201307222309swiat wg dziadka
DESCRIPTION
https://wdrodze.pl/fragmenty/201307222309swiat_wg_dziadka.pdfTRANSCRIPT
2
1
2
333333333333333333333333333333333
ilustrowala
Bogna Pniewska
Zofia Stanecka
4
5
Książkę tę pisałam z myślą o moim dziadku
Tadeuszu, który jako siedemdziesięciolatek
został poetą, i o Irenie Jurgielewiczowej,
która w wieku stu lat wciąż była ciekawa ludzi
i świata. Obojgu dziękuję za to, że uczyli mnie
miłości życia i obdarzali przyjaźnią. Dziękuję
też Wojtkowi Widłakowi – za wielkie serce
i mądre wsparcie.
Zofia Stanecka
6
7
Dziadek Franciszek był stary, pomarszczony i dziwnie pachniał. Całymi dniami siedział w fotelu, przykryty kraciastym kocem. Ryś przez długi czas myślał, że dziadek nie umie chodzić. Kiedyś jednak dziadek wstał i wtedy okazało się, że idąc, szura nogami, zupełnie jakby nie miał sił, żeby unieść je w górę. Szur, szur – posuwał się do przodu powoli, a jego kapcie kłapały w takt szurania: kłap – kłap.
Za każdym razem, gdy mama zabierała go do dziadka, Ryś prawie się nie odzywał. Wpatrywał się w poczerniałą ze starości, drewnianą podłogę, chru-pał wyschnięte herbatniki i myślał o tym, kiedy bę-dzie mógł wrócić do domu.
8
– Dlaczego muszę tu przychodzić? – pytał, gdy tylko wychodzili.
– Żeby pobyć z dziadkiem – odpowiadała mama zmęczonym głosem.
– Ja nie chcę! – Ryś kopał ze złością leżący na ulicy kamyk.
– Dziadek jest samotny. Potrzebuje naszego to-warzystwa…
– Nieprawda! – denerwował się Ryś. – Przecież i tak nic do mnie nie mówi. I śmierdzi!
– Rysiu! – mama podnosiła głos i przesuwała po twarzy ręką, jakby chciała zetrzeć z niej wszystkie troski. – Nie wolno tak mówić!
– Dziadek śmierdzi! – Ryś tupał i krzyczał tak gło-śno, że siedzące na chodniku gołębie zrywały się do lotu. – Śmierdzi, śmierdzi, śmierdzi!!!
A potem mijał tydzień lub dwa i mama znowu zabierała go do dziadka. I Ryś szedł, bo nie miał już siły protestować.
Pewnego dnia, zaraz po przyjściu do dziadka, mama powiedziała:
– Muszę iść do urzędu. Zostawię was na chwilę samych.
9
I wyszła. Ryś został sam z dziadkiem. Słyszał bicie swojego serca, tykanie zegara i skrzypienie podło-gi w mieszkaniu na górze. Podniósł głowę. Dziadek patrzył na niego uważnie. Miał bardzo jasne, jakby wyblakłe oczy.
10
– Przyniesz mi sz przedpokoju laszkę, wnuku – poprosił dziadek cichym, niewyraźnym głosem.
Ryś wstał i bez słowa ruszył przez pokój. Starał się omijać czarne plamy na drewnianej klepce. Mama powiedziała mu kiedyś, że to ślady po kotach, które dziadek hodował, kiedy jeszcze żyła babcia.
– Należała do mojego ojcza! – zawołał za nim dziadek. – Posztaraj szę jej nie upuszczić!
Czarne plamy na podłodze rozlewały się przed Rysiem jak zdradliwe grzęzawiska. Pomyślał, że jeśli stanie na którejś z nich – utonie. Zebrał się w so-bie i skoczył na bezpieczną wysepkę jasnych klepek. Uff! Udało się. Ciemne klepki falowały obok, jakby chciały go zalać bagienną mazią. Raz jeszcze sko-czył. Zachwiał się, ale nie upadł. Czarna maź zachlu-potała groźnie. Raz jeszcze skoczył. I raz jeszcze mu się udało…
– Czo ty tam robisz? – głos dziadka dobiegał z bardzo daleka. Ryś rozejrzał się. Podłoga leżała pod jego stopami całkiem nieruchomo. Wystarczyło zrobić dwa kroki i już był w przedpokoju.
Na zardzewiałym gwoździu wbitym w bok krzy-wej szafy wisiała solidna, niezbyt ładna laska. Ryś trącił ją od niechcenia. Chciał, żeby spadła.
11
Laska zachybotała się na gwoździu, a potem lekko i z wdziękiem zeskoczyła na ziemię. Gumo-wa końcówka przyssała się do podłogi, a drewno nad nią spuchło i zaczęło pękać. Ryś patrzył sze-roko otwartymi oczami, jak ze szczelin wysuwają się sunące szybko po klepkach korzenie i cienkie na razie gałązki. Wkrótce cały przedpokój wypełnił się trzaskiem rosnącego w zawrotnym tempie drze-wa. Ryś, wciśnięty plecami w zapełniony książka-mi regał, z przerażeniem myślał o tym, co będzie, gdy gałęzie przebiją ściany i sufit. Te najdalej wy-sunięte dotykały już książek, gdy usłyszał człapanie. Człap, człap – to człapał dziadek. Szur, szur – szu-rał przydeptanymi kapciami. Długo to trwało, ale w końcu szuranie ustało i dziadek stanął w przedpo-koju.
