dts 1 30 września 2010

24
NOWY SĄCZ | LIMANOWA | GORLICE | KRYNICA | MUSZYNA | PIWNICZNA | STARY SĄCZ | MSZANA DOLNA | GRYBÓW | BOBOWA | BIECZ www.dts24.pl FOT. PAWEŁ LEŚNIAK Od Wydawcy Dlaczego chcemy Państwu zapro- ponować tygodnik regionalny? Po- wodów jest wiele, ale wymieńmy te najważniejsze. Ponieważ na ca- łym świecie istnieje zapotrzebowa- nie na informacje lokalne. Najwię- cej chcemy wiedzieć o tym, co dzieje się najbliżej nas. Sukcesy i proble- my naszych sąsiadów, to także na- sze sprawy. W tych miejscach Polski, gdzie liczne i silne są media regional- ne, w tym lokalna prasa, tam wyż- sze są standardy życia społecznego – bardziej przejrzyście działa władza, liczniejsze są obywatelskie inicjaty- wy. Tam gdzie ludzie są dobrze poin- formowani, tam żyje się lepiej. A my wierzymy, że życie wokół nas jest szalenie ciekawe. Dlatego chcemy, by dzięki nam stało się choć odrobinę wygodniejsze. Jesteśmy przekonani, iż przed nami wszystkimi otwiera się wiele nowych szans i ciekawych po- mysłów. Będziemy pokazywać tych, którym już się udało czegoś doko- nać i dopingować tych, którzy chcą zrobić coś wartościowego. Chce- my też, w miarę naszych możliwości, wspierać tych, którzy sami z różnych względów nie mogą sobie poradzić z życiowymi problemami. To ma być tygodnik o Was i dla Was. Dołoży- my starań, by każdy czwartek, kie- dy „Dobry Tygodnik Sądecki” będzie pojawiał się w kioskach, był dniem wyczekiwanym. Wydawnictwo DOBRE O tygodnikach regionalnych rozmawiamy też z medioznawczą dr. Zbigniewem Bajką J STR. 2 Nie wchodzić w drogę rzece Czy częste powodzie są u nas zjawiskiem nienormalnym? Czy osuwiska na taką ska- lę uaktywniły się dopie- ro w ostatnim czasie? M.in. na te pytania szukamy odpo- wiedzi wspólnie z profesorem Wojciechem Froehlichem. Je- den z najlepszych polskich hydrologów mieszka w No- wym Sączu, ale bardziej zna- ny jest wśród amerykańskich uczonych niż na Sądecczyź- nie. DTS jako pierwszy popro- sił profesora Froehlicha o ob- szerny wywiad. J STR. 3–21 - Zawalił mi się świat. To był dla mnie straszny czas. Gdybym nie miała wiary to… Rozmowa ze STANISŁAWĄ NIEBYLSKĄ J Str. 12–13 NIE RZĄDZI NAMI PREZYDENT, STAROSTA, BURMISTRZ CZY WÓJT. WYBORY SAMORZĄDOWE J STR. 6–7 WYBORCO, TO TY TUTAJ RZĄDZISZ! W ŚRODKU ZNAJDZIESZ PROGRAM TV NA CAŁY TYDZIEŃ NIE PRZYPUSZCZAŁEM, ŻE W CENTRUM NOWEGO SĄCZA FUNKCJONUJE MUZEUM SOCREALIZMU - opowiada MAREK SUROWIAK, były już prezes PKS J STR. 10-11 AUTOSTRADA DO PIEKIEŁKA Czy to możliwe, by dojechać samochodem w 45 minut z Nowego Sącza do Krakowa? Dzisiaj jeszcze nie, ale kiedy odległość zmniejszy się do 70 km, to całkiem realny czas. J STR. 8 Nr 1/2010 30 września 2010 Nr indeksu: 267643 Cena 2 zł (0% VAT)

Upload: dobry-tygodnik-sadecki

Post on 25-Mar-2016

231 views

Category:

Documents


6 download

DESCRIPTION

Wyborco to ty tutaj rzadzisz!

TRANSCRIPT

Page 1: DTS 1 30 września 2010

N O W Y S Ą C Z | L I M A N O W A | G O R L I C E | K R Y N I C A | M U S Z Y N A | P I W N I C Z N A | S T A R Y S Ą C Z | M S Z A N A D O L N A | G R Y B Ó W | B O B O W A | B I E C Zw

ww

.dts

24.p

l

FOT.

PAW

EŁ L

EŚN

IAK

Od WydawcyDlaczego chcemy Państwu zapro-ponować tygodnik regionalny? Po-wodów jest wiele, ale wymieńmy te najważniejsze. Ponieważ na ca-łym świecie istnieje zapotrzebowa-nie na informacje lokalne. Najwię-cej chcemy wiedzieć o tym, co dzieje się najbliżej nas. Sukcesy i proble-my naszych sąsiadów, to także na-sze sprawy. W tych miejscach Polski, gdzie liczne i silne są media regional-ne, w tym lokalna prasa, tam wyż-sze są standardy życia społecznego – bardziej przejrzyście działa władza, liczniejsze są obywatelskie inicjaty-wy. Tam gdzie ludzie są dobrze poin-formowani, tam żyje się lepiej. A my wierzymy, że życie wokół nas jest szalenie ciekawe. Dlatego chcemy,

by dzięki nam stało się choć odrobinę wygodniejsze. Jesteśmy przekonani, iż przed nami wszystkimi otwiera się wiele nowych szans i ciekawych po-mysłów. Będziemy pokazywać tych, którym już się udało czegoś doko-nać i dopingować tych, którzy chcą zrobić coś wartościowego. Chce-my też, w miarę naszych możliwości, wspierać tych, którzy sami z różnych względów nie mogą sobie poradzić z życiowymi problemami. To ma być tygodnik o Was i dla Was. Dołoży-my starań, by każdy czwartek, kie-dy „Dobry Tygodnik Sądecki” będzie pojawiał się w kioskach, był dniem wyczekiwanym.

Wydawnictwo DOBREO tygodnikach regionalnych

rozmawiamy też z medioznawczą dr. Zbigniewem Bajką J STR. 2

Nie wchodzić w drogę rzeceCzy częste powodzie są u nas zjawiskiem nienormalnym? Czy osuwiska na taką ska-lę uaktywniły się dopie-ro w ostatnim czasie? M.in. na te pytania szukamy odpo-wiedzi wspólnie z profesorem Wojciechem Froehlichem. Je-den z najlepszych polskich hydrologów mieszka w No-wym Sączu, ale bardziej zna-ny jest wśród amerykańskich uczonych niż na Sądecczyź-nie. DTS jako pierwszy popro-sił profesora Froehlicha o ob-szerny wywiad.

J STR. 3–21

- Zawalił mi się świat. To był dla mnie straszny czas. Gdybym nie miała wiary to…Rozmowa ze STANISŁAWĄ NIEBYLSKĄJ Str. 12–13

NIE RZĄDZI NAMI PREZYDENT,STAROSTA, BURMISTRZ CZY WÓJT. WYBORY SAMORZĄDOWE

J STR. 6–7

WYBORCO, TO TY TUTAJ RZĄDZISZ!

W ŚRODKU ZNAJDZIESZ

PROGRAM TV NA CAŁY TYDZIEŃ

NIE PRZYPUSZCZAŁEM, ŻE W CENTRUM NOWEGO SĄCZA FUNKCJONUJE MUZEUM SOCREALIZMU

- opowiada MAREK SUROWIAK, były już prezes PKS

J STR. 10-11

AUTOSTRADA DO PIEKIEŁKACzy to możliwe, by dojechać samochodem w 45 minut z Nowego Sącza do Krakowa? Dzisiaj jeszcze nie, ale kiedy odległość zmniejszy się do 70 km, to całkiem realny czas. J STR. 8

Nr 1/201030 września 2010Nr indeksu: 267643

Cena 2 zł (0% VAT)

Page 2: DTS 1 30 września 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 30 września 20102

Z drugiej stronyKILKA PYTAŃ DO

dr. ZBIGNIEWA BAJKI z Ośrodka Badań Prasoznawczych

Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Klątwa „Dunajca”– Niemal każdy region w Polsce posia-da własny tygodnik. To chyba ważne dla lokalnych społeczności. Niezależne media pomagają utrzymywać wyższy poziom życia społecznego?

– W zasadzie odpowiedział pan so-bie na to pytanie, bo tak w istocie jest. Lokalne media są miernikiem pozio-mu aktywności małych społeczności. Ambicją lokalnych elit powinno być posiadanie tygodnika regionalnego i możliwie wysoki jego poziom, choć to nie od nich zależy żywot takiego pi-sma, ale od ogłoszeniodawców.– Jerzy Jurecki, wydawca „Tygodnika Podhalańskiego”, powiedział kiedyś, że tam gdzie są silne media lokalne, tam jest mniejsza korupcja i większa przej-rzystość władzy.

– To chyba za ostro powiedział, ale sprawą bezdyskusyjną jest, że pry-watne pisma – nie lubię określenia niezależne, bo wszystkie są zależ-ne choćby od właściciela – powinny pełnić jakąś funkcję kontrolną wo-bec lokalnych władz. I tak się dzieje. Dobrym przykładem jest tu właśnie „Tygodnik Podhalański”. To oczy-wiste, że patrzenie na ręce władzy gminnej czy powiatowej, tylko na dobre wszystkim wychodzi. Dam też negatywny przykład – lokalne pi-sma w Niepołomicach miały ogrom-ne problemy, bo źle znoszący krytykę ówczesny burmistrz Stanisław Kracik odcinał je od źródeł reklamy.– Dlaczego zatem Nowy Sącz przez lata nie miał swojego tygodnika?

– To pytanie zadają sobie ludzie z branży w całej Polsce. Myślę, że po-kutuje tutaj nieudana próba wydawa-nia „Dunajca”. Jak to jest, że miasto blisko 90–tysięczne i region liczący 150 tysięcy mieszkańców nie ma swo-jej gazety? Nie liczę tu kolumn lokal-nych gazet codziennych wydawanych w Krakowie. Regiony i miasta wielko-ści Nowego Sącza posiadają tygodni-ki ukazujące się w nakładach 20 tys. i nie trzeba daleko szukać, bo dzieje się tak choćby na Podhalu i w Tarno-wie. A wracając do „Dunajca” – zo-stał założony w 1975 r., kiedy odgór-ną decyzją powstawały tygodniki we wszystkich nowych województwach w kraju. Pamiętam jak naczelny pisma Adam Ogorzałek skarżył się, że mu kuleje sprzedaż gazety od Krościenka na zachód. Bo to była gazeta Lachów! W nowych czasach słabsze z tych ty-godników padły i taki los spotkał też „Dunajec”. Ale mam też odwrot-ne przykłady – „Tygodnik Siedlec-ki” ma się świetnie, sprzedaje 30 tys. egzemplarzy co tydzień, choć dawno nie ma już województwa. Podobnie jest w wielu innych byłych miastach wojewódzkich. Ale nie w Nowym Są-czu. Dlaczego? No właśnie – to dobre pytanie! Rozmawiał: (MOL)

TYGODNIÓWKA MARKA STAWOWCZYKA

Teraz festiwal bekania?

H item złotej są-deckiej jesie-ni okazało się słowo „dupa”, które pobiło

wszelkie rekordy popularno-ści na lokalnych listach prze-bojów. Konkretnie chodzi-ło o złotą myśl wójta Chełmca Bernarda Stawiarskiego, któ-ry miał powiedzieć w wywia-dzie dla jednej z gazet codzien-nych, że radnych ma właśnie tam. Wójt coś powiedział, albo nie powiedział, to już w tym momencie nieważne. Istot-ny jest raczej fakt, że dopiero użycie słowa, którego w przy-zwoitym towarzystwie zazwy-czaj się głośno nie wymawia, stało się pretekstem do jakiejś publicznej dyskusji. Dysku-sja, jak to w przypadku słowa na „d”, toczyła się siłą rzeczy na poziomie szamba, ale lepsza taka dyskusja niż żadna. Gdy-by nie padło słowo na „d”, mo-gło być jeszcze gorzej, bo oka-załoby się, że w najciekawszym okresie bogatego w wydarzenia roku, mamy generalnie „g” so-bie do powiedzenia. To smut-ne, że dopiero ktoś musi wrzu-ci granat do wychodka, by obudzić w społeczeństwie jakiś ferment. Przed laty jeden z an-gielskich piłkarzy bekał do mi-krofonu, dzięki czemu Zjedno-czone Królestwo miało o czym tygodniami dyskutować. Tysią-ce innych słów wypowiedzia-nych do innych mikrofonów mało kogo obchodziło. Istotne było tylko beknięcie, urastają-ce do rangi dzieła sztuki, choć było ledwie symbolem pustej głowy i pełnego żołądka pana piłkarza. Miejmy nadzieję, że w przyszłości festiwal bekania nie zastąpi u nas jednak Festi-walu im. Kiepury. Oczywiście żeby trafić na czołówki gazet i na usta publiczności nie wy-starczy być tenorem, ale trzeba znać słowo „dupa” i wiedzieć kiedy go użyć. I żeby była ja-sność – to nasza wina, bo sami wybieramy co nas tak napraw-dę interesuje i o czym chcemy dyskutować.

LUDZIE. Na dużych samolotach wylatał ok. 20 tys. godzin, czyli tyl-ko na nich spędził w powietrzu po-nad dwa lata. 30 września kapi-tan PLL LOT Ryszard Jaworz–Dutka po 35 latach latania przechodzi na emeryturę.

Samoloty pasażerskie pilotuje od 1975 r. Zaczynał od turbośmigło-wych AN–24, IŁ–18. Potem były od-rzutowe IŁ–62, aż wreszcie Boeing 767. Był w pierwszej grupie Pola-ków szkolonych w USA w piloto-waniu Boeingów. Lata nimi już po-nad 20 lat. Właśnie przechodzi na emeryturę. Nie będzie wielkich fet i fajerwerków, bo tego na lotnisku się nie praktykuje. Czeka go uścisk ręki prezesa i statuetka na pamiąt-kę. I jeszcze prysznic! Na amery-kańskich lotniskach tradycją jest, że przed odlotem kapitana odcho-dzącego na emeryturę zjeżdżają się straże pożarne i na pożegnanie oble-wają jego samolot wodą. Taki prysz-nic czeka i Jaworza–Dutkę, który często kursuje na trasie do Chica-go, Nowego Yorku i Toronto.

Od zawsze wiedział, że latanie to jedyna rzecz, którą chce się w ży-ciu zajmować. Prowadzenie po-tężnego Boeinga to dla niego zaję-cie tak zwyczajne jak prowadzenie samochodu. W swojej zawodowej karierze miał wiele przygód. Wy-starczy przywołać lot do Kopenha-gi na samolocie Ił 62. Mało pasaże-rów, krótka trasa, wzięli niewiele paliwa w zbiornikach. Dzięki temu obciążenie nie było duże. Po starcie

nastąpiła awaria silnika. Dziś mówi: – Gdyby to był lot atlantycki z peł-nymi zbiornikami i kompletem pasażerów, już byśmy z tego nie wyszli.

Inna „przygoda” rozegrała się 20 czerwca 2009 r. podczas rejsu na trasie Chicago – Warszawa. To nie był spokojny lot. Najpierw opóź-nienie spowodowane oczekiwaniem na bagaż i pasażerów. Potem w cza-sie kołowania nad lotnisko nadcią-gnął potężny front burzowy. Start wstrzymano. Wreszcie przy wzno-szeniu się samolot przechodził przez średnie i silne turbulencje. A w fina-le sygnalizacja pokazała „overspe-ed” – nastąpił gwałtowny, niety-powy wzrost prędkości samolotu. Pojawił się buffeting, czyli trze-potanie. Samolot nie tracąc pręd-kości zaczął tracić wysokość. Pilot próbował ręcznie odzyskać pełną sterowność maszyny. Udało się po kilkudziesięciu sekundach. Kapi-tan Jaworz–Dutka podjął decyzję o lądowaniu w Toronto. Obniżanie wysokości było połączone ze zrzu-tem paliwa. Lądowanie zakończyło się szczęśliwie. Na miejscu samo-lot przeszedł szczegółowy przegląd. Nie stwierdzono uszkodzeń, a na-stępnego dnia załoga i pasażero-wie szczęśliwie wylądowali w War-szawie. Co mogło się stać, gdyby nie doświadczenie i sprawna reak-cja pilota? Kapitan Jaworz–Dutka odpowiada bez emocji: – Samolot ocierał się o graniczne, dopusz-czalne dla niego prędkości. Mimo naszej reakcji prędkość narastała.

Konstrukcja maszyny ma swoją wy-trzymałość. Przy wielkich prze-kroczeniach prędkości mogłaby nie wytrzymać. No, ale przecież samo-lot jest statystycznie najbezpiecz-niejszym środkiem komunikacji. To kwestia doświadczenia.

Pilot wie, że odpowiada za pra-wie 200 pasażerów i samolot, któ-ry wart jest 100 mln dolarów. To moment maksymalnej koncen-tracji i zaangażowania. Adrenali-na jest chyba tym, czego kapitano-wi będzie na emeryturze brakować najbardziej. Czym się zajmie?– Jeszcze sobie tego nie wyobra-żam – przyznaje. – Na pewno bę-dzie mi brakować wielkich samo-lotów, ale zrekompensuję sobie to lotami w Aeroklubie Podhalań-skim na samolotach sportowych i szybowcach oraz lataniem po-kazowym na jedynym w Pol-sce zabytkowym samolocie RWD–5 należącym do Stowarzyszenia Lotnictwa Eksperymentalnego.Emeryturę chce spędzić w Limano-wej. Na razie jednak będzie kurso-wać między siedzibą na Dutkówce a Warszawą. (JOMB)

Emerytura bez adrenaliny

FOT. Z ARCHIWUM RYSZARDA JAWORZA–DUTKI

Wojciech MolendowiczZ gór widać lepiej

Page 3: DTS 1 30 września 2010

330 września 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

Temat tygodnia

WOJCIECH MOLENDOWICZ

– Panie Profesorze, czy to już zawsze tak będzie, że przy każdym większym deszczu będziemy z niepokojem pa-trzeć na górskie stoki, czy nie ruszą tam osuwiska i czy rzeki kolejny raz nas nie zaleją?

– Co do osuwisk, które są jednym z rodzajów tzw. ruchów masowych, to nie czuję się tu specjalistą. Nie ba-dałem tych procesów w Karpatach, a jedynie w Sikkimskich Himalajach, gdzie jeżdżę od 25 lat. Opracowywa-łem tam m.in. jedno z największych osuwisk – Ambutia położone w obrę-bie słynnych plantacji herbaty w Dar-dżylingu. Jednak przyczyny hydro-geologiczne jego powstania, wielkie rozmiary i rozwój są nieco inne i wy-niki badań nie mają u nas bezpośred-niego zastosowania. Mówiąc najpro-ściej, ruchy masowe powstają, kiedy zostanie przekroczona wartość pro-gowa kilkudniowych, rozlewnych opadów przekraczających graniczną pojemność wodną gruntów. Następu-je zmniejszenie tarcia między cząst-kami gruntu, co prowadzi do uru-chomienia i przesuwania w dół stoku pokryw zwietrzelinowych, a często i podłoża skalnego. Wówczas urucha-mia się ten niszczycielski proces ma-nifestując się często odgłosami po-dobnymi do wybuchów. Ta wartość progowa dla Karpat to suma około 150– 200 mm następujących po sobie rozlewnych opadów, często z gwał-townym, inicjującym proces osuwa-nia opadem o dużym natężeniu. – Wszystkiemu winien jest deszcz?

– Tak, ale musi być to efektywny geomorfologicznie rozlewny opad, często z deszczem o dużym natę-żeniu dającym impuls do osuwa-nia. Mechanizmy tych procesów są bardzo złożone i badane są zarów-no w naturze jak i eksperymental-nie w laboratoriach. – Dobrze, przecież jednak ulewne deszcze nie są zjawiskiem wyjątko-wym, charakterystycznym dla naszych czasów, a jednak osuwiska i powodzie nigdy nie dawały się nam we znaki tak, jak obecnie.

– Odpowiem najprościej, może nawet w sposób prymitywny. Mamy do czynienia z naturalnym zjawi-skiem geologicznym i nie ma recep-ty, jak je zatrzymać, ani metody, by dokładnie przewidzieć miejsce jego wystąpienia. Wiemy tylko, że istnie-ją pewne obszary podatne na ruchy masowe, ale o nich ludzie od dawna wiedzieli i prawie nigdy tam nic nie

budowano. Na przykład w naszym regionie jest to rejon Jeziora Rożnow-skiego, poczynając od Dąbrowskiej Góry, Zbyszyc, Lipia po Gródek nad Dunajcem. W takich miejscach nie wolno budować! Pamiętam wielkie opady w 2001 r. i domy, które w Li-piu zostały zniszczone. W tej chwi-li stoją tam już nowe domy. Cóż… Druga sprawa to powodzie. Nagle w ostatnim dwudziestoleciu usły-szeliśmy, że w Niemczech, Belgii, Holandii często występują katastro-falne powodzie. To skutek tego, że człowiek urbanizuje równiny zale-wowe i wkroczył w obszary, gdzie rzeki mają prawo płynąć. Podobne przypadki mamy na naszym terenie. Mam zdjęcia z katastrofalnej powodzi

w 1970 r. gdzie tereny nad Łubinką są całkowicie zalane. Dzisiaj tam stoją domy. Na terasie zalewowej zbudo-wano okazałe rezydencje. W 2001 r. widziałem jak te domy i drogie samo-chody były całkowicie zalane.– Powinniśmy wiedzieć, że tam nie wolno budować domów?

– Niestety to nie jest już moja dzie-dzina. Podczas tegorocznej czerw-cowej powodzi robiłem pomia-ry prędkości wody i pobierałem jej próby w dolinie Popradu. Między Rytrem i Barcicami widziałem duży nowy dom stojący na terasie zalewo-wej. Ludzie zbudowali potężny mur z wielkich kamieni dla jego ochrony, ale widziałem, że ślady wody sięgały parteru. Pytanie – kto tam pozwolił zbudować ten dom? Nie bardzo wy-pada o tym mówić, ale w 1997 roku miałem dziwny telefon. Zadzwonił do mnie pewien urzędnik i zapytał: „Jakby pan profesor skomentował to, że mamy taką katastrofalną po-wódź i zniszczenia?” Na moje pyta-nie przyznał, że urzęduje w sądeckim ratuszu. – No widzi pan, nasi przod-kowie wiedzieli, że zarówno Dunajec jak i Kamienica mają prawo wylewać, dlatego zbudowali miasto na najwyż-szej terasie, nie zbudowali go nad rzeką – odpowiedziałem mu wów-czas. Wczoraj media podały, że dro-ga do Krakowa jest nieprzejezdna, bo wylała Uszwica. Stoją tam nowiutkie

domy na terasie zalewowej, wybu-dowane po 1997 r., czyli po tym, jak przeszła tamtędy katastrofalna po-wódź. Woda sięgała wówczas wyso-kości parteru i pomimo tego w tych miejscach bezkarnie pozwolono bu-dować. To nie jest tylko strata osobi-sta właściciela domu, ale strata nas wszystkich, bo dotyczy majątku na-rodowego. Myślę, że tu są winni pla-niści. Powinny obowiązywać bardzo ostre rygory. Tych rygorów nie ma, a przepisy są śmieszne. Pięć lat temu budowałem we Frycowej laborato-rium radioizotopowe i magnetycz-ne. I chociaż prowadzę w tym miej-scu od 40 lat badania nie mogłem dostać pozwolenia. Na planie zago-spodarowania w miejscu, gdzie pra-cuję „od zawsze” widnieje teren za-lewowy, choć wiadomo, że woda nigdy tamtędy nie popłynie. To jest nieporozumienie.– Panie Profesorze, czy to stanie się już normą, że po kilku dniach obfite-go deszczu będzie zawsze tak nerwo-wo, z obawą będziemy patrzyli co zro-bią pobliskie rzeki i potoki?

– Trudno mi powiedzieć. Z punk-tu widzenia naszego krótkiego życia odnosimy wrażenie, że częstotliwość wielkich opadów wzrasta, co nie jest prawdą. Podstawą inżynierskich projektów zabezpieczeń przeciw-powodziowych i przeciwerozyjnych jest obliczenie prawdopodobieństwa

wystąpienia określonej wysokości opadów lub przepływów w rze-ce. Powołują się na to inżynierowie i często słyszymy o tym w progra-mach telewizyjnych lub opiniach różnych specjalistów, określających dany przepływ powodziowy jako np. wodę stuletnią lub nawet tysiąclet-nią. To jedynie nieuzasadnione hipo-tezy, bowiem prawdopodobieństwo wystąpienia danego zjawiska obli-cza się na podstawie ciągów danych pomiarowych z przeszłości. Trzeba pamiętać, że jest to jedynie uszere-gowanie oparte na rachunku praw-dopodobieństwa. Dlatego oparcie prognozowania, co stanie się w przy-szłości, jest niejako próbą wróżenia. Nakręcając atmosferę nerwowości zapomina się, że w przeszłości rów-nież występowały katastrofalne zja-wiska hydrometeorologiczne. I nie myślę tu o odległej przeszłości geo-logicznej, ale o czasach historycz-nych. Wszystkim którzy nie wie-rzą, polecam pracę klimatologiczną napisaną przez pewną polonistkę. W swojej pracy bazowała na kroni-kach Kadłubka i Długosza. Podawa-ne są tam przykłady katastrofalnych powodzi i ekstremalnych zjawisk po-godowych. Wielkie powodzie wystę-powały m.in. podczas wojen napole-ońskich, które skutecznie opóźniały wyprawę na Moskwę. Z bliższej prze-szłości osobiście pamiętam drewnia-ny most na Dunajcu zagrożony przez wielką wodę w 1956, 58, 60 i 68 roku. Nie jest więc prawdą, że obecnie, może z wyjątkiem tego roku, mamy do czynienia z jakąś nadzwyczajną częstotliwością opadów. Oczywiście musimy patrzeć długofalowo, a nie z punktu widzenia naszego stosun-kowo krótkiego życia.– Pamiętamy jednak z ostatniego roku zaczynające się efektownie wiado-mości telewizyjne mówiące o stulet-niej, pięćsetletniej lub nawet tysiąclet-niej wodzie.

– Na nieszczęście robienie takiej atmosfery nie jest tylko winą dzien-nikarzy. To jest informacja, która się bardzo dobrze sprzedaje, bo za tym kryją się konkretne ludzkie trage-die. I to jest jeden z najpoważniej-szych problemów. Ale to jest rów-nież problem naukowy, ponieważ na tezach, które trudno udowodnić, zbija się dziś pewien kapitał. Global-ne zmiany klimatu, globalne ocie-plenie nie są przecież zjawiskami udowodnionymi.

