piotr mierzwa - próby bycia wariatem i inne możliwości ponoszenia porażki we współczesnej...
DESCRIPTION
eseje zebrane z lat 2014 - 2007TRANSCRIPT
Kraków 2014
Piotr Mierzwa
Próby bycia wariatem i inne możliwości
ponoszenia porażki we współczesnej
Polsce
eseje zebrane z lat 2014 – 2007
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
2
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
3
Próby bycia wariatem i inne możliwości
ponoszenia porażki we współczesnej
Polsce
eseje zebrane z lat 2014 – 20071
1 Książka zawiera dwa fragmenty w języku angielskim, który stał się moim drugim językiem, dzięki przeżyciu w nim formatywnych doświadczeń końca dojrzewania w United World College of the Atlantic, w Walii: pierwszej miłości do drugiego mężczyzny i pierwszego epizodu mojej choroby psychicznej.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
4
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
5
Spis treści
O wydajności cierpienia .......................................................................................................... 9
Wstyd, lęk, wstręt — kultura polska jako pakt sadomasochistyczny ............. 13
Dom, odmienny stan świadomości : ustalenia wstępne ......................................... 21
Koniec kłamstw, całym zdaniem. ......................................................................................... 29
Nowy początek ....................................................................................................................... 33
Do dobrego kolegi, poety! ..................................................................................................... 35
Ok, zostaję sam! ..................................................................................................................... 38
Przedmowa do książki poetyckiej Licencia psichotica ....................................................... 41
BESIDES | b-sides, czyli różne rzeczy .................................................................................. 46
– Kochana, to jest pierdel, a nie sanatorium – osobne opowieści o (mojej)
chorobie psychicznej – psychosomachia – emancypacja – miłość własna. ........... 53
Całkiem prawdziwa historia krótkiej bezdomności. .......................................................... 67
Nothing Stays Forever, or I'd Love to Hate You ................................................................. 75
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
6
Bezruch .................................................................................................................................... 81
Cierpienie i radość, albo ciężki czas ..................................................................................... 83
Pamięci Anny Świrszczynskiej (07.02.1909 – 30.09.1984) .................................................. 87
Kochać i umrzeć. O geniuszu Justyny Bargielskiej ............................................................. 89
STRIPTEASE
Życie, czyli pomiędzy manią a rozpaczą.............................................................................. 95
Metafizyka czarnej dziury ..................................................................................................... 97
Tajemnica rekonstrukcji ...................................................................................................... 100
Pisać ....................................................................................................................................... 102
Zwierzenia postideologicznego tłumacza ......................................................................... 103
Popróbuj ................................................................................................................................ 106
Zwiastun prezentyzmu ........................................................................................................ 111
Inny sposób bycia ................................................................................................................. 113
Ekonomia i etyka, czyli o czułości ...................................................................................... 115
In medias res ......................................................................................................................... 116
Odstępowanie ....................................................................................................................... 118
Rozpacz ................................................................................................................................. 120
Wszystek umrę
Przewodnik umierania ......................................................................................................... 125
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
7
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
8
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
9
O wydajności cierpienia
Na cierpieniu można przejechać długie wiraże. Gdy już się zacznie cierpieć, nie ma końca
powtarzająca się jego rzeczywistość. Nie ma sposobu, żeby się nie przejmować. Należy się
jej poddać – bo inaczej ta rzeczywistość zdławi. To skuteczny sposób na oparcie się
rzeczywistości cierpienia.
Jak dobrze wiemy, dużo może tutaj zdziałać literatura (czy sztuka w ogóle).
Cierpiałem, poszedłem do muzeum, zobaczyłem Nowosielskiego i Jaremę, i wiem, że są
rzeczy, które zdają się być „wieczne”. (Ile lat dałbyś „wieczności” w Europie? Tak ze trzy
tysiące.) Sztuka pociesza. Można doskonale oprzeć się na doskonałości. A przecież
jesteśmy, a przynajmniej niektórzy (nie większość), świadomi, jak rzadko doskonałość się
wydarza.
A jednak wydarza się periodycznie.
(Co, zdaje się, nasuwa wniosek, że ludzie są zdolni – swoim życiem – do
wytwarzania doskonałości. W życiu nikt nie jest doskonały. Źle jest do tego – w życiu –
aspirować.)
Cierpienie inspiruje. Popycha do rzeczy, do których – pod mniej wymagającymi
warunkami – nie bylibyśmy zdolni. Cierpienie, także, wywołuje, czy raczej może
wywołać, lepszą sztukę. Ale oczywiście nie musi. Miliony ludzi cierpią, ale tylko
niektórzy robią na tym kasę, zdobywają sławę i poklask, i w ogóle przechodzą do historii.
A nawet wieczności.
Tak, cierpienie jest bardzo wydajne. Sprawia, że człowiek staje się potwornym
zabójcą – rzeczy nieistotnych. Rzeczywistość cierpienia nadaje codziennej rzeczywistości
wyrazistszych rysów, przymusza do nieustającej pracy świadomości i kieruje w
przestrzenie, których odkrycie byłoby niemożliwe, gdybyśmy wcześniej – równocześnie –
nie cierpieli.
Bo przecież są tacy, którzy cierpią zawsze. Choćby ludzie nieuleczalnie chorzy (jak
ja). (Od razu trzeba nadmienić, że zaprzątanie głowy innych swoim cierpieniem należy do
gatunku niegrzeczności, których powinno się unikać. Od tego ma się przyjaciół, czy tam
rodzinę, żeby to w zaciszu domowego ogniska – o ile ma się takie ognisko – obmówić. Od
tego jest korespondencja. Od tego wreszcie bywa, ale nie musi być, sztuka.) Im cierpienie
wydarza się równocześnie.
Tylko na co taka wydajność? Wiem, bezczelne pytanie – skoro powstają z
cierpienia np. dzieła wieczne, które przynoszą potem pocieszenie milionom innych
cierpiących. Ale sztuka sztuką, a życie życiem. Musiałbym chyba wygrać w totka, żeby
mnie było stać na Nowosielskiego. A w totka nie gram.
Otóż okazuje się, że wydajność cierpienia – prócz odniesienia „wiecznego” – ma
całkiem fajne miejsce teraźniejsze. Im więcej cierpisz, tym więcej jesteś w stanie
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
10
wytrzymać. Właściwie trudno wyobrazić sobie granice wytrzymałości, szczególnie jeśli
cierpienie jest psychiczne. Bo ból to sprawa zupełnie odrębna. (O tym Gombrowicz.)
Czy cierpienie jest – tylko – psychiczne?
Cierpienie jest uczuciem?
Uczucia są w ciele.
Jeśli dobrze sylogizuję, to cierpienie też jest doznaniem fizycznym. (Jak doznanie
sztuki.) Ale innego rodzaju niż ból. (Czy innego rodzaju niż ból?)
Naprawdę porzućmy już rozróżnienie na psychiczne i fizyczne. Jestem ciałem.
Jesteś ciałem. Jesteśmy ciałami. Wszystek umrzesz. To cierp uczciwie.
(Ale niech cię nie boli.)
Z wydajności cierpienia może wyniknąć bardziej rzetelne życie. Życie pełniejsze,
bardziej swoje. Może, ale – znowu – nie musi. Może się okazać, że człowiek cierpi
niezwykle niewydajnie. Że mu się nie chce z cierpienia uczyć. Że się opiera. Nie chce
przyjmować. Lekcji.
X 2007
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
11
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
12
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
13
Wstyd, lęk, wstręt — kultura polska jako pakt
sadomasochistyczny
W imię wolnej miłości ukochanemu Jakubowi ten esej oddaję.
— Pierwszy raz przyszli do mnie w nocy, jak miałem sześć lat. Spałem, rozebrał mnie starszy chłopak i kazał mi robić różne zrobić. Od razu powiedziałem siostrze dyrektor Bernadetcie i bardzo się bałem, bo siostra nie reagowała — mówi mi teraz Paweł.
J. Kopińska, Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?, „Gazeta Wyborcza” z 10.04.2014
Kara śmierci i stosowanie przemocy to prawdziwe dylematy. Czy przemocy wolno przeciwstawiać przemoc? Niedawno uczestniczyłem w demonstracji wraz z młodymi ludźmi, którzy nieśli transparent: „Przeciw faszystowskiej przemocy — przemoc ludu”. Uważali więc, że w walce z przemocą można stosować przemoc. Niewątpliwie jest w tym jakaś sprzeczność. Jeśli jednak uwzględnimy ludzką kondycję, stosunki sił, skończoność człowieka, staje się jasne, że nie można działać w sposób absolutnie spójny i jednoznaczny, nikt nie jest nieskazitelnie czysty, trudno przekonać złych ludzi, że są złymi ludźmi, nakłonić ich pokojowymi środkami do czynienia dobra. Tak więc przemocy można przeciwstawiać przemoc. Moim zdaniem, gdybyśmy mieli się całkowicie wyzbyć przemocy, zrezygnować z przeciwstawianiu złu siły — jak to zalecają Tołstoj czy Gandhi — nadal znajdowalibyśmy się pod nazistowską okupacją. Nie mieliśmy innej możliwości, niż chwycić za broń, opór zbrojny był świętym obowiązkiem… „Święty”, kolejne mityczne słowo, powiedzmy zatem: obowiązkiem, od którego nie wolno się było uchylać. Chwycić za broń przeciwko okupantowi, nie zachowywać się jak stado baranów pędzone na rzeź — to absolutny obowiązek, zawdzięczamy mu życie, istnienie, przetrwanie. Jeśli więc musimy wybrać między dwiema sprzecznościami, to znaczy zrezygnować z oporu wobec zła w imię doktryny potępiającej przemoc albo stawiać opór, żeby nie zdechnąć, to wolę już tę drugą sprzeczność. Innymi słowy, lepiej wybrać życie, przetrwanie, a później się zobaczy. Kara śmierci, a więc przemoc wymierzona w przemoc, to typowy dylemat. Cokolwiek byśmy wybrali, poświęcamy jakąś wartość. W pierwszym przypadku sami zaczynamy stosować przemoc, dopuszczamy się przemocy, w drugim stawiamy opór bez użycia przemocy, co może się okazać niezbyt skuteczne. Często odróżnia się przemoc krwawą od bezkrwawej. Zalecane przez Ghandiego nieposłuszeństwo obywatelskie to także przemoc. Ghandi nie przeciwstawiał wszak brytyjskim okupantom samej miłości… Istnieje wiele rodzajów przemocy, moglibyśmy je wymieniać i analizować bez końca. Jedno jest pewne: nawet brak oporu może być formą przemocy. […]
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
14
Ponieważ żyjemy w świecie przemocy, wybieramy mniejsze zło, mniejszą przemoc, tę, która usuwa źródło przemocy. Nie ma sensu dzielić włosa na czworo: sprawa jest prosta i jasna. Ci, którzy twierdzą, iż zaprzeczamy własnym zasadom, mogą sobie oszczędzić fatygi, nie zaprzeczamy tym zasadom, staramy się postępować jak najlepiej w świecie, w którym utopia Tołstoja, przekonywanie wroga siłą miłości i przebaczenia, ma doprawdy znikomą skuteczność.
V. Jankélévitch: Ciało, przemoc i śmierć, w: To, co nieuchronne. Rozmowy o śmierci,
przekł. i wstęp M. Kwaterko, Warszawa 2005.
W Polsce bliskość zasadza się często na sprawowaniu władzy i własności nad ciałami
bliskich, na wzajemnym przyzwalaniu na krzywdę, jakiej w obecności „obcych” nigdy
byśmy sobie nie zadali, i takie traktowanie, jakiego za żadne skarby nie
zafundowalibyśmy „obcym”. Bliscy „biją” najmocniej. Co więcej, do niedawna nie
widzieliśmy w tym nic złego i chyba nadal większość rodaczek i rodaków pragnie
myśleć tak nadal. Dyscyplinowanie mnie za pomocą góralskiego trepka przez tatę
zacząłem rozumieć jako bicie dopiero po akcji „Kocham — nie biję” jako
dwudziestolatek. Dlatego ochoczo oddaję pierwszą stronę tego eseju Vladimirowi
Jankélévitchowi, który odziera przemoc z pseudomoralnych złudzeń „pacyfistów”,
dając nam, jak sądzę, bardzo dobry argument za niezbywalnym obowiązkiem
wstawiania się za życiem również siłą. Przeciwstawiania się różnorakim formom
przemocy, z których fizyczna jest najłatwiej dostrzegalna, niebezpiecznie utożsamiana
z przemocą w ogóle, a zarazem mylona z siłą (również przez Jankélévitcha), podczas
gdy najpowszechniej stosowana w naszym kraju jest przemoc ekonomiczna —
mniejszą przemocą, która skutecznie usunęłaby źródło wszelkiej przemocy w ludzkim
świecie. Argument za niebyciem ofiarą.
Jak jednak przeciwstawić się przemocy, która — tak rozpoznaję swoją kulturę — jest
w tym kraju również istotą najbliższych relacji? Jak tu żyć, gdy w praktyce „kochać” po
polsku oznacza m.in. zawłaszczać, podporządkowywać, uzależniać, ubliżać
i krzywdzić? Jak sprzeciwiać się przemocy, o której wiedzą wyłącznie sami nią
dotknięci, a jej kluczową część stanowi utrzymywanie tego stanu wiedzy,
nieskazitelnego wizerunku gniazda przemocy: „Nie mów nikomu, co się dzieje
w domu”? Wreszcie jak podnieść głos, jeżeli już znajdziemy w sobie tak ogromną
odwagę, kiedy odpowie nam głuche i możne milczenie? Jak przemówić przeciwko
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
15
przemocy, która przemilczając nas, samą siebie podaje nam za dom, rodzinę, bliskość,
troskę, miłość? Zdecydowaniem. Wyjaśnianiem. Odpowiedzialnością.
Chyba najwyższa pora, żebyśmy zrozumieli, że polska kultura i tradycja, tak jak są
powszechnie rozumiane przez obecnie tu żyjących i pochodzących stąd ludzi, są
tworami zasadniczo powojennymi. Świat, który zaczynamy z wolna rekonstruować
w poszukiwaniu innych tradycji i na który chętnie się powołujemy, snując
tożsamościowe opowieści, na skutek II wojny światowej, Szoah i zwycięstwa polsko-
radzieckich komunistów w wyścigu o odbudowę państwa, zaginął bezpowrotnie. Zaś
spora część wysiłku powojennych twórców Polski została użyta w postępującej
homogenizacji narodu i kraju, zarówno jeśli chodzi o zamieszkujących teren od Bugu
do Odry obywateli, jak i naszych o sobie wyobrażeń. Na nic zatem wydobywanie
z przeszłości „Polski” różnorodności, skoro mimo upadku jedynie słusznego ustroju
wysiłek homogenizacji okazał się dużo bardziej skuteczny od różnic.
