trawers no3

32
gazeta ludzi aktywnych bezpłatny miesięcznik ISBN 978-83-92-6021-1-8 czerwiec 2012 N o 3 Co z tą Rosją? „Mów mi Yeti”, czyli Chiny z perspektywy Białej Twarzy Akcja CZYSTE TATRY!

Upload: trawers

Post on 28-Mar-2016

258 views

Category:

Documents


3 download

DESCRIPTION

trzeci numer magazynu podróżniczego TRAWERS

TRANSCRIPT

Page 1: TRAWERS no3

gazeta ludzi aktywnychbezpłatny miesięcznik

ISBN 978-83-92-6021-1-8czerwiec 2012

No 3

Co z tą Rosją? „Mów mi Yeti”, czyli Chiny z perspektywy Białej Twarzy Akcja CZYSTE TATRY!

Page 2: TRAWERS no3

TRAWERS – gazeta ludzi aktywnych redaktor naczelna KATARZYNA RODACKA

redaktor prowadząca TRAWERS no 3 DOROTA SNOCH redakcja BEATA BLITEK, MACIEJ CZERSKI, JĘDRZEJ KROBICKI, EMILIA KURDZIEL, KATARZYNA NIEMCZYKIEWICZ, DAGMARA OLEKSY, DOROTA SNOCH, BARTEK KROBICKI, PAWEŁ SŁOŃ, KAMIL STOPA, EMILIA SYGULSKA, KASIA ZAJIC, MIKOŁAJ KORWIN-KOCHANOWSKI, ŁUKASZ ROMANOWSKI (www)

korekta KATARZYNA NIEMCZYKIEWICZ, ANNA KAŹMIERCZAK, PAWEŁ SŁOŃ skład, opracowanie graficzne JUSTYNA MĘDRALA druk Off Print Lesław Wabik

zdjęcie na okładce ŁUKASZ ROMANOWSKI, Rosja

ISBN 978-83-92-6021-1-8nakład 500 egz. magazyn został wydany przy wsparciu Wspólnoty Europejskiej w ramach programu „Młodzież w działaniu”

Treści zawarte w magazynie nie muszą odzwierciedlać poglądów Wspólnoty Europejskiej czy Narodowej Agencji programu „Młodzież w działaniu” i instytucje te nie ponoszą za nie odpowiedzialności.Redakcja nie cenzuruje tekstów nadesłanych przez redak-torów. Każdy tekst podpisany jest imieniem i nazwiskiem redaktora.

© Kraków 2012

www.facebook.com/gazetatrawerswww.trawers.turystyka.pl

organizacja wspierającaorganizacja wspierająca finansowo

fot. Agata Teterycz – Wyspy Kanarysjkie. Port Caleta del Sebo

Wygląda na to, że trzeci numer Trawersu dotarł szczęśliwie do Waszych rąk! Redakcja tym razem zabierze Was w historyczną podróż do Rosji. Prócz tego, polecamy uroki tajemniczych plaż na Wyspach Kanaryjskich. Bardziej lokalnie proponujemy tajem-nice Gór Sowich. W numerze czerwcowym ponadto spróbujemy poczuć klimat życia w wielkich Chinach. I mimo że zima już się skończyła, opowiemy o enigmatycznym mono-ski! W tym numerze czeka na Was także zwycięski artykuł nadesłany na trawersowy konkurs. Rzutem na taśmę przypominamy o akcji Czyste Tatry! To już ostatni dzwonek, żeby zgłosić swój udział w największym sprzątaniu Tatr w historii. Można zatem wygodnie rozsiąść się w promieniach słońca i zagłębić w lekturę!

Page 3: TRAWERS no3

No 3

„Mów mi Yeti”, czyli Chiny z perspektywy Białej Twarzy2 / globalnieW Chinach „biały” może poczuć się jak uciekinier z zoo. Staje się fotografowaną zewsząd atrakcją turystyczną, której przysługują pewne przywileje. Nie chronią one jednak przed związanymi z różnicą kulturową nieporozumieniami.

tekst i zdjęcia — jacek 木人 adamus

Ósma wyspa8 / nieodkryteTo chyba ostatni ląd należący do Wysp Kanaryjskich, który nie został skażony komercyjną turystyką. Uśmiechnięci mieszkańcy, fale oceanu, złote plaże otulone wulkanicznymi wzgórzami i niewiarygodne poczucie przestrzeni. Aż trudno uwierzyć, że wszystko to mieści się na zaledwie 30 kilometrach kwadratowych.

tekst i zdjęcia AGATA TETERYCZ

fot. Łukasz Romanow

ski – panda podczas posiłku

Samochód kontra metro6 / architekturaPo kilkudziesięciu latach dostosowywania miast do potrzeb samochodów, nadchodzi nowa moda. Nowoczesne metropolie stawiają dziś na komunikację miejską oraz wynalazek znany nam od ponad dwóch wieków – rower.

tekst i zdjęcia KAMIL STOPA

Olbrzym drąży Góry Sowie24 / lokalnieOpowieść o tajemnicy Podziemnego Miasta na Dolnym Śląsku. Ukryta kwatera Hitlera, magazyn broni czy kopalnia uranu? Zagadka pozostaje nierozwiązana do dziś.

tekst i zdjęcia KATARZYNA RODACKA

Oprócz tego w numerze:

W krainie Dalajlamy / 12

tekst EMILIA KURDZIEL zdjęcia MARTA KURDZIELMONO-SKI, czyli JEDNOŚLAD / 26

tekst MIKOŁAJ KORWIN-KOCHANOWSKI zdjęcia FIRMA SPORT-ON (www.sport-on.com)Akcja CZYSTE TATRY! / 28

tekst KAMIL STOPACo z tą Rosją? / 18

tekst SZYMON MUSIAŁ zdjęcia ŁUKASZ ROMANOWSKI

Page 4: TRAWERS no3

Takie widoki w centrum chińskich miast nie należą do rzadkości.

Page 5: TRAWERS no3
Page 6: TRAWERS no3

4

się z nami pokazać na mieście, warto posadzić nas w restaura-cji przy sąsiadującym z ulicą oknie, nie zaszkodzi też zaprosić nas na herbatę, żeby podszkolić swój angielski. W dodatku mało szkodliwe przewinienia uchodzą nam tu płazem, bo przecież biały zawsze ting bu dong – nie rozumie, co się do niego mówi – więc nie ma sensu nawet próbowanie wytyka-nia mu winy. Niestety coraz więcej obcokrajowców wykorzy-stuje ten nadany nam a priori immunitet, przez co powoli za-czyna cierpieć nasz wizerunek. Tylko czekać, aż w niedalekiej przyszłości oberwiemy rykoszetem między te nasze okrągłe oczy.

Kilka słów o higienie niekoniecznie osobistejPrzyjeżdżając do Chin nie trzeba szczepić się przeciwko żad-nym chorobom. Dobrze się jednak uodpornić zawczasu na kilka innych rzeczy. Warto wiedzieć, że chińskie pojęcie higie-ny osobistej znacznie odbiega od tego nam znanego. Zadba-ny Chińczyk to taki, który regularnie czyści uszy i nos, obcina paznokcie i pozbywa się zalegającej w gardle flegmy. Z tą róż-nicą, że na ogół wykonuje wszystkie z powyższych czynności w autobusie lub w restauracji. Co do samych lokali jeszcze, z tego co zdążyłem zauważyć, tutejsze restauracje mają obo-wiązek wywieszania na ścianach certyfikatu z oceną jakości oferowanych usług. Skala klasyfikacji jest bardzo przejrzysta, bowiem składają się na nią tylko trzy buźki – uśmiechnię-ta, niewzruszona i smutna. Osobiście stołuję się w będącej rodzinnym biznesem restauracyjce, do której zapewne nie weszlibyście ze strachu przed salmonellą. Wierzcie mi, że po-mimo sprytnie schowanego za wiszącym menu certyfikatu ze smutną minką, w całych Chinach nie dostaniecie smaczniej-szego jedzenia!

Chiny są tanie, a najtańsze jest tu życieTak przynajmniej mawia mój znajomy. Jeżdżąc chińskimi dro-gami rzeczywiście nie sposób dojść do innego wniosku. Mało kto dba tu o zasady ruchu drogowego – przecież „jak się po-staram, to przejadę i na czerwonym świetle”; a nuż się uda. W końcu czerwień symbolizuje w Państwie Środka szczęście i pomyślność. Mi niestety przypomina lejącą się po ulicy krew, którą miałem już tu okazję kilkakrotnie widzieć. Nie zabiło to jednak we mnie ducha odkrywcy. Podróżuję po Chinach i wciąż odkrywam fascynujące miejsca z ich wszystkimi zale-tami i przywarami.

Zapraszam do zapięcia pasów i wspólnej wędrówki na moim blogu: www.niebogwiazdzistenademna.blogspot.com

„MÓW MI YETI”, czyli Chiny z perspektywy Białej Twarzy

tekst i zdjęcia — jacek 木人 adamus

Pod koniec sierpnia ubiegłego roku postawiłem swoją

dużą, białą stopę na chińskiej ziemi. Od tamtego czasu,

w wolnych chwilach przemierzam ją wzdłuż i wszerz

w poszukiwaniu nowych wrażeń. Zresztą już w samym Su-

zhou – „Wenecji Wschodu”, w której przyszło mi miesz-

kać przez ostatnie osiem miesięcy – nie brakuje zaskaku-

jących sytuacji.

Ponieważ z wykształcenia jestem japonistą, kultura chińska nie jest dla mnie enigmą. Pomimo tego tutejsza rzeczywistość wciąż mnie zdumiewa, jednym razem pozwalając mi rozpły-nąć się w jej filozoficznym pięknie, kiedy indziej doprowadza-jąc mnie swą bezmyślnością niemalże do ataku serca.

