teraz i zawsze
DESCRIPTION
Carolyn Egan: Teraz i zawsze Miłość, której nic nie pokona Dla Mai najważniejsza jest rodzina. Nie wyobraża sobie życia bez męża i synka, ale wie, że wkrótce przegra walkę z chorobą i będzie musiała odejść. Jednak jeszcze nie teraz. Przecież potrzebuje czasu na to, by ich przygotować. Kocha tak bardzo, że udaje jej się powrócić i pomóc najbliższym ułożyć życie na nowo. Zrobi wszystko, by Steven znów mógł się zakochać, a Josh miał prawdziwą, pełną rodzinę. W tej misji pomaga jej Barney – niezwykły pies, który czasami wydaje się rozumieć uczucia ludzi lepiej niż oni sami. Książka Carolyn Egan to piękna, wzruszająca opowieść o tym, że ci, którzy kochają, nigdy nie odchodzą na zawsze. Bo czasami wystarczy odrobina miłości i promyk nadziei, żeby na nowo dostrzec szczęście.TRANSCRIPT
CAROLYN EGAN
Teraz i zawszeTeraz i zawsze
Wydawnictwo ZnakKraków 2013
7
1
Zdążyła. Wyglądało to inaczej, niż sobie wyobrażała. Roz-
glądała się ciekawie, wypatrując znajomych twarzy. Pora-
nek musiał być chłodny, bo południowe wiosenne słońce
zmusiło mężczyzn do odpięcia marynarek i dyskret-
nego poluzowania krawatów. Kobiety odważniej zdejmo-
wały płaszcze i przewieszały je przez ramię, prezentując
ciemne garsonki. Przeważały odcienie granatu i brązu,
jakby czerń zarezerwowana była tylko dla rodziny. Z nie-
wielkiego tłumu ściśniętego w księżycowy łuk wyróżniała
się jedna postać. Uśmiechnęła się na jej widok. Jessie, przy-
jaciółka ze studiów, z wielkim czarnym kwiatem z filcu
przysłaniającym dekolt ciemnozielonej sukienki, skubała
frędzle ażurowego szala i nerwowo spoglądała na księ-
dza. Ten młody jeszcze człowiek, z zarumienionymi od
słońca policzkami, potrząsał właśnie dłonią Stevena i coś
do niego mówił. Stała za daleko, by cokolwiek usłyszeć,
ale wiedziała doskonale, że w słowa o wiecznym życiu
8
i pogodzeniu się z cierpieniem nie wierzy ani wypowia-
dający je ksiądz, ani Steven. Trumna przykryta była kwia-
tami, na samym wierzchu leżał maleńki bukiet frezji. Jej
ulubionych kwiatów. Nagle chłopiec stojący obok Stevena
obejrzał się i spojrzał prosto na nią. Przez chwilę patrzyła
w jego wielkie niebieskie oczy i dopiero kiedy Steven po-
głaskał go po głowie i wziął za rękę, zorientowała się, że
wstrzymała oddech. Odetchnęła głęboko i schowała się
głębiej w cień drzewa, skąd mogła spokojnie obserwować
koniec pogrzebu. Widziała odchodzącego powolnym kro-
kiem księdza, który z westchnieniem ulgi zdjął koloratkę
i schował ją do kieszeni. Widziała, jak tłum stojący wokół
trumny zafalował i jak ruszyła procesja składających kon-
dolencje. Steven w obstawie rodziców ściskał dłonie zna-
jomych, przytulał przyjaciół, całował w policzek bliskich,
ale ani przez moment nie wypuścił dłoni chłopca. Trzy-
mał ją tak mocno, że niemal zbielały mu kłykcie. Widziała,
jak stoi wyprostowany z podniesioną głową i jak drży mu
mankiet płaszcza. Widziała, jak nachyla się nad chłop-
cem i obejmuje go, jak bierze na ręce i ostatni wychodzi
z cmentarza. Dopiero kiedy zniknął za bramą, odważyła
się podejść bliżej trumny. Zaraz zjawią się pracownicy
w roboczych kombinezonach i opuszczą ją do grobu. Po-
tem wystarczy tylko zasypać i obłożyć kwiatami. Bukiet
frezji, który wcześniej leżał na samej górze, stoczył się na
bok, zakrywając kawałek prostej białej tabliczki z czar-
nymi literami:
Maia Fowles. 12.01.1973–03.03.2011. Ukochana Żona
i Mamusia.