Dobrze jednak byłoby pamiętać, że tamten zaginiony w latach 40. poprzedniego
stulecia kraj w czasach demokracji II Rzeczypospolitej wciąż był strukturalnie feudalny
(ordynacje nadal zagospodarowywane były przez możnowładców, a jeden z nich był
najzamożniejszym przedsiębiorcą), a my sami jesteśmy w większej części potomkami
mniej lub bardziej zurbanizowanego i uprzemysłowionego, wieloetnicznego, ale jednak
pospólstwa, albo po prostu pochodzimy ze wsi, ponieważ Polska nadal jest krajem
wyraźnie rolniczym. Informacje te są oczywiste, ważne jednak, byśmy nie wiedzieli, że
jesteśmy potomkami niewolników, a władzę, co nas od panów i przywiązania do ziemi
wyzwoliła, rozpoznawali jako tę, która nie wykształciła się z nas samych, bo wtedy
łatwiej uznać ją za nieswoją. Daliśmy temu wyraz — mniej więcej wtedy zaczynałem
oddychać i może mieszczę się w tym „my” — obalając ją w wyniku jedynej
konstruktywnej rewolucji w historii Polski, znanej pod nazwą „Solidarności”. Po czym,
tworząc już całkiem współczesną Polskę, następną Rzeczpospolitą, prędko
roztrwoniliśmy powstałą chwilowo wspólnotę ludzkiej solidarności
i z charakterystyczną dla nas zaradnością, dużym powodzeniem i zyskiem rozwijamy
grupowy egoizm.
Co to ma do rzeczy? — można by zadać pytanie. Przecież to kolejne, chociaż moje,
historyczne usprawiedliwienie nieprzyzwoitości naszych sposobów odnoszenia się do
siebie nawzajem, zachowań i narodowej odmowy ich świadomej zmiany. Jeżeli jednak
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
16
w jakiejś części kształtuje nas pochodzenie, a z historii można się czegoś uczyć, to
należy podkreślić, że niewielu z ludzi, z którymi poczuwamy się do zazwyczaj
(antagonistycznej) wspólnoty w „polskościach”, zostało wychowanych do osobistej
wolności.
Dzieci (i ryby) głosu nie mają, więc jako niepełni ludzie — w najlepszym razie — nie są
o zdanie pytane, ich opinie o świecie zarówno w domach, jak w szkołach słuchane są
rzadko i nieuważnie, a od nich samych oczekuje się najchętniej błogiej ciszy, posłuchu
i bezmyślności, reprodukcji opinii silniejszych od nich, którym winne są
niekwestionowany szacunek jedynie z racji znaczącej przewagi wieku, siły,
doświadczenia i ogólnej wiedzy o świecie. Dzieje się tak nawet wtedy, kiedy są przez
swoich dorosłych „po ludzku” traktowane i „jak człowiek” szanowane.
Ale stąd chyba daleko do twierdzenia, że kultura polska jest paktem
sadomasochistycznym — rzec mógłby rodak, który formułuje tylko wyważone
diagnozy podparte autorytetem zachodnich, ale i tutejszych modnych obecnie
geniuszy, wystrzegając się wszelkiej ostentacji i każdego przejawu entuzjastycznej
przesady. Musiałby być rodakiem nad wyraz rozumnym i otwartym, żeby przyjąć, że
w nim także kryje się ta siejąca zniszczenie wstydliwość, która nakazuje nam uznawać
za konstytuujące naszą wartość to, „co ludzie powiedzą”, za niedopuszczalne
wykroczenie — plamy na nieoficjalnym ubiorze w miejscu nieprywatnym, a za
„kulturalne” — zachowania konformistycznie grzeczne, nienaruszające społecznych
wyobrażeń o zasadach rządzących współżyciem, dynamicznego decorum konkretnego
czasu i miejsca. Dodatkowo w ostatnich latach „kulturalne zachowanie” coraz bardziej
uniemożliwia interakcje w sferach publicznych pomiędzy nieznającymi się wcześniej
osobami bez pomocy alkoholu i innych używek, kiedy i tak dotychczas mierne
międzyludzkie zaufanie dzisiaj ustępuje pola zassanym z mediów lękom, a rozpoznana
bodaj jeszcze w latach 70. „znieczulica” osiąga stopień dający się naruszyć już niemal
wyłącznie siłą.
Nasze sławetne „hańba, wstyd, obciach, żenada” powodują, że wieszamy w oknach
firanki, ambiwalentnie śliczny symbol kultury powojennej Polski, dzięki któremu
możemy obserwować „obcych”, samemu nie będąc widzianym. Niestety coraz częściej
widok krzywdy dziejącej się na naszych oczach nie skutkuje żadną reakcją, chyba że to
nasz własny święty spokój zostanie brutalnie naruszony. W pustych i pachnących
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
17
klatkach schodowych na zaburzenie niepisanych reguł niewspółżycia reagują ludzie,
którzy albo zachowali tego rodzaju dobry zwyczaj z poprzedniego, „socjalistycznego”
okresu, albo są na nowy sposób roszczeniowi, a postawę tę wzmagają bieda
i wykluczenie. Odpowiedzialna ingerencja w faktycznie niepokojącą sytuację przestała
być postawą oczekiwaną i albo bywa źle widziana, albo pomijana milczeniem.
Jednak to wstręt, a nie źle praktykowany i pojęty wstyd, jest tą negatywną emocją,
która napędza nasz polski — nienawistny, lękowy, pełen zawiści — stosunek do siebie
nawzajem i sprawia, że kiedy „nikt nie patrzy”, w zaciszu mieszkaniowego ciepełka
traktujemy najbliższych gorzej niż przedmioty domowe. Wraz z zacieśnianiem się
więzi nie wzrastają pomiędzy nami czułość, szacunek ani troska, szkolone
w codziennych lekcjach coraz sprawniejszego bycia razem. Trudno się temu dziwić,
skoro „troska” po polsku oznacza „martwienie się” (zwyczajowo matczyne), obawy
o schludność wyglądu, zdrowie, tj. niechorowanie, i wyniki w nauce. Obawy
najboleśniej samolubne, ponieważ w życie wprowadzają tylko brak zaufania do siebie
samej/samego i do najbliższych oraz konieczność sprawowania kontroli nad bliskimi,
nad ich ciałami. Obawy te nie pozwalają nam swobodnie się przemieszczać
i z korzyścią rozwijać, bycie blisko równa się tutaj przyznaniu drugiej osobie tytułu
własności do mojego ciała i jego losów — stąd wszechobecna zazdrość i notoryczne
zdrady w własnościowych związkach. Troska jest bowiem sposobem na sprawowanie
kontroli nad moim ciałem, skutkującym zgubnym zamieszaniem, gdyż nauczono mnie
rozumieć tę zaborczość jako uczucia i działania mające na celu mój dobrostan, nie zaś
zaleczenie nieutulonych niepokojów najbliższych, od których „nauczyłem się”
sposobów przeżywania siebie i samorozumienia.
Kiedy więc troska o mnie jest de facto lękiem o to, czy moje ciało nie wymknie się spod
matczynej, rodzicielskiej czy małżeńskiej kontroli, bardzo trudno jest zbudować
bezpieczne materialne granice, jakie u zarania pojedynczego życia zapewnia jedynie
tzw. dobry dotyk, ciepłe objęcia opiekunów, w których niemowlę może poczuć ciepło
swojej własnej skóry i z których może zacząć wychodzić w świat zewnętrzny, stawać na
własnych nogach, w zaufaniu, że w chwili rzeczywistego zagrożenia schwycą je mocne
ręce dorosłego.
Niestety zwykle jest u nas inaczej: nie mając zaufania do siebie samych i do siebie
nawzajem, traktując swoje ciała jak krnąbrny przedmiot, który trzeba sobie
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
18
podporządkowywać przemocą, bo wiadomo, że i tak się wymknie (sic!), jak
nieusuwalną zawalidrogę broniącą dostępu do „metafizycznych” (raczej: poza-
fizycznych) szczęśliwości, a często wręcz mając swoje ciało za ścierwo, zatem rzecz
w najwyższym stopniu niegodną szacunku, tylko wyjątkowo my, dorośli Polacy,
ofiarujemy sobie taką bliskość, która daje szansę od urodzenia rozpoznawać człowieka
w bliskim, szanować jego/jej fizyczną osobność, brać odpowiedzialność
za współtworzony związek, troszczyć się o „wspólnie indywidualny” rozwój, albowiem
warunkiem dobra wspólnoty (np. rodziny) jest wzajemne dbanie o każdego z jej
członków i członkiń, uczestników i współtwórców wspólnoty.
Kultura, sposoby, w jakie w danym nam miejscu i czasie przeżywamy siebie,
rozumiemy, odnosimy się do siebie nawzajem, jak współżyjemy ze sobą — tutaj:
kultura polska — to pakt sadomasochistyczny, milcząca zmowa ofiar i katów, z której
wszyscy wyrastamy i w której bierzemy bierny i czynny udział, dlatego że
w przeważającej większości przypadków dziedziczymy (tj. wradzamy się w środowisko,
jakie nas takim podejściem obdarza i w nim wychowuje) negatywny stosunek do
materialnych siebie. Od naszych ukochanych dostajemy w spadku płytko
zamaskowany wstręt ciała. Nigdy nie zapomnę gwałtownej nastoletniej niechęci do
siebie, kiedy w wannie rodzinnego mieszkania dotarła do mojej świadomości gęstość
włosów na tylnej stronie ud. Zresztą wówczas jedynymi częściami mojego młodego
ciała, które mi się względnie podobały, były stopy i dłonie. Tym bardziej pamiętam
katastrofę z pierwszych wakacji po ośmioklasowej podstawówce: włosy wyrosły mi
także na stopach, co uczyniło noszenie ulubionych sandałów mocno
problematycznym. Nawet nie potrafiłem wtedy nazwać tej nieodpartej niechęci do
siebie, która przeczyła równie niezaprzeczalnej zmysłowości, potrzebie czułości,
zabawy i tańca — wstrętem. Przeraziło mnie do łez, gdy jakieś dziesięć latach później
zobaczyłem na zdjęciu z wakacji naprawdę atrakcyjnego nastolatka, który miał swoje
ciało — siebie — tak zdecydowanie za nic. Bynajmniej nie dlatego, że piszący to
trzydziestoparolatek już nigdy nie będzie tak piękny i młody. Nie podzielam
gombrowiczowskiej fascynacji nastoletnią „synczyzną”, zwykle pokraczną wskutek
przynależnemu temu okresowi życia odnajdywaniu swojej materialnej formy (dla mnie
nie ma innej). Ale przeszedłszy zawiłą kilkunastoletnią drogę samoakceptacji,
dochodzenia do zdrowej miłości własnej — miłości ciała, nagości i przemijania — i do
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
19
niewinności pożądania, dobrze rozumiem, że wstręt, który jako nastolatek czułem do
siebie, był nie tylko typowym dyskomfortem formującego się w dorosłość młodego
ludzkiego samca. Byłem sobie tak bardzo niechętny, ponieważ życia uczyłem się
w domu, rodzinie, szkole, w mojej polskiej kulturze, gdzie poniżanie jest normalną
metodą wychowawczą, a pochwała udzielana jest półgębkiem. Gdzie kobiety
potrzebują mężczyzn jako konta, młotka, samochodu, a mężczyźni stają się
mężczyznami, dopiero gdy jakaś kobieta, koniecznie ładna i przeciętnie inteligentna,
łaskawie ich zauważy i zaszczyci swoimi względami. Gdzie człowiek nie występuje ani
osobno, ani razem: nawet instytucjonalnie „jednostką człowieczeństwa” jest rodzina,
która nie składa się z osób ludzkich, z przyrodzoną im przynajmniej od urodzenia
godnością, wchodzących z sobą w nierozerwalne relacje (cokolwiek twierdziłby na ten
temat papież, nawet papież Polak, a teraz już katolicki święty), ale z osób
współuzależnienionych.
Przemoc nadal ma wymiar brutalnie fizyczny — to najczęściej przemoc mężczyzn
wobec kobiet i dzieci, od której ratunkiem są ucieczka i rozpoczęcie życia na własny
rachunek, z nikłym wsparciem instytucji. By się na to zdobyć, trzeba jednak ogromnej
odwagi: wbrew sobie, rodzinie i opinii otoczenia trzeba zerwać więzi przemocy
i odejść. Niestety nie bardzo dziwi mnie fakt, że to polskie posłanki bronią państwa
przed podpisaniem konwencji przeciwko przemocy wobec kobiet. Polskie kobiety
utraciłyby status „świętej ofiary”, dający władzę całkowitą. Bo jeżeli ostała się we
współczesnej Polsce jakaś świętość, której niemal każdy dzielny rycerzyk będzie
spontanicznie bronić, to jest nią „kobieta”. A precyzyjnie rzecz ujmując — cielesna
integralność kobiety, o ile publicznie narusza ją drugi mężczyzna, a kobieta jest „moją”
& „swoją”.
Tym bardziej w czasie, gdy „tradycyjna polska rodzina” staje się przebrzmiałym mitem,
obciążającym jedynie poczuciem winy, bo faktyczną odpowiedzialność bierzemy już
tylko za swoją „rodzinę nuklearną”, niezbędne staje się zrozumienie, że naszą rodzinną
jednostkowość i bliskie związki opieramy na zadawaniu sobie bólu i wzajemnym
uzależnianiu się od przemocy. Jej różnorakie formy podawane są nam jako miłość
i troska, dbanie o wygląd (zewnętrzny) i porządek (rzeczy), zdrowie (ale już rzadziej
zdrowe życie wynikające z miłości własnej jako najskuteczniejsza profilaktyka chorób
wszelakich) i przyszłość, jednoznacznie i twardo rozumiana jako „masz się uczyć”
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
20
w okresie szkolnym i „takie jest (dorosłe) życie”, czyli własny kąt, rodzina, auto
i najlepiej stała praca zarobkowa (albo ekwilibrystyczna drobna przedsiębiorczość),
dzięki której bylibyśmy w stanie spłacać absurdalnie wysokie raty kredytu wziętego po
to, by stwarzać iluzje bezpieczeństwa za cenę zniewolenia potencjalnie najbardziej
owocnych dekad dorosłego życia. Zrozumienie, że jesteśmy ze sobą blisko na zasadach
współuzależnienia, jest w stanie otworzyć długą, ale za to szeroką drogę do
uczłowieczenia Polaka i Polki, emancypacji jednostki, niezbędnej, jeśli mamy
współtworzyć w sprzyjających, jak nigdy wcześniej, warunkach historycznych,
geograficznych, politycznych i ekonomicznych nie społeczeństwo wyobrażone, ale
wspólnotę ludzi za siebie i innych odpowiedzialnych, czyli ludzi wolnych.
Jakkolwiek konieczne dla zaistnienia bliskości jest otwarcie się na zranienie przez
osoby, do których się zbliżamy i z którymi pragniemy być na co dzień, chcemy dawać
bliskim tę możliwość w zaufaniu, że nie będą jej przeciwko nam używać, a już
z pewnością — że nasze oddanie nie będzie nadużywane. Niestety tak długo, jak długo
każdy/a z nas tutaj, w Polsce, nie będzie umiał/a sam/a żyć stosunkowo dobrze, sobie
samemu/samej wystarczać, do czego drogą jest codziennie praktykowana miłość
własna (nie mylić z narcyzmem), czyli czułość i dbałość o siebie we wszystkich sferach,
od swojego kochanego ciała i niesfrustrowanej seksualności poczynając; tak długo, jak
wiązać się będziemy i pozostawać w bliskich związkach z jakiegokolwiek innego
powodu niż lepsze samopoczucie (lepsze jest wrogiem dobrego), pomnażanie z innymi
naszego dobrostanu przez dzielenie życia, do czego jako ssaki z naszego gatunku
jesteśmy predestynowani, a co nie może oznaczać zaledwie łatwego i przyjemnego
życia, ale przeżywane wspólnie radości i smutki życiodajnego wysiłku, podejmowanego
razem; wspólne stawianie czoła cudownym i okrutnym trudom codzienności; kolejne
próby i błędy, kończące się zwycięstwem i porażką; tak długo, jak nie będziemy
pamiętać i urzeczywistniać prostej prawdy, że każde ludzkie bycie razem, że każda
ludzka kultura zaczyna się od łóżka i stołu, i dobrze nam służy, jeżeli w łóżku i przy
stole w zrównoważeniu się spełniamy, nasze współżycie nie niszczy ani nie tłamsi, ale
rozwija i cieszy; tak długo pozostaniemy tylko swoimi własnymi ofiarami, katami
i niewolnikami, bez względu na to, ile razy wielkie mocarstwa by nas rozbierały i jak
bardzo polski i święty mędrzec by nam dobrze radził, abyśmy się nie lękali.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
21
Dom, odmienny stan świadomości: ustalenia wstępne
Dom to jedna z podstawowych metafor, za pomocą których tworzymy nasze życia.
