piąta strona świata

16

Upload: siw-znak

Post on 02-Mar-2016

226 views

Category:

Documents


0 download

DESCRIPTION

Kazimierz Kutz - Piąta strona świata

TRANSCRIPT

Page 1: Piąta strona świata

Kutz_Piata strona_okladka.indd 1 2010-01-06 10:13:39

Page 2: Piąta strona świata
Page 3: Piąta strona świata

KUTZPIĄTA STRONA

ŚWIATA

Wydawnictwo ZnakKraków 2010

KAZIMIERZ

Page 4: Piąta strona świata

20

III

Dobrze jest obejrzeć swoje miejsce urodzenia – chociaż nie każ-demu to dane – nie po to, aby się rozrzewnić czy coś w tym ro-dzaju, ale raczej by uzmysłowić sobie przebytą drogę. Ja, z najdal-szego miejsca swojego pobytu w ciągu ostatnich dwudziestu lat, mogłem być tutaj w sześć godzin. I jakoś nie byłem. Kiedy kilka dni temu stanąłem przed domem urodzenia, nie miałem żadnych wzruszeń, co z ręką na sercu poświadczam. Po prostu zauważyłem, że nie ma już drewnianej, chłopskiej chaty Kosmalów, którą po przebudzeniu, gdy tylko nos wysforował mi się ponad parapet okna, oglądałem każdego ranka. Dwustuletnia ojcowizna Lucjana, kamienna, o murach grubych do diaska, leżąca nieco w głębi z le-wej strony, jest w agonalnej rozbiórce; stoi bez dachu, obcięta ho-ryzontalnie i opuszczona, jak po wybuchu.

Ciekawe, nie kojarzyłem żalu – który mnie ogarnął – z osobą Lucjana, a z jego martwą ojcowizną o delinach rozeschniętych ze starości, sękatych i w dotyku zawsze ciepłych. Już przy drugim oddechu doszło do mnie, że w tym domu – i jego obejściu – spę-dziłem najlepsze chwile dzieciństwa: oto kraina wiejskich czarów dziecka z familoka. Na spadzistym dachu, dachu, którego już nie ma, Okoki, syn szmaciarza – który mieszkał z liczną rodziną w dawnym chlewie – za pięć groszy wypijał kubek gnojówki. Kie-dyś, Lucjanowi na złość, przybił kota do szczytu dachu. Jeszcze teraz słyszę nieludzki płacz pręgowanej kotki.

delina – drewniana

podłoga

Page 5: Piąta strona świata

21

Na poddaszu mieszkał ujek Lucjana – jak tu mówi się na wujka. Samotnik. Od świtu do nocy czytał książki i kliszakiem robił fotografie. Człowiek umiłowany przez zwierzęta. Mieszkało z nim stado wiewiórek i wielki pies rasy alzackiej, łagodny i nieza-leżny jak jego pan. I cztery papugi. Ledwo go pamiętam. Chodził ubrany na czarno, w meloniku na głowie, z grubymi okularami na nalanej twarzy i bardziej nieśmiały niż najbardziej nieśmiałe dziecko. Rex, jego pies, nie odstępował go na krok. Toczyli się po nasypie Rawy, jakby świat miał dla nich inną grawitację.

Ujek zmarł już bardzo dawno, może miałem osiem lat, jak dziś się domyślam, na pęknięcie serca. Robił nam zdjęcia na swoim kli-szowym aparacie i dzięki niemu mam jako takie pamiątki z tam-tych lat. Nie byłem na jego pogrzebie, w ogóle osób było niewiele, bo prawie nikt w okolicy go nie znał. Był z innej planety, żył na swoim poddaszu jak w dziupli. Za garstką najbliższych w konduk-cie szedł też Rex i nie wrócił z cmentarza. Legł przy grobie swego pana i przyjaciela i tam umarł.