Adaptacja waiguorenaWaiguoren – słowo oznaczające „obcokrajowca” towarzyszy niemalże każdemu mojemu wyjściu z mieszkania. Nie prze-czytacie o tym w żadnym przewodniku, ale jeśli planujecie wyjazd do Chin bądźcie przygotowani na niekończące się, robione przez lokalnych ludzi z ukrycia, sesje fotograficz-ne. Gdy ktoś z was ma w dodatku, podobnie jak ja, wycho-dowaną brodę, musi liczyć się z tym, że będzie w Chinach traktowany jak główna atrakcja objazdowego freak show. I nie mam tu na myśli jedynie schowanych w głębi lądu, za-pomnianych przez cywilizację wiosek. Nawet w Suzhou – czteromilionowym mieście – wytykany wciąż palcami czuję się, jakbym był bliskim kuzynem yeti. Uciekinierem z zoo, który nie powinien się tu znajdować, ale skoro już jest i najwidoczniej nie wykazuje oznak agresji, to można się z niego pośmiać, przy pomyślnych wiatrach zrobić mu nawet ukradkiem zdjęcie. Jestem przekonany, że gdybym znalazł gdzieś w okolicy stepującego orangutana i stanąłbym kilka kroków od niego, odebrałbym mu większą część widow-ni. Nie oznacza to, że ciężko się nam – białym twarzom – w Chinach mieszka. Wręcz przeciwnie. Jesteśmy traktowani jak goście i wybacza się nam dużo więcej, niż przeciętnemu Chińczykowi. W dodatku przypominamy słynnych aktorów (w końcu „wszyscy biali wyglądają tak samo!”), więc dobrze

Page 7: TRAWERS no3

5

Chiny, kuchnia tylko dla odważnych

Page 8: TRAWERS no3

U góry: Syria, ruch uliczny w Damaszku. Poniżej: Monachium.

SAMOCHÓD KONTRA METRO

tekst i zdjęcia KAMIL STOPA

Miasta to nie tylko ludzie i budynki. Ważną rolę odgry-

wa też transport. W metropoliach odbywa się nieustanny

ruch. Przez lata fascynacji samochodem, człowiek podpo-

rządkowywał miasta wymogom transportu indywidual-

nego. Od dawna widać jednak wielki odwrót od tej ideolo-

gii, szczególnie w krajach Europy Zachodniej. Mieszkając

w Krakowie mamy do wyboru kilka alternatywnych środ-

ków transportu: rower, tramwaj czy autobus. Inaczej wy-

gląda sytuacja w dwóch wielkich metropoliach oddalo-

nych od siebie o ponad dwa tysiące kilometrów.

DamaszekPierwszy widok onieśmiela, szczególnie jeśli wjeżdża się au-tostradą. Licząca niemal cztery miliony mieszkańcow syryjska stolica ciągnie się aż po horyzont. Główną część zabudowy stanowią bure, kilkupiętrowe budynki mieszkalne. Ulice z reguły są szerokie. Odbywa się na nich nieustanny ruch. Na drogach dominuje żółta barwa – zasadniczy element komunikacji tego starego miasta stanowią taksówki. W prze-ciwieństwie do ich europejskich odpowiedników są one cał-kiem tanie. Jedyny miejski transport to busiki, które nie mają żadnego rozkładu jazdy. Ścieżek rowerowych nie stwierdzo-no. Ponieważ cały ruch zależny jest od przepustowości ulic, miasto stawia jedynie na ich rozwój. Piesi skazani są na ciasne chodniki i przejścia podziemne, gdyż szerokie i szybkie trasy muszą umożliwiać płynny przejazd. Ten system nie jest jed-nak sprawny: korki tworzą się nieustannie, sięgając kilku kilo-metrów. Co prawda miejscy urbaniści chcąc ratować sytuację zakładali budowę metra po 2020 roku, niestety obecna wojna przekreśliła wszelkie dalekosiężne plany.

MonachiumPomimo że do zamieszkałej przez dwa i pół miliona ludzi stoli-cy Bawarii prowadzi aż siedem autostrad, ruch samochodowy w mieście wydaje się spokojny. Nie jest to złudzenie: wszyst-ko to dzięki fantastycznemu systemowi, jaki obowiązuje tu już od dawna i jest stale rozbudowywany. Mieszkańcy mają do wyboru sześć linii metra oraz dużą sieć połączeń tramwa-

6

Page 9: TRAWERS no3

jowych i autobusowych. Korzystanie z miejskiego transportu jest bardzo opłacalne. Przy przystankach metra ulokowano kilkadziesiąt parkingów typu „PARK AND RIDE”, w większo-ści darmowych. Jeśli zaś chcemy wjechać do samego centrum autem, musi ono spełniać najbardziej rygorystyczne normy ekologiczne. Tam też słono zapłacimy za parking. Dla amato-rów zdrowego stylu życia najkorzystniejszy będzie rower. Mo-nachium posiada rozbudowaną siatkę ścieżek rowerowych, a na ulicach pełno jest cyklistów. Dzięki temu, że władze mia-sta zdecydowały się wpuszczać jak najmniej aut do centrum jezdnie zaprojektowano względnie wąskie, pozostawiając dużo miejsca na chodniki. Są one w całości przeznaczone dla pieszych – parkowanie odbywa się wyłącznie w zatoczkach lub podziemnych parkingach. Odzyskana przestrzeń umoż-liwiła posadzenie szpalerów drzew, czy postawienie ławek. Spacer po mieście jest tu przyjemnością, z której chętnie ko-rzystają sami mieszkańcy.

Zrównoważony transportW książce „Miasto w Ruchu” autorstwa Jacka Wesołowskie-go możemy przeczytać wypowiedź amerykańskiej aktywistki i pisarki, Jane Jacobs: „Tak jak nie ma w mieście sztywnej, nie-zmiennej liczby pasażerów autobusów, tak nie ma niezmien-nej liczby użytkowników samochodów. Te liczby zmieniają się w zależności od aktualnych warunków kształtujących czas i prędkość, charakteryzujące poszczególne sposoby prze-mieszczania się.” W praktyce oznacza to, że jeśli wybudujemy nową ulicę to przybędzie samochodów, jeśli zaś zainwestu-jemy w linię tramwajową – pojawi się więcej pasażerów ko-munikacji miejskiej. Autor książki porównuje rozwiązywanie problemów zakorkowania miast poszerzaniem ulic, do walki z otyłością za pomocą popuszczania pasa. O tym dlaczego warto inwestować w niedochodowy przecież transport zbio-rowy przekonały się wzorcowe miasta europejskie, takie jak Zurych, Wiedeń czy Monachium. Samochód w mieście po-chłania ogromne ilości przestrzeni, nie tylko ze względu na szerokie trasy dojazdowe, ale także przez zajmowanie ogrom-nych przestrzeni pod parkingi. Jeden 18-metrowy autobus pomieści tylu ludzi, ile średnio znajduje się w 150 autach, tworzących w sumie ponad kilometrowy sznur. Jeden wagon metra pomieści równowartość nawet kilkudzięciokilometro-wego korka.Warto zatem skorzystać z doświadczeń Europy Zachodniej i wspierać rozwój komunikacji miejskiej oraz ro-werowej.

7

Page 10: TRAWERS no3

8

Hiszpania, Wyspy Kanaryjskie

Page 11: TRAWERS no3

ÓSMA WYSPA

tekst i zdjęcia AGATA TETERYCZ

Nazwałam ją „dyskretną ósemką”. Dlaczego? No właśnie,

dlaczego nikt nie oznaczył jej jako ósmej wyspy archi-

pelagu Wysp Kanaryjskich? Wiemy o istnieniu siedmiu

wysp, które od lat stanowią cel licznych wakacyjnych

podróży. I dziekuję za to, bo być może właśnie dlatego,

La Graciosa – bo o niej mowa – pozostała wolna od tu-

rystycznego motłochu, sztampowych obiektów hotelo-

wych, tętniących życiem barów i restauracji.

Małe jest piękneLuty. Chcąc uciec od miasta i zimy panującej na kontynen-cie europejskim, spakowałam japonki, shorty i wyruszy-łam na lotnisko. Wylądowałam na Lanzarocie, gdzie przy-witało mnie palące słońce i orzeźwiający wiatr o zapachu oceanu. Z lotniska musiałam przeprawić się autokarami na północ wyspy, do małego portowego miasteczka Orzo-la. Tam kończyła się droga lądowa. Wsiadłam na prom i tuż po chwili ujrzałam oświetlony słońcem port miasteczka Caleta del Sebo wyspy La Graciosa. Ten niewielki ląd na Oceanie Atlantyckim, jak wszystkie pozostałe wyspy Archipelagu, ma genezę wulkaniczną. Jego powierzchnia to zaledwie 30 km², tak więc można go całe-go obejść na piechotę. Będąc na wyspie nie można oderwać oczu od niedaleko położonej Lanzarote, zachodnia jej część to potężny klif z lawy bazaltowej, który wraz ze zmianą położe-nia słońca, zmienia swe barwy. Skalisty mur, częściowo chro-ni La Graciosę przed afrykańskim wiatrem la calima, niosącym ze sobą piaskowy pył z niedalekiej Sahary.