Nie wchodzić w drogę rzeceROZMOWA z prof. WOJCIECHEM FROEHLICHEM, geomorfologiem i hydrologiem w Instytucie Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania Polskiej Akademii Nauk kierującym Pracownią Procesów Fluwialnych we Frycowej k. Nowego Sącza

Dokończenie na str. 21

FOT.

Z A

RCH

IWU

M P

ROF.

WO

JCIE

CHA

FRO

EHLI

CHA

Mamy do czynienia ze naturalnym zjawiskiem geologicznym i nie ma recepty, jak je zatrzymać, ani metody, by dokładnie przewidzieć miejsce jego wystąpienia.

Page 4: DTS 1 30 września 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 30 września 20104

gazety, które mimo upływu lat i dziejo-wych zawiro-wań, trzyma-ją się krzepko,

są i takie, których żywot jest krótki, nierzadko grotesko-wy. Piętnaście lat temu by-łem świadkiem narodzin ty-godnika „Echo”. Towarzyszył temu entuzjazm i nadzieje, że oto powstaje nowa jakość, że pośród mediów mniej lub bar-dziej lokalnych nareszcie poja-wiło się coś trwałego, swojskie-go i atrakcyjnego. Gwarancję powodzenia miała dać staran-nie dobrana kadra dziennikar-ska, efektowna szata graficzna i – jak sądzono – społeczne za-potrzebowanie. Nic z tego. Ga-zeta okazała się efemerydą, któ-ra już po trzech tygodniach przepadła z kretesem. Do dzisiaj niektórzy zachodzą w głowę, co było tego przyczyną: względy biznesowe, towarzyskie, uwa-runkowania polityczne czy ja-kaś inna niepogoda? Ta historia sprzed parunastu lat jest na swój sposób przypowieścią o nie-przewidywalności tego rodzaju przedsięwzięć. Mówiąc ściślej: nie ma algorytmu gwarantują-cego sukces wydawniczy. Nowo powstałemu tygodnikowi kibi-cuję z życzliwością, ale i z oba-wą. Dotyczy ona (obawa) kwe-stii odporności dziennikarzy na pokusy. Oto niektóre z nich: pokusa upolitycznienia, poku-sa konfabulacji, czyli dziecię-ca tęsknota za pisaniem bajek, pokusa infantylizacji (pisanie o aferkach, sensacyjkach, czy-li o niczym), schlebianie tanim

gustom. Używanie argumentu, że ludzie to lubią jest z gruntu fałszywe i potwornie szkodliwe. Taka „radosna twórczość” de-formuje obraz świat i – co gor-sza – psuje smak. Odrębnym grzechem jest pokusa obserwo-wania i opisywania świata zza biurka. Z tej perspektywy na-prawdę niewiele widać. W stan najwyższej irytacji przyprawiają mnie zamieszczane tu i ówdzie artykuły na temat rozmaitych zdarzeń artystycznych. Ani sło-wa rzetelnej oceny, ani jedne-go zdania, które byłoby choćby próbą merytorycznego osą-du. Gdy zapytano kiedyś znako-mitego pisarza i krytyka H. Je-anson’a, dlaczego nie idzie na spektakl teatralny, z którego ma pisać recenzję, odpowiedział: „Żeby być bezstronnym.” Cza-sami odnoszę wrażenie, że wie-lu dziennikarzy rozpiera strasz-liwe pragnienie tak rozumianej bezstronności. Jest takie powie-dzenie, że najlepszym sposobem zwalczania pokusy jest ulec jej. Ten efektowny bon mot w od-niesieniu do dziennikarstwa nie sprawdza się. Aż dziw bierze, że autor tych słów, Tristan Ber-nard, sam był dziennikarzem. Śledząc przygotowania do poka-zania światu pierwszego nume-ru „Dobrego Tygodnika Sądec-kiego” wierzę, że tym razem się uda. Redakcja ma w ręku mocne karty, wysoko licytuje i żal by było, gdyby tę rozgrywkę spa-prać. Uczestnicząc w rzeczo-nym przedsięwzięciu postaram się i ja dorzucić małe co nie-co, opisując świat trochę z per-spektywy kabaretowej, trochę z belfrowskiej. Zasiadam więc wygodnie w Loży ERGOnau-ty i jeśli tylko coś ciekawego się wydarzy – w kulturze zwłasz-cza – nie omieszkam podzie-lić się wrażeniami. Za nami se-zon ogórkowy, przed nami złota jesień kulturalna i rozpierająca tęsknota za taki zdarzeniami, że na samą myśl o nich po plecach przechodzą ciarki. I takich wła-śnie ciarek(?) Państwu życzę.

W szystkim bohaterom czerwone-go ołów-ka – ko-

leżankom i kolegom po fachu (nauczycielom, redaktorom, korektorom) i amatorskim obrońcom polszczyzny radzę zrezygnować z poprawiania ty-tułu. Tak miało być. Nowy dużą literą to oficjalna nazwa miasta. Nowy literą małą, to coś znacz-nie więcej.

To marzenie o mieście, do którego wracają po studiach najlepsi licealiści, w którym osiedlają się ciekawi ludzie z za-tłoczonego Krakowa, Wrocła-wia i Warszawy, który ma kilka

dziennie szybkich połączeń ko-lejowych z resztą kraju i do-brą drogę ekspresową do dwóch autostrad – polskiej „czwór-ki” i słowackiej D1. To marze-nie o mieście, które obok uro-czej choć małej Starówki ma nowoczesne Śródmieście. Nie-pustoszejące o 18, niezamiera-jące w niedzielne popołudnia. O mieście, w którym utrzy-ma się wysoka proporcja stu-dentów i licealistów do liczby mieszkańców.

Całkiem nowy Sącz to mia-sto, które ma ułożone relacje komunikacyjne, funkcjonal-ne i polityczne ze swoim naj-bliższym otoczeniem – Chełm-cem, Nawojową i Starym Sączem. Który wie, że dużo znaczy nie jako 80–tysięcznik z awansu, ale jako ośrodek po-nad ćwierćmilionowego re-gionu. To miasto, które żyje w symbiozie z regionem. Samo z siebie nie jest miastem tury-stycznym. Wszystko co atrak-cyjne jest kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów za jego granicą. W Starym Sączu

i w Krynicy, w Beskidzie Są-deckim i Pieninach, w sąsied-nich powiatach.

Całkiem nowy Sącz to mia-sto, którego nie satysfakcjonuje lokowanie go na południowych peryferiach Polski. Miasto, któ-re wykreśla swój świat, które może być – niezbyt zarozumia-łym – pępkiem świata. Świa-ta sięgającego Budapesztu i Ko-szyc, Wiednia i Bratysławy. Pamiętający o czeskich począt-kach miasta i widzący w nad-granicznym położeniu niewy-korzystany atut. O takim Sączu warto pisać i warto kibicować co tydzień tym wszystkim, któ-rzy nowy – od czasu do czasu i nie tylko z przekory – napiszą sobie małą literą.

Warto też pamiętać, że takie-go Sącza nie wybiera się w wy-borach, nie tworzy poprzez strategie i urzędnicze deklara-cje. Taki Sącz może być dzie-łem silnej i licznej grupy – swe-go rodzaju elity miejskiej, nie tylko wykształconej i zamożnej, przede wszystkim pomysłowej i zaangażowanej.

Opinie

Pokusy niekontrolowane

Wydawca: Wydawnictwo DOBRE Sp. z o.o.

33–300 Nowy Sącz, ul. Żywiecka 25.

ISSN 2082–209X

Redakcja: „Dobry Tygodnik Sądecki”, tel. 18 544 64 40, tel./fax. 18 544 64 41

Redaktor naczelny: Wojciech Molendowicz.

Dyrektor Biura Reklam i Ogłoszeń: Irena Legutko. Koordynator Biura Wydawnictwa: Bożena Baran.

Skład: Wiktor Łężniak. Druk: Polskapresse Oddział Poligrafi a Drukarnia Sosnowiec.

Rafał MatyjaCałkiem nowy Sącz

W pewnym niedużym miastecz-ku, bar-dzo, bar-

dzo niedawno temu, pewien zielony mosteczek ugi-nał się. Nie byłoby w tym może nic strasznego, gdyby nie drobny, istotny szcze-gół – kładka była jedynym

łącznikiem między dwiema częściami osady, oddzielo-nymi górską rzeką. Z jedne-go i drugiego brzegu zacni obywatele i stada wypasa-nych baranów przygląda-li się postępującemu ugina-niu, wznosząc błagania do niebios, by to nie oni zna-leźli się na środku kład-ki w chwili, gdy jej ugięcie złączy się z nurtem rze-ki. Baczne oko na przepra-wę miał też królewski dwór owego miasteczka. Oko stawało się tym baczniej-sze, im bliżej było do kolej-nej elekcji. Wtedy to król rozesłał wici do najlep-szych i najtańszych maj-strów, by pospieszyli na ra-tunek uginającej się kładce.

Ale budowniczowie króle-stwa nie w ciemię bici. Do-brze wiedzieli, że przyję-cie wezwania króla, by tylko deski partacko połatać (byle do elekcji wytrzymały), na-raża ich na ciągłe nacho-dzenie straży królewskiej zmuszającej do nieustan-nego zalepiania prowizo-rycznie naprawionych dziur – oczywiście w ramach tych samych, raz zapłaconych dukatów.

Tak majstrowie odmówi-li fuchy, wobec czego dwór pozostawał w ciągłej obawie, a mieszczanie z problemem. A zielony mosteczek jak się uginał, tak się ugina. I tylko zielona trawka wokół niego bezczelnie sobie rośnie.

Marzy mi się miasto

Bajka o kładce

Leszek BolanowskiLoża ERGOnauty

Jakub M. BulzakPije Kuba do Jakuba

Page 5: DTS 1 30 września 2010

530 września 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

A cóż to za nazwa dla rubryki, którą ma ksiądz redagować? Czy duchow-

ny nie powinien spoglądać na świat i nasze miasto okiem chrześcijańskim? Wiadomo, że jezuici to zakon rycer-ski, ale żeby zaraz taki agre-sywny? Co dobrego można wynieść z zapisków jakie-goś „gwałtownika”? Spieszę z wyjaśnieniem. Kiedy do-stałem zaproszenie do pisa-nia stałego felietonu w „Do-brym Tygodniku Sądeckim”, uznałem, że chcę się dzielić moim spojrzeniem na Nowy Sącz i jego sprawy z punk-tu widzenia Słowa Bożego. Nie chodzi mi jednak o pi-sanie kolejnych komentarzy do niedzielnych czytań. Kto chce kazania, może mnie po-słuchać w kościółku kolejo-wym. Tutaj chcę się odnosić do naszej lokalnej codzien-ności w świetle Biblii, chcę pokazać, że Ewangelia to nie tylko zbiór porad spod szyldu „jak się dostać do nieba”, ale praktyczny podręcznik po-święcony konkretom nasze-go życia, zarówno osobistego jak i wspólnotowego.

Tytułowy notatnik gwał-townika to przede wszyst-kim Pismo Święte, bo owym gwałtownikiem jest właśnie… Pan Jezus! Jego serce było – jak śpiewamy w poboż-nych pieśniach – „ciche i po-korne”, lecz także namiętne i groźne. To serce kazało Mu przyjmować z łagodnością dzieci i to serce nakłoniło Go, by uplótł własnoręcznie bicz i wypędził przekupniów ze świątyni. To serce peł-ne odwagi pozwoliło Mu sta-nąć w obronie cudzołożnicy skazanej na śmierć i to samo serce zmusiło go do bezpo-średniego starcia z obłudą

faryzeuszy. To serce wreszcie stoczyło na krzyżu zwycięski bój o twoją duszę.

Jezus wyraźnie naucza, że chrześcijanin ma Go naślado-wać w sercu i w uczynkach. Skoro więc On był dobry i gwałtowny zarazem, to i my – Jego uczniowie – takimi powinniśmy być. Nie mamy zresztą innego wyjścia. On sam powiedział: „Aż do Jana sięgało Prawo i Prorocy; od-tąd głosi się Dobrą Nowi-nę o królestwie Bożym i każ-dy gwałtem wdziera się do niego” (Łk 16,16). I w innym miejscu: „Królestwo Niebie-skie doznaje gwałtu i ludzie gwałtowni zdobywają je” (Mt 11,12). Tak zatem chcę, żeby wyglądała ta rubryka. Ła-godność dla zranionych, su-rowość dla krnąbrnych. Na-wet, gdyby miało to czasami oznaczać otwartą konfron-tację. I w tym sensie – ale to dopiero na drugim miejscu – będzie to również mój no-tatnik gwałtownika.

Czy takie wkładanie kija w mrowisko przystoi chrze-ścijanom? Ba! Często jest ich obowiązkiem. Przede wszystkim dlatego, że – zno-wu! – Pan Jezus taki był. Fa-ryzeuszy nie tylko publicz-nie piętnował, ale też potrafił obrzucić wymownymi epi-tetami. Wytykał im obłudę i nazywał wprost „grobami pobielanymi, które z ze-wnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są ko-ści trupich i wszelkiego syfu” (Mt 23,27). Tak samo trakto-wał uczniów, gdy Mu pod-padli. Kiedy się na przykład dowiedział, że nie potra-fili uzdrowić epileptyka, wrzasnął na nich: „O, ple-mię niewierne i przewrot-ne! Jak długo jeszcze mam być z wami? Jak długo jesz-cze mam was cierpieć?” (Mt 17,17). Piotra zaś, który ośmielił się zwrócić Mu uwa-gę (w dodatku głupią), zga-sił krótkim: „Zejdź mi z oczu, szatanie!” (Mk 8,33). Ostro? Ostro. Musiał tak? Może nie musiał. Ale tak zrobił i tyl-ko to się liczy. Ja tu też tak zamierzam.

http://droga–gwaltownika.blogspot.com/

J est taki stary kawał, śmieszny inaczej. Z kategorii o słoniu i mrówce. Bawią się oni w chowanego,

mrówka się ukrywa. Po dłu-gotrwałych i bezowocnych poszukiwaniach, zrezy-gnowany słoń mówi wresz-cie: „E tam, mam cię w d…” Na to zaskoczona mrówka, wychylając się odpowiada: „A skąd wiedziałeś?”

Większość Czytelników na taki „dowcip” na łamach za-reaguje oburzeniem, zdzi-wieniem, irytacją. W każ-dym zaś razie coś, co byłoby dopuszczalne, a nawet po-żądane na towarzyskim spo-tkaniu, czy w prywatnej rozmowie, wywołuje w nas negatywne reakcje, przy-najmniej oficjalnie, gdy uży-te jest w debacie publicznej. Słowo na „d”, obrazujące ostatnio, gdzie wójt Chełm-ca ma radnych tej gminy, stało się jednak hitem me-dialnym minionych tygo-dni, i nawet naczelny nasze-go Tygodnika poświęcił mu pierwszy wstępniak. Zain-teresowanych sceptycznym spojrzeniem autora na uży-teczność tej figury estetycz-no–myślowej odsyłam na stronę 2, tutaj zaś pozwa-lam sobie przyjąć stanowi-sko przeciwne. Oburzenie czytelników, komentatorów, a nawet samych adresatów wiekopomnego wystąpienia jest bowiem przesadne, a na-wet zbędne. Dupa (nie nad-używajmy, ale i nie bójmy się tego słowa) wyrosła bo-wiem na podstawowy ele-ment i narzędzie uprawia-nia polityki, a umiejętność wszechstronnego się z nią obchodzenia staje się pod-stawowym atrybutem nie-zbędnym w obcowaniu nie tylko z przywódcami świato-wymi, ale nawet na poziomie

sołectwa. Nie mam tu oczy-wiście na uwadze żadnej ko-lejnej seks–afery. Działal-ność publiczna skupia się bowiem współcześnie na: robieniu koło d…, twardości tylnej części ciała, włażeniu w nią oraz posiadaniu (cze-goś, kogoś) tamże.

To pierwsze zadanie ma wymiar zewnętrzny, pole-gający na dyskredytowa-niu przeciwników politycz-nych, podkreślaniu przewag swojej formacji i jej oferty. To jednak robota dla amato-rów. O wiele ważniejszy jest bowiem aspekt wewnętrz-ny, polegający na ogrywaniu swoich najbliższych partne-rów, wyrabianiu swojej po-zycji ich kosztem, ośmiesza-niu ich w oczach partyjnych decydentów. Najważniej-si i najwięksi wrogowie za-wsze znajdują się we wła-snych szeregach, bo to oni mogą odciąć dojście, ode-pchnąć od korytka itd. Naj-jaskrawiej ten aspekt po-lityki, zwłaszcza lokalnej, będziemy mieli okazję obser-wować w najbliższym czasie, przy tworzeniu list wybor-czych, uzyskiwaniu nomina-cji, dzieleniu stanowisk.

Twardość dolnych plec-ków jest niezwykle istotną cechą współczesnego działa-cza czy polityka. Dla słabe-uszy i mięczaków w rodzaju Andrzeja Gołoty nie ma bo-wiem miejsca nawet w za-rządzie osiedla. Tylko twarde siedzisko zapewnia odpor-ność na nieuniknione ciosy

i pozwala się po nich pod-nieść, zamiast zwiewać z po-litycznego ringu. Słynny po-dział na graczy z twardą dupą i tych z miękkim ser-cem jest w otaczającej nas rzeczywistości aż nadto widoczny.

Trzecia z wymienionych cech otaczającej nas poli-tyki dużej i małej objawia się włażeniem w d... tym, od których zależy „karie-ra”. Coraz bardziej ostatnio moc i władza w tym zakre-sie przesuwa się z tzw. elek-toratu na aparat partyjny. Z każdym rokiem i wybora-mi trudniej bowiem prze-bić się kandydatom, nazwij-my ich, niezależnym. Ciężej jest też załapać się do ja-kiejś partyjnej bandy, a osią-gnąć w niej odpowiednią po-zycję mogą tylko nieliczni. To oczywiście naturalne i lo-giczne. Pytanie tylko, czy takowym jest również sys-tem kryteriów stosowanych przy pozyskiwaniu i awan-sowaniu uczestników poli-tycznych gierek. Nikt i nic nie przekona mnie, że nieza-leżnie od nazwy i rangi orga-nizacji: merytoryczne przy-gotowanie, doświadczenie, dorobek życiowy itd. liczą się bardziej, niż: lojalność, posłuszeństwo, brak kry-tycyzmu i własnego zdania. Czyli włazod…wo właśnie.

Opisana sytuacja, nazwij-my ją aktywną, doprowa-dziła nas wreszcie do pozycji wyjściowej, zwanej pasyw-ną, kiedy to jakiś podmiot naszego życia publicznego ma kogoś tam, gdzie wspo-mniany wójt. Jest to posta-wa zupełnie właściwa i nor-malna. Po pierwsze, pozwala ona zachować w ogóle ja-kiś dystans i równowagę. Zwłaszcza dla prezydenta, burmistrza, czy wójta, któ-rego głównym zadaniem jest ustawić sobie większość w lokalnej radzie na począt-ku kadencji, a potem ro-bić swoje. Dla większo-ści z nich radni to „dopust boży”, ewentualnie wyłącz-nie „mięso armatnie”. A dla wyborców? No, cóż. Bądźmy szczerzy, drodzy Czytelni-cy, i powiedzmy ilu z nas ma swoich radnych w …sercu?

Słowo klucz

Fabian Błaszkiewicz SJZ notatnika gwałtownika

Maciek KurpKurpiowskie wycinanki

Exposé gwałtownika

Działalność publiczna skupia się bowiem współcześnie na: robieniu koło d…, twardości tylnej części ciała, włażeniu w nią oraz posiadaniu (czegoś, kogoś) tamże

Page 6: DTS 1 30 września 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 30 września 20106

Społeczeństwo

WYBORY SAMORZĄDOWE 2010. Listopadowe wybory to nie tylko spraw-dzian dla polityków i samorządowców. To również sprawdzian dla nas.

Warto pamiętać, że jeśli pozostanie-my obojętni na to, kto będzie przez najbliższe cztery lata rządził naszymi miastami, gminami, powiatami i wo-jewództwem, automatycznie pozba-wiamy się prawa do krytykowania i narzekania. Przecież tak naprawdę nie rządzi nami prezydent, starosta, burmistrz, czy wójt. To wy tutaj rzą-dzicie! Szanowny wyborco, nie mu-sisz oczywiście robić tego osobiście. Wystarczy, że 21 listopada wskażesz tych, którzy w twoim imieniu zrobią to najlepiej. Jak ich rozpoznać? To do-bre pytanie!

Niestety pierwsze przedwybor-cze prognozy nie są optymistycz-ne. Skrajne szacunki zapowiadają frekwencję niewiele przekraczają-cą 50 procent. W takiej sytuacji po-zostaje wierzyć, że pracownie bada-nia opinii publicznej mogą się mylić w swoich prognozach, a takich przy-kładów ostatnio nie brakowało. Trud-no jednak mieć nadzieję, na nagły wzrost zainteresowania lokalnych społeczności wyborami. Obywatel-ską aktywność próbują nawet obu-dzić ogólnopolskie akcje społeczno-ściowe mające za zadanie uświadomić potencjalnym wyborcom, jak waż-ne jest uczestnictwo w wyborach, w każdej formie – czynnej i bier-nej. Im bliżej końca obecnej kaden-cji samorządowej, tym powszech-niejsze opinie, iż nowe rozdanie nie przyniesie zasadniczych zmian. Ta-kie komentarze są szczególnie mocne w miejscach, gdzie rady miast i gmin są wyjątkowo negatywnie oceniane. Słabe zainteresowanie zbliżającymi się wyborami to przede wszystkim

efekt przekonania, iż źle ocenianych samorządowców nie zastąpią nowi, bowiem ciekawych kandydatów nie widać, na czym skorzystają głównie ci, którzy już funkcjonują w obiegu. Nie oznacza to oczywiście, że w re-gionie brakuje sensownych samo-rządowców. Najczęściej jednak głos tych, którzy mają coś ciekawego do powiedzenia, słabo przebija się przez ogólny zgiełk tych lepiej sprzedający się w mediach.

W zgodnej opinii komentatorów do pracy i działalności w samorzą-dzie nie garną się osoby najbardziej wartościowe. Ci najbardziej twór-czy i przebojowi realizują się głównie w pracy zawodowej, więc na inną ak-tywność nie wystarcza im już czasu. I nawet jeśli lokalni liderzy partii oraz innych ugrupowań zabiegają o cieka-wych kandydatów na swoich listach, to tych drugich do decyzji o kandy-dowaniu skutecznie zniechęca… zła opinia i kiepski klimat choćby tylko wokół sądeckiej Rady Miasta. W tym przypadku akurat nie sprawdza się słynne powiedzenie, że jeśli nie wia-domo o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o pieniądze. Tutaj o pienią-dze nie chodzi, bo potencjalni rad-ni – czyli ci, którzy nie chcą kandy-dować – akurat nieźle zarabiają, więc wizja regularnej diety nie jest dla nich żadnym argumentem. Oczywiście ła-two wskazać w Nowym Sączu i re-gionie radnych, którzy diety traktu-ją jak główny cel zasiadania w radzie, bo to dla nich znacząca kwota w do-mowym budżecie. W większości są to radni „zawodowi”, trochę jak w kul-towej polskiej komedii: „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem”.

Co zatem nas czeka tej jesieni? Obojętność wyborców, poczucie marazmu i nikłego wpływu na losy swoich lokalnych społeczności? Słaba

kampania wyborcza, której główny-mi atrakcjami mogą okazać się perso-nalne potyczki, których momentami żenujący poziom poznaliśmy w ostat-nim czasie wystarczająco dobrze? Lu-dzie nie pójdą do wyborów, bo banal-ne hasło wołające do nich z plakatu i ulotki nie tylko nic im nie będzie mówiło o kandydacie, ale również nie powie, co istotnego chciałby wnieść on do rozwoju naszego miasta czy gminy. Aktywni ludzie naszego re-gionu są zgodni – im większe miasto, tym charakter debaty publicznej bar-dziej przypomina ten toczony w War-szawie, czyli momentami jest fatalny. Z kolei im mniejsza gmina, tym rad-ni mniej skorzy do jakiejkolwiek dys-kusji i krytycyzmu, bowiem mocniej uzależnieni są od lokalnego ukła-du, nawet jeśli słowo układ nie nie-sie tutaj ze sobą nic szczególnie złe-go. „Układ” w wymiarze gminnym to np. radny–nauczyciel, dla którego pracodawcą jest wójt albo burmistrz, a przecież nikt jeszcze nie słyszał, by ktoś publicznie krytykował swojego przełożonego. No chyba, że za pleca-mi. Lokalni przedsiębiorcy nie mają czasu zasiadać w radach, bo rajcow-ska dieta zazwyczaj nie zrekompen-suje im strat jakie ponieśli pod nie-obecność w firmie.