Ktoś chrząknął za jej plecami. Maia odwróciła się, uspo-
kajającym gestem pokazała pracownikom cmentarza, że
mogą przystąpić do pracy, i poszła do wyjścia. Główna
alejka prowadząca do bramy skąpana była w słońcu, które
rozgrzewało zmarzniętą ziemię, pojedyncze łodyżki nie-
śmiało wychylających się roślin i obdrapane ławki. Zupeł-
nie jakby było już lato, pomyślała, mrużąc oczy, a latem
wszystko się zmieni. Nie miała wtedy jeszcze pojęcia, że
zajmie to więcej czasu. Czas nie był już ważny, ważne było
tylko jego życie. Jego i Josha. Tuż za bramą cmentarza przy-
stanęła na chwilę, jakby zawahała się, w którą stronę ma
iść. Jej dom znajdował się za parkiem, wystarczyło przejść
na drugą stronę ulicy. Judy mieszkała jakieś trzy przecznice
stąd, bliżej centrum miasta. Spojrzała w tamtą stronę, za-
stanawiając się, czy starczy jej czasu, zanim będzie musiała
odejść. Nie, dopóki nie wypełnię mojej misji, nie mam za-
miaru odchodzić, chyba że… Nagle przestraszyła się, że ktoś
lub coś może ją do tego zmusić. Coś, co może okazać się sil-
niejsze od rodziny. Stała tak zamyślona, dopóki nie potrąciła
jej staruszka z bukietem kwiatów. Uśmiechnęła się do niej
przepraszająco i przeszła przez bramę cmentarza.
10
2
To był długi dzień. Steven okrył kołdrą Josha wiercącego
się w łóżku.
– Tato – odezwał się chłopiec między jednym i dru-
gim ziewnięciem, których serię rozpoczął przy kolacji.
Dopiero babcia, kiedy zorientowała się, że Josh pokłada
się na stole obok talerza pełnego dawno wystygłej ow-
sianki, podniosła alarm i wyrzuciła wszystkich z domu.
Wychodzili z ociąganiem, świadomi tego, że rzeczy-
wistość zmieni się dopiero po ich wyjściu. Dopóki sie-
dzieli, najpierw w salonie, potem w kuchni, rozmawiając
o wszystkim, tylko nie o Mai, wydawało im się, że oszu-
kują śmierć. Sama stypa przypominała raczej uroczyste
spotkanie dawnych znajomych, ściszone głosy, powściąg-
liwe uśmiechy i spojrzenia ślizgające się po rodzinnych
zdjęciach. Obecność Stevena była dla nich męcząca, czuli,
że powinni powiedzieć mu coś ważnego, co napełni go
otuchą, pozwoli spojrzeć z nadzieją na świat, ale zamiast
11
tego popadali w krępujące milczenie, jeśli tylko podcho-
dził zbyt blisko. Po stypie zostało kilka najbliższych osób,
które chciały powspominać Maię, ale ze względu na ma-
łego nikt nie odważył się wymówić jej imienia. Przy roz-
mowach o pogodzie, polityce i planach na zbliżające się
powoli lato niepostrzeżenie minęło popołudnie. Za ok-
nem już dawno zrobiło się ciemno, kiedy ostatni goście
ściskali dłoń Stevena, poganiani spojrzeniami jego matki
dopinali płaszcze i wychodzili w mrok. Ktoś musiał ich
w końcu wyprosić, był jej naprawdę wdzięczny, bo nie
wiedział, ile jeszcze wytrzyma. Poszedł z Joshem na górę,
pomógł mu przebrać się w piżamę, dopilnował, by umył
zęby i wskoczył do łóżka. Chłopiec jednak nie mógł za-
snąć, wiercił się i kręcił, spychając kołdrę.
– Tato, kiedy wróci mama?