9

Page 12: TRAWERS no3

Wyspy Kanaryjskie, droga do wioski i widok na Lanzarote

Beztroska sztuka życiaGdy prom dobił do brzegu, szybko wskoczyłam na ląd, by ro-zejrzeć się po okolicy. Od razu przyszła mi do głowy myśl: ży-cie w tym małym, portowym miasteczku toczy się swym spo-kojnym rytmem. Pod sklepem kilku rybaków dyskutujących na temat połowów. Na portowej, murowanej ławeczce spa-lony słońcem staruszek, obserwujący kołyszące się na wietrze kutry rybackie. Na małej plaży, tuż obok portu, grupka dzie-ciaków grających w piłkę. Nic więc dziwnego, iż mieszkańcy wyspy mają nieustannie wypisany na twarzy brak stresu. Bia-ła zabudowa domów znakomicie kontrastuje z wulkanicznym krajobrazem i jednocześnie podkreśla nadmorski charakter tego miejsca. Caleta del Sebo, jedyna prawdziwie zamieszka-na mieścina tej wyspy, posiada zaledwie kilka sklepów, barów i restauracji. Na wyspę przybywa sporo hipisów. Mieszkają oni zwykle w namiotach przy plaży. Ich dzień, z resztą tak jak pozostałych mieszkańców, to istna sielanka. Z rana poniektórzy surfują. Południe spędzają w porcie, sprzedając nielicznym turystom bransoletki z muliny. Wieczorem moczą wędki w oceanie, popijając dobre i niedrogie wino. Tak więc, hipisi i cała reszta wyspiarskiej społeczności ma się tu całkiem dobrze. Jeśli już narzekają to na wiatr, który sprowadza nad wyspę chmury lub na brak deszczu. Rzadkie opady sprawiły, że La Graciosa nie należy do wysp pokrytych soczystą zielenią, można nawet powiedzieć, że jest jej prawie zupełnie pozbawiona. Faktem jest, że na wyspie lasu nie znajdziemy. Za to jest tu trochę palm, kaktusów, krzewów i innych sukulentów. Flora wyspy jest dość specyficzna i tym samym wyjątkowa, można tu na przykład spotkać rośliny takie jak smokowiec, występujący tylko w tym regionie. Dla pierwotnych mieszkańców wysp kanaryjskich Guanczów roślina ta miała właściwości magicz-ne, prawdopodobnie dlatego, że jej żywica nazywana smoczą krwią, utleniając się zmienia kolor na czerwony. Niemniej jednak brak zieleni na wyspie rekompensuje absolutnie kry-staliczna woda oceanu o szmaragdowym odcieniu.

Surfing lub buty trekkingoweLa Graciosa jest znakomitym miejscem do uprawiania surfin-gu. Po 30 minutach marszu z deską pod pachą, przecinam wy-spę wszerz i znajduję się na jej zachodnim brzegu, na jednym ze surf spotów. Ku mojemu zdziwieniu w wodzie sporo osób, na brzegu kamery i aparaty fotograficzne z długimi obiekty-wami. Zaskoczona, pytam jednego z surferów, siedzącego na skalistym wybrzeżu, co się dzieje. Mężczyzna z niezadowo-

10

Page 13: TRAWERS no3

leniem opowiada, jak to jedna ze znanych surferskich marek zorganizowała tu sobie zawody. Przypłynęła grupa dziecia-ków, z dziesięcioma fotografami, dwoma skuterami i panoszą się po jego wyspie. Rozumiałam jego rozgoryczenie, gdyż cała ta zgraja skutecznie zakłócała panującą tu harmonię. Lokalni surferzy byli bardzo obrażeni, na szczęście zamieszanie szyb-ko się skończyło, a na wyspie ponownie zapanował spokój. Amatorów surfingu pragnę ostrzec przed przedwczesnym po-kuszeniem się na wyprawę z deską w tamte rejony. Skaliste wybrzeże i liczne prądy morskie wymagają pewnego pozio-mu umiejętności. Przyznam, że sama wchodząc do wody zbyt odważnie oceniłam swoje możliwości i niewiele brakowało, abym roztrzaskała się o skały. Nawet jeśli nie jesteś miłośnikiem surfingu, nic nie szkodzi, każdego dnia możesz wyruszyć na pieszą wędrówkę i odkryć nowy zakątek tej małej wysepki. Niebywałe jest to, iż na całej wyspie nie ma ani jednej drogi asfaltowej. Trasy wyznaczone dla ruchu kołowego są w większości piaskowe, stąd też po wy-spie jeżdżą wyłącznie samochody terenowe. W wiele miejsc nie ma możliwości dotarcia autem, a nawet rowerem bywa ciężko. Tylko raz zdarzyło mi się wypożyczyć rower – całą wy-spę zwiedziłam pieszo. Niemalże każdego dnia pakowałam do plecaka trochę prowiantu i organizowałam sobie piknik na innej plaży. Wyspa posiada kilka piaszczystych zakątków, pozostałą część wybrzeża stanowią skały. I jeśli teraz wyobra-żasz sobie piasek, ocean, beach bary z leżakami i hotelami w tle, to zapewniam Cię, że jesteś na innej wyspie. Plaże La Graciosy są całkowicie oderwane od sztucznych i komercyj-nych wytworów przemysłu turystycznego.

Prawdziwa gracjaTo czego nigdy nie zapomnę, to widok ze szczytu jednego z wulkanów. Mały człowiek siedzący na zboczu skarpy, wpa-trujący się w morską toń, która w promieniach słońca zdaje się być obsypana milionem złotych drobinek. W oddali widzi liczne wzniesienia sąsiedniej wyspy. Gdzieś po jego prawej dostrzega piękny biały jacht. Wcale nie zazdrości tym na dole, dryfującym po oceanie, bo czuje prawdziwe szczęście i wol-ność będąc tu, na górze, z dala od wszystkich.

11

Page 14: TRAWERS no3

12

Indie, Ladakh. W tle Stok Kangri

W KRAINIE DALAJLAMY

tekst EMILIA KURDZIEL zdjęcia MARTA KURDZIEL

Ladakh – kraina, którą po opuszczeniu Tybetu Dalajlama

XIV wybrał na swoją nową „ojczyznę”. Wśród surowych

pasm górskich, na nieurodzajnej glebie żyją ludzie, któ-

rym pojęcie depresji jest zupełnie obce. Z dala od cywili-

zacji, pośród wspaniałych krajobrazów, znajdują szczęście

i radość życia codziennego.

Page 15: TRAWERS no3
Page 16: TRAWERS no3

Mały TybetNazwa Ladakh oznacza „kraj wysokich przełęczy”. Jest to kra-ina pustynnych gór, przyjaznych ludzi, pełna śladów starej, bogatej kultury. Mimo że należy do terytorium Indii, trudno doszukać się podobieństwa między tym rejonem a innymi częściami państwa. Już od XIII w. Ladakh znajdował się w za-sięgu kultury buddyjskiej, zatem religijnie, etnicznie, a nawet krajobrazowo związany jest blisko z Tybetem. Stąd też rejon ten często określany jest nazwą „Mały Tybet”. To niewątpliwie jedno z ciekawszych miejsc na Ziemi. Lądujemy w Leh – miasteczku w samym sercu Ladakhu. W przeszłości było ważnym punktem na skrzyżowaniu szla-ków handlowych łączących Półwysep Indyjski z Azją Central-ną. Część kupców mijała Leh, część osiedliła się tutaj, tworząc wyjątkowy charakter tego miejsca. Jedwabnym szlakiem wę-drowali głównie buddyści i to oni dziś stanowią większość mieszkańców tego regionu. Na wzgórzu ponad miastem, w XVII w. został wzniesiony pałac na wzór Potali w Lhasie. Obecnie trwają prace, by przywrócić mu dawną świetność.

Smaczny początekW pobliżu boiska do gry w polo, jednego z wielu reliktów okresu kolonializmu, znajdujemy hostel. Jedyne o czym ma-rzymy, to jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Leh położone jest na wysokości ponad 3500 m n.p.m., więc „kac wysoko-górski” daje o sobie znać. Trzy dni zajmuje nam przyzwycza-jenie się do nowych warunków. Czas ten wykorzystujemy na zwiedzenie miasta i licznych okolicznych klasztorów bud-dyjskich, a także na zapoznanie się ze smakołykami lokalnej kuchni. Palak Paneer, czyli szpinak z serem z krowiego mleka i indyjskimi przyprawami, zdecydowanie zasługuje na wy-różnienie. Planujemy też trasę trekkingu – bo czy może być lepszy sposób na rozkoszowanie się ciszą i spokojem „Małego Tybetu”, jeśli nie kilkudniowa wędrówka wśród zachwycają-cych krajobrazów? Chcemy się też dobrze zaaklimatyzować, by wspiąć się na Stok Kangri, najwyższy szczyt tego regionu.

Wśród buddyjskich klasztorówW końcu decydujemy się na 4-dniową wędrówkę z Lamay-uru przez Wanlę do Alchi. Po wynegocjowaniu ceny za osły niosące nasze jedzenie i część sprzętu, wyruszamy uzbrojeni w kije trekkingowe i aparaty fotograficzne. Rosnące poczucie wolności towarzyszy nam z każdym krokiem – przed nami kilka dni wędrówki, wśród dostojeństwa otaczających pasm górskich i niczym niezmąconej ciszy. Trasa wiedzie wśród su-rowych, jałowych krajobrazów. Idziemy piaszczystą ścieżką, rzadko uczęszczaną przez turystów. W Lamayuru zwiedzamy pięknie położony klasztor, jeden z najstarszych i największych w Ladakhu. Według legendy dolina u podnóża świątyni była niegdyś jeziorem. W grocie nieopodal klasztoru przez wiele lat miał medytować Naropa – jeden z ważniejszych mistrzów-nauczycieli buddyjskich. Za sprawą jego zdolności, jezioro zostało osuszone, a na jego dnie znaleziono martwego lwa. Przyjmując to za znak, zbudo-wano w tym miejscu pierwszą świątynię całego kompleksu: Singhe Ghang, czyli Kopiec Lwa. To, co zawsze zadziwia przy zwiedzaniu buddyjskich świątyń, to panująca wszędzie cisza i spokój, która wręcz zachęca do oddania się medytacji. Nie dziwi więc fakt, że spotykani mnisi są niezwykle pogodnymi, wiecznie uśmiechniętymi ludźmi. Następny przystanek – Wanla. Kolejna wioska na naszej drodze, nad którą góruje klasztor. Osada ta zapewne nie ist-niałaby, gdyby nie przepływająca przez nią rzeka – kontrast pomiędzy surowością otaczających gór a zielonymi polami nad wodą zachwyca.