Metafory podstawowe pozwalają nam to życie wstępnie uporządkować i zorganizować.
Wydobywają nas jako ludzi z niejasnego mroku ciała, przekształcają naturalnie
wspólne rytmy w osobne organizmy. Stwarzają sposobność wydostawania się z całości,
odróżnienia. Podstawowe metafory, względnie podstawowe pojęcia, niejako fundują
samą możliwość tła i figury, która w tym pierwotnym geście wydobywania ciała
z całości wykształca pewną jednostkę, w nadanym jej sensie swoistą, zwyczajowo
odmienną od innych jednostek. W istocie inność, odmienność możliwa jest jedynie
wśród zróżnicowanych, odróżnionych od siebie, wyróżnionych organizmów czy
jednostek. W stanie niezróżnicowania są one nam niepotrzebne, podobnie jak jaźnie,
języki czy myślenia. W „genetycznej zupie” (ewentualnie, przypuszczalnie: wodach
płodowych) nie ma słów i ciał, brak całostek.
To nazywanie umożliwia nam wykreślenie ze zmysłowego doświadczania otaczającego
nas środowiska istot osobnych, wyznaczenia im granic, które dla niemych zmysłów
byłyby niepokojąco niewyraźne, nierzadko postulowania ich jako jednostek od siebie
odmiennych. Logiczna zasada wyłączonego środka, stosowana, chcąc nie chcąc, do
rzeczywistości, na prawach pobieranego z otoczenia jeszcze w brzuchu matki
indoeuropejskiego języka — w tym przypadku języka polskiego — którego
wiarygodność uzależniona jest od poddawania się zasadom naszej (współczesnej,
europejskiej) kultury, przedziwnie zabrania nam myślenia dwóch istot jako
zajmujących jednocześnie jedną i tę samą przestrzeń: tu, gdzie ja jestem, ciebie nie ma;
tam, gdzie jesteś ty, nie ma „ja” (jak również: nie ma mnie). W ten oto sposób zasada,
która dla jej odkrywcy, Arystotelesa, była nie więcej niż sposobem na sensowne
odróżnienie dobrze skonstruowanych wypowiedzi od uwodzącej retoryki, z czasem
stała się zarazem prawem tożsamości, jak i zasadą organizacji i selekcji istnień.
Początki filozofii europejskiej są tym samym pierwszym ciosem w ciało Proteusza,
które bez trudu i obawy przyjmowało różnorakie kształty, nie poczytując żadnego
z nich za swoiście własny, w który przemieniło się dopiero pod heroicznym
przymusem.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
22
Nie jest jednak moim celem czynienie z Arystotelesa, czy innych Ateńczyków
przechadzających się w gaju Akademosa, kozłami ofiarnymi mojej kultury. Należy im
się wdzięczność, że tak wcześnie dostrzegli reguły, którymi rządzi się ucieleśniona
w nas potrzeba nazywania, zwana mową — rządzi naszymi sposobami segregowania
rzeczywistości. Niemniej (jak dla mnie) rzeczywistość, pierwotniejsza niż mowa, nie
jest od mowy odrębna, obca jej czy wroga. Jesteśmy zanurzeni w rzeczywistości —
wyłączając rzadkie wyjątki — w rzeczywistości językowej. Podejrzewam, że nie
bylibyśmy w stanie jej wynaleźć i siebie w niej odnaleźć, gdyby nie mowa, zdolność
wydzielania słowem ze zmysłowej masy doznań ograniczonych jednostek. Wydaje się
nam niepodważalne, że jedynie dzięki wydzieleniu istoty z jej otoczenia, określeniu,
staje się możliwe uświadomienie jej sobie.
Nie powiem nic nowego, zauważając, że język (czy mowa — te słowa stosuję
zamiennie) jest warunkiem świadomości. Prawdopodobnie nie jedynym warunkiem:
wierzę, że dotkliwie istnieje rzeczywistość, której jesteśmy częścią i którą
potrzebujemy nazywać; że tzw. czysta świadomość jest grą słów, na którą pozwala ta
tutaj mowa, dająca nam możliwość zestawiania dźwięków czy znaków, które odsyłają
do rzeczywistości tylko za ich pomocą wywołanej (przywołajmy w odniesieniu do tej
możliwości pojęcie „wyobraźni” — nie tyle pragnąłbym zachować z niego zdolność
reprezentacji, ile chciałbym przypomnieć, że i ono raźnie wskazuje na materialną
podstawę tyleż słownych zachowań, co wyobrażeń).
Tymczasem ten gest nie jest zasadniczo różny od gestu nazywania, wybaczcie
surrealistyczny pleonazm: istot istniejących. Jeśli wierzymy, że język jest częścią
ludzkiej rzeczywistości, inaczej: naszym sposobem na uporządkowanie jej
i wyznaczanie sobie w niej miejsca, to sposób istnienia istoty nazwanej danym słowem
nie jest problemem językowym i dla potrzeb nazywania jest kwestią drugorzędną.
Spieszę jednak powtórzyć, że to, co nazywam „rzeczywistością”, jest pierwotniejsze niż
ludzka potrzeba nazywania, nawet jeśli mowa jest w człowieka wmieszana jeszcze
w ciałach rodziców przystępujących do aktu kopulacji, który da mu początek. A już
z pewnością płód, dojrzewający w łonie matki, przenikają słowne fale, które ona
emituje; docierają do niego te, które przenikają jego matkę; i przypadkowe, i do nich
kierowane (o ile są to dwie istoty).
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
23
Kiedy więc definiuję dom jako metaforę podstawową, nie odwołuję się do problemu
językowego bądź kwestii z zakresu poetyki (nawet „poetyki istnienia”). Wskazuję na
specyficznie ludzką potrzebę, a może i konieczność nazywania jako wydobywania
słowem z różnorodnego środowiska wyodrębnionych jednostek, i zauważam, że
niektóre z używanych przez nas słów mają większy niż inne ciężar właściwy, skupiając
w sobie organizującą ludzkie doświadczenie niemalże grawitacyjną moc — do tego
stopnia, że życie bez nich wydaje się nam niemożliwe.
W tej samej kategorii znajdujemy m.in. „świat” lub „świadomość”, jednak uważam, że
właściwa nam potrzeba nazywania zamienia słowem zamieszkiwaną czasoprzestrzeń
w np. „świat” (szerzej: „wszechświat”), jak również pozwala wyodrębnić, tak działając
i do tego służąc, jednostkę będącą podmiotem lub przedmiotem „świadomości”.
Natomiast właściwe danej mowie i jej kulturom — narastające w związku z historią
używania podstawowych metafor — sposoby porządkowania rzeczywistości, w tym
rzeczywistości pojedynczego ludzkiego ciała (np. „człowieka”), relacji międzyludzkich
i innych partii środowiska, ustanawiają, jak to jest dla nas tutaj, „świadomość” jako
cechę podmiotu, którą odróżnia się od reszty „świata”.
Zatem dom, tak jak potrzeba zadomowienia, jest dla nas tak oczywistą oczywistością,
że wyobrażenie sobie świata, w którym nie istniałby dom, jest rzeczą — lubimy w to
wierzyć — przypominającą niedorzeczne bajdurzenia filozofów i poetów. Tak się
złożyło, że jeden z nich śmie twierdzić, iż dom nie dość, że nie jest ani oczywisty, ani
konieczny, to jeszcze jest „odmiennym stanem świadomości”. Pragnę uspokoić, że ten
tytuł nie niesie w sobie negatywnego wartościowania, jest raczej próbą opisu trudnych
konsekwencji przeżywania i rozumienia „domu” w sposób właściwy mojej mowie
i kulturze. Próbuję tu wskazać, że sposób, w jaki „dom” w nas pracuje, segregując
materialną czasoprzestrzeń, jest skutkiem naszego używania języka polskiego, które
dla jego rdzennych użytkowników przeważnie nie jest wyborem i co w zwrotnym
sprzężeniu posiada poważne konsekwencje dla tutejszych sposobów przeżywania
i rozumienia siebie (sic!) w otaczającej nas rzeczywistości.
Nie kwestionuję potrzeby domu i zadomowienia, „rdzennie” ją podzielam. Propaganda
bezdomności i innych rezydualnych odmian nomadyzmu jest dla mnie śmiesznym
prześlepieniem materialnych warunków egzystencji, na który to przywilej stać osoby
doświadczające bezdomności jako egzystencjalnej alienacji, słabo znające biedę,
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
24
uzależnienie czy chorobę psychiczną — najczęstsze przyczyny faktycznej
bezdomności. Niemniej śmiem twierdzić, że dom jest obłędem, jeżeli najbardziej
odmiennym stanem świadomości jest stan psychotyczny, przypisywany, skądinąd
częściowo słusznie, utożsamianej z nim schizofrenii.
Nie do przecenienia dla człowieka jest jednak owo doświadczenie „egzystencjalnej
alienacji”, poczucie istotowego wyobcowania ze wszystkiego, co nim (a czemu nie nią,
nimi, nami?) nie jest, podczas gdy to, co nim jest, jest dla niego boleśnie niejasne.
Dosadniej: co nim być, zgodnie z istotowym prawem wyłączonego środka, nie może,
ponieważ zajęcie miejsca, które on obecnie zajmuje, grozi unicestwieniem, śmiercią
(albo szaleństwem).
Schronieniem przed tym wszystkim, co morderczo mogłoby zająć właściwą mi
(podstawiam się za pomocą tego zaimka osobowego, tak jest, pod zaimek „człowiek”)
czasoprzestrzeń, miałby być dla mnie dom. Stan świadomości nazywany domem
wytycza bowiem i wznosi ściany, mocne granice, które powinny ochronić mnie przed
domyślnie groźnym, wrogim światem — zewnętrznym. Wygradza czasoprzestrzeń,
w której mogę schronić się w cieple, ustrzec od niepogody czy wręcz atmosferycznej
śmierci. Acz niekoniecznie od utraty zmysłów.
Niestety ceną tego ciepła i poczucia bezpieczeństwa bywa często ujmowanie domu
jako miejsca nie tylko moralnie i emocjonalnie wyższego nad wszystkie inne dostępne
i niedostępne miejsca („nie ma jak w domu”), powiedzmy: fortecy, ale też miejsca od
nich jakościowo odmiennego, pozytywnie różniącego się od tego, co poza domem
(„wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”).
W zasadzie sposób, w jaki tworzymy, porządkujemy nasze życia w tutejszym świecie —
jeżeli rzeczywiście taka całość możliwa jest do odczucia i pomyślenia — podana
wyodrębnionej w ten sam sposób świadomości (w wątpliwość, do wierzenia),
wyłącznie jako wydzielonej z niej jednostki, co podsuwa zmysłom nasza własna mowa,
ambiwalentnie rzec by można: zakłada dom.
Jestem dla siebie do odczucia i pomyślenia, w tutejszych warunkach istnienia na
obecnie obowiązujących prawach porozumienia, jedynie jako odgrodzona mocnymi
granicami od tego, co mną nie jest, czasoprzestrzeń, odseparowana jednostka.
W przeciwnym razie tzw. rzeczywistość grozi mi zalewem, natomiast utrzymywanie się
w stanach niepokoju, obawie, w lęku przed „światem zewnętrznym” tym głośniej
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
25
wzywa mnie do wzmacniania ścian mnie, moich granic; troszczenia się o ich
zachowanie; chronienia siebie przed ich zniszczeniem; wystrzegania się śmierci.
Albo obłędu: paradoksalnie, chronię się w domu przed samym sobą. Im silniejsze są
granice mnie, rosnące mocno w mury mojej fortecy, w której coraz wyraźniej panuję
nad moim fantastycznym królestwem, tym bardziej obce, wrogie, odrębne staje się
moje środowisko, podczas gdy dom jest zaledwie wydzieloną w gospodarstwo częścią
środowiska, daną mi nie tyle we władanie i na własność, ile pod opiekę, do
kultywowania jako miejsce schadzek i wspólnych posiłków, na równi z domownikami
i gośćmi, którzy zaszczyciliby moje progi zapowiedzianą i niespodziewaną wizytą.
Skoro jednak dom jest wydzielony, aby chronić mnie przed złym światem, którego
głównym pragnieniem, jakbym chciał wierzyć, jest mnie zniszczyć, staje się on fortecą
lęku, a jeśli uwierzę w jego/swoją moralną wyższość — świątynią niepokoju, którą od
środka rozsadza obawa; moim moralnym obowiązkiem staje się jej hodowanie, ciepły,
zaciszny chów bohaterek i bohaterów, którzy to domostwo umocnią.
W sprzyjających wrogości okolicznościach — a trudno ukryć, że nasza ojczyzna takie
coraz chętniej stwarza — wydzielone z rzeczywiście zmiennocieplnej atmosfery
schronienie, którego ściany wzniosłem, aby zbudować sobie czasoprzestrzeń, w której
mógłbym sensownie ustatecznić nie do ogarnięcia dla żadnej jednostki rzeczywistość:
z pewną dozą regularności poczuć się bezpiecznie, ogrzać albo, w miarę potrzeby,
osłonić przed nadmiernym ciepłem słonecznym, ukryć się w ciemności przed zbyt
mocnym światłem albo schować w sztucznym świetle przed chwilowo nazbyt straszną
ciemnością (by wymienić wartości domowego ogniska w relacji ze zmiennością
potrzeb, nastrojów, temperatur i przemiennością dni, nocy, pór roku) — w moim
domu lub organizmie, gdy przeciwstawia on siebie w piętrzącym się lęku temu, co nim
nie jest, co pozornie jest na zewnątrz — powoduje napięcie, które osiąga takie stężenie,
że wreszcie od środka rozsadza mnie całkowicie, schizofrenicznie rozszczepia.
Poczucie zadomowienia jako zagrożenia osiąga taki stopień intensywności, że jedynym
sposobem na utrzymanie swoich granic jest pozbawienie ich siebie. Dom, w którym
szukałem schronienia, staje się dla mnie tak przerażający, że jedynym sposobem na
jego utrzymanie jest rozbicie jego rozpaczliwie umocnionych ścian.
Kiedy rzeczywistość, której jestem częścią, wydzielając z niej siebie, dajmy na to,
mową, aby wznieść sobie dom; wyodrębniając siebie, aby móc sobie cokolwiek
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
26
uświadomić; wydobywając swoje ciało z niezróżnicowanej całości, aby dało mi siebie
odczuć, przeżywam i rozumiem ją jako radykalnie mi przeciwstawną, wrogą i obcą,
wówczas wyrywam się z niej tak bardzo, że dla samego siebie staję się zupełnie obcy,
istotowo się wykorzeniam.
