki zaczęły pełnić

funkcję domów mieszkalnych. Siedzibę swo-

ich galerii sztuki oraz pracowni artystycznych

mają tutaj również jedni z najlepszych wro-

cławskich artystów. Część lokali przeznaczo-

no na sklepy z materiałami malarskimi, tkac-

kimi i papierniczymi. Niedawno miasto zain-

westowało w nową szatę Jatek, która koszto-

wała 4 miliony złotych, ale uliczka wygląda

dziś tak, jakby czas zatrzymał się w okresie,

gdy wyglądała najpiękniej.

Na Jatkach znajduje się również awangar-

dowy klub tchnący prawdziwą, artystyczną

atmosferą - "Klub artystów", w którym ini-

cjowanie działań organiza-

cyjno-kulturalnych i ducho-

wą opiekę sprawuje, znany

zapewne wszystkim wrocła-

wianom z sowizdrzalskiego

wigoru i niepohamowanej

kultury, Stanisław Wolski.

Zdjęcia pochodzą z archi-

wum prywatnego naszego

rozmówcy, Pana Piotra

Wieczorka

Page 12: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 12

EKSPERCI 64

Pan Jan Warzyniak, wieloletni dziennikarz i były redaktor naczelny „Słowa Polskiego”, posiada bardzo dużą wiedzę na te-mat prasy. W swoim życiu zawodowym był świadkiem wielu zmian na rynku prasy. Nam opowiedział, jak zmienił się za-wód dziennikarza, o roli „Wieczoru Wrocławia” i „Słowa Polskiego” w historii Wrocławia i o tym, jak prasa opisywała co-dzienne życie mieszkańców.

● Z Panem Janem Wawrzyniakiem rozmawia Zofia Resler

WROCŁAWSKA PRASA – WCZORAJ I DZIŚ

Jan Wawrzyniak: Jak ocenia Pan roz-wój zawodu dziennikarza? Co się zmie-niło w tym zawodzie?

Zofia Resler: Niestety, nie tylko moim zdaniem, jakość pracy dziennikarskiej, z bardzo różnych przyczyn, obniżała się systematycznie w ostatnich 10-15 latach i obecnie, poza nielicznymi wyjątkami, mamy dość niepokojący stan. Wiele osób trafiających na krócej lub dłużej do tego zawodu, nie chciało lub nie mogło specjalizować się w określonej tematy-ce. Rezultaty były i są opłakane. Zbyt wiele publikacji prasowych, tekstów internetowych, audycji radiowych, pro-gramów telewizyjnych cechuje się po-wierzchownością, uproszczeniami. Zda-rzają się wstydliwe, wręcz kompromitu-jące błędy. Często zasadnie zadajemy sobie pytanie po co powstał jakiś tekst, nawet taki poprawny językowo, skoro nie spełnia choćby wymogów pełnej, rzetelnej informacji. Gdy nie widać w nim żadnego pomysłu, użytecznego lub pobudzającego do refleksji przesła-nia, ogarnia człowieka smutek. Dzienni-karstwo, bez względu na czas, winno być próbą tłumaczenia lub zmieniania świata na lepszy, co jednak staje się rzadkością. To bardzo trudna i odpowie-dzialna profesja, której naprawdę nie wszyscy potrafią sprostać. Tymczasem określenie dziennikarz wciąż jest bardzo modne, prestiżowe i niektórzy próbują się w ten sposób dowartościowywać, gdy w rzeczywistości są jedynie genera-torami kontentu. Prawdziwy dziennikarz musi umieć myśleć samodzielnie, wy-ciągać prawidłowe, ale nie pochopne wnioski. Powinna cechować go szcze-gólna wrażliwość na ludzkie sprawy, niezgoda na zło pod jakąkolwiek posta-cią oraz ogromna ciekawość życia. Ważna jest też pokora polegająca na zrozumieniu, że nie zawsze uda się do-trzeć do całej prawdy, zgłębić sedno sprawy. Zawsze jednak warto się starać, żeby tak było. Nawet w najlepszych

redakcjach najistotniejsze kanony zawo-du już mocno przyblakły. Zostały złożo-ne na ołtarzu pośpiechu, rutyny lub biz-nesowych konieczności. Pozostała co najwyżej korporacyjna legenda o nie-których ludziach i redakcyjnych spra-wach. Media, nawet te opiniotwórcze, przekształcają się powoli w tabloidy pełne zdjęć z co najwyżej rozbudowa-nymi podpisami po nimi. W zaniku jest obecnie dobry reportaż, esej, analiza. Umarło praktycznie dziennikarstwo śledcze. Generalnie we współczesnym dziennikarstwie pomimo łatwego i szyb-kiego dostępu do wielu źródeł informa-cji, pomimo możliwości ich błyskawicz-nego drukowania, emitowania świat jakby się skurczył. Znam osoby, które wykonują swoje dziennikarskie obo-wiązki prawie wyłącznie z telefonem przy uchu, buszują w Internecie, są jak-by przyklejone do swojego biurka. Kie-dyś było to nie do pomyślenia.

J. W.: Czym się różni dzisiejszy dzien-nik od tego wydawanego 10, 20, 30 lat temu?

Z.R.: Współczesne dzienniki charakte-ryzuje bardzo dobra jakość druku. O wiele więcej niż kiedyś jest w nich czytelnych zdjęć i pomysłowych info-grafik. Z całą pewnością nowoczesne szaty graficzne ułatwiają czytelnikom percepcję treści. Teksty stały się dużo krótsze, co czasami jest, niestety, ze szkodą dla prezentowanych tematów. Nastąpiło ujednolicenie dziennikarskich stylów, co z kolei czyni przekaz dosyć monotonnym. Chyba też jakimś charak-terystycznym znakiem czasów jest, że dzienniki podejmują pewne zagadnie-nia, rozbudzają naturalną ciekawość, co też może się dalej wydarzyć, po czym zapada głucha cisza. Wielu redakcjom brakuje więc pewnej konsekwencji, czasami odwagi do kontynuowania te-matu albo przyjmuje się założenie, że nowe sprawy i wiadomości mają bez-

względny priorytet. Oszczędności czy-nione przez wydawców powodują, iż tematyka krajowa wypiera w dzienni-kach sprawy lokalne, a przecież wielu ludzi jest autentycznie zainteresowa-nych tym, co się wokół nich dzieje. U nas zagadnienia polityczne zdomino-wały dzienniki i w ogóle media co, swo-ją drogą, wcale nie jest takim powszech-nym zjawiskiem na świecie. W dzisiej-szych dziennikach, szczególnie w wer-sjach papierowych, z pewnością dużo mniej miejsca niż przed wielu lat, po-święca się opiniom i refleksjom wyraża-nym bezpośrednio przez czytelników. I wreszcie kolejna bardzo charaktery-styczna sprawa - chyba już wszystkie codzienne gazety dla uatrakcyjnienia swoich propozycji, wzbogacenia relacji z odbiorcami, wspierają się własnymi wydaniami internetowymi. Pozwala to na szybką aktualizację tekstów, a czasa-mi na korektę popełnionych błędów, zanim ktoś je zauważy.

J.W.: Dzisiejszy odbiorca jest mniej wymagający. Wystarczy zajrzeć do In-ternetu, który reprezentuje słaby styl pisania. A jednak zasięg tych stron jest o wiele większy niż opiniotwórczych dzienników, czy tygodników. Co takiego się zmieniło? Co dzisiaj ludzie chcą czytać, a co kiedyś?

Z.R.: Wszyscy mamy obecnie mniej czasu, żyjemy w sporym napięciu i po-śpiechu, chcąc realizować wiele swoich planów i ambicji, a jednocześnie spro-stać oczekiwaniom innych osób. Reali-zujemy się już nie tylko dla siebie, lecz chcemy, żeby znajomi, a nawet niezna-jomi, „lajkowali” nasze pomysły, dzia-łania, sukcesy i dorobek. Myślę, że me-dia za wszelką cenę starają się nadążyć za tymi kulturowymi i cywilizacyjnymi zmianami, choć nie zawsze z dobrym skutkiem. Nie zgodziłbym się jednak, że wszyscy odbiorcy stali się mniej wyma-gający. Tacy na szczęście wciąż istnieją,

Page 13: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 13

Styczeń/nr specjalny

choć stanowią mniejszość. Po prostu jeśli popularne dzienniki, powszechna prasa nie spełniają potrzeb takich osób, to starają się oni znaleźć „pokarm dla duszy” w niszowych wydawnictwach lub stacjach tematycznych, czytają dużo książek, intensywnie korzystają z oferty kulturalnej. Uważam, że nic raczej nie zmieniło się zasadniczo, jeśli chodzi o to, co ludzie chcieli i chcą czytać. Zawsze w centrum uwagi znajduje się funkcjonowanie innych osób ze wszyst-kim, co w ich życiu jest radosne, dra-matyczne, nieoczekiwane. Jedyną zmia-ną negatywną w prasowym obiegu jest, moim zdaniem, brak poszanowania dla prywatności. Inna sprawa, że wielu ludzi z własnej inicjatywy przesunęło granicę tego, co można i wypada robić w dość ryzykowne rejony.

Z.R.: Pracował Pan w prasie codzien-nej. Dawniej to właśnie prasa jako pierwsza informowała mieszkańców o ważnych wydarzeniach. Teraz nieste-ty wyprzedza ją Internet. Po co w takim razie wydawane są dzienniki i komu one służą? Czy w czasach szybkiej in-formacji internetowej są jeszcze po-trzebne?

J.W.: Od wielu lat nakłady i sprzedaż codziennej prasy systematycznie male-ją, niektóre gazety łączą się, a nawet znikają z rynku. Perspektywy dla me-diów tradycyjnego nurtu też nie wyglą-dają za dobrze. Słusznie więc można zapytać po co są wydawane dzienniki i czy są jeszcze potrzebne. Mnie na przykład trudno sobie wyobrazić, aby one nagle zniknęły. Cenię sobie taką formułę kontaktu, gdy można dosłow-nie „dotykać słów i zdań”, bo to jest jakby odruch naturalnie sprzęgnięty z moim system myśli, z percepcją, z moją osobowością. Czuję, że tak właśnie przyjmowane treści pozostawiają we mnie wyraźniejszy refleksyjny ślad, jakoś mnie wzbogacają. Czegoś podob-nego nie odczuwam chłonąc informacje w Internecie. To jedna z możliwych odpowiedzi, uzasadnień. Zapewne jest dużo więcej innych, może ciekawszych i bardziej oryginalnych motywacji dla podtrzymywania nawyku kupowania prasy, co w konsekwencji uzasadnia jej wydawanie. Oczywiście, papierowa wersja gazety nie wygra nigdy wyścigu o to, kto poinformuje pierwszy. Jednak nie tylko tempo jest ważne. Dzienniki

mogą przebić przekaz internetowy bar-dziej pogłębioną refleksją o porusza-nych sprawach, zwracać uwagę na ich kontekst i większą niż pozornie by się wydawało złożoność. Dla mnie, jako czytelnika, ma to duże znaczenie. Po-dobnie jak fakt, kto napisał dany tekst.

Z.R.: Panie redaktorze, czy mógłby nam Pan opowiedzieć o swojej karierze dziennikarskiej? Wiem, że pracował Pan w „Wieczorze Wrocławia” i „Słowie Polskim”, którego był Pan redaktorem naczelnym.

J.W.: W zawodzie przepracowałem kilkanaście lat, przechodząc przez róż-ne szczeble wtajemniczenia od reporte-ra po redaktora naczelnego. Zawsze byłem zafascynowany dziennikar-stwem. Już w czasach licealnych odby-wałem praktyki we wrocławskich re-dakcjach. Mój pierwszy poważniejszy tekst ukazał się w jednym z ogólnopol-skich dzienników, gdy miałem 18 lat, a recenzję do niego w tym samym wy-daniu napisała red. Aleksandra Jaku-bowska. Marzenia o stałej pracy spełni-ły mi się pod koniec trzeciego roku studiów na Uniwersytecie Wrocław-skim. Dostałem cały etat w bardzo po-pularnej we Wrocławiu gazecie popołu-dniowej „Wieczorze Wrocławia”. Na-stępny etap mojej zawodowej aktywno-ści był związany z dolnośląskim dzien-nikiem „Słowem Polskim”, którym miałem przyjemność kierować w latach 1994-1997. Po tym czasie zdecydowa-łem się na wybór innej życiowej drogi, postanowiłem spróbować innych wy-zwań.

Z.R.: Jaki był rozwój tych czasopism? Które były ważne i czy wnosiły wkład w historię miasta, regionu?

J.W.: Zarówno „Wieczór Wrocławia”, jak i „Słowo Polskie” stały się na pew-no istotną częścią historii miasta i Dol-nego Śląska. Przez wiele lat to były bardzo poczytne tytuły, w niektórych okresach z wyraźnymi ambicjami opi-niotwórczymi. Ja nawet pamiętam cza-sy, gdy po popołudniówkę ustawiały się kolejki przed kioskami. Czegoś takiego obecnie już nigdzie nie zobaczymy. Oba dzienniki nie tylko wnikliwie do-kumentowały codzienne życie we Wrocławiu, prowadziły debaty publicz-ne w ważnych sprawach, lecz potrafiły

nawiązać i podtrzymać bardzo serdecz-ny, stały kontakt z setkami, tysiącami czytelników. Warto przypomnieć, że „Słowo Polskie” miało swoje jeszcze lwowskie korzenie, a więc piękną, bar-dzo dobrze kojarzącą się we Wrocławiu tradycję. Gazety, w których pracowa-łem zatrudniały prawdziwych mistrzów pióra, ludzi z wielkim intelektualnym potencjałem, dla których ten zawód był też powołaniem. Część zdolnych osób z ówczesnych zespołów redakcyjnych nadal aktywna jest we wrocławskich i dolnośląskich mediach. Skomplikowa-ne ekonomiczne procesy na rynku me-dialnym, zmiany właścicielskie spowo-dowały, że „Wieczór Wrocławia” oraz „Słowo Polskie”, jako samodzielne tytuły przestały się ukazywać w różnym czasie po 2000 roku. Choć tych tytułów już nie ma, pozostała legenda, wiele wspaniałych wspomnień i zabawnych anegdot, co dowodzi, że istnieje me-

dialne życie po życiu.

Z.R.: A dla Pana osobiście, co ważnego zaszło w Pana pracy zawodowej, mie-ście i jaki to miało wpływ na zawód i życie?

J.W.: Miałem tę możliwość i szczęście, żeby podtrzymywać relacje z mediami, choć już nie jako praktykujący dzienni-karz. Zajmuje mnie od wielu lat inna dziedzina – public relations. Trochę pokrewna z dziennikarstwem, jak twier-dzą jedni albo sytuująca się na zupełnie przeciwnym biegunie, jak dowodzą inni. Pewno prawda leży gdzieś pośrod-ku. Dzięki nowej formule pracy byłem między innymi rzecznikiem prasowym głównego wykonawcy przy budowie nowoczesnego Stadionu Miejskiego we Wrocławiu na Euro 2012. Obecnie je-stem odpowiedzialny za komunikację społeczną w finansowanym także przez Bank Światowy wielkim Projekcie Ochrony Przeciwpowodziowej Dorze-cza Odry, który ma fundamentalne zna-czenie dla podniesienia bezpieczeństwa

foto. Julo (CC BY-SA 3.0)

Page 14: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 14

EKSPERCI 64

przeciwpowodziowego Wrocławia. Wciąż zatem pozostaję nie tylko bezpo-średnim obserwatorem niektórych waż-nych dla miasta wydarzeń, ale również w nich uczestniczę, przedstawiając opi-nii publicznej określony punkt widze-nia.

Z.R.: Wróćmy jednak do interesującego mnie zagadnienia. Proszę mi powie-dzieć, jak na przestrzeni lat zmieniało się życie mieszkańców Wrocławia?

J.W.: Prasa szczególnie dużo uwagi poświęcała - i nadal się tak dzieje - wszystkim bardzo ważnym dla Wrocła-wia inwestycjom, projektom i rozwiąza-niom, które bezpośrednio wpływają na życie mieszkańców, na ich przyszłość. W minionym dwudziestoleciu było ta-kich strategicznych, spektakularnych przedsięwzięć naprawdę dużo. Przypo-mnę chociażby odrestaurowanie Rynku, Kongres Eucharystyczny, budowę Au-tostradowej Obwodnicy Wrocławia oraz stadionu Miejskiego na Euro 2012. Bar-dzo szczegółowo relacjonowano też dramatyczne wydarzenia z powodzi 1997 roku, które, jak uważam, były jednocześnie przełomowe dla formowa-

nia się nowej jakości wrocławskiej spo-łeczności. Ludzie z niesłychanym po-święceniem bronili miasta przed tym strasznym żywiołem, stali się autentycz-nie solidarni, wielokrotnie świadczyli sobie bezinteresowną pomoc. Każde z tych kilkunastu, a może nawet kilku-dziesięciu, przedsięwzięć można porów-nać do profesjonalnie układanych cegie-łek, tworzących spójny miejski orga-nizm, do jedynej w swoim rodzaju wro-cławskiej budowli, która jest wciąż kon-tynuowana, przy ogromnym zresztą zainteresowaniu wrocławian.

Z.R.: Jakie problemy i jakie dobre chwile wyłaniają się z codziennej pra-sy? Czy życie wrocławian zmieniło się na lepsze?

J.W.: To naturalne zjawisko, że co-dzienna prasa jest zwierciadłem, w któ-rym odbijają się różne wielkie i małe problemy, radości, porażki, sukcesy czy nadzieje ludzi. Pod tym względem nic się nie zmieniło od kiedy istnieją gaze-ty. Oczywiście, inny stał się teraz styl informowania. Jest bardziej sensacyjny, dosadny, zwięzły, rzekłbym do bólu asertywny. Nie ulega natomiast wątpli-wości, że życie wrocławian na prze-strzeni bardzo wielu lat zmieniło się i można zaryzykować twierdzenie, że przeważnie na lepsze, choć trzeba pa-miętać, że w takich sprawach najbar-dziej miarodajne są subiektywne odczu-cia. Na pewno wrocławianie czują się autentycznie wolni, są zamożniejsi, coraz lepiej wykształceni, dużo częściej podróżują po świecie, mają nieporów-nywalnie więcej niż kiedyś możliwości do samorealizacji. Czy automatycznie jednak wszyscy są szczęśliwi? - na takie pytanie nie byłoby łatwo odpowiedzieć nawet filozofom.

Z.R.: Wrocław w ciągu tych wszystkich lat przeszedł wiele zmian. Jakie według prasy są najważniejsze?

J.W.: Sądzę, że w ocenie rangi wro-cławskich przemian dziennikarze nie odbiegają od opinii i odczuć czytelni-ków prasy, internautów, słuchaczy stacji radiowych i telewidzów. Dziś można powiedzieć, że Wrocław potrafił wy-grać swoją rozwojową szansę, miasto miało też szczęście do swoich gospoda-rzy. Okazali się sprawnymi organizato-rami, mieli wizjonerskie predyspozycje, czasami wielką, a jednocześnie niezbęd-ną odwagę rozpoczynania pewnych projektów oraz bardzo dobre umiejętno-ści komunikowania się z lokalną spo-łecznością. Wrocław trafnie odkrył, a następnie przekonywująco kształtował swoją tożsamość - nowoczesnego mia-sta spotkań, z mocnym europejskim pierwiastkiem, intensywnie inwestują-cego, silnego ośrodka akademickiego, regionu nadążającego za wyzwaniami współczesności. Atrakcyjny wizerunek miasta wciąż przyciąga inwestorów, artystów, odwiedza nas coraz więcej zagranicznych turystów. To są moim zdaniem najważniejsze i najbardziej trwałe aspekty miastotwórcze, przy-puszczam że będą one aktualne nawet w długim horyzoncie czasowym.

Z.R.: Oprócz wiadomości z polityki,

dzienniki opisują też zwykłe życie mieszkańców. Jak wrocławianie spędza-li wolny czas kiedyś, a jak dziś?

J.W.: Lektura dzienników na przestrze-ni ostatnich 20-25 lat dla kogoś, kto chciałby trafnie odzwierciedlić i udo-kumentować zmiany jakie zaszły w stylu życia wrocławian, w sposobach spędzania przez nich wolnego czasu byłaby zapewne prawdziwą poznawczą przygodą. To był proces systematycz-nych przeobrażeń, dynamicznych, z ciągle zwiększającą się paletą możli-wości, z rosnącym komfortem wyboru i poszerzającym się zasięgiem realnego dostępu do wielu atrakcyjnych propozy-cji. Część z tych sposobów na dobrą rozrywkę, na rozprawienie się z nudą, wynikała na pewno z modnych trendów, chęci odreagowania szarości i monoto-nii życia, charakterystycznej dla lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jeszcze inne zmiany pojawiały się na skutek niesłychanie szybkiego postępu technologicznego, ogromnego zapotrze-bowania na nowości. Wydaje mi się, że wrocławianie niesłychanie pomysłowo, kreatywnie, a także z pożytkiem dla własnego zdrowia, potrafią zagospoda-rowywać swój wolny czas. Dla bardzo wielu ludzi ma on ogromne znaczenie porównywalne z satysfakcjonującą pra-cą i szczęściem rodzinnym.

J.W.: Jak zmienili się sami mieszkań-cy? Są bardziej otwarci, radośniejsi i tolerancyjni niż kiedyś?