Tar LaRuszamy dalej. Idąc, zostawiamy wszystko za sobą. Pochła-niamy widoki. Z rzadka spotykamy innych wędrowców. Mieszkańcy wiosek, które mijamy, zajęci swoją pracą nie zwracają uwagi na turystów z plecakami. Natomiast dzieci patrzą na nas z pewnym zainteresowaniem, zwłaszcza, gdy próbujemy umyć włosy przy pomocy prowizorycznego prysz-nica z butelek po wodzie Następnego dnia wchodzimy na przełęcz Tar La na wyso-kość ok. 5000 m n.p.m. Zauroczeni widokiem ośnieżonych szczytów w oddali spędzamy tu kilka chwil, nabierając sił do dalszej wędrówki. Z każdym kolejnym dniem czujemy się coraz pewniej i lepiej na wysokości. Nasze myśli krążą gdzieś w okolicach Stok Kangri – czy będziemy mieć wystarczająco szczęścia i dobrej pogody, by wejść na szczyt? Schodzimy do wioski Tar, która zamieszkała jest przez zaled-

14

Page 17: TRAWERS no3

15

wie 70 osób. W zimie osada ta jest całkowicie odcięta od świata i mieszkańcy by przetrwać, muszą polegać wyłącznie na sobie i swoich zbiorach. Nocujemy tutaj, przygarnięci przez jedną z rodzin. Mamy niepowtarzalną okazję by przyjrzeć się ich co-dziennemu życiu. Próbujemy też porozumieć się z gospodarza-mi korzystając z odręcznie napisanego słownika polsko – la-dakhi, z różnym skutkiem, niestety. Następnego dnia ruszamy w stronę Doliny Indusu, by tam pożegnać się z „poneyme-nem” i jego osłami. Wracamy na jeden dzień do Leh, by zebrać siły przed wyruszeniem na Stok Kangri.

U DalajlamyDzień odpoczynku wykorzystujemy bardzo intensywnie – dowiadujemy się, że w sąsiedniej wiosce nauki będzie głosił sam Dalajlama XIV. Takiej okazji nie możemy przegapić i po dwóch godzinach drogi jesteśmy na miejscu, w Choglam-sar. Niewiele jesteśmy w stanie zrozumieć, natomiast sama obecność na uroczystości nam wystarcza. Morze głów i kolo-rowych chorągiewek z modlitwami oraz wszechobecna czer-wień szat buddyjskich mnichów robią wrażenie.

Stok KangriAby móc wspinać się na ten szczyt, należy wcześniej zdo-być pozwolenie. Nie ma z tym większych trudności – jest oczywiście mnóstwo firm, które zajmują się organizowa-niem wypraw i załatwieniem wszelkich formalności, łącznie z wynajęciem osłów. My decydujemy przygotować się sami. Odnajdujemy człowieka odpowiedzialnego za wydawanie pozwoleń. Okazuję się on być pierwszym zdobywcą szczytu (w 1960 r.). Nasze kłopoty zaczynają się dopiero przy próbie wynaję-cia osłów. W wiosce Stok, z której rozpoczynamy trekking, próbujemy znaleźć potrzebne nam zwierzęta. W pierwszym gospodarstwie pytamy po angielsku: „Ma pani osły?” – sły-szymy odpowiedź „Si, si” – „Potrzebujemy cztery” – „Si,si” – „Ile kosztują?” – „Si, si” – a cała wymiana zdań przebiega oczywiście w bardzo przyjaznej atmosferze. W następnym gospodarstwie sytuacja się powtarza, ale w końcu szczęście się do nas uśmiecha i zostajemy zaproszeniu na herbatę w celu omówienia interesu. Popijając Ladakh Tee, czyli czar-ną herbatę z mlekiem, przyprawami, masłem jaka i... solą, dobijamy targu i nazajutrz ruszamy z 4 osiołkami w stronę naszego pierwszego obozu. Droga wije się wzdłuż rzeki, po kamienistej ścieżce. Po drodze mijamy pasterzy i pasą-ce się stada jaków. Już drugiego dnia docieramy do pierw-

szej bazy, położonej na wysokości ok. 5000 m n.p.m. Tam znajdujemy czas na odpoczynek, podziwianie widoków w świetle zachodzącego słońca i pogawędki z innymi „miesz-kańcami” obozu. Spotykamy trójkę Izraelczyków, którzy na-stępnego dnia również planują wejście na szczyt. Jeden z nich ma przy sobie tomik wierszy… Wisławy Szymborskiej przeło-żony na jidysz.

Na szczytNastępnego dnia pobudka o 1:00 w nocy. Ciężko wygrzebać się z ciepłego śpiwora, zwłaszcza, gdy temperatura na ze-wnątrz to ok. – 15st. Ale chcemy wyruszyć jak najwcześniej, by jeszcze przed wschodem słońca przejść lodowiec. Począt-kowo mamy problem ze znalezieniem ścieżki, w końcu obie-ramy dobry kierunek. Lodowiec, który jeszcze kilka lat temu miał znacznie większą powierzchnię, systematycznie każdego roku zmniejsza swój zasięg. Pokonujemy go nie zakładając nawet raków. Wspinamy się dalej. Ostatnie metry ciągną się w nieskończoność. Zmniejszona ilość tlenu daje się wyraź-nie odczuć i zrobienie każdego kroku jest sporym wysiłkiem. Wreszcie jesteśmy. Stok Kangri – 6 147m n.p.m. jest już nasz! Na szczycie powiewają kolorowe buddyjskie chorągiewki z modlitwami, słońce w pełni, idealna widoczność. Przed nami ciągnące się po linię horyzontu ośnieżone pasma gór-skie, gdzieś tam w oddali można nawet dojrzeć wierzchołek K2. Niczym nieograniczona przestrzeń i bezgraniczna radość z osiągniętego celu.

***W Ladakhu tras trekkingowych jest mnóstwo. Niemalże każ-da z nich to połączenie górskiej przygody i obcowania z bud-dyjską kulturą. Niezwykłe klasztory, czasem położone w trud-no dostępnych miejscach, czarujące krajobrazy, spotkania z mieszkańcami – to wszystko sprawia, że Ladakh jest miej-scem, które żal opuścić i do którego ciągle chce się wracać.

Page 18: TRAWERS no3

16

Indie, Ladakh. Leh, w oddali pałac wzorowany na Potali w Lhasie

Page 19: TRAWERS no3
Page 20: TRAWERS no3

CO Z TĄ ROSJĄ?

tekst SZYMON MUSIAŁ zdjęcia ŁUKASZ ROMANOWSKI

Ja nie wiem, co jest z tą Rosją!? Tam chyba myślą, że my za-

raz po przekroczeniu granicy z Federacją Rosyjską uciek-

niemy i zaczniemy pracować u nich na czarno. Ileż można

się szarpać z tymi wizami? Biedny Kuczi musi tam wy-

stawać tyle godzin i dalej nie wiadomo, co z tego będzie.

Pięknie się urządziliśmy z zakupem biletów lotniczych,

nie przewidując grymasów konsula.

(Prze)lotny egzaminEgzamin. Fajnie, że dla mnie jest to jeden z pierwszych a za-razem ostatni przed wyjazdem. Reszta ekipy z roku będzie się głowić nad sesją, gdy my będziemy już tysiące kilome-trów stąd. Gorzej, że we wrześniu trzeba to wszystko odrobić. Co tam! Egzamin. Sms. Niech to! W takim momencie? Dzisiaj wy-jazd, ja na egzaminie, a tu piszą, że za chwilę muszę odebrać paszport z wizą osobiście w konsulacie! No to kończę te eg-zaminacyjne wypociny. Rosyjscy urzędnicy nie wyeliminują mnie tak łatwo z tego wyjazdu. Uff! Na szczęście się udało. Prawie cała załoga w komplecie. Pociąg do Warszawy oznacza, że przynajmniej symbolicznie wyruszyliśmy. Zobaczymy, jak nam pójdzie z wylotem. Nie powiem, ale to pierwsze oderwanie się od ziemi w moim ży-ciu.

Cyganie z ruskimi torbamiNo to rozpoczynamy naszą układankę z bagażem podróżnym. Jeden duży plecak do 20 kg na ekipę namiotową i podręczne bagaże. Tu klapki, tam palnik, skarpety do menażki. Ciężkie buty, polar, kurtka na siebie (to nic, że lato pali słońcem). Ku-czi, Daga i Gringo nieźle się ustawili ze swoją „ruską torbą”. Wyglądają jakby na targowisko jechali, ale przynajmniej nie mają problemów z zapakowaniem swoich maneli. Gdzie ta Weronika!? Jak się spóźni to będzie więcej miejsca w namio-cie. Z drugiej strony to ona ma wszystkie palniki dla naszego wyjazdu. Lepiej żeby zdążyła. Taki mały! A ja myślałem, że lecimy jakimś ogromnym Bo-eingiem albo czymś takim. No cóż. Dobrze, że przynajmniej korków z Warszawy do Rygi nie będzie.

Przytulne to lotnisko w Rydze. W sumie to i tak nie mamy wyjścia, bo lot do Petersburga mamy dopiero rano. Ktoś ob-czaił, że najlepszym miejscem na rozbicie naszego cygańskie-go taboru będzie taras widokowy. No to jazda. Nie będzie tak łatwo stamtąd usunąć 12 osób. Przynajmniej samolot do Petersburga jakiś większy. No i miasto też niemałe. Ileż car musiał wycisnąć ze swoich pod-danych, aby postawić od zera taką stolicę. Nie czas na rozwa-żania, trzeba ruszać w stronę mieszkania znajomych Iwony. Ciekawe, czy się ucieszą jak zobaczą naszą czeredę.