Swego czasu zastanawiałem się nad Reksem i jego wielkim uczuciem do ujka Lucjana. Szukałem go na zdjęciach jego pana i nigdzie nie znalazłem. To był skromny pies i całkowicie pozba-wiony próżności. Tak sobie mniemam, że chciałoby się spotkać kobietę choć trochę podobną do Reksa. No tak, już mi kobiety wlazły pod blajsztift, więc powiem. Kochałem się wtedy na zabój w Emilce, siostrze Lucjana. Dokładnie pomiędzy trzecim a czwar-tym rokiem życia. No, może piątym, w każdym razie przed pój-ściem do szkoły powszechnej. Najpiękniejsze chwile przeżywali-śmy za wychodkiem dla dorosłych, gdzie ojciec Lucjana, człowiek biblijnej łagodności, wybudował nieosłonięty dziecięcy sraczyk z dwoma otworami, mimo że dzieci miał troje. Chyba zakładał, że wszystkie jednocześnie nie będą miały rozwolnienia.

Ten maleńki, podwójny tron pod ogromną topolą – szorowany co sobota ryżową szczotką do białości – był miejscem naszych upojnych spotkań. Splątani dozgonnymi uczuciami, ustaliliśmy z Emilką, że bez względu na wielkość potrzeby będziemy spełniać

blajsztift – ołówek

Page 6: Piąta strona świata

22

ją wspólnie. Toteż zawsze jedno czekało na drugie i na wyścigi le-cieliśmy do wygódki. Nie wypominaliśmy sobie męki oczekiwań, bo łączyła nas tajemnica wielkiej miłości. Nie wstydziliśmy się po-siedzeń pod szemrzącą topolą, bo prawdziwa miłość nie wie, co to wstyd, a wszyscy dookoła przyjęli nasze posiedzenia z europejską życzliwością.

Kiedy posiedzenie osiągało swój cel, sadzałem Emilkę na ar-chaicznym siewniku i woziłem dookoła podwórza; potem wjeż-dżałem w otwartą stodołę i zakręcałem na klepisku. Przystawa-łem na środku, brałem Emilkę w ramiona, sadzałem na klepisku i całowałem z wszystkich mocy. W uniesieniu zadzierałem głowę i gapiłem się na dwie trumny, które wisiały na nieheblowanych balaskach pod sklepieniem stodoły. Przezorny ojciec Lucjana trzy-mał je tam dla siebie i żony na ostatnie chwile.

Teraz ojcowizna do połowy rozwalona, a podwórze jest rumo-wiskiem śmieci i pokiereszowanych narzędzi do uprawy pól. Nie ma śladu po stodole, naszych wychodkach, a nawet po gnojowi-sku, z którego Okoki popijał za pieniądze. Nie ma wysokiej topoli, zdawało się odwiecznej. Co stało się z trumną przeznaczoną dla matki Lucjana, nie wiem.

Matka Lucjana była drobną kobieciną, rumianą i robotną jak polna mysz w czas jesiennej krzątaniny. Emilka wyrosła na przy-stojną, ale bardzo religijną pannę. Nie rozstawała się z książką do nabożeństwa. Kiedy ją spotykałem, marszczyła brwi i odwracała głowę. Rumieniła się, co zawsze mnie podniecało. Wcześnie wy-szła za mąż, bo musiała, za sztygara z mysłowickiej kopalni i uro-dziła mu czwórkę dzieci.

Wspomniany Okoki eksperymentował jeszcze lat kilka, kilka-naście może, i jeszcze przed wojną wsławił się paroma wyczynami. Nie będę wspominał o drobnych incydentach, takich jak nacięcie lin huśtawy o pięciometrowym wymachu i co z tego wynikło, czy o tym, jak w wigilię pierwszego maja – jak co roku – profilak-tycznie zamykano jego ojca do aresztu, bo był komunistą. Wtedy Okoki sprzedawał dobytek rodziny i fundował sobie chałwę za

Page 7: Piąta strona świata

23

całe pieniądze, bo marzył o niej od dzieciństwa. I nażerał się chałwą na cały rok. Leżał potem z nadętym brzuchem trzy dni w trawach pod wałem Rawy i wrzeszczał co jakiś czas: „Sakra! Sakra! Jes raj na ziymi!!”. I rzygał fontannami chałwy.