Czy w takiej sytuacji można ogło-sić koniec wyborczego wyścigu zanim

on się jeszcze na dobre nie rozpoczął, bo podobno wynik i tak jest łatwy do przewidzenia? Nic bardziej błęd-nego! O pomysłach na świat nam najbliższy należy głośno rozmawiać, głównie z tymi, którzy będą chcie-li nam zaproponować ciekawe po-mysły. Pokoleniowej zmiany war-ty raczej spodziewać się nie należy. Zapowiadany koniec kariery samo-rządowej przez burmistrzów Gorlic – Kazimierza Sterkowicza i Limano-wej – Marka Czeczótkę to tylko wy-jątki potwierdzające regułę. W ca-łym regionie pojawiły się dotychczas tylko dwa nazwiska młodych lu-dzi, zgłaszających aspiracje do sa-morządowych stanowisk. W Kryni-cy–Zdroju burmistrzem chce zostać Piotr Ryba, dotychczas bardziej zna-ny jako historyk–pasjonat i uczest-nik telewizyjnych teleturniejów, za którym jednak stoi znane w Kry-nicy nazwisko i polityczny dorobek ojca oraz dziadka kandydata. Z ko-lei o wójtostwo w Łabowej planu-je ubiegać się Paweł Juś, młody czło-wiek pochodzący z Ustrzyk Dolnych i na Sądecczyźnie zupełnie nieznany. Krynica, obok Nowego Sącza, wy-daje się tym miejscem, gdzie walka o najważniejszy urząd w mieście bę-dzie budzić największe emocje. Wiele wskazuje na to, że tam również może paść rekord w ilości kandydatów na

burmistrza. Obok aktualnego włoda-rza miasta – Emila Bodzionego, start zapowiedział jego były zastępca Da-riusz Reśko, wspomniany Piotr Ryba oraz „lodowa lady” Katarzyna Zyg-munt, a spodziewane są kolejne de-klaracje wyborcze m.in. głównego oponenta obecnych władz Krzysztofa Cyconia. Pozorne rozbicie głosów ma tam swój strategiczny sens. W myśl znanej zasady „bij silniejszego”, czy-li obecnego burmistrza, w drugiej tu-rze poparcie przegranych z pierwszej i zawarte sojusze mogą mieć decydu-jący wpływ na to, kto przez najbliż-sze cztery lata będzie rządził w Kry-nicy. W Nowym Sączu tylko pozornie decydujące może być stracie kan-dydatów PiS i PO. Wtajemniczeni twierdzą, że obecny prezydent Ry-szard Nowak już dawno podjął decy-zję o stracie z bezpartyjnego komitetu popieranego przez różne środowi-ska w mieście. Taka akurat decyzja stawiałaby i PiS, i Nowaka w trudnej sytuacji, a z rozbicia głosów skorzy-stałby głównie kandydat PO. Na ra-zie oficjalnie chęć startu zgłosił tylko Kazimierz Sas, choć członek SLD, tu-taj pierwszy raz bez partyjnego szyl-du. Gdyby do drugiej tury przeszedł Nowak, może liczyć na poparcie Sasa, z którym nieoficjalne porozumienie funkcjonuje już od pewnego czasu.

(MICZ)

WYBORY SAMORZĄDOWE 2010. Ogólnopolskie sondaże poparcia z ostatnich miesięcy coraz mocniej marginalizują pozycję Polskiego Stron-nictwa Ludowego na politycznej scenie, a wynik Waldemara Pawlaka w wybo-rach prezydenckich był jeszcze słabszy niż obecne notowania partii.

W regionie PSL posiada jednego po-sła Bronisława Dutkę, czyli w porów-naniu z parlamentarną reprezentacją sprzed kilku kadencji, to tendencja spadkowa. Partia wyraźnie szuka no-wej formuły przebijania się w terenie i poszukiwania nowych wyborców. Miała już nawet niekonwencjonalny pomysł na szyld, o czym mówi Mi-chał Kądziołka, członek Prezydium

Zarządu Wojewódzkiego PSL. Ką-dziołka zaliczany jest do tzw. „mło-dych wilczków” ludowców, którzy mają odświeżyć wizerunek partii.– Nie martwią Pana kiepskie wyniki sondaży PSL?

Michał Kądziołka: – Szczerze po-wiem, że nie bardzo, bo czym innym są wybory prezydenckie i spolaryzo-wana scena polityczna w Warszawie, gdzie dominują kłótnie i podjudza-nie, a czym innym wybory samorzą-dowe. Powiem tak – podchodzimy do sondaży ze spokojem partii o 115–let-niej tradycji. W regionie wystawimy zgraną drużynę, klasyczną mieszankę rutyny i młodości. Będziemy walczyć o gminy, powiaty i województwo.– Nie wymienił Pan Nowego Sącza.

– Bo nie ma jeszcze decyzji. Nie wykluczamy, że wystawimy tu swo-jego kandydata, choć nigdy wcze-śniej tego nie robiliśmy, a być może poprzemy kogoś spoza partii. Mamy kilka typów na swojego kandydata, ale sytuacja jest dynamiczna. Może któryś z komitetów zgłosi się do nas z propozycją, wówczas będziemy rozmawiać.– Wystartujecie w Nowym Sączu pod szyldem PSL?

– Szukamy czegoś innego, nawet mieliśmy roboczy pomysł na nazwę komitetu – „świeży oddech”, ale zre-zygnowaliśmy z niej. Z pewnością to będzie coś innego, nowi ludzie, nowe pomysły, powiew młodości.– Szykujecie niespodzianki?

– Myślę, że niektóre nazwi-ska będą zaskoczeniem. I choć w pierwszej kolejności stawiamy na osoby sprawdzone w samorzą-dach, to na naszych listach poja-wią się też kandydaci działający poza polityką – w stowarzysze-niach i innych grupach aktywno-ści. Na pewno postaramy się zasko-czyć konkurentów.– Wspomniał Pan o młodych ludziach na listach. Jak ich chcecie namówić na strat w czasach, gdy najtrudniej za-chęcić do samorządowej aktywności właśnie ludzi młodych?

– My ich nie musimy namawiać, my ich mamy w Forum Młodych Ludowców, które jest bardzo ak-tywne. Oni będą walczyć o mandaty w gminach. Starsi działacze powal-czą o powiaty.

(MICZ)

Ty tu rządzisz!

Wieczorne sesje sądeckiej Rady Miasta toczą się zazwyczaj w sennej atmosferze i bez publiczności

Nowi ludzie, nowe pomysły, powiew młodości

FOT.

ARC

HIW

UM

MIC

HAŁ

A KĄ

DZI

OŁK

I

FOT.

PAW

EŁ L

EŚN

IAK

Page 7: DTS 1 30 września 2010

730 września 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

Informacje

WYBORY SAMORZĄDOWE 2010 . Jan Budnik, jeden z najbardziej zna-nych sądeckich samorządowców wra-ca do gry? Po przegranych wyborach w Korzennej, czterech latach z dala od publicznej aktywności, Budnik planu-je swój powrót.

Tryumfalny powrót? Przed laty sły-nął z dociekliwości jako sądecki rad-ny, nękający pytaniami i zawiado-mieniami do prokuratury ekipę prezydenta Andrzeja Czerwińskie-go. Potem swoją aktywność skupił na gminie Korzenna, gdzie najpierw pracował jako sekretarz, a przez po-nad dwie kadencje jako wójt. To był również gorący okres w jego ka-rierze, naznaczony licznymi po-tyczkami ze swoim poprzednikiem, a później przedsiębiorcą Józefem Mo-krzyckim. Teraz Budnik chce ubie-gać się o stanowisko wójta w równie rozemocjonowanej gminie Łabowa.– Wystartuje Pan w listopadowych wyborach?

Jan Budnik: – Mam taki zamiar. Złożyła mi poważną propozycję po-ważna grupa ludzi z Łabowej, a ja ją rozważam.– Był Pan wcześniej związany jakoś z tą gminą?

– Jakoś nie szczególnie.

– To skąd pomysł, by to była właśnie Łabowa?

– Stamtąd dostałem propozycję. Ludzie, którzy się do mnie zwró-cili znają mój dorobek jako wójta, którym byłem w Korzennej przez dziewięć lat. Nie jestem człowie-kiem anonimowym. Pan akurat do-brze wie, że często pisała o mnie pra-sa – czasami dobrze, czasami źle.– Uzgodniliście państwo warun-ki na jakich miałby Pan wziąć udział w wyborach?

– Jesteśmy blisko. Moim podsta-wowym warunkiem jest możliwość

stworzenia grupy ludzi do pracy. Chcę skompletować ekipę według zasad których staram się w ży-ciu przestrzegać. To ważne, bo-wiem gmina jest w trudnej sy-tuacji – rozbita, a społeczeństwo podzielone widmem budowy spa-larni śmieci.– Jest Pan zwolennikiem budowy takiej nowoczesnej spalarni w Łabowej?

– Oczywiście, że nie! O sprawie było jakiś czas temu głośno, wyglą-dało to groźnie, ale na szczęście żadne definitywne decyzje jeszcze nie zapa-dły. Niedobrze się stało, że wywołała takie emocje i skłóciła ludzi.– I część z tych ludzi zaproponowa-ła Panu kandydowanie? Poda Pan ja-kieś nazwiska swoich potencjalnych współpracowników? A może to jakaś partia złożyła propozycję?

– Za wcześnie jeszcze na nazwi-ska, ale mój komitet będzie apoli-tyczny. Po prostu społeczny komitet wyborców zatroskanych o losy gmi-ny. Żadnej polityki! Kiedy zaczyna się na szczeblu gminnym politykowanie, to kończy się sensowna praca.– Na kilka lat zupełnie zniknął Pan z ży-cia publicznego.

– Ale nie z zawodowego. Pracu-ję w firmie Anmart – Andrzej Ślusa-rek i syn – produkującej zawiasy do

okien dla Fakro. Jestem pełnomocni-kiem do spraw rozwoju.– Skoro podjął Pan decyzję o powrocie do działalności publicznej, to dlaczego nie do Korzennej, z którą był Pan związa-ny przez kilkanaście lat?

– Miałem propozycję kandydowa-nia w Korzennej, ale ją odrzuciłem.– Dlaczego?

– Ze względu na dumę. Ale dumę w dobrym znaczeniu tego słowa. Trzeba mieć swoją godność i honor. Jak się pracuje dla kogoś przez pięt-naście lat, a potem ludzie dają się na-brać na plewy, wierzą w kłamstwa rozpowszechniane na mój temat, to nie ma się ochoty tam wracać. Teraz się okazuje, że ci sami ludzie połapa-li się, że to nie było prawdą i przyszli do mnie z propozycją.– Gdyby się Pan dał namówić na kan-dydowanie w Korzennej, to mógłby Pan powiedzieć, że odniósł Pan moral-ne zwycięstwo, bez względu na wynik wyborów.

– Z propozycją kandydowania przyszli do mnie poważni ludzie, więc to już jest dla mnie tryumf mo-ralny. Bardzo miła była oferta z Łabo-wej. To ważne dla mnie, że pomimo oszczerstw, kłamstw i krzywdzących historii ktoś docenił moją wcześniej-szą pracę i dorobek.

– Te oszczerstwa i kłamstwa, to roz-powszechniane informacje o Pańskiej współpracy z SB?

– Rzekomej współpracy. Tak, mam na myśli to, co o mnie publicz-nie powiedziano, choć nie miałem możliwości się bronić. Dlatego cie-szę się z możliwości kandydowania, bo jako kandydat złożę oświadczenie lustracyjne, że nie współpracowałem z SB. Już wystąpiłem do IPN o możli-wość wglądu do swoich teczek i cze-kam na odpowiedź.– Spokojnie Pan czeka?

– Bardzo spokojnie. Wiem co w życiu robiłem, bo wszystko za-wsze robiłem na trzeźwo, więc do-kładnie pamiętam. Poza tym, kieru-ję się w życiu pewnymi zasadami i to wystarczy, bym mógł być spokojny.– Nie widziano Pana na uroczystościach jubileuszowych „Solidarności”.

– Bo nie dostałem zaproszenia. Współtworzyłem sądecką „Solidar-ność”, a teraz słyszę, że robił to głów-nie Szkaradek. To jaka była i jest „So-lidarność”, to również efekt mojej pracy.– Jest Panu przykro, że zaproszenie nie przyszło?

– Przykro? Nie, z tego powodu nie. Jeśli jest mi przykro to raczej dlatego, że zakłamuje się historię. (MOL)

JUBILEUSZ. Sielanka – tak można w jednym słowie streścić obchody 30–lecia sądeckiej „Solidarności”. Sielan-ka w porównaniu do sierpniowego zjaz-du związkowców w Gdyni, który poka-zał jak dawne środowisko tworzące wolne związki zawodowe jest dziś podzielone.

W Nowym Sączu pełna zgoda – były odznaczenia, kwiaty, wspomnienia oraz wzruszeni bohaterowie z tam-tych lat. I nawet jeśli gdzieś w pod-tekście unosiły się zadawnione ani-mozje lokalnych działaczy, to były ledwie wyczuwalne i wypowiadane gdzieś między wierszami.

Czy środowisko sądeckiej „So-lidarności” sprzed trzydziestu lat jest dzisiaj tak mocno podzielone jak ich koledzy ze związkowej centra-li i rządu? Atmosfera dwóch uroczy-stych wrześniowych spotkań w ra-tuszu pokazuje, że tutejsi działacze pomimo obecnych różnic politycz-nych potrafią zachować się godnie i nie eksponować tego, co ich dzie-li. Sądecka wyrozumiałość i toleran-cja światopoglądowa poszły tak da-leko, iż nikomu nie przeszkadzało, że jedną z wersji historii sądeckich strajków z 1980 r. spisał ówczesny ideolog PZPR. Lokalnych związkow-ców z pewnością mocno łączy postać

Andrzeja Szkaradka, którego histo-rycznej roli i przywództwa nikt nie kwestionuje. No prawie nikt, bo nie zaproszony na jubileuszowe uroczy-stości inny lider z lat 80. Jan Bud-nik, skomentował ten fakt krótko: – Szkaradek zapomniał, że to nie on sam tworzył w Nowym Sączu „So-lidarność” (wywiad z J. Budnikiem drukujemy obok). Spór pomiędzy Szkaradkiem a Budnikiem nie jest oczywiście rzeczą nową. Lider „S” od dawna zarzuca swojemu byłemu ko-ledze współpracę z SB, a Budnik już zwrócił się do IPN o możliwość zapo-znania się z zawartością swoich te-czek. Zapowiada też start w listopa-dowych wyborach i powrót do życia publicznego po kilku latach przerwy.

Dyskusjami o SB, agentach, IPN i rozważaniami kto dziś stoi tam, gdzie wtedy stało ZOMO, rocznico-wego świętowania nikt nie zakłócał. Jeśli zdarzały się złośliwe komentarze do czyichś wątpliwych zasług w wal-ce z komunistycznym systemem, to już tylko w głębokich kuluarach im-prezy i wyłącznie na ucho.

Chłodniejsze niż przed laty wyda-wały się relacje dwóch ważnych gości jubileuszu – Andrzeja Szkaradka i wi-cemarszałka Leszka Zegzdy. Ci bar-dzo bliscy niegdyś współpracownicy

(Zegzda jako wiceprezydent powie-dział w przeszłości o przewodniczą-cym związku: „Szkaradek to dla mnie generalissimus”) dziś znaleźli się na przeciwległych biegunach politycz-nych – Zegzda jest w PO, Szkaradek popiera partię Jarosława Kaczyńskie-go. Obaj nie dali zresztą po sobie po-znać, że ta męska przyjaźń sprzed lat, raczej nie przetrwała próby czasu.

Jeśli w sądeckiej imprezie szu-kać podobieństw do zjazdu w Gdyni, to chyba głównie w emocjonalnym wystąpieniu senatora PiS Stanisła-wa Koguta. Związkowiec ze Stróż grzmiał m.in. pod adresem Lecha Wałęsy, któremu zarzucił, iż miał puścić w skarpetkach komunistów, a puścił robotników. I na tym po-dobieństwa do Gdyni w zasadzie się skończyły, bowiem na sali zabrakło sądeckiej Henryki Krzywonos, któ-ra by głośno powiedziała, to co nie-którzy po cichu powtarzali w kulu-arach. Żartowano, że Stanisław Kogut akurat nie zalicza się do robotników puszczonych w skarpetkach.

W ratuszowej sali – z powodu duszpasterskich obowiązków – za-brakło m.in. ks. Stanisława Majchra, w latach 80. proboszcza kościoła ko-lejowego. To właśnie jezuicka para-fia mocno związana ze środowiskiem

robotniczym jako pierwsza w mie-ście odważyła się organizować msze za ojczyznę w czasach, kiedy inni nie mieli jeszcze na to odwagi. Odwaga nie była zresztą słowem nadużywa-nym. I słusznie, bowiem zdecydo-wana większość uczestników jubile-uszu, wykazała się odwagą wówczas, kiedy było o nią najtrudniej, czy-li w latach walki o wolną Polskę.

I dotyczyło to wszystkich – związ-kowych liderów i szeregowych działaczy, którzy skromnie usie-dli w ostatnim rzędzie. Warto jed-nak pamiętać m.in. o takich ludziach jak Krzysztof Węglowski–Król, któ-rzy nigdy nie trafiają z powodu za-sług na pierwsze strony gazet, a re-presjonowani również zapłacili jakąś cenę w tej walce. (MICZ)

Trzeba mieć godność i honor

FOT.

ARC

HIW

UM

JAN

A BU

DN

IKA

Andrzej Szkaradek jest często nazywany ikoną sądeckiej „Solidarności” FOT. PAWEŁ LEŚNIAK

Spotkanie odważnych ludzi

Page 8: DTS 1 30 września 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 30 września 20108

KOMUNIKACJA. „Autostradą do piekła” zasłynął przed laty ze-spół AC/DC. Teraz absolutnym hitem ma szansę stać się po-mysł wybudowania autostrady do Piekiełka.

To najkrótsze i najszybsze po-łączenie Nowego Sącza i regio-nu z Krakowem. W linii prostej przez Limanową –Nowe Rybie – Łapanów – Gdów, byłoby do stolicy województwa ok. 70 km. Teraz najkrótsza droga to 88 km i do tego krętymi, górskimi dro-gami. Czy to realne zadanie? Bardzo ambitne – przyznają fa-chowcy – i dlatego fascynujące.

Dotychczas kierowcy z na-szego regionu z nadzieją spoglą-dali w kierunku Brzeska, gdzie w przyszłości autostrada A4 miałaby się łączyć z drogą szyb-kiego ruchu z Nowego Sącza. Tak było aż do jednego z pozor-nie nudnych spotkań dotyczą-cych strategii rozwoju Małopol-ski na lata 2014–2020. Wówczas to wstał były prezydent Nowego Sącza Ludomir Krawiński i rzu-cił hasło:

– Skoro planowana jest szyb-ka kolej na trasie Kraków–Pie-kiełko, konieczne wytyczanie szlaku i wykup gruntów na wiel-ką skalę, to może warto przy tej okazji wykupić nieco szerszy pas ziemi i wybudować wzdłuż li-nii kolejowej autostradę – zapy-tał retorycznie prezes Sądeckiej Agencji Rozwoju Regionalnego. Jego pomysł został wpisany do wniosków z konferencji, a nie-długo później trafił do Strate-gii Rozwoju Małopolski na lata 2014–2020. Co to oznacza?

– Oznacza to, że teraz trze-ba powoli, krok po kroku, tra-fiać do społecznej świadomości, iż jest to kapitalne rozwiązanie dla nas wszystkich – przeko-nuje wicemarszałek Leszek Ze-gzda. – Taka autostrada to nie tylko alternatywa dla zakopian-ki, a więc rozwiązująca proble-my komunikacyjne Podhala, ale kluczowa sprawa dla Limanowej, Nowego Sącza i Gorlic. Krótszej i szybszej drogi już na mapie nie znajdziemy!

Na mapie krótszej z pewno-ścią nie ma, ale jak długa jest droga takiej inwestycji od po-mysłu do realizacji? Marszałek Zegzda studzi emocje mówiąc,

że trzeba „złapać odpowiednią perspektywę czasową”. Czy to znaczy, że Virgin Galactic szyb-ciej uruchomi regularne połą-czenia w kosmos, niż my po-jedziemy autostradą z Nowego Sącza do Krakowa?

– To bardzo odważne wyzwa-nie i ambitny temat – przyznaje Grzegorz Stech, dyrektor Woje-wódzkiego Zarządu Dróg. – My-ślę, że nie walczymy tu o au-tostradę do Nowego Sącza, ale raczej o korytarz transportowy Kraków–Budapeszt, albo nawet z północy Europy na Bałkany. To świetny pomysł, by przy li-nii kolejowej powstała autostra-da, tak jak z Krakowa w kierun-ku wschodnim. Mamy szansę upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Teraz trzeba tylko prze-konywać rząd, by wpisał projekt do swoich zadań strategicznych, a potem przekonał Brukselę, że warto wydać pieniądze na ko-rytarz transportowy w tej czę-ści Europy.

Jak długo to może potrwać? Dyrektor Stech jest optymistą. Jeśli projekt uda się wpisać do strategii 2014–2020 i skomple-tować dokumentację drogo-wą w pięć lat, to sama budo-wa trwałaby w tym wszystkim najkrócej i mogłaby ruszyć np. w 2018 r. Odległa perspekty-wa? Pewnie tak, ale jeśli o no-wym pomyśle nie będzie się gło-śno mówić, to nowa autostrada nie tylko nie powstanie za dzie-sięć lat, ale nie powstanie nigdy. Jaki jest szacunkowy koszt inwe-stycji? Zdaniem dyrektora Grze-gorza Stecha koszt budowy au-tostrady byłby porównywalny z kosztem szybkiej linii kolejo-wej, który wstępnie szacowano na 7 mld zł.

(MOL)

Po cichutku, bez rozgłosu, a jednocześnie bardzo uroczyście obchodzono niedawno 48. urodziny prezydenta Ryszard Nowaka. Wśród składających życzenia byli m.in. przedstawiciele zarządów sądeckich osiedli. Wtajemniczeni mówią nieoficjalnie, że wizyta z tortem i kwiatami w gabinecie prezydenta stała się okazją do złożenia deklaracji poparcia dla kandydatury Nowaka w listopadowych wyborach. Miał to być ostateczny sygnał do powstania niezależnego zaplecza wyborczego obecnego prezydenta i zawiązania komitetu bez szyldu PiS, a ogłoszenie decyzji jest tylko kwestią czasu. Jeśli tak, to Ryszard Nowak może zapisać sobie w wyborczym wyścigu mały plus – dotychczas zarządy sądeckich osiedli tradycyjnie skupione były wokół posła PO Andrzeja Czerwińskiego. (M)

Dr Wojciech Kudyba, na co dzień wykładowca na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskie-go w Warszawie, przez tydzień go-ścił z wykładami w słynnej paryskiej Sorbonie.

– To naturalna konsekwencja mo-jej pracy – mówi Wojciech Kudy-ba, zatrudniony jako profesor w Ka-tedrze Literatury Współczesnej. – W ramach programu Erasmus ist-nieje możliwość wymiany studentów oraz kadry naukowej i ja w wyniku takiego porozumienia wykładałem na Sorbonie.

Dr Kudyba przygotował sześć wykładów, głównie dla studen-tów slawistyki, ale nie tylko. Dzięki

znajomości języka francuskiego dwa z nich wygłaszał po francusku.

– Początkowo się zawahałem, bo choć znam ten język, to przygoto-wanie w nim wykładów stanowi osobny trud. Na szczęście przetłu-maczył mi je wcześniej kolega, więc wykładanie po francusku z takim zabezpieczeniem było dla mnie ła-twiejsze – przyznaje polonista. Wy-kłady dotyczyły romantyzmu, ale sądecki naukowiec dużą wagę przy-wiązywał również do możliwości skorzystania dla celów badawczych z rękopisów m.in. Norwida, znaj-dujących się tam w polskiej biblio-tece. Wyjazd miał też służyć na-wiązaniu kontaktów i późniejszej

wymianie studentów w ramach stu-diów doktoranckich.

Dr Wojciech Kudyba dwa lata temu wygrał konkurs na stanowisko profesora w UKSW. Pierwszym jego miejscem pracy był sądecki Splot. W tym okresie w ramach pracy na-ukowej doszedł do doktoratu, z kolei podczas pracy w I LO udanie zakoń-czył habilitację. Z pracy w sądeckich liceach musiał jednak zrezygnować, bowiem trzy razy w tygodniu dojeż-dża do Warszawy.

– Jakoś to dzielnie znoszę, bo otworzyła się przede mną szansa roz-woju i w jakimś sensie realizowania własnych marzeń – mówi Kudyba.

(KCH)

UWAGA POMYSŁ. Sądeckie Sto-warzyszenie Na Rzecz Badań i Do-kumentacji Kultury „A POSTERIORI” oraz Wydawnictwo DOBRE zaprasza-ją wszystkich sądeczan do wspólnego stworzenia unikalnej książki o Nowym Sączu. Książka, czy raczej album, któ-ry powstanie, będzie publikacją nie-zwykłą co najmniej z kilku względów.

Wydawnictwo, którego projekt zro-dził się w głowie prezesa Stowa-rzyszenia „A POSTERIORI”, Piotra Droździka, to album, na który złożą się zdjęcia nigdy jeszcze nie publiko-wane. Współautorem książki może zostać każdy, kto posiada takie zdję-cia i zechce je udostępnić do publika-cji. Pomysłodawcy chodzi o sądeckie zdjęcia z ostatnich 120 lat. Dlaczego

akurat z takiego okresu? Bo właśnie od ok. 120 lat ludzie fotografują.

– Chcemy znaleźć nowe, choć przecież archiwalne, zdjęcia Nowe-go Sącza, najchętniej takie, które jeszcze nigdy nie były publikowa-ne – mówi sądecki fotografik Piotr Droździk. – Chcemy w tej książ-ce pokazać ludzi wpisanych w na-sze miasto i jego historię. A histo-rię tego miejsca tworzyły nie tylko wielkie postaci, ale niemal wszyscy, którzy tu mieszkali.

Pomysłodawcy chcą w książce pokazać przede wszystkim ludzi, ale również wydarzenia, miejsca i architekturę. Według wstępnego projektu w unikatowym wydaw-nictwie zamieszczonych zostanie ok. 250 najciekawszych fotografii

z opisami pochodzącymi od ich wła-ścicieli. Anonimowe Stowarzysze-nie spróbuje rozszyfrować, dojść do źródła fotografii i w miarę możli-wości zaopatrzyć w krótką historię. Fotografie, dla których zabraknie miejsca w albumie, zostaną opu-blikowane na stronie internetowej stowarzyszenia.

Wszyscy posiadacze unikatowych zdjęć, chcący je udostępnić na po-trzeby wydawnictwa, mogą się w tej sprawie kontaktować bezpośrednio z Piotrem Droździkiem dzwoniąc pod numery telefonów: 602 529 376 i 784 056 699, redakcją „Dobrego Tygodnika Sądeckiego”: 18 544 64 40 i 18 544 64 41 lub pisząc na adres ma-ilowy: [email protected]

(MICZ)

Sądeczanin w Paryżu

Stwórz z nami unikalną książkę

FOT.

ARC

HIW

UM

UM

Samochodem w 45 minut do Krakowa!

7mld tyle złotych wynosi szacunkowy koszt budowy autostrady

Page 9: DTS 1 30 września 2010

930 września 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

R E K L A M A

GORLICKIE. Pod tablicami w ośmiu miejsco-wościach w gminie Uście Gorlickie, jeszcze w tym roku pojawią się dodatkowe, z łemkowskimi na-zwami: Бліхнарка (Blechnarka), Ґладышів (Gła-dyszów), Конечна (Konieczna), Кункова (Kunko-wa), Новиця (Nowica), Реґєтів (Regietów), Ріпкы (Ropki) i Ждыня (Zdynia). W ten sposób po-chodząca z tamtych stron łemkowska mło-dzież chce oddać hołd wysiedlonym po II wojnie światowej przodkom oraz pokazać, że ich kultu-ra jest ciągle żywa.