Pociąg do rosyjskiej myśli technicznejZajęliśmy każdy centymetr kwadratowy ich mieszkanka i mo-żemy wyjrzeć na miasto. Kurde, same zabytki. I to w dodatku tak wielkie, że trudno ogarnąć jednym spojrzeniem. Nic cie-kawego. A jednak! Rosyjska myśl techniczna otwiera oczy na wiele spraw. Nawet nie przypuszczałem, że problem toalet na imprezach masowych można rozwiązać inaczej niż naszymi toi-toiami. Po prostu wystarczy przerobić autobus miejski na jeżdżący kibel, podjechać pod miejsce festynu, podłączyć do kanalizacji i gotowe. Wsiadamy. Jaka ta prowadnica młoda i miła. Myślałem, że pociągi u naszych wschodnich sąsiadów to tylko po 50 (w obwodzie uda) można obsługiwać. Może powiecie mi jeszcze, że się okna w naszej plackarcie da otworzyć? Szok! Te okna naprawdę nie są atrapami i w niektórych przedziałach się uchylają. Tyle lat czekałem na potwierdzenie tej legendy. Takie miłe niespodzianki przed naszymi 27 godzinami, które dzielą nas od Archangielska. Jedzenie, samowar, herbata, karty, jedzenie, samowar, ga-danie, karty, łuskany słonecznik, jedzenie, rozmowa ze zdzi-wionymi naszą obecnością współtowarzyszami, znów sło-necznik i 27 godzin jazdy pociągiem jak z bicza strzelił.

Gustowny ArchangielskKtoś wspomniał, że Archangielsk to stolica regionu wielkiego jak Francja i zamieszkałego przez trzy miliony ludzi. Faktycz-nie, zagęszczenia to tutaj nie mają. W końcu coś ciekawego. W przeciwieństwie do naszych kominów fabrycznych, tutej-sze walą różnokolorowym dymem aż miło. Przeważa żółty i brunatny. O! Są nasi pomocnicy z tutejszej Polonii. Chyba nie przypadliśmy sobie do gustu... Na pewno nie przypadliśmy sobie do gustu. Naszą pierw-szą noc nie w podróży spędzamy w urokliwym zakątku Ar-changielska. Za wiaduktem kolejowym, na prawo od ruro-

18

Rosja, polski cmentarz

Page 21: TRAWERS no3

ność. Nie wiedziałem, że na obrzeżach Europy w głębi tajgi rosyjskiej w pewien sposób można zobaczyć nieskończoność. A co gorsze – dotknąć jej. Nieskończoność komarzej popu-lacji. Wygłodniałej komarzej populacji. Dziesięć obozów har-cerskich nad jeziorami i bagnami i ja głupi myślałem, że wiem, co to znaczy chmara komarów. Po prostu ja... pierniczę. Ucieczka przed nieskończonością. Tylko gdzie!? Namioty i ognisko. Dym, dużo dymu. Pierwszy szok minął. Zabieramy się do roboty. Szczęście, że Kostek pożyczył nam trochę łopat i innego sprzętu, bo na wyprawowym ekwipunku od Jacka da-leko byśmy nie zajechali.

Mogiły niecałkiem zapomnianePrzecinka leśna. Młodnik. Za młodnikiem jakieś starsze drze-wa. Wśród drzew poopierane krzyże. Nie wszystkie komplet-ne, straszą kikutami. Obchodzimy teren. Kilka górek wskazuje na miejsca mogił. Inna oznaka starych grobów to zapadnię-ta dziura. Na niektórych krzyżach wyryte są nazwiska i daty śmierci – 1940. Żelazna Galina była tu kilka razy i tylko dzięki jej zainteresowaniu sprawą zesłanych tu Polaków wiadomo, że ten cmentarz się tutaj zachował. Praca. Organizujemy się w podgrupy. Dobrze, że w mojej grupie grabarzy jest Roman. Duży chłop. Obkopujemy i pod-wyższamy mogiły. Paweł naprawia krzyże. Gringo i Łorcz oczyszczają z powalonych drzew i krzaków. Weronika robi zdjęcia. Reszta porządkuje teren i pali ogniska, które ponoć zmniejszają ilość komarów. Kończymy. Jest późno w nocy. Zauważylibyśmy to, gdyby tu była noc. Dzień polarny to niezły wynalazek. Można pra-cować całą noc i się człowiek nawet nie zorientuje. Po prostu trochę się ściemniło. Powrót do obozowiska. Pobudka. Dokańczamy naszą cmentarną robotę. Praca idzie żwawo. Wreszcie koniec. Zmontowaliśmy krzyże, utrwali-liśmy w przestrzeni ledwo widoczne mogiły, uprzątnęliśmy teren. Nie da się ukryć – wygląda lepiej. A, jeszcze został nam duży krzyż, co by ludzie wiedzieli, że jak skręcą z przecinki w las to dojdą do polskiego cmentarza.

Spróchniały krzyż historiiPowrót. Kąpiel w Piniedze, koło portu rzecznego. Bania. No nie. Znowu budzą żeby jechać i tłuc się po bezdrożach tajgi. Tym razem „tylko” 60 kilometrów tam i z powrotem dru-gie tyle. Galina oczywiście jedzie z nami. Jedziemy odnaleźć drugie miejsce zesłania Polaków. Ponoć znajdował się tam „szpital” dla kalek. Kierowca naszego UAZ-a, Aleksander, to

ciągu nad rzeką z krystalicznie czerwoną wodą. Polecam, bo w dzisiejszych czasach trudno znaleźć takie miejsce. Wizyta naszych polonijnych „przyjaciół” pozostawiła cie-kawe wrażenia i sprzęt do pracy w tajdze, gdzie mamy się zająć cmentarzami zesłanych tutaj w latach 40-tych Polaków. Instrukcja do nawigacji dla nurków, składana saperka i pół-kilowy toporek. A zapomniałbym – jeszcze wielofunkcyjne klipsy biurowe. Zaczyna się robić coraz ciekawiej. Za sprawą specjalności okolicznej fauny – komarów, na które działa w pewnym stopniu nasz ubiór pszczelarza. Muszę się przy-zwyczaić, że nie da się jeść przez tę siatkę na głowie. No to podróży w głąb tajgi ciąg dalszy… Nasza marszrutka jest nieźle wypchana. Jesteśmy pierwszymi, nie wiadomo od jak dawna, turystami jadącymi do Piniegi. Miejscowi chętnie z nami gadają, chociaż przeważnie na jeden temat: po co się tutaj tyle tłukliśmy? Lekki sen i hop. Nie da się ukryć, że brak asfaltu na drodze lekko zwiększa ilość wstrząsów. Asfaltu nie ma, ale rzeki to mają niezłe. Ta, wzdłuż której jedziemy, nazy-wa się oryginalnie – Piniega.

Żelazna GalinaKurcze, tu wszystko jest z drewna. Nawet chodniki. W sumie głupio się dziwię. Poza lasami to raczej niczego nie ma w pro-mieniu kilkuset kilometrów. Jak ta kobieta pędzi! Nasza rosyj-ska opiekunka, Galina Daniowa, wykazuje więcej werwy niż spotkani w Archangielsku Polacy, a w dodatku jest staruszką. Gospodarstwo jej syna, jak większość w okolicy, jest małe, ale wygląda bardzo schludnie. W końcu można odpocząć. Galina instaluje nas w warsz-tacie u swego syna Kostka i energicznie popędza Łucję i Ewi-ka, aby poszły na pocztę zameldować nas czasowo. No cóż, wspominając nasze przeprawy z wizą lepiej nie ryzykować z biurokracją rosyjską. Okoliczna fauna znów mnie gryzie. Że też tyle tych komarów tutaj się namnożyło! Wieczór. Odpo-czynek. Kostek napalił w bani, w której wszyscy możemy się wypocić i umyć. O, na reszcie moja kolej. Są nawet witki do chłostania. Pani Galina jest z żelaza. Rano załatwiła UAZ-a, który ma nas zabrać kilkadziesiąt kilometrów w głąb tajgi na miejsce, gdzie zesłani Polacy mieli swoją osadę, a do dzisiaj ostały się ponoć jakieś resztki cmentarza. Jak my się tutaj wepchniemy? Już wiem jak. Kumpel Łorcz miażdży mi nogę.

Wygłodniała nieskończonośćWysiadka. Las. Deszcz. Oraz Ona. Ona, czyli... nieskończo-

19

Page 22: TRAWERS no3

wirtuoz jazdy po bezdrożach. Wysiadamy. Szukamy miejsca, w którym ten szpital miał być. Wśród drzew leży na wpół spróchniała łódka, która służy za drogowskaz. Idziemy. Znów szukamy. Tylko stary krzyż po jakiejś mogile, resztę pochłonął las. Galina mówi, żeby wziąć ten krzyż do muzeum w Pinie-dze. Stawiamy duży, nowy krzyż mający przypominać o histo-rii tego odległego od cywilizacji zakątka. Jedziemy z kierowcą do myśliwskiej chaty nad jedną z tu-tejszych rzek. Piękne miejsce. Szkoda, że w takiej okolicy tylu ludzi musiało cierpieć za to tylko, że nie pasowali do czyjejś wizji świata. Kierowca wyciąga ryby. Specjalnie dla nas uwę-dził. Piknik. Powrót. Wystawa o rezerwacie piniezkim, w któ-rym pracuje Kostek. Bania.