Człowiek, będący jednym gatunkiem istot żywych, który istnieje w takim
wyobcowaniu, w poczuciu egzystencjalnego wyalienowania od rzeczywistości, której
mógł być ufną częścią, odcinając się od niej i coraz bardziej wywyższając, tym bardziej
się siebie samego boi. Im bardziej się siebie samego boi, odgradza się obawą od
otoczenia we wrogim przeciwstawieniu, tym bardziej odczuwa siebie jako
osamotnionego, aż samotność staje się synonimem ludzkiej egzystencji,
doprowadzając człowieka do rozpaczy, w której sam zostaje widmem, cieniem samego
siebie.
Kiedy dramatycznemu poczuciu alienacji towarzyszy faktyczna izolacja, a rozpaczliwe
poczucie przerażającego osamotnienia nie spotka się z rozumną, czułą obecnością
innych żywych istot, wtedy miejsce odosobnienia staje się tak smutne i straszne, że
uczucia przekraczają rzeczywiste, po ludzku wyobrażalne granice, człowiek rozpada się
psychotycznie, przekształcając doznania w urojenia. Rozpadłszy się, staje się owym
„zaimkiem”, ponieważ czasoprzestrzeń, którą sobie wygospodarował na schronienie,
zatraca dla niego nie tylko znaczenie, ale i możliwość odniesienia się do niej. W braku
możliwości wyróżnienia znika możliwość domu.
W ten sposób i w takim sensie: rzeczywistość pryska, gdyż rozprysła się jednostka,
organizm, który ją wywoływał, próbując się od niej odróżniać, odnajdywać się w niej
i umieszczać, porządkować i uczestniczyć w niej za pomocą (między innymi)
nazywania. Jednak ruiny rzeczywistości, tak długo, jak pozostaje się w obłędnym
oderwaniu, psychozie, potężnie i bezmiernie roją się w postaci lęków, głosów czy
omamów, nierzeczywistych odczuć i wyobrażeń, co całkowicie uniemożliwia
uczestnictwo w czymkolwiek, ponieważ zatraca się możliwość odróżnienia tak siebie,
jak kogokolwiek i czegokolwiek od totalnego rozpierzchnięcia. Niejako się nie istnieje.
Ronald David Laing od lat 60. ubiegłego stulecia rozbudowywał rozumienie
schizofrenii jako postępującej egzystencjalnej alienacji (jednak niedotyczącej jedynie
wyjątkowej, patologicznej jednostki), nie podważając istnienia schizofrenii jako
choroby dotykającej pewną część rodzaju ludzkiego, przynajmniej w początkowym
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
27
okresie swojej pracy, kiedy stworzył jedno z jej najprzenikliwszych studiów
zatytułowanych Podzielone „ja” (The Divided Self), lecz mówiąc o niej jako o chorobie
coraz głębiej trawiącej powojenne europejskie społeczeństwa — wolałbym raczej
powiedzieć bez patosu patologii — jako niekorzystnego kierunku ewolucji ludzkiej
kondycji w kulturach języków europejskich od połowy XX wieku naszej ery.
Kiedy między ludźmi zanika zaufanie, a narastają coraz bardziej zapośredniczone
obawy, niezwiązane z codziennością i osobistym rozpoznaniem, które wykoślawiamy
w przesadzone, bezzasadne lęki w poczuciu zagrożenia tym, co jest wspólną
odpowiedzialnością, nazwijmy ją życiem, wówczas niemożność zwrócenia się do siebie,
do siebie samego i do siebie nawzajem, której krytycznym stanem jest psychoza,
potoczne szaleństwo czy obłęd, czyni z człowieka widmowy mechanizm pracujący na
darmo w pustce, nietworzący i niewytwarzający niczego oprócz symbolicznych oznak
własności i władzy zniewolonej bezradną wszechmocą. Nadzieja w tym, że psychoza,
będąc stanem naturalnym, jest stanem przejściowym.
Pragnę podziękować za wsparcie w trakcie pisania tego eseju Emilowi, Vilji Haapali, Michałowi
Niwińskiemu, Paulinie Owczarek i Szymonowi Słomczyńskiemu. Jesteście naprawdę kochani.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
28
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
29
Koniec kłamstw, całym zdaniem.
Przepraszam wszystkich, których poniższe dotknie. A dotknie z pewnością,
między innymi – jak ufam, co pozwala mi nadal pisać, żyć – ogromną większość moich
byłych, zaocznie obecnych bliźnich, nie z zemsty, a poprzez moc prawdy, której czuję
się zmuszony zaświadczyć. Prawdy w swojej codzienności tak czarnej, że niemal
wszyscy z was (to wezwanie jest tyleż prywatne, co publiczne, niczym języki naturalne)
wybrało nie chcieć pomóc mi ją znosić i nieść, i której stawianie czoła wymagało ode
mnie kilkukrotnego odwoływania się do zapadnięcia w psychozę maniakalną w ciągu
blisko piętnastu lat. Za to zaś należy się podziękowanie, jedynie właściwie, czyli moją
prawdą.2
Prawdą biedy, dyskryminacji, wykluczenia i utraty tak iluzorycznych fikcji, jak i
wspólnej rzeczywistości. Pomimo tego, że jesteśmy nadal np. znajomymi na facebooku,
otrzymałem w ofercie zwrotnej najgorszą odpowiedź: niezrozumiałe milczenie. Albo
odpowiedź jeszcze straszniejszą: przemilczenie. Której połowicznie przez lata
udzielałem również ja sam, ze sobą się kryjąc, odmawiając sobie swojego istnienia,
m.in. mojego ciała, oddechu i głosu, obecności pomiędzy nami, tutaj i teraz, w tym
świecie.
Nie ma się jednak o co obrażać. Ci, którzy do tej pory nie mieli głosu, sami go
muszą podjąć, równocześnie z jego wynajdywaniem. Należytym mianem dla tego
przedsięwzięcia jest jedynie „wynalazek miłości”, ponieważ jedyną metodą, z pomocą
której można w sobie zabić wyssaną z mlekiem matki i spermą ojca nienawiść do siebie
i siebie nawzajem, nienawiść, która wyklucza współżycie i zaufanie, jest wypełnienie
drugiego chrześcijańskiego przykazania miłości (do czego sankcja boska jest całkowicie
niekonieczna), czyli rozpoczynanie dnia i życia od miłości własnej, szczególnie jeśli
sam do siebie dochodzisz, startując od siebie tak naprawdę we własnej dorosłości (to
także droga w dorosłość jako taką), nie od złości i gniewu, będącymi symptomami
strachu, a istotnie i rzeczywiście od siebie samej i samego. Rzecz w tym, że jest to
zadanie, którego dar już teraz ochoczo przyjmuję, a podejmuję od dłuższego czasu,
niezwykle trudne. Tak to ujmę: oryginalne.
Można by rzec, że jestem w tym wyzwaniu dalece zaawansowany, jednakże
pragnąc, żeby ta prawda przejęła każdego i każdą z was, a jeżeli były uśpione, obudziła
współczujące zrozumienie, za każdym razem muszę przyjmować, że przemawiam do
strachu, stereotypu, normy i uprzedzenia, której naukowa nazwa to schizofobia.
Trzeba mi zatem wam powiedzieć, skoro z każdą godziną jest mi w tym tutejszym
mroku coraz jaśniej, jak to jest być w Polsce chorym psychicznie, jako że jedynym
sposobem na przekroczenie strachu jest spojrzenie mu w oczy, osobiste
2 Esej miał rozpoczynać cykl, który roboczo podtytułowałem Jak to jest być wariatem w Krakowie,
proponowany przeze mnie nowopowstającemu portalowi Korporacji Ha!art. Jak dotąd nie otrzymałem od Redakcji żadnej informacji zwrotnej na moją propozycję, pomimo prywatnej znajomości z Redakcją.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
30
skonfrontowanie się z nim, odpowiedź mu. Jaki jest los, mówiąc kolokwialnie, wariata
w mieście Kraków.
A koniecznym jest, jak najprędzej nadmienić, że jest to dola mniej niż
zwierzęca. Niedawne badanie socjologiczne, o którym więcej w kolejnych odcinkach,
pokazało, że największy dystans społeczny wobec grup wykluczonych „polskie
społeczeństwo” wyznacza do osób chorych psychicznie. Do „nikogo innego”.
„ciekawe kogo tym razem wybiorą na Żydów” – pytał, nie pytając, poeta MLB
(Miłosz Biedrzycki) w wierszu „(Henryk Grynberg)”, i prawdopodobnie polskim Żydem
początku dwudziestego pierwszego wieku został „pedał, ciota, gej”. Chociaż być może,
jakby pomyśleć o tym, z jaką trudnością przychodzi rodakom przyjęcie regulacji
przeciwdziałającym przemocy wobec kobiet, to równie prawdopodobne, że polskim
Żydem w drugiej dekadzie tego stulecia, prawie sto lat po przyznaniu przez II RP praw
wyborczym kobietom, nb. wcześniej niż ojczyzna sufrażystek, staje się kobieta czy
„matka nie-polka” (proces tzw. „matki Madzi” zdaje się aż za dobrze ilustrować to
obsadzanie potwora, koźlicy ofiarnej). Ale nawet wtedy, kiedy najbardziej oświeceni
lewicowi intelektualiści i intelektualistki mówią o odmiennych zachowaniach,
nierzadko wymsknie się im klauzula: „o ile nie mówimy o szaleństwie”.
Nie mówimy o szaleństwie, tym mniej o szaleńcach, do obłędu się
„przyznajemy”, co zdarza się morderczo rzadko, jakby była to przewina i przestępstwo
nie do pomyślenia. My, chorzy psychicznie, robimy to, milczymy na temat stanu
naszego zdrowia, skazując się na istne nieistnienie, z powodów pragmatycznych: bycie
chorym psychicznie jawnie skazuje nas prawdopodobnie nieuchronnie na niemożność
znalezienia pracy przy jednoczesnej niemożliwości dowiedzenia dyskryminacji w
procesie rekrutacji, bo sposób na wykluczenie jawnego wariata jest prosty: jeśli
wiadomo o mnie, że jestem chory psychicznie – i tak jest, ponieważ tego faktu nie
ukrywam, mój powszechnie dostępny biogram to mówi – zwyczajnie nie zaprasza się
mnie na rozmowę, a w życiu codziennym każde niestandardowe zachowanie
bezmyślnie składa się pobłażliwie, co najbardziej poniżające, na karb mojej choroby.
Nie macie się czego wstydzić, tak też postępuje większość znanych mi
miejscowych psychiatrów: nikt wariata nie słucha, zwłaszcza w gabinetach i szpitalach.
Diagnoza jest wyrokiem. Jeśli nie podporządkujesz się naszej woli – mówi najczęściej
społeczeństwo polskie pod postacią pracowników opieki medycznej, społecznej i
rodzin chorych, mówi uwewnętrznione najgłośniej przez nas samych, bo sami
najskuteczniej się przemilczamy – jesteś chory, masz nawrót i słowa twoich
„najbliższych” są wystarczające, żeby cię zamknąć. Tak jak to się ze mną niedawno
stało, na 4. do 6. tygodni przymusowego leczenia, ba, do zasądzenia zasadności
przymusowego leczenia przez polski sąd, bowiem cokolwiek byś nie powiedział i tak
nie zostaniesz rozsądnie wysłuchany przez ludzi, którzy mają władzę wyrokować o
moim stanie zdrowia. Decydują o moim zniewoleniu, prawie mnie nie znając, ludzie,
którzy nigdy nie doświadczyli mnie w rzeczywistym epizodzie psychotycznym. Tylko
moje spore zasoby własne, włączając zagraniczną przyjaciółkę, której odwiedziny
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
31
wywołały w Kobierzynie popłoch, pozwoliły mi opuścić szpital w krócej niż 4 tygodnie i
podjąć samodzielną decyzję w gestii przyjmowanych leków.
Minimalny okres „obserwacji”, do zamknięcia w której wystarczające jest słowo
twoich krewnych, jeśli nie zostałeś/aś jeszcze zdiagnozowany/a, wynosi 14 dni, a
bezkarnie można przetrzymywać osobę, o czym stanowi ustawa, której rzekomym
zadaniem ma być ochrona chorych psychicznie, do miesiąca. Wszelkich odwołań
polecam poniechać, o ile nie chcesz sobie popsuć więcej krwi i nerwów, dodać sobie
zniszczenia wewnętrznego i społecznego, jaka stanowi trauma przybywania na
zamkniętym oddziale psychiatrycznym z innymi osobami w faktycznych epizodach ich
chorób psychicznych.
Badanie psychiatryczne jest uznaniowe, parafrazując R. D. Lainga: jeżeli mam
władzę orzekania o twoim zdrowiu czy chorobie psychicznej, a ty jesteś przedmiotem
[sick] mojego „badania”, i stwierdzę ci taką czy inną chorobę, bądź zaburzenie, to
właśnie na to, przez i dzięki temu, jesteś chory.
Rzeczywiście rzecz biorąc, a my, chorzy psychicznie, bywamy bardzo często
traktowani z mniejszą czułością niż najmniej potrzebne przedmioty, nie ma od takiej
decyzji instancji odwoławczej, stąd fraza „nikt inny” wydaje mi się pojęciem
precyzyjnym, jak najbardziej na miejscu.
Inaczej niż przysłowiowi Żydzi, my, chorzy psychicznie, nie jesteśmy konieczni
do opozycyjnego ustanowienia fałszywie utwardzanej, zgodnie ze zgubną „logiką my i
oni”, tożsamości. Jesteśmy milczącym i przemilczanym gwarantem sensowności
mówienia we własnym imieniu, w pierwszej osobie, mówienia: ja. Równocześnie
najwyższym i najniższym punktem, obydwoma biegunami nieporozumienia, jakim jest
ustanawianie podmiotowości, wolności i odpowiedzialności na dosłownej
wiarygodności, nie zaś na współczującej, rozumiejącej, wspólnej obecności. Leżymy
poza marginesem strony, na której można współcześnie wszystko, czyli cokolwiek
zapisać, co z odrobiną dobrej czy złej woli podda się interpretacji. Jednak to bełkotliwy
wariat jest gwarantem strachu, który pozwala nam na niedowierzanie, sobie i innym,
co nie ma nic wspólnego z rozumnym, serdecznym wątpieniem, daje możliwości
strachu, niepokoju, podmiotowego rozedrgania, które wydało nam się koniecznym i
wystarczającym dowodem ludzkiego istnienia.
Wykluczenie osób chorych psychicznie, paradygmatycznie: schizofreników,
pozwala pomyśleć nas samych jako „zdrowych na umyśle”, jest nieodzowne do wiary w
sens, jako coś „uwęwnętrznienie-zewnętrznego”, co może zaistnieć, a zaistnieć nie
może przez siebie nieprzeparte, bez odwołania się do prawd doświadczenia, które
inaczej niż kategorie znaczeniowe, nie jest jednostkowe albo powszechne, skrajnie
obiektywne albo subiektywne, jest wspólne i pojedyncze zarazem, różne i podobne do
mnie w różnych proporcjach, stale mnie świadomie i nieświadomie konstruujące, jak i
przeze mnie konstruowane, albowiem prawdy doświadczenia wymagają ode nas i ode
mnie osobistego sprawdzenia i sprawdzania, na co dzień, konfrontowania zdań ze
zdarzeniami, tak wewnętrznymi, jak zewnętrznymi, co powołuje do prawdziwej
wolności jako odpowiedzialności.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
32
Pragnąc pozostać leniwym i opierać się na prawdach zastanych, biernym
członkiem czy członkiniom społeczeństwa, potrzebujemy tych, którzy nam pokażą
naszą sensowność, przez swoją „chorobę”, swoją domniemaną „chaotyczność” oraz
„bezsens” – co ma naprawdę bardzo niewiele wspólnego z rzeczywistym
doświadczeniem jakiejkolwiek choroby czy zaburzenia psychicznego – wyręczą nas w
codziennym decydowaniu, co „ma sens”. Chronią nas przed ludzką prawdą, przed
pięknym wysiłkiem życia, że to tylko my na Ziemi jesteśmy sensotwórczymi istotami i
na każdej i każdym z nas spoczywa i leży w nas odpowiedzialność tworzenia sensu
mojej osoby i przemiana otaczającej mnie rzeczywistości w tzw. „świat”.