Z.R.: Z pewnością tak. Potwierdzają to nie tylko codzienne obserwacje zacho-wań i postaw ludzi, lecz także badania socjologiczne. Wydaje mi się, że więk-szość mieszkańców jest usatysfakcjono-wana tym, że mieszka we Wrocławiu. Niektórzy nawet wręcz manifestują dumę ze swojego miasta. Charaktery-styczne i ważne jest przy tym, że wro-cławianie stali się też w ciągu kilkuna-stu, kilkudziesięciu lat społecznością bardziej zintegrowaną, lepiej rozpozna-walną, a jednocześnie wymagającą, nie pozbawioną niezbędnego krytycyzmu, potrafiącą werbalizować swoje oczeki-wania i ambicje. Wrocławianie mają dużo optymizmu, dobrej energii i szyb-ką uczą się czegoś, co nazwałbym oby-watelską inicjatywnością i partycypacją w społecznych sprawach.

Dziękujemy za rozmowę!

foto. C. Żyromski (CC BY-SA 1.0)

Page 15: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 15

Styczeń/nr specjalny

WROCŁAW MARKA KRAJEWSKIEGO Pan Marek Krajewski to uznany pisarz kryminałów, które czy-tane są nie tylko w Polsce, ale i za granicą. W swoich książ-kach dba o szczegóły historyczne, wielu wrocławian wiedzę o przedwojennym Wrocławiu czerpie właśnie z jego twórczo-ści. Nam opowiedział skąd biorą się korzenie Wrocławia i kuchni przedwojennego Breslau. ● Z Panem Markiem Krajewskim rozmawia Martyna Leśniak

Martyna Leśniak: Jest Pan znawcą Wrocławia i jego historii, w swoich po-wieściach opisuje Pan nasze miasto ze szczegółami. Większość czytelników wiedzę o dawnym Wrocławiu czerpie z Pana powieści. Skąd u Pana taka fa-scynacja Wrocławiem? Marek Krajewski: Moim rodzinnym miastem interesowałem się od lat chło-pięcych, a ponieważ były to czasy ko-muny i jej zakłamanej propagandy, sta-rano się zacierać ślady dawnego Breslau i wmawiano wszystkim, że Wrocław zawsze był piastowski i tylko na mo-ment znalazł się rękach Niemców. Ale mnie to nie przekonywało, bo przecież nie dało się wszystkiego ukryć i zasło-nić. Widziałem obcobrzmiące napisy na kamienicach i studzienkach kanalizacyj-nych. Intrygowało mnie to i pewno tę dziecięcą ciekawość starałem się zaspo-koić, pisząc kryminały osadzone w re-aliach przedwojennego Breslau. Znawcą historii Wrocławia nie jestem, wiem tyle, ile wymaga ode mnie pisanie retro kryminałów. M.L.: W swoich najnowszych powie-ściach przeniósł Pan wydarzenia z przedwojennego Wrocławia do Lwowa. Czy Lwów nadawał kiedyś naszemu miastu charakter? M.K.: Tak, ponieważ tuż po wojnie, kiedy przesunięto granice, Polaków z terenów zajętych przez Sowietów przymusowo przesiedlono do obcego im miasta, a Breslau przemianowano na Wrocław, do nadodrzańskiej metropolii przyjechała cała elita intelektualna, na-ukowcy, lekarze i artyści z przedwojen-nego Lwowa. Uniwersytet Wrocławski i Politechnikę Wrocławską tworzyli wybitni przedstawiciele nauki właśnie

z uczelni lwowskich. M.L.: A Pan, czy jest rodowitym wrocła-wianinem? Czuje się nim Pan? M.K.: Urodziłem się we Wrocławiu, więc jest to oczywiste. Kocham moje miasto, dlatego związałem z nim moje życie zawodowe i osobiste. M.L.: Czy w Pana powieściach natknie-my się na jakieś prawdziwe historie z przeszłości? M.K.: Moje powieści to fikcja literacka, ale czasami w fabule umieszczałem prawdziwe wydarzenia i historyczne postaci, np. w Śmierci w Breslau czy Rzekach Hadesu. M.L.: Zbrodnia i przemoc wpisane są w charakter każdego miasta. Czym różni się przedwojenny półświatek Wrocławia od dzisiejszego? M.K.: Nie jestem specjalistą o przestęp-czości we współczesnym Wrocławiu, zatem nie mogę porównać tych dwóch zjawisk. O przestępczości w przedwo-jennym Breslau też nie wiem zbyt dużo, ponieważ zbrodnie i występki przedsta-wione na kartach moich powieści są wyłącznie wytworami mojej wyobraźni. M.L.: Ile przedwojennego Wrocławia jest w dzisiejszym Wrocławiu? M.K.: To trudne pytanie. Sądzę, że tyle, ile jest pamięci o przedwojennej historii Wrocławia, tyle, ile można wyczytać z ocalałych budynków, czasami z nie-mieckich napisów wyłaniających się spod starych tynków. Wiele o starym Wrocławiu mówią zachowane mapy, pocztówki i gazety. M.L.: Pana bohater Eberhard Mock zwykł pochłaniać góry jedzenia. Co jadało się w przedwojennym Wrocła-

wiu? Czy któreś z tych restauracji prze-trwały do dziś? M.K.: Kuchnia przedwojennego Breslau nie różni się zasadniczo od kuchni współczesnych Niemiec, a więc golonki, wszelkiego rodzaju wursty, czyli kiełba-sy, galarety z nóżek, głowizna etc. Wie-le potraw, które można było zamówić we wrocławskich restauracjach, nie jest obcych także polskiej kuchni. W karcie dań Piwnicy Świdnickiej z 1935 r. (nota bene najstarszej, czynnej do dziś, restau-racji w Europie) znalazłem danie, które-go nazwa brzmi bardzo swojsko: zrazy a la Nelson. M.L.: To prawda, że pracował Pan w budynku, gdzie kiedyś mieściło się pruskie Prezydium Policji, tam gdzie Pana bohater? M.K.: Tak, przez 15 lat pracowałem w budynku przy ulicy Szewskiej 49, w Instytucie Filologii Klasycznej i Kul-tury Antycznej. Pisząc moją pierwsza powieść, „Śmierć w Breslau”, nie wie-działem jeszcze, że właśnie w tym bu-dynku do końca lat 20. ubiegłego wieku mieściło się Prezydium Policji. M.L.: Jak Pan ocenia samych mieszkań-ców Wrocławia? Co takiego zmieniło się w ich postawie, podejściu do życia? M.K.: To nie jest pytanie do mnie, lecz do socjologa lub antropologa kultury, czyli specjalistów, którzy zajmują się właśnie takimi zjawiskami i problema-mi.

Dziękujemy za rozmowę!

foto. arch. autora

Page 16: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 16

EKSPERCI 64

WROCŁAWSKA ŚWIĄTYNIA NAUKI Pani dr Jolanta Kowal jest absolwentką Wydziału Zarządzania i Informatyki Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu, gdzie obroniła również rozprawę doktorską w 1995 r. Od początku działalności naukowo-dydaktycznej jest związana z Instytutem Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego (z zakładem filozoficznych i metodologicznych podstaw psychologii od 1990) oraz z Wyższą Szkołą Zarządzania we Wrocławiu (od 1997 roku, czyli od początku powstania Uczelni).

O tym jak zmienił się Uniwersytet Wrocławski, metody nauki, nauczanie studentów i kierunki przez nich wybierane, prze-czytacie w naszym wywiadzie.

● Z Panią dr Jolantą Kowal rozmawia Zofia Resler

Zofia Resler: Chciałabym dziś porozmawiać o Pani zawo-dzie i o tym jak się zmienił Uniwersytet Wrocławski. Od ilu lat wykonuje Pani swoją pracę na Uniwersytecie Wrocław-skim?

Jolanta Kowal: Na Uniwersytecie Wrocławskim pracuję od 1987 roku, czyli ponad 25 lat.

Z.R.: Jest Pani doktorem nauk ekonomicznych i adiunktem w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Czy te dwie nauki ze sobą się łączą? Co jest przedmiotem Pani badań?

J.K.: Jestem nauczycielem akademickim, naukowcem i zawsze bardzo mnie to pasjonowało. Ukończyłam kierunek studiów ekonomię i cybernetykę. Jednak to dla mnie było za mało, ponieważ zawsze fascynowała mnie nie tylko ekono-mia, ale też psychologia, dziedziny humanistyczne i interdy-scyplinarne badania. Na początku pracowałam jako nauczy-ciel w szkole, opracowywałam różne metody badawcze. Później, gdy się okazało, że piszę artykuły i mam własne pomysły na różne tematy badawcze, zdecydowałam się zo-stać asystentem, następnie adiunktem. Dziesięć lat później zaczęłam pracę w Wyższej Szkole Edukacji. Łączę dwie dziedziny i bardzo mnie to pasjonuje, lubię uczyć studentów. Jestem nauczycielem z powołania, moi rodzice, dziadkowie i pradziadkowie też nauczali w szkole. Mam też w sobie wielką pasję badawczą, interdyscyplinarną. W ramach psy-chologii robię też studia psychoanalityczne, mam też nadzie-ję, że zostanę analitykiem jungowskim.

Z.R.: Jest Pani bardzo aktywna zawodowo, wydała wiele publikacji naukowych, wspomaga swoją wiedzą inne insty-tucje. Jak wygląda Pani praca na Uniwersytecie? Czy się zmieniła?

J.K.: Przygotowuję wykłady, ćwiczenia, seminaria z róż-nych przedmiotów, min. z metodologii, statystyki, zaawan-sowanych technik statystycznych, seminaria interdyscypli-narne na temat multikulturowych wpływów psychoanalizy. Prowadzę również zajęcia ze statystyki opisowej, technolo-gii informacyjnej, zastosowań i badaniach psychologicz-nych. Prowadzę też badania naukowe, piszę książki, artyku-ły, organizuję konferencje, seminaria krajowe i międzynaro-dowe od lat. Jestem z tego zadowolona. Na pewno praca się zmieniła. Obecnie są dużo większe wymagania dyscyplinu-jące wobec nauczycieli akademickich i badaczy. Trzeba pi-sać systematycznie sprawozdania, raporty. Gdy zaczynałam

pracę, nauczyciele nie byli oceniani przez studentów, a tak jest w tej chwili. Poza tym zmieniły się metody nauczania, bardzo rozwinęła się technologia informacyjna, coraz czę-ściej stosuje się różne multimedia na wykładach. Czasem jest to ułatwienie, a czasem utrudnienie, np. studenci przysy-łają swoje prace przez Internet, łatwiej jest je wtedy spraw-dzić. Został wprowadzony in Learning – część zajęć odbywa się przez Internet, to jest na pewno charakterystyczne. Został ograniczony kontakt interpersonalny między studentami, ponieważ weszły multimedia i Internet. Jest mniej towarzy-skich spotkań, dyskusji naukowych, częściej to zastępuje sms czy Skype. Obecnie są dużo wyższe wymagania mini-sterstwa w stosunku do naukowców, są ciągłe zmiany. Jest bardzo dużo pracy dokumentacyjnej, kiedyś nie było potrze-by wypełniania takiej ilości dokumentów. Przygotowanie programu dla studentów nie wymagało szczegółowego opra-

cowania na kilkanaście stron dotyczącego jednego przed-miotu (kompetencji, wiedzy, efektów kształcenia, itp.). Te-raz to wszystko jest bardzo czasochłonne. Musimy się dosto-sować do wymagań ministerialnych, czasopisma, artykuły są punktowane, wszystko jest bardziej usystematyzowane, uszeregowane. Trochę mi brakuje dawnych lat, kiedy na taką jednostkę jak Uniwersytet czy Instytut Psychologii mó-wiło się, że jest to świątynia nauki. Obecnie są one bardziej podporządkowane prawom rynkowym i wydaje mi się, że Uniwersytet powoli, niestety, zaczyna działać jak przedsię-biorstwa, czyli musi przynosić zyski.

Z.R.: Uniwersytet Wrocławski ma bardzo bogatą historię. Działa już od ponad 300 lat. W 1945 roku został przekształ-cony na polską uczelnię akademicką i pomaga w zdobywa-niu wiedzy studentom. Jak zmieniał się Uniwersytet?

Na podst. „Wrocław trzy rozdziały”

Page 17: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 17

Styczeń/nr specjalny

J.K.: Bardzo się rozwinął się, w tej chwili jest ponad 15 tys. studentów. Jest wiele nowych kierunków, w ostatnich latach zintensyfikowała się współpraca międzynarodowa. Grupy studentów z całego świata przyjeżdżają na Uniwersytet nie tylko w ramach programu Erasmus. Jest tez możliwość za-trudnienia wykładowców z innych krajów, którzy mogą pro-wadzić zajęcia, wykłady. Pojawiła się instytucja visiting pro-fesora, jest to interesujące i ciekawe. Rozwinęły się imprezy kulturalne. Oprócz konferencji organizowane są koncerty min. w auli Leopoldinum, w auli Marianum. Przyjeżdżają artyści i wspieramy ich działalność. Istnieją też różne instytu-ty wspierające polską kulturę, np. instytut śląskoznawczy czy bohemistyczny. Problem stanowią pieniądze, coraz trudniej jest dofinansować działalność. Tak jak już mówiłam wcze-śniej, poszczególne jednostki na uniwersytecie zaczynają działać jak przedsiębiorstwa, muszą przynosić jakieś zyski. Kiedyś naukowcy byli wolnomyślicielami, teraz muszą twar-do dostosować się do reguł punktowych i finansowych. Na pewno jest większa możliwość wyjazdów, ale z kolei trzeba się bardzo starać o dofinansowanie. Znacznie mniejsze są środki przyznawane przez samą uczelnię dla pracowników naukowych, czy studentów, trzeba się starać o granty ze-wnętrzne.

Z.R.: Jakie najważniejsze zmiany zaszły w nauczaniu studentów? Czy przez ten okres coś się zmieniło, sposoby nauczania, technologia?

J.K.: Przede wszystkim musiało się zmienić podejście do studentów ze względu na to, że nas oceniają. Studenci są lepiej przygotowa-ni pod względem technologii informacyjnej. Na pewno więcej wykorzystuje się metody komputerowe, min. programy statystyczne, np. Internet. Jeżeli studenci nastawieni są na pracę, to pracuje się z nimi świetnie, i na studiach stacjonarnych, i na niestacjonarnych. Myślę, że w tej chwili nawet bardziej pracują, ponieważ zdają sobie spra-wę, że ukończenie studiów daje kompetencje i kwalifikacje, które mogą wykorzystać. Obecnie studenci są bardziej pilni niż kiedyś, natomiast niestety są gorzej przygotowani.

Z.R.: Wiadomo, że różnie współpracuje się ze słuchaczami. Czy kiedyś było to łatwiejsze? Zaobserwowała Pani może w ciągu tych lat zmianę w podejściu studentów do nauki?

J.K.: Obecnie studenci niechętnie czytają prace drukowane, w formie papierowej. Chętniej czytają z Internetu, jednak czytają dużo mniej. To wszystko widać w ich pracach, spra-wia im trudność pisanie artykułów, czy recenzji. Kiedyś le-piej się z nimi dyskutowało, mieli większą wiedzę pochodzą-cą z książek, prasy. W tej chwili wiedza, którą posiadają jest bardziej informacyjna. Nigdy nie miałam problemu ze słu-chaczami, zawsze mi się dobrze pracowało ze studentami. Chętnie rozmawiają i odpowiadają na pytania. Próbują mnie łapać na błędach. Mam taki system, że oceniam studentów na punkty, zbierają też punkty do egzaminu, na zaliczenie i obiecuję im, że jeżeli ktoś mnie przyłapie na błędzie, to do-staje 5 albo 10 punktów do egzaminu. Myślę, że to działa,

słuchają, są bardzo zadowoleni, jak dostają takie punkty.

Z.R.: Uniwersytet składa się z różnych wydziałów. Jakie kierunki wybierali studenci kiedyś, a jakie dziś? Od czego to zależy?

J.K.: Na pewno to się zmienia, kierunki które są najbardziej oblegane to zarządzanie, pedagogika, psychologia, prawo, jest też duże zainteresowanie informatyką. Mniejsze zaintere-sowanie budzą kierunki humanistyczne. Na niektóre kierunki społeczne, np. stosunki międzynarodowe czy politologię, kiedyś było bardzo dużo chętnych, w tej chwili są wolne miejsca. Tak samo są problemy z fizyką i chemią teoretycz-ną, czy z samą matematyką, takie kierunki kiedyś dawały możliwość rozwoju naukowego, czy pracy jako nauczyciel. W tej chwili studenci są nastawieni na przyszłą pracę, zdają sobie sprawę jakie będą mieli możliwości zatrudnienia po ukończeniu kierunku.

Z.R.: Jak wygląda teraz życie prywatne studentów?

J.K.: Kiedyś częściej się spotykali, życie koncentrowało się w akademiku. Obecnie dużo studentów pracuje, dorabia so-bie po godzinach, ponieważ trudniej jest o stypendium, co-

raz trudniej jest też rodzicom. Z tego co mi wiadomo 40% studentów pracuje. Wiem, że spotykają się w różnych klubach, pu-bach, lubią chodzić do rynku do studenc-kich klubów, np. Mleczarni na Włodkowi-ca. Zakładają jakieś stowarzyszenia, cza-sem działają w kołach naukowych. Studen-ci organizują ciekawe imprezy i różne koła, np. Koło Inicjatyw Kulturowych, czyli organizują spotkania osób różnych wyznań i dyskutują. Organizują różne akcje chary-tatywne. Myślę, że studenci działają ak-tywnie.

Z.R.: Mieszka Pani we Wrocławiu. Jak ocenia Pani nasze miasto i zmiany, które w nim zaszły?

J.K.: Bardzo kocham Wrocław i jestem dumna z tego, że tu mieszkam. Uważam, że jest to piękne miasto i jest to jedna z takich równoległych stolic kultury europejskiej. Po drama-tycznej powodzi w 1997 r. do tej pory miasto bardzo się po-zytywnie zmieniło. Mamy piękny rynek, został odnowiony stadion, powstało nowe lotnisko. Odbywa się dużo imprez kulturalnych. Wrocław jest stolicą kulturalną, naukową.

Z.R.: A Pani miejsce zamieszkania i dzielnica? Czy tutaj zaszły jakieś istotne zmiany? Żyje się Pani lepiej niż kiedyś?

J.K.: Myślę, że tak. Mieszkam w centrum, obok Parku Szczytnickiego. Widzę zmiany na Placu Grunwaldzkim. Po-wstały tam nowe galerie, wieżowce, miejsca pracy. Na pew-no zmianie na lepsze uległa estetyka tej dzielnicy. O wiele lepsza niż kiedyś jest komunikacja. Jest dużo restauracji, które nie są drogie i można sobie spokojnie pójść w niedzielę z rodziną na kolację.

Dziękujemy za rozmowę!

Na podst. „Wrocław trzy rozdziały”

Page 18: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 18

EKSPERCI 64

Pan Janusz Nowicki, były przewodniczący Rady Osiedla-Krzyki Partynice, wiele godzin swojego czasu poświęcił pracy na rzecz osiedla. Za jego kadencji zmieniło się wiele rzeczy, a mieszkańcy uzyskali nową placówkę szkolną, schronisko dla zwierząt oraz wiele udogodnień. O tym, kiedy powstały pierwsze osiedlowe rady, jak zmieniało się nasze osiedle i jego mieszkańcy, dowiesz się z naszej rozmowy.

● Z Panem Januszem Nowickim, dotychczasowym przewodniczącym Rady Osiedla Krzyki-Partynice, rozmawiają Martyna Leśniak i Zofia Resler

Dzień dobry! Chciałybyśmy dziś porozmawiać z Panem, wieloletnim przewodniczącym Rady Osiedla Krzyki-Partynice, o historii, rozwoju i życiu mieszkańców nasze-go osiedla. Jak długo mieszka Pan we Wrocławiu? Czy od początku mieszkał Pan na Krzykach?

Witam miłe Panie i informuję, że we Wrocławiu mieszkam od 1948 roku, czyli od 65 lat. Na wrocławskich Krzykach mieszkam od ponad 20 lat. Zanim zamieszkałem na Krzy-kach, mieszkałem na wrocławskim osiedlu Kozanów.

Przez wiele lat był Pan przewodniczącym Rady Osiedla Krzyki-Partynice. Ile lat sprawował Pan tę funkcję?

Funkcję przewodniczącego Rady Osiedla Krzyki-Partynice pełniłem przez ostatnie dwie kadencje, czyli przez 8 lat. Wcześniej, przez 4 lata byłem wiceprzewodniczącym Rady Osiedla, a więc w sumie moja praca na rzecz osiedla trwała 12 lat.

Jakie były Pana obowiązki jako przewodniczącego? Czy pełnienie tej funkcji było trudne?

Moje obowiązki jako przewodniczącego polegały na: kiero-waniu pracami Rady Osiedla, rozwiązywaniu trudnych tema-tów osiedlowych, rozmowach z mieszkańcami, spotkaniach i interwencjach w Urzędzie Miasta. Pełnienie tej funkcji nie było trudne, ale było odpowiedzialne i trochę stresujące.

Kiedy powstały pierwsze Rady Osiedla? Czy nasza dziel-nica mogłaby funkcjonować bez Rady Osiedla?

Pierwsze Rady Osiedla powstały w 1991 roku i wiązały się z dużym zaangażowaniem wielu osób. Pierwsza rada, która działała na Osiedlu Krzyki-Partynice w latach 1991-2006 liczyła 20 radnych. Dzielnica, a w zasadzie osiedle, mogłaby funkcjonować bez Rady Osiedla, jednak nie byłoby możli-wości rozwiązywania szeregu problemów nękających jego mieszkańców.

Jak przez lata rozwijała się nasza Rada Osiedla? Co było ważne dla jej rozwoju?