Jaskinia Udało się. Namówiłem ekipę żebyśmy zobaczyli pobliską ja-skinię, która wykształciła się w warstwie skał gipsowych. Je-dziemy z Kostkiem na pace jego ciężarówki. Galina oczywiście z nami. Kułogorskaja Troja to największa gipsowa jaskinia w okolicy. Ponad 10 kilometrów korytarzy, czyli niezły kawał dziury. Podchodzimy do otworów. Wieje chłodem. Na ze-wnątrz ponad 20 stopni, a zaraz przy otworze wszystko za-marznięte. Piękne miejsce. Lodowe kryształy i całe labirynty korytarzy. Szkoda, że tak krótko. Trza wracać. Odwiedzamy jeszcze Muzeum Pinieskie, gdzie zostawiamy przywieziony z tajgi krzyż. Czas się pożegnać z Galiną Daniową, jej synem Kostkiem i całą jego gościnną rodziną.

Rosyjski popłaca, innostraniec dopłacaWracamy z Piniegi. Już wiem, dlaczego droga z Piniegi do Archangielska wygląda jak poszerzona przecinka leśna. Po prostu została wybudowana 15 lat temu, a do tamtego czasu dało się do Piniegi dopłynąć albo dolecieć na tamtejsze polo-we lotnisko. Nocleg w krzakach, koło skansenu pod Archan-gielskiem. Skansen jest chyba jedyną turystyczną atrakcją w okolicy. Tłumy walą. Kobieta w kasie nie pokapowała się, że jesteśmy

z zagranicy i sprzedała nam tańsze bilety dla tutejszych. Nieźle się Łucja wyuczyła tego języka rosyjskiego. Zwiedzanie. Na koniec dym przy wyjściu. Poza Łucją i Ewikiem nikt z nas nie włada płynnym rosyjskim, co wzbudziło podejrzenia kasjerki i ochroniarza. Trzeba dopłacić za bycie „innostrancem”. Archangielsk. Powtórnie mamy przyjemność spotkać się z naszymi znajomymi z Polonii. Odradzają realizację naszego pomysłu udania się do Siewierodwińska nad morze Białe. Po-noć jest tam jakaś baza łodzi podwodnych i mogą nas przy-mknąć za bycie zza granicy. W Piniedze nikt nie miał proble-mu żeśmy nie stąd, a tu już drugi raz.

Jurik pod wpływem prąduMamy zgryz, ale chyba przeważa opcja pozostania w Archan-gielsku. Tylko gdzie tu spać? Na szczęście mogę się rozerwać wraz z załogą, bo dzisiaj święto miasta i władze zorganizowa-ły festyn. Koniec festynu, a my dalej nie mamy pomysłu na nocleg. Właśnie jakiś koleś zaczepił Łucję i Ewika. Pijany jak wszyscy dookoła. Jak większość ludzi na naszej drodze tro-chę się dziwi, po co tu przyjechaliśmy. W końcu po dłuższej rozmowie stwierdza, że nie może nas zostawić na ulicy i pro-ponuje nam nocleg w swoim mieszkaniu. Opatrzność jednak nad nami czuwa. Jurik przy okazji zabiera tak samo nieznane-go mu jak i my Denisa, co by było raźniej. Denis twierdzi, że pracuje w MSW i nie można mu robić zdjęć. Niewielka szko-da, bo i tak jest mało fotogeniczny. Jazda na obrzeża Archan-gielska. Blokowisko. No to mu trochę zagęszczamy atmosferę w mieszkaniu. 13 osób dość szczelnie wypełnia siedzibę Juri-ka. Gdzie tu się można wykąpać? Badam łazienkę i, jak chyba wszystkim, na pierwszy plan wysuwa się poroże zwisające ze sznura na bieliznę. Niezła ozdoba. Głośny śmiech. Łorcz właśnie leży na jakimś szpitalnym łóż-ku wciśniętym w kąt mieszkania. Jurik mówi, że to koreańskie łoże do masażu za grubą kasę. Ja nie mogę! Łorcz za namową Jurika ściąga spodnie. Uff! Na szczęście to nieporozumienie. Chodzi o ściągnięcie paska od spodni. Co jeszcze? Na goły brzuch Łorcza Jurik przykłada mokrą szmatę i podłącza do

Page 23: TRAWERS no3

prądu. Nie wierzę, że coś takiego może się wydarzyć. Niezna-ny nam Rosjanin zabiera nas z ulicy do swojego mieszkania, gdzie w łazience na sznurku wisi poroże, po czym podłącza Łorcza na koreańskim łożu do prądu. Za dużo tego. Idę spać. Niezłe miejsce. Obok munduru oficerskiego i słoika z kiszony-mi ogórkami.

Regulaminowa graRano. Grupowa decyzja. Jedziemy do Siewierodwińska. Pełna konspiracja. W autobusie gram z Pawłem w oczko. Dojecha-liśmy. Czuć morze. Widać morze. Jednak w pobliżu Archan-gielska może być pięknie. Plaża, słońce, morze, wiatr. Jak na południu Europy... tylko, że na północy. Obozowisko za wydmami. Odpoczynek. W „nocy” wbiega-my do morza Białego. Płytkie i zimne jak Bałtyk. Tutaj najlepiej można doświadczyć białych nocy. Zachód słońca około pół-nocy a wschód koło drugiej. Nigdy nie robi się ciemno. Niestety wracamy. Nie oznacza to, że za chwilę będziemy w domach. Nasz powrót planujemy na kilka dni. Znowu po-ciąg. Tym razem nie odbiega od normy. Znaczy się jest gbu-rowata prowadniczka i okna są zabite na amen. W końcu po-wiew normalności. Ewik czyta regulamin przewozu. Okazuje się, że w usłudze przewozu pociągiem poza miejscem do le-żenia, wrzątkiem z samowara i samym przejazdem należy za-pewnienie gier planszowych. Ewik pyta. Gry są! A jakże! Tylko nikt nigdy o nie nie pyta. Warto czytać regulaminy do końca. Warcaby i domino urozmaicają grę w brydża i duraka. Znowu Petersburg. Tym razem nie mamy gdzie spać w tym ogromnym mieście. Pada pomysł rozbicia się przed dworcem na trawniku. Nie za bardzo mamy inne wyjście. Wartujemy po cztery osoby, co oznacza kilkugodzinną rozgrywkę w duraka. Nachalny pijak. Pierwszy patrol policji – mówią żebyśmy nie pili wódki i sobie idą. Drugi patrol policji jest tak pijany, że nie-wiele ma do powiedzenia. Trzeci patrol uświadamia nam, że deptamy trawę i groźnie na nas spoglądając, wywala nas na pobliskie ławki.

Pożegnanie z RosjąPetersburg – Psków elektriczką. Psków – Pytałowo marszrut-ką z wycyganionymi miejscami, bo niestety brakło ich dla 12 osób. Łucja, posługując sie płynnym rosyjskim, wmawia pani bileterce, że zupełnie nie zrozumiała, co mówiła pani w kasie i dlatego mamy dziwne bilety. Dzisiaj musimy opuścić Rosję. Pytanie tylko jak? Pytałowo leży niedaleko granicy rosyjsko--łotewskiej, ale nic w jej stronę nie jeździ, bo nikt tutaj nie po-siada wizy do strefy Schengen. Kurcze. Na szczęście w sklepie sprzedawczyni mówi, że można jakieś samochody wynająć. Jedziemy trzema wozami. Przejście graniczne puste. Kilka aut. Mogę zaobserwować typowe zdziwienie naszą obecnością w tym miejscu. Kilka bramek i opuszczamy Federację Rosyj-ską. Z granicy łapiemy stopa do Vijaki. Kobieta od stopa pod-wozi nas nad jezioro. Po kilkudziesięciu godzinach podróży bez dostępu do wody, kąpiel jest prawdziwym wybawieniem i znacznie podnosi nasze podróżnicze morale. Ognisko.

W Europie śmierdzi rybąPodróż z Vijaki do Rygi klimatyzowanym autobusem (czyżby Europa?). Ach! Gdzie te marszrutki...? Ryga na szczęście jest mniejsza niż Petersburg, więc można pospacerować. Kawa. Morze. Tym razem Bałtyckie. Biwak na plaży. Ognisko. Paweł proponuje spacer po żarze. Prawie wszyscy dajemy się namó-wić. Znad morza jedziemy z powrotem do Rygi. Lotnisko po raz drugi. Decydujemy się na noc w tym samym miejscu co po-przednio, czyli na tarasie widokowym. Łucja, Paweł, Roman, Weronika i Ewik, jak na prawdziwych cyganów przystało, or-ganizują polową garkuchnię nieopodal lotniska. Tym razem komuś przeszkadzamy. Ochroniarze delikatnie sugerują żebyśmy się usunęli z tarasu widokowego. Lot Ryga – Warszawa. Lądujemy. Dwie panie wymieniają się celną uwagą, że coś tu śmierdzi wędzoną rybą. Obstawiam, że to kurtka Romana. Nie myliłem się. To już koniec naszej wycieczki. Pociąg dojeżdża na dworzec główny w Krakowie. Nasuwa się pytanie gdzie się wybieramy następnym razem?

Page 24: TRAWERS no3

W LABIRYNCIE KAIRSKICH MURÓW

tekst i zdjęcia DŻAFAR MEZHER

W lutym tego roku nie było w Kairze upałów. Miałem na

sobie sweter i bluzę a pomimo tego było mi zimno. Zgu-

biłem drogę, wałęsałem się po opuszczonych ulicach i po-

woli traciłem nadzieję, że trafię tam gdzie zaplanowałem.