Świat, który nie należąc do mnie, nie będąc moją własnością, nie może nie
zostawać przyswojony i w tym procesie wrażliwego rozsądzania – celem przynależenia
do siebie i do świata – staje się moim światem, raz za razem wystawionym na
odmienność innych, osobnych światów, z którymi, aby żyć i istnieć jako człowiek,
muszę w zaufaniu i miłości, tj. braku obawy przed zranieniem, odrzuceniem i
poniżeniem, wchodzić w relacje, a zatem rozumieć się i konfrontować, ale uprzednio i
nieustannie – wrażliwie współistnieć.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
33
Nowy początek
Problemem staje się, jak opowiedzieć to, co dotychczas wydawało się
niewypowiadalne, nie „przemawiając”, w dwóch znaczeniach: przezwyciężenia i
perswazji. Innymi słowy: dać świadectwo podmiotu wydarzeń, które w takim dawaniu
przezeń świadectwa muszą wynaleźć właściwy dla tych wydarzeń sposób ich
opowiedzenia. Podkreślam, nie chodzi o „język”, w tym momencie ja piszę, a Wy
czytacie pewne zdania w języku polskim z początku XXI wieku. Stawka jest znacznie
wyższa, będąc gruntownie głębszą: chciałbym Wam opowiedzieć o tym, jak mnie nie
było, jak do siebie wracałem, jak straciłem i odzyskałem do siebie zaufanie, jak to nie
znajdywałem sobie miejsca i jak je sobie wypracowałem, jak umożliwiłem sobie powrót
do rzeczywistości, jak moje bycie tutaj stało się dla mnie możliwe, znośne, upragnione.
Nikogo nie przepraszając za to, że sam się tu znalazłem. Umożliwiając życie komuś
innemu? O czym nie można mówić, nie należy milczeć.3
3 Autor nie ponosi pełnej odpowiedzialności za przedstawione poniżej poglądy & przekonania, włączając
te, które na ten moment podziela, ponieważ z chwilą publikacji przestają one być wyłącznie jego własne.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
34
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
35
Do dobrego kolegi, poety!
Drogi Kolego!4
Co do tego reportażu, a właściwie cytatu z mojej rzeczywistości5: jest on końcem
historii, mojej historii, w takim sensie jego początek, który tak jak go odebrałeś,
wyrwany, zdaje się mi trafiony. Poza tym chciałem oddać głos „rzeczywistości”, bo i tak
wiedziałem, że zostanę oskarżony o jednostronność przez brata, i tak też się stało; ale
jego opinia i mojej rodziny, której nie czuję się już członkiem, mnie nie interesuje.
Wigilię spędziłem z Ludką, córką A. Świrszczyńskiej, moją przyjaciółką od 2004 r.
Wyjaśnienie należy się Tobie, jako mojemu koledze, o tyle, o ile otrzymałeś ten tekst
ode mnie osobiście, nie jest ono jednak z definicji wpisane w zadanie literatury en
masse. Co więcej, mamy tutaj do czynienia z sytuacją „nie-do-pomyślenia” tzn. cała ta
historia, którą kończy mój gest publikacji tego tekstu (a w planie rzeczywistym
jednoznaczne rozmowy z członkami rodziny, w tym bójka, która poprzedzała tę
wymianę i moje dalsze szukanie pomocy w systemie, o którym wiem, niestety
'doskonale', a teraz doświadczalnie, że nie ma mi nic do zaoferowania, wg zasady: „to
nie jest kraj dla silnych słabych ludzi”), beznadziejność mojej sytuacji, którą
testowałem coraz głębiej przez dwadzieścia z okładem miesięcy, leży właśnie w tym, że
druga strona, która już nie jest dla mnie stroną ("too late for the other side/caught in a
chase(change?)/25 to life"; http://www.killerhiphop.com/eminem-25-to-life-lyrics/),
nie jest w stanie wyjść ze swojej zaimpregnowanej pozycji i potwierdzić swój udział w
mojej przeszłości, co do poczucia charakteru którego występuje pomiędzy mną a tymi
ludźmi ostra różnica emocjonalnego i intelektualnego zrozumienia (u nich jest, w
moim poczuciu i rozumieniu, odmowa zrozumienia, w wyparciu i zaprzeczeniu, co
jeszcze nie byłoby beznadziejne, ale też łączy się to ze stałą, jawną tylko w przypadku
mojego brata, powtarzająca się praktyką podporządkowania, poniżania, uzależniania, a
zarazem oszukiwania siebie i mnie, którego dopiero teraz stać na to i żeby to zobaczyć,
i się temu przeciwstawić, i poddać się, przyjąć moją bezradność w obliczu
niemożliwości, tym większą, że wierzyłem, że jestem w stanie „wszystkim nam” pomóc
– nie jest łatwo przyjąć, że moi rodzice, nieświadomie (niekoniecznie świadomie?),
przyczyniają się do mojego samozniszczenia, co więcej, operując we mnie i w osobach,
4 Pierwotnie list został opublikowany w moim wierszblogu słownomuzycznym dnia 25 grudnia 2011 r.:
http://piotrsmierzwa.blogspot.com/2011/12/do-dobrego-kolegi-poety-publiczna.html 5 List był komentarzem do tekstu złożonego z niewybrednej wymiany smsowej pomiędzy mną a moim
współlokatorem i młodszym bratem, która wystąpiła w wyniku naszej pierwszej bójki przed jego wyjazdem na Święta Bożego narodzenia do domu rodziców. W akcie desperacji opublikowałem ten tekst w sieci i wysłałem e-mailem do znajomych, ale również do brata. Kolega-poeta zareagował pytaniem o przyczynę wysyłki, a w wyniku odpisu brata tekst ten z sieci usunąłem. Teraz postąpiłbym inaczej.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
36
z którymi faktycznie żyłem na co dzień latami, czyli młodszą siostrą - od 09/2004 -
09/2010 - i, dalej, bratem, do teraz i potem, zrzucając niesienie tej sytuacji nie tylko na
mnie, ale i na moje młodsze rodzeństwo - co utrudniała tak moja ślepa do nich miłość,
jak fakt bycia latami w potrzebie, w nawrotach choroby, opuszczeniu (licząc najmniej,
2005-2008, jeśli myśleć o dekompensancji w sensie twardym), osamotnieniu itd. itp.
Taka sytuacja nie daje podstaw do żadnej komunikacji.
Mam i takie osobiste poczucie, którym dzielę się tu, że moc mojej poezji, tak jak moja
osobista moc na co dzień, wynika z mojej wcześniej nieświadomej, a od blisko
(obecnie, ponad) dwóch lat świadomej decyzji skonfrontowania się z moją ludzką
kondycją, sytuacją, w której się znajdowałem i znajduję, w sposób, który nie pozostawi
mi złudzeń6, ale też w efekcie pozwolił dostrzec, że tu nie ma wyjaśnień, jest tylko
protest obecności, życia w codzienności, również na piśmie, pracowicie rzetelne
wyostrzanie głosu, szukanie i wynajdowanie formuł, jakie oddadzą sprawiedliwość
beznadziejności tych wydarzeń, ale też pozwolą je przekroczyć i przezwyciężyć – moje
zniewolenie – przygotowując, żegnaniem się i bardzo długim, pięknym i dotkliwym
dziękowaniem za niezliczone rany, których sam szukałem, oddając sobie życie i
przywłaszczając je sobie, bowiem to życie, porządnie doświadczone i doświadczane,
coraz dotkliwiej w związkach i w tekstach, przywraca mi mnie samego, jak również
świadomość, że moja kondycja to nie tylko moja kondycja, a wielu ludzi jest mi w
takich „stanach podobnych” [sic!].
Ludzi, którzy nie dostali talentu rozcinającego słowa, jaki mogliby rozwijać w
wypowiedzi, wiersze, rozmowy, literaturę, której sensem jest wniknięcie w stany
rzekomo niewyrażalne i „niezrozumialne”, i podzielenie się nimi, aby w mojej, naszej
samotności sobie i innym ludziom dać znać, że będąc samemu, sam nie jestem, a moje
doświadczenie jest dziwne, codzienne, w swojej niezwykłości zwykłe, ludzkie i
przydarzające się ludziom na co dzień,
na dnie – wydaje mi się, że takie doświadczenie wyróżnia wszystkich tu obecnie, a nie
tylko mnie samego pojedynczego, a niesprywatyzowanego, niewyłącznie w moim
6 Patologiczność mojej osobistej, rodzinnej i społecznej sytuacji, jak i stopień zaburzenia mnie samego –
jestem wszakże chory psychicznie, tak w remisji, jak w zaostrzeniach, co jest wielkim obciążeniem tyleż, to po pierwsze, dla mnie, co dla osób mi bliskich i w moim pobliżu – dobrze wyznaczał wewnętrzny przymus odarcia się ze wszelkich złudzeń, sprawdzenia i zredukowania wszystkich możliwości zewnętrznych do pożądanego zera, wyrządzając zapewne po drodze sobie i innym wiele dobrego i krzywdy, jednakże zera wmówionego (sobie) i wyobrażonego, gdzie dla wykonania zwyczajnych, codziennych, społecznie rozpoznanych aktów dbania o siebie, zwłaszcza samo-zabezpieczania finansowego, w czym nie przeszkadza mi od kilku lat stan zdrowia, dla samostanowienia była mi potrzebna „okrutna ofiara” z prawie wszystkich moich relacji i instynktownego zaufania do siebie, ludzi i świata, przy świadomości nabytej dzięki chorobie, że rozczarowanie to najsilniejsza z iluzji, dzięki którym jesteśmy w stanie żyć dalej: nie będąc w stanie przeżyć siebie samego jako człowieka, mając siebie za niebywałe niebyłego, za kompletne zero, niemalże udało mi się zniszczyć mój cały świat zewnętrzny. Dobrze, że i tu poniosłem porażkę.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
37
zróżnicowaniu i odmienności własności i stanów, a te wiersze mogą i mają zrobić
różnicę, przedstawić ją, celem właśnie nie przede wszystkim zrozumienia, a
rozpoznania, akceptacji, afirmacji siebie samego w mojej osobności, odrębności,
odróżnieniu się mnie od drugiej osoby, osób drugich, które niemniej stanowią
nieusuwalną część mojego życia teraz, mojej historii, przeszłości i przyszłości, ludzi,
którzy jakkolwiek niekonieczni – są mi do życia potrzebni,
bowiem jak Brené Brown7, wierzę, że wartość ludzkiego życia (szczęście?) leży w
związku z innymi ludźmi, najryzykowniejszej próbie otwierania się bez gwarancji,
bezwarunkowo (miłości?), wyjścia do ciebie np. moim wierszem, albo do Ciebie - tym
listem. Że celem i sensem moich działań, również poetyckich, jest robienie różnicy, tak
mnie, jak Tobie, albo dawanie sobie czasu i tworzenie przestrzeni, w których możliwe
jest szczere spotkanie, bez obawy, że Ty czy ja zostanę poniżony, uderzony, at my most
vulnerable (najranliwszym będąc?), zostanę odrzucony, zredukowany do „szmaty” (czy
innej zapchajdziury), kiedy jestem w pełnym otwarciu i gotowości przyjęcia drugiego
człowieka takim, jakim on/ona/ono jest.
Dzięki za to zaczepne pytanie i życzliwą odpowiedź, Ty masz, ja mam, (my) mamy
siebie samych. Ważniejsze niż ten fakt i to podlega zmianie w zakresie naszych
własnych starań, naszej wolności, jej granic, które sami sobie stawiamy, i ograniczeń w
ramach konieczności, jest jak, w jaki sposób, na jakie sposoby się wobec siebie,
nawzajem lub nie nawzajem, mamy czy miewamy, albo nie mamy, jak i kim dla siebie
jesteśmy, jak na siebie działamy, co dla siebie robimy, a czego nie robimy, czego
dokonaliśmy, a czego zaniechaliśmy, jak i co jesteśmy gotowi, przygotowani i w stanie
zrobić dla siebie, sobie, samemu, wzajemnie i razem (w miłości i w poszanowaniu?).
Pozdrawiam,
Piotr Mierzwa
7 http://www.brenebrown.com/welcome;
http://www.ted.com/talks/brene_brown_listening_to_shame.html
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
38
Ok, zostaję sam!