Podobny pomysł, na wniosek Zjednoczenia Łemków, został zrealizowany rok temu w Bie-lance (Білянка). Tam postawienie tablic poprze-dziły głośne spory między sąsiadami. Wspólne-go zdania w tej sprawie nie wypracowano do dzisiaj nawet w niektórych rodzinach miesz-kających w Bielance.

– My nie chcemy konfliktów. Chcemy, żeby wszystko przebiegło spokojnie, bez kłótni. Dlatego złożyliśmy wniosek i pozwalamy biec sprawie swoim rytmem – mówi Olena Duć, szefowa Stowarzyszenia Młodzieży Łemkow-skiej w Polsce „Czuhra”.

Zgodnie z ustawą o mniejszościach narodo-wych i etnicznych oraz języku regionalnym, aby obok tablic z polskimi nazwami miejscowości stanąć mogły także te w języku łemkowskim,

przeprowadzone zostały konsultacje społecz-ne. Pomysł nie przeszedł tylko w Hańczowej.

– Nie sądzę, żeby był to wynik niechęci tych ludzi do kultury łemkowskiej. To raczej efekt braku wystarczającej informacji o tym, jak wiele korzyści może przynieść nawiąza-nie do niej właśnie w ten sposób – tłumaczy wójt Uścia Gorlickiego Dymitr Rydzanowicz.

A korzyści, jak nawet sama młodzież wska-zuje, może być wiele.

– Nasi rodzice przekazali nam, że nasza kultura i język są warte pokazania. Dlatego chcemy, żeby ktoś, kto przyjedzie tutaj z da-leka widząc te tablice pomyślał, kto na tych ziemiach mieszka i zechciał poznać tych lu-dzi – tłumaczy Olena Duć.

I choć tablice w języku łemkowskim pojawią się dopiero za kilka miesięcy, bo gmina właśnie składa w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji konieczne dokumenty, rdzen-ni Łemkowie już się cieszą z kolejnego sukcesu.

– Te tablice w Bielance jakoś podniosły na duchu żyjącą tu społeczność łemkowską. Myślę, że będzie tak wszędzie indziej, gdzie staną kolejne i sam cieszę się, że niedługo je zobaczę – mówi Paweł Stefanecki, Łemko z urodzenia, który już dwadzieścia lat temu na tabliczce z numerem swojego domu za-mieścił napis Білянка. MARIA REUTER

EDUKACJA. W tym roku kolejny rocznik z niżu demograficznego zaczyna naukę na sądeckich uczelniach. Jednak aule i sale wykładowe Wyż-szej Szkoły Biznesu – National Louis University i Państwowej Szkoły Zawodowej nie będą świecić pustkami. Chętnych na indeksy ciągle jest pod dostatkiem, a w odpowiedzi na ich pęd do wie-dzy, uczelnie dają im coraz większy wybór wśród kierunków i możliwości kształcenia się.

– Tym razem o indeks naszej uczelni ubiegało się o 5 proc. więcej absolwentów szkół śred-nich niż w ubiegłym roku. Szczególne oblężenie mieliśmy tradycyjnie na filologii angielskiej, ale widzimy też coraz większe zainteresowa-nie mechatroniką oraz zarządzaniem i inży-nierią produkcji – mówi Mariusz Cygar, pro-rektor do spraw studenckich PWSZ.

Szkoła chcąc wyjść naprzeciw oczekiwa-niom miłośników fotografii i grafiki rekla-mowej uruchamia w tym roku nową, nie na-uczycielską specjalność na kierunku edukacja artystyczna w zakresie sztuk plastycznych – sztuki wizualne i cyfrowa kreacja obrazu. To alternatywa dla zdolnych i ambitnych osób, które nie widzą dla siebie przyszłości w zawo-dzie nauczyciela.

WSB–NLU chce wykorzystać sytuację jaką stworzyły nowe przepisy. W świetle wymogów

prawnych pracownicy socjalni do końca 2013 r. muszą posiadać wyższe wykształcenie. Uczel-nia daje im więc szansę zdobycia tytułu licen-cjata w trybie zaocznym, tu na miejscu.

– Rok 2013 zbliża się bardzo szybko, więc prawdopodobnie, żeby wszystkim dać moż-liwość podjęcia nauki bez konieczności wy-jeżdżania do Krakowa czy innych miast, będziemy prowadzić nabór także w zimie – tłumaczy Andrzej Bulzak, rektor WSB–NLU.

Uczelnia w tym roku po raz pierwszy bę-dzie inwestować w najzdolniejszych studen-tów. W ramach programu „Talenty 3D”, na każdym kierunku 15 osób z najlepszymi wy-nikami w nauce dostanie możliwość bezpłat-nych studiów.

– W ten sposób chcemy konkurować z in-nymi uczelniami. Liczymy, że po ukończe-niu nauki studenci szybko nam się odpłacą bardzo dobrą rekomendacją – mówi An-drzej Bulzak.

WSB–NLU nęci studentów także coraz bar-dziej realną wizją powstania Miasteczka Multi-medialnego. Pierwsza łopata pod budowę ma być wbita już 12 października.

– Dla naszych studentów oznacza to do-stęp do nowoczesnych laboratoriów i ogrom-ną szansę na zatrudnienie – tłumaczy rektor WSB–NLU. MARIA REUTER

Oddać hołd wysiedlonym Inwestują w najzdolniejszych

Page 10: DTS 1 30 września 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 30 września 201010

R E K L A M A

– Niewiele wiadomo o kulisach Pań-skiego odwołania. Rada Nadzorcza PKS wydała tylko krótki komunikat, że Pań-ski program restrukturyzacyjny przy-nosił firmie straty.

– Myślę, że związkowcy mogliby powiedzieć nawet, iż odwołano naj-gorszy zarząd przedsiębiorstwa od 60 lat. I to będą całe zarzuty. Z jednej strony potężne, z drugiej nie poparte żadnymi konkretami.– Bardzo jest Pan pewny swoich racji.

– Już tłumaczę dlaczego. Kiedy obejmowałem PKS ponad rok temu, zastałem tam 3 mln zł długów wyma-galnych. To takie długi, które każdy przedsiębiorca może zanieść do sądu i postawić zalegającą firmę w stan upadłości. Przychodząc zastałem fir-mę, w której przez ostatnie lata nie inwestowano ani w bazę, ani w au-tobusy. A jak już kupowano jakiś

autobus, to dziadostwo za 10–15 tys. zł, w sytuacji kiedy średniej klasy au-tobus kosztuje 700 tys. zł.– A może była to po prostu forma oszczędności?

– W takim razie gratuluję spo-sobu na oszczędności! Dzięki takim ruchom firma odbiegała od konku-rencji lokalnej, gdzie trzeba walczyć z busiarzami i na trasach dalekobież-nych. Szwagropol jeździł taczkami, kiedy zaczynał 10 lat temu. Dzisiaj na przystanek PKS podjeżdża jelczem albo autosanem i nikt do niego nie wsiada, bo 15 minut później jedzie Szwagropol mercedesem z biletem w takiej samej cenie. Są dwa powo-dy takiej sytuacji. Pierwszy to kom-fort tych samochodów, a drugi po-ważniejszy – czas jazdy. Reguluje go co prawda rozkład jazdy, ale w Szwa-gropolu jedzie się możliwie szybko do

celu, a PKS się toczy, żeby zaoszczę-dzić na paliwie, bo przecież kierow-cy mają swoje auta. Po kilku kursach można spuścić z baku 2–3 kanistry. To zalegalizowana praktyka.– Ma Pan świadomość, że to moc-ny zarzut?

– Zderzyłem się ze złodziejstwem w PKS–ie i byłem w szoku! Najgorsze, że jedni kradną paliwo, a drudzy ich bronią. Przecież tam wszyscy wiedzą, że paliwo wycieka. Szacuję, że wycie-ka dziennie ok. 500 litrów. Nic z tym zrobić nie można, bo natychmiast uaktywniają się działacze związko-wi i mówią, że tego pana zwolnić nie można, bo jest członkiem związku. W firmie są na to pisma, mogę po-dać konkretne nazwiska. W sądec-kiem PKS–ie pracuje 281 osób z czego do związków nie należy tylko osiem osób z kierownictwa.

– Związki zawodowe działają w wielu przedsiębiorstwach, ale nie wszędzie od-wołuje się z tego powodu zarządy. W sto-sunku do Pana postawiono konkretny zarzut, iż firma jest nadal na minusie.

– Zgoda, o to się rozbiłem. Po roku i pięciu miesiącach nie udało mi się wyzerować firmy. Trzeba się jednak przyjrzeć dlaczego wdrożone pro-gramy naprawcze nie zdążyły przy-nieść efektu. Programy te mówiły o sferach: organizacyjnej, majątko-wej, finansowej i kapitale ludzkim. Jeśli chodzi o ludzi, to zastałem fir-mę z 390 pracownikami i ponad stu musiało odejść. Organizacyjnie prze-budowałem całą strukturę – zwolni-łem wszystkich kierowników oprócz głównej księgowej.– Dlaczego ich Pan zwolnił?

– Bo byli niekompetentni! W wie-lu przypadkach kierownikami byli

szefowie związków zawodowych. Przecież to chore! W normalnych przedsiębiorstwach się tak nie robi, no chyba, że kompetencja danej oso-by jest wyjątkowo wysoka. Nowych kierowników przyjąłem na zasadzie otwartego konkursu. Generalnie wpuszczenie nowej osoby do tej fir-my przypomina trochę przyjazd po-dróżnika do amazońskiej wioski od-ciętej od świata – poprzedni był tam 30 lat wcześniej. Wszyscy się bronią rękami i nogami przed nowościami.– Idąc do PKS–u miał Pan świadomość jaką sytuację zastanie?

– Nie. Wiedziałem, że będzie cięż-ko, ale nie przypuszczałem, że w cen-trum Nowego Sącza, 200 metrów od mojego rodzinnego domu funkcjonu-je muzeum socrealizmu. Inaczej tego nie umiem nazwać. Muzeum my-ślenia i zachowania ludzi, muzeum

Ważny problem

Muzeum socrealizmu w centrumROZMOWA z MARKIEM SUROWIAKIEM, byłym prezesem sądeckiego PKS,

Page 11: DTS 1 30 września 2010

1130 września 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

technologii. Socrealizm zakonserwo-wany ludźmi, bo średni okres pracy w tej firmie to 29 lat! Tam się nie tra-fiają nowe twarze.– W dniu dymisji nazwał Pan or-ganizację pracy PKS–u układem rodzinno–związkowym.

– Dziś bym poszerzył to określenie – to jest układ towarzysko–rodzinno–związkowy. Tam albo ktoś był kie-rownikiem, albo będzie, jeśli nie jest nim akurat w tej chwili. Karuzela sta-nowisk nieźle się kręci.– Spróbujmy inaczej. Skoro wszyst-kim taki układ odpowiada, to czy spo-tkał Pan tam choć jedną osobę, któ-ra by powiedziała: „Prezesie Surowiak, ma Pan rację, tu trzeba ciąć!”

– Owszem, jest sporo osób, które widzą, że sytuacja w firmie nie jest normalna, ale publicznie i oficjal-nie nikt tego powie. Słyszałem takie uwagi: „Przepraszam, ale ja tego gło-śno nie powiem, bo pracuję tu 30 lat i muszę jakoś żyć”. Rządzi tam od nie-pamiętnych czasów ekipa związkowa i rozkłada konsekwentnie to przed-siębiorstwo uwłaszczając się w sposób nieprawdopodobny. Ja temu uwłasz-czeniu chciałem zapobiec, dlatego stałem się wrogiem.– Na przykład wypowiedział Pan układ zbiorowy, który związkowcy sobie wywalczyli.

– Bo dawał wszystkim przywile-je, które były 300–400 razy wyższe niż daje kodeks pracy! Na przykład od lat co roku o 1,5 procent wzrasta-ła pensja. Dochodzi do takiej sytuacji, że pracownik ma 3 tys. zł podstawy, a z tytułu owego 1,5 procent ma jesz-cze 2,5 tysiąca. Ale nie za pracę, tyl-ko dlatego, że spędził w firmie 40 lat. Jeszcze ciekawsze były nagrody ju-bileuszowe. Po 35 latach pracy, czyli niemal wszyscy pracownicy, dosta-wało się 800 procent wynagrodzenia miesięcznego. Czyli pracownik brał ekstra 25–30 tys. zł, co dawało rocznie 500–600 tys. zł. Taka była skala tyl-ko tych dodatkowych wynagrodzeń.– A Pan chciał, żeby załoga biła Panu brawo, kiedy Pan im zabierał pieniądze?

– No dobrze, ale przez takie wy-datki firma była pozbawiona możli-wości regulowania zobowiązań. Ist-niało zagrożenie, że nie dostarczą nam paliwa. Zwyczajnie brakowa-ło pieniędzy. Od początku musia-łem przesuwać wypłaty, nie mia-łem na ZUS, na podatki. Nie starczało na obowiązkowe płatności, ale wy-płata przywilejów szła pełną parą. Może narażę się tu mediom, ale po-wiem więcej – zastałem w PKS sytu-ację, gdzie związki zawodowe otrzy-mywały wszystkie możliwe gazety

codzienne. Każdy z trzech związków osobny pakiet. Trochę się temu nie dziwię, bo co może etatowy związ-kowiec z pensją 4,5 tys. zł robić przez osiem godzin? To chociaż gazety czy-ta. Przeciąłem to natychmiast.– Nie wiem, czy taką decyzją nara-ził się Pan mediom, ale tym co Pan po-wiedział, z pewnością naraził się Pan związkom zawodowym.

– Ale jeszcze nie wszystko powiedziałem.– Czego Pan jeszcze nie powiedział?

– Na przykład tego, że tylko w ubiegłym roku wydano rodzinom pracowników 1043 bezpłatne bilety. Nie jednorazowe bilety, tylko stałe. Można np. na nie jeździć codziennie do Krakowa.– Pańskim zdaniem nie powinno być takich biletów?

– A pańskim zdaniem powinny być? Jeśli ktoś pracuje w masarni, to znaczy, że jego cała rodzina będzie dostawała kiełbasę za darmo? Wy-jaśnię to bardzo obrazowo. Gdyby te tysiąc ludzi jednocześnie wsiadło do autobusów, to zajmą 25 aut, czyli jed-nego dnia szczelnie wypełniają jed-ną czwartą taboru PKS. Przywilejów rozkładających tę firmę jest więcej. Od 2001 r. 80 osób miało w jednym z towarzystw ubezpieczeniowych opłacane ubezpieczenie na życie. To koszt ok. 150 zł miesięcznie na osobę. To luksusowe świadczenie. I żeby była jasność – jestem za tworzeniem przy-wilejów pracowniczych i w poprzed-nich zakładach sam takie rzeczy usta-nawiałem. Ale w normalnej sytuacji finansowej firmy. Żeby do tego do-szło, najpierw muszą się zapiąć koszty z przychodami, musimy oddać długi, zacząć inwestować i wtedy dopiero możemy próbować cokolwiek roz-dawać. W PKS odwrotnie – żyjemy na kredyt, rozdajemy sobie wszyst-ko, a nie mamy co do lodówki włożyć.– Załoga pewnie patrzy na tę sytuację inaczej. Przyszedł Surowiak, zaczął zwalniać, odbierać przywileje, więc za co go mamy kochać?

– Ależ nikt nie musi mnie tam ko-chać. Skoro mnie odwołano, to zna-czy, że nienawiść sięgnęła zenitu. Ale nienawiść nie ma nic wspólne-go ze zdrowym rozsądkiem. Dzi-siaj powiem tak – ta firma jest nie do uratowania! I nie dlatego, że ja stamtąd odszedłem. To jednak dzię-ki moim kontaktom udało się uzy-skać 5 mln zł kredytu, którego część pozwoliła pospłacać zaległe zobo-wiązania, te sterty faktur, które po-woli przykrywał kurz. Dwa miliony przeznaczyłem na inwestycje, któ-re też wzbudziły kontrowersje, bo jak ja śmiałem zacząć budować za

milion złotych najnowocześniejszą diagnostykę w Nowym Sączu? Po co to? Ano po to, by próbować zdywer-syfikować przychody. Taka diagno-styka to kura znosząca złote jaja. Dru-ga część inwestycji to zakup czterech nowoczesnych autobusów marki vo-lvo, by skutecznie stanąć do konku-rencji z prywatnymi przewoźnikami.– Jaka, Pańskim zdaniem, przyszłość czeka ten zakład?

– Myślę, że likwidacja i prywaty-zacja. Bo jeśli nie prywatyzacja to co? Mamy po sąsiedzku przykłady za-oranych zakładów. Choćby Nowo-mag, który – wydawało się – nie był w stanie upaść, albo Polmozbyt z bli-skiej PKS–owie branży motoryzacyj-nej. Żeby była jasność – jeśli zniknie PKS, to oprócz dramatu tych ludzki, nic się nie stanie. Przecież nie będzie tak, że ktoś nie dojedzie do pracy, bo PKS przestanie istnieć. Na każdej linii jest konkurencja, która w pięć minut wchłonie pasażerów. Konkurencja jest bardziej mobilna, dwa razy tań-sza i dwa razy lepsza.– A dlaczego udaje się np. Szwagropo-lowi, to co nie udaje się PKS–owi?

– Bo to prywatna firma. Bez związ-ków zawodowych, które nie rozu-mieją sytuacji rynkowej, bez prze-rostów zatrudnienia. Zwolniłem sto osób, ale trzeba zwolnić kolejnych sto. Zastałem w firmie 60 mechani-ków, dzisiaj jest 30, ale Szwagropol ma tylko pięciu. Ktoś w PKS–ie my-ślał, że Surowiak porobi sobie trochę porządków i na kolejne dziesięć lat znowu będzie błogi spokój.– A nie będzie?

– Nie będzie, bo sytuację weryfi-kuje rynek. W ciągu ostatniego roku kryzys na rynku przewozów towa-rowych i pasażerskich tak dotknął branżę, że przychody firm transpor-towych spadły od 25 do 40 procent. Po prostu jest mniej towarów i pa-sażerów do wożenia i z tym nie ma jak walczyć. Dodatkowo o 30 pro-cent wzrosła cena paliwa. Rozma-wiałam z właścicielami Szwagropo-lu. Co zrobili w tej sytuacji? Obcięli kierowcom wszystkie dodatki, jeż-dżą na gołej pensji. Może ktoś sobie wyobrazić taką sytuację w PKS–ie? Związków zawodowych to nie inte-resuje, oni muszą mieć.– Żałuje Pan, że się tam znalazł?

– Nie. To ciekawe doświadczenie. Myślałem, że moje 20–letnie funk-cjonowanie menedżerskie pokazało mi już wszystko, ale to nie prawda. Takiej sytuacji jeszcze nigdzie nie wi-działem. A na własne oczy zobaczy-łem muzeum socrealizmu w centrum Nowego Sącza!

Rozmawiał WOJCIECH MOLENDOWICZ

Ważny problem

Nowego Sączaodwołanym ze stanowiska 16 września.

FOT.

ARC

HIW

UM

Page 12: DTS 1 30 września 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 30 września 201012

Sprawy i ludzie

W listopadzie ub. roku wyszła na jaw głośna w całej Polsce afera z piramidą finansową.

Monika B.B. prowadziła w Limanowej kancelarię finansowo–ubezpieczeniową. Oprócz ubezpieczeń oferowała fundusze in-westycyjne dające większe niż w bankach oprocentowanie. 28–letnia mieszkanka Uja-nowic miała namawiać klientów do wpłat, obiecując nawet kilkunastoprocentowe zy-ski w krótkim czasie. Chętnych nie brako-wało, niektórzy wpłacali po kilkaset tysięcy złotych. Po początkowych zyskach, napędza-jących funduszowi kolejnych inwestorów, po pewnym czasie pojawiły się problemy z wy-płatą gotówki. Potem właścicielka kancelarii zniknęła. Wkrótce sama zgłosiła się na policję.

W tej chwili śledztwo prowadzi Prokura-tura Okręgowa w Nowym Sączu. Monice B.B. postawiono zarzuty oszustwa oraz używa-nia znaku towarowego Skandii. Oskarżona przyznała się do postawionych zarzutów, ale odmówiła wyjaśnień. Przedłużono jej areszt do listopada. Zarzut oszustwa ma postawio-ny również Paweł K. ze Śląska, który według zeznań Moniki B.B. miał transferować otrzy-mywane kwoty. Nadal nie widomo co stało się z pieniędzmi. Nie ma ich na kontach oskarżo-nej ani związanych z nią osób.

Do tej pory zgłosiło się 160 poszkodowa-nych. Mieli oni powierzyć Monice B.B., jak się w tej chwili szacuje, 12,5 mln zł. Niemal wszystkie osoby, które straciły pieniądze w li-manowskiej aferze finansowej wolą pozo-stać anonimowe dla opinii publicznej. Wśród ich są postaci znane nie tylko z lokalnych ga-zet, ale również gwiazdy ogólnopolskich me-diów. Prawdopodobnie właśnie dlatego nie chcą wypowiadać się na temat przykrego dla

nich doświadczenia. Naiwność? Łatwowier-ność? Chęć szybkiego i łatwego zysku? Mo-żemy się tylko domyślać, iż to głównie wstyd i zażenowanie każą im dzisiaj milczeć na te-mat swoich motywacji i powierzenia swoich pieniędzy na niepewną lokatę. Dziś wiemy, że mocno niepewną, choć kiedy limanowski łańcuszek szczęścia dopiero nabierał rozpędu, wydawał się dla wielu świetnym sposobem na łatwy zarobek.

Wśród poszkodowanych osób, które wpła-ciły Monice B.B. oszczędności swego życia, jest rodzina Niebylskich z Laskowej. Wójci-na podlimanowskiej gminy jest jedyną osobą publiczną wśród oszukanych, która opowia-da o dramacie, jaki ją spotkał. Na prośbę po-szkodowanej nie podajemy wysokości kwoty, jaką zainwestowała w fatalny fundusz. Cho-dziło jednak o bardzo pokaźną kwotę.

(JOMB)

Piramida z mil ionów160 poszkodowanych w tym wiele znanych postaci życia publicznego w regionie – politycy, prawnicy, policjanci,

przedsiębiorcy. Ich straty – czy raczej zainwestowane oszczędności – szacuje się już na ponad 12 mln zł. Główna podejrzana

o stworzenie limanowskiej piramidy finansowej Monika B.B. niedawno przyznała się do winy.

Page 13: DTS 1 30 września 2010

1330 września 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

Na zdjęciach: Stanisława Niebylska i jej niepełnosprawna córka Diana.

FOT. KUBA TOPORKIEWICZ

– Po kilku miesiącach od wybuchu afery z Moni-ką B. emocje już opadły?

– Może to głupio zabrzmi, ale jako katoliczka pogodziłam się z tą sytuacją. Są jeszcze chwile załamania, zwłaszcza kiedy myślę o przyszło-ści Diany. Ale zgodnie z moją filozofią życiową, trzeba walczyć tam, gdzie się da walczyć, ale pogodzić się z sytuacją, jeśli walczyć nie moż-na. Pogodziłam się z tym, że chyba już tych pie-niędzy nie odzyskam.– Co Pani czuła, gdy dowiedziała się, że zbierane na operację Diany pieniądze przepadły?

– Zawalił mi się świat. To był dla mnie straszny czas. Gdybym nie miała wiary to… Nie dziwię się, że ludzie w takich momentach od-bierają sobie życie. Na szczęście dzięki moim rodzicom mam wiarę. Nie jestem dewotką, ale mam taką wewnętrzną wiarę, która daje mi siły. W tym znajduję sens życia. Tłumaczę sobie, że widocznie tak musiało być. Może te-raz nie rozumiem pewnych rzeczy, ale kiedyś pojmę ich głębszy sens.– Czy uwierzenie w łatwy zysk nie było naiwnością?

– Ktoś, kto nie przeżywa takiej tragedii jak my z Dianą, nie zrozumie, że tonący na-wet brzytwy się chwyta. Dla dziecka zrobi się przecież wszystko. A Monika nie obiecywa-ła nam ogromnych zysków w krótkim czasie. 15 procent wydawało się realne. Rozmawia-ła z nami w tajemnicy. Mówiła, że wybra-ła nas, że tylko nam chce pomóc. Była dla nas serdeczna. Mąż był kiedyś jej nauczycielem, pracował z jej mamą. Nie uwierzyłabym oso-bie obcej, która przyjechałaby z zewnątrz. Ale tu, swojemu człowiekowi? Poza tym miała za tym stać firma Skandia. Monika miała własne biuro i nie pracowała pierwszy rok. Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Do tego zor-ganizowała festyn charytatywny w Ujanowi-cach dla Dianusi. Wszystko to wskazywało, że ona naprawdę chce pomóc.

– Dramat polega na tym, że chodzi o chore dziecko (Diana cierpi na bardzo rzadką cho-robę dysostozę przynasadową typ Janssena, która objawia się niskim wzrostem – dziew-czynka ma 80 cm, deformacją kończyn i krę-gosłupa – przyp. red.).

– To jest najgorsze, że Monika B. nie skrzyw-dziła mnie. Gdyby to były moje pieniądze, to nie byłoby tego dramatu. Pieniądz to przecież tylko papierek. Jakoś bez niego mogę żyć. Ni-gdy nie przywiązywałam wagi do pieniędzy. Ale tu walczyłam o dobro dziecka…

– Operacja w USA przepadła?– Teraz jest już kompletnie niemożliwa.

W Stanach Zjednoczonych koszt komplek-sowych zabiegów oscyluje w granicach 500 tys. dolarów. – Limanowska Akcja Charytatywna zebrała 35 tys. zł., oczywiście to kropla w morzu potrzeb.

– Na razie nie ruszam tych pieniążków. Nie wiemy jak będzie dalej. Miał być cykl operacji w Poznaniu, polegający na pocięciu kości nóg Diany i poskładaniu ich na nowo, ale zostali-śmy bez odpowiedzi. Nikt nie chce się pod-jąć operacji. Nie wiem, czy lekarze wychodzą z założenia, że dziecko niepełnosprawne i tak pięknością już nie będzie? Czy chodzi o obawę, że mogliby Dianie tylko zaszkodzić? W innych chorobach lekarze potrafią powiedzieć, że jest szansa, a tu… Właściwie wszyscy pozostawiają nas bez odpowiedzi. Na razie zdecydowaliśmy, że jeśli rzeczywiście nikt nie podejmie się ope-racji, to za te pieniążki będziemy chcieli kupić Dianie wózek elektryczny i samochód dosto-sowany do jej potrzeb, tak by mogła się łatwiej poruszać, by nie była od nas uzależniona. Póki

żyjemy zawsze będziemy się nią opiekować, ale człowiek już martwi się o przyszłość.– Jak zareagowała Diana, gdy dowiedziała się o tej sytuacji?