Steven mimowolnie się wzdrygnął. Nie spodziewał
się takiego pytania. Przecież tyle razy z nim rozmawiali,
powoli przygotowując go do tego dnia. Nienawidził tego
całego nieba, aniołków i bramy z uśmiechniętym słoń-
cem, które mu rysowała mama. Ani opowieści o świę-
tych, którymi przez telefon raczyła wnuka babcia, od
kiedy powiedzieli rodzinie, że odstawiono chemię. Z ca-
łego serca nienawidził kościołów, kaplic i szpitalnego ka-
pelana, który w ostatnich dniach niemal nie odstępo-
wał jego żony na krok. Z tym zatroskanym spojrzeniem
12
wszechwiedzącego stróża wieczności, który zerknął za
drzwi i wie, co jest po drugiej stronie. Często łapał go na
podglądaniu, czuł na plecach jego wzrok, a kiedy odwra-
cał się, tamten już kłaniał się, poklepywał ją po ręku i wy-
chodził. Nie znosił tego traktowania śmierci jak oswojo-
nego psa. A już najbardziej nienawidził tego, że w dniu,
w którym umarła, otworzył kopertę. Podała mu ją niemal
przezroczystą dłonią i powiedziała tylko, żeby przeczytał
później. Chciał to zrobić od razu po wyjściu z pokoju, ale
Josh wywrócił się na schodach, zrobiło się małe zamie-
szanie, rozcięte kolano, plastry od pielęgniarki z recep-
cji. Schował kopertę do kieszeni i znalazł ją dopiero tam-
tego dnia, tuż po telefonie ze szpitala. Na białej kartce
wyrwanej z notesu znajdowało się tylko jedno słowo.
„Przepraszam”.
– Tato.
Na rękawie poczuł dotknięcie dłoni Josha.
– Synku, przecież już o tym rozmawialiśmy. Mama
odeszła.
– Tak, wiem, ale kiedy wróci? – Mały tarł oczy ręką,
odganiając senność, i stłumił ziewnięcie, żeby dodać: –
Zapomniałem ją o to zapytać.
Steven musiał na chwilę zacisnąć powieki i odcze-
kać, aż przestanie go drapać w gardle. Pogłaskał tylko
zasypiającego chłopca po policzku i szepnął do ucha, że
13
porozmawiają jutro. Mały przestał się wreszcie kręcić.
Przytulony do poduszki, której połowę zajmował brązowy
misiek z odgryzionym nosem, prezent od babci na pierw-
sze urodziny, zasnął błyskawicznie. Przez sen drgała mu
prawa powieka, marszczył też śmiesznie nos, zupełnie
jak Maia, kiedy zasypiała zwinięta w kłębek. To dziwne,
ale dopiero teraz, kiedy przyglądał się śpiącemu chłopcu,
ściskającemu w dłoni łapę miśka, zauważył uderzające
podobieństwo. Od dnia narodzin traktował go jak osob-
nego człowieka, irytował się, kiedy na twarzy maleńkiego
Josha matka wychwytywała rysy ojca, brwi dziadka czy
podbródek Mai. Dla niego był oddzielnym istnieniem,
które zasługiwało na własne cechy, nietknięty bagażem
przodków charakter, czystą kartą. A teraz siedział na
łóżku i patrzył na swojego syna, widząc w nim przede
wszystkim Maię. Zacisnął wargi, wsłuchał się jeszcze
w oddech Josha i uspokojony jego miarowym rytmem
odwrócił lampkę, żeby nie świeciła mu w twarz. Wy-
szedł, zostawiając otwarte drzwi. Niecały tydzień temu
prosiła go o to żona. Wiedziała, że umiera, i chciała przy-
gotować wszystko i wszystkich. Nawet jego samego. Nie
można się przygotować na wszystko, pomyślał, wcho-
dząc do kuchni. Mama, zanim się położyła, powkładała
naczynia do zmywarki. Włączę ją jutro, obiecał sobie, i tak
muszę wstać i przygotować śniadanie rodzicom, zanim
wyjadą. A jak znam ojca, wyjadą o siódmej rano. Jutro…
Kiedy uzmysłowił sobie, że czeka go jutro i kolejne jutro,
że codziennie będzie musiał wstać i odpowiadać Joshowi
na pytanie, kiedy wróci mama, dopadł do zlewu i odkrę-
cił kran. Szum lejącej się wody zagłuszył jego płacz. Usły-
szał go tylko ojciec, przewracając się z boku na bok w sy-
pialni na piętrze. Usłyszał go i zaczął się modlić.