Początkowo Rada Osiedla Krzyki-Partynice zajmowała się najbardziej palącymi problemami mieszkańców, na przykład sprawą bezpieczeństwa na osiedlu, czy też czystością osiedla

i wywozem śmieci, w późniejszych latach głównie sprawami większej rangi, jak: przebudową ulic, budową nowego schro-niska dla bezdomnych zwierząt czy budową kompleksu szkolno-przedszkolnego nr 16 przy ulicy Wietrznej 50. Rada Osiedla w ostatnich latach stała się ważnym partnerem dla Urzędu Miasta Wrocławia, chociaż w sprawach zagospoda-rowania terenów nie brano pod uwagę opinii radnych osiedla, którzy znali też wizje mieszkańców.

Jako przewodniczący Rady Osiedla przez szereg lat dbał Pan o to, by osiedle się rozwijało, a mieszkańcom żyło się lepiej. Czy może nam Pan opowiedzieć, jak nasza dzielni-ca zmieniała się przez te wszystkie lata?

Pełniąc funkcję przewodniczącego wraz z całą Radą dbali-śmy o rozwój osiedla. Przez pierwsze lata walczyliśmy wspólnie z Urzędem Miasta o harmonijny rozwój osiedla w zakresie budownictwa oraz komunikacji. Nasze osiedla Krzyki i Partynice zmieniły się nie do poznania. Powstało szereg nowych osiedli mieszkaniowych, chociaż nie w takiej formie o jaką Rada Osiedla walczyła. Najbardziej zmieniły się okolice ulic: Zwycięskiej, Wietrznej, Skarbowców i Krzyckiej.

Jakie działania Rady Osiedla ułatwiły życie mieszkań-com? Czy ich codzienne życie jest łatwiejsze niż kiedyś?

Najważniejsze działania Rady Osiedla to walka o przebudo-wę ulic: Skarbowców i Wyścigowej, doprowadzenie do wprowadzenia ruchu uspokojonego na osiedlach Partynice i Krzyki poprzez progi spowalniające ruch samochodów. Naciski radnych doprowadziły do zlikwidowania starego

foto. arch. szkolne

ROZWÓJ I SUKCESY RADY OSIEDLA

Page 19: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 19

Styczeń/nr specjalny

schroniska dla bezdomnych zwierząt, w którym były one przetrzymywane w bardzo złych warunkach. W konsekwen-cji wybudowano nowe schronisko przy ul. Ślazowej - we-dług standardów europejskich - i przeniesiono tam wszystkie zwierzęta. Doprowadzono też do wybudowania i uruchomie-nia nowoczesnego Zespołu Szkolno-Przedszkolnego nr 16 przy ulicy Wietrznej. Z inicjatywy Rady Osiedla i dyrekcji szkół nr 64 i nr 61 powstały nowoczesne centra sportowe oraz powołani zostali trenerzy osiedlowi. Z okazji Dnia Dziecka Rada Osiedla, wraz z dyrekcją Wrocławskiego Toru Wyścigów Konnych na Partynicach, organizuje festyny dla dzieci. Trudno wymienić wszystkie działania Rady Osiedla, bo było ich naprawdę wiele.

W ciągu tych lat zmieniali się sami mieszkańcy. Jacy byli kiedyś, a jacy są teraz? Czy czują się wspólnotą swojej dzielnicy?

W ciągu tych lat zmieniały się osiedla i zmieniali się też ich mieszkańcy. Na początku pierwszej mojej kadencji nie było tu tak wielu bloków mieszkalnych. Osiedla, głównie Krzyki, zamieszkiwali ludzie w większości mieszkający tu od kilku-dziesięciu lat w niskich, często jednorodzinnych budynkach. Z upływem lat zmieniał się wiek mieszkańców i zmieniały się też ich potrzeby. W ostatnich latach na nowych osiedlach zamieszkali nowi mieszkańcy, stosunkowo młodzi, i nie zawsze na stałe. Ich potrzeby i oczekiwania okazały się więc inne, mniej roszczeniowe, a więź z osiedlem luźniejsza.

Jest Pan nie tylko członkiem Rady Osie-dla, ale i jego miesz-kańcem. Jak Pan oce-nia swoje życie na osie-dlu?

Jako mieszkaniec Osie-dla Krzyki-Partynice funkcjonuję na tym osiedlu normalnie, choć zdaję sobie sprawę z utrudnień, głównie w zakresie komunikacji.

Mieszkańców na osiedlu przybywa, ale nie przybywa dróg, parkingi pękają w szwach, jest ich stanowczo za mało. Mieszkańcy parkują swoje auta gdzie popadnie. W starych domach mieszkają ludzie starsi, którzy dbają o porządek, kulturę zachowania, przestrzegają ciszy nocnej. W nowocze-snych blokach mieszkają ludzie młodzi, często wynajmujący mieszkania, którzy nie bardzo dbają o czystość, kulturę i spokój na osiedlu.

Po wielu latach pracy na rzecz osiedla zrezygnował Pan

z tej zaszczytnej funkcji. Jak będzie Pan wspominał ten okres? Czy żałuje Pan tych niezliczonych godzin ciężkiej i odpowiedzialnej pracy na rzecz swojego osiedla i jego mieszkańców?

Zrezygnowałem z kandydowania do Rady Osiedla na kolejną kadencję, ponieważ uważam, że Rady Osiedla działające w dotychczasowej formie doszły do kresu działania. Chodzi o to, aby mogły nastąpić zmiany co do terytorium działania, jak i możliwości oddziaływania na środowisko. Czas, w któ-rym działałem w Radzie Osiedla, to jest 12 lat, był okresem intensywnej pracy dla dobra osiedla. Dobrze będę wspominał ten okres, bo dzięki zaangażowaniu wszystkich radnych, którzy bardzo mi pomogli, bardzo dużo spraw udało się zała-twić, zrealizować zadania, jakie społeczność osiedla nam wyznaczyła. Chciałbym jednocześnie przekazać dobrą infor-mację. Otóż radni Osiedla Krzyki-Partynice poprosili mnie, abym nie rozstawał się z Radą, a następnie przegłosowali propozycję, abym został jej doradcą, na co wyraziłem zgodę.

Na koniec rozmowy proszę nam zdradzić, co uważa Pan za swój największy sukces w trakcie pracy w Radzie Osiedla?

Największym sukcesem było wyprowadzenie z ulicy Skar-bowców schroniska dla bezdomnych zwierząt, które bardzo utrudniało życie okolicznym mieszkańcom. Walka o tę wy-prowadzkę trwała 30 lat. Sukcesem były też skuteczne stara-nia o wybudowanie nowoczesnego Zespołu Szkolno-Przedszkolnego nr 16 przy ulicy Wietrznej, którego bardzo brakowało na tym - rozrastającym się w bardzo szybkim tempie – osiedlu.

Dziękujemy za rozmowę!

Ulica Aliancka 8

Krzyki - przed 1928, kiedy to przyłączono je do Wrocławia. Górne zdjęcie przedstawia widok na ul. Wiosenną od strony ul. Karkonoskiej. Na dole, od lewej 1) obserwatorium astronomiczne przy ul. Wietrznej, róg ul Skarbowców 2) szkoła przy ul. Wietrznej 3) wille przy ul. Krzyckiej - zachodnia strona ulicy.

foto. arch. szkolne

foto. CC0 1.0

Page 20: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 20

EKSPERCI 64

Pani Dyrektor, od wielu lat pełni Pani funkcję dyrektora naszej szkoły. Dziś chciałybyśmy z Panią porozmawiać na temat tego jak nasza szkoła zmieniała się i rozwijała przez już prawie 50 lat. Z tych 50 lat aż 30 lat to Pani opiekuje się naszą placówką, w tym czasie wiele się zmie-niło, a SP 64 od lat uchodzi za jedną z najlepszych szkół w mieście. Jak udało się to Pani osiągnąć?

Szkoła ma już 50 lat, czyli kiedy powstała to sama jeszcze byłam uczennicą. Z dokumentacji, która jest w placówce wynika, że szkoła miała bardzo dużo osiągnięć. Pierwszym dyrektorem szkoły była pani Cecylia Losiak, która dała się poznać jako wyjątkowo nowatorski dyrektor i wprowadziła wiele nowych rzeczy. Na terenie szkoły działały również bardzo aktywnie szczepy harcerskie. W pierwszych latach nastąpił wybór patrona i nadanie jego imienia szkole. Nasza placówka zawsze miała szczęście do nauczycieli i zawsze była w gronie najlepszych szkół.

Wróćmy jednak do historii naszej szkoły. Pani Dyrektor, jakie były jej początki? Kiedy powstała?

Szkoła powstała w 1964 roku. Była to szkoła, która zabrała dzieci z ulicy Wietrznej i Ślężnej. Poprzednia placówka była przy ul. Wietrznej, i stamtąd część dzieci przeszła do nas, a tamta szkoła powoli wygasała.

Jakie istotne zmiany zaszły w naszej szkole na przestrzeni lat?

Zmiany, jakie zacho-dziły w naszej szkole, były zmianami zacho-dzącymi w całej oświa-cie. Najpierw była to szkoła siedmioletnia, później ośmioletnia, następnie sześcioletnia i tak jest do dzisiaj. Przez cztery lata w szkole były dzieci gimnazjalne. Placówka podążała za tym, co się działo w oświacie.

Które lata w historii szkoły były dla niej najlepsze?

Jest to bardzo trudne pytanie, dlatego że każdy rok niesie coś nowego, i w każdym roku coś się dzieje. Myślę, że i te na początku, kiedy szkoła już należała do wyróżniających się i teraz, kiedy jest w gronie najlepszych. Trudno powiedzieć, które lata były dla szkoły najlepsze.

Który okres był dla szkoły najtrudniejszy?

Trudny okres był wtedy, kiedy mieliśmy około 1800 uczniów, wtedy też, z mojej inicjatywy, powstała filia naszej szkoły przy ul. Skarbowców, gdzie były klasy 1-3. Dopiero w czwartej klasie uczniowie przychodzili do nas, tu, na Woj-szycką. Ta nasza filia jest w tej chwili samodzielną Szkołą Podstawową nr 61. Było nas wtedy naprawdę bardzo dużo. Pracowaliśmy w szkole od 7.15. do 19.00. Klasy były bardzo liczne, nawet 30 -osobowe. Ponadto, jak przychodziły dzieci do 4 klasy z naszej filii, to z trzech klas robiło się sześć klas czwartych. Tak więc, zintegrować to wszystko było bardzo trudno.

Kadra nauczycielska jest bardzo ważna. Czy są nauczy-ciele, którzy szczególnie zapisali się w historii naszej szkoły?

Myślę, że jest bardzo wielu nauczycieli, którzy wnieśli wkład do historii naszej szkoły. Długo można by wymieniać: pierwsza pani dyrektor Cecylia Losiak, wspaniała nauczy-cielka chemii - pani Kopijkowska, nauczycielka fizyki - pani Cecylia Wieczorek, ale też nauczyciele, którzy niedawno odeszli na emeryturę, np. pan Bronisław Ladaczek, który pracował w szkole przez wiele lat, czy nauczyciel wychowa-nia fizycznego Jerzy Gromadecki, pan Adam Sobolewski, który przez wiele lat pracował z Samorządem Uczniowskim. Myślę, że tych nauczycieli można wymienić naprawdę bar-dzo wielu. Tych, których wspomniałam, to tylko taka na-miastka, a jeśli miałabym wymienić wszystkich, to musieli-byśmy cały wywiad poświęcić wyróżniającym się nauczy-cielom.

Jak sami uczniowie zmieniali się przez te lata? Czym różni się uczeń dzisiejszy od tego, kiedy Pani obejmowała to stanowisko?

Uczniowie zawsze są bardzo fajni i mają swoje plusy i minu-sy. W tej chwili dzieci są zupełnie inne niż kiedyś, ponieważ

Nasza Pani Dyrektor, Krystyna Gęsiak-Piątkowska, już bardzo długo pełni swoją funkcję. Dlatego poprosiłyśmy, aby opo-wiedziała nam, jakie były początki naszej szkoły, jak się zmieniała w ciągu 50 lat i jak zmieniał się sam uczeń.

● Z Panią Dyrektor, Krystyną Gęsiak-Piątkowską, rozmawiają Martyna Leśniak i Zofia Resler

NASZA SZKOŁA I JEJ HISTORIA

Page 21: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 21

Styczeń/nr specjalny

to już takie komputerowe pokolenie. Czyli: telefony, piloty

– to dla nich codzienność, inaczej się komunikują, kiedyś

nie było takiej możliwości, że dziecko wyjmowało telefon

i dzwoniło po mamę. Teraz nawet, kiedy to jest zakazane, to

mają kontakt z rodzicami. Kiedyś takiej możliwości nie by-

ło. U nas, w szkole, nigdy nie było jakiś nieprzyjemnych

incydentów, ale też może jest to związane z tym, że mamy

uczniów tylko do klas szóstych. Nie ma uczniów w klasach

szóstych, którzy palą papierosy, piją alkohol. Kiedyś

w ósmej klasie zdarzali się tacy uczniowie, więc jest to już

zupełnie inne pokolenie. Inaczej się pracuje.

Dla uczniów równie ważna jest nauka jak styl ubioru?

Jak zmieniała się moda uczniowska w ciągu tych lat?

Mundurki, który wy, uczniowie, zazwyczaj nie lubicie, były

w tej szkole prawie zawsze. Jak przyszłam w 1983 roku, to

były tzw. „fartuszki dederony” zrobione z nieprzepuszczają-

cego powietrza materiału, który bardzo szybko i dobrze się

prał. Obowiązywała zasada, że każda klasa miała do fartusz-

ków inny kolor kołnierzyków. W klasach młodszych były to

kołnierzyki w kropki, kwiatki, pszczółki, mrówki, słoneczka

itp. W tych fartuchach chodziło się w szkole. Miały też róż-

ne kolory. Jedne klasy miały bordowe, inne granatowe.

I taki mundurek obowiązywał na co dzień, trzeba go było

założyć i pozapinać. Dzisiaj uczniowie noszą kamizelki lub

T- shirty, spod których widoczne jest ubranie. Dużo wcze-

śniej były też takie granatowe mundury z białym kołnierzy-

kiem, uszyte z podszewki, i dzieci w tym chodziły.

A takie zwykłe sprawy, jak wyglądały klasy kiedyś, a jak

teraz?

Klasy się nie zmieniły. W tych samych klasach uczyły się

wasze starsze koleżanki i koledzy z tym, że było zupełnie

inne wyposażenie. Teraz wszystkie klasy mają już jednooso-

bowe stoliki, przedtem były ławki z pochyłym blatem, na

środku była dziurka na kałamarz, obok dwa wgłębienia,

gdzie się kładło stalówki, czyli obsadki z piórem. Dzieci

maczały wtedy pióro w atramencie i w ten sposób pisały.

Były zeszyty do kaligrafii, nie było ćwiczeń, tylko podręcz-

niki i zeszyty. Ponadto, kiedyś we wszystkich szkołach

uczniowie mieli ten sam podręcznik, np. do klasy pierwszej

w całej Polsce obowiązywał „Elementarz” Falskiego. Nie

było tak, że w równoległej klasie, w dwóch różnych szko-

łach, były różne podręczniki. Teraz książkę wybiera nauczy-

ciel, i przez to są one zupełnie inne w klasie pierwszej, czy

też piątej, w szkole nr 64 niż w sąsiedniej szkole nr 47.

Oprócz tego nie było zeszytów ćwiczeń, natomiast w kla-

sach młodszych były tzw. zeszyty do kaligrafii, gdzie dzieci

uczyły się ładnie pisać, łączyć literki i myślę, że powoli

będziemy do tego wracać.

Czy uczniowie kiedyś mogli uczestniczyć w zajęciach

pozalekcyjnych? Jakie wybierali kiedyś, a jakie teraz?

Zajęcia pozalekcyjne były od zawsze. Z tym, że były bardzo

zróżnicowane, ale w naszej szkole zawsze było dużo zajęć

sportowych, ponieważ działały tzw. Szkolne Kluby Sporto-

we, później były to Uczniowskie Kluby Sportowe.

Page 22: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 22

EKSPERCI 64

U nas nawet przy wejściu na salę gimnastyczną na bramie jest napisane SZS Grom, czyli Szkolny Związek Sportowy Grom. Grom dlatego, że wychowania fizycznego uczył pan Jerzy Gromadecki i uczniowie od jego nazwiska tak nazwali klub. Było 30 godzin zajęć sportowych, ale uczniowie mieli tylko 2 godziny wf-u tygodniowo. Teraz macie 4 godziny zajęć wf-u tygodniowo. Kiedyś uczniowie mieli tylko 2 go-dziny, natomiast zdecydowanie więcej było zajęć sporto-wych w godzinach popołudniowych.

W czym uczniowie nosili swoje przybory i zeszyty szkol-ne? Czym kiedyś pisali?

Uczniowie zawsze pisali piórem. Na początku było to pióro ze stalówką, które maczało się w atramencie, później pojawi-ły się wieczne pióra, a jeszcze później tzw. pióra kulkowe. Długopisy były używane cały czas. Także nie zaszły tutaj jakieś bardzo duże zmiany. Uczniowie nosili przybory w tornistrach, ale te tornistry miały inny charakter. Teraz już mamy tornistry a’ la torby podróżne na kółkach, świecące itd. Tego kiedyś nie było. Wtedy były tornistry tekturowe, lekkie, ale mieściły się w nich wszystkie rzeczy i ta tektura była utwardzana, żeby nie przemokła na deszczu, ale też żeby pod wpływem ciężaru nic się nie stało. W klasach star-szych moda była na noszenie toreb na jednym pasku, myśmy się wtedy śmieli, że jest to taka torba, jak noszą listonosze. Dzieci chciały nosić takie torby. Później weszły plecaki i są używane do tej pory. To, że kiedyś dzieci nosiły podręczniki w tych torbach na pasku, spowodowało że teraz wiele doro-słych osób ma problemy z kręgosłupem, bo po prostu miały złe torby.

Czy system lekcyjny i wakacyjny uległ zmianie?

Lekcja zawsze trwała 45 minut, a uczniowie zarówno kiedyś, jak i dziś, twierdzili, że powinno być 45 minut przerwy, a 15 minut lekcji. Natomiast był różny wymiar godzin w poszcze-gólnych klasach, bardzo długo klasy 1-3 miały 18 godzin tygodniowo, w tej chwili mają 24 lub 25. W klasach star-

szych też wyglądało to bardzo różnie, np.: jak była klasa 8, to miała nawet 35 godzin. Nie było wówczas przyrody tylko biologia, fizyka, chemia, geografia i każdy przedmiot reali-zowano oddzielnie. Także to się bardzo zmieniało. 30 lat temu w szkole nie było języków obcych, dopiero w klasach czwartych wchodził obowiązkowo język rosyjski. Języka angielskiego, niemieckiego i innych nie było w szkole. Lek-cje, jak już mówiłam, trwały zawsze 45, natomiast były róż-ne eksperymenty z wakacjami. Było kiedyś tak, że rok szkol-ny kończył się 15 czerwca, a zaczynał 15 sierpnia. Inaczej wyglądały ferie, nie było dwutygodniowych ferii zimowych tak jak teraz, tylko ferie zaczynały się tuż przed Wigilią, a do szkoły wracało się po święcie Trzech Króli, czyli 7 stycznia. Czyli wy macie teraz trochę te ferie dłuższe. Był też taki okres, kiedy przez trzy jesienne dni trwały tzw. „wykopki”. Polegało to na tym, że uczniowie ze starszych klas szkoły podstawowej oraz licealiści, ponieważ kiedyś gimnazjów nie było, jeździli na wieś pomagać rolnikom przy wykopkach. Jak uczniowie nie jechali na wykopki, czyli wykopywać ziemniaki, to udawali się do lasu i sadzili drzewka. Nato-miast klasy młodsze w tym czasie nie miały lekcji, tylko poznawały życie na wsi. A więc tak to wyglądało kiedyś.

Co było ważne dla ucznia 30 lat temu,a co teraz?

Myślę, że dla ucznia zawsze ważne było zdobycie wiedzy, ale też i przebywanie w grupie rówieśników. Dzieci w kla-sach młodszych chętnie chodzą do szkoły, natomiast im star-szy uczeń, tym bardziej chciałby żeby były dłuższe ferie, przerwy, weekendy itd. Ale myślę, że po latach wszyscy mile wspominamy ten okres spędzony w szkole.

Dziękujemy za rozmowę!

Zdjęcia pochodzą ze starych kronik szkolnych.

Pani Wanda Broniewska podczas uroczystości nadania szkole imienia Władysława Broniewskiego.

Page 23: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 23

Styczeń/nr specjalny

Zofia Resler: Od ilu lat wozi Pan ludzi w swojej „Wrocławskiej Zaczarowanej Dorożce”?

Krzysztof Naskręt: Pracę dorożkarza rozpocząłem w 1997 roku.

Z.R. Jest Pan pierwszym dorożkarzem w naszym mieście. Dla-czego postanowił Pan zająć się tak nietypowym zawodem? Czy był to dobry wybór?

K.N.: Z perspektywy czasu wydaje mi się, że dobry. Moja praca skierowała się w kierunku zwierząt, przyrody. W kierunku takich rzeczy, które lubię.

Z.R.: Dziś jazda dorożką jest formą rozrywki, stanowi element zwiedzania miasta. Czy wcześniej po Wrocławiu jeździły doroż-ki? Jaka jest historia tego pojazdu we Wrocławiu?

K.N.: Dorożka to dziewiętnastowieczny pomysł na komunikację miejską. Działały one jak taksówki. Zamawiało się dorożkę i jechało do wybranego miejsca. Postoje dorożek były np. na dworcach. Tak było przed wojną. Po jej zakończeniu postój doro-żek był na pewno na Nadodrzu. Podróżni wysiadali z pociągu z walizkami i wsiadali do dorożki. Potem nastąpiła zmiana, poja-wiły się samochody, Warszawy, duże i ciepłe. Ludzie wychodzili z pociągu i woleli skorzystać z samochodu, ponieważ były wy-godniejsze. Tak więc, wraz z rozwojem, dorożki stały się atrakcją turystyczną, a nie codziennym transportem.