– Do dziś nie wie. Nie chcę jej odbierać na-dziei. Ona jej bardzo potrzebuje.– Jak w tej chwili wygląda Państwa sytuacja jako poszkodowanych? Jest cień szansy, że chociaż część pieniędzy uda się odzyskać?

– Ja już straciłam nadzieję. Mąż był przesłu-chiwany, ale co dalej – nie wiemy, nie otrzy-mujemy żadnych wiadomości. Teraz spła-cam dług.– Dług, czyli zaciągniętą pożyczkę?

– Chwilę przed wybuchem całej afery Moni-ka namówiła nas, żebyśmy jeszcze wzięli kre-dyt. Mówiła, że w ten sposób będziemy mieli całą kwotę na cykl operacji Diany. Tak zrobili-śmy. Teraz trzeba tę pożyczkę spłacać. Nie za-rabiam kokosów, ale nie mam też najmniejszej pensji, tyle że teraz wszystko idzie na spłatę za-ciągniętego kredytu. Jakoś jednak musimy so-bie dawać radę. Żal tylko, że te pieniądze mo-glibyśmy odkładać dla Diany.– Jak z perspektywy czasu ocenia Pani całą sytuację?

– Nadal jestem zszokowana. Nie wiem, czy Monika wiedziała co robi, czy była nieświa-doma? Czym się kierowała? Chęcią zysku? Nie potrafię i nie mam prawa jej oceniać, to może zrobić tylko Bóg. Była sympatyczna, miła, wzbudzała zawsze ogromne zaufanie. Dlatego nawet dziś cała sytuacja to dla mnie szok.– A Pani mąż? Bardzo dramatycznie brzmia-ły jego słowa sprzed kilku miesięcy, że gdyby nie Diana, nie miałby już po co żyć.

– Mąż całą sytuację przeżył jeszcze bardziej. Był załamany, ale chyba moje podejście spra-wiło, że jakoś teraz staramy się żyć normal-nie i nie tragizować. Każdy ma przecież swoje problemy. Każdy ma swój krzyż, jak nie dziś to jutro. Staramy się przy Dianie nie pokazywać smutku. Ona jest bardzo wrażliwa, bardzo się o nas martwi. Mówi, że Bogu tylko jednego by nie wybaczyła, gdyby nas szybko zabrał.– Nie straciła Pani zaufania do ludzi?

– Nie, mimo wszystko nie. Nie można jed-ną miarą mierzyć wszystkich. Wiem, że są lu-dzie dobrzy i źli. Może już tak mam, że chociaż czasem na tym tracę, to mam za duże zaufanie i miłość do ludzi. Nawet gdyby Monika przy-szła dziś do mnie, powiedziała, że przepra-sza, to ja bym ją jeszcze przytuliła i wybaczyła.

Rozmawiała JOLANTA BUGAJSKA

Dla dziecka robi się wszystkoROZMOWA ze STANISŁAWĄ N IEBYLSKĄ – wójtem gminy Laskowa, jedną z poszkodowanych w limanowskiej piramidzie finansowej, mamą niepełnosprawnej Diany.

Page 14: DTS 1 30 września 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 30 września 201014

Stanisław Ptaszek z Pasierbca odkrył uroki korzystania z komputera gru-bo po siedemdziesiątce. Ten znany, nie tylko na Limanowszczyźnie, ga-wędziarz, stał się pasjonatem serfo-wania po Internecie. Osiemdziesię-cioletni pan Stanisław przekonuje, że komputer, z którym radzą sobie na-wet dzieci, nie powinien być straszny dla nikogo i w żadnym wieku.

Gdy przed laty syn kupił sobie komputer, żartował z niego: – Żeby ten komputer choć jedne taczki ka-mieni na zagonach wywieźć potrafił!

Teraz chwali wynalazek. Sam swoją przygodę z kom-puterem zaczął sześć lat temu.– Przy robocie w polu przychodzi-ły mi na myśl różne przeżyte i zasły-szane wydarzenia, pomysły na gawę-dy. W wolnych chwilach przenosiłem je na papier. Kiedy chciałem się nimi podzielić ze znajomymi, prosiłem zię-cia Romana o przepisywanie na kom-

puterze i drukowanie – wspomina.W końcu syn Jan – informa-tyk, namówił rodziców, by ku-pili komputer, bo dzięki temu sami będą mogli pisać teksty.– Mieliśmy obawy, czy my to poj-miemy – przyznaje pan Stanisław.Jednak komputer z drukarką po-jawił się w domu, a mieszkają-cy w Krakowie syn w czasie wizyt u rodziców krok po kroku wpro-wadzał ich w komputerowy świat.Przy pomocy komputera Stani-sław Ptaszek napisał zbiór gawęd „Skarbiec pamięci”, później hi-storię rodzinnej wsi „Pasierbiec – wieś bogata historią”, a ostat-nio przygotował drugie poprawio-ne i uzupełnione wydanie tej pozycji. – To wspaniały wynalazek. Można w tekście robić poprawki, skreśle-nia, dopiski, bez konieczności przepi-sywania całego tekstu – chwali urzą-dzenie pan Stanisław.

Rok po zakupie sprzętu kom-puterowego Ptaszkowie poczy-nili kolejny ważny krok – pod-łączyli się do Internetu. To było prawdziwe otwarcie na świat.– Teraz na co dzień korzystamy z komputera do koresponden-cji i rozmów z rodziną oraz przy-jaciółmi na Skypie. Nawiązaliśmy kontakty ze znajomymi w kraju, ale też w Kanadzie, RPA i w Sta-nach Zjednoczonych. Dzięki In-ternetowi mamy kontakt z ludźmi nam życzliwymi i wsparcie ducho-we w chwilach trudnych – mówią.Z pomocą internetu Stanisław Pta-szek nawiązał kontakt z dialektolo-giem Arturem Czesakiem. Wnucz-ka dała mu adres mailowy doktora z UJ, więc napisał do niego, po-dzielił się swoją gawędziarską pa-sją, a w efekcie doszło do spotka-nia i rozmowy na temat gwary pasierbieckiej.

Maria i Stanisław Ptaszkowie naj-bardziej lubią oglądać prezentacje multimedialne, które podsyła im zna-joma – Magdalena Sędziwy z Krakowa.– Dzięki temu na przykład upały dla nas nie są groźne. Włączamy sobie serię zdjęć z lodowca Perito Moreno w Argentynie. Jak to nie wystarcza przenosimy się na Biegun Północny, oglądamy sobie wschód słońca na bie-gunie, a nad nim kontur księżyca, i mi-sie baraszkujące w śniegu. Jak przy-chodzi u nas oziębienie – korzystamy z małych wodospadów Pamukkale.Gdy w trakcie oglądania prezenta-cji, coś wzbudzi ich zainteresowanie, zapisują pytania na kartce, a później wyszukują w Internecie wiadomości.

– Wreszcie teraz mamy do-stęp do wiedzy bez ograniczeń – mówi pasierbiecki gawędziarz.Pan Stanisław najczęściej odwie-dza strony z aktualnymi wiado-mościami oraz portale medyczne.Przekonuje, że obsługa kompute-ra nie jest wcale trudna, bez wzglę-du na wiek. Każdy może sobie z tym poradzić. Do komputera podchodzi spokojnie i bez nerwów. Jeśli czegoś nie wie, dopytuje się wnuka Michał-ka, albo szuka w zeszycie, w którym syn zapisał szczegółowe instrukcje.– Nie obawiam się, że coś zepsuję, bo przecież jak się zepsuje to się i naprawi – przekonuje. – Komputer to wspa-niały wynalazek dla każdego. (JOMB)

SZKOŁA. Od kilkunastu lat w Nowym Sączu można doskonalić nie tylko tę-żyznę fizyczną, ale również szarych komórek.

W 1997 r. lokalna prasa odnotowa-ła ukończenie istniejącej od trzech lat szkoły przez 150 jej absolwenta. I choć sam jubilat niczym szczególnym się widać nie wyróżniał, bo do histo-rii nie przeszedł, głośno było o in-nych absolwentach i rekordzistach. Michał Kozdraj potrafił zapamiętać układ czerwono–niebieski złożony ze 104 elementów, Marek Sajdak zapa-miętywał wynik 98 kolejnych rzutów kostką, zaś Agnieszka Celary potrafiła powtórzyć stucyfrową liczbę. Do są-deckiej szkoły uczęszczały wówczas 9–17–latki z Gorlic, Grybowa, Kry-nicy, Rytra, Starego i Nowego Sącza.

Rozmowa z MARIANEM WÓJTOWICZEM

– Był Pan nauczycielem w szkole pamię-ci. Na czym polegają „treningi pamięci”?

– Tak, byłem trenerem umy-słu jeszcze w ubiegłym stuleciu.

Działałem w strukturach Centrum Treningowego Wojakowskich. Obec-nie organizacja ta nazywa się Szko-łą Pamięci Wojakowskich. Podsta-wowe założenie jest takie – wszelkie rozrywki umysłowe trenują umysł, bo jego można i należy trenować. To nieprawda, że nauka pamięciowa ob-ciąża umysł. Jeśli już, to na tej samej zasadzie jak przysiady, albo pomp-ki obciążają mięśnie. Może i obciąża-ją, ale poprawiają kondycję. Trening pamięci to rodzaj dbania o kondycję umysłową. Ludzki mózg ciągle jesz-cze jest tajemnicą dla naukowców. Tak więc rozwiązywanie krzyżó-wek, nauka tekstów na pamięć, na-uka szybkiego czytania, nauka języ-ków obcych sprawiają, że stajemy się coraz lepsi, mądrzejsi, bardziej pew-ni siebie.

Trening daje świetne, bo szyb-ko zauważalne rezultaty w grupie uczniów o tak zwanych specyficz-nych trudnościach w nauce. Sporo informacji można znaleźć na stronie internetowej www.spw.pl. Ogólnie mogę powiedzieć, że Przemysław Wo-jakowski opracował i przystosował do polskich warunków i mentalności metodę zapamiętywania, albo raczej metodę ułatwiającą szybkie zapamię-tywanie, odkrytą 500 lat p.n.e. przez greckiego poetę Symonidesa. Woja-kowski sprawdził tę metodę na wła-snych dzieciach, dopracował i sprze-dał. Dobrze sprzedał. Obecnie firma prowadzona jest właśnie przez jego dzieci. W Nowym Sączu w Szkole

Podstawowej nr 7 przy ul. Grota Ro-weckiego działa taka szkoła.– Czy w warunkach domowych dzieci, młodzież, ale może i starsi mogą ćwi-czyć pamięć?

– Trenowanie pamięci w warun-kach domowych dość dokładnie opi-suje w swoich książkach Tony Bu-zan. Według metod Buzana szkolono i nadal szkoli się agentów wywiadu amerykańskiego. Wojakowski zwe-ryfikował te książki i ocenił je jako dobre i cenne. Niektóre z metod tre-ningowych określił jednak jako za mało efektywne, ale to już, moim zdaniem, mało istotne na tym etapie szczegóły. Najlepiej trenuje się jednak w grupie, bo ważny jest element kon-kurencyjności. Ważne jest też angażo-wanie wszystkich zmysłów, bo każdy z nich przesyła coś do mózgu, zmu-szając go do analiz i przetwarzania da-nych. Istotna jest nauka panowania nad sobą. Świadomość, że na przy-kład kiwanie palcem w bucie podczas sytuacji wymagającej skupienia uwa-gi wcale nie pomaga, wręcz przeciw-nie. Niepotrzebne ruchy, głośna mu-zyka angażuje przecież część mózgu. Uczenie się wymaga wyciszenia.– Jakie efekty może przynieść takie szkolenie pamięci?

– Kiedy moi uczniowie nabrali wprawy w pozycjonowaniu informa-cji, albo nawet w układaniu łańcusz-ków, wprowadzałem im taktowanie. Używałem programu komputerowe-go, który wydawał dźwięki na przy-kład bębna w określonym rytmie ,a na

ekranie pojawiały się rysunki przed-miotów do zapamiętania. Gdybym tego na własne oczy nie zobaczył, na sobie nie sprawdził, trudno byłoby mi w to uwierzyć. Na ekranie monitora pojawiała się kostka do gry. Sto rzu-tów w tempie co 6 sekund. To o wiele szybciej niż ktoś były w stanie rzucać i zapisywać wyniki. Komputer świet-nie sobie daje z tym radę, a ja mając li-stę wyników na ekranie, mogłem od-pytywać moich podopiecznych na wyrywki, albo rzucałem pytanie: ile razy wypadło 3? Otrzymywałem pra-wie jednocześnie kilka prawidłowych wyników i jeden, albo dwa błędne! Oczywiście zdarzali się i tacy, którzy nie podejmowali próby liczenia. Po-dobnie było z szybkością czytania. Już po kilku treningach uczniowie zwięk-szali tempo czytania prawie dwukrot-nie! Można było to łatwo sprawdzić. Przeciętny człowiek czyta w tempie 180 – 200 słów na minutę. Daje się za-wodnikowi krótki tekst z policzony-mi słowami i stoperem sprawdza czas potrzebny na przeczytanie. Następ-nie zawodnik dostaje 10 pytań doty-czących pewnych szczegółów w tek-ście, na przykład jakiego koloru było coś tam, w każdym razie na pew-no nie o imię głównego bohatera. Je-śli prawidłowo odpowie na 8 z 10 py-tań, to znaczy, że przeczytał tekst ze zrozumieniem.– Szkoły pamięci czasem określa się mianem „szkół geniuszy”. Czy słusznie?

– Może jest to chwyt marketin-gowy, bo ładnie brzmi. Dla mnie

geniusz, to osoba z jakimś upośle-dzeniem. Odsyłam do filmu „Pięk-ny umysł”. Generalnie podręczni-ki psychologii opisują geniusz jako uzdolnienie w określonym kierun-ku i upośledzenie w innym. Dla mnie na przykład umiejętność naucze-nia się na pamięć strony maszyno-pisu po dwukrotnym jej przeczy-taniu to raczej sztuczka cyrkowa, a nie geniusz. Każdy, dosłownie każ-dy, może taką umiejętność opano-wać. Wystarczy trochę potrenować i głowa po tym nie boli, a jak bar-dzo wzrasta poczucie własnej warto-ści. Na koniec chciałbym przestrzec przed wybieraniem szkół, ośrodków szkoleniowych, które oferują naukę za pomocą metod relaksacyjnych, kontemplacyjnych, stosowaniem ja-kichś czarów. One też podobno są skuteczne, w przeciwnym razie nie miałyby klientów. Problematyczne w tych metodach jest to, że niekiedy mają wpływ na zmianę osobowości, a uważam, że najważniejsze w na-szym rozwoju jest to, byśmy zawsze pozostawali sobą, bo jeśli siebie nie lubimy takich, jakimi jesteśmy, to potrzebny jest nam nie trening pa-mięci, lecz dobry psycholog.

Rozmawiała JOLANTA BUGAJSKA

Marian Wójtowicz – nauczyciel techniki i informatyki, ale do tego rzeźbiarz–samouk i poeta oraz radny miasta Limanowa. Był trenerem umysłu w Centrum Treningowym Wojakowskich.

Nauka

SENIORZY. Nigdy nie jest za późno, by polubić komputer, czyli…

Dziadek w globalnej sieci

FOT.

KU

BA T

OPO

RKIE

WIC

Z

Trenuj umysł tak jak mięśnie

FOT.

KU

BA T

OPO

RKIE

WIC

Z

Page 15: DTS 1 30 września 2010

1530 września 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

STANISŁAW STAWIARSKI

Optimus przez lata był wizytówką Nowego Sącza, traktowanym przez wielu jako zalążek polskiej doliny – albo przynajmniej kotliny – krze-mowej. Komputerowa firma stała się symbolem polskich przemian, będąc jednocześnie tych przemian spraw-cą, dzieckiem i w końcu ofiarą. Do dzisiaj przy ulicy Nawojowskiej stoi potężny kompleks budynków dają-cych wyobrażenie o skali przedsię-wzięcia sprzed dwudziestu lat. Hi-storia Optimusa to historia nadająca się na scenariusz filmowy, dobrą po-wieść i śledztwo. Nie brak w niej wi-zjonerstwa, pionierskiego zacięcia, zimnej kalkulacji, błędów oraz zwy-kłego przypadku.

Rok 1987, posiedzenie kierow-nictwa Sądeckich Zakładów Napra-wy Autobusów. Jednym z punktów ważnej narady jest dyskusja na te-mat przyszłości w zakładzie dyrek-tora do spraw ekonomicznych – mło-dego, jakby trochę niepasującego do tamtych czasów Romana Kluski. Od dłuższego czasu w zakładzie tli się konflikt pomiędzy nim a resztą ka-dry zarządzającej i związkami zawo-dowymi. Decyzja – Roman Kluska zostaje zwolniony z pracy. Oficjal-nie z powodu braku rekomendacji Komitetu Wojewódzkiego PZPR. To początek opowieści jednego z naj-bardziej spektakularnych przedsię-wzięć biznesowych w historii naszego kraju. Niedługo po zwolnieniu, jak-by przeczuwając nadchodzące zmia-ny, Roman Kluska zakłada prywat-ne przedsiębiorstwo. Doświadczenie i wiedza informatyczna oraz kon-takty w wielu firmach pomagają mu zdobyć pierwsze kontrakty na two-rzenie programów komputerowych. Jednak w tamtym okresie jednym z najłatwiejszych sposobów zdoby-cia pieniędzy był zakup komputera za granicą i odsprzedanie go w kraju. Jak wspomina sam założyciel Opti-musa w jednym z wywiadów „Ry-nek oprogramowania w naszym kraju dopiero wówczas raczkował i dlatego nie można było myśleć o zbudowaniu przedsiębiorstwa na dużą skalę, jeśli prawie nikt nie miał komputera. Żeby znacząco zwiększyć rynek odbior-ców oprogramowania trzeba było do-starczyć na rynek komputery – tym właśnie się zajęliśmy w pierwszych latach działania”. Od początku w fir-mie liczyła się jakość, właśnie dlate-go wzorce czerpano od najlepszego producenta komputerów na świecie w owym czasie – firmy IBM.

Taki sposób działania okazał się strzałem w dziesiątkę. W ciągu

niespełna czterech lat na koniec 1992 r. Optimus z niewielkiej firmy przekształca się w poważnego eu-ropejskiego gracza. Posiada szesna-ście oddziałów dystrybucji w kraju, a sieć dealerów na Słowacji i Cze-chach jest niemal tak samo gęsta jak w Polsce. Firma otwiera swoje spółki córki w Holandii i Wielkiej Brytanii, ma 40 dostawców kom-ponentów i podzespołów z Dale-kiego Wschodu i ustaloną pozycję na rynku. Firma przebojem wcho-dzi do czołówki najszybciej roz-wijających się firm w kraju, sta-je się wizytówką Polski za granicą.

W 1994 r. trafia na Giełdę Papierów Wartościowych, gdzie radzi sobie znakomicie. Jej kurs przez dłuższy okres pozostaje w stabilnym prze-dziale 35–36 zł za akcję. W 1997 r. na fali tak zwanej bańki IT docho-dzi do pierwszej poważnej zwyżki cen spółki do poziomu 126 zł za ak-cję. Jednak prawdziwy boom sądec-kiej spółki nadchodzi w roku 2000, kiedy za jedną akcję płacono niewy-obrażalną wręcz sumę 366,99 zł, co związane było pośrednio z faktem, że spółkę przejmował w tym okre-sie BRE Bank. Po tej spekulacyjnej gorączce, kurs wraca z obłoków na ziemię i przez dłuższy czas, bo do roku 2007, utrzymuje się w grani-cach 6–7 zł. Od tego momentu jest już tylko gorzej.

Upadek przedsiębiorstwa w grze wolnorynkowej to rzecz nie budzą-ca większego zdziwienia, jednak de-gradacja z lidera do outsidera zdarza się nadzwyczaj rzadko i rodzi szereg pytań o kulisy całego wydarzenia. Co więc stało się w Optimusie na przeło-mie wieków, że z wizytówki polskie-go przemysłu nie pozostało do dzisiaj w zasadzie nic?

Historia upadku firmy związana jest z jej niebywałym sukcesem, któ-ry stał się solą w oku dla konkuren-cji i jak się wydaje – aparatu admini-stracji skarbowej. Wracając jednak do drugiej połowy lat 90. nic nie zapo-

wiadało gigantycznych problemów firmy, a prognozy wydawały się być znakomite. Zwyżka kursu akcji fir-my w 1997 r. miała związek z nowymi inicjatywami, w które zaangażowa-ne była firma. W tym właśnie okre-sie za pieniądze Optimusa w przy-słowiowym garażu powstawał Onet, pierwszy polski portal internetowy z prawdziwego zdarzenia. Optimus planował również wejście na rynek usług telefonicznych. Po pewnym czasie w portfolio firmy pojawiać za-częły się również firmy z branży tak zwanych mediów tradycyjnych jak choćby Pascal, zajmujący się wy-dawaniem przewodników, atlasów i map dla podróżników.

Nic nie wskazywało na to, co sta-nie się niebawem. Rok 2000 stał się

zaś dla firmy Optimus przełomowym, w którym większościowe udziały w firmie przejął BRE Bank z biznes-menem Zbigniewem Jakubasem za kwotę 261 mln zł, następnie odsprze-dając je firmie ITI za bagatela 470 mln zł. Transakcjom tym smaczku doda-je fakt, że ITI na zakup Optimusa od BRE Banku zaciągnęła kredyt w tym banku. Te następujące w niewiel-kich odstępach czasu przejęcia fir-my, utrudniały spójne koncepcyjne zarządzanie nią i budowanie strate-gii rozwoju, efektem czego był spa-dek udziału firmy w rynku i obniżka ceny jego walorów.

Prawdziwym ciosem dla reno-my firmy stały się jednak wyda-rzenia roku 2006, kiedy to doszło do dziwnego podwyższenia kapita-łu zakładowego, w wyniku które-go 29,36 procent udziałów w spółce uzyskał Michał D., właściciel skier-niewickiej firmy Zatra, montującej sprzęt dla Optimusa. Dzięki temu został on największym udziałow-cem spółki nie wydając na ten cel ani grosza. Sposób na takie przejęcie miał podsunąć mu były prezes Opti-musa Michał L. To on najpierw zasu-gerował, by udziały w Zatrze Opti-mus zakupił płacąc gotówką, potem zaś zamiast gotówki zaproponował nową serię akcji, podwyższającą jej kapitał zakładowy. Problem tkwił w tym, że podwyższając kapitał

zakładowy posłużono się sfałszo-waną uchwałą rady nadzorczej, ze-zwalającą na emisję prywatną. Roz-wiązanie to krzywdziło Zbigniewa Jakubasa i jego spółkę Multico, do-tychczasowych największych udzia-łowców, gdyż po podwyższeniu ka-pitału stracił on swoją dominującą pozycję, natomiast nowy główny udziałowiec wymienił radę nad-zorczą i zarząd. Konflikt tak się za-ostrzył, że obrót akcjami został od 4 września zawieszony. Akcje spółki wróciły co prawda na parkiet giełdy w październiku, jednak inwestorzy trzymali się raczej z daleka od spółki.

Warte podkreślenia w całej spra-wie są trzy fakty. Bliskim współpra-cownikiem Romana Kluski był przez dłuższy czas Janusz Luks, były szef UOP. W BRE Banku, który odkupił od Romana Kluski Optimusa pra-cował Gromosław Czempiński, inny były szef UOP. W sprawę Optimu-sa zamieszany był człowiek powią-zany z mafią, Krzysztof M., który po zmianach organizacyjnych w 2006 r., stał się wiceszefem rady nadzorczej Optimusa.

Aktualnie, po wielu kłopotach, firma zdaje się znowu stawać na nogi, głównie dzięki zmianie profilu dzia-łalności i inwestycjach w CD Projekt – spółki, która stworzyła najpopu-larniejszą polską grę na PC Wiedźmi-na i zajmuje się również dystrybucją on–line wielu innych gier. Wciąż bez odpowiedzi pozostaje pytanie, co sta-ło się zatem z firmą, która miała re-alne szanse na powtórzenie „amery-kańskiego snu”, a teraz musi ratować się fuzjami z innymi graczami z bran-ży żeby nie zbankrutować?

Człowiek, który firmę stworzył o sprawie mówić nie chce. Przy kil-ku okazjach potwierdził jednak, że zrezygnował z prowadzenia firmy, jako powody podając powszech-ną w kraju korupcję oraz atmos-ferę zastraszenia nie pozwalającą na prowadzenie w ówczesnej Pol-sce uczciwych interesów. Co zo-stało w Nowym Sączu ze sztanda-rowego przedsięwzięcia polskiej gospodarki wolnorynkowej? Głów-nie legenda, na którą chętnie po-wołują się sądeczanie przywołują-cy czasy, kiedy miasto wydawało się stawać w pierwszym szeregu go-spodarczych tygrysów III RP. No i wspomniany kompleks budyn-ków, w którym dzisiaj mieści się Po-wiatowy Urząd Pracy. To znamien-ne, że siedziba firmy, w której tak niedawno rodziły się najlepsze po-mysły biznesowe, służy dzisiaj tym, którym takich pomysłów najbar-dziej brakuje.

Biznes

Amerykański sen na jawieANALIZA. Co zostało w Nowym Sączu z legendy Optimusa?

RYS. MAREK STAWOWCZYK

Page 16: DTS 1 30 września 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 30 września 201016

Kto jest najlepszym mówcą w Nowym Są-czu? Wiceprezydent Jerzy Gwiżdż? Wicemar-szałek Leszek Zegzda? Poseł Arkadiusz Mular-czyk? Radny Kazimierz Sas? Chyba jednak nikt z wymienionych, ale felietonista DTS o. Fa-bian Błaszkiewicz, jezuita znany również jako DJ Fabbs. Charyzmatyczny sądecki duchow-ny ma nie tylko stałych miłośników swoich nie-dzielnych kazań w kościele kolejowym, ale po-trafi poruszyć dużo większe tłumy. Tak było m.in. początkiem września w Łodzi, gdzie o. Fabian głosił w hali sportowej konferencję do blisko dwóch tysięcy uczestników spotkania modlitewnego z okazji setnego numeru „Szu-mu z Nieba”, periodyku łódzkiego Ośrodka Od-nowy w Duchu Świętym. Z tej okazji zresztą

ukazała się niewielkich rozmiarów książecz-ka, zawierająca cztery rozmowy z ojcem Błasz-kiewiczem, gdzie sądecki jezuita już na okładce awizowany jest przez wydawcę jako „chary-zmatyczny kapłan, didżej i główny mówca ge-nialnego weekendu wrześniowego”. Tych przy-miotników pod jego adresem jest zresztą dużo więcej: „Ma niewyparzony język, ale i rozmo-dlone serce. Charakteryzuje się błyskotliwym umysłem, poczuciem humoru i udzielającą się innym radością, ale jego oczy wpatrzone są w krzyż”. Wniosek? Narzekamy w Nowym Są-czu na brak postaci, których warto słuchać, bo mają coś ważnego i sensownego do powiedze-nia. Być może jednak szukamy takich mówców pod niewłaściwym adresem? (KCH)

Z SĄDU . Nie narkotyki, lecz ciężka choroba psychiczna pchnęła Marcina M. z Moszczenicy Wyżnej do okrut-nej zbrodni.