– To nie moja wina… – wyszeptał Ryś i wskazał na ciągle rosnące drzewo. – Sama zeskoczyła. Roś-nie i rośnie, a ja nie umiem jej zatrzymać.
Dziadek odetchnął ciężko, łapiąc uciekający od-dech, a potem zdobył się na jeszcze jeden wysi-łek. Podszedł do laski i dotknął jej pnia trzęsącą się dłonią.
Drzewo zadrżało, ucichło i przestało rosnąć.
12
– Terasz lepiej? – zapytał dziadek i zrobił niepew-ny krok do tyłu. Zachwiał się i o mało nie przewrócił. Ryś musiał go przytrzymać i sam przy tym o mało nie runął na ziemię. Dziadek był chudy, ale zdumie-wająco ciężki. Oparli się o regał z książkami i przez chwilę łapali oddech.
– Dziadku, drzewo! – wysapał Ryś. – Znowu się rusza! Ono… kwitnie!
Na ciemnych, błyszczących gałązkach pojawiły się pąki. Pękały z trzaskiem, ukazując bladozielone, wypełnione listkami wnętrze. Okrągłe pąki rozkwi-tały dziesiątkami białych płatków.
– Och! – westchnął Ryś z zachwytem. – Jak pięknie!
Dziadek rozchylił poły wełnianej marynarki. Spo-między nich wyfrunęły złociste owady. Przedpokój wypełnił się brzękiem i szumem maleńkich skrzy-dełek. Wkrótce pszczoły obsiadły całe drzewo. Ryś patrzył, jak uwijają się przy pracy, a potem nagle znikają. I zanim się obejrzał, całe drzewo pokryte było dojrzałymi, brunatnymi czereśniami. Ryś się-gnął nieśmiało i zerwał dwie największe.
– Chcesz, dziadku? – zapytał.
13
14
– Nie wziąłem żębów. – Dziadek uśmiechnął się nieśmiało i Ryś zobaczył, że jego górna szczęka jest różowa i gładka, jak u małego dziecka. Pod wpły-wem uśmiechu całkiem się zmienił, zupełnie jakby wszystkie zmarszczki wróciły na swoje miejsce i jak-by dopiero teraz dziadek był w pełni sobą.
Ryś odwzajemnił uśmiech. Też szczerbaty, jak ten dziadkowy.
Nagle nabrał odwagi. – Dziadku… dlaczego tak dziwnie pachniesz?
– spytał. – Chodżi czi o to, że podszmierduję? Ryś zachichotał. A potem zamilkł. Zrobiło mu się
dziwnie smutno. I wstyd. – Czóż… – Dziadek podrapał się po suchym,
porośniętym szarą szczeciną policzku. – Tak to już jeszt, jak szię starzejesz. Pomyszl o drzewie. Nawet ono jeszt piękne i młode tylko pszesz jakisz czasz. Na sztaroszcz więdnie, pochyla szię, liście ż niego opadają. Przyjrzyj szię sztarym drzewom, dotknij ich szuchej, czorasz mniej gładkiej kory, opadłych liszczi. Gdy drzwo jeszt sztare, też żaczyna podszmierdy-wacz, jakby gniło, szchło, rozpadało się na kawałki…
15
– To nieprawda! – krzyknął Ryś i łzy stanęły mu w oczach. – Ty wcale nie gnijesz i się nie rozpadasz!
Przytulił się gwałtowanie do dziadka i po raz pierwszy tak naprawdę poczuł jego zapach. Nie był wcale przykry. Tylko inny. Składało się na niego bar-dzo wiele dziwnych woni: proszku do prania, szare-go mydła, starych herbatników, lekarstw, kulek na mole, kurzu, przydeptanych kapci, wnętrza rzadko wietrzonej szafy, ciepłego łóżka i włosów… a nad tym wszystkim dominował zapach samego dziadka, jego suchej, cienkiej skóry, zmarszczek i bezzębne-go uśmiechu, który wszystko zmienił.
Dziadek poklepał Rysia po włosach. – Jesztem już sztary, Ryszu… – powiedział. – Ale
wciąż żyję. I czieszę szię ż tego. Stali przez chwilę w przedpokoju, przytuleni,
a drzewo w tym czasie z cichym szmerem zaczęło się starzeć. Straciło owoce i liście, przygięło do zie-mi coraz bardziej kruche gałęzie. Po jakimś czasie z trzaskiem rozpadło się na kawałki i rozwiało w pył. Pozostał po nim nieuchwytny zapach minionego ży-cia: kory, butwiejących liści, kwiatów i pełnych soku owoców.
16
Kiedy wróciła mama, zastała dziadka i Rysia sto-jących przy regale z książkami. Na ziemi obok leżała solidna, drewniana laska. Mama podniosła ją w zamy-śleniu.
– Co wy tu robicie? – spytała zdumiona. – Nicz takiego. – Dziadek wzruszył ramionami. Ryś milczał. Gdy nikt nie patrzył, schował do kie-
szeni wyschniętą czereśniową pestkę.
75
7
17
25
33
41
49
55
62
67