To wszystko są drobnostki, łącznie z łapaniem szczurów i pod-tykaniem ich pod koła lokomotyw pędzących w stronę Krakowa. Największym wyczynem Okokiego było strącenie najmłodszego Wilimowskiego z okrągłego mostu kolejowego do Rawy, rzeczki po pępek głębokiej, już wtedy ugrowej od gówna i sosów przemy-słowych z całego Śląska. Leciało dziecko dobre piętnaście metrów spod nieba, nikt tego nie widział, ono nie krzyczało i wyłowili je po tygodniu pod Oświęcimiem.

Widywałem Okokiego podczas okupacji. Zazwyczaj siedział na buforach między tramwajami, bo lubił świat i jeździł tam i z po-wrotem, od Mysłowic do Bytomia, nie ruszając tyłka. Potem, jak większość tutejszych karlusów, wciągnięto go do Wehrmachtu. W Afryce, bodaj pod Tobrukiem, przeszedł na drugą stronę, po-walczył po właściwej i znormalniał.

Po wojnie pierwszym okrętem wrócił z Anglii, w domowe pie-lesze. Zamieszkał w elwerhauzie, w ajncli po ojcu, bo rok przed wybuchem wojny gmina wybudowała ten dom i rodzina przenio-sła się z chlewika do domu dla bezrobotnych.

Elwer to znaczy bezrobotny, od niemieckiego elf, czyli jedenaście, bo dawniej w cechhauzie sztygarzy wybierali dziesięciu do pracy na dół. Liczono po niemiecku, dlatego jedenastego nazywano elwrem. Zaś ajncla oznacza kawalerka, od słowa einz, czyli jeden.

Okoki jeszcze do niedawna pracował na kopalni w Mysłowi-cach, ale okazało się, że jest złodziejem. Okradał górników; zde-maskowany przez nich, dostał na dole za swoje, wywieźli go klotą na górę, ale zmarł na noszach przed bramą szpitala. Zresztą mógł to być zwyczajny wypadek, jak to na kopalni.

Dziwnych ludzi było tu sporo, bo stałe bezrobocie jest jak ulewa, drąży w ludziach dziwne koryta. Choćby taki Lebel, który napłodził dwanaścioro dzieci, żył z nimi w nędzy strasznej, do tego stopnia,

karlus – kawaler

Page 8: Piąta strona świata

24

że do roboty – jak mu się jaka trafiła – chodził boso, a mimo to małpę hodował na strychu, bo była jego marzeniem. Kupował jej pomarańcze, ale wszędzie ją obgadywał, bo bydlę nie chciało żreć pomarańcz, tylko trzęsło się nieustannie. Kiedy z pierwszymi mro-zami afrykańskie zwierzę pożegnało się ze światem, cała rodzina Lebla i jego kumple zrobili małpie pogrzeb. Szli na bosaka po pierw-szym śniegu, trzymali zapalone świeczki w dłoniach i polami zmie-rzali ku Rawie, by w nasypie rzeki pogrzebać zdechłe marzenie Win-centego Lebla. On kroczył na czele konduktu elwrów i szmaciarzy, trzymał w ramionach wielkie papendeklowe pudło wymoszczone sianem i kolorowymi bibułkami. W nim spała snem wiecznym Kun-dzia, bo tak ją nazwali na cześć babki Lebla, Kunegundy, z domu Warzycha, która przyciągnęła w te strony spod Miechowa, niedługo po wojnie francusko-pruskiej.

Nad Rawą odbył się iście pogański obrzęd. Wykopali w na-sypie dziurę i gdy kładli człekokształtną w ziemię, rozległy się ich żałobne, bardzo rzewne pienia. W tych żałobnych zawodze-niach – a dziś jeszcze je słyszę – można było doszukać się resz-tek chóru gregoriańskiego. Stali zwartym kołem wokół mogiłki, osłaniali dłońmi płomienie świec i śpiewali na cztery głosy. Za-padał zmierzch, ciemne chmury nadciągały od Sosnowca i zwia-stowały pierwszą burzę śnieżną. Kiedy pięty zaczęły im przymar-zać do ziemi, puścili się biegiem do swoich klitek. Tylko stary Lebel wlókł się żałobnym krokiem, popłakując z cicha, w stronę Wilii Buchtig, gdzie żona nadsztygara Schynkwasnego w tajem-nicy przed mężem obiecała mu co drugi dzień talerz zupy dla dzieci.