W połowie sierpnia ubiegłego roku dziewiętnastoletni wówczas chło-pak brutalnie zamordował swoją matkę, po czym sam zgłosił się na policję. Śledczy długo podejrzewa-li, że powodem tragedii było uza-leżnienie Marcina od narkotyków. Dziś nie ma już żadnych wątpliwo-ści – to choroba odebrała mu świa-domość tego, co zrobił.

– Zauważyliśmy, że ma pro-blemy z sobą. Dwie ostatnie noce w ogóle nie spał – zeznawał ojciec Marcina gdy okrutna zbrodnia zo-stała odkryta.

Te ostatnie dni rzeczywiście były kulminacją tego, co w Marci-nie narastało latami. Nie miał ko-legów, ani dziewczyny. W szkole z nikim nie rozmawiał, a przesia-dując w domu najchętniej buszo-wał w Internecie czytając o filozo-fii Nietzschego. Uczył się słabo, ale potrafił być solidnym pracowni-kiem. Zatrudniał się dorywczo na budowach i odkładał niemal każ-dy zarobiony grosz. Nikt nie pa-mięta, aby kiedykolwiek rozma-wiał z psychologiem.

Kilka dni przed zbrodnią Marcin zaczął dużo mówić o Bogu.

– Bóg mi wskazał drogę, aby ludz-kość oczyścić z grzechu i kazał mi się poświęcić – miał przekonywać.

Dużo się też modlił, pytał ro-dziców, siostrę i szwagra o sens życia. Coraz gorzej sypiał, ma-jaczył. Dzień przed zbrodnią za-niepokojony ojciec zabrał go do szpitala. Tam zdiagnozowano u niego jedynie problemy urolo-giczne i wypisano do domu ze skierowaniem na dalsze badania. Nie chciał jednak żadnej pomocy.

Powtarzał tylko, że Bóg każe mu iść do zakonu.

12 sierpnia z samego rana Marcin znowu zaczął pytać rodziców o sens życia i wiary.

– Wtedy Bóg powiedział mi z góry, aby się poświęcić i poprawić katolic-ką wiarę (…). Bóg powiedział mi, żeby wybrać osobę lepszą do życia w czy-stości – zeznawał później.

Około południa został w domu sam z mamą. Razem przygotowy-wali obiad, rozmawiali o stażu, który miał niebawem zacząć i o zapisaniu go na kurs prawa jazdy.

Ojciec wrócił do domu po dwóch godzinach. Zdziwił się, bo drzwi były zamknięte, a zasłony w oknach poza-ciągane. Przez szparę zauważył krew na posadzce. To on znalazł zwłoki. Matka Marcina, Małgorzata, leża-ła na podłodze w salonie. Miała pod-cięte gardło i liczne rany. Nigdzie nie było Marcina.

W okolicznych lasach szukali go policjanci, psy tropiące i funkcjona-riusze Straży Granicznej. Nikomu nie przyszło do głowy, że po zabiciu mat-ki Marcin przebrał się, wziął swoje oszczędności i autobusem pojechał do Nowego Sącza.

Tam kupił wódkę i włóczył się po mieście. W końcu zawędrował na ulicę Szwedzką, gdzie na Komen-dzie Policji wszyscy już wiedzieli, co się stało. Gdy kolejny patrol wyru-szał na poszukiwania domniemane-go zabójcy, lekko już pijany Marcin podszedł do funkcjonariuszy poka-zując im brunatne plamy na rękach i spodniach.

– Jest to krew mojej matki, któ-rą zabiłem (…). To po mnie jedzie-cie, to ja jestem winny przyznaję się do wszystkiego (…). Zabiłem matkę – mówił policjantom.

W czasie przesłuchań niechętnie opowiadał o tym, co zrobił. Stwier-dził tylko, że wie, co się stało i szkoda

mu tego. Zapewniał też, że to Bóg ka-zał mu wybrać, kogo ma zabrać do siebie. Marcin tłumaczył, że wybrał matkę, bo była bardzo religijna i go-towa na śmierć.

Prokuratura nie miała wątpliwo-ści – chłopak wymagał obserwacji

psychiatrycznej. Trafił na oddział psychiatryczny Zakładu Karne-go przy Montelupich w Krakowie. Lekarze, którzy z nim rozmawia-li, byli przerażeni jego zachowa-niem i nielicznymi słowami, które wypowiadał.

W tym czasie sądecka policja pro-wadziła swoje postępowanie. Nie po-twierdziły się jednak plotki krążące po Moszczenicy Wyżnej, według których Marcin miał targnąć się na życie mat-ki będąc na narkotycznym głodzie lub pod wpływem substancji psychotro-powych. Nie doszukano się też żad-nych konfliktów w rodzinie M. – Żyli spokojnie, pobożnie, ciężko pracowa-li. Nie nadużywali alkoholu. Marcin dostawał od rodziców oraz rodzeń-stwa miłość i troskliwą opiekę.

W końcu biegli sądowi postawili diagnozę – chłopak jest ciężko cho-ry psychicznie. Sędzia zdecydował więc o umieszczeniu go w zakładzie psychiatrycznym. Na jak długo? Tego nie można dzisiaj określić. Są szanse, że z czasem stan psychiczny Marcina się poprawi. To jednak może potrwać lata. Do tego czasu będzie musiał żyć w zakładzie zamkniętym.

MARIA REUTER

Wybrał matkę, bo była gotowa na śmierć

Być możne tragedii można było uniknąć…

Tendencje do filozofowania, poszukiwania prawd bezwzględnych i zainte-resowanie tym, co odstaje od rzeczywistości powinno budzić niepokój naj-bliższych osób – tłumaczy psychiatra Anna Szczepanik–Dziadowicz. – To zdecydowany sygnał, że coś złego dzieje się z psychiką człowieka i że war-to zasięgnąć porady psychologa lub psychiatry. Także już samo pozostawa-nie na uboczu, zamknięcie się na rówieśników i kontakty z innymi osoba-mi może być oznaką zaburzeń, czy wręcz choroby psychicznej. Okazuje się czasami, że to jedynie reakcja na problemy, jakie młody człowiek przeżywa. Warto jednak skorzystać z ogólnie przecież dostępnej pomocy specjalistów. Nie ma się czego bać ani wstydzić, bo to najwłaściwsi doradcy, gdy dzie-je się coś złego i dzięki ich diagnozom oraz poradom, a często także lekom, które przepisują, można pomóc cierpiącej osobie, zanim jej stan znacznie się pogorszy i doprowadzi do tragedii.

Pod paragrafem

SMSR E K L A M A

Page 17: DTS 1 30 września 2010

1730 września 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

Kultura

TEATR. Nadchodzącą jesień moż-na poznać po liściach spadających z drzew. W Nowym Sączu istnieje prze-korny wobec natury sygnał rozpoczy-nającej się jesieni. To tytuły spektakli, które zamiast spadać z afisza, wkra-czają na niego za sprawą kolejnej edycji Jesiennego Festiwalu Teatralnego.

Od czternastu lat sala widowiskowa dawnego DKK, a obecnie MOK–u, zaprasza w październiku miłośników teatru. Po raz pierwszy impreza zo-stała zorganizowana w 1997 r. w ra-mach obchodów jubileuszu 75–lecia Teatru Robotniczego im. Bolesława Barbackiego. Od razu zdobyła sympa-tię sądeczan i stała się obowiązkowym punktem kalendarza kulturalnego.

Organizatorzy mają nadzieje nie zawieść oczekiwań widzów po raz czternasty i to w czternastu przy-padkach. Tyle bowiem zaplanowa-no wydarzeń artystycznych. Czekają nas spektakle dla dzieci, rozwese-lająca terapia w wykonaniu Teatru

„Kwadrat”, wspaniałe koncerty i tra-dycyjna premiera Teatru Robotni-czego. Oprócz oczekiwania na nowe spektakle, festiwalowi goście zoba-czą gruntownie odnowione i moc-no zmienione rocznym remontem wnętrza budynku Miejskiego Ośrod-ka Kultury.

Największą jednak atrakcją, bę-dzie możliwość spotkania na sce-nie naszych ulubieńców ze szklane-go ekranu. Do Nowego Sącza znów tłumnie zjadą gwiazdy. Jak powie-dział nam Janusz Michalik, arty-styczny szef Festiwalu, jedną z idei jaka przyświeca organizatorom, jest umożliwienie sądeckiej publiczności kontaktu ze „znanymi i lubianymi”.

– Festiwal nie jest przeznaczony dla koneserów jednego gatunku, ma być tyglem wymieszanych skład-ników – mówi Michalik. O tym, że słuszna to idea, najlepiej świadczy coroczna, najdłuższa w Nowym Są-czu kolejka po bilety w pierwszym dniu sprzedaży. JAKUB M. BULZAK

R E K L A M A

17.10 (niedziela) – godz. 18: Koncert Papieski – „Trebunie–Tutki” w hołdzie Ojcu Święte-mu, „Niebiańskie nuty Wielkiego Pasterza”.18.10 (poniedziałek) – godz. 17.30 i 20.30: „Gąska” Nikołaja Kolady – Teatru „Kapitol” z Warszawy, reżyseria Grzegorz Chrapkie-wicz, występują m.in.: Katarzyna Figura, Anna Gornostaj.19.10 (wtorek) – godz. 10 i 18: „Zemsta” Aleksandra Fredry – Teatr Robotniczy im. Barbackiego, reżyseria: Maciej Kujawski.20.10 (środa) – godz. 10 i 12: „O!!! Czer-wony Kapturek!” Macieja K. Tondery – Te-atr Lalek „Rabcio” z Rabki–Zdroju, reżyse-ria: M.K. Tondera.21.10 (czwartek) – godz. 10 i 17.30: „Burza w Teatrze GoGo” Andrzeja Maleszki – Teatr „Co się stało?!” z Limanowej, reżyseria: Ja-nusz Michalik. 22.10 (piątek) – godz. 17 i 20.30: „Zamknij oczy i myśl o Anglii” Johna Chapmana & Anthony’ego Marriotta – Teatr „Bajka” z Warszawy, reżyseria: Stefan Friedmann, występują m.in.: Agnieszka Kotulanka, Małgorzata Pieczyńska, Andrzej Deskur, Stefan Friedmann, Włodzimierz Press, Ka-rol Strasburger, Zdzisław Wardejn.23.10 (sobota) – godz. 16 i 19: „Co ja panu zrobiłem, Mignon?” Francisa Vebera

– Teatr „Kwadrat” z Warszawy, reżyseria: Wojciech Adamczyk, występują m.in.: Pa-weł Wawrzecki, Renata Dancewicz, Andrzej Nejman, Marek Siudym.24.10 (niedziela) – godz. 16 i 19: „Miłość i polityka” Pierre’a Sauvila – Teatr im. Mic-kiewicza w Częstochowie, reżyseria: Jerzy Bończak, występują m.in.: Joanna Liszow-ska, Jerzy Bończak, Piotr Machalica.25.10 (poniedziałek) – godz. 17.30 i 20: koncert „Okudżawa, Brassens, Wysoc-ki, Brel, Cohen... 20 Scen z życia barda” – Agencja Artystyczna „57” z Krakowa, scenariusz i reżyseria Jerzy Satanowski, prowadzenie Jan Wołek, występują m.in.: Piotr Machalica, Artur Żmijewski, Justy-na Szafran.26.10 (wtorek) – godz. 10 i 12: „Calinecz-ka” wg Jana Christiana Andersena – Dzie-cięca Grupa Teatralna „Cudoki–Szuro-ki” z Nowego Sącza, reżyseria: Małgorzata Sobierska.27.10. (środa) – godz. 17 i 20.30: „Po-dwójna rezerwacja” Raya Cooneya i Johna Chapmana – Teatr „Komedia” z Warszawy, reżyseria: Tomasz Dutkiewicz, występu-ją: Julia Kamińska, Karolina Nowakowska, Edyta Olszówka, Agnieszka Warcholska, Katarzyna Zielińska, Magdalena Wójcik,

Ewa Ziętek, Joanna Kurowska, Robert Roz-mus, Piotr Zelt.28.10 (czwartek) – godz. 17.30 i 20.30: „O północy przybyłem do Widawy, czy-li opis obyczajów III”, na podstawie tek-stów ks. Jędrzeja Kitowicza, Henryka Rzewuskiego i cudzoziemców odwiedza-jących Polskę w czasach Stanisława Augu-sta – Teatr „IMKA” z Warszawy, scenariusz i reżyseria: Mikołaj Grabowski, występują m.in.: Tomasz Karolak, Magdalena Boczar-ska, Iwona Bielska, Mikołaj Grabowski.29.10 (piątek) – godz. 17.30 i 20: „Lekcja szaleństwa” na podstawie utworów „Lek-cja” oraz „Szaleństwo we dwoje” Eugene Ionesco – Teatr „Nowy” z Zabrza, reżyse-ria: Waldemar Śmigasiewicz, występu-ją: Joanna Żółkowska, Paulina Holtz, Woj-ciech Leśniak.30.10 (sobota) – godz. 16 i 19: „I tak cię kocham” spektakl autorski Emiliana Ka-mińskiego na motywach utworów Mau-rice’a Hennequina i Andrzeja Jareckiego – Teatr „Kamienica” z Warszawy, reżyse-ria: Emilian Kamiński, występują m.in.: Ka-tarzyna Skrzynecka, Bożena Stachura, Ju-styna Sieńczyłło,, Marta Ledwoń, Krzysztof Ibisz, Piotr Szwedes, Jacek Kawalec, Emi-lian Kamiński.

Najdłuższa kolejka w mieście

Program XIV Jesiennego Festiwalu Teatralnego

Page 18: DTS 1 30 września 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 30 września 201018

T E K S T S P O N S O R O W A N Y

Informacje

Gmina Sękowa położona jest w środ-kowej części Beskidu Niskiego w po-wiecie gorlickim, zajmuje obszar 195 km2, a mieszka tu około 5000 osób. O charakterze turystycznym gmi-ny zadecydowały nie tylko urokliwe krajobrazy, czystość powietrza, rzek i strumyków, bogactwo fauny i flory, ale także możliwość uprawiania tu-rystyki konnej, rowerowej i narciar-skiej. Gmina Sękowa to gmina pręż-nie się rozwijająca. W 2009 r. Gmina Sękowa zajęła 18 miejsce w Polsce pod względem wykorzystania środ-ków zagranicznych w przeliczeniu na jednego mieszkańca oraz 42 miejsce w Polsce pod względem % wydatków majątkowych ze środków zagranicz-nych do wydatków majątkowych ogó-łem. Obecnie gmina intensywnie in-westuje wykorzystując środki unijne. Największym realizowanym zadaniem jest budowa wodociągu dla Sękowej, finansowanego jest ze środków Pro-gramu Rozwoju Obszarów Wiejskich

o wartosci 5 milionów zł. Zakończe-nie iwestycji planowane jest na 30 października 2011 r. Niebawem ru-szy bardzo ważna przedsięwzięcie p.t. ” Wzmocnienie publicznej infrastruk-tury uzdrowiskowej w celu podniesieni atrakcyjności turystycznej i uzdrowi-skowej gminy Sękowa”. Umowa, któ-ra została podpisana na realizacje tego projektu opiewa na ponad 5 milionów 600 tysięcy zł tym dofinansowanie z Małopolskiego Regionalnego Pro-gramu Operacyjnego wyniesie 4 200 375 zł. W ramach projektu powsta-nie nowy dom zdrojowy oraz 3 ogrody wypoczynkowe i fontanna. Upiększo-ne otoczenie nada uzdrowisku nowe-go wyglądu oraz wpłynie na rozwój turystyki w całej gminie.

Niebawem ruszą prace związa-ne z termomodernizację siedmiu gminnych świetlic w Sękowej, Sia-rach, Bartnem, Owczarach, Męcinie M. i Męcinie W, Ropicy Górnej. Obec-nie jest wyłaniany wykonawca. Całość

inwestycji będzie kosztować około 2,5 miliona złotych. W trakcie realiza-cji jest także projekt Gminnego Syste-mu Informacji Turystycznej w Siarach. System będzie jednocześnie częścią składową Małopolskiego Systemu In-formacji Turystycznej. Zakończenie prac jest planowane na koniec paź-dziernika 2010.

Obecnie trwają prace związane z odnową centrów wsi Siary i Sękowa. Inwestycje są wykonywane z fundu-szy Programu Rozwoju Obszarów Wiej-skich z których gmina pozyskała środki w wysokości 843 840 zł. Trwają prace, których zakończenie przewidziane jest na koniec roku. Zarówno centrum Sę-kowej, jak i Siar zdecydowanie zmieni swój wygląd. W ramach projektu pla-nujemy wykonanie parkingów, oświe-tlenia, chodników. Są także przygoto-wane projekty odnowy wsi Małastów, Ropica Górna, Bartne. Magura Mała-stowska jest przykładem że niemożliwe staje się możliwe. Poprzedni zarządza-jący wyciągiem bezskutecznie zabiegał o możliwość unowocześnienia i prze-budowy wyciągu narciarskiego. Upór i determinacja doprowadziły do utwo-rzenia Spółki „Ski Park Magura”, która sukcesywnie zmienia oblicze Magury. Aktualnie zakończono prace nad bu-dową czteroosobowego wyciągu krze-sełkowego. Rozwój inwestycji w infra-strukturze narciarskiej i przełoży się bezpośrednio na dochody gminy, han-dlowców, mieszkańców tak jak dzieje się to w Zakopanym, Krynicy czy Mu-szynie. Ambitne plany rozwoju tury-styki w gminie zakładają także budowę basenów geotermalnych. Wykonane badania geologiczne potwierdzają sen-sowność takiej inwestycji w Sękowej.

GORLICKIE. Na terenie powiatów gorlickiego i nowosądeckiego odno-towano już łącznie szesnaście przy-padków wścieklizny.

Obowiązują ograniczenia w porusza-niu się po okolicznych lasach, a go-spodarzom zaleca się, żeby mieli na oku swoje bydło, psy i koty. Ucznio-wie na specjalnie zwoływanych ape-lach szkolnych słuchają, jak się nie na-razić na kłopoty. Nie ma wątpliwości, że po siedmiu latach ta groźna, śmier-telna choroba wróciła. Jednak wete-rynarze i przyrodnicy uspokajają – nie ma powodów do paniki, wystarczy zachować ostrożność.

– To, że zwierzęta chorują na wściekliznę, nie jest żadnym pro-blemem – twierdzi przyrodnik Grze-gorz Tabasz. – Martwić się należy, gdy wścieklizny nie ma, bo wtedy ob-serwujemy nadmiar lisów. Te z kolei są szkodnikami i sprawiają ludziom dużo kłopotów. Tak naprawdę może-my się więc cieszyć, że choroba wró-ciła i może przerzedzić ich populację.

Wścieklizna zniknęła z naszego regio-nu na kilka lat dzięki szczepionkom, które co roku były rozrzucane w oko-licznych lasach. Szacuje się, że zjada-ło ją około 80 proc. żyjących tu lisów, dzięki czemu stawały się odporne na chorobę i tym samym nie zaraża-ły tych, które szczepionek nie zjadły. W tym roku jednak wirus najpraw-dopodobniej zmutował się, choć we-terynarze szukają też przyczyn w po-wodzi. Podniesiony stan wód mógł odsłonić szczątki chorych zwierząt.

Pierwszy wściekły lis pojawił się z końcem sierpnia w Bobowej. Wtar-gnął na przydomowe podwórko i nie zwracając uwagi na biegające po nim kaczki i kury zaatakował uwiązanego psa. Ten na szczęście był szczepiony, a jego właściciel błyskawicznie zare-agował zabijając lisa motyką. Później ludzie wiedzieli już, iż nie ma żartów, że o zwierzętach, które podejrzanie wyglądają trzeba informować odpo-wiednie służby.

– Typowym objawem wściekli-zny u dzikich zwierząt jest przede

wszystkim zanik naturalnego lęku przed człowiekiem. U chorego osob-nika można zauważyć też pianę to-czoną z pyska, niedowład kończyn, agresję. Jeśli zauważymy takie ob-jawy, powinniśmy natychmiast po-informować lekarza weterynarii, wójta, sołtysa lub policję – tłuma-czy Andrzej Sokacz, gorlicki powia-towy lekarz weterynarii. – Nie wol-no też dotykać martwych zwierząt. O nich również trzeba nas powiada-miać – dodaje.

Znacznie więcej uwagi trzeba te-raz poświęcić zwierzętom domowym. Konieczne jest szczepienie psów prze-ciwko wściekliźnie, a weterynarze za-znaczają, że w ten sposób można za-bezpieczyć również koty. Żadne z nich nie powinny jednak wolno biegać, a w czasie spacerów właściciele po-winni mieć je nieustannie na oku.

– Na zarażenie wścieklizną nara-żone są też zwierzęta gospodarskie. W Ptaszkowej potwierdziliśmy jeden przypadek zachorowania cielęcia. Okazuje się, że właściciel wypasał

je pod lasem, nie spędzając na noc. Prawdopodobnie właśnie wtedy cielę miało kontakt z chorym dzikim zwie-rzęciem – mówi sądecki powiato-wy lekarz weterynarii Mariusz Stein.

W związku z ryzykiem zachoro-wania krów, nie należy pić mleka „prosto od krowy” bez gotowania. Surowe, także może być zakażone, je-

śli u zwierzęcia występują już obja-wy kliniczne.

Weterynarze podkreślają jednak, że nie należy się bać.

– Nie ma powodów do paniki. Wy-starczy zachować rozsądek i ostroż-ność. Myślenie jest w takich sytu-acjach najważniejsze – uspokaja Mariusz Stein. MARIA REUTER

Myśl zamiast panikować

Z tą chorobą nie ma żartówWścieklizna, nazywana także „wodowstrętem”, jest śmiertelną chorobą wirusową. Atakuje środkowy układ nerwowy, a w konsekwencji mózg i rdzeń kręgowy. Zwierzę-ta (z wyjątkiem ryb, ptaków i gadów) zarażają się nią przez kontakt z innymi chorymi osobnikami, np. poprzez pogryzienie. Zarażone są łagodne i dają się złapać lub wręcz przeciwnie – stają się agresywne i nadpobudliwe. Objawy to ataki szału, otępienie, biegunki lub zaparcia, wymioty, ślinotok, brak apetytu, stukanie zębami, niedowład kończyn, zez rozbieżny. Do zarażenia człowieka dochodzi w wyniku pogryzienia lub pokąsania przez chore zwierze, gdy do rany dostanie się jego ślina. Bywa, że zachoro-wać można także po wypiciu surowego krowiego mleka. Choroba rozwija się bezob-jawowo od 10 dni do nawet roku! Później u zarażonych osób występuje brak apetytu, bóle głowy, gorączka, świąd, nudności, wymioty, biegunka lub zaparcia i narastają-cy niepokój. W rozwiniętej fazie choroby dochodzi do dużego pobudzenia połączo-nego ze ślinotokiem, bardzo bolesnych skurczy mięśni, wodowstrętu, dezorientacji, halucynacji, aż po paraliż. Przypadki wyleczenia człowieka po wystąpieniu objawów wścieklizny zdarzały się w historii medycyny sporadycznie. (źródło: vetopedia.pl)

Page 19: DTS 1 30 września 2010

1930 września 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

Ma wiele pasji i każdej poświęca się bez reszty. Pan Mieczysław Gwiżdż to współ-czesny człowiek renesansu, którego za-angażowanie w sprawy społeczne jest wi-doczne na każdym kroku. Ale to nie tylko społecznik totalny, zawodowy piłkarz, ale i człowiek kochający gołębie. Jedna osoba, która łączy – wydawać by się mogło – od-ległe od siebie zainteresowania. Jest jednak żywym przykładem, że tak się da, a w jego wykonaniu – nawet trzeba.

SĄDECZANIE RAZEMPoczątki

Pomysł był. Ludzi, którzy chcieli się za-angażować w inicjatywę – nie brakowało. Określona była idea, która miała przyświecać przedsięwzięciu. I w końcu 7 listopada 2001 roku zarejestrowano stowarzyszenie „Sąde-czanie Razem”. W Komitecie Założycielskim znalazły się takie osobistości jak: Seweryn Le-gutko, Andrzej Gałęziowski, Mieczysław Sto-kłosa, doktor Eugeniusz Muciek, Józef Nie-miec, Czesław Dziedzic, Mieczysław Gwiżdż, który został wybrany na przewodniczącego. Stowarzyszenie wspierali Adam Górski, doktor Krzysztof Klocek, ksiądz Stanisław Dziedzic.

IdeaKażdy z członków miał swój pomysł na or-

ganizację pracy, ale wszyscy stawiali sobie je-den cel – pomoc ludziom biednym, niepełno-sprawnym, rencistom i emerytom. Ojcowie założyciele zdawali sobie sprawę, że te gru-py potrzebują zainteresowania i aprobaty. To w ich kierunku zostały skierowane działania. Najpierw była pomoc w szkołach (paczki dla ubogich dzieci), później wspólne wigilie (z roku na rok coraz więcej osób bierze w nich udział), do tego doszły pielgrzymki, wyjazdy integra-cyjne, bale sylwestrowe, a nawet białe nie-dziele podczas, których można zrobić sobie darmowe badania (m.in. poziomu cukru, EKG, USG). Opracowali plan działania na cały rok. Co miesiąc organizują wyjazdy na Słowację na źródła termalne. Raz w roku odwiedzają Wę-gry. Uczestnicy wspominają te wyjazdy jako najlepsze wycieczki wszechczasów. Członko-wie stowarzyszenia brali udział w pielgrzym-kach do Litmanowej, Lewoczy, Lichenia, Nie-pokalanowa, Częstochowy, Pasierbca. Byli też we Lwowie. Szykują się już kolejne wyjazdy.