Tego popołudnia szukałem, jak na prawdziwego mola książ-kowego przystało, kolejnej księgarni. Po długich godzinach spędzonych w księgarniach arabskich, przy straganach ze-skopiowanymi książkami czy na wielkim targu z używanymi wydaniami, gdzie za każdym razem czułem się jak dziecko w Disneylandzie pomyślałem, że czas zobaczyć co ma do za-oferowania księgarnia Uniwersytetu Amerykańskiego. Przed wyjściem z mieszkania zapamiętałem adres. Nigdy nie poruszałem się z mapą. Nawet jeżeli zabłądziłem, wokół było mnóstwo osób gotowych wskazać drogę, porozmawiać chwilę, zaprosić na herbatę - co tam! dzień z nami spędzić. Egipcjanie są bardzo hojni i nawet nieznajomym ofiarują mnóstwo czasu. „My mamy zegarki, oni mają czas”. Poza tym księgarnia mieści się w samym sercu Kairu, przy Placu Tahrir (Plac Wolności) więc kiedy wskoczyłem w biegu do rozkleko-tanego minibusa pomyślałem, że będę na miejscu lada mo-ment. Wtedy nie słyszałem jeszcze o ścianach. O ścianach? Tak, o ścianach wysokich na trzy metry. Zbudowanych z cięż-kich brył kamiennych, postawionych w poprzek głównych arterii ulicznych przy Placu Tahrir. Murach właściwie. Może-cie sobie wyobrazić jaką miałem minę, kiedy według mapy w mojej głowie księgarnia powinna być tutaj, na tej ulicy... za tym ogromnym murem... To nic – pomyślałem, znajdę inną drogę. Skręciłem w prawo z zamiarem obejścia przeszkody i po chwili trafiłem na kolejną ścianę. Serce Kairu, Plac Wolno-ści – wolności zamkniętej w klatce z kamiennych ścian. Co u diabła? – parafrazując moje myśli. Po długim czasie, kilkuna-stu zakrętach, wzruszaniu ramionami w odpowiedzi na moje pytania bliski byłem porzucenia poszukiwań. Znowu byłem pod ścianą – dosłownie i w przenośni. Już miałem zrezygno-wać, kiedy zapytałem dwóch, na oko 20-letnich, znudzonych policjantów siedzących na chodniku, czy nie wiedzą, gdzie jest wejście do rzeczonej księgarni. Jeden z nich kiwnął głową

od niechcenia wskazując na bramę obok. Odetchnąłem z ulgą i pokazałem mu „thumbs up” (czego w Egipcie nie powinno się robić, a na pewno nie w takim kontekście!). Jednak bar-dziej niż książkami byłem już tego dnia zainteresowany labi-ryntem murów. Mury w centrum Kairu zaczęły powstawać w listopadzie. Rada Wojskowa, aby bronić podczas wielu zamieszek zniena-widzony przez Egipcjan symbol starej władzy – Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zaczęła go sukcesywnie odgradzać. Później przyszedł czas na inne budynki rządowe. W rezultacie centrum Kairu zostało pocięte przez mury utrudniając życie mieszkańcom okolicy i zamieniając je w labirynt. Jest to smut-ny symbol niespełnionej jeszcze rewolucji i skomplikowanej drogi do demokracji. Rozmawiałem na ten temat z wieloma Egipcjanami i każdy wyrażał rozgoryczenie i smutek z tego powodu. Tylko jeden z nich, którego poznałem o trzeciej w nocy w małej spelunce (samymi książkami w końcu czło-wiek nie żyje) wychwalał ich funkcjonalność przerywając je-dynie na długie łyki piwa. Po tyradzie na temat murów, dopił Stellę, zostawił pieniądze na stole i chwiejnym krokiem ruszył w stronę wyjścia. W drzwiach obrócił głowę, zmierzył wzro-kiem zgromadzonych, krzyknął głośno: „Mubarak był dobrym prezydentem!” i zniknął. Smutek większości jednak pozostał. Zadowolenie wspomnianego poplecznika starego reżimu zniknęło na początku marca, kiedy egipscy artyści wezwali do uczestniczenia w malowaniu murów. Na miejscu, przy sied-miu wówczas stojących murach, o wyznaczonej dacie zjawiło się mnóstwo ulicznych artystów oraz zwykłych Egipcjan, któ-rym przyświecał jeden cel – namalowanie widoku zza ściany. Powstało kilka dzieł sztuki jak to ze zdjęcia z ulicy El-Sheikh Rihan. Symbol ucisku został czas zaczarowany, a pomimo, że co-dzienne życie nadal toczy się po bocznych torach, a celem ostatecznym jest zburzenie wszystkich murów to ten piękny widok dowodzi, że Egipcjanie będą zawsze walczyć o wol-ność, niekoniecznie uciekając się do rozlewu krwi. Pod koniec marca jeden z murów został obalony. Pozostaje nam dalej kibicować Egipcjanom i trzymać kciuki, aby po majowych wyborach prezydenckich na gruzach murów wyrosła młoda i silna demokracja.

22

Egipt, w labiryncie kairskich murów

Page 25: TRAWERS no3
Page 26: TRAWERS no3

OLBRZYM DRĄŻY GÓRY SOWIE

tekst i zdjęcia KATARZYNA RODACKA

Kasyno, siłownia, przestronne korytarze. Siedem kom-

pleksów, które pozostały niedokończone. Wszystko

w środku lasu na Dolnym Śląsku. Plan, który upadł, cho-

ciaż zapowiadał się tak imponująco. Obecnie obiekt udo-

stępniony jest do zwiedzania. Posłużył nawet jako plan

filmowy. Historia jest świadkiem tego, ile pochłonął ist-

nień i w jakim celu był budowany. Stukot pociągu, spacer przez deszczowy Wałbrzych, następ-nie przez las, w końcu docieramy na miejsce. Pozostaje za-łożyć kask i zagłębić się wraz z przewodnikiem w tajemnicze korytarze z końca II wojny światowej. Tajemnicze, bo nawet ulotka, która teraz leży przede mną informuje, że cel prac utrzymywany był w sekrecie. Czytam też, że do dziś wielu hi-storyków spiera się co do przeznaczenia podziemnych i na-ziemnych obiektów. Można odnieść wrażenie, że właśnie ta tajemniczość jest największą atrakcją Osówki. 6700 metrów kwadratowych nieznanych planówKompleks składa się z siedmiu różnych rozpoczętych kory-tarzy, wpadających co jakiś czas do większych pomieszczeń. Niektóre z nich mają swoje nazwy jak np. Kasyno czy Siłow-nia. Podziemne Miasto zajmuje przestrzeń 6700 m2, a całko-wita długość tuneli wynosi 1700 m. Całe podziemia wyposażone są w system kanałów i rur, który może być dowodem, że planowano zaopatrzyć obiekt w prąd i wodę. Być może korytarze miały się połączyć z inny-mi bunkrami znajdującymi się w okolicy. Być może znajdują się gdzieś korytarze i komory, które wskutek wysadzenia zo-stały bezpowrotnie zasypane. Być może – gdyż nigdzie nie ma planów architektonicznych tego obiektu. Także więźniowie, którzy przeżyli II wojnę światową wiedzą teraz równie niewie-le co wtedy, gdy pracowali przy drążeniu korytarzy. Kolejne etapy budowy utrzymywane były w ścisłej tajemnicy. W zasa-dzie nie wiadomo nawet, ile osób pracowało przy tworzeniu rzekomej kwatery Hitlera. Szacuje się, że przy wykuwaniu ko-lejnych metrów tunelu, potrzebnych było kilkanaście tysięcy ludzi. Wielu z nich zostało uznanych za niewygodnych świad-ków i zamordowanych. Wiadomo natomiast, że prace zostały

24

Plan podziemnego miasta w Górach Sowich. Podczas zwiedzania można obejrzeć narzędzia których używano przy drążeniu tuneli

wejście

pokój straży

skała

beton

zawał

szyb

usterka

Page 27: TRAWERS no3

nagle przerwane wkroczeniem Armii Czerwonej. Niemcy opuścili Osówkę, pozostawiając niedokończoną budowę. Olbrzym na Dolnym Śląsku Podziemne Miasto było jedynie częścią zakrojonego na więk-szą skalę niemieckiego programu Reise (niem. „Olbrzym”). Hitlerowski plan z 1943 roku, adekwatnie do swojej nazwy, miał być największym niemieckim projektem górniczo-bu-dowlanym. Po nasilających się nalotach alianckich, Niem-cy postanowili przenieść produkcję zbrojeniową w Sudety. W ten sposób Góry Sowie posłużyły jako plac podziemnej bu-dowy. Plany konstrukcyjne zakładały niestety także budowę nowych obozów pracy. Reise obejmował również przebu-dowę zamku w Książu, który wskutek działań budowlanych uległ częściowemu zniszczeniu. Miał być on główną siedzibą Führera. W kwestii przeznaczenia korytarzy drążonych na Dolnym Śląsku istnieje natomiast kilka teorii. Według jednej z nich, miała znajdować się tam podziemna kwatera Hitlera. Bardziej prawdopodobna jest wersja, dotycząca stworzenia w tym miejscu niewidocznej z powietrza fabryki broni. Inna hipoteza mówi o planach wydobywania w Górach Swoich uranu. Możliwe także, że podziemne korytarze stanowiły magazyny do przechowywania zagrabionych dóbr. Jedno jest pewne – zbudowano je rękami więźniów obozu koncentra-cyjnego Gross-Rossen, który znajdował się w Górach Swoich. Odkopywanie historiiNa szczęście Dolny Śląsk nie da zapomnieć o Podziemnym Mieście. Pohitlerowski kompleks został udostępniony do zwiedzania w 1996 roku. W ciągu kolejnych lat Miasto zdoby-wało szereg nagród jako najciekawsza atrakcja w wojewódz-twie. Osówka ma w swojej ofercie nie tylko zwykłe zwiedza-nie, ale także poszukiwanie skarbów, wędkowanie, konny tor przeszkód czy chociażby podziemne przejście po moście linowym. W mieście pojawiają się ekipy filmowe z Polski i za-granicy. W 2010 roku odbyły się także seminaria dotyczące ratownictwa jaskiniowego. W tym samym roku Osówka brała udział w Europejskich Dniach Dziedzictwa. Tam też w 2008 roku nakręcony został polski horror „Pora mroku”. Rekwizy-ty, które zostały w podziemiach budzą przerażenie, zwłaszcza dwa stoły operacyjne. Co najciekawsze – Osówka wciąż jest odkrywana. Niedawno odnaleziono południową część kom-pleksu. Okazuje się zatem, że Podziemne Miasto miało być jeszcze większe, niż dotychczas sądzono. Ostatni projekt III Rzeszy bardzo powoli odsłania swoje tajemnice.