Nie ma już tego wszystkiego. Ani kolorowych zaprzęgów kon-nych z lodami, ani wykopków kartofli i jesiennych ognisk, ani szmaciarzy wymieniających wszystko na garnki, ani żydowskich domokrążców, u których można było kupić najtańsze na świecie gardiny, a nawet radio firmy Philips z magicznym oczkiem, które łyskało zielonym, nieco pozaziemskim światłem. Wszystko można było kupić na raty albo na borg.

gardina – firana

Page 9: Piąta strona świata

25

Kupiliśmy takie radio na raty, bo na szczęście ojciec nigdy nie zaznał smaku bycia elwrem. Podczas wojny zrobiliśmy dziurę w ce-glanej ścianie na poddaszu obok komina. Powstał schowek. Tam ukryliśmy nasz niespłacony skarb, bo rychło wybuchła wojna i po Żydzie nie było śladu. W głębokiej tajemnicy przed sąsiadami, na palcach, wchodziło się na poddasze, wyjmowało cegły. Czołgali-śmy się na brzuchu do naszego filipsa. Schowany był w starej pie-rzynie po prababce. Słuchaliśmy bum-bum-bum z Londynu. Ma-giczne oko radia pulsowało seledynowym światłem i patronowało nieszczęściu świata. To wszystko minęło. Nie ma przedwojennych trzeciomajowych capstrzyków; kwiatów i śpiewów, petard i czu-wania przy grobie Chrystusa. Nie ma już tamtej radości życia.

Dlatego dobrze jest stanąć przed domem, od którego poczęła się nasza droga, by spojrzeć na domy sąsiednie – nawet jeśli ich już nie ma – by poprzez zmiany dostrzeżone na cudzym móc dostrzec zmiany własne. Mój dom jest nieciekawy, dwupiętrowy i czarny od dymów, ziejących nieprzerwanie od lat co najmniej stu z kil-kudziesięciu kominów pobliskiej huty cynku Utheman. Leży do-kładnie na linii demarkacyjnej między strefą cywilizacyjną a jesz-cze do niedawna chłopską. Przestrzeń ta rozdzielona jest czymś, co miało przeobrazić się w ulicę, dawno przestało być wiejskim gościńcem i ostało się zdewastowanym klepiskiem. Od naszych okien, wprost na północ za drogą, stara ziemia zaczynała się po-lem uprawnym, drewnianą, obielaną wapnem zagrodą Kosmalów, za nią nieco z lewa leżała kamienna ojcowizna Lucjana, a za nią dwa morgi pola Lucjana sięgały do wału Rawy, a jeszcze dalej, za burymi prądami Rawy, widniały jasne połacie ewaldów, czyli za-lewowych stawów po ziemi skatowanej, pożartej łapczywie przez kopalnię.

Teren ten jest krzemowym pobagrowiskiem, zalanym pod-skórnymi wodami, dość czystymi, zdatnymi do kąpieli, porosłymi odświętnie pachnącym tatarakiem. Gdy wyrwać go od korzenia i przytknąć do nosa, pachnie jak przedwojenne mydło Palmolive. Używana nazwa na te tereny, zresztą wyłącznie u nas – ewald – jest

Page 10: Piąta strona świata

26

przyswojonym germanizmem od ehe Wald, czyli gdzie „dawniej był las”, „po lesie” po prostu, co dowodziłoby, że kiedyś chodziło się tu na grzyby.

Nasze ewaldy wypełnione wodą są jak zetlała szczerba po kos-micznym meteorycie. Były naszym chłopięcym rajem. Łapaliśmy w nich koszami wodne szczury i tłukli się od wiosny do jesieni na goziole z gorolami – to znaczy z tymi z Sosnowca – bo za ewaldem płynęła Brynica, która do 1922 roku, a więc do przyłączenia Ślą-ska do Polski, była sześćsetletnią granicą dzielącą Śląsk od Polski. Dlatego Brynicę nazywaliśmy potocznie Jordanem.