Razem spędzają Andrzejki. Razem witają Nowy Rok, a nawet jesień.

Pasja niesienia pomocy potrzebującym zrodziła przedsięwzięcie, które daje siłę i jed-noczy. Wspólna zabawa pomaga integrować środowisko i zachęca nowych ludzi do współ-działania w nim.

Sponsorzy chcą pozostać anonimowi

Przewodniczący stowarzyszenia przy-znaje otwarcie, że sponsorzy nigdy nie od-mówili mu, gdy poprosił o wsparcie. Ale za-sada jest jedna – chcą pozostać anonimowi. Często zdarza się, że sami członkowie za-rządu wspierają finansowo różne przedsię-wzięcia. Tak było choćby przy uruchomieniu urządzenia do badania oczu, które znajduje się na wyposażeniu Szpitala Specjalistycz-nego w Gorlicach. Maszyna warta miliony złotych nie działała, bo brakowało specjalnej przystawki wartej… 40 tysięcy złotych. Jako pierwszy na ten cel 10 tysięcy złotych wpłacił Mieczysław Gwiżdż. Za jego przykładem poszli inni sponsorzy i udało się uruchomić sprzęt.

„Sądeczanie Razem” mogą liczyć na przy-chylność prezydenta miasta Ryszarda Nowa-ka, który wspiera finansowo ich działania. Dobrze układa się współpraca z Józefem Kan-torem, dyrektorem Wydziału Kultury i Sportu, który jest otwarty na nowe pomysły, a także z Grzegorzem Chochlą, dyrektorem Wydziału Zdrowia i Opieki Społecznej.

W działania mocno angażują się Zofia Świerad, Edyta Świerad, Zofia Klimek, Boże-na Uryga, Stanisława Kasieczka, Anna Wacła-wek (zwana przez członków Nefretete). Swo-imi pomysłami wsparcia udziela także Maria Zasowska – poetka, która pisze piosenki dla stowarzyszenia.

Liczby mówią same za siebieTylko w tym roku zapisało się 150

osób. „Sądeczanie Razem” liczą już 2500 członków. Ludzie poznają się, wymieniają

doświadczeniami, zawierają nowe przyjaź-nie i dobrze się razem bawią.

Stowarzyszenie obejmuje swoim dzia-łaniem obszar od Zakopanego po Biecz. Po-czątkowo jego mekką była Cieniawa. Teraz zebrania sprawozdawczo–wyborcze odby-wają się m.in. w Nowym Sączu. Na ostatnim tego typu spotkaniu, na przewodniczącego został wybrany Mieczysław Gwiżdż (już na trzecią kadencję), a skład zarządu wzmoc-nili radni Elżbieta Chowaniec i Józef Bocheń-ski z Nowego Sącza. Do grupy dołączyli tak-że przewodniczący osiedli nowosądeckich. Przydworcowego – Jadwiga Dudzik oraz Woj-ska Polskiego – Antoni Tomczyk. Inicjaty-wa zapoczątkowana 10 lat temu rozwija się w szybkim tempie dzięki ludziom z wyobraź-nią, którzy mają wizję i nie boją się podej-mować trudnych decyzji. Ich pomysły są realizowane, bo potrafią do nich przekonać zarówno polityków, ale także swoich człon-ków i co bardzo ważne – sponsorów. Jeszcze raz należy podkreślić, że ci ostatni – nigdy nie zawodzą. Stowarzyszenie daje ludziom to, co najcenniejsze: radość, poczucie własnej war-tości i świadomości, że nie są sami, bo zbu-dowali wspólnotę. Te cele konsekwentnie od 10 lat realizuje przewodniczący, bo pomoc ludziom to jedna z jego pasji.

MIŁOŚĆ DO PIŁKIPamięć niezawodna

Jest zakochany w piłce nożnej. Jednym tchem wymienia kluby, w których grał, kole-gów z drużyny i rywali z boiska. Pamięta, kto ile bramek strzelił i w jakim meczu. O swoich sukcesach opowiada z dystansem. Z uśmie-chem wspomina boiskowe gagi.

KarieraKariera Mieczysława Gwiżdża rozpoczę-

ła się, kiedy miał 13 lat. Pierwszym klubem, w którym grał był WCKS Dunajec. Młodego

piłkarza szybko zauważył łowca talentów o pseudonimie „Wania”. I tak, jako 15–latek, trafił do Sandecji. Tam jego kariera rozwinęła się błyskawicznie. Wspomina, że dla niego to była szansa gry z najlepszymi. Kiedy trene-rem drużyny był Mieczysław Nowak okrzyk-nięto ją nawet „Złotą Jedenastką Sandecji”.

W wieku 17 lat przeniósł się do Poznania. Już wtedy miał opinię szybkiego i bramko-strzelnego napastnika. Tam, o Puchar Prze-worskiego, zagrał przeciwko reprezentacji Krakowa, w której grali piłkarze Sandecji. Jego drużyna przegrała, ale talent 17–latka zauwa-żył Mieczysław Nowak i zaproponował po-wrót do drużyny. W 1962 roku podkupiła go Wisła. Drużynie groził spadek z ligi, a Mieczy-sław Gwiżdż miał okazać się złotym środkiem na odbudowanie jej pozycji. Tam walczył dwa sezony, a jeden z meczów z jego udziałem tak został opisany: Wisła znalazła się na krawędzi spadku, choć jeszcze miała szanse uratować ligowy byt. Trzeba wygrać z piekielnie moc-nym Górnikiem i liczyć na zwycięstwo Za-głębia z Pogonią (…). Zabrzanie na począt-ku pokazali kim są, obejmując prowadzenie 2:0, ale potem dali odrobinę nadziei kibicom, wypełniającym do ostatniego miejsca try-buny stadionu przy Miechowskiej. Najpierw karny za faul Olszówki na Sykcie strzelił Ry-szard Wójcik (…). Drugą „jedenastkę”, za rękę Słomianego w polu karnym – bez pudła wykorzystał Mieczysław Gwiżdż. Huragano-wy doping towarzyszył Wiśle, która wkrót-ce objęła prowadzenie, gdy ładą akcję zmie-nił na gola Gwiżdż. 3:2 to było to!*. Górnikowi Zabrze udało się jednak wyrównać i Wisła za-liczyła spadek z I ligi. Szybko, po jednym se-zonie, odzyskała swoją pozycję.

Po drodze piłkarskiej kariery przetoczy-ła się jeszcze drużyna z Olsztyna, w cza-sie dwuletniej szkoły oficerskiej w Szczytnie. Wtedy też, po raz drugi, zagrał przeciwko re-prezentacji Krakowa, w której błyszczeli pił-karze Sandecji.

Historia kołem się toczy. W 1966 r. wró-cił do Sandecji i tam grał aż do 1978 r. Karierę zakończył w swoim pierwszym klubie, gdzie jako 13–letni zawodnik zaczynał przygodę z piłką – w WCKS Dunajec. Razem z Zygmun-tem Żabeckim, Bogdanem Oberjankiem po-stawił sobie za cel awans klubu do III ligi. To był prezent z okazji jego jubileuszu.

Ten jedyny mecz– To był fantastyczny mecz, mój

mecz – wspomina 9 bramek, które wbił drużynie Szczecina. Przeciwnicy byli

zdekoncentrowani, ogromnie zaskoczeni i wściekli, bo przez 90 minut nie mogli zna-leźć sposobu na napastnika Poznania. Za-wody o Puchar Przeworskiego miały szan-sę zakończyć się wyższym wynikiem. Piłka po raz 10 wylądowała w siatce, ale sędzia nie uznał gola.

W 1968 r. Sandecja zagrała z Lechem Po-znań o Puchar Federacji Kolejarz. To był istot-ny mecz w karierze Mieczysława Gwiżdża. Dwukrotnie pokonał Mariana Wilczyńskie-go, czołowego reprezentanta kraju. Jeszcze w szatni bramkarz był bardzo pewny siebie, wręcz przekonany o zwycięstwie Lecha. Pro-wokował: – No Mietek dostaniecie… Ale już po pierwszej połowie, zakończonej wynikiem 4:0 dla Sandecji, Wilczyński rzucił rękawica-mi i wściekły do czerwoności, zszedł z boiska. Mecz zakończył się wynikiem 7:2. Było to duże zaskoczenie dla obu drużyn. Lech Poznań grał w pełnym składzie, z najlepszymi napastni-kami. Kilka dni wcześniej pokonał nawet mi-strza kraju Ruch Chorzów. Zwycięstwo z ta-kim przeciwnikiem cieszyło podwójnie.

Wysoko zakończył się mecz ze Stalą Rze-szów. Drużynie wzmocnionej przez czoło-wego napastnika kraju Pawła Trampisza nie udało się wygrać. Wynik to 5:2 i dwa kolejne gole na koncie napastnika Sandecji.

Na boisku bez spodniNajwiększym brutalem był Jacek Gmoch.

W meczu Wisła Kraków – Legia Warszawa, rozgrywanym w stolicy, faulował niemiłosier-nie. Zerwał mi spodnie, za co sędzia to mnie chciał wyrzucić z boiska – wspomina. To był mecz, który szczególnie utkwił w pamię-ci. Był jednym z lepszych w karierze. Strze-lił dwie bramki (wynik 2:2). To wtedy też jego ojciec dostał pierwszy zawał, oglądając zma-gania w telewizji.

Lepszy od olimpijczykówPrzygoda sportowa piłkarza z Nowego

Sącza przeniosła się na moment z boiska na bieżnię dla lekkoatletów. Podczas jednej ze spartakiad, która odbyła się w Olsztynie, pobiegł na 100 metrów, rywalizując z olim-pijczykami z Tokio. Dostał się do półfinału. Kosztowało go to poważną kontuzję mię-śnia udowego. Nie poddał się i konsekwent-nie, choć z ogromnym bólem w nodze, po-biegł w finale. Stanął na najwyższym podium. Swoim sukcesem wzbudził ogromne zainte-resowanie. Zawodnicy pytali z zaciekawie-niem, gdzie trenował. Odpowiadał krótko: za wodą. Za jaka wodą? – dopytywali. Za rzeką Kamienica–Dunajec – pointował.

Z Sandecją do dziśJest aktywnym działaczem klubu. Po za-

kończeniu kariery piłkarza został menadże-rem Sandecji, później wiceprezesem zarządu. Pomagał w pozyskiwaniu funduszy na rozwój klubu i wspierał go swoim doświadczeniem zawodowego piłkarza. Trzecią kadencje jest w Komisji Rewizyjnej Okręgowego Związku Piłki Nożnej w Nowym Sączu. Chodzi na me-cze Sandecji i żywo je komentuje, szczegól-nie jeśli piłkarz nie strzela karnego.

GOŁĘBIETelefon za premię

Przygoda z gołębiami zaczęła się podob-nie jak piłkarska kariera w latach pięćdzie-siątych. Pogodzenie tych dwóch pasji cza-sami okazywało się dość trudne. Szczególnie, kiedy podczas meczu, odbywał się lot gołębi. Tak pozbyłem się całej premii – mówi z lek-kim uśmiechem na ustach. Podczas prze-rwy, kiedy trener omawiał błędy popełnio-ne w pierwszej połowie meczu, zamiast do szatni, pobiegł do sekretariatu, skąd zadzwo-nił do ojca z pytaniem, czy gołębie już wróci-ły (miały lot ze Szczecina). Połączenie z No-wym Sączem nie odbyło się niestety w tempie błyskawicznym, stąd kiedy wrócił do szatni – zawodnicy wychodzili na boisko. Zdener-wowany trener chwycił go za ucho, pogroził i zabronił gry w drugiej połowie. Nie miało tu znaczenia, że w pierwszej – strzelił bramkę. Poszła cała premia.

Powrót do Nowego SączaZostał delegatem do Zarządu Okręgu,

później do Zarządu Głównego PZHGP. Tam przez kadencję pełnił funkcję wicepreze-sa do spraw finansowych. Dostał odpowie-dzialne zadanie. Objął redakcję miesięcznika „Hodowca”. Czasopisma znanego nie tylko wśród polskich hodowców, ale i w całej Eu-ropie, a nawet Stanach Zjednoczonych i Bra-zylii. Kierował zespołem 7 redaktorów, musiał robić korektę. Kosztowało go to wiele po-święceń i zdrowia. Zdarzało się, że budził się w nocy z pomysłem na poprawki w artyku-le. Wstawał i pisał. Wszystko musiało być do-pięte na ostatni guzik.

BudowniczyW Nowym Sączu lubiany i znany ze swo-

jej przedsiębiorczości i kontaktów. Jak mówią o nim koledzy: świetny organizator imprez, kocha ludzi, najlepiej wielu na raz i to na za-sadzie „czym chata bogata”. Z łezką w oku wspominają jego działania ludzie z PZHGP.

W czasie, kiedy byłem prezesem Okrę-gu w Nowym Sączu zrobiłem dla potom-nych najważniejszą rzecz. Wybudowałem Dom Hodowcy Gołębi Pocztowych – mówi z rozrzewnieniem. 11 lat ciężkiej pracy dało owoce. Na ulicy Krakowskiej 17a stanął po-tężny gmach o powierzchni 1280 m2. Bu-dowa pochłonęła ogromne pieniądze. Tutaj za pasję trzeba było zapłacić. Żona godziła się na oddawanie części pieniędzy ze wspól-nej kasy. Środki na budowę znalazły się także dzięki aukcjom gołębi. Najlepsze ptaki zosta-ły sprzedane jako cegiełki na budowę domu.

W końcu się udało. Dwa lata temu było wielkie otwarcie. To, co zrobił Mieczysław Gwiżdż wywarło na członkach Związku, wła-dzach miasta i mieszkańcach ogromne wra-żenie. Projektu nie udałoby się jednak zreali-zować, gdyby nie pomoc fizyczna hodowców gołębi, ich wsparcie i zaangażowanie. Dziś wszyscy mogą być dumni, że Nowy Sącz, jako jedyne miasto w Europie, ma Dom Hodowcy Gołębi Pocztowych.

Miłośnik ptactwaTo jest niesłychana pasja, dla której moż-

na wiele poświęcić. Zajmowanie się gołę-biami to czysta przyjemność. Wyhodowanie mistrzów – niebywała satysfakcja. Wyli-cza imiona i numery gołębi, także tego, któ-ry zginął w czasie katastrofy hali w styczniu 2006 r. w Katowicach. 5512, rocznik 1992. Stał na środku hali – wśród kandydatów do kadry olimpijskiej. Zginęli ludzie – znajomi, dobrzy przyjaciele, których łączyła wspólna pasja do ptaków.

Razem z niektórymi z nich organizował w 2002 roku Narodowy Lot Gołębi z Waty-kanu do Polski. Tak hodowcy upamiętnili 24 rocznicę pontyfikatu Jana Pawła II. Z Placu św. Piotra wypuścili prawie 9 tysięcy gołębi.

Okręg nowosądecki liczy 1600 miło-śników gołębi. Hodowcy mają swój sztan-dar ufundowany przez samego Gwiżdża. To najpiękniejszy sztandar z wizerunkiem św. Franciszka z Asyżu – zachwalają. Stało się tradycją, że jeżdżą z nim na Górę świę-tej Anny. To do tego miejsca odbywa się, co roku, pielgrzymka członków Związku i ho-dowców z całej Europy.

O stowarzyszeniu „Sądeczanie Razem”, piłce nożnej i gołębiach mógłby mówić w nie-skończoność. To jego trzy największe pa-sje. Im się poświęcił. Dzięki nim poznał wielu ciekawych i wartościowych ludzi, na których wie, że może polegać. A to przecież w ży-ciu bezcenne.

Mieczysław Gwiżdż ur. 24.09.1942 r. w Nowym Sączu – działacz społeczny, spor-towiec, radny, Człowiek Roku 2000 Gazety Krakowskiej, laureat plebiscytu Ziarnko Gor-czycy Dziennika Polskiego.

Żonaty z Anną Krystyną, byłą koszykar-ką GTS Wisła.

Ma dwie córki Katarzynę i Marlenę. Ka-tarzyna jest żoną piłkarza Marka Świerczew-skiego. Była wicemiss Węgier. Marlena pro-wadzi hospicja w Krakowie i Wieliczce.

Ma trójkę wnucząt. Dwoje z nich to sportowcy. Sandra – pływaczka Austrii Wie-deń, studentka drugiego roku prawa. Oskar to 18–letni piłkarz juniorów Austrii.

* Kolekcja klubów. Wisła Kraków, GIA, Katowice 1996 r.

Człowiek wielu pasjiT E K S T S P O N S O R O W A N Y

Page 20: DTS 1 30 września 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 30 września 201020

R E K L A M A

Page 21: DTS 1 30 września 2010

2130 września 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

– To tylko hipotezy?– Tak trzeba uczciwie powiedzieć.

Kiedy zaczynałem pracę naukową wiedza o środowisku była znacznie mniejsza i większość badań doty-czyła przeszłości. Cały czas prowa-dzono dywagacje i spory, czy bę-dzie interglacjał – czyli ocieplenie, czy raczej idziemy w kierunku epo-ki lodowej? W pewnym momencie stwierdzono, że idziemy w kierun-ku epoki lodowej. Obecnie nastą-pił zwrot o 180 stopni, czyli prze-waża opinia, że mamy do czynienia z globalnym ociepleniem. Oczywi-ście trudno jest to udowodnić, bo nie mamy długich ciągów pomiarów in-strumentalnych. W swoich opiniach bazujemy na doświadczeniach swo-jego krótkiego życia przeżywanego głównie w miastach i domach. Po-nieważ od 40 lat prawie codziennie mam bezpośredni kontakt z przyro-dą, najczęściej nieco inaczej odczu-wam pogodę i zmiany naturalnego środowiska. – I nawet jeśli ostatnia zima była bardzo długa i momentami bardzo mroźna, to jeszcze nic to oznacza?

– Zupełnie nic nie oznacza. W li-teraturze są chętnie dziś cytowa-ne opisy, mówiące o tym, że Bałtyk kiedyś całkowicie zamarzał. Z kolei u Długosza są opisy, co wyprawia-ła płynąca przez Nowy Sącz Kamie-nica Nawojowska i wiele podobnych przykładów. Takie ekstremalne zja-wiska miały miejsce w przeszłości, zdarzają się dzisiaj i będą się zdarzały.– A osuwiska, które dzisiaj sieją takie spustoszenie i o których tak wiele się mówi, to przecież nie jest nowe zjawisko.

– Mogę pana zabrać w wiele miejsc, gdzie po ukształtowaniu sto-ku, jako geomorfolog powiem panu, że tam było stare osuwisko. Było ta-kich dziesiątki. Dla przykładu w pa-śmie Jaworzyny Krynickiej są ogrom-ne kilkusetletnie osuwiska, które już dawno zarosły lasem. I właśnie o la-sach chciałbym tu wspomnieć. Wie-my wszyscy, że lasy retencjonują wodę i zmniejszają zagrożenie su-szą, ale trzeba podkreślić, że nie po-wodzią. Przychodzi graniczny opad, którego gleba nie jest w stanie zre-tencjonować i musi ona spłynąć. Dla-tego wszędzie w każdym środowisku zdarzają się powodzie. Kilka lat temu na międzynarodowym sympozjum w USA wygłosiłem referat na temat generowania powodzi i radioizoto-powych badań natężenia przyrostu równin zalewowych w Himalajach i na ich przedpolu. W dyskusji zo-stałem zapytany przez pana profeso-ra Wolmana, największego specjalistę w zakresie geomorfologii fluwial-nej, z którego książek się uczyłem: „Wojciech, czy gdyby niskie Hima-laje były zalesione, to w Bangladeszu

nie byłoby powodzi”? Odpowiedzia-łem – oczywiście, że byłyby. Pytał, bo został jako ekspert amerykańskiego Kongresu zapytany, czy przyczyną wielkiej powodzi w 1993 roku w do-rzeczy Missisipi było postępujące jego wylesianie. Co im odpowiedział? Za-poznajcie się ze starymi legendami indiańskimi mówiącymi o wielkiej wodzie, tak wielkiej, że nie było wi-dać drugiego brzegu rzeki, choć do-rzecze Missisipi było w tym czasie zalesione. Las po prostu nie jest pana-ceum na powódź. W mojej rozprawie doktorskiej – notabene nagrodzonej najwyższą nagrodą naukową Polskiej Akademii Nauk– udowodniłem, że w naszych warunkach największą odpowiedzialność za przyśpieszenie generowania fali powodziowej pono-szą leśne i polne drogi. One powięk-szają gęstość naturalnej sieci rzecz-nej i szybkim spływem odprowadzają wodę do koryt rzecznych zarówno ze stoków zalesionych jak i użytkowa-nych rolniczo. Są również głównym

źródłem materiału, który zamu-la zbiorniki zaporowe w Karpatach.– A gdybyśmy powiedzieli, że trochę sami jesteśmy winni tym powodziom, to byłoby zbyt duże uproszczenie?

– Myślę, że tak, ponieważ w chwi-li obecnej decydują o tym warun-ki klimatyczne, a głównie reżim opadowy. My jednak przyspiesza-my przekształcanie opadów w od-pływ. Poprzez coraz bardziej za-borczą urbanizację stwarzamy coraz większe zagrożenie. Pamiętam ma-leńki Nowy Sącz, liczący 25 tysię-cy mieszkańców. Proszę dziś poli-czyć powierzchnię samych dachów, z których woda deszczowa musi być odprowadzona. Kiedyś wsiąkała w glebę, dziś musi odpłynąć, rów-nież z chodników i ulic.– Co z tego wynika?

– Ano to, że obecnie woda jest po-wierzchniowo szybciej doprowadza-na do koryta rzeki przez co przyspie-sza kształtowanie fali powodziowej. Kiedyś wsiąkała, dziś w ekspreso-wym tempie podnosi stany wody w rzekach.– Ale przecież często słyszymy, że zie-mia jest już tak nasiąknięta, że nie przyjmuje wody.

– Bo to również prawda. Akurat w tym roku zadecydowała wyso-kość opadów. Padało w maju, więc w czerwcu grunt był już tak wilgot-ny, że więcej wody nie mógł przy-jąć. We Frycowej, gdzie prowadzę pomiary, średnia roczna opadów za ostatnie 40 lat wynosi 920 mm. W tym roku tylko do końca sierpnia spadło tam już 1450 mm. Trzeba coś jeszcze dodawać?– Co możemy z tym problemem zro-bić w przewidywalnej przyszłości? Po ostatniej powodzi politycy licytują się,

kto czego zaniedbał – a to w złym sta-nie jest system wałów, a to brakuje zbiorników retencyjnych.

– Wolałbym się od strony technicz-nej nie wypowiadać o tym, bo jestem przyrodnikiem. Problem jest jednak bardzo poważny. Unia Europejska wprowadziła tzw. „Dyrektywę wod-ną”, według której m.in. wodę nale-ży retencjonować i budować sztucz-ne zbiorniki. W naszych warunkach geologicznych, miękkich i łatwo wie-trzejących skał fliszowych ze wzglę-du na dostawę do koryt rzecznych bardzo dużych ilości drobnoziarni-stego sedymentu jest to nieopłacal-ne, bowiem żywotność zbiorników będzie bardzo krótka. Wystarczy po-patrzeć na zamulony już prawie w 50 procentach zbiornik rożnowski, któ-ry utworzono w 1941 r. Kiedyś chcia-no budować płytki zbiornik na Ka-mienicy Nawojowskiej we Frycowej. Na szczęście udało się mi przeko-nać pomysłodawców, że zostanie on zamulony w czasie pierwszej dużej powodzi i zaniechano jego budowy. Jeszcze 20 lat temu w USA budo-wano ogromną ilość zbiorników za-porowych. Potem tego zaprzestano, a dziś się je powszechnie rozbiera, ponieważ koszty ekonomiczne i eko-logiczne wielokrotnie przekraczają korzyści. Owszem, produkcja ener-gii wodnej sprawdza się w Norwegii, ale tam są twarde skały krystalicz-ne, więc takie zbiorniki ulegają po-wolnemu zamulaniu. Jednak bardzo istotnym problemem jest zanik po-pulacji ryb łososiowatych, których zapory uniemożliwiają wędrówkę do tarlisk. W 1984 r. zostałem zaproszo-ny do Wietnamu, gdzie w dorzeczu Rzeki Czerwonej Rosjanie budowa-li jeden z największych zbiorników

w Azji południowo–wschodniej. Pro-jekt zakładał, że zostanie on zamu-lony dopiero za dwieście lat, ale oni temu nie dowierzali, bowiem „go-łym okiem widać”, że rzeka trans-portuje w zawiesinie ogromne ilości drobnego sedymentu. Z tym wią-że się przecież jej nazwa. Wietnam-czycy z tamtejszego Instytutu Nauk o Ziemi zaprosili mnie jako eksper-ta i przez trzy miesiące – w bardzo trudnych warunkach – prowadziłem badania. Z mojego raportu wynika-ło, że za 20 lat zbiornik zostanie wy-pełniony osadami. O konsekwencjach politycznych wyników moich badań mówił tu nie będę, powiem tylko, że zaporę wybudowano, a dzisiaj zbior-nik już został zamulony. Poniżej za-pory koryto rzeki zostało pogłębione o ponad 15 m. Po wielu latach badań mogę odpowiedzialne powiedzieć, że przy obecnym systemie użytkowania gruntów, a przede wszystkim dużej gęstości dróg związanych z gospodar-ką leśną i rolną – zbiorniki retencyjne w warunkach karpackich nie mają ra-cji bytu. Ponadto muszę mocno pod-kreślić, że zbiorniki to tylko wątpli-wa korzyść dla obecnych pokoleń. Co mają zrobić nasi następcy z ich misami wypełnionych toksycznymi osadami? – Nie chcę żeby Pan prognozował po-godę na najbliższe miesiące i lata, ale chcę Pana prosić o inną prognozę. Czy po każdych większych opadach bę-dziemy już tylko mogli liczyć straty, zerwane mosty i zniszczone drogi?