Z.R.: Wiem, że kocha Pan zabytki, a jeżdżąc dorożką ma Pan do czynienia z historią naszego miasta na co dzień. Jakie zmiany zaszły w naszym mieście?

K.N.: Zmiany są jakościowe. Zabytków nie przybyło, ale na pew-no są pięknie odremontowane, np. Ostrów Tumski był całkiem inny. Jak zaczynałem pracę, był smutny, obdrapany, ciemny. Katedra była bardzo poważna, a teraz jest pięknie odnowiona i wyczyszczona. Rynek był nie do poznania, wtedy jeździły tam tramwaje i była stacja benzynowa. A w tej chwili można spokoj-nie spacerować po Rynku, ponieważ nie ma już komunikacji miejskiej ani samochodów.

Z.R.: Jaką trasą porusza się Pan po mieście? Czy Pana pasażero-wie mogą liczyć na ciekawe opowieści o Wrocławiu?

K.N.: Jeżeli ktoś prosi o opowieść, to opowiadam, ale bywa też tak, że wiozę parę zakochanych, to oni nie chcą słuchać, tylko wolą sobie jeździć, oglądać i cieszyć się sobą. Staram się wyczuć, czy ktoś potrzebuje rozmowy.

Z.R.: Dorożka nie mogłaby poruszać się bez najważniejszego

elementu, czyli konia. Jaka jest historia pańskiej klaczy?

K.N.: Kobyłka mieszkała sobie w Wielkopolsce i w pewnym momencie okazało się, że potrzebuję konia zaprzęgowego. Musi to być specjalny koń, a nie taki, który się czegoś boi, bo możemy razem coś narozrabiać. Maść tego konia bardzo mnie zachwyciła, była to piękna, zupełnie biała kobyłka. Pomyślałem sobie, że tą kobyłką mógłbym wozić zwykłych pasażerów i nowożeńców. Ma piękną, długa grzywę i wspaniały ogon. Spodobała mi się i zosta-ła koniem dorożkarskim.

Z.R.: Wiem, że w Pana dorożce podróżowało wiele znamienitych osobistości. Kto był wśród nich?

K.N.: Udało mi się zaprosić do dorożki wszystkich prezydentów Wrocławia: pana Zdrojewskiego, potem pana Huskowskiego i na końcu pana Dutkiewicza. Podczas Millenium był koncert Placido Domingo - słynnego tenora. Ja to też bardzo przeżyłem, ponieważ było bardzo dużo ochrony obok dorożki. Dorożkę miałem pięknie ukwieconą. Mój gość był zadowolony.

Z.R.: Dorożka to nietypowy, staroświecki pojazd. Jak odbierają Pana dorożkę mieszkańcy miasta?

K.N.: Powiem szczerze, że nie spotkałem się nigdy z jakąś dziw-ną reakcją. Starszych ludzi cieszy to, bo cofają się w czasie, wi-dzą swoją młodość. Z kolei młodzi ludzie widzą w dorożce coś dziwnego, ale fascynującego. Jeżdżą samochodami, ale dorożka, co to jest? Jest to silnik, który się rusza, który oddycha.

Z.R.: Jakie ciekawe zdarzenia zaszły w Pana dorożce? Czy przy-trafiła się Panu jakaś ciekawa historia?

K.N.: Takich historii było kilka, np. jechałem kiedyś dorożką po ulicach Ostrowa Tumskiego i mijał mnie kabriolet. Młody czło-wiek przejechał obok mojej dorożki i krzyczy: „Ej, dziadek, tobie się coś epoki pomieszały”. Takie zachowanie, są różne reakcje, bo nie każdy jest przygotowany na dorożkę. Nie w każdym mie-ście są dorożki. Wrocław był jednym z pierwszych miast.

Z.R.: Jeżdżąc dorożką miał Pan do czynienia z wieloma ludźmi. Jak zmieniali się mieszkańcy naszego miasta?

K.N.: Trochę za mało jeżdżę, żeby powiedzieć jak się zmieniali. Chociaż można powiedzieć, że młodzież się bardzo zmieniła, teraz jest bardzo swobodna. Coraz więcej jest u młodzieży takie-go luzu.

Dziękujemy za rozmowę!

Już od 1997 Pan Krzysztof Naskręt wozi chętnych po Wrocławiu nietypowym pojazdem. W jego „Wrocławskiej Zaczaro-wanej Dorożce nr 1” siedziały takie sławy jak Placido Domingo, hrabia Wojciech Dzieduszycki czy Bogdan Zdrojewski. Nam opowiedział o historii dorożki we Wrocławiu, kiedy była popularnym pojazdem i jak zmieniło się jej znaczenie.

● Z panem Krzysztofem Naskrętem, wrocławskim dorożkarzem, rozmawia Zofia Resler

ZACZAROWANA DOROŻKA

Page 24: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 24

EKSPERCI 64

Pan Leszek Pułka to postać barwna, doskonale znana wrocławianom. Swoim życiem, swoją aktywnością zainspirował nie-jedną osobą. Wiedzą dziennikarską dzieli się w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej. Dobrym smakiem na blogu kulinarnym „Pułka ze smakiem” na portalu www.wroclove2012.com. Wiedzą teatralną w recenzjach w „Gazecie Wy-borczej”. Nam opowiedział jak na przestrzeni lat zmieniała się kuchnia śląska, o ulubionych smakach dzieciństwa i o tym jakie lokale były kiedyś popularne.

● Z Panem Leszkiem Pułką, krytykiem kulinarnym i teatralnym, znawcą kuchni wrocławskiej, rozmawia Martyna Leśniak z 5A

Martyna Leśniak: W ubiegłym roku opowiadał nam Pan jak to się stało, że został Pan krytykiem kulinarnym. Dziś chciałabym z Panem porozmawiać o historii wrocławskiego stołu. Jest Pan autorem niezwykłego przewodnika „Wrocław ze smakiem”. Czy istnieje coś takiego, jak tradycyjna kuchnia wrocław-ska?

Leszek Pułka: Cóż, są książki, które mó-wią, że ta kuchnia istnieje, jednak trzeba pamiętać, że Wrocław był stolicą Śląska od zawsze. Bez względu na to czy był on czeski, czy austriacki, czy też niemiecki, pruski, polski, to był śląski. Nie Katowice, nie Opole tylko Wrocław – nikt o tym nie pamięta, ale tak jest. W tym sensie kuch-nia wrocławska jest kuchnią śląską. Jeśli chcielibyśmy wiedzieć co tu tak naprawdę się jadało, to musielibyśmy pojechać do Opola do karczmy „Bida”. Tam rzeczywi-ście podają to, co jest śląskie, czyli: cięż-kie sosy, kluchy, knedle, czerwoną kapu-stę (której osobiście nie znoszę), zrazy zawijane i wszystkie autentycznie śląskie dania, łącznie z kluskami śląskimi, które tak naprawdę wcale nie są śląskie, ale wiele osób je za takie uważa, dlatego też je podają. Tak więc istnieje coś takiego jak tradycyjna kuchnia wrocławska, jest ona piwna, ciężka, na pewno nie dla dzie-ci. Jest też bardzo kapuściana, ponieważ tutaj ziemia była właśnie taka pszeniczno – kapuściano – ziemniaczana. Widać, jak się jedzie od Zgorzelca przez ziemię lubu-ską do Górnego Śląska, że właściwie w każdej wsi była karczma. To tak jak w klasycznych powieściach Władysława Reymonta - kościół, karczma i sołtys lub wójt, w zależności od wielkości siedliska. I te karczmy, niestety, popadły w zapo-

mnienie, już wtedy kiedy ja byłem w two-im wieku, czyli bardzo dawno temu. Na ich miejscu pojawiły się warsztaty samo-chodowe czy urzędy. Pamiętam jeszcze kuchnię przywiezioną tu po 1945 roku, ale jest to kuchnia ewidentnie lwowska, ukra-ińska, z Polski Centralnej, z kieleckiego, tak naprawdę ze wszystkich możliwych ziem, które nie były śląskie. Więc na pew-no nie była wrocławska. Kiedy pytałem swoich uniwersyteckich mistrzów o senty-menty zapachowe, smakowe, obyczajowe, to wszyscy wskazywali na legendarną restaurację „U Fonsia”, która była restau-racją lwowską. Była też restauracja „Egzotyczna”, o której opowiadał mi mój ojciec, podawała kuchnię karaibską w latach 50 – tych, tu we Wrocławiu. Tak więc była jakaś kuchnia, ale na pewno nie śląska. Z tego co ja pamiętam, to wówczas bardziej zacierano te tradycje śląskie, udając, że są to ziemie odzyskane. Na stole pojawiły się schabowy, kapusta, kapuśniak, ogórkowa – tylko nie jedzenie śląskie. Myślę, że to jest bardzo dobry pomysł, aby napisać historię o kuchni wrocławskiej. Czy jakaś śląska kuchnia istniała? Musielibyśmy pójść do Muzeum Etnograficznego i przyjrzeć się starym naczyniom kuchennym, starym strojom ludowym i wszystkim przedmiotom przy pomocy, których się wtedy gotowało, a teraz ich nie używamy. Powiem tak, kuchnia wrocławska istniała, potem wojna ją przerwała, ale już powolutku wraca. Dodam jeszcze tylko, że kiedy pytam teraz mistrzów kuchni, dlaczego nie gotu-ją śląskich potraw, odpowiadają mi, że nikt ich tutaj nie chce.

M.L.: Co kształtowało specyfikę wro-cławskiego stołu? Jak dawniej jadali wro-

cławianie? Czy ich upodobania się zmie-niły? Czy częściej jadali poza domem?

L.P.: Opowiem w imieniu swojego poko-lenia i czasów, których jestem świadkiem. Co się zmieniało? Bieda się zmieniała, wiem, że kiedy moim rodzicom w latach 70 – tych polepszyło się finansowo, to mieli ambicję, aby raz w tygodniu zjeść w dobrej restauracji obiad. To było jak święto ludowe – oczywiście żartuję, ale nie do końca. Na co dzień mama gotowała w domu. Moja mama była z Warszawy, tata z Jaworzna, pochodzili z różnych stron i kultur. Zupełnie inne obyczaje przy stole, zupełnie inne potrawy. Mama to, oczywiście, standaryzowała i miała wła-sny repertuar. Jednak raz w tygodniu szli-śmy do dobrej restauracji. Nie tylko my, także wszyscy, których było na to stać. Pamiętam, że legendą był wtedy „Lajkonik”, przy ulicy Nowowiejskiej, ze świetną kuchnią, który jako drugi we Wrocławiu podawał karbowane frytki (pierwszy to „Monopol”). Trzeba pamię-tać, że były to lokale niedzielne. Ten dzień rodzina spędzała razem - nie na zakupach, nie w centrach handlowych, tylko właśnie na biesiadowaniu. Było to bardzo ważne, aby raz w tygodniu zostać obsłużonym przez kelnera, w sposób ele-gancki i wyrafinowany, a obiad był poda-ny na pięknym obrusie. To było dla mnie, wówczas dziecka, niezwykłe przeżycie. Drugą atrakcją była Odra, która wtedy bardzo mocno żyła. Pamiętam co niedziel-ne wyprawy statkiem po Odrze. W niektórych miejscach na wałach były deski do tańca i grała orkiestra, tańczyło się na kwadracie zbitym z desek. Dodat-kiem do tego była kuchnia polowa: gro-chówka z kotła czy kiełbasy na gorąco,

HISTORIA WROCŁAWSKIEGO STOŁU

Page 25: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 25

Styczeń/nr specjalny

która sprawiała ludziom dużo radości. W tamtych czasach istniały trzy przysma-ki, o których powinnaś wiedzieć. Pierw-szy z nich to chleb z masłem i z cukrem, który był hitem. Musimy pamiętać, że Polska była biedna, więc jak się dostało kromę takiego chleba z masłem, posypa-nego cukrem, i szło się na podwórko, to wszyscy pokazywali, kto ma większą pajdę. I to było największe kulinarne szczęście mojego dzieciństwa. Potem pojawiły się margaryny smakowe, któ-rych dziś już nikt nie pamięta, np. marga-ryna kakaowa. Chleb z taką margaryną stanowił dla dziecka niesamowity przy-smak. Niezapomniane smaki tamach lat to lody na patyku Pingwin. Absolutnie ge-nialne lody, które podobno do dziś gdzieś są produkowane. Natomiast stoły, te do-mowe, były rzeczywiście polskie. Potra-wy regionalne pojawiały raczej z okazji świąt, Wielkanocy czy Bożego Narodze-nia. Wówczas takim polskim kawiorem była kaszanka. W sklepach były fanta-styczne wędliny, bez tych wszystkich chemikaliów, które dzisiaj są masowo dodawane. Była to era pierogów, pierogi ratowały wszystkim skórę, bo można się nimi było, mówiąc brutalnie, zapchać, nasycić, a nie kosztowały zbyt wiele. Pamiętam, że jak byłaś głodna, mogłaś zapukać do jakichkolwiek drzwi i powie-dzieć: „Dzień dobry, pani Józiu, jestem głodna” i na pewno dostałaś porcję piero-gów, to było wspaniałe. Wszyscy wtedy chodziliśmy z kluczami na szyi, ale więk-szość mieszkań była i tak otwarta. Więc jak chciałaś napić się kompotu, albo zjeść trochę pierogów czy zupy, to w każdym zaprzyjaźnionym domu wszyscy cię wita-li, jak gościa. I to był cudowny obyczaj, który doskonale pamiętam. Pamiętam też, że wtedy nie chodziliśmy do Multiplek-sów, na dyskoteki, tylko na ceremonie rodzinne. Jak ktoś chrzcił dziecko, to zapraszał pół dzielnicy, jak miał imieniny przychodziło pół ulicy, i jak miał urodzi-ny, to tak samo. Wraz z moja rodziną chodziliśmy po wszystkich możliwych mieszkaniach, tu w „Trójkącie Bermudz-kim”, bo tam się to wtedy działo. Oczy-wiście, jedliśmy wszystkie domowe rze-czy, jakie tylko można jeść, pieczoną gęsinę przywożoną ze wschodu, jakieś

torty z fasoli, których dzisiaj nikt chyba nie robi, bo nie ma już takiej potrzeby, żeby oszczędnie gotować. Dzieci zawsze miały swój stolik, w tym samym pokoju, ale nie siedziały z dorosłymi. Dorośli mieli swoje rozmowy, napoje i potrawy. A dzieci miały swój świat i myślę, że o tym warto pamiętać.

M.L.: Kuchnia dawnego Wrocławia to nie tylko gotowanie i zawartość talerzy, to także przebogate tradycje i obyczaje stołu. Jak się one zmieniały?

L.P.: Ja myślę, że bardzo wyraźną zmia-ną, która nastąpiła, to utrata aktywności, która dla mnie była po prostu przecudow-na. Polegała ona na tym, że wspólnie z rodziną w makutrze kręciło się mak, albo robiło się krem, mieszając jajka z cukrem i z masłem, później to się nie chciało roz-mieszać, człowiekowi ręka odpadała, ale cały suspens, cała radość świętowania przy stole, polegała, na tym właśnie, że razem się gotowało. Kiedy mój syn, dziś 30-letni mężczyzna, był jeszcze malutkim chłopcem, siedział na szafkach w kuchni i pytał „ Tato! Tato! Czy już?”. Razem ze mną próbował kroić warzywa, obierać ziemniaki i bawić się tym wszystkim. Teraz przynosimy do domu półprodukty, często fast foody, i przez to poświęcamy znacznie mniej czasu na wspólne przygo-towanie stołu do jedzenia. Wolimy bywać w lokalach, gdzie na naszych oczach ku-charz „czaruje” potrawy, nawet jeżeli to jest zwykła „hamburgerownia”, np. „Sztrass Burger”. Tam doskonale widać, jak w kuchni przygotowywane jest jedze-nie, ale my nie mamy w tym udziału, uczestniczymy w widowisku, to jest show. Zawsze będę cenił cudowną, do-mową tradycję, polegającą na tym, że kiedy mama gotowała, to mówiła: „Proszę, obierz ziemniaki”. To nie była kara, to była przyjemność, że coś się robi do obiadu. „Przynieś ogórki” albo „Skocz do po coś sklepu”, te czynności sprawia-ły, że miało się swój udział w tworzeniu posiłku. Świąteczne, rodzinne przygoto-wania, kiedy robiło się wszystko razem, co trzeba było wykonać, te zapachy, sma-ki, podjadanie, to wsadzanie palca do kremu – to są cuda, których człowiek już nigdy nie zapomni. Broniłbym takich

obyczajów jak niepodległości, uważam, że powinno się je popierać na każdy moż-liwy sposób. Żeby małe dzieciaczki, wnu-ki, córki, synowie wspólnie z rodzicami przygotowywali potrawy w ten właśnie dzień, w to święto. Jedzenie, jeżeli nie jest świętem, radością tylko widowiskiem czy spektaklem, tak jak w teatrze, gdzie dzwonek dzwoni „dzyń dzyń” i wycho-dzimy, staje się to poza nami. Natomiast tak jest cząstką naszego życia. Jestem przekonany, że smaki i zapachy pamięta się przez całe życie, potem przez całe życie tych smaków i zapachów szukamy. To może być np. czekoladka „Danusia”, którą po latach odnalazłem, bo znowu zaczęto ją produkować. Jestem zrozpa-czony, ponieważ kolor, kształt i opakowa-nie są takie same, ale smak jest już inny niż kiedyś. Myślę, że warto tego uczyć, potrawa to jedno, natomiast cały ten związek magiczny, jak zrobić, żeby ze zwyczajnych białek powstał cudowny krem sułtański, to tajemnica, mistyka. To, jak zrobić, żeby nam ten sernik nie klap-nął, żeby się z nas nie śmiano przy stole, że zamiast 6 cm ma 2 cm, żeby nam się udało być razem, to jest właśnie tajemni-ca kuchni. Tam się biorą smaki, tam się biorą radości. Nawet jak ktoś gorzej gotu-je, ma to mniejsze znaczenie niż to, że razem się gotuje.

M.L.: Mieszka Pan we Wrocławiu. Wiem, że to bardzo obszerny temat, ale jakie według Pana zaszły w nim najważ-niejsze zmiany?

L.P.: Już nie mieszkam, wyprowadziłem się, teraz mieszkam w Koziej Łące pod Wrocławiem (śmiech).

M.L.: Jednak mieszkał Pan we Wrocła-wiu. Wiem, że to bardzo obszerny temat, ale jakie według Pana zaszły w nim naj-ważniejsze zmiany?

L.P.: Najważniejszą zmianą jest to, że miasto stało się bardzo nowoczesne, a takie nie było kiedyś. Uważam, że jest za dużo aut, ulice starej części miasta są kompletnie niedostosowane do takiego ruchu, który w tej chwili jest we Wrocła-wiu. To widać, ale pewne cały świat taki jest. Zastanawia mnie jednak coś innego, dawniej miało dla nas bardzo duże

Page 26: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 26

EKSPERCI 64

znaczenie, gdzie mieszkamy, czy na Krzykach, czy w Fabrycznej, czy na Psim Polu. Ta lokalna społeczność, świado-mość była czymś istotnym. Wrocław jest miastem technologii, jest naprawdę no-woczesnym, ciekawym miejscem. Stu-denci chętnie tu przyjeżdżają, mówią, że to świetne miasto. Przyjeżdżają ze Szcze-cina, chociaż mają po drodze Poznań. To miasto jest dla nich atrakcyjne. Wrocław potrafi być uroczy, ma ciekawe przestrze-nie, piękne widoki, to się nie zmienia. Natomiast myślę, że zgubiliśmy lokalny patriotyzm i te małe ojczyzny, z których Wrocław słynął. Mieszkałem kiedyś na ulicy Kraszewskiego, wówczas wszyscy czuliśmy taki mocny, głęboki związek z ziemią, z ulicami, którymi chodziliśmy, ze szkołą do której uczęszczaliśmy, ze sklepami, w których się kupowało chleb. Dziś co chwile zmieniają się sklepy, szkoły są otwierane, potem zamykane, trudno się do czegokolwiek przyzwycza-ić. Wrocław, z miasta archiwum, stał się miastem wypożyczalnią i dla mnie to jest ta główna zmiana. To znaczy, polubiłem jakąś restaurację, idę do niej zjeść, a tu po miesiącu już jej nie ma. Przecieram oczy, myślę, no tak, to jest to samo miejsce, ale inny lokal i inna kuchnia. Ratusz, Rynek to są miejsca, w których niewiele się zmienia, natomiast jeśli chcesz kupić bułkę w Rynku, to musisz się sporo na-chodzić, żeby ją w końcu znaleźć. I to w Feniksie, który nie jest sklepem spo-żywczym, a ma sklep spożywczy. Tu zmienia się mnóstwo rzeczy, ta funkcja centrum naprawdę się zmieniła. Nie jest dla zwykłych ludzi, jest dla turystów, dla przejezdnych, nie dla nas. I to mi trochę dokucza, a także brak tego lokalnego patriotyzmu. Na szczęście zostały niebie-skie tramwaje, dwa kultowe neony „Dobry Wieczór we Wrocławiu” przy wyjściu z Dworca Głównego, i to PZU, ze skradającym się złodziejem, na placu Kościuszki. To są takie ikony niezmien-ności, kiedy wszystko inne ulega zmia-nom. Łącznie z Renomą, która moim zdaniem cudownie wpasowała się w no-woczesność, to stare, i to nowe, idealnie ze sobą współgra, ale to jest jedyny taki przypadek. Helios jest po prostu wstręt-ny, przecieram oczy ze zdumienia ilekroć go widzę. Wygląda jak słoik z ogórkami, przewrócony do góry nogami, zresztą, kiedy spotkałem twórcę tego budynku, to mu to powiedziałem. Zupełnie nie pasuje do cudownej Biblioteki Uniwersyteckiej, do tego miejsca, esencji Starego Miasta. Więc są miejsca cudowne, które się prze-mieniły w piękny sposób, jak Galeria Dominikańska, a właściwie cały Plac

Dominikański, ale są takie, których mi żal, tego patriotyzmu, tej magii lokalnych miejsc. Rewitalizacja tego, tak naprawdę, nie załatwia, to jest paradoks. Widzę też, że zmieniły się główne osie komunika-cyjne. Główną osią Wrocławia, od moje-go dzieciństwa do niedawna, była ulica Jedności Narodowej. Znajdowały się tam wszystkie dobre sklepy z dżinsami i z towarami z komisów, a także na ulicy Świdnickiej. To były takie dwie główne osie. Tam były ciekawe sklepy, tam się kupowało, tam się chadzało, tam był tęt-niący życiem pępek miasta. W tej chwili ta oś się przesunęła o 90 stopni, czyli mniej więcej od Heliosa do Galerii Domi-nikańskiej, aż do Placu Grunwaldzkiego, i tu bywają ludzie. To jest dość istotna zmiana, bo ulica Świdnicka umarła i z tego co wiem, to miasto nie ma pomysłu jak ją zmienić, ożywić. Ulica Jedności Narodowej to też, w tej chwili, martwa ulica, martwa dzielnica i nikt nie ma po-mysłu, co z nią zrobić. Może tak musi być? Z kolei wystarczy pojechać do Sie-ny, żeby zobaczyć, że te wszystkie staro-cie cudownie tam żyją, tylko trzeba mieć pomysł i dać ludziom szansę. I tu chyba coś złego w mieście się dzieje w takim, nazwijmy to, politycznym wymiarze, że nie ma pomysłu na to, co zrobić żeby ludzie tam chcieli bywać. Przecież ulica Jedności Narodowej jest cudną uliczką z XIX wieku, która mogłaby być bajko-wą, gdyby ją aż do ulicy Prusa dociągnąć, do tych nowych, pięknych, odrestaurowa-nych kamienic secesyjnych. Tak jak ulica Norwida, przepiękna secesyjna ulica, której nikt nie zwiedza, oprócz studentów nikt nie wie, że tu we Wrocławiu jest tak niezwykła ulica. Ulicę Włodkowica na szczęście udało się zrewitalizować. To właśnie, według mnie, są te główne zmia-ny, czyli zmiana tych osi konsumenckich i coś, co ja bardzo boleśnie odczuwam – upadek lokalnego patriotyzmu

M.L.: Czy bardziej podoba się Panu Wrocław teraz czy kiedyś?