Dla nas – tutejszych – od wieków ojczyzna zawsze była da-leko. W ogóle jej nie było. Od zarania, od pierwszego oddechu aż do dziś, choć była niedalekim horyzontem, bo w zasięgu oczu, granica ta istniała, choć nie kartograficznie, bo antagonizm po-między nami a tymi z Altreichu (ze „starej ojczyzny”) jest nadal silny. Może z latami nieco słabnie. Chociaż dziś na ewaldach za-domowiły się mewy i łabędzie, to jeszcze w czterdziestym szóstym roku, kiedy AKS Chorzów wkopał RKU Sosnowiec 1:0 na ich tere-nie, doszło do wielogodzinnej bitwy, nazwanej potem czwartym powstaniem śląskim. Ale to gorole zaatakowały kormeli, jak oni nas wtedy pomiędzy sobą nazywali.

Nie ma co ukrywać, określenie „gorol” jest obraźliwe, pocho-dzi od górala, chłopa nie tylko ze wsi, ale i z gór, a więc ciemniaka i prymitywa w pojęciu tych, którzy od dwóch, trzech pokoleń od-pisani od ziemi przeobrazili się w proletariat: z chłopów stali się w mniemaniu własnym czymś lepszym i mądrzejszym. Słowo to wzięte jest z południa Śląska, z Beskidu, i w celach użytkowych przeniesione na północ. Przez to przeniesienie słowo „gorol” skry-stalizowało się i spotęgowało swą negatywną zawartość. Stało się obelgą. Gorol to obcy, który przyjechał, by nas wykorzystywać lub nami rządzić.

Na pochodzenie słowa „kormel” mam też swoją hipotezę. Pe-wien jestem, że powstało pomiędzy rokiem 1905 a 1918, w latach największego głodu w okręgu przemysłowym. Głód był wtedy taki,

goziol – okrągły

krzemowy kamień

Page 11: Piąta strona świata

27

że obdzierało się korę z drzew, mełło i piekło z niej chleb, a lebioda zastępowała mięso. To okres dzieciństwa moich rodziców (rocz-niki 1903 i 1906) i znam ten problem z opowieści babki, matki mojej matki, która już dobrze po dziewięćdziesiątce, mieszkając na trzecim piętrze na ulicy 11 Listopada numer 6, nad Rawą, opo-dal cmentarza, codziennie chodziła o własnych siłach na pierwszą mszę do kościoła i biada temu, kto by jej wszedł w paradę.

W tamtych czasach nasze babki, zazwyczaj obarczone licznym potomstwem, odpowiadały przed mężem i panem, choć to gór-nik albo hutnik był najwyżej, za żywienie i wychowanie rodziny. Z powszechnej biedy przeprawiały się tedy stadnie przez zieloną granicę do Polski, choć była to Rosja, i tam u modrzejowskich Żydów skupywały tanią żywność, głównie kartofle i Kornmehl, czyli śrutówkę żytnią, podstawę zalewajki lub żuru. Na Modrzejo-wie, dzielnicy Sosnowca nad samą granicą, Żyd na Żydzie siedział i handlował, czym się dało; tam słowo Kornmehl musiało często padać pomiędzy Żydami i naszymi babkami. Odbijało się rezo-nansem u miejscowych i widać gniewało tamtejszych gojów, bo stało się przezwiskiem, skrótem bardziej obelżywym od naszego, oględnie określającym Ślązaków jako Niemców. Kormele i gorole to jakby dwie nacje skazane na siebie od stuleci. I może na zawsze. I do dziś nie jest to sprawa przyschnięta.

Dam przykład. Onegdaj motocyklista słabo wziął zakręt na naszym koślawym rynku pod kościołem w Szopienicach, wykrze-sanym systemem gospodarczym dzięki przesunięciu kaplicy przy-kościelnej, rzymskokatolickiej z jednej, a szaletu miejskiego ze strony drugiej, i gdy zobaczył tramwaj w przeciwległym zakręcie rynku, zgłupiał i zamiast przyhamować, dodał gazu. Poniosło go prosto w witrynę narożnego MHD z galanterią damską, trzepnął w szybę chyba na setce, bo zostawił po sobie dokładny kontur, który do tej pory widywałem w rysunkowych filmach Disneya. Trzasnął w piec kaflowy pod ścianą i było po nim.