Ok, Karolu, kilka godzin spędzonych z bratem, z którym zdecydowałem się mieszkać,
uświadomiło mi, że będę potrzebował poszukać mnóstwo spokoju i zebrać dużo siły,
by stawić czoło rodzinie, kiedy odpuściłem swoje maski, zdając sobie sprawę, że
właściwie wyłącznie wzbudzają we mnie lęk, przerażenie, popłoch, egzystencjalną
grozę, Kurtzowski "the horror, the horror", od brata i siostry poczynając, przez ojca, na
mojej odrażającej matce kończąc, i całą resztą dalszej bliskiej rodzinki. Ten lęk się
somatyzuje w bólu kręgosłupa, która dziś jest bardzo silny i z jednego punktu, gdzie
umieszczony był wcześniej, rozprzestrzenił się na całe niemal plecy, na kręgosłup, od
łopatek do lędźwi, i ani ketonal, ani cloranxen, taki uspokajacz, niespecjalnie dziś
pomagają. Natomiast pomaga zapadanie się w siebie i osiadanie w sobie, i osadzanie
się na tej dotkliwej podstawie. A więc z pewnością błąkanie się po Zjeździe
Socjologicznym jest złym pomysłem, jak też myślę, że w takim stanie nie jestem
specjalnie dobrym towarzystwem, a Ty masz swoje pełne życie i rodzący się romans, i
nimi powinieneś się zająć, a nie fascynowaniem się wariatem. A że raczej wątpię, że
byłbyś w stanie tu pomóc – bardzo chciałbym myśleć inaczej, ale to właśnie ta wiara, to
pragnienie, najbardziej mnie gubi, wiara, że ktoś mógłby mi pomóc, ktoś mógłby się o
mnie zatroszczyć, w ten dobry, "dyskretny" i odpowiedzialny sposób, bo wprawia mnie
w ten rozpaczliwy ruch wychodzenia do ludzi, kiedy de facto ludzie, jeśli chodzi o
opiekę nade mną, o kochanie mnie, nie mają i nie mieli mi nigdy nic do zaoferowania,
a przynajmniej na tyle, żeby ukoić ten strach, nie znalazłem schronienia ani w
ramionach rodzicieli, ani rodzeństwa, ani przyjaciół, ani moich miłości, a zamiast stać
się ostrożniejszym i bardziej nieufnym, coraz bardziej się wystawiałem, coraz bardziej
trwoniłem, narażałem na kolejne zranienia, nadużycia, a szczególnie półprawdy i
półśrodki. W przypadku mojej kondycji i mojego radykalnego istnienia to zawsze
oznaczało robienie dobrej miny do złej gry, czyli litowanie się nad całym światem,
wszechludzką miłość, która dotyczyła wszystkich, byle tylko nie mnie, dawanie i
dawanie więcej, kiedy ja potrzebowałem, dawanie jako niezdolność skonfrontowania
się z poczuciem bycia niegodnym ludzkiego traktowania, oraz z faktem nieotrzymania
tego ludzkiego traktowania tylko dlatego, że działało się jak nadczłowiek, a było się
traktowanym jako podludź. Dość, faktycznie dość już, nie mam już więcej siły do ludzi,
nawet do tak dobrych ludzi jak Ty, czy niektórzy inni znajomi, którzy jednak
przetrwali moje piekła i nauczyli się mnie doceniać (a nie idolizować, z jednej strony, a
zaniedbywać z drugiej). A choć masz na pewno najlepsze intencje, a Twoja fascynacja
moją osobą jest szczera, dobrowolna i mi skłonna, i dobrze mi życząca, to ja nie mam
siły, wybacz, na budowanie kolejnej przyjaźni, w ogóle nie mam już siły do ludzi, bo
muszę - a teraz również chcę - ją zachować dla siebie, bo wiem, że nikt mnie nie
wesprze i nie podeprze, a muszę przetrzymać nowe przejście, nową tranzycję, od
"rozwodu" z siostrą do zamieszkania z egoistycznym, chamskim i katolickim bratem,
którego kocham, który mnie kocha, ale który z pewnością nie będzie w stanie mi
okazać litości nawet, nie mówiąc, bo nie ma takiej mowy, o wsparciu i zrozumieniu,
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
39
muszę wreszcie przyjąć, że choć nie samotny, jestem sam, a moje próby "nawiązania
związku", making a connection, to od zawsze, a na pewno od dłuższego czasu, były
próby, w którym kompromisowałem [sic!] zbyt dużą część siebie, sam się przed sobą
kompromitowałem, a dając więcej niż całego siebie, nie robiłem dla siebie miejsca,
wbrew pozorom, bo schizoidalni są bezbłędnymi pozorantami, to puste źródło naszego
problemu, ale pracowałem tyle lat, na przeróżne sposoby, nie po to, żeby teraz
rozdawać i roztrwaniać się jeszcze bardziej, kiedy nie mam poczucia bycia chcianym
(to część problemu, ale też podejścia znajomych ludzi), a tak naprawdę potrzebuję,
żeby ktoś mnie wyrwał – z tego obłędnego koła zapoznawania własnych potrzeb, żeby
ktoś mnie chciał i pragnął na tyle, żeby się o mnie starać, żeby o mnie zabiegać, żeby
mnie wyciągać i żeby dawać mi znać, jaki jestem fajny i ważny, chodzi naturalnie o
zakochanego mężczyznę. A że tym nie da się sterować, sam muszę w sobie zbudować
siłę, skonfrontować się na bardzo poważnie ze swoją samotnością, osobnością i
wreszcie pobyć sam z własnej woli, wiedząc, że to z czym się spotkam jest nieznośne
bolesne, ale spotykałem się z tym już wielokrotnie w półmroku i półświetle, teraz
muszę w oślepiającej, okrutnej jasności z tym zostać, i nie dać się omamić, oślepić, być
z tym, kiedy koło mnie osoby, które głęboko wierzą, że mnie kochają, a które przez
całe życie rżnęły mnie i jebały w te i we w te i we wszystkie możliwe dziury, a ja brałem
to jako dar prawdziwej miłości, będąc skrycie niewyobrażalnie przerażonym, próbując
od tego uciec, i odnosząc na tym polu pełne niepowodzenie, ale po drodze budując
SAMEGO siebie tak, że teraz jestem w stanie tu być, zostać i nie dać się zastraszyć, i
utrzymać swoje pozycje, nie oddać gruntu, nie rzucić ziemi, obronić mój kawałek
podłogi, o którym uważam, że mi się nie należy, ale skoro go już mam, tak jakby, to
zachować się jakby faktycznie był mój, i żądać, poszanowania, i nie dać się ruszyć,
innymi, prostymi słowy, zostać sam, skoro jestem, byłem sam, może wtedy sam dam
sobie poczucie bezpieczeństwa, a dopiero potem poszukam do towarzystwa jakiś
godnych ludzi, a może nie.
[Kraków, 07. 10. 2010.]
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
40
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
41
Przedmowa do książki poetyckiej Licencia psichotica
którą napisałem w trakcie mojego ostatniego epizodu choroby psychicznej (zaburzenia
schizoafektywne o charakterze maniakalnym, F 25.0), u siebie w domu, w Kobierzynie i
Klinice Psychiatrii UJ, w jego najostrzejszym okresie, od maja do końca lipca 2007 roku.
nieświętej pamięci Wisławy Szymborskiej, w podzięce za trzeźwość, oraz
Witoldowi Gombrowiczowi, za cały Dziennik, a zwłaszcza za esej "Przeciw
poetom"
Psychoza to trwożny stan, który uniemożliwia świadomy rozwój literacki, poprawienie
choćby jednej literki w napisanej w jej trakcie książce poetyckiej. Doskonale, lubimy
powtarzać bezmyślnie, głównie dzięki naszym modernistycznym mistrzom, wiemy, że
w wierszach nie powinno znaleźć się nic zbędnego (co, ufam, jest odchodzącym w
przeszłość XX-wiecznym faktem wiary). Jest niedobrze, przede wszystkim dla samego
zainteresowanego
(cierpi jednakże na tym nie tylko jego talent, o ile się takim odznacza, taki objawiał –
odsetek artystów w stałej 1% populacji „schizofreników” (F 20), prototypowych
wariatów, mimo że to tylko jedna z diagnoz psychiatrycznych, dorównuje odsetkowi
artystów w całej populacji, jak wykazały badania, por.:
http://en.wikipedia.org/wiki/Schizophrenia_(disambiguation) i
http://en.wikipedia.org/wiki/Schizophrenia, jak również artykuły do innych diagnoz
psychiatrycznych, do których odsyła wikipedia; niedostatki angielszczyzny skutecznie
pokonasz za pomocą świetnego w parze z językiem polskim translatora google’a:
http://translate.google.pl/ –
który bez dystansu i wglądu będzie się tylko wiercił w być może niecodziennym, ale
pustym miejscu, i cierpią same wiersze, które nie staną się lepsze, bo ich autor
wybierze pozostawanie w swoim świecie, rozkosze obłędu, nie poezję jako obłędne, na
rozliczne sposoby bezinteresowne działanie, nierzadko, jak miłość czy nienawiść,
porządek lub chaos, niszczycielskie, nie tylko na swoją rzecz, wychodzenie swoim
wierszem do innych ludzi, doskonalenie swojego rzemiosła i problematyki, aby osiągać
w niezamówionych, niezapowiedzianych momentach doskonałość dzieła sztuki, nie
wypluwki, albo upustu krwi, ale świadomej, że tak powiem, „interwencji inwencji”)
kiedy piszący jest święcie [sic!] przekonany, że nie może zmienić absolutnie niczego, że
musi osiągnąć tę psychotyczną czystość w rzeczy, którą w trakcie trwania nawrotu
swojej choroby pisze, ponieważ tak mu akurat wypadło, że w życiu, czyli
poprzedzającej i następującej po kolejnym epizodzie remisji, zajmuje się, czy rozrywa,
pisaniem wierszy (chociaż nierzadko dopiero ‘zachorowawszy’ daje samemu sobie
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
42
swobodę a) pisania b) tego, czego pragnie, c) tak jak tego pragnie, w sposób, który
odda sprawiedliwość jego doświadczeniu bycia w świecie, nie oglądając się na nic:
psychoza stała się dla niego jedynym ujściem dla jego sfrustrowanych pragnień, o
których się podskórnie uważa, odebrawszy taki niemy, niejasny lub jawny zakaz od
swojego środowiska, że są one na tyle potworne, a on sam – niedopuszczalny, że, tak
jak ja w moim ostatnim epizodzie psychotycznym, wiosną – latem 2007 r., staje się
Szekiną, Archaniołem Michałem, czy jakaś inną miejscową lub zamiejscową odmianą
urojonej wszechmocy, bowiem ażeby w siebie uwierzyć, uwiarygodnić swoje istnienie,
konieczny jest ból tak ostatecznego zerwania ze światem od niego zewnętrznym,
doprowadzenie do takiego odrzucenia, aby wreszcie jego samopoczucie w świecie
równało się temu, jak on sam przeżywa swoją relację z nie będącym nim światem, z
mniej czy bardziej pełną nieświadomością, że istotą tego przedsięwzięcia, przy
kolejnym nawrocie, jeśli się nie leczysz i wybierasz błogość szaleństwa, gdyż wówczas
tylko otrzymujesz należną ci (jak czujesz) miłość i uwagę, jest przymusowy powrót
do rzeczywistości, jako rzeczy wspólnej, czyli takich możliwości naszego istnienia, na
które żeśmy się, niejednokrotnie bez słowa, bez refleksji, bez pytania, zgodzili, a więc
takich schematów zrozumienia i wzajemnej samoakceptacji, w których lęk jest
mniejszy niż ciekawość siebie albo drugiej osoby: mimo wielkiej obawy pragnę cię nie
osamotnić, z tobą pozostać, bo np. kocham cię, chociaż jesteś nosicielem wirusa HIV).
W pewien sposób powyższa definicja psychozy w kontekście pisania tomiku wierszy,
książki poetyckiej – tzw. demistyfikacja, którą tu wyprawiam, ma za sobą jedynie moje
własne doświadczenie, refleksję nad nim, nieustającą chęć kooperacji z tym światem,
m.in. dzięki mojej farmakoterapii, wyżej bowiem sobie cenię ten świat, jestem go
ciekawy, niż tylko mojego świata, który dany mi „bezpośrednio”, a dokładnie za
pośrednictwem mnie samego, jest w dużej mierze pojmowalny, mierze poszerzonej i
pogłębionej przez doświadczenie psychozy i doświadczenia przezwyciężonych
odrzuceń i poniżeń.
Przezwyciężenie siebie pozwala mi praktycznie wierzyć, że współczesna choroba na
śmierć, autoalienacja, to wyłącznie sposób na wygodne, więc dla mnie nieciekawe,
życie, moszczenie się w przeciętnych rejestrach dotkliwości, aby uniknąć tego, co za
Brene Brown uznaję za w życiu najważniejsze, spotykania się, tworzenia związków z
drugim, innym, różnym ode mnie człowiekiem (sobie samemu też bywam innym,
fascynuje mnie obserwacja maleńkich przemian mnie samego, która dokonuje się, na
przykład i najbardziej, jak odczuwam, za sprawą zmiany pogody).
Ta definicja czy demistyfikacja niepokojąco [sic!] przypomina sakralne rozumienie
pisania, nie tylko wierszy, charakterystyczne dla naszej cywilizacji, księgi czy śmierci,
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
43
jak kto woli. Jednakże nawet na dzikim, europejskim Zachodzie to też zaledwie jeden
ze sposobów uprawiania poezji. Tak jak trywialna, uwarunkowana kulturowo, jest
struktura urojeń, te bezradne chrystusy w każdym kobierzynie, tak te stosunkowo
stare struktury operują w indywidualnym podejściu do pisania wierszy w danej
społeczności. Nie mniej przez to rozkosznie bolesna, a zatem nieludzko atrakcyjna.
Nie sposób, jak się zdaje, stając się pisarzem polskim, czegoś nie zrobić z tym
psychotycznym, hebrajskim, dziedzictwem stwórczej litery, aby rozwinąć własną
artystyczną czasoprzestrzeń tu i teraz, w zglobalizowanym przez europejskie schematy
świecie – z drugiej strony, kolonizacja jest odpowiedzialna w dużej mierze za tzw.
nowoczesność, przesiąkania i odnawiania tutejszych sposobów przeżywania i działania
przez niezachodnie formy treści, tak, tak tu jest napisane, co dobrze rozpoczyna Joseph
Conrad czy Claude Debussy.
Można, jak John Ashbery, prominentny rewolucjonista w jeszcze bardziej niż polska
hebrajskiej cywilizacji, nauczyć się świetnie obcego języka, wyjechać na lata z ojczyzny,
udziwnić się i w swojej dziwności polubić – Ashbery pewnie, zresztą w znamiennie
nieświadomościowej obsuwie palców, od razu napisałby: „poślubić” – pisząc na
marginesie, osiągnąć sukces nie tylko twórczy, ale wprowadzić do swojej kultury nowy
sposób wypowiadania siebie (dyskurs? rekurs? konkurs? etc.) , a zatem i życia, tworząc
dla siebie i innych – inne tradycje, możliwość ukorzeniania się inaczej (jak ptaki, jak
gałązki, wilki albo kłącza).
Zresztą podobne ruchy wykonał i Robert Frost, i T.S. Eliot i Czesław Miłosz, i Stanisław
Barańczak, i Andrzej Sosnowski, i MLB/Miłosz Biedrzycki, i w nieoczywisty sposób, „po
francusku”, Roman Honet, i jeszcze inaczej, Adam Wiedemann (wymieniam tych kilku
wielkich, którzy byli dla mnie w swoim czasie niepodważalni, teraz są, jako moi
ojcowie, bardzo mi ważni, nawet jeśli stali się kolegami, kiedy sam szukam nowych,
starych kompanów na mojej poetyckiej drodze). Nie czyniłbym z takiej praktyki żadnej
objawionej prawdy o poezji, można się bowiem szalenie, butnie i próżnie, pomylić, z
czego wielka poezja wyjść może, ale jedynie przypadkiem, czyli jako zło konieczne.
Skutkiem tego sam, jako piszący, będę swoimi wierszami związany i im zobowiązany, a
fantastycznie wspaniała zasada frajdy Miłosza Biedrzyckiego: „im więcej masz frajdy
przy pisaniu wiersza, tym więcej będzie mieć jej czytelnik”, polegnie jako zasada –
zaangażowanego działania, bezinteresownego też w tym bazowym sensie, że nie od
pisania wierszy oczekiwać mi zarobku, toż to szaleństwo!
Zamieszczam dziś z okazji Dnia Kobiet moją książkę poetycką, napisaną w
najostrzejszym okresie rozszczepienia ostatniego nawrotu mojej psychozy
schizoafektywnej o charakterze maniakalnym, w roku 2007, dedykowaną niestety
nieobecnej od lat przy mnie najlepszej przyjaciółce – sytuacja ekonomiczna w
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
44
ojczyźnie zmusiła ją do emigracji na Zieloną Wyspę już blisko siedem lat temu – z
czasu studiów na jagiellońskiej anglistyce, 2000-2008, Bożenie Kuchcie, ale zarazem
mojej muzie i poetce w tamtym czasie o wiele lepszej ode mnie, mimo że dane mi było,
a mam ich wydruki do dzisiaj, zobaczyć na własne oczy tylko cztery wiersze Bożeny.
Natomiast to ona dwukrotnie, raz przez Miłosza Biedrzyckiego, została słusznie
uwieńczona Jaszczurowym Laurem na Turnieju Jednego Wiersza w krakowskim klubie
Pod Jaszczurami, który to turniej, po kilku wcieleniach, niestety teraz nie istnieje,8
zdechł śmiercią pop kulturalną (co piszę jako wielki orędownik wypłaszczenia w końcu
wertykalnej hierarchii sztuk, admirator i propagator „Trudnego popu”, którego
trudność w Krakowie czy Polsce leży, zbyt często polega na, w naszych histerycznych,
hipsterskich, jest modnie się teraz natrząsać, ograniczeniach i obawach,
niesproblematyzowanych niedowartościowaniach, ale temu ekskluzywnemu
horyzontowi udziału w życiu miejskim ówczesna hipsterka dała postać „dulszczyzny”).