L.P.: To trudne pytanie, ale może odpo-wiem w ten sposób - nie znoszę Wrocła-wia. Jest za głośny, za hałaśliwy, za wiele w nim ludzi, za wiele samochodów. Jak jadę od siebie z domu do Wrocławia, a mieszkam tuż pod nim, to 11 minut jadę do Wrocławia, a 45 minut przez Wro-cław, i to już chyba jest odpowiedź na pytanie, dlaczego nie lubię tego miasta. Ten sam dystans pokonuję czterokrotnie dłużej, a to jest męczące. Z drugiej stro-ny, jest to miasto cudownych, młodych ludzi, a szczególnie studentów. Wrocław

zawsze, co roku, rozkwita młodością i dzięki temu wydaje mi się, że ja też jestem stosunkowo młody. Kiedy patrzę na te wszystkie młode twarze, działa to na mnie jak kuracja odmładzająca. Dlate-go, z drugiej strony, to cudowne miasto. Ma świetne, godne podziwu miejsca, o europejskiej klasie, ale ma też miejsca zaniedbane, na które nie mogę patrzeć. Są to okolice Rynku, gdzie można połamać sobie nogi, idąc po tak okropnych chod-nikach, jakby wczoraj skończyła się II wojna światowa. Dlatego Wrocław jest bardzo nierównym miastem, ponieważ ma miejsca cudowne i miejsca, których nie akceptuję i nie znoszę. Ma cudowne place, ale ma też Plac Nowy Targ, który w tej chwili wygląda jak sen szalonego architekta. Co prawda, ludzie robią sobie zdjęcia na tych niby ławeczkach, czy też leżakach, sam nie wiem, jak to nazwać. Postawiłem tam auto i za 1,5 godziny zapłaciłem 14 zł, zdziwiłem się i pomy-ślałem: „Dla kogo ten parking? Przecież ja Rolls – Royca nie mam, to nie ten po-ziom”. Właśnie takie dysproporcje wszę-dzie tu widać, bo z jednej strony są bary mleczne, a z drugiej strony spotykasz taki parking, gdzie po 3 godzinach parkowa-nia wychodzisz kompletnie „spłukana”. Przecież do miasta, czy do centrum się nie przyjeżdża na kwadrans. Urzędnicy chcieliby, żeby ludzie tutaj zostawali, ale kiedy jadę ze swojej wsi, to chcę w tym mieście zostać na pół dnia. Chciałbym zrobić zakupy, pójść do kina, zobaczyć coś ciekawego. Przyjeżdżam i miasto kasuje mnie na dość dużą sumę, za śmieszny parking, który zresztą trudno znaleźć, więc tak naprawdę jest to kłopot. I to są takie, jakby dolegliwości dnia co-dziennego. Natomiast bezwarunkowo kocham wrocławskie knajpki, bo są po prostu fajne. Kocham teatry, bo są bardzo często ciekawe, chociaż czasem bywają irytujące. Kocham kina, bo są, bo wciąż są, a to jest bardzo ważne. Marzę też o tym, żeby na dworcu znów otworzono kino dworcowe. Pamiętam o legendach tego miasta. Dziś, z przerażeniem, prze-czytałem w gazecie, że impreza Europej-ska Stolica Kultury jest zagrożona. Ozna-cza to, że miasto nie ma biznesplanu ani finansów, żeby tę imprezę sfinalizować. Dwa lata przed jej rozpoczęciem już wie-my, że może być obsuwa, że mogą nam odebrać ten tytuł. I takie rzeczy mnie smucą. Więc, jeżeli zadajesz mi takie pytanie, to odpowiem ci, że kocham to miasto i nienawidzę, jak w piosence.

Dziękujemy za rozmowę!

Page 27: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 27

Styczeń/nr specjalny

Dzięki rozmowie z Panem Leszkiem Pułką, wiemy już co dawniej jadali wrocławianie, jakie były ich ulubione rarytasy i do jakich restauracji chętnie zaglądali. Jak wygląda to dziś? Wiadomo, że gusta kulinarne zmieniają się i obecnie mieszkańcy Wrocławia mają inne swoje ulubione lokale. Na pewno wpływ na to ma szybsze tempo życia, często korzystamy z barów oferujących fast foody. Jednak świadomość dbania o własne zdrowie sprawia, że pojawia się coraz więcej lokali oferujących zdrową żywność. Ponieważ, jak wszystkie dzieci lubimy słodycze, odwiedziłyśmy nasze ulubione lokale oferujące łakocie. Zresztą, nie tylko nasze, ale i wszystkich miłośników słodkości, zarówno starszych, jak i młodszych. Jednak łakocie są tu przyrządzane według wysokich standardów, bez sztucznych barwników i konserwantów.

Słodkie Czary Mary to pierwsza oryginalna Manufaktura Cukierków i Lizaków na Dolnym Śląsku. Rozpoczęła swoją działalność w 2011 roku, w ścisłym centrum Wrocławiu, tuż przy Rynku, na ul. Szewskiej. Wszystkie słodycze powstają z najwyższej jakości produktów, naturalnych aromatów owocowych oraz barwników pochodzenia roślinnego. Dzięki temu są zdrowsze od słodyczy ofero-wanych i dostępnych na rynku. Słodkie Czary Mary to jedno z najbardziej lubianych, zarówno przez dzieci, jak i starszych łasuchów, miejsc we Wrocławiu. Prowadzą go dwie siostry, Magda Worska i Aneta Stenzel-Mazur.

Słodkie Czary Mary to prawdziwa gratka dla łasuchów, zarówno młod-szych jak i tych starszych. Kto wpadł na pomysł stworzenia Wrocławskiej Manufaktury Cukierków i Lizaków i dlaczego?

Czary Mary tak naprawdę powstało przypadkiem. Wpadłyśmy z siostrą na ten pomysł po tym, jak otrzymałyśmy

w prezencie ręcznie robione słodycze. Postanowiłyśmy, że warto byłoby zro-bić własne łakocie. Zaczęłyśmy szukać

różnych informacji w Internecie, a kiedy trafiłyśmy na właściwą recepturę, stwierdziłyśmy, że to właściwy moment na otworzenie manufaktury cukierków.

Bardzo lubimy ulicę Szewską, jest pełna niespodzianek. Dlaczego Panie wybrały akurat to miejsce?

Zdecydowałyśmy się na ten lokal z kil-ku względów. Po pierwsze - ul. Szew-ska ma status ulicy zamieszkałej, a na-prawdę niewiele ulic we Wrocławiu posiada ten przywilej. To oznacza, że samochody nie mają tutaj prawa wjaz-du, a piesi mają pierwszeństwo, nawet przed tramwajem czy autobusem. Po drugie szukałyśmy lokalu, który będzie spełniał nasze oczekiwania: dobra loka-lizacja, możliwość powieszenia wszyst-kich regałów i półek, które zostały już zaprojektowane. Kolejnym plusem było to, że naprzeciwko naszej Manufaktury znajduje się plac zabaw. Mogą z niego skorzystać dzieci, które za wcześnie przyszły na organizowane przez nas warsztaty. Wszystko dokładnie przeana-lizowałyśmy i dopiero po trzech miesią-cach intensywnych poszukiwań zdecy-dowałyśmy się na ul. Szewską.

Czy początek powstania tego magicz-

nego miejsca były trudny?

Powstanie naszej cukierni nie było ła-twe. Miałyśmy problemy z wieloma sprawami urzędowymi, akurat trwał sezon urlopowy, więc nasza sprawa była wciąż przekładana. Dlatego otwarcie cukierni trwało prawie cztery miesiące. Ponieważ tak naprawdę jesteśmy zakła-dem produkcyjnym, musimy spełniać wszystkie wymogi sanepidu.

Jak w takim razie Panie wyczarowują swoje smakołyki? Czy jest to trudne?

Na pierwszy rzut oka nie jest to trudne, cały proces produkcji można sobie u nas podejrzeć na co dzień. Zaczynamy od wylania gorącego karmelu na zimny

stół. Następnie nadajemy smak i kolory. Zmieniamy ten karmel tak, żeby z bez-barwnej masy powstały później cukierki

SŁODKI WROCŁAW: CZARY MARY

Page 28: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 28

EKSPERCI 64

czy lizaki. Potem karmel jest przeno-szony na ciepły stół, ponieważ mógłby nam szybko zastygnąć. Mamy kilka swoich tajemnic, które sprawiają, że nasze słodycze są wyjątkowe i niepo-wtarzalne. Jest to praca fizyczna, cukier jest ciężkim produktem, poza tym jest gorący. Przy wylewaniu karmelu ma ponad 150 stopni, więc jest to tempera-tura dużo wyższa od wrzącej wody. Tak

więc, jest to ciężka praca, aczkolwiek z zewnątrz nie wygląda na taką.

Jakiego rodzaju słodycze mają Panie w swojej ofercie?

Produkujemy w Manufakturze słodycze twarde, z cukru, który następnie zasty-ga. Mamy cukierki i lizaki, ale robimy też słodycze na zamówienie. Można zrobić sobie lizaka dowolnego kształtu, z dwudniowym wyprzedzeniem. Ostat-nio robiłyśmy na prezent lizak z wize-runkiem Michaela Jacksona. Cena ta-kich lizaków wynosi od 16 zł do 24 zł. Można również zrobić na lizakach do-wolne postacie z bajek. Oprócz tego na gotowych lizakach piszemy nieodpłat-nie dedykacje lukrem.

Czy słodycze wyrabiane u Pań są

zdrowsze od tych ze sklepu? Z jakich składników powstają?

Głównym składnikiem jest cukier, woda i glukoza, oprócz tego aromaty, które w większości są naturalne oraz natural-ne barwniki. Jedyny sztuczny barwnik to niebieski, ponieważ nie ma w naturze takiego koloru, z gumijagód się go nie-stety nie wyciśnie. Nie jest to barwnik szkodliwy. Uważam, że nasze słodycze są o wiele zdrowsze niż te, które są ofe-rowane w sklepach, dlatego że nie ma w nich żadnych konserwantów ani ulep-szaczy. W środku nasze lizaki są białe, tylko na zewnątrz są kolorowe. Środek lizaka składa się w całości z naturalne-go cukru, jeżeli cukier można nazwać naturalnym produktem. On też nigdzie nie rośnie, jest to produkt uzyskiwany w wyniku procesów chemicznych. Na-sze słodycze na pewno są zdrowsze, sama to przetestowałam, ponieważ moje dzieci mają silną alergię pokarmową i sprawdziłam, że mogą je spokojnie jeść i nic im się nie dzieje.

To miejsce jest wspaniałe! Chyba lubią Panie swoją pracę? Dlaczego?

Oczywiście, że lubimy naszą pracę. Dzieci trochę się z nas śmieją, ponieważ twierdzą, że ich rodzice (czyli my) nie chodzą do pracy, tylko robią lizaki. Jest to miłe zajęcie, spotykamy się z dzieć-mi, jak i z dorosłymi. Wszyscy pozy-

tywnie reagują na to miejsce. Mamy bardzo sympatyczny zespół damski, pracuje nam się razem przyjemnie, to

sprawia, że do pracy wstajemy z uśmie-chem. Robienie cukierków i wymyśla-nie różnych wzorków, które mogłyby na nich się znajdować jest fascynujące.

Czy oprócz sprzedaży cukierków i lizaków mają Panie jeszcze jakieś inne atrakcje skierowane do dzieci?

Głównie znajdujemy się produkcją sło-dyczy, ale jedną z atrakcji dla dzieci jest możliwość wykonania własnego lizaka. Pokazy u nas są bezpłatne i każdy może przyjść zobaczyć jak robimy cukierki. Na pokazie każdy może zrobić własne-go lizaka, jest to już odpłatne - koszt wynosi 10 zł. Poza tym organizujemy urodziny dla dzieci, odbywają się naj-częściej po zamknięciu cukierni lub w sobotę.

Na koniec chciałyśmy się zapytać - jaki smakołyk z cukierni polecają Panie najbardziej?

Trudno powiedzieć, ponieważ każdy z nas ma jakiś swój ulubiony smak. W naszej Manufakturze czeka go trudny wybór, ponieważ mamy ok. 50 sma-ków. Dla początkujących polecamy miksy owocowe, gdzie w jednym wo-reczku są zmieszane różne smaki.

A jaki cieszy się największym powo-dzeniem wśród klientów?

Jednego, konkretnego takiego smakoły-ku nie ma, ale np. chłopcy bardzo lubią smak coli, natomiast dziewczynki bar-dziej zwracają uwagę na wygląd, kolo-rystykę, smak jest drugorzędny.

foto. Facebook

Page 29: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 29

Styczeń/nr specjalny

Uwielbienie dla słodyczy, potrzeba kreatywności w kuchni, pasja tworze-nia to hasła jakie można zobaczyć na stronie internetowej cukierni. Skąd pomysł na samodzielne wyrabianie lizaków i cukierków?

Pomysł wziął się, oczywiście, z miłości do słodyczy! Połączyłam swoje ulubio-ne rzeczy jakimi są słodycze, zabawa z dziećmi i kuchenne zmagania. Wspa-niale jest robić zawodowo coś, co spra-wia tak wielką przyjemność i daje satys-fakcję. Kiedy zaczynałam swoją przy-godę z karmelową masą, myślałam, że to jest właśnie to, co nigdy mi się nie znudzi, oprócz finansów da jeszcze uśmiech dzieci. Przepis na biznes dla mnie idealny!

Pokaz wyrabiania słodyczy brzmi ciekawie, co dokładnie można na nim zobaczyć?

Nasze pokazy to nie tylko proces pro-

dukcyjny od a do z. Urozmaicamy je opowieściami dostosowanymi do wieku dzieci, które na nie przychodzą. Wyle-wamy masę, barwimy ją, rozciągamy - potem trochę zabawy z karmelowym wężem, który zjada swój ogon. Każdy pokaz jest trochę inny. Lizaki to z pew-nością większa zabawa dla najmłod-szych, a cukierkowy pokaz to trochę tajemnicy w końcowym etapie, kiedy nikt nam nie wierzy, jaki wzór będzie wewnątrz cukierka.

Cukier Lukier to najmniejsza na świecie fabryka słodyczy. Jak na co dzień wygląda praca w takim miej-scu?

Praca słodka, jak to w fabryce słodyczy! Nasza linia produkcyjna jest niewielka, dlatego często robimy pokazy. Pracują u nas same kobiety, dlatego też ciężko jest nam robić bardzo duże ilości za jednym razem. Codziennie produkuje-my cukierki i lizaki, nowe wzory propo-nujemy klientom w każde święta bądź pory roku. Oczywiście, zawsze próbuje-my naszych słodyczy! To nam się chyba nigdy nie znudzi. Taka malutka fabryka nazywa się Manufakturą - nie mamy maszyn i wszystko wykonujemy ręcz-nie. Nasze miejsce jest dla nas wyjątko-we i dla naszych klientów także. Ręcz-nie robione cukierki, w tak małej fabry-ce, smakują jak domowe wyroby.

Od jak dawna funkcjonuje to miej-sce?

Firmę Cukier Lukier założyłam 3 lata temu, a sklep na ul. Ofiar Oświęcim-

skich 3 mam od 1,5 roku.

Jak wygląda i ile zajmuje proces wy-twarzania cukierków?

Cały cukierkowy proces trwa około 40 minut, ale wszystko zależy od wzoru, jaki mamy do wyklejenia wewnątrz.

Wygląda to trochę bajkowo i tajemni-czo, dlatego tak licznie odwiedzają nas turyści i Wrocławianie. Niektórzy kilka razy oglądają taki pokaz i nadal dziwią się - jak my to zrobiłyśmy? Trochę magii słodyczy, trochę chemii, trochę technicznego myślenia, to wszystko należy wymieszać i podgrzać, a potem obudzić w sobie dziecko i gotowe!

Jaki smakołyk z cukierni pani poleca najbardziej?

Nasza Cukierkownia ma ponad 50 sma-ków! Bardzo lubię cukierki owocowe i kiedy ktoś odwiedza nas po raz

W najmniejszej na świecie fabryce słodyczy są produkowane ręcznie cukierki, karmelki oraz liza-ki. Jak zapewniają właściciele, ich produkty są w 100% naturalne, bez dodatku barwników i na naturalnych olejkach owocowych. To istotne, bowiem lizaki najczęściej jedzą dzieci. Manufaktura organizuje także warsztaty i pokazy wyrabiania słodyczy (odbywają się kilka razy dziennie). Jej właścicielką jest Pani Olimpia Jakubczak-Choma, która odpowiedziała nam na nasze pytania.

SŁODKI WROCŁAW: CUKIER LUKIER

Page 30: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 30

EKSPERCI 64

pierwszy, polecamy mix owocowy, aby spróbował kilku smaków. Polecamy także mniej znaną guawę, papaję czy czarny bez.

A jaki cieszy się największym powo-dzeniem wśród klientów?

Turyści zajadą się naszą truskawką, a także sernikowymi cukierkami z buź-ką krasnala Karmelka wewnątrz - to idealny upominek z Wrocławia.

Dietetycy nie polecają jedzenia słody-

czy – czy warto sięgać po wasze łako-cie? Dlaczego?

Wszystko w granicach rozsądku jest dobre. Używamy naturalnych barwni-ków do produkcji lizaków i cukierków, to duży plus naszych wyrobów. Może lepiej jest wybrać się do prawdziwej fabryki słodyczy, jak nasza, i kupić paczkę cukierków, zobaczyć, jak są produkowane, niż w supermarkecie zakupić kilogram, sprowadzonych z niewiadomego miejsca, słodkości?

Często nie czytamy etykiet w marke-tach, a produkty wrzucamy do koszyka, u nas jest inaczej. Nie mamy przed klientami tajemnic.

Muffiniarnia to pierwsza „kapkejkowa” kawiarnia we Wrocławiu. Jedyne takie połączenie cukierni, kawiarni i lodziarni, w której codziennie pieczone są świeże muffiny i ręcznie robione lody na patyku. Muffiny to okrągłe ciastka, do których dodaje się - w zależności od smaku - owoce, bakalie, rodzynki, czekoladę lub orzechy. Do Polski przybyły z USA, gdzie cieszą się ogromną popularnością. Jak dotąd, „muffiniarnie” znajdowały się tylko w Warszawie i Krakowie. Teraz przy-szedł czas na Wrocław. O powstaniu pierwszej we Wrocławiu Muffiniarni opowiedział Pan Robert Wąsik

Trzeba przyznać, że Muffiniarnia to dość nietypowe miejsce we Wrocławiu. Skąd pomysł na tak oryginalne przed-sięwzięcie? Kto przyczynił się do po-wstania tego miejsca?

To był pomysł mojej żony, a wówczas jeszcze dziewczyny. Ma ona talent arty-styczny. Kiedyś zaczęła własnoręcznie ozdabiać swoje wypieki. Na początku sama dla siebie, później dla rodziny, zna-jomych, aż w końcu było tych zamówień tak dużo, że postanowiliśmy otworzyć Muffiniarnię.