Ludzie, jak to ludzie, zbiegli się i krzyczeli: „Człowiek się zabił! Człowiek się zabił!”. Któryś sięgnął po dowód osobisty

Page 12: Piąta strona świata

28

motocyklisty, zajrzał do środka i powiedział całkiem zwyczajnie – „Niy, to gorol”. No! Nie są to, jak widać, sprawy nadające się tylko do żartów. Ale drugą stronę tego medalu uzmysłowiłem sobie nie dalej jak wczoraj. Pod nowiutkim budynkiem gminy w Tychach przejeżdżał człowiek na składanym rowerku, co wzbudziło sensa-cję wśród wyrostków, bo zaczęli pokrzykiwać:

– O! Składane koło! Niymieckie abo angelskie! Kiedy właściciel odkrzyknął:

– Nie, polskie! – jeden z chłopców, chyba Acik od Pielorzów, zawołał za nim: – Brawo, gorole!

Czuję się uprawniony do stwierdzenia, że niedaleko miejsca, w którym ujrzałem światło dzienne, jakieś tysiąc pięćset metrów na północ od naszego kafloka na drugim piętrze, przebiega wie-lowiekowa granica pomiędzy Niemcami a Rosją, dziś pomiędzy Czerwonym Zagłębiem a Czarnym Śląskiem. Do dziś idzie tym śladem głębokie pęknięcie ziemi, mało zbadane, choć Ślązacy z własnej woli doczołgali się do Macierzy, gdy Polska powstała. Po-kolenie mojego ojca powstańca dało początek zasypywaniu tego pęknięcia, ale nie jest to praca na jedno pokolenie. Ja zabrałem się do tego mozołu, nie oglądając się na nikogo, choć mogę wystawić się na pośmiewisko, ale człowiek bez wiary na tyle silnej, by spro-stać kpinom, niegodzien jest życzliwego uścisku dłoni.

Stoję na skraju niewidocznej przepaści, jeszcze ufnie wpa-trzony ku Północy, tu, po tej stronie, z której wyruszałem w Pol-skę, a po dwudziestoletniej tułaczce wróciłem. Stoję po tej stronie świata, na skrawku mojej ziemi. W niej spoczywają moi przodko-wie i ci dwaj chłopcy – Lucjan i Alojz – moi przyjaciele, których przepaść ta zmogła. Swoje tajemnice zabrali do grobów. Wszystko, czego nie powiedzieli nikomu i czego wypowiedzieć nie byli w sta-nie. Nie mogli dojść do wewnętrznego ładu i ugrzęźli w rowie, o którym tu mówię. Tego jestem pewien. Lucjan przez to, że zbyt pochopnie chciał go przeskoczyć, a Alojz przeciwnie, dlatego że nie wierzył w przebrnięcie. Może wyparował z nich śląski dystans, może, ale walczyli i ich życie miało wymiar. Pamięć po nich po-

Page 13: Piąta strona świata

trzebna jest jak pacierz w języku wiadomym wszystkim stąd, tym, co sto, dwieście, a nawet trzysta lat temu już tu biedowali. W miej-scu, gdzie teraz stoję.

Oto dlaczego warto stanąć przed domem swojego urodzenia, po to by podreperować umysł i serce, ocknąć się do życia, jak po letargu, przewartościować porządek w środku i oczyścić sumienie z wszelakiego świństwa. Mogę się jednak mylić. Ale gdyby nawet miało się okazać, że prawda o ich śmierci jest inna, niż mniemam, że stawiam mylną hipotezę, warto ku niej zmierzać, bo prawda, jakakolwiek by była, zawsze jest ostoją. Jest busolą, bez której nie da się żyć.