Zresztą nie ma w mieście poezji żadnego cyklicznego turnieju jednego wiersza,
konkursu w innej sztuce niż slam: odczytanego słowa pisanego, a nie performance
poetry (nie jestem przekonany, że po zarzuceniu pisania wierszy przez Jasia Kapelę jest
w Polsce jakikolwiek slammer, skoro nawet i Maciej Kaczka zostaje zapomniany; na
szczęście polski perfomance poetry tj. polski hip hop jest jednym z najlepszych na
świecie, na wznoszącej się krzywej płaszczyźny rozwoju, na wozie, acz podwoziem);
spotkania szaleńców, którzy uwierzyli, że za pomocą kilku słów są w stanie zmienić
swoje, i w dodatku innych mówiących w ich języku, życie;
a w naszej cywilizacji od jej niechlubnych początków – nie martwcie się, ciąg dalszy
był, jak pamiętacie, o wiele straszniejszy – na dobre i na złe, tak się dzieje, stąd
potrzebnym może stać nadal się i wiersz Horacego w przekładzie Ważyka, jak i nowi
wspaniali poeci, a w wyniku przemian politycznych tego świata również poetki, jak
Justyna Bargielska czy Joanna Mueller (drogie przyszłe matki, zanim się zdecydujecie
na dzieci, przeczytajcie po wielokroć Wylinki obok Bach for my baby, żebyście bez
ogródek wiedziały, na co się piszecie), które bezwzględnie rozpiszą na krótkie formy,
lirycznie, swoje doszczętnie doświadczane i rzetelnie reprezentowane życie.
Nie przeżyją go za nas, a być może nawet nie zrozumiemy dobrze ich wierszy
wcześniej niż sami/same nie doświadczymy w jakiś sposób, niekoniecznie
wypowiedziany, reprezentowanej w danym wierszu sfery życia, czymkolwiek jest i
jakkolwiek lubisz je rozumieć. Ale może to/ta „potrzeba czasu” to raczej czas, który
można zaoszczędzić dzięki wierszu, jego niepewna nieśmiertelność na rzecz
8 Książka została z czasem usunięta z kanału udostępniania moich książek – http://issuu.com/snubrat/ –
i przywrócona w zbiorze wierszy rozproszonych Chronotopia.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
45
upewnienia mnie w mojej śmiertelności. Nieskończoność, którą otwiera w swoich
małych ramach, bezbronnym, niemym ciałem, „bramą, przez którą wejdę w siebie,
przez którą wyjdę z siebie” (tak z mojej omylnej pamięci pisze Anna Świrszczyńska).
„Sublimacja” stawałaby się wtedy dla autora szansą na życie i pisanie dalej, przetrwanie
najcięższych momentów, uciekając się do wiersza, a nie do śmierci, w literaturę, nie w
śmierć, także wtedy, kiedy ktoś wierzy, że co zapisane, to martwe (też kiedyś tak
miałem), a dla czytelnika szansą na przygotowanie „korpusu” (zastaw zdań danego
języka w użyciu, na podstawie którego pisze się słowniki), który przyda się, żeby dany
wiersz pomógł nam jakoś w życiu, przynajmniej się odnaleźć (a dla mnie „nazywanie”
to najmniej, co musi zrobić wiersz wierszem będąc), ale tylko za cenę wzruszenia,
dopuszczenia wiersza do środka, zmacania nam „serca” (a po co ten cudzysłów?), aż po
łzy i tu czy tam bolesne dreszcze. Za cenę dotknięcia, otwarcia się na bezradność tych
kilku słów we własnej bezsilności, co staje się źródłem niewymownej mocy, która
wynika z wdzięczności za to, że żyję, piszę dalej, w związkach opartych na zaufaniu:
w ten sposób mnie pozostaje odróżnić literówki, które popełniłem w przepisywaniu
zamieszczanej książki, a nie te przywracające kosmiczny porządek w radykalnym
rozpadzie, jakim bywa dla mnie psychoza w nawrocie, i tylko te poprawiam. I niechby
ta książka pokazała, że jakkolwiek inny świat naprawdę istnieje, skoro chory w
psychozie nie może wierzyć inaczej, więc można się z nim zapoznać, to daleka jest
droga od przedstawienia faktów i aktów takiego innego świata, do zaakceptowania,
że również tak jestem, bywam i być znów mogę, wspomnienie tych doświadczeń składa
się na rosnącą ich sumę, moje życie, a świadomość niepewności, braku gwarancji
remisji, której nie dają mi także zażywane regularnie leki, to strach, którym codziennie
się żywię, do którego można nawyknąć, potwierdzając sobie, że z siebie nie ma wyjścia,
ponieważ wybieram życie, a nie jedyne wyjście z każdej sytuacji: samobójstwo. Życzę
dobrej, otwierającej zmysły, ciała, dusze (jak kto ma) i umysły lektury Czy-telniczkom.
Piotr Mierzwa, Kraków, oś. Ruczaj, mój laptop & pokój, 8 marca 2012 r.
PS. Oczywiście, że w Klinice przeżyłem homoseksualny romans. Radek, jak twierdził, hospitalizował się na oddziale D/LD, a nie w rodzinnej Warszawie, ponieważ Kraków jest najlepszym w kraju centrum terapii elektrowstrząsami, żadne kukułcze gniazdo. Inni również mówią, że jest pod tym względem najlepszy, jakkolwiek to miasto, moim zdaniem, ponad wiek temu wypadło sroce spod ogona, niestety. Być może kiedyś się zmieni, rozwinie się, wzleci.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
46
BESIDES | b-sides, czyli różne rzeczy [wyjaśnienie blogowania wierszy z dnia 10 listopada 2010 r.] Kochani, blog ten zamierzałem.... jako śmietnik, jako archiwum, jako podnietę i zachętę do zebrania setek wierszy, które napisałem w latach, powiedzmy, 2003-2009, które zaginęły w czeluściach.... głównie nieszuflady, gdzie po drodze pozmieniałem nicki, sam sobie pozacierałem ślady, a nieszufladzcy admini nie byli skłonni mi pomóc w odnalezieniu drogi do tych zagubionych i pogubionych wieRSZyków. Udało mi się odzyskać część, mniejszą lub większą, nie wiem, bo nie odzyskałem, na razie, całości, która oczywiście i na szczęście jest być może za życia nie do odzyskania, wierszy, ale udało mi się przypadkowo, dzięki temu blogowi, wierszblogowi niemo niemo, nauczyć pisać, jeśli pisanie to powracanie i uświadamianie sobie, co można by jeszcze z wierszem zrobić, jakby mu lepiej zrobić, coby w nim poprawić i naprawić, żeby lepiej brzmiał, postępował i się prezentował, ogólnie i szczegółowo: stąd pierwsza partia wierszy na tym blogu, zamiast być zaczątkiem archiwum, stała się początkiem jeszcze bardziej wytężonej pracy, która rzutowała szczęśliwie na przyjęte już do druku Śliczne okrucieństwo, które w końcu wróciło do używanego przeze mnie rok wcześniej wobec drugiej książki, która miała się ukazać gdzie indziej, a się nie ukazała, tytułu Stereo.... by się wreszcie nie ukazać na papierze, tam gdzie została przyjęta, za to pojawić się w zwoju na liternet.pl - a dokładnie pod tym adresem: http://piotr-mierzwa.liternet.pl/ksiazka/stereo [obecnie tu dostępny: http://issuu.com/snubrat/docs/piotr_mierzwa_-_stereo] „Międzyczas” nie tylko pozwolił na dopracowanie i upublicznienie, co prawda sieciowe, ale może to szerzej, lepiej, drugiej książki, nad którą ciążyło swego rodzaju fatum „poronienia”, a być może ciąży nadal; pozwolił także na napisanie trzeciej książki, pod którą oficjalnie się podpisuję „obydwoma rękoma” i „wszystkimi członkami”, a która nosi tytuł Tykanie (kilka wierszy z tej książki można znaleźć tutaj i gdzie indziej, chociaż na razie mistyfikuję ich przynależność, ufając, że zarówno Stereo, jak i Tykanie w swoim czasie sięgną papieru, znajdą swoją drogę na papier, co miałoby pewien efekt uboczny w postaci ich recenzji czy nominowania autora do nagrody, ponieważ papier nadal pozostaje w Polsce jedynym medium publikacji, jakie potem może przełożyć się na papierowe pieniądze, albo i nawet na przelew, a autor tych słów nie cierpi na nadmiar papierowych pieniędzy i się mu nie przelewa, więc stwierdził, że nadal będzie próbował doprowadzać do papierowych publikacji swoich wierszy, co mu się wydaje z jednej strony wsteczne, a z drugiej - wszeteczne, nie mające niemal nic wspólnego z etyką pisania, którą sobie dzięki tej działalności sieciowej wyartykułował i wypracował, a którą realizuje wierszbloga „ciągnąc dalej”). Pozwolił więc ten „międzyczas”, miedzy lutym a listopadem (2010), na wykrystalizowanie się praktykowanej etyki pisania (wierszy) - etyki są zawsze
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
47
praktyczne, etyka zaś jest poetyką jest stylistyką jest polityką, a wręcz psychopatologią być może ;) - mówiąc prosto, a nie czytelnie: w moim pisaniu wierszy (które lubię nazywać wierszykami, wieRszykami czy wieRSZykami, wieRSzykami - obecnie) chodzi mi to, żeby było ono czytane / chodzi mi o to, żeby były one czytane /, bo tylko czytane przez drugiego człowieka, drugą osobę odnajdują one swój sens, ale tylko wtedy, jeżeli i kiedy czytanie czy przeczytanie wiersza (tutaj mojego, ale mam takie oczekiwania od wierszy w ogóle, które się sprawdzają jako wiersze) robi w owej osobie różnicę, jakąś różnicę, A difference, doprowadza do przesunięcia, a raczej ----- rozsunięcia, [reorganizacji, redefinicji, rekreacji (tak właśnie, rozrywka też potrafi zrobić w nas twórczą wyrwę, która powołuje do tworzenia sobie siebie na nowo i dalej, do życia, przetrwania i trwania), reakcji czy też zwyczajnie]: odpowiedzi, która nie oddala nas od siebie, a zbliża dzięki dystansowi, jaki wobec siebie zachowujemy, dzięki dystansowi, odstępowi - rozstępowi - który wytwarza się w danej osobie, pomiędzy osobami, dystansowi do siebie, doprowadza do poszanowania -szacunku i wyrozumiałości - która daje asumpt do rozmowy, komentarza, milczenia, roztropności, „pytania w odpowiedzi na pytanie”, o ile wiersz jest pytaniem i odpowiedź jest pytaniem, niekoniecznie wypowiedzianym, o drogę, o swoją drogę, o Twoją drogę i o moją drogę, którą kroczymy razem przez tę krótką chwilę, gdy Ty czytasz wierszyk, który ja wcześniej napisałem i gdzieś, np. na tym blogu, opublikowałem, kiedy przez tę chwilę staramy się i próbujemy iść razem swoją drogą, swoimi drogami, co to na moment się splotły i spotkały, no wiem, taka to trochę droga do Emaus, na której nie nie [tak się napisało i co mam z tym zrobić:)] spotykamy zmarłego zbawiciela [miało być: no nie wiem, to taka trochę droga do Emaus, na której nie spotykamy zmartwychwstałego zbawiciela], ale udaje się nam zauważyć,9
9 ten akapit wydaje mi się dość mocno wątpliwy, ale zostawiam go, jak jest, nieco w nim
pogrzebawszy, tylko dlatego, że bardzo lubię pieśń wielkanocną „Chrystus zmarwychwstan jest", mimo że od dłuższego czasu jestem osobą niewierzącą, a można by powiedzieć, że (tolerancyjnym) ateistą, tuż przed apostazją, bo jako zwykły Polak zostałem wychowany w religii katolickiej, którą kiedyś traktowałem niezwykle poważnie i nadal traktuję na tyle poważnie jej poważnych wyznawców, by uznawać, że moja przynależność do ich wspólnoty, w której rytuałach nie uczestniczę i której wierzeń już
nie podzielam, jest niestosowna [niestety bardziej niestosowane i nieludzkie jest podejście duchowieństwa katolickiego w Polsce, które w desperacki sposób, wykraczając, o ile dobrze rozumiem, poza ścisłe nakazy prawa kanonicznego, usilnie próbuje zatrzymać
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
48
jeden drugiemu, jeden drugiej, jedna drugiemu, jedna drugiej, gdyby to wyczerpywało nasze kombinacje, ;D zwraca uwagę na polną myszkę, która właśnie skrobie w trawie przy drodze, albo przez drogę przemyka, i naturalnie, że potem już nic nie jest takie samo, jeżeli przeżyliśmy tę chwilę i tę przemykającą myszkę razem, ale nie na raz, nie w tym samym miejscu i nie w tym samym czasie, jednocześnie i zarazem, a zarazem niekoniecznie świadomi zmiany, która w każdej, każdym z nas z osobna wystąpiła czy miałaby wystąpić, co nie jest ważne, owa świadomość, bo ważne w moim odczuciu i mniemaniu jest wspólne przeżywanie, którego ślady zostawimy albo nie zostawiamy, więc nieistotnie jest ‘sama emaus’, nieistotne jest samo Emaus, ani nawet to, że do niego zmierzamy, nawet sama droga, i my razem sami, nawet myszka nie jest istotna, a ważna, życiodajna jest ta energia, która przebiegła między nami, kiedyśmy sobie nawzajem zwracali uwagę na kogoś, coś, które nie jest nami, nie było ani Tobą, ani mną, mówiliśmy sobie, „o, patrz, myszka!”, ale to nie była „myszka”, już raczej szelest, chrobot, wzbity kurz na drodze, mignięcie szarego myszki futerka w trawie, które nas PORUSZYŁO, żebyśmy przystanęli, a potem szli dalej ze zdwojoną siłą, rozradowani, pamiętając, że to już za nami, zapamiętali i zapomniani, pamiętając i zapominając, dalej szli sobie, osobno lub/i razem, trzymając się za rękę albo trzymając się trawy, z rzadka w nią spozierając, żeby nie zboczyć z drogi, że nie robić bokami, zewsząd przysłuchując się otoczeniu i naszemu szemraniu. : Pokój z nami, ten w którym piszemy i ten, w którym czytamy, czyli - tak sobie o tym myślę, mówię - kuchnia w której się słuchamy, siebie nawzajem, niejako sami, ale wcale nie sami, rejestrując rzadko, często, od czasu do czasu, czasami to, co podpatrzone, a zwłaszcza to, co odsłuchane i wysłuchane: takimi to drogami ewentualnie rozpoznajemy się w sobie i w sobie nawzajem, wzajemnie się rozpoznajemy, zwracamy się do siebie, zwracamy się sobie nawzajem.
wiernych, którzy od dawna są niewiernymi, a na pewno są zdecydowanymi niewiernymi, jeśli przystępują do procedury apostazji, utrudniając opuszczenie wspólnoty, do której już 'duchowo' czy rytualnie nie przynależą, zamiast miłosiernie pozwolić apostatom odejść, aby nie psuli szyków wiernych, prawdziwych członków i członkiń wspólnoty kościoła katolickiego; duchowi ci marnują energię na ludzi bez katolickiej wiary, którą mogliby poświecić na wzmacnianie wiary w wierzących katolikach; nie dość, że to smutne, to również uprzykrzające życie, bowiem akt apostazji, który mógłby być zwykłą formalnością, staję się zbędnym "sakramentem niewiary", a nie ma nic bardziej bzdurnego i groteskowego niż katolicki sakrament ateizmu, jaki się funduje byłym polskim katolikom, ech, ech, eheu, eheu, no!].