Co to są muffiny i cupcakes? Czy jest między nimi jakaś różnica?

Muffiny to wszystkim dobrze znane ba-beczki. Charakterystyczne jest dla nich to, że są „pękate” i w przeciwieństwie do cupcakes nie mają wielu ozdób. Mogą mieć zapieczoną czekoladę lub owoce. Natomiast cupcakes powinne mieć dużą ilość kremu i cukrowych ozdób. Cupcakes mogą też mieć dekoracje wykonane na indywidualne zamówienie, napisy i posta-ci z bajek.

Wszystkie robione tutaj muffinki to małe artystyczne dzieła. Możemy się dowiedzieć jak powstają? Czy jest to skomplikowany proces?

Mogłoby się to wydawać skomplikowane dla kogoś, kto przyszedłby z zewnątrz, natomiast dla nas już takie nie jest. Wyko-nujemy wszystko od podstaw na miejscu, a mianowicie wypiekamy babeczki z cia-sta czekoladowego lub biszkoptu, dodaje-

my do nich różne nadzienia, owoce itd. Na koniec wykonujemy ozdoby cukrowe i kremy. Wszystko to robimy na co dzień, rano.

Skąd biorą Państwo pomysły na ich ozdoby i smaki? Czy słodycze powstają-ce w cukierni mają stałe smaki, czy też się zmieniają?

Ze smakami jest różnie. Mamy kilka pod-stawowych typu: kinderbueno, raffaello czy nutella, są dostępne codziennie i to na nie jest największy popyt. Czasem ekspe-rymentujemy z nowymi, własnymi sma-kami, jednak jest to trudne, ponieważ nawet jak nam się wydaje, że jest to

SŁODKI WROCŁAW: MUFFINIARNIA

Page 31: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 31

EKSPERCI 64

udany pomysł, to czasem nie sprzedaje się tak dobrze, jak się spodziewaliśmy. Być może dlatego, że ludziom wydają się skomplikowane. W każdym bądź razie mamy głównie stałe smaki, które są zaw-sze dostępne.

Czy dzieci mają swoje ulubione słody-cze z państwa cukierni artystycznej?

Wydaję mi się, że nie ma jednego jakie-goś najbardziej popularnego smaku. To już zależy od samego klienta. Co prawda, niektórzy twierdzą, że dzieci nie lubią

owoców kwaśnych, jak np.: maliny, po-nieważ przez to, że sami robimy nadzie-nia, to rzeczywiście są one lekko kwaśne. Z kolei inni twierdzą, że dzieci nie lubią czekolady. Sądzę, że to jest bardzo indy-widualna kwestia.

Skąd pomysł na warsztaty organizowa-ne przez cukiernię?

Warsztaty owszem prowadziliśmy, ale obecnie są wstrzymane. Mamy po prostu problem z miejscem. Nasze zaplecze jest

dość nietypowe i nie da się tam usiąść tak, aby wszyscy siedzieli koło siebie. Próbo-waliśmy kilka razy prowadzić warsztaty w części publicznej, jednak to wiązało się z tym, że trzeba było, albo później otwo-rzyć, albo wcześniej zamknąć kawiarnię. Mamy nadzieję, że w przyszłym roku uda nam się wznowić warsztaty.

A na czym polegały takie warsztaty?

Warsztaty polegały na tym, że każdy z uczestników dostawał upieczoną już babeczką oraz przeróżne dodatki, typu posypki, perełki, masę cukrową, kremy itd. Każdy mógł ulepić sobie z masy jakąś postać oraz przyozdobić swoją babeczkę

Do kogo jeszcze państwo adresują swo-ją ofertę?

Naszą ofertę adresujemy do wszystkich. Uważam, że każdy może znaleźć tutaj coś dla siebie. Chociaż trzeba przyznać, że torty urodzinowe robimy głównie dla dzieci. Nasze torty są personalizowane, a więc najczęściej jest na nim imię oraz wiek i zazwyczaj są to cyferki od 1 do 5. Robimy też torty ślubne, których ostatnio jest coraz więcej. Są to przeważnie torty dość dużych rozmiarów, takie 20 – 30 kilowe lub małe babeczki ślubne. Mamy też coraz więcej zamówień od firm i są to najczęściej babeczki lub ciasteczka z logo danej firmy. Na przykład ostatnio robili-śmy tort w kształcie biurowca, który wa-żył 25 kilogramów i miał pół metra, było

to zamówienie od pewnej firmy dewelo-perskiej. Także zakres mamy naprawdę bardzo szeroki.

Dietetycy nie polecają jedzenia słodyczy – czy można jednak sięgać po wasze łakocie? Dlaczego?

Oczywiście, że można. Wszystko jest dobre, tylko w umiarkowanych ilościach. Wiadomo, że żywienie się tylko słodycza-mi nie jest wskazane. W naszej Muffiniar-ni są rzeczy bardziej i mniej kaloryczne, np.: biszkopt z owocami jest zdecydowa-nie mniej kaloryczny niż cupcake z dużą ilością dodatków. Jednak myślę, że jedna babeczka dziennie nikomu nie zaszkodzi.

Z właścicielami nietypowych, słodkich miejsc we Wrocławiu rozmawiały Martyna Leśniak i Zofia Resler. Część zdjęć wykorzystano z oficjalnych stron na Facebooku, za zgodą autorów. Pozostałe fotografie autorstwa M. Leśniak i Z. Resler. Wszystkim naszym rozmówcom gorąco dziękujemy za miłe przyjęcie!

foto. Facebook

foto. Facebook

foto. Facebook

Page 32: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 32

EKSPERCI 64

Zofia Resler: Kiedy powstała Klecina, czy wiemy ile wieków liczy? Anna Drozd: Wieś ma rodowód średniowieczny, pierwsza wzmian-ka w dokumentach historycznych pochodzi z roku 1313, przekaz ten wymienia transakcję sprzedaży ziemi w osadzie Clettindorf. Niedaw-no Klecina skończyła 700 lat i w związku z tym okrągłym jubile-uszem został zawiązany przez mieszkańców Społeczny Komitet Upa-miętnienia 700-lecia Kleciny, którego głównym celem jest postawie-nie pomnika, który uczci ten fakt. Pomnik w formie olbrzymiego, dwumetrowego głazu granitowego ma stanąć w centrum osiedla (na rondzie vis-a-vis kościoła), na nim znajdzie się inskrypcja informują-ca o jubileuszu, a także element związany ze średniowieczną legendą.

Z.R.: Z osiedlem Klecina związana jest legenda, czy możemy ją poznać? A.D.: Rzeczywiście, w średniowieczu krążyła legenda mówiąca o tym, że diabła mieszkającego na Górze Sobockiej (Ślęży), kiedy spoglądał w kierunku Wrocławia, bardzo drażnił widok wysokiej wieży kościoła św. Elżbiety (obecnie bazylika) - a trzeba zaznaczyć, że była to ówcześnie najwyższa wieża we Wrocławiu i na Śląsku. Wybrał więc największy głaz, który rzucił ze szczytu góry w kierun-ku Wrocławia, jednak niefortunnie się zamachnął gubiąc kopyto, co spowodowało, że kamień stracił impet i nie doleciał do celu, lądu-jąc na Klecinie. Z przekazów historycznych wynika, że kamień ten był ogromnej wielkości, a na jednej ze stron posiadał wyryte ślady pazurów. Zdarzenie to miało miejsce w roku 1529, kiedy rzeczywi-ście, podczas wichury runął hełm wieży kościoła. To wydarzenie zrodziło wiele legend i możemy się cieszyć, że mimo upływu 500 lat legenda o klecińskim diabelskim kamieniu jest nadal przekazywana z pokolenia na pokolenie. Dzięki umieszczeniu na jednej ze stron pomnika śladów po pazurach, legenda przetrwa kolejne setki lat.

Z.R.: Jak dawniej nazywała się Klecina? A.D.: W średniowieczu wieś nazywała się Clettindorf, choć dr hab. Bernard Jancewicz przypuszcza, że pierwotnie mogła posiadać sło-wiańską nazwę. Wiemy, że nazwy z rdzeniem *klet-, często występu-ją w nazewnictwie wsi słowiańskich. Jednak nie znamy jej rodowo-du, czy chodziło o wieś Klettego, czy też łopianową wieś? Nazwa wsi o niemieckim brzmieniu w nieznacznym stopniu ewoluowała przez wieki i tak w 1425 roku brzmiała Clettindorff, w 1579 roku Klettendorff, a od 1690 roku do 1945 nosiła nazwę Klettendorf, po wojnie została przemianowana na Klecinę.

Z.R.: Jak wyglądała dawniej Klecina? Co niegdyś się tu znajdowało? A.D.: W średniowieczu przypuszczalnie było tu kilka chat w kon-strukcji szkieletowej potocznie zwanej „pruskim murem”, wiemy, że już wówczas znajdowała się przeprawa mostowa na rzece Ślęży. Możemy przypuszczać, że właśnie przez Klecinę biegł „szlak bursz-tynowy”, na dowód tej hipotezy może poświadczyć fakt, że na grani-cy obecnej Kleciny i Partynic odkryto na początku XX wieku olbrzy-mi skład bursztynu (ponad 1000 kg), w kolejnych latach odkryto kolejne składy – łącznie odnaleziono prawie 3 tony „złota północy”. W 1570 roku Klecina przeszła w posiadanie Szpitala św. Trójcy (mieszczącego się przy obecnej ulicy Świdnickiej), trwało to, aż do roku 1810 r. W roku 1425 wieś liczyła 26 domostw i tawernę. Wiemy, że w roku 1795 wieś liczyła 39 domów, w tym dwór, szkołę i karczmę, zamieszkiwało ją wówczas 180 osób. W roku 1845 było w niej 47 domów, a liczba mieszkańców wzrosła do 442. Na miejscu znajdowała się gorzelnia, wiatrak mielący zboże oraz 12 warsztatów rzemieślniczych oraz 5 sklepów, ale także nowo wybudowana szkoła ewangelicka oraz cukrownia (funkcjonująca od 1834 r.), przetwarza-jąca buraki cukrowe m.in. na cukier. Wiemy, że do momentu wybu-dowania cukrowni była to typowa wieś, jakich było wiele.

Pani Anna Drozd z wykształcenia historyk sztuki, z pasji wielbicielka historii osiedla Kleciny, autorka Monografii Kleciny (niepublikowanej), inicjatorka akcji upamiętnienia Jubileuszu 700-lecia Kleciny. W niezwykle ciekawej rozmowie opowiedziała nam o historii Kleciny i o tym, jak to miejsce zmieniało się na przestrzeni lat. ● Z Panią Anną Drozd rozmawia Zofia Resler

Page 33: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 33

Styczeń/nr specjalny

Mieszkańcy zajmowali się hodowlą bydła i owiec oraz oczywiście uprawą ziemi. Dopiero w momencie wybudowania cukrowni, wieś zmieniła swój charakter na przemysłowy. Z roku na rok, malała liczba gospodarstw, a większość mieszkańców pracowała w cu-krowni, dla której budowane były wciąż nowe budynki mieszkal-ne. Znaczenie Kleciny wzrosło wraz z budową linii kolejowej łączącej Wrocław z południem. Przejazd do centrum miasta trwał wówczas około 15 minut, pociąg przejeżdżał przez stację Hartlieb (Partynice) oraz Hoinstein (Wojszyce) i dojeżdżał do Dworca Głównego.

W roku 1926 Klecina otrzymała długo wyczekiwane połączenie autobusowe linii „K” do Wrocławia, prowadzące do Parku Połu-dniowego (Südpark). Tuż przed wybuchem II Wojny Światowej w Klecinie znajdowały się dwie szkoły powszechne podzielone na wyznania (katolicka i ewangelicka), przedszkola, dwa kościoły (katolicki i ewangelicki), apteka, praktyki lekarskie, kilkanaście sklepów spożywczych (cztery sklepy mięsne, z nabiałem, z pro-duktami kolonialnymi itd.), trzy piekarnie, sklep tekstylny i pa-smanterie, sklep rowerowy, produkcja i sprzedaż mebli, sklep obuwniczy, szewc, zakłady fryzjerskie, zegarmistrz i drogeria, która również sprzedawała artykuły fotograficzne, straż pożarna, urząd pocztowy, komisariat policji, a także stacja paliw.

Z.R: Gdzie dawniej biesiadowali Klecinianie? Co obecnie się na tym miejscu znajduje? A.D: Już od średniowiecza na Klecinie znajdowała się karczma, w późniejszych wiekach wymieniana była też tawerna. Jednak dopiero na przełomie XIX i XX wieku powstało kilka dużych lo-kali, a ich liczba wzrastała razem z liczbą mieszkańców, których tuż przed wybuchem II Wojny Światowej było ponad cztery tysią-ce. Ówcześni mieszkańcy spędzali czas wolny w różnego rodza-jach zrzeszeniach o profilu artystycznym, najbardziej popularne były stowarzyszenia śpiewaków (w ówczesnej Klecinie działało kilka chórów). Bawiono się także na wieczorkach tanecznych, czy też przy sąsiedzkich biesiadach w letnich ogródkach wypełnionych lampionami. Mieszkańcy mieli wybór wśród kilku karczm (Gasthaus), a także restauracji o charakterze rozrywkowym (Etablissement). Większość budynków, gdzie znajdowały się te lokale przetrwało wojnę, choć po 1945 roku pełniły już inne funk-cje. Do dyspozycji była też hala sportowa, gdzie funkcjonowało stowarzyszenie gimnastyczne, a także klub piłki nożnej

„Klettendorf”. W latach 40-tych XX wieku w sali odbywały się regularne projekcie filmów dźwiękowych.

Z.R: Jaka była najbardziej popularna restauracja? Jaki miała wy-strój wnętrza? A.D: Największą popularnością cieszył się lokal „Etablissement Conrad’s” działający od lat 30-tych XX wieku, mieszczący się przy obecnej ul. Wałbrzyskiej 14. W tym budynku funkcjonowało kolejno kilka restauracji, przypuszczalnie od roku powstania, czyli od lat 80-tych XIX wieku, aż do 1945 roku. Początkowo lokal nazywał się „Ossig Tanz Salon”, posiadał olbrzymią, ponad trzy-stumetrową salę restauracyjną z estradą, gdzie organizowano wie-czorki taneczne z muzyką na żywo. W sąsiadującym budynku znajdowała się pijalnia piwa, natomiast na pierwszym piętrze mie-ściły się pokoje dla podróżnych. Wnętrze sali restauracyjnej wyso-kie na 6 metrów, posiadało ściany ozdobione sztukateriami, które zachowały się do dziś. Na terenie ogródka znajdowała się kręgiel-nia, a w olbrzymiej sali odbywały się seanse filmowe, gdzie na początku XX wieku wyświetlano pierwsze nieme filmy.

Po roku 1945 budynek pełnił funkcję osiedlowego Domu Kultury. W latach 70-tych znajdował się w nim magazyn BOMIS-u (art. elektryczne i części samochodowe). Na początku lat 80-tych otrzy-mał nową elewację, był to pomysł ówczesnej władzy, która posta-nowiła upiększyć trasę przejazdu ważnych oficjeli. Od roku 1985 obiekt nie jest użytkowany. Od 1997 roku budynek dwukrotnie zmienił właściciela, a obecnie czeka na inwestora, który może przywróci jego dawną świetność.

Z.R: Czy Klecina od zawsze była osiedlem Wrocławia? A.D: W roku 1928 i 1937 magistrat przedwojennego Wrocławia usilnie zabiegał o przyłączenie wsi do miasta, jednak dzięki stara-niom i olbrzymim wpływy właścicieli ziemskich, w tym zarządowi cukrowni, nie doszło do tego. Dopiero 1 stycznia 1951 roku pol-skie władze przyłączyły wieś Klecinę do Wrocławia. Mimo to osiedle nie zmieniło swojego charakteru, niska zabudowa z końca XIX i początku XX wieku, malownicza tereny zielone dawały poczucie, że znajdujemy się na wsi. Jednak tą sielankową atmosfe-rę psuł nieprzyjemny zapach wydobywający się z komina pobli-skiej cukrowni podczas kampanii buraczanej. Jej wysoki na prawie sto metrów komin, był pewnego rodzaju drogowskazem, pokazują-cym, że jesteśmy już we Wrocławiu.

Page 34: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 34

EKSPERCI 64

Z.R: Jacy ludzie dawniej mieszkali na Klecinie? A.D: Jeśli myślimy tu o początku XX wieku, mieszkańców było kilka tysięcy, dlatego można przypuszczać, że przekrój społeczny był dość szeroki, zaczynając od pracowników fizycznych i umysłowych pracujących w cukrowni, ale byli także drobni przedsiębiorcy, tacy jak sklepikarze, czy właściciele firm z branży budowlanej itp. Mieszkali tam również rzemieślnicy, ale także ogrodnicy i rolnicy. Warto wspomnieć, że sąsiadowali ze sobą mieszkańcy trzech wy-znań (Ewangelicy, Katolicy i Żydzi).

Na terenie obecnego Parku Klecińskiego mieściła się letnia rezyden-cja najbogatszego wrocławianina - Juliusa Schottländera, który był m.in. jednym z fundatorów Kościoła znajdującego się w centrum osiedla.

Z.R. Czy zawsze ulice na Klecinie miały takie "słodkie" nazwy jak teraz np. Czekoladowa, Cukrowa, Sezamkowa czy Migdałowa...? A.D. Większość ulic przed wojną posiadała typowe nazwy nadawane w miastach, małych miasteczkach, czy dużych wsiach np. dworcowa – prowadząca do dworca kolejowego, kościelna –prowadząca do kościoła, czy też nazwą opisujące kierunek w jakim zmierzały i tak główna ulica Kleciny nazwała się Świdnicka, gdyż prowadziła w kierunku do Świdnicy, czy Oporowska w kierunku Oporowa. Od 1945 roku nazwy wielu ulic zmieniały się kilkakrotnie, zwłaszcza w trakcie politycznych przełomów. Najstarsze słodkie ulice Czekola-dowa i Karmelkowa, czy Waflowa otrzymały swoje nazwy w roku 1959 r. Kolejne ulice o słodko brzmiących nazwach zostały wprowa-dzone na początku lat 90-tych XX wieku np. ulica Piernikowa. Choć nazwy ulic takich jak Sezamkowa i Migdałowa, Marchewkowa na-dano dopiero po 2000 roku, kiedy rozpoczął się proces rozbudowy osiedla.

Z.R: Jakie interesujące zabytki, czy obiekty można zobaczyć na osiedlu? A.D: Spacer najlepiej rozpocząć od obejrze-nia zabudowań po daw-nej Cukrowni Klecina (dziś nieistniejącej), niestety pozostało po niej tylko kilka budyn-

ków, a najciekawsza wydaje się być brama wjazdowa z budynkiem biurowym z wieżą zegarową (zegar pochodzi z roku 1882). Tam też można zobaczyć pozostałości po szynach kolejki wąskotorowej, która funkcjonowała na terenie Kleciny (dowożąc surowce, ale także pracowników). Miłośników zabytków zachęcam do obejrzenia Ko-ścioła p.w. Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski, który znajdu-je się w samym centrum osiedla i jest jedynym obiektem na Klecinue wpisanym do Rejestru Zabytków. Natomiast miłośników historii Wrocławia mogę śmiało zaprosić do zobaczenie narożnej kamienicy przy ulicy Kościelnej 20, na której widoczne są ślady po ostrzale z broni maszynowej powstałe podczas obrony twierdzy Wrocław („Festung Breslau”).

Natomiast osoby, które interesują się współczesną architekturą mogę zaprosić na nowopowstałą ulicę Międzygórską (tuż za mostem Kle-cińskim), zobaczyć tam można awangardowe budynki w zabudowie szeregowej, których elewacje pokrywa tytanowo - cynkowa blacha, ich architektura podziwiana jest przez studentów architektury oraz architektów z całej Europy, którzy właśnie Klecinę obrali jako miej-sce warte zobaczenia.

Z.R: Słyszałam, że prowadzi Pani funpage związany z historią Kle-ciny? A.D: Tak, od kilku lat prowadzę stronę na Facebooku pt. „Klettendorf b. Breslau – Klecina - historia przedwojennej wsi” gdzie zamieszczam skany dawnych pocztówek, starych map, planów i innych dokumentów, a także newsy związane ze współczesnością oraz nowo odkryte historyczne fakty. Niedawno rozpoczęłam cykl pt. „Filmowa Klecina”, czyli o filmach kręconych na Klecinie. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że jeden z wczesnych swoich filmów kręciła tu Agnieszka Holland. Z tygodnia na tydzień przybywa no-wych fanów, co mnie cieszy. Niebawem trafi tam również news prezentujący niniejszy numer Waszej szkolnej gazetki.

Z.R: Dziękuję za interesującą rozmowę! A.D: Ja również dziękuję za rozmowę i zapraszam do odwiedzenia osiedla Klecina, a także mojej strony na Facebooku. Zdjęcia pochodzą z archiwum Pani Anny Drozd

Page 35: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 35

Styczeń/nr specjalny

Julia Tyburczy

Kiedy wychodzimy do miasta, np. do parku lub do galerii han-dlowej nie myślimy o tym, jak kiedyś wyglądało to miejsce. Może warto czasem się nad tym zastanowić? Jak mógł wyglą-dać Wrocław kilkadziesiąt lat temu? Aby się tego dowiedzieć, porozmawiałam z 71- letnim mieszkańcem Wrocławia.

Od którego roku mieszka pan we Wrocławiu?

We Wrocławiu mieszkam od 1962 roku.

Jacy ludzie mieszkali wtedy w tym mieście?

Było dużo osób przyjezdnych z innych regionów Polski, ale najwięcej repatriantów ze Lwowa i jego okolic.

Czy ludzie wcześniej byli tacy jak teraz?