– Należy się z tym liczyć zawsze, kiedy wartość graniczna opadów zo-stanie przekroczona, a w tym roku została przekroczona aż cztery razy. Pewnych naturalnych, geologicz-nych procesów ewolucji rzeźby nie możemy zatrzymać, ale możemy i powinniśmy starać się je opóźniać, a przede wszystkim nie przyśpie-szać. Ale uwaga. Jeśli woda zabra-ła gdzieś brzeg rzeki lub odsłoniła fi-lary mostu to inżynierowie mówią – zbudujemy tam próg lub mur opo-rowy tak gruby i głęboko posadowio-ny, że woda nie da mu już rady. A ja mówię: nie! Ona go ominie. Widać to dobrze m.in. w korycie potoku Wier-chomla. Nie można zatrzymać natu-ralnego procesu geologicznego, któ-ry ma swoje prawa funkcjonowania. No i przede wszystkim powinniśmy rozsądnie planować – nie wchodzić w drogę rzece. Nie wchodzić w dro-gę ruchom masowym. Te obsza-ry to trochę jak rezerwaty dla dzi-kich zwierząt. Tam jest ich miejsce. I nikt by się nie dziwił, jakby w Ben-galu ktoś poszedł do rezerwatu i tam go pożarł tygrys. Dlatego, że on ma prawo tam żyć. Rzeka i stoki też mają swoje niezbywalne prawa funkcjono-wania. Musimy się z nimi liczyć, sza-nować je i dostosowywać się do nich.

Rozmawiał WOJCIECH MOLENDOWICZ

Nie wchodzić w drogę rzeceDokończenie ze str. 3

Temat tygodnia

Pewnych naturalnych, geologicznych procesów ewolucji rzeźby nie możemy zatrzymać, ale możemy i powinniśmy starać się je opóźniać, a przede wszystkim nie przyśpieszać.

FOT.

Z A

RCH

IWU

M P

ROF.

WO

JCIE

CHA

FRO

EHLI

CHA

Page 22: DTS 1 30 września 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 30 września 201022

Sport

– Czy jest Pan zadowolony ze swo-jej pozycji w Górniku Zabrze? Do tej pory w pięciu pierwszych spo-tkaniach Ekstraklasy Maciej Bę-benek wchodził na boisko w roli rezerwowego.

– I liga w porównaniu z Eks-traklasą to jednak ogromny prze-skok. Oczywiście chciałbym grać jak najwięcej. Jestem wdzięcz-ny trenerowi, że zanim dozna-łem kontuzji w każdym meczu da-wał mi szansę. Nawet w końcówce spotkania można się pokazać i ze-brać doświadczenie. Jestem dobrej myśli. Będę się starał wywalczyć miejsce w podstawowym składzie. Teraz najważniejsze jest wylecze-nie kontuzji, z którą się borykam.– Długa będzie przerwa w grze?

– Nie trenuję już od dwóch tygodni. Niedługo będzie prze-rwa na zgrupowanie i towarzyski mecz reprezentacji. Być może po wznowieniu rozgrywek powoli będę mógł wrócić do gry.– Nie żałuje Pan przenosin z Nowe-go Sącza do Górnika? W Sandecji był Pan gwiazdą.

– W Nowym Sączu była fan-tastyczna atmosfera. W tym mieście jest bardzo duży popyt na piłkę nożną. Chciałbym już w przyszłym roku zagrać w bar-wach Górnika przeciwko Sande-cji na ekstraklasowych boiskach. Każdy sobie stawia coraz więk-sze wyzwania. Pojawiła się ofer-ta z Zabrza i postanowiłem z niej skorzystać. Szkoda, że z Sande-cją nie udało się awansować, bo byliśmy bardzo blisko.– Śledzi Pan wyniki Sandecji?

– Oczywiście ze wszystkim je-stem na bieżąco. Ostatnio prze-grali w Niecieczy. Nie kontakto-wałem się jeszcze z chłopakami, dlatego nie wiem co było przy-czyną niepowodzenia. Stracili bramkę w doliczonym czasie gry, a autorem tego gola była Jan Cios, z którym jeszcze niedawno grali-śmy w Sandecji. To niesamowi-te, ale taki jest sport. Wierze, że w kolejnych meczach będzie już znacznie lepiej i Sandecja powal-czy o awans.– Jakie są największe plusy Sandecji?

– Trochę się pozmienia-ło od zeszłego sezonu. Pojawili

się nowi zawodnicy w kadrze. W dalszym ciągu atutem jest so-lidny środek pola. Darek Gawęc-ki miał ostatnio kontuzję, ale po-woli wraca do zdrowia. Dużym plusem mojej byłej drużyny są boczni obrońcy. Petar Borovi-canin i Marcin Makuch spisu-ją się znakomicie. Ostatnio by-łem w Nowym Sączu na meczu z Dolcanem Ząbki. Chłopaki wy-grali 2–0.– Nie widział Pan żadnej luki na prawej pomocy? Kibice Sande-cji trochę tęsknią za błyskotliwy-mi akcjami Macieja Bębenka na tej pozycji.

– A ja tęsknię za wspania-łą sądecką publicznością, cho-ciaż w Zabrzu trafiłem na równie znakomitą atmosferę na trybu-nach. Nie ma ludzi niezastąpio-nych. Sandecja ma spory poten-cjał i nieźle sobie radzi.– Nie zauważył Pan żadnych minusów?

– Myślę, że drużyna powinna się lepiej zgrać, bo w składzie na-stąpiło trochę zmian. Z każdym meczem powinno być coraz le-piej. Z tego co wiem, to jest pro-blem z napastnikami. Arek Alek-sander doznał kontuzji, Piotrek Bagnicki nie jest jeszcze w pełnej dyspozycji, ale to bardzo dobry piłkarz. Grałem z nim w Kmicie Zabierzów i wiem na co go stać. Sandecja powinna mieć z niego pożytek. Musi tylko nadrobić za-ległości treningowe.– Niektórzy kibice liczą, że w razie niepowodzenia w Górniku, Maciej Bębenek wróci do Sandecji.

– Różnie jeszcze może być. Na razie nie zakładam niepo-wodzenia w Górniku. Jestem

optymistycznie nastawiony. Jed-nak podejmowałem już próby gry w Ekstraklasie. Niestety wów-czas nic z tego nie wyszło. Przej-ście do Sandecji było strzałem w dziesiątkę. Tutaj odbudowałem się psychicznie i fizycznie. Gra-liśmy piłkę przyjemną dla oka. Zabrakło niewiele do wywalcze-nia awansu.– Z którymi piłkarzami Sandecji utrzymuje Pan najczęstszy kontakt?

– Często kontaktuje się z Kon-radem Cebulą. To może trochę śmiesznie brzmi, bo wymienili-śmy się klubami. Konrad przy-szedł do Nowego Sącza przed tym sezonem właśnie z Górnika Za-brze. Znamy się jednak od wie-lu lat. Chociażby z gry w Kmicie Zabierzów. Często kontaktuję się również z Marcinem Makuchem.– Czy pod względem sportowym i organizacyjnym Sandecja znacznie odbiega od drużyn Ekstraklasy?

– Pod względem organizacyj-nym jest lekka przepaść. Przy-najmniej porównując do tego co zobaczyłem w Zabrzu. Wszystko da się jednak nadrobić, zwłaszcza pod względem promocji. Telewi-zja Canal Plus stwarza taki efekt ekstraklasowy. Cała otoczka spo-tkań jest nieporównywalnie lep-sza niż w I lidze. Pod względem piłkarskim Sandecji niewiele brakuje do drużyn występują-cych w najwyższej klasie roz-grywkowej. Zresztą pamiętam jak występując w Nowym Sączu graliśmy spotkania z drużynami ekstraklasowymi. Na boisku nie było widać wielkiej różnicy, by-liśmy równorzędnymi rywalami.– W Górniku Zabrze występuje rów-nież 18–letni Michał Jonczyk. W ze-szłym sezonie także należał do wyróżniających się zawodników Sandecji.

– Niestety Michał ma ogrom-nego pecha. To młody piłkarz i dla niego przeskok do Ekstraklasy był jeszcze trudniejszy. Głównie pod względem obciążeń fizycznych. Nękają go kontuzje. Jak wyleczył jedną to zaraz doznał następnego urazu. Jest tym lekko podłamany, ale ten piłkarz jeszcze pokaże na co go stać. Ma przecież duży po-tencjał piłkarski.

Rozmawiał: JACEK BUGAJSKI

INWESTYCJE. Jupitery nad stadio-nem Sandecji rozbłysną dopiero wio-sną przyszłego roku. Jeśli oczywiście znajdzie się wykonawca, który prze-prowadzi inwestycję po kosztach, które jest wstanie pokryć Urząd Mia-sta Nowego Sącza. Pierwsze podej-ście okazało się nieudane. Kibice po-woli tracą cierpliwość. Czy stadion przy ul. Kilińskiego będzie moderni-zowany? Zapowiadał to wielokrotnie prezydent Ryszard Nowak.

„10 tysięcy miejsc siedzących, czte-ry kryte trybuny, sztuczne oświe-tlenie – już za kilkanaście miesię-cy stadion w Nowym Sączu stanie się obiektem na miarę XXI wieku. W nieco dalszej perspektywie za-instalowana zostanie podgrzewana murawa”. Taki komunikat jeszcze kilka miesięcy temu był podawa-ny na stornie internetowej Sande-cji. Informację, która pochodzi-ła z Urzędu Miasta, podchwyciły sądeckie media i kibice. Wszyscy uwierzyli, że Nowy Sącz czeka nie tylko piłkarska Ekstraklasa, ale no-woczesny stadion gotowy do or-ganizacji choćby Euro 2012. Tym-czasem początek nowego sezonu przyniósł rozczarowanie.

Niedawny mecz z Dolcanem Ząbki, choć zwycięski, kończył się w ciemnościach. Widoczność była tak kiepska, że niewiele brakowa-ło, a sędzia przerwałby zawody. W czasie meczu kibice wielokrotnie dali wyraz swojemu niezadowole-niu wobec polityki władz klubu. Za-częli skandować ironicznie: „Zapal-cie jupitery, wszystkie cztery!” oraz „Gdzie inwestycje?”.

Sympatycy biało–czarnych coraz częściej dopominają się o szumnie

zapowiadaną modernizację obiek-tu Sandecji. – Chciałem uspokoić wszystkich kibiców, bo już ostat-nio nawet piosenki powstają o jupi-terach – powiedział na konferencji prasowej prezes Sandecji, Andrzej Danek. – Prezydent miasta obie-cał sztuczne oświetlenie i myślę, że dotrzyma słowa. Najpierw muszą być spełnione wszelkie procedury.

Jeden przetarg był już rozpisa-ny. Jednak zgłaszane oferty dale-ko odbiegały od oczekiwań Urzędu Miasta ze względu na zbyt wygó-rowaną cenę.

– Składane są oferty do drugie-go przetargu – powiedział rzecznik prasowy Sandecji, Dariusz Grzyb. – Po jego rozstrzygnięciu rozpocz-ną się prace. Do zakończenia run-dy jesiennej pozostało już niewie-le czasu. Sama instalacja jupiterów zajmie przynajmniej kilka miesię-cy. Do załatwienia pozostało także trochę spraw formalnych. W No-wym Sączu Sandecja przy sztucz-nym świetle będzie zatem mogła zagrać prawdopodobnie dopiero wiosną. Tak to wstępnie wygląda.

Na pozostałe inwestycje w tym m.in. remont trybun trzeba będzie poczekać przynajmniej do… wy-walczenia Ekstrakasy. Sporym pro-blemem organizacyjnym jest brak odpowiedniej ilości parkingów. Obecnie samochody parkują głów-nie na okolicznych chodnikach. – W tej chwili jupitery to jedyna planowana inwestycja – kontynu-uje Dariusz Grzyb. – Dalsze prace będą przeprowadzone, jeśli Sande-cja wywalczy awans do Ekstrakla-sy. Wtedy będzie to niezbędne, aby otrzymać licencję na grę.

JACEK BUGAJSKI

Sandecja to był strzał w dziesiątkęBył gwiazdą Sandecji teraz stara się przebić do składu Górnika Zabrze. Rozmowa z MACIEJEM BĘBENKIEM.

Pieśni z prośbą o światło

Kibice Sandecji nie powinni mieć powodów do kompleksów i narzekań na własny stadion. Podczas wyjazdowego meczu w Stróżach musieli wisieć na płotach, by coś widzieć ze swojej ciasnej klatki z błotem pod nogami. FOT. KUBA TOPORKIEWICZ

Page 23: DTS 1 30 września 2010

2330 września 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

O prawdziwym obliczu klubu stanowią zawsze jego najwierniejsi kibice, tacy jak WŁADYSŁAW BUŹNIAK, jedne z najstarszych sympatyków Sandecji:

– Na Sandecję chodzę od 1 wrze-śnia 1965 roku. Od samego po-czątku, do dzisiaj wszystko co dzieje się na meczach – składy, nazwiska sędziów, kartki – notu-ję w specjalnych zeszytach. Tro-chę się tych brulionów uzbiera-ło, choć nie wszystkie doczekały I–ligowych czasów. Kiedyś kibi-cowanie nieco inaczej wygląda-ło. Spaliśmy z piłkarzami w au-tokarze, bo nie było pieniędzy na hotel. Gotowałem chłopakom obiady, robiłem kanapki, dbałem o napoje. Ojej, to były inne cza-sy! Przed laty był szefem kuch-ni, miałem czas jeździć na mecze i dbać o menu zespołu. A jeździ-łem z drużyną prawie po całej Polsce. Byłem m.in. w Olsztynie, Elblągu i Bydgoszczy. Wybrałem życie kibica i kibicuję wszystkim sądeckim klubom. Teraz w szcze-gólności KS Chruślice, dzielni-cowemu klubowi z Nowego Są-cza, grającemu w klasie B. Jestem tam kierownikiem, moi synowie są prezesami i założycielami klu-bu. Jednak ekipa z ulicy Kiliń-skiego jest dla mnie najważniej-sza! Kiedyś na Sandecję chodziło dużo mniej kibiców, większość to były starsze osoby. Teraz spo-ro jest młodzieży. Był taki czas, że z wnukami bym na stadion nie przyszedł. Ostatnio zdecydowanie jednak idzie ku lepszemu.

(MAK)

R E K L A M A

Sport

SPORT I OBYCZAJE. Wszyscy już zwariowali! Na punkcie kopa-nia piłki, oczywiście. Bywają ta-kie tygodnie, kiedy w biurach i na budowach do środy mówi się o mi-nionym meczu, a od czwartku o tym nadchodzącym.

Szaleństwo nie wybiera: w koszul-ce w biało–czarne pasy widywa-ny jest zarówno prezydent mia-sta, jak i niekoniecznie grzeczne chłopaki z osiedli. Stateczne pro-fesorki sądeckich liceów w po-niedziałki podekscytowane rela-cjonują w pokoju nauczycielskim wrażenia z wyprawy na stadion przy Kilińskiego. To samo dzieje się na szkolnych korytarzach na uczniowskiej giełdzie. Kto jeszcze nie był na Sandecji, szybko spada w klasowej hierarchii, bo nie ma z nim o czym rozmawiać.

Zjawisko o którym mowa, śmia-ło już można nazwać Sandecjo-manią. Żeby nie było wątpliwo-ści – moda na Sandecję dotyczy wszystkich środowisk i nie tylko Nowego Sącza. Kibice z całego re-gionu przez znajomych w Nowym Sączu próbują już w tygodniu ku-pić bilety na weekendowe mecze. Lepiej zrobić to wcześniej, niż ry-zykować kolejki pod kasą, albo za-trzaśnięcie okienka przed nosem. Przy Kilińskiego nie tylko szczel-nie wypełniają się trybuny, ale nie-możliwe jest już zdobycie miejsca w loży. Bywanie – czy raczej po-kazywanie się – na stadionie zaczę-ło należeć do sądeckiego rytuału. Jeszcze niedawno pod zadaszo-ną częścią trybun sporo było wol-nych krzesełek. Dziś polują na nie kibice szukający okazji, by otrzeć się o prezydenta, marszałka, po-słów, albo choćby tylko radnych. Zawsze to okazja do pokazania się w towarzystwie, albo załatwienia

jakiejś sprawy. Stadion stał się jed-nym z głównych miejsc życia to-warzyskiego regionu. W obecnej wersji, to jeszcze życie towarzy-skie w bardzo skromnym wydaniu. Nie można wykluczyć, że tęsknią-cy za wielkim światem i wielką pił-ką Nowy Sącz zechce mieć stadion, na którym kawiarnie i restauracje będą miejscem spotkań przed, po i w trakcie meczów. Gotowe wzo-ry w tej dziedzinie już czekają by je skopiować.

Socjologowie przekonują, że rodzinne spędzanie wolnego czasu na bezpiecznych stadionach pił-karskich jest zdrową modą i takie-mu trendowi można tylko przy-klasnąć. O obecnych tłumach na meczach złośliwie wypowiadają się już tylko starzy bywalcy San-decji, którzy z całkiem niedaw-nej przeszłości pamiętają pustawe trybuny i upokarzającą tułacz-kę zespołu po dolnych rejonach trzecioligowej tabeli. Są jeszcze w zespole zawodnicy pamiętają-cy kłopoty z ciepłą wodą w szat-ni, choć obecnie raczej mówi się o podgrzewanej murawie, niż nie-sprawnych prysznicach. Twar-dy kibicowski elektorat zżyma się, że dzisiaj łatwo być fanem, ale jeszcze kilka sezonów temu niewielu miało ochotę oglądać częste męczarnie swojej drużyny z przeciwnikami z egzotycznych miejscowości. Prawdziwi kibice powinni być z drużyną na dobre i na złe – przekonują starzy by-walcy obiektu przy Kilińskiego, ale dziś są w zdecydowanej mniej-szości, więc jeśli mają rację, to już tylko symboliczną. To jednak dla nich ważne, bo – jak wiadomo – symbole w kibicowskim świe-cie wiele znaczą. W demokracji jednak decydują masy, czyli tłu-my, które głosują nogami, w sile

kilku tysięcy stawiające się na każ-dym meczu. „Tylko taki futbol ma sens” – przekonują działacze. Ro-mantyzm „prawdziwego kibico-wania” na pustawym stadionie, to już prehistoria. Bez tłumów na meczach Sandecja w zawodowej wersji traci rację bytu. To uzasad-nione również z ekonomicznego punktu widzenia – wpływy z bi-letów, zainteresowanie mediów i sponsorów, którzy przez całe lata ustawiali się tyłem do piłkarskie-go boiska.

Można powiedzieć, że kiedyś wszystko było tu inne. Wystar-czyła lekko deszczowa pogoda i echo niosło w ciszy odgłos ko-panej piłki na drugi brzeg Ka-mienicy. Wiosną, kiedy do Nowe-go Sącza przyjechał Widzew Łódź kilku tysiącom kibiców w przyj-ściu na stadion nie przeszkadzała nawet powódź. Większość z dumą opowiadała po meczu, że nie zo-stała na nich żadna sucha część garderoby. To były jednak sytu-acje ekstremalne, bo nazajutrz po historycznym spotkaniu spod wody nie było widać już mura-wy. Ale dzisiaj nawet wlewają-cy się za kołnierz deszcz nikomu nie przeszkadza. Pewien sądec-ki prawnik relacjonował, że po pierwszej wizycie na Sandecji, jego 12–letni syn długo nie mógł ochłonąć z wrażenia jakie zrobił na nim „prawdziwy mecz”. Wra-żenie robi głównie stadionowa oprawa, za którą odpowiedzialna jest tzw. Youg Group, czyli najak-tywniejsza część trybun. Dziś nie ma też problemu z zaopatrzeniem się w klubowe gadżety, co jeszcze nie tak dawno wcale nie było ta-kie oczywiste, a klubowy szalik, czy koszulka, były prawdziwym rarytasem. Były – bo tamte czasy to już historia. (EMKA, TSW)

Nowa wersja piłki nożnej

FOT.

KU

BA T

OPO

RKIE

IWCZ

30 września 1938 r. – urodził się w Jelnej Jan Magiera najbar-dziej utytułowany kolarz pocho-dzący z Sądecczyzny. Dwukrotny olimpijczyk (Tokio 1964 i Mek-syk 1968), pięciokrotny uczest-nik Wyścigu Pokoju (w 1967 i 68 r. trzeci w klasyfikacji indywidual-nej) oraz dwukrotny mistrz Polski w wyścigu indywidualnym (1966 i 1970). Do niedawna Jan Magiera prowadził sklep i serwis rowero-wy w Starym Sączu. Jan Magiera jest honorowym prezesem Sądec-kiego Towarzystwa Cyklistów.

(W)

SMS

Dobry pomysł!

Twoja reklama

w „Dobrym Tygodniku Sądeckim”

Zadzwoń: 18 544 64 41 18 544 64 40

Page 24: DTS 1 30 września 2010

Paweł Badura zarządza obiektami sportowymi od 7 lat. Z wykształcenia ekonomista z zamiło-wania menadżer. Początki jego działalności były trudne, a miało to związek kondycją finansową ośrodka. Nowy dyrektor miał jednak pomysł jak zagospodarować i rozwinąć obiekt. Kiedy za-czynał zarządzał tylko halą, kortami i pływal-nią. Dziś jest to 8 boisk sportowych o łącznej powierzchni 8 ha, lodowisko, klub fitness, si-łowania, a od lipca tego roku nowoczesne SPA. To nowoczesne SPA okazało się być strzałem w dziesiątkę.

SPA z łacińskiego „sanus per aquam” czyli „leczenie przez wodę” cieszy się dużym za-interesowaniem mieszkańców Nowego Są-cza. Szczególnie popularne stały się sau-ny, które mają już swoich stałych bywalców i ciągle przybywa im nowych. Ośrodek dys-ponuje sauną suchą (fińską) i sauną parową (rzymską). W pierwszej z nich temperatura dochodzi nawet do 100 stopni Celsjusza, pa-nuje w niej jednak niższa wilgotność. Druga

– charakteryzuje się niższą temperaturą, ale zdecydowanie wyższą wilgotnością.

Klienci mają więc wybór. I jedna i druga opcja ma swoich zwolenników. Przygotowaliśmy tak-że udogodnienie dla korzystających z basenu i sauny. Oba punkty połączone zostały przejściem prowadzącym przez budynek. Korzystający z ba-senu nie muszą, więc wychodzić na zewnątrz, żeby dostać się do sauny. Dla większego kom-fortu i relaksu klientów zamontowaliśmy spe-cjalne podgrzewane ławeczki, na których można odpocząć po wysiłku w basenie lub robiąc sobie przerwę po wyjściu z parowej kąpieli w saunie.

Każdy z klientów dostaje specjalną branso-letkę, która nalicza czas korzystania z basenu i z sauny. Umożliwia to swobodne przechodze-nie z jednego obiektu do drugiego – fotokomórka rejestruje czas naszych wejść i wyjść. To jednak nie wszystkie atrakcje jakie czekają na sądeczan. Nowo wybudowane SPA proponuje także inne wodne ciekawostki. A wśród nich balię z zimną wodą. Specjalnie przygotowaną dla ochłody po wyjściu z parowej kąpieli. Kostkarkę lodu, która

doskonale ochłodzi rozgrzane w wysokiej tem-peraturze ciało oraz – a to dla lubiących szybkie i ekstremalne orzeźwienie – wiadro bosmana.

W ofercie nie zabrakło również relaksu dla dwojga. Kąpiel z ekstraktem z eukaliptusa to świetne relaksujący zabieg po wyczerpującym dniu. A do tego dyskretna, relaksacyjna muzyka.

Nie zapomniano także o najstarszych klien-tach – dla emerytów i rencistów, którzy sko-rzystają ze SPA, oferujemy promocyjny pakiet przedpołudniowy. Dla bezpieczeństwa przeby-wających w saunie osób zainstalowaliśmy spe-cjalne przyciski alarmowe, które powiadamiają oddalone zaledwie o kilkanaście metrów am-bulatorium w razie, gdyby ktoś źle się poczuł.

Nasi klienci dostają gratis ręczniki i szlafroki. Idąc do sauny nie muszą ich zabierać.

Staramy się aby nasze usługi były na najwyż-szym poziomie, a korzystający z nich wychodzili odprężeni, zrelaksowani i zadowoleni. W przy-szłym roku planujemy rozpoczęcie remontu pły-walni. W planach jest gruntowna przebudowa bocznych ścian basenu sportowego, które mają być zrobione ze stali nierdzewnej. Sam basen re-kreacyjny będzie wykonany z mozaiki, a na jego dnie będzie znajdować się kolorowe graffiti, które ma zachęcać najmłodszych do nauki pływania.

Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji to jednost-ka budżetowa, która nie jest nastawiona na zysk. Nieodpłatnie udostępnia swoje obiekty uczniom sądeckich szkół, klubom sportowym, seniorom z Nowego Sącza. Na stronie ośrodka umieściliśmy terminarz z rezerwacją obiektów. Do działalności non–profit należy także organizacja zajęć spor-towo–rekreacyjnych w ramach akcji „Bezpiecz-ne wakacje”, „Bezpieczne ferie”, „Dzień Dziec-ka” i wiele innych.

Dla zapewnienia stabilnych podstaw finanso-wych prowadzimy także działania komercyjne. Do nich należy zaliczyć organizację imprez roz-rywkowych, targów, wynajem obiektów dla in-dywidualnych klientów, a także działalność SPA.

W ofercie jest dostępny także program dla firm – karty Benefit Systems i Fit Profit. Karnet upoważnia klientów do korzystania ze wszyst-kich propozycji sportowo – relaksacyjnych, ja-kie są dostępne w ośrodku.

Zapraszamy do naszego obiektu – zachęca Paweł Badura. To doskonałe połączenie rekre-acji z odpoczynkiem.

T E K S T S P O N S O R O W A N Y

MIEJSKI OŚRODEK SPORTU I REKREACJI 33-300 NOWY SĄCZ, ULICA NADBRZEŻNA 34, TEL. 18 4440667

DO SAUNY PO ZDROWIERozmowa z dyrektorem Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji w Nowym Sączu PAWŁEM BADURĄ

Zaczęła się jesień. Pora przez wielu z nas najmniej lubiana. A to ze względu na pogodę – bo robi się zimno, ciemno i jakoś tak smutno. A to ze względu na spadającą odporność naszego organizmu i tym samym częstsze przeziębienia. Co do tego ostatniego – reklamy już podają nam złote środki jak uodpornić nasz organizm przeciwko wirusom. Mało kto z nas jednak wie, że takim środkiem może być sauna. Wirusy nie lubią bowiem ciepła i dużej wilgotności.

30 proc.

PÓŁ GODZINY – 10 ZŁ/OSOBA

GODZINA – 20 ZŁ/OSOBA

KARNET 5–GODZINNYCH WEJŚĆ 90 ZŁ/OSOBA

REZERWACJA NA JEDNĄ GODZINĘ 180 ZŁ

GODZINY OTWARCIA OD 8:00 DO 21:00

CENY SPA:

ZDJĘ

CIA:

MAR

CIN

WAS

OW

KI

Kupon Rabatowy