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
49
Tym niemniej spora liczba utworów poetyckich, wierszy bądź wierszyków, została przeze mnie odnaleziona, jakkolwiek nie szukałem ich na nieszufladzie, a w innych miejscach rejestracji, przede wszystkim w załącznikach maili do byłych i obecnych przyjaciół i znajomych, którym nierzadko, a czasami o wiele za często, zdarzało mi się wysyłać te wiersze, w nadziei, że usłyszę od nich odpowiedź. Nie ma we mnie już tej złudnej nadziei. Ale też nie ma we mnie rozpaczy, jaką wywoływał powtarzający się zgubnie i niechybnie fakt, że ci przyjaciele i znajomi, wszystkich płci, rodzajów i orientacji, psychosomatycznych i poetyckich, jednak z rzadka tylko na wysłane im wiersze odpowiadali, komentowali czy je oceniali, jednym słowem: wypowiadali się na ich temat. Ich wypowiedź była mi wówczas potrzebna do potwierdzenia mojej osoby, które miało występować pod postacią aprobaty, gdzie tam, zachwytu nad tymi utworami, wytworami mojej wyobraźni i chorej psychiki, której się zdawało, że wystarczy powiedzieć jedno słowo, aby dusza została uzdrowiona. Nic z tych rzeczy, żabko, myszko, żuczku, misiaczku, słoneczko! Wiele słów ze mnie padło i byłbym głupcem, gdybym stwierdził, że upór w ich wytwarzaniu nie przybliżał mnie do stanu, z którego wynika obecna autorefleksja pisarska, który doprowadził mnie do założenia tego bloga i poddania się przemianom, jakie jego istnienie i stawania się wywoływały we mnie jako osobie, która bierze odpowiedzialność za zamieszczone tutaj wiersze i niewiersze. Ale potwierdzenie nie jest rozpoznaniem, choć stanowi jedną z jego konstytutywnych części (a w naszych okolicznościach narodowych lepiej jest kogoś przechwalić niż zakrzyczeć, no chyba że ów ktoś jest narcyzem czy narcyzką, od nich bowiem warto trzymać się z dala, bo nie jesteśmy im do niczego potrzebni:), równie konstytutywnych co krytyka. Rozpoznanie to afirmacja drugiego we wszystkich jego/jej odmianach. Do afirmacji konieczne jest tylko współżycie. Dopiero dalej współczucie ("współodczuwanie" dla tych, dla których "współczucie" denotuje "politowanie" i konotuje się lekceważąco lub pogardliwie) czy odpowiedzialność, na jakiejkolwiek płaszczyźnie. Jednakże bez odpowiedzialnej obietnicy, która jest potencjalna, czyli nie musi mieć okazji się zrealizować czy zaktualizować, że jesteśmy dla siebie nawzajem, że możemy na siebie liczyć i na sobie polegać, która realizuje się w podzielanym odczuciu, wzajemnym poczuciu, w samopoczuciu wszystkich zaangażowanych stron, nie ma możliwości czytania wierszy, nie możliwości transferu energii, nie ma możliwości bycia dla siebie nawzajem, na krótką chwilkę i na chwilę długą lub krótką jak życie. Niekrótszą i niedłuższą, w sam raz, niekonieczną i skończoną, jak niekonieczne i skończone jest życie, bycie razem, słuchanie się nawzajem, czytanie i pisanie. Może chodzi o "że Cię nie opuszczę aż do śmierci", a może o sygnał krótkiej wiadomości tekstowej. Tak czy inaczej, jeżeli nie odbywa się to na rzeczywistym tle, na którym polegamy, które leży w każdym z nas, pod nami, nad nami, za nami, przed nami, i tak dalej we wszystkim możliwych położeniach, orientacjach i rodzajach połączeń - pomiędzy nami, nie może być mowy o porozumiewaniu się, o nieporozumieniu, o kłótni i sporze, które są warunkiem negocjacji, które mogą doprowadzić do zgody, ugody, protokołów rozbieżności, ale bez których, bez przeżytego założenia występującej pomiędzy nami płaszczyzny - porozumienia, nieporozumienia, rozumienia, wreszcie ponierozumienia - nie mamy możliwości.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
50
Przechodzę zatem do wstępnego planu i rozpoczynam prezentację „różnych rzeczy”, cześć z których została poukładana i uporządkowana w większe całostki, podczas gdy niektóre występują w cyklach, a jeszcze inna całkiem solowo. Postaram się nie wprowadzać w nich zmian prócz w takich czasoprzestrzeniach, które z dzisiejszej perspektywy wydają mi się „oczywistymi błędami” - konia z rzędem tej czy temu, który zdefiniuje, prozą czy wierszem, błąd oczywisty - ;) - czyli takimi miejscami, w których mam poczucie, a raczej przesłuchanie, że wiersz się potyka, że jego muzyka zostaje powstrzymana wyłącznie w wyniku mojej ówczesnej nieuwagi lub ułomności technicznej. Ale też wiersze, które teraz tutaj nastąpią, które nadal będą się w rytmie jednego na dzień pojawiały, są mi już mocno obce, tylko w takim sensie, że nie byłbym w stanie teraz takich wierszy napisać, nawet jako autostylizacji, swoją drogą, w ogóle by mi się nie chciało robić czegoś tak próżnego, wstecznego i wszetecznego. ;) Z pewnością pisała je inna osoba, która pisała je inaczej i inaczej pisać umiała. Część z tych zdolności bezpowrotnie utraciłem, część przekształciła się w swoich następców, część - pewnie - się zachowała w stosunkowo niezmienionym stanie. Jedno jest pewne - słowa, frazy, tematy, tropy, figury, zwroty, sposoby i rodzaje, i całe wiersze - powracają i nawracają w tych wierszach, nieustannie i ustawicznie szukając dla siebie innego wyrazu (ale też nie oszukuję się, że różnice między poetykami są „skrajnie radykalne”, pomiędzy spójnością, konsekwencją, kontynuacją, ciągłością, powrotem, nawracaniem, zerwaniem, odrzuceniem i rozstaniem, wszystkie jednak pomieszkują na ograniczonej płaszczyźnie wyznaczonej moim własnym ograniczeniem i ograniczaniem; są mimo wszystko zaledwie dziełem jednego człowieka, który mimo że chłonny i pojemny, "ma swoje typy", charakteryzuje się pewnymi lubościami, skłonnościami czy niechęciami; który jakkolwiek poszukujący i chętny drodze w nieznane, cierpi swoje inhibicje, lęki i obawy; który przekraczając i wykraczając, starał się jednak przywrócić się sobie i którego celem, który powoli znajduje rozwiązanie, było przez dzielenie się, dawania, rozdawania, trwonienie i roztrwanianie - przywrócenie siebie sobie, getting myself bodied, przydanie sobie ciała - nie wyłącznie wiersza; stąd absurdalne i bezcelowe było oczekiwanie, że potwierdzenie wierszy doprowadzi mnie do pokochania siebie).
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
51
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
52
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
53
– Kochana, to jest pierdel, a nie sanatorium – osobne
opowieści o (mojej) chorobie psychicznej –
psychosomachia – emancypacja – miłość własna. Poniższy tekst jest przejrzaną wersją eseju napisanego i udostępnionego w maju 2011 r.: http://piotr-mierzwa.liternet.pl/tekst/osobne-opowiesci-psychosomachia-emancypacja-milosc-wlasna-clarified-v
but the greater responsibility, yes, is still our own Guru’s Jazzmatazz ft. The Roots – “Lift Your Fist”
[…] – Był piękny letni dzień, wokół zieleń i nagle poczułam, że mijający mnie ludzie, a ja wraz z nimi, żyją w klatce. Prawie fizycznie uzmysłowiłam sobie zamknięcie, w którym za chwilę zacznie brakować powietrza – opowiada. – Do głowy przychodziły jakieś rozpaczliwe pytania: to już zawsze tak? Nic się nie zmieni? Bałam się, że jeśli tak będzie dalej, być może nigdy nie zobaczę tego, co jest na zewnątrz. […] Kiedyś pojawili się esbecy z nakazem rewizji, przekonani, że znajdą w jej mieszkaniu drukarnię. Przeszukali domek letniskowy Szumańskich, zabrali książki i czasopisma bezdebitowe, a Ewę Szumańską zamknęli na 48 godzin. Celę dzieliła ze Stasią – robotnicą z „Polaru”, zatrzymaną po jakiejś manifestacji. Poprosiły o wiadro wody, żeby posprzątać. „Kochana, to jest pierdel, a nie sanatorium” – usłyszały. Potem, naśladując klawisza, powtarzały jego odpowiedź, gdy przykrywały się brudnymi kocami albo narzekały na smród z sedesu. Anna Mateja – „Trochę się dziwię, ale nie bardzo.” Czego nie ma w Pamiętniku młodej lekarki – reportaż Anny Matei o Ewie Szumańskiej („TP” nr 24/2002): http://www.tygodnik.com.pl/numer/276224/mateja.html
Pamięci Ewy Szumańskiej, która dzień po swojej śmierci, dzięki swojej dzielności & miłości do niedosiężnej Afryki, znikającego punktu, stała mi się inaczej obecna, pobliska, pokrewna
The text consists of the first, shorter section in English, and the second, much longer – in Polish. I recommend using a translator for readers non-conversant in Polish.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
54
Poniższe teksty powstały spontanicznie w komentarzach do moich postów na prywatnym profilu FB, z konsekwentnymi ustawieniami „tylko znajomi”, i tam też zostały opublikowane jako notatka i podziękowanie za dzierżenie moich walecznych zachowań, wypowiedzi & osoby przez ostatnie, mniej więcej, półtora roku (od zimy 2009-2010). Pomimo ich ulotnego charakteru, w wyniku przejrzenia, poprawienia i uzupełnienia powstała autonarracja, która mam nadzieję, wierzę, głęboko i niepewnie, jest w stanie powiedzieć coś istotnego nie tylko mnie i moim znajomym, ale także szerszemu gronu czytelników/czytelniczek, przyczyniając się być może do wzrostu świadomości choroby psychicznej w Polsce, zrozumienia wpływu nierozpoznania na nasze bycie w świecie (tzw. „wykluczenie/dyskryminacja”, odrzucenie, osamotnienie, m.in. osób chorych psychicznie, osób nieheteroseksualnych), oraz zmniejszenia strachu i nienawiści u czytających te wypowiedzi, a poszerzania ciekawości, otwartości, wrażliwości, stając się być może również niespodziewanym źródłem wsparcia. Używam rodzaju męskiego, ażeby nie wprowadzać nieporozumienia, iż tekst ten nie wypływa z moich doświadczeń, ale nie dotyczy on złożonego procesu utożsamienia rodzajowego (gender assumption), a jedynie wypracowywania przynależności do rodzaju ludzkiego. Bold and italicised sections are retained finger slips of the spontaneously speedy notation in the FB comments, noticed immediately upon rereading, and commented on still within the same post. Like the entire text, they too have been revised, corrected and complemented. 1. This cassette: http://en.wikipedia.org/wiki/Post_(Bj%C3%B6rk_album) deflowered my ears; I was gladly leaving my family home precisely at that time (1995), starting secondary school in Kraków, only to be returned forcibly to the city from Atlantic College, St. Donats, Wales by my mental illness (May, 1999); it changed me, it saved my life; and only now do I complain no more; the army of me grows silent. I never made it to undergrad at the Ivy League, as had been planned (I took my SATs and SAT1s once in an undiagnosed low, not to use the overused term "depression", and still managed to pull all of them over 700, lower 700s than expected, however, and I had not sent off applications; I also had an interview for Harvard while hypomanic at my school, AC (Atlantic College); the phase – from a low to a high, from “depression” to a diagnosed hypomania – turned at the end of January 1999), still I did get my US, Chicago and Iowa, t-shirt, dispatched on scholarship for a semester by the Jagiellonian University English Philology, which until recently I’d despised, but see now what a tremendously thorough and broad education I got there (what with my own effort invested). Only 10 years after taking my IB [International Baccalaureate] at the aforementioned Atlantic College, one of the United World Colleges, which I sat after a month (March, 1999) in an institution, one would say, short-stay mental health clinic in Bridgend, Wales (there's no psychiatric hospital of such standard in Poland, for all I know), did I realize that 33 is a good result (when you'd meant to get over 40 out of 45, you might be self-unimpressed). Not begrudging the unrealized futures, the Yales & Harvards, the MA in gender studies at Central European University, Budapest (where I got in with the best available
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
55
scholarship in 2005, when I was supposed to graduate from the Jagiellonian, but published a book of poems and relapsed instead, having scored total at TOEFL, probably the only flawless exam in my life, a rare thing in life, spotlessness, and unnecessary), that once dreamt-off doctorate in comp lit at Berkeley, the unpublished paper books of poetry, the people that disappeared along the way, I am proud of my education and other achievement, of my writing craft, of my proven human capacity, still now that the best education I've received were all the failures and periods of helplessness – the gift of illness - :) – the worst one, psychotic, manic helplessness, when one believes to be on top of the universe, yet in fact is entirely uncapable of self-actualizing action, as much as the psychosis is the venue for self-realization, but one that can hardly beseech partaking among the unmad, so I had to reinstate myself, reintegrating the experience into my sane, fortunately medicated functioning, in which I’m setting the limits for my schizo-affective sensitivity, choosing the restriction of medication in order to experience myself in the world in trust, and not in fear that breeds only sick phantasms, and forestalls the attempt to let myself be embraced by not-me — While the greatest achievement was regaining trust in myself, regardless of the fact of being a certified madman, and several other othernesses, which are indeed immaterial in the process of winning self-respect, dignity, and worthiness, the essential believe I am worthy of love, as it has to be unconditional; my own love, primarily, which was the hardest challenge in the on-going process, whose success is growth, and not arrival at a peak, thus, I'm grateful to myself, and to the people I've grown with along the way. Telling finger slips Yup, "still now" (i.e. “yet know now”) am I, having completed my formal education, and grown in the schools of hardships; and yes, "the essential believe I am worthy of love", an incessant, intermittently noticeable, kindly, process of growth & decay (the verb-noun believe), the happiness of losing time, the joy of making it work, the unnecessary assumption of place, a space-time travel. [True, you can see, "psychotic uncapability" vs. "everyday incapacity", yet another rift & bridge between insanity and mental health, might and need not be a rift and/or a bridge, once I’ve incorporated the psychotic, manic, and depressive experiences into the structure, the history, the stories of myself, reworked them in & into poems, without repressing, but facing the fear, the enormous fear that the deluded world, the way it appeared in the periods of madness, might be, although it isn’t, the case.] This has merely been a struggle for myself so as not to struggle any longer, let go of that preoccupation & merely being there, believing in you and me, again & anew, to live on.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
56
2.
Newsweek.pl: — Jest pan zatrudniony w spółce skarbu państwa, pensję płaci panu ZUS z kieszeni podatników, a czas spędza pan pod Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu. Czy to jest fair wobec podatników? Dominik Tarczyński: — Mój lekarz prowadzący wyraził zgodę na chodzenie, „dwójka” w zwolnieniu. Nie każda choroba wyłącza człowieka z aktywności społecznej. Co więcej, powinienem być aktywny, żeby wracać do pełni zdrowia, a osamotnienie i wykluczenie społeczne na pewno nie pomogłoby mi w tym trudnym okresie życia — dodaje Tarczyński. [w:] http://polska.newsweek.pl/solidarny-2010-za-pieniadze-zus,75663,1,1.html „[...] a osamotnienie i wykluczenie