Wtedy byli bardziej towarzyscy, życzliwi. Można było na nich liczyć. Teraz są zajęci własnymi sprawami.

Co od tego czasu zmieniło się we Wrocławiu?

Kiedyś było mało nowych domów, a dużo starych kamienic zniszczonych przez działania wojenne. Nie było wieżowców. Plac Grunwaldzki długo był pusty, a na Wzgórzu Andersa było wysypisko gruzów.

Co się działo wtedy na ulicach?

Było mało samochodów. Ludzie raczej jeździli tramwajami i autobusami.

Czy bardziej podoba się panu Wrocław teraz czy kiedyś?

Podobają mi się odnowione kamienice i kościoły. Wolę Wro-cław teraz, ponieważ jest ładniejszy i łatwiej w nim żyć.

Dziękujemy za rozmowę!

Zdjęcia pochodzą z archiwum rodzinnego autorki tekstu.

WSPOMNIENIA MIESZKAŃCA WROCŁAWIA

Page 36: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś

PRZEDWOJENNE DOMY HANDLOWE

Str. 36

EKSPERCI 64

Tekst i foto.: Hanna Bieńko, Hanna Budka 4b

Mieszkańcy Wrocławia doskonale znają zbudowane z wielkim rozmachem domy handlowe Feniks i Renomę. Ich bogata architektura zdradza, że w przeszłości wrocławianie chętnie robili tam zakupy. Jak wyglądały kiedyś te domy handlo-we, a jak dziś? Jakie produkty kupowali niegdyś, a co takiego dziś?

Dzisiejszy Feniks, czyli dom han-dlowy braci Barasch został otwarty z wielką pompą w 1904 roku. Na otwarcie bracia zamówili specjalny operowy spektakl i zaprosili na niego sześciuset gości. Był on największym i najbardziej ekskluzywnym ze wszystkich wrocławskich sklepów. Klientów witał półkami uginającymi się od towarów i restauracją na czterysta gości. Tutaj też działały najstarsze w mieście ruchome schody, a po wojnie powstał pierwszy spółdzielczy dom towarowy. Luksusowy wystrój dostosowany był do bardzo zamożnych klientów. Charakteryzowa-ły go lustrzane ściany, sztukaterie, ob-razy, drewniane parkiety i wystawy pełne towarów.

W jakie rzeczy mogli zaopatrzyć się dawniej wrocławianie? Na parterze znajdowały się stoiska z ubraniami i galanterią oraz ogród zimowy. Na

piętrach pierw-szym i drugim oprócz ubrań sprzedawano złoto, dywa-ny i zegary. Na trzecim znajdowały się produkty spożywcze i wyposażenie wnętrz. Tutaj i piętro wyżej działała restauracja na czterysta osób. Na czwartym piętrze oprócz restauracji mieścił się sklep z zabawkami i biura. Wyżej magazynowano towary. Nieste-ty, po dojściu hitlerowców do władzy rozpoczęły się represje wobec Żydów, także bogatych kupców żydowskiego pochodzenia, jakimi byli bracia Bara-schowie. Właściciele sklepu zostali wywłaszczeni i opuścili Niemcy.

Budynek szczęśliwie przetrwał II wojnę światową i już w maju 1946 roku został przekazany Powszechnej Spół-dzielni Spożywców. W latach 1961-1965 dom handlowy poddano gruntow-nej modernizacji i nadano mu nazwę Feniks, którą nosi do dziś.

Dzisiejszy Feniks zupełnie nie przypomina dawnego eleganckiego, pełnego przepychu domu braci Barasch. Jego atutem jest funkcjonalność, można tu zakupić praktycznie wszystko. Nie-stety, rozmieszczenie stanowisk, wy-strój nie nadają temu miejscu już takie-

go splendoru, jak kiedyś. To przede wszystkim wygodne centrum dla zabie-ganych mieszkańców miasta. W co można się zaopatrzyć w Feniksie? Na parterze zrobimy zakupy w dużym i wygodnym sklepie spożywczym, dro-gerii i kiosku z prasą. Na pierwszym piętrze zaopatrzymy się w akcesoria dziecięce, artykuły papiernicze i książ-ki. Znajdziemy tu również wyroby złot-nicze, obuwie, odzież dziecięcą, opty-ka, usługi ksero oraz zabawki. Na dru-gim piętrze znajdują się artykuły elek-tryczne, drogeria, artykuły gospodar-stwa domowego, porcelana i upominki. Trzecie piętro to odzież, bielizna, garni-tury, krawiec, obuwie. Na czwartym piętrze możemy skorzystać z różnych usług: krawca, fotografa, fryzjera, z kafejki internetowej, pralni, z punktu wyrobu pieczątek, stoiska muzycznego i numizmatycznego, ślusarza i zegarmi-strza. Na piątym piętrze zakupimy ar-tykuły dla niewidomych, artykuły do sztuk walki, militaria, obuwie, odzież sportową, odżywki dla sportowców. Różnorodność oferty sprawia, że wro-cławianie chętnie korzystają z tego miejsca.

W domach handlowych mieszkańcy Wrocławia zaopatrywali się w najrozmaitsze dobra i artyku-ły luksusowe. Ich budynki i bogato zróżnicowa-ny asortyment świadczyły o dobrobycie i potę-dze przedwojennego Wrocławia. Domy towaro-we w początkach XX wieku były prawdziwymi dziełami sztuki. W samym centrum Wrocławia było ich sporo i choć większość z nich lata swo-jej światłości ma za sobą w części nadal kwitnie handel.

foto. CCO 1.0

Page 37: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 37

EKSPERCI 64

Dom Towarowy Renoma, przedwo-jenny Wertheim, funkcjonuje we Wrocławiu od prawie 80 lat. Budynek dzięki nieprzerwanej działalności oraz lokalizacji przy głównym ciągu handlowym w mieście od lat kolejnym pokoleniom Wrocławian znany jest jako miejsce zakupów.

Dom Towarowy przy ulicy Świd-nickiej został otwarty 2 kwietnia 1930 roku jako jeden z domów towarowych berlińskiej firmy Wertheim, która dys-ponowała w tym czasie największą sie-cią domów towarowych w Europie. Budynek został wzniesiony według pro-jektu prof. Hermanna Dernburga. Gmach budził powszechny podziw, stanowiąc ukoronowanie ewolucji wro-cławskich domów handlowych. Budy-nek był powierzchniowo ponad 3-krotnie większy od innych wrocław-skich obiektów handlowych tamtych czasów, był też największym budyn-kiem szkieletowym w Europie.

Budynek był dobrze widoczny z różnych kierunków, a dzięki jednorod-nym elewacjom był łatwo rozpoznawal-ny przez klientów niezależnie od kie-runku z jakiego przybywali. Miał sześć bocznych wejść i jedno główne od ulicy Świdnickiej. Dzięki małej liczbie pod-pór wewnętrznych udało się stworzyć duże sale sprzedaży. Wrażenie na kupu-jących robiły również nowoczesne win-dy, ruchome schody oraz dwa cztero-kondygnacyjne dziedzińce nakryte szklanymi świetlikami.

Do dawnej Renomy mieszkańcy Wrocławia przychodzili właściwie po wszystko: zrobić zakupy, skorzystać z usług fryzjera, fotografa, odwiedzić salę rekreacyjną, restaurację z tarasem i ogród zimowy proj. E.M. Lessera. Cały parter, a szczególnie teren przy wejściu głównym, lśnił złotem. Wielobarwna ceramika, połyskujące mosiądzami

i hartowanym szkłem witryny, miały swoją przeciwwagę w dziedzińcach wyłożonych ciemnym afrykańskim drewnem i rozświetlonych gigantyczny-mi weneckimi żyrandolami. W ciągu pierwszych dziewięciu miesięcy działa-nia Wertheim osiągnął znakomite wyni-ki finansowe. W 1938 roku właścicieli zmuszono do sprzedaży budynku.

Pod koniec II wojny światowej, 12 marca 1945, został zbombardowany i stał w płomieniach przez kilka dni. Otwarto go ponownie dopiero po trzech latach, Wystawy Ziem Odzyskanych jako największy w Polsce Powszechny Dom Towarowy. Nazwę Renoma wyło-niono w konkursie przeprowadzonym wśród czytelników Słowa Polskiego. W 1977 budynek wpisano do rejestru zabytków jako sztandarowe dzieło euro-pejskiego modernizmu. Pod koniec lat 90. minionego wieku obiekt został sprywatyzo-wany.

Obecnie Renoma podobnie, jak kiedyś stanowi miejsce, w któ-rym klienci mogą zaopa-trzyć się we wszystko. Jednak, w przeciwień-stwie do Feniksu, zacho-wała dużo z dawnego

przepychu. Charakteryzuje ją luksuso-wy wygląd, a poszczególne butiki mają swoje miejsce w eleganckich boksach. Kontynuuje przedwojenne tradycje w nowoczesnej formie i przy użyciu szlachetnych minerałów ze szkła, stali i drewna zapewnia swoim klientom poczucie ponadczasowej elegancji. Ar-tyści współtworzący wystrój sprawili, że mamy wrażenie przebywania w gale-rii sztuki, a nie domu handlowym. Znaj-duje się w niej ponad 120 sklepów i punktów usługowych, a także część restauracyjna. W Renomie jest bardzo dużo pięknych wystaw w środku, jak i na zewnątrz. Oferta sklepu skierowana jest dla ludzi zarówno mniej, jak i bar-dziej zamożnych.

Część historyczna na podstawie K. Kir-schke, „Fasady wrocławskich obiektów komercyjnych z lat 1890-1930”

foto. CCO 1.0

Page 38: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 38

Styczeń/nr specjalny

Tekst i foto.: Hanna Bieńko, Hanna Budka 4b

Wszyscy doskonale znamy Jarmark Bo-żonarodzeniowy, który stanowi stały punkt świątecznych zakupów. Jak wy-glądał jarmark kiedyś? Co można było na nim kupić?

Współczesny jarmark nawiązuje do bogatej tradycji wrocławskich jarmarków bożonarodzeniowych, które od XVIII stały się dla wrocławian integralną częścią kli-matu świąt Bożego Narodzenia. Od połowy grudnia rynek zapełniały aleje kupców sprzedających wprost z dużych worów lub wiklinowych koszy orzechy włoskie, mak i pachnące jabłka najlepszego gatunku, których w czasie świąt nie mogło przecież zabraknąć w żadnym domu, bowiem nabie-rały wówczas symbolicznego znaczenia. Czy to na wigilijnym stole, czy to wisząc na choince były symbolem życia i płodno-ści. Orzechy owijano w kolorowe papierki, czasem malowano na złoto lub srebrno i również wieszano na choinkach, których targ corocznie odbywał się na Placu Sol-nym.

W dawnych budach oferowano przede wszystkim pachnące korzennymi przypra-wami pierniki w niezliczonych kształtach. Kupowano je na choinkę, z której jako łakocie szybko znikały nim nadeszło Trzech Króli, a także jako świąteczne pre-zenty – najczęściej serca z różnymi napisa-mi: „Z miłości. Zawsze Twój!”, czy „Wierny na całe życie!”. Wśród choinko-wych ozdób powodzeniem cieszyły się też czekoladowe pieski i gipsowe kotki, a także figurki woskowe. W wielu domach przygo-towywano wedle rodzinnych receptur rybki z czekolady, foremki do których oferowali w różnych rozmiarach i kształtach jar-marczni kupcy przybywający do Wrocła-wia z okolicznych miast i wsi. Każdy ze sprzedających zachwalał swój towar, jak tylko mógł i umiał – dla wielu drobnych okolicznych wytwórców była to przecież jedyna okazja w roku na duży zarobek.

Zewsząd dawało się słyszeć: „Szanowna pani życzy sobie?”, „W czym mogę pomóc młody człowieku?”.

Dużym wzięciem cieszyły się też mar-cepany. W budach oferowano rzecz jasna poślednie gatunki, wyrabiane najczęściej przez drobnych podwrocławskich wytwór-ców i sprzedawane jako popularne „ziemniaki”. Kto zaś chciał zakupić marce-pany szlachetniejsze, musiał wybrać się do cukierni. Najlepsi cukiernicy w mieście oferowali marcepany z Lubeki i Królewca, na które nigdy nie brakło amatorów, a ele-gancko zapakowane były często świątecz-nym prezentem.

W jarmarcznych budach nie mogło oczywiście zabraknąć zabawek, wśród których dominowały lalki, kukiełki, mario-netki „każdej wielkości, każdego wieku i każdego stanu – młody książę i stary Li-czyrzepa, osioł z kiwająca się głową, rycerz w skórzanych spodniach”, czytamy w jed-nej prasowej relacji z jarmarku w 1868 roku.

W 1897 roku jarmark bożonarodzenio-wy otwarto 17 grudnia. Jak co roku budy pękały „w szwach”, a tłumy kupujących gęstniały od godzin przedpołudniowych. O godzinie 16.33 w hali wystawionej od strony Piwnicy Świdnickiej wybuch nagle pożar na wysokości pomnika Fryderyka II Wielkiego, króla Prus. „W mgnieniu oka niebo nad rynkiem zaczerwieniło się – pisał w relacji prasowej świadek wydarzeń. – Tłum ludzi zwarł szeregi wokół płonącego kotła. (…) Płomienie skakały jak kot z jednej budy na drugą”. Ogień rozprzestrze-niał się błyskawicznie – kto ratował życie, nie ratował towaru.

Pożar ten wywołał dyskusję na temat istnienia jarmarku bożonarodzeniowego. Władze magistratu stały na stanowisku, iż jarmark bożonarodzeniowy nie przynosi mieszkańcom Wrocławia żadnej korzyści. Wskazywały, iż jest to przestarzała instytu-cja, zagrażająca bezpieczeństwu miasta i obywateli. W odpowiedzi na argumenty

magistratu protestujący wskazywali, iż tradycja jest rzeczą nadrzędną w kulturze miejskiej, czego dowodem trwałość jarmar-ków bożonarodzeniowych, jako instytucji, choćby w takich miastach jak Drezno, Mo-nachium, Brema i Hamburg. W 1898 roku problemu jarmarku bożonarodzeniowego ostatecznie nie rozwiązano. Ani też w póź-niejszych latach… Spór trwał, hale targowe postawiono, a drobni kupcy nadal groma-dzili się na rynku w ostatnim tygodniu po-przedzającym święta Bożego Narodzenia. I tak jest do dziś.

Również i dziś, w okresie przedświą-tecznym, mamy okazję skorzystać z oferty wrocławskiego jarmarku. W udach ofero-wane są przeróżne świąteczne bibeloty, a wieczorami i w weekendy jarmark wraz z Bajkowym Laskiem tętni życiem, jakiego wrocławski rynek nie widział przez wiele ostatnich dziesięcioleci. Do Wrocławia zjeżdżają kupcy z całej Europy, aby sprze-dawać swoje narodowe specjały. Co można dziś spotkać na stoiskach? Pachnące koła-cze węgierskie, piernikowe serca i chatki w czekoladzie, lizaki, owoce olane czekola-dą, włoskie pieczone kasztany, migdały i orzechy oraz inne specjały. Na stoiskach można zakupić tradycyjne wędliny litew-skie, chleby żytnie, góralskie oscypki, au-striackie i włoskie sery, przyprawy z róż-nych stron świata, ciasta i ciasteczka, a przede wszystkim to, co powinno znaleźć się na wigilijnym stole. W budkach można również kupić prezenty dla swoich bliskich. Wybór jest bardzo duży: ręcznie wykonana biżuteria, galanteria skórzana, rękodzieła, ceramika artystyczna, antyalergiczne ma-skotki, kolorowe drewniane zabawki, hafto-wane i rzeźbione aniołki, ozdobne tory filcowe, biżuteria z kamieniami i burszty-nami. Jarmark świąteczny cieszył swoimi atrakcjami mieszkańców Wrocławia zarów-no kiedyś, jak i dziś. Jak wygląda teraz możecie zobaczyć na naszych zdjęciach.

Część historyczna na podstawie G. So-bel: „Jarmark bożonarodzeniowy w dawnym Wrocławiu”

TRADYCJE WROCŁAWSKIEGO JARMARKU

Page 39: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 39

Styczeń/nr specjalny

Page 40: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 40

EKSPERCI 64

Test i foto.: Martyna Leśniak, Zofia Resler 6a Wrocławskie Nadodrze jest dzielnicą historycznie ku-piecką i robotniczą, z urokliwą zabudową z przełomu XIX i XX wieku. To bardzo ciekawa dzielnica o trady-cjach kupieckich, które są kontynuowane także dzisiaj.

W średniowieczu oraz przed wojnami w użyciu był ter-min Przedmieście Odrzańskie, który jednak różnił się zasię-giem od dzisiejszego Nadodrza. Przed II wojną światową nazwą tą obejmowano m.in. terytorium Kleczkowa, Polanki, Ołbina i dzielnicy św. Macieja.

Momentami przełomowymi dla Przedmieścia było przy-łączenie go do granic Wrocławia w 1808 r. oraz wyburzenie fortyfikacji miejskich na rozkaz Hieronima Bonaparte. Ru-szyła budowa kamienic Dworca Nadodrze (w 1868 r.) oraz fabryk wody sodowej, guzików czy też luster. To nie popra-wiło jednak warunków życia mieszkańców. Przeludnione, bez wystarczającej ilości sanitariatów i światła słonecznego, Przedmieście Odrzańskie zostało nazwane przez Augusta Semrau gettem tragarzy, stolarzy i praczek.

Poniekąd dzięki robotniczemu charakterowi Nadodrze, podobnie jak Oporów czy Karłowice, obyło się bez więk-szych zniszczeń podczas oblężenia Festung Breslau, choć nie należy zapominać, że zabitych chowano w parku Nad-odrzańskim (dzisiejszy park Staszica). Ekshumacja ciał pole-głych miała miejsce w 1949 roku, ale szczątki ludzkie znaj-dowano jeszcze w czasie rewitalizacji parku w 2011 roku.

Po II wojnie światowej do dzielnicy zaczęli napływać osadnicy, głównie z Lwowa. Byli witani przez miejscowych jak krewni. Nowi mieszkańcy, pomimo bombardowań i wszechobecnego szabru sowieckich żołnierzy, zastawali

w kamienicach czyste, zadbane mieszkania. Znane są jednak przypadki wyrzucania przez Polaków wszystkich przedmio-tów związanych z niemieckimi poprzednikami oraz niszcze-nia kaflowych pieców. Na Nadodrze spływały tysiące ludzi, ale nie bez znaczenia jest fakt, że zamieszkiwały je począt-kowo elity. To właśnie tu, na ul. Jedności Narodowej po-wstał pierwszy urząd miejski w powojennym Wrocławiu, a nowy Zarząd Miasta składał się głównie z mieszkańców Nadodrza. Ważnym wówczas dla nowo przybyłych miej-scem nie był żaden dom kultury czy świetlice, ale jedyna w mieście piwiarnia, która znajdowała się na rogu ulic Drob-nera i Dubois.

Dziś Nadodrze zamieszkuje ok. 30 tys. osób, większość budynków stanowią czynszówki, z których tylko cztery po-zostają w rękach prywatnych właścicieli. Wśród nadodrzań-skich budowli nie sposób zauważyć najpiękniejszej wro-cławskiej kamienicy secesyjnej znajdującej się na ul. Prusa 5, która została odrestaurowana w 2006 roku.

Obecnie Przedmieście Odrzańskie staje się coraz bardziej atrakcyjnym miejscem. Realizowany jest tu projekt pn. „Rewitalizacja dawnych traktów handlowych”. Zakłada on przywrócenie do czasów świetności dawnych ciągów komu-nikacyjnych, tradycyjnie związanych z niszową i rękodziel-niczą działalnością handlową i usługową. Na Nadodrzu po-wstało wiele fundacji, stowarzyszeń, galerii sztuk, liczne pracownie, klimatyczne knajpki i designerskie sklepy. Dzię-ki ciągle trwającej rewitalizacji Nadodrze stało się atrakcyj-ne dla artystów i małych przedsiębiorców. Odnowienie kil-kudziesięciu kamienic, remont parku Staszica, zieleńce, licz-ne place zabaw, a także aktywizacja lokalnej społeczności, to niektóre rezultaty programu.

Aby poczuć magię tego miejsca i zobaczyć na własne oczy, jak zmieniło się Nadodrze, wybrałyśmy się na spacer po tej dzielnicy. Po drodze odwiedziłyśmy atrakcyjne miej-sca, a osoby w nich pracujące okazały się niezwykle ciekawe i przyjęły nas bardzo przyjaźnie. Część historyczna na podstawie W. Prastowski: Odkrywamy Wrocław. Www.tuwroclaw.com

ARTYSTYCZNE NADODRZE

Z właścicielami nietypowych, artystycznych miejsc we Wrocławiu rozmawiały Martyna Leśniak i Zofia Resler. Część zdjęć wykorzystano z oficjalnych stron na Facebo-oku, za zgodą autorów. Pozostałe fotografie autorstwa M. Leśniak i Z. Resler. Wszystkim naszym rozmówcom gorą-co dziękujemy za miłe przyjęcie!

Wrocław Nadodrze. Port Miejski, Dworzec, pl. Św. Ma-cieja i odwach przy ul. Drobnera.

foto. CCO 1.0

Page 41: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 41

Styczeń/nr specjalny

Pracownia „Ramy – Domański” powstała w 1978 roku we Wrocławiu jako Pracownia Pozłotnicza. Założona przez Annę i Ludomira Domańskich przy ulicy Nożowniczej, obecnie znajduje się na ulicy Chrobrego, w dzielnicy Na-odrze. Specjalizuje się w wykonywaniu ram do obrazów i luster, oprawie obrazów i konserwacji zabytkowych ram i złoce-niu na wszystkim. W pracowni oprawić można obrazy olejne, akrylowe, gwasze, grafiki, rysunki, reprodukcje a także lustra, telewizory i wiele nietypowych obiektów. Wykonywane są tam ramy stylowe, repliki ram zabytkowych, unikalnych, złoco-nych, srebrzonych i malowanych przy pomocy antycznych metod i technik. W pracowni prowadzona jest restauracja antycz-nych ram i rameczek, rzeźb, mebli złoconych, czy innych obiektów, w tym także ołtarzy, ambon czy prospektów organo-wych w kościołach. Prace wykonane są zawsze zgodnie z zasadami sztuki rzemiosła i etyki konserwatorskiej.

● Rozmowa z Panem Ludomirem Do-mańskim, właścicielem pracowni „Ramy-Domański”

Pracownia „Ramy-Domański” to ko-lejny nietypowy zakład w dzielnicy Nadodrze, który dziś odwiedzamy. Dlaczego akurat tutaj postanowił Pan rozwinąć swoją działalność?

We Wrocławiu pracuję już od wielu lat, zakład ramiarski mam od 1978 roku. Działałem w różnych miejscach, a ten zakład przeniosłem z ul. Ruskiej, czyli z centrum. Wybrałem Nadodrze, ponie-waż ta dzielnica bardzo ciekawie się rozwija. Powstaje tutaj bardzo dużo galerii i małych sklepików artystycz-nych. Przyglądałem się temu zjawisku od samego początku, ponieważ działa-łam w Izbie Rzemieślniczej, gdzie mó-wiło się o tym, co się będzie działo w przyszłości na Nadodrzu. Bardzo mnie to zaciekawiło, dlatego przeniosłem się tutaj.

Kiedy założył Pan to miejsce? Jak bardzo od tamtego czasu zmieniła się ta dzielnica?

Dzielnica wymagała rewitalizacji. Jest ona dawnym traktem handlowym, jed-nak straciła ten charakter już w czasach socjalizmu. Miasto, próbując ożywić rejony spoza centrum, sukcesywnie od-nawia dzielnicę, a dominują tu piękne, secesyjne kamienice z XIX wieku. Re-witalizację zaczęto od podwórek, czyli od tego, co integruje mieszkańców. Póź-

niej, w miarę pozyskiwania środków, remontowano elewacje. Tak odremonto-wana dzielnica zaczęła nabierać arty-stycznego charakteru. Dzielnica Nad-odrze położona blisko centrum, blisko Odry, która nie była kiedyś dzielnicą pierwszoplanową, tylko wydawała się być położona gdzieś zupełnie z boku, tak naprawdę jest bardzo podobna do wielu staromiejskich centrów w innym państwach europejskich. Wrocław chciałby żeby to było Montmartre, cel jest szczytny i może w przyszłości to się uda. Na pewno będzie bardzo trudno to osiągnąć, ponieważ nie wystarczy tylko polityka i chęć władz. Istnieją także czynniki zewnętrzne, min. to, jak bardzo trudno prowadzi się działalność arty-styczną tak, aby ona przynosiła jakieś zyski. Myślę, że to największy problem wielu młodych ludzi. Niestety, z tych galerii, które się tu pootwierały, tylko część przetrwa, reszta upadnie, ponie-waż nie wytrzyma na rynku. Pamiętaj-my, że zawsze trzeba sobie odpowie-dzieć na pytanie, kto kupi, to co zrobi-my, ponieważ ładne rzeczy można ro-bić, ale trzeba je umieć też sprzedać.

„Pracownia Ramy-Domański” brzmi tajemniczo. W czym specjalizuje się Pana pracownia?

To miejsce, w którym się znajdujemy, bardzo długo stało puste. Kiedyś była tutaj drogeria, panie, które ją prowadzi-ły, przeszły na emeryturę. Lokal ten około 2 – 3 lata stał pusty, aż w końcu

po przetargach, znalazłem tutaj swoje miejsce. Nasza pracownia ma bardzo wiele funkcji. Prowadzę tu punkt infor-macyjny o rzemiośle artystycznym skie-rowany do mieszkańców. Jestem star-szym cechmistrzem Cechu Artystyczne-go we Wrocławiu, czyli organizacji zrzeszającej rzemieślników, pracują-cych w różnych zawodach, a ponadto jestem członkiem komisji ogólnopol-skiej, dotyczącej rzemiosła artystyczne-go. Znam to środowisko bardzo dobrze, dlatego prowadzę punkt informacyjny, w którym mogę doradzić ludziom, gdzie mogą szukać konkretnego fachowca, i czy w ogóle taki fachowiec istnieje. Jest to bardzo cenna informacja, gdyż niektóre zawody w Polsce już całkiem zanikają. Tylko ja posiadam informację o nietypowych rzemieślnikach, np. o takim, który robi zamki do szaf baro-kowych. Jest to bardzo rzadki zawód i znam tylko jednego ślusarza, który się tym zajmuje. Ponadto młodym ludziom mogę powiedzieć wiele rzeczy na temat rzemiosła, na temat uczenia się różnych zawodów, nie tylko tego, który sam wykonuję. Funkcja starszego cechmi-strza pozwoliła mi lepiej poznać środo-wisko rzemiosła artystycznego. Drugą funkcją tej galerii jest nauka pozłotnic-twa i ramiarstwa, prowadzimy różnego rodzaju kursy. Przychodzą tu również studenci na praktyki i zajęcia. Są to stu-denci Wyższej Szkoły Rzemiosł Arty-stycznych. Mamy z nimi zajęcia z konserwacji starych przedmiotów, ze

MIEJSCE 1: PRACOWNIA „RAMY-DOMAŃSKI”

Page 42: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 42

EKSPERCI 64

„Róża Rozpruwacz” to lokal, gdzie można połączyć przyjemność z praktycznie spędzonym czasem. Możesz tu zjeść pyszne ciasto, napić się kawy i w międzyczasie zmienić swoją sukienkę w oryginalna spódnicę. Tutaj, dzięki Pani Róży, możesz nadać nowe życie swoim starym ubraniom. Na organizowanych warsztatach i kursach nauczysz się przerabiać i tworzyć no-we rzeczy.

● Rozmowa z Panią Różą Matyja, wła-ścicielką pracowni krawieckiej „Róża Rozpruwacz”

Jesteśmy pod wrażeniem kreatywne-go ducha tej dzielnicy i jej niezwykle ciekawych i nietypowych miejsc. Skąd pomysł na założenie tej pracowni?

Nasza pracownia powstała przede wszystkim z posiadania przez nas wiel-kiej pasji. Od dłuższego czasu chciałam pracować nad tym, co lubię, zamiast iść do firmy, gdzie pracowałabym nad ta-belkami i statystykami. Postanowiłam, że otworzę coś, co będzie sprawiało mi przyjemność i stąd pomysł na to, żeby zacząć szyć i bawić się tym.

Od kiedy zajmuje się Pani szyciem?

Szyłam ręcznie już w podstawówce, ale tak na poważnie zaczęłam szyć po li-ceum. Najpierw szyłam dla siebie, a później trochę na sprzedaż, aż w koń-

cu okazało się, że nie chodzi mi o to, żeby być projektantem i sprzedawać rzeczy. Chciałam szyć z ludźmi i poka-zywać im, jak robi się różne proste rze-czy, bez większego wysiłku i pięciolet-nich szkół, tak, aby zamienić zwykły ciuch w zupełnie inny.

Kiedy założyła Pani pracownię? Jak bardzo od tamtego czasu zmieniła się ta dzielnica?

Swoją pracownię otworzyłam w marcu 2013, a lokal mam od września 2014. Tak naprawdę mieszkam w tej dzielnicy już od 6, 7 lat, więc na początku pozna-łam ją jako mieszkaniec, a dopiero póź-niej jako przedsiębiorca. Nadodrze bar-dzo się zmieniło. Pamiętam, jak się tutaj wprowadziłam, to moje koleżanki pyta-ły się, czy na pewno chcę tu mieszkać. Bały się, że wracając do domu może się mi stać coś złego. Teraz wszyscy mówią sobie dzień dobry, nawet przez szybę

w sklepie. Mieszka tu coraz więcej mło-dych ludzi, a na ulicy panuje duża kultu-ra. Nie mają miejsca żadne chuligańskie wybryki, wzrasta zaufanie i zaintereso-wanie ludzi tym, co się tutaj dzieje.

Jak Pani sądzi, dlaczego Nadodrze jest nazywane „dzielnicą artystów”? Dlaczego akurat tutaj powstało tak wiele artystycznych miejsc?

Wydaje mi się, że powoduje to historia tej dzielnicy, ponieważ dawniej była to miej-sce o charakterze rzemieślniczym. Widać to też w tych wszystkich zakładach, które tu są. Cały czas utrzymuje się trend, że jest tu dużo małych, artystycznych punk-tów. W ostatnim czasie studenci zaczęli wynajmować tu mieszkania, ponieważ leżą blisko centrum i są tanie. To najlep-sze miejsce dla takich osób na to, żeby wystartować. Wydaje mi się, że ta kumu-lacja i wybór przez miasto tej dzielnicy do rewitalizacji, sprawił, że rozwój tego miejsca nabrał tempa.

złocenia, z ramiarstwa, z wszystkich rzeczy związanych z moim zawodem. Trzecia funkcja to oprawa obrazów, luster i wszystkich rzeczy, które wyma-gają tego, aby je ładnie ozdobić jakąś ramą, skromniejszą lub bardziej bogatą, którą sami robimy. Robimy także ramy stylowe, na zamówienie. Klient przy-chodzi, mówi, co mu się podoba, czasa-mi pokazuje zdjęcia, a my staramy się spełnić jego życzenie. Są tutaj ramy, które sami projektowaliśmy, bardziej nowoczesne oraz tradycyjne, odnoszące się do epok historycznych. Następna funkcja to konserwacja i złocenia. Wy-konujemy je na wszystkim, zdarzało nam się robić we wnętrzach pałaców, kościołów, odnawiać w kościele ołtarze

i organy, ale także zwykłe ramy, które klienci przynoszą do odrestaurowania. Tak więc nasza pracownia ma bogaty zakres działania, ale dzisiaj tak trzeba, jeżeli chce się zarabiać na jakimś zawo-dzie artystycznym. Dodatkowym ele-mentem naszej działalności jest sprze-daż dawnych grafik użytkowych. Daw-niej, aby w gazecie czy książce pojawiła się ilustracja, to ktoś musiał wykonać grafikę. O tym się nie pamięta, ponie-waż dzisiaj do druku używane są bardzo nowoczesne maszyny, które drukują taką ilość egzemplarzy, jaką potrzebuje-my. Natomiast dawniej gazeta miał oko-ło 300 egzemplarzy i zatrudniała grafi-ków, którzy w drewnianych klockach wycinali to, co się działo na ulicy i do-

kumentowali różnego rodzaju fakty. Wyobraźcie sobie teraz, że pan Andrio-li, który wykonał grafikę do czasopi-sma, szedł ze szkicownikiem na Rynek, rysował scenę, jaką zobaczył, a potem wracał do gazety. Tam drzeworytnik na drewnianym klocku wycinał jego rysu-nek. Więc wyglądało to tak, że w trak-cie dnia ilustrator rysował, w nocy drze-worytnik wycinał, a rano składano gaze-tę i wytłaczano ten obrazek, jako ilustra-cję do gazety. Dzisiaj robi się zdjęcie, komputery je przerabiają i rano ukazuje się w gazecie, a dawniej musiano to tak robić, bo innego sposobu nie było. Sam Andrioli stał się później wielkim artystą i bardzo się go dzisiaj ceni, ale wcze-śniej pracował jako zwykły ilustrator.

MIEJSCE 2: „RÓŻA ROZPRUWACZ”

Page 43: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 43

Styczeń/nr specjalny

PRACOWNIA „RAMY-DOMAŃSKI”

Page 44: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 44

EKSPERCI 64

Jak czytamy na stronie internetowej galeria Poco łączy twórczość artystów z naturalną potrzebą sztuki do bycia umiejsco-wioną, zakorzenioną w kontekście miasta. Na co dzień koegzystuje z pracownią architektoniczną, która w sposób orga-niczny chce transformować miasto tam, gdzie sztuka już nie sięga, jednocześnie zajmując się promocją artystów, wywo-dzących się często z awangardy „street artu”.

●Rozmowa z współwłaścicielką galerii Poco Galeria Poco to jedna z wielu rozwijających się tutaj pracowni. Skąd pomysł na założenie galerii i właściwie po co? Galeria „Poco” powstała rok temu. Dziś otwieranie wszel-kiego rodzaju artystycznych miejsc, to wielkie wyzwanie. Stąd też nasze wątpliwości znalazły wyraz w nazwie: po co galeria? po co kultura? po co w ogóle galeria na Nadodrzu? Wydaje mi się, że obecnie ludzie nie są specjalnie zaintere-sowani chodzeniem do miejsc, w których jest wystawa wy-magająca jakiegoś wysiłku, zastanowienia się, co jest wy-eksponowane. Działamy też komercyjnie, teraz mamy jesz-cze kiermasz świąteczny, który nie został na razie rozmonto-wany. Nasza działalność obejmuje również wystawy czaso-we. Są to wystawy malarstwa, grafiki, fotografiki. Jesteśmy otwarci na wszelkiego rodzaju działalność artystyczną, oczywiście te prace są też na sprzedaż. Jednak naszym naj-ważniejszym kierunkiem jest promowanie młodych arty-stów, nie tylko wrocławskich. Stawiamy raczej na mniej znane nazwiska. Nadodrze nie jest typową dzielnicą, jeżeli chodzi o odbiorców, którzy tutaj do nas trafiają. Taki typo-wy przechodzień zazwyczaj wchodzi i jest troszeczkę onie-śmielony. Staramy się, aby kontakt z nami, także nasza prze-strzeń, nie były takie onieśmielające, ponieważ zazwyczaj są to osoby, które nie odwiedzają większych galerii sztuki pań-stwowych, jak np. BWA, czy komercyjnych Socato, Platon we Wrocławiu. Ci ludzie po prostu tam nie wejdą, bo są onieśmieleni przez to, że wszystko jest takie zupełnie inne

niż ich codzienność. Nam powoli udaje się przekonać ludzi do działań przy okazji wystaw. Jeżeli odbywają się u nas jakieś warsztaty artystyczne, przychodzą zaciekawione dzie-ciaki z kamienic i biorą w nich udział. Mamy też stałych bywalców, którzy przychodzą, wypytują, coraz więcej osób przychodzi coś pooglądać. Wiedzą, że nie muszą kupować, ale mogą podyskutować o pracach, o tym, czy im się one podobają. Od kiedy działa galeria? Nasza galeria istnieje od roku. Działa też tu pracownia pro-jektowo – architektoniczna, na której spoczywa ciężar bu-dżetowo – komercyjny. Dzięki temu mamy duży komfort, nie jesteśmy finansowani z budżetu miasta oraz różnych kulturalnych instytucji. Daje nam to większą możliwość funkcjonowania. Galeria została założona przez kilka osób, a więc nie jestem sama, działalność prowadzą ze mną jesz-cze dwie koleżanki. Wasza galeria jest coraz bardziej znana, wiele osób przy-jeżdża tu specjalnie z odległych zakątków miasta. Rzeczywiście, są osoby, które specjalnie przyjeżdżają do nas na Nadodrze. Dużą satysfakcję sprawia nam, że ludzie z okolicy otwierają się na to, żeby do nas zaglądać, przycho-dzić. Coraz więcej osób wie o tym miejscu, przy okazji każ-dego wernisażu, który organizujemy, staramy się promować jakieś wydarzenia, wtedy rzeczywiście dużo osób przyjeż-dża. Organizowane są też akcje, np. Noc Galerii na Nadod-rzu, teraz przed świętami była kolejna edycja. To jest cieka-wa inicjatywa.

MIEJSCE 3: GALERIA POCO

foto. Facebook

Page 45: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 45

Styczeń/nr specjalny

foto. Facebook

Page 46: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Na ulicy Łokietka 9 odwiedziłyśmy Piecownię czyli studio kreatywnej ekspresji. Tutaj mogłyśmy podziwiać rękodzieła artystyczne, o niezwykłych kształtach i barwach. Można tu nabyć różnego rodzaju gadżety i pamiątki, statuetki, grafiki, fotografie, obrazy, a także rzeczy przygotowane we własnej pracowni ceramicznej. Piecownia to nie tylko miejsce, w którym można coś kupić, prowadzi też aktywną działalność warsztatową i wystawienniczą. Każdy może tu przyjść w godzinach otwarcia i wykonać coś samodzielnie lub też zle-cić wykonanie obrazu według własnych wymagań. Ponadto Piecownia może pełnić rolę pośrednika pomiędzy klientem i artystą w przypadku specjalnych zamówień, zaś raz w roku przygotowywany jest tu specjalny kiermasz bożonarodzenio-wy.

● Rozmowa z współwłaścicielem galerii sztuki „Piecownia”

Jesteśmy pod wrażeniem kreatywnego ducha tej dzielni-cy. W dzisiejszych czasach rzadko spotyka się okazje do zakupów w innym miejscu niż centrum handlowym. Skąd pomysł na założenie tu sklepu?

Tak naprawdę, to jest to bardziej galeria niż sklep. Jednak, kiedy się tu wchodzi i widzi tak wiele wystawionych rzeczy, można się w pierwszej chwili pomylić. Na pewno nie jest to tylko sklep, ponieważ jest tutaj także pracownia, miejsce, do którego można przyjść, porozmawiać z prowadzącym o tym, co chciałoby się, aby pracownia zrobiła, nawet jeśli tego nie ma w galerii

Od jak dawna zajmuje się Pan prowadzeniem galerii oraz promowaniem tych wszystkich rzeczy, które może-my tu zobaczyć?

Sama galeria funkcjonuje około 3 lat. Natomiast doświadcze-nie zbieram tak naprawdę już od przedszkola. I wydaję mi się, że koleżanka, z którą współtworzę tą galerię, bardzo podobnie. Oczywiście, osoby, które tu z nami pracują i współdziałają mają wykształcenie i doświadczenie pla-styczne. Uważam, że nie jest to konieczne, ponieważ tak naprawdę każdy, kto ma poczucie estetyki i odróżnia brzyd-kie od ładnego, może się tutaj angażować. To jest miejsce dla każdego. My przyjmujemy prace artystów i z Wrocławia, i z okolic.

Jak bardzo zmieniła się ta dzielnica?

Pewnie już zauważyłyście, że ta galeria nie jest jedyną, która tu powstała. To zrodziło się z idei związanej z hasłem Wro-cław 2016 – Europejską Stolicą Kultury. Jednak to nie jest

jedyny powód, ponieważ właściciele tych miejsc, które tu powstały, już od dawna mieli zamiar rozwinąć swoją działal-ność, a to, że miasto bardziej udostępniło tą przestrzeń, zde-cydowanie ułatwiło artystom zagnieżdżenie się tutaj.

Jak Pan sądzi dlaczego Nadodrze jest nazywane „Dzielnicą Artystów”?

Na pewno jest to związane z kampanią promocji sztuki we Wro-cławiu i z próbą kreowania takiego wizerunku naszego miasta w Europie. Zagęszczenie artystycznych miejsc na Nadodrzu może sugerować, że jest to jedyne takie miejsce we Wrocławiu, a tak naprawdę można znaleźć ich dużo więcej. Wszystkich pracowni plastycznych i galerii jest bardzo dużo, jednak ich największe skupisko znajduje się właśnie tutaj, ponieważ miasto ma taki pomysł na ożywienie tej dzielnicy. Ale czy to się uda? Powiem tak, na razie jest różnie. Część miejsc sobie radzi, ale te miejsca, które radzić sobie przestały, po prostu rezygnują. Pro-wadzenie działalności związanej ze sztuką, to duży wysiłek ekonomiczny, trzeba przekonać społeczeństwo, aby doceniło rzeczy ładne i nietypowe. Nie jest to łatwe. Myślę, że w naszej galerii najważniejsza jest możliwość spotkania się autora i od-biorcy sztuki. Tutaj nie trzeba koniecznie coś kupować. Można po prostu przyjść i pooglądać sztukę, jak w muzeum.

Wrocław wczoraj i dziś Str. 46

EKSPERCI 64

MIEJSCE 4: STUDIO KREATYWNEJ EKSPRESJI PIECOWNIA

Page 47: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

Wrocław wczoraj i dziś Str. 47

Styczeń/nr specjalny

foto. Facebook

foto. Facebook

Page 48: CZASOPISMO DLA UCZNIÓW, RODZICÓW I NAUCZYCIELI …sp64.pl/startw/wp-content/uploads/2015/08/Rok-szkolny... · 2015-09-01 · Warszawy, w której nawet niewprawio-ne ucho wychwyci

WROCŁAW WCZORAJ I DZIŚ Wrocław wczoraj i dziś

Czasopismo dla uczniów, nauczycieli i rodziców

1/2014

Red. naczelna:

Martyna Leśniak

Zofia Resler

Zespół redakcyjny:

Hanna Bieńko

Hanna Budka

Martyna Leśniak

Zofia Resler

Julia Tyburczy

Nasz adres:

Szkoła Podstawowa nr 64 im. Władysława Broniewskiego

ul. Wojszycka 1 53-006 Wrocław

Piszcie do nas:

[email protected]

Opiekun:

Monika Czarniewska

Gmach Opery Wrocławskiej, hotel Monopol i kościół św.św. Doroty, Stani-sława i Wacława. 2009 rok.

Ulica Świdnicka, widok w kierunku Rynku. Około 1940 roku.

Ulica Świdnicka, hotel Monopol i kościół św.św. Doroty, Stanisława, i Wa-cława.1946 rok. na podst. „Wrocław trzy rozdziały”