25

Page 28: TRAWERS no3

MONO-SKI czyli JEDNOŚLAD tekst MIKOŁAJ KORWIN-KOCHANOWSKIzdjęcia FIRMA SPORT-ON (www.sport-on.com)

Rafał Szumiec był studentem Krakowskiej AWF, gdy kil-

ka lat temu uległ wypadkowi podczas zawodów rowe-

rowych MTB. Od tego czasu porusza się na wózku. To

jednak, nie przeszkodziło mu w realizacji jego sportowej

pasji. Dziś jest w czołówce polskich paraolimpijczyków.

Brał udział w igrzyskach w Vancouver, a także zdobył

złoty medal podczas mistrzostw Polski w narciarstwie.

Niemożliwe? A jednak!

Oczywiście, nie każdy od razu musi jechać na olimpiadę. Oto krótki przewodnik po tym jak zacząć przygodę z coraz popu-larniejszym narciarstwem mono-ski! Jazda na mononarcie czyli bobie umożliwia osobie niepeł-nosprawnej uprawianie narciarstwa alpejskiego. Na wstępie widać przynajmniej dwie zalety tego sportu. Po pierwsze niepełnosprawni mogą poruszać się po stokach udostępnio-nych dla wszystkich ludzi. Po drugie prędkości osiągane przez mono-ski narciarzy są porównywalne do szybkości zjazdu na dwuśladowych nartach. W Polsce niewiele osób miało okazję zobaczyć osobę szusującą po stoku w bobie. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w Alpach. Tam nikogo nie dziwi wózek po-zostawiony na stacji kolejki narciarskiej na wysokości prze-szło trzech tysięcy metrów! TechnicznieGłównym elementem wyposażenia narciarza jest mono-ski--bob. To dokładnie dopasowany do ciała fotel pełniący rów-nież rolę buta narciarskiego. Całość osadzona jest na zawie-szeniu w postaci amortyzatora, która ma podczas jazdy pełnić funkcję kolana. Za pomocą stopki wyprofilowanej jak but narciarski wpinamy boba w wiązanie. Dodatkowym elemen-tem służącym do utrzymania równowagi są kulonartki – krót-kie kule zakończone płozami. Zawsze je można złożyć, dzięki czemu służą jako kijki narciarskie umożliwiające podejście do wyciągu. Jazda na wyciągu krzesełkowym wymaga zarówno wprawy jak i pomocy ze strony obsługi. Można korzystać z orczyka, przy czym potrzebny jest refleks i wyczucie równowagi.

26

Karkonosze, Śnieżka

fot.

Mik

ołaj

Kor

win

-Koc

hano

wsk

i

Page 29: TRAWERS no3

W większości kurortów w Polsce szusuje się bez problemów. Niestety zdarzały się niechlubne przypadki odmowy korzy-stania z wyciągu lub wręcz nakazu podpisywania deklaracji, że robi się to na własną odpowiedzialność. Taka postawa wy-nikała najprawdopodobniej z niewiedzy i niesłusznych obaw pracowników stoku.

OrganizacyjnieOd pięciu lat w Polsce działa pierwsza szkoła narciarska dla osób niepełnosprawnych, prowadzona przez firmę Sport-on przy współpracy z klubem START Poznań oraz AWF Poznań i AWF Wrocław. Organizują one kursy dla osób niepeł-nosprawnych poruszających się na wózkach. Zazwyczaj szkolenie odbywa się kilka razy w roku w Karpaczu, jednak w przypadku grup 6 – 7 osobowych istnieje możliwość prze-prowadzenia kursu w krajach alpejskich. Dysponują sprzę-tem, transportem oraz dostosowaną do potrzeb osób niepeł-nosprawnych bazą noclegową i wyciągową. Zajęcia prowadzone są przez doświadczoną kadrę. Między innymi przez Stanisława Rolę – paraolimpijczyka i reprezen-tanta Polski w narciarstwie. Każda chętna osoba musi być pełnoletnia i mieć sprawne ręce. Kursy odbywają się w for-mie pięciodniowych wyjazdów, podczas których uczestnicy zdobywają umiejętność samodzielnego poruszania się na stokach o średniej skali trudności (czerwone oraz niebieskie trasy). Jedyną niedogodnością jest cena sprzętu. Potencjalny narciarz, któremu marzy się własny bob musi się liczyć z kosztami rzędu kilkunastu tysięcy złotych.

PraktycznieNa koniec praktyczna rada od naszego paraolimpijczyka z Vancouver: „W bobie podczas mrozów mogą marznąć nogi. Jeżeli ich nie czujecie, to już niewielki krok do odmrożenia. Dlatego warto włożyć do środka ogrzewacze chemiczne, a całość wyłożyć karimatą. Wtedy bob zamieni się w ciepły termos trzymający ciepło. Już nic nie będzie Wam przeszka-dzało w śmiganiu po stoku!”

Page 30: TRAWERS no3

CZYSTE TATRY

tekst KAMIL STOPA

Czy zastanawiałeś się kiedyś czemu na górskich szla-

kach brakuje koszy na śmieci? Być może w polskich

górach byłoby nieco czyściej, gdyby postawić kilkaset

takich pojemników na różnych trasach? Niestety, to

co sprawdza się w miastach nie ma zastosowania w gó-

rach. Kosze na śmieci są magnesem dla dzikiej zwierzy-

ny, takiej jak niedźwiedzie czy wilki. Dlatego naszych

odpadów najlepiej pozbyć się dopiero w schronisku.

Niestety nie każdy rozumie, że polskie góry, których nie

mamy przecież tak wiele, są naszym wspólnym dobrem

i należy o nie dbać. W Beskidach coraz więcej szlaków

wtórnie oznaczanych jest opakowaniami po batonikach

czy puszkami po piwie. Dlatego postanowiono stworzyć

największą w historii akcję sprzątania polskich Tatr. Dać

akcji rozgłos i zgromadzić jak największą ilość wolon-

tariuszy, chętnych żeby jednego dnia oczyścić górskie

szlaki.

Pomysłodawcą i organizatorem akcji „Czyste Tatry” jest Albin Marciniak. Udało mu się uzyskać wsparcie Rafała Sonika, znanego polskiego laureata Rajdu Dakar (III miejsce w 2009 roku) oraz patronat medialny ze strony m.in. TVP2 czy National Geographic Polska.

Dzięki wsparciu sponsorów udało się zorganizować sprzęt

– PRZYŁĄCZ SIĘ DO AKCJI!

niezbędny do przeprowadzenia sprzątania, w tym worki na śmieci oraz wsparcie logistyczne (base camp). Akcja jest non-profit, samo uczestnictwo w niej jest nieodpłatne. Na stronie internetowej www.czystetatry.pl znaleźć można mapę Tatr a także listę szczytów i dolin objętych sprzątaniem. Czysz-czonych będzie wiele miejsc położonych poza szlakami, dla-tego liczy się nie tylko zaangażowanie miłośników górskich widoków, ale również klubów wysokogórskich, które jako jedyne dają uprawnienia do wspinaczki w niedostępne dla zwykłych turystów miejsca.

Do akcji „Czyste Tatry” może przyłączyć się każdy kto chęt-ny jest poświęcić sobotę 30 czerwca na ten szlachetny cel. Wszystkie tatrzańskie szczyty zostały podzielone według stopnia trudności i doświadczenia, dzięki czemu łatwo jest określić gdzie możemy się udać z naszymi umiejętnościami.

Organizatorom przyświeca cel „bezpieczeństwo ponad wszystko”, ponieważ trzeba pamiętać, że nawet w lecie Tatry potrafią być niebezpieczne. Dlatego nad bezpieczeństwem uczestników akcji czuwają ratownicy TOPR.

Jak zaznacza Albin Marciniak, organizator, jest szansa, że w przyszłości akcja obejmie inne pasma polskich gór. Wszyst-ko zależy od zaangażowania wolontariuszy i rezultatów jakie przyniesie czerwcowe sprzątanie. Nie bez znaczenia jest też wsparcie sponsorów, dzięki którym możliwe jest utworzenie zaplecza logistycznego i późniejszy wywóz śmieci.

Wszystkie informacje i aktualności na temat akcji, w tym dane potrzebne do zgłoszenia swojego uczestnictwa w ak-cji „Czyste Tatry” można znaleźć na stronie internetowej www.czystetatry.pl.

Zachęcamy do wsparcia największej w historii akcji sprzątania polskich Tatr!

28

Page 31: TRAWERS no3

Partnerzy projektu

Trawers wspiera akcję

Patronat medialny

fot. Łukasz Romanowski

Dzięki Fundacji Magazyn Kultury, mogliśmy już po raz drugi spotkać się w Kolanku No 6 na krakowskim Kazimierzu. Na wydarzenie które odbyło się 9 maja zaprosiliśmy Agnieszkę i Grześka Prucię, aby zabrali nas w podróż na drugą półkulę, do Nowej Zelandii. Wśród opowieści o Maorysach i kiwi, znalazły się też zdjęcia lodowców z lotu ptaka. Na uczestników czekał również najnowszy, drugi numer TRAWERSU! Dziękujemy wszystkim za tłumne przybycie. Do zobaczenia wkrótce!

Page 32: TRAWERS no3

www. .turystyka.pl

www.facebook.com/gazetatrawers