Page 14: Piąta strona świata

W serii PROZA ukazały się m.in.:

Wilhelm Dichter, Koń Pana BogaAntoni Libera, Madame

J.M. Coetzee, HańbaPaweł Huelle, Mercedes-Benz. Z listów do Hrabala

Michał Olszewski, Do AmsterdamuJoyce Carol Oates, Amerykańskie apetyty

Gene Brewer, K-PaxJhumpa Lahiri, Tłumacz chorób

Zadie Smith, Białe zębyBohumil Hrabal, Auteczko

Zadie Smith, Łowca autografówTatiana Tołstoj, Kyś

Zbigniew Mentzel, Wszystkie języki świataZadie Smith (red.), Poparzone dzieci Ameryki

Paweł Huelle, Weiser DawidekIsmail Kadare, Pałac snów

Mikołaj Łoziński, ReisefieberWiesław Myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli

Wiesław Myśliwski, WidnokrągWiesław Myśliwski, Kamień na kamieniu

Zadie Smith, O pięknieJohn Banville, Morze

Judy Budnitz, Gdybym ci kiedyś powiedziałaKiran Desai, Brzemię rzeczy utraconych

Kiran Desai, Zadyma w dzikim sadzieSantiago Roncagliolo, Wstyd

Margaret Atwood, Moralny nieładJohn Banville, Mefisto

Santiago Roncagliolo, Czerwony kwiecień

Page 15: Piąta strona świata

Judy Budnitz, Ładne duże amerykańskie dzieckoZadie Smith (red.), Księga innych ludziWilhelm Dichter, Szkoła bezbożników

Junot Díaz, Krótki i niezwykły żywot Oscara WaoJunot Díaz, Topiel

Mohammed Hanif, Wybuchowe mangoDariusz Żukowski, Miłość morderców

Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Rzeczy pierwsze

W najbliższym czasie ukażą się:

Mariusz Sieniewicz, Miasto szklanych słoniJuan Marse, Dziewczyna w złotych majtkach

Margaret Atwood, Rok potopuJohn Banville, Niedotykalny

Page 16: Piąta strona świata

Odbiy mi dekel, chyba mom ptoka i niy wiym, jak pisze sie ksi ka. Ida na to, ale niy byda chcio nikogo zbawi ani za du o fanzoli o z ym losie…

l sk, pi ta strona wiata, to miejsce, gdzie zaciera-j si granice, a historia bawi si lud mi i narodami. Nie sposób zamkn go w sztywne ramy ani opowie-dzie od pocz tku do ko ca. Mo na tylko próbowa ods ania po kawa ku, zestawi z tysi ca zabawnych, tajemniczych i fascynuj cych ludzkich historii.

Kazimierz Kutz w swojej pierwszej powie ci, ws u-chuj c si w lokalne anegdoty i ma e rodzinne epope-je, stworzy barwn , mi sist opowie o pokoleniach

l zaków. Przedstawia j we wspomnieniach cz owie-ka próbuj cego rozwi za mroczn rodzinn tajem-nic . Tak autor, jak bohater poszukuj w a ciwego j zyka do zrozumienia i wyra enia zmieniaj cych si czasów – lawiruj mi dzy polszczyzn i dosadno ci l skiej gwary.

Kutz to niezrównany opowiadacz. Portretuje ludzi – miesznych, strasznych, wzruszaj cych, heroicznych

i bezbronnych – którzy cieraj si z losem, walcz i emigruj , lozofuj i bawi si yciem. S owem, szu-kaj swojego miejsca na ziemi.

Kazimierz Kutz (ur. w 1929 r. w Szopieni-cach na Górnym l sku)jest wybitnym re yse-rem, eseist , publicyst i politykiem. Do jego naj-bardziej znanych lmów nale Sól ziemi czarnej,

mier jak kromka chleba, Krzy Walecznych, Per a w koronie, Pu kownik Kwiat-kowski. W swoich dzie-ach, zawsze bezkompro-

misowo szczerych, por-tretuje pi kno i dylema-ty ycia zwyk ych ludzi.

Je li si cz owiek gdzie urodzi, to trzeba z tego czerpa , bo to jest jak statecznik pod odzi , który nie pozwala jej si wywróci .

Kazimierz Kutz w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”

CenCCenCenCenCeCenCenCCeCC a da da da da detaetaetaetaetal. ll.l. l. 36363636366,9,9,9,9,9,9, 000000 z z zzzzISBN 978-83-240-1311-1

9 788324 013111

Kutz_Piata strona_okladka.indd 1 2010-01-06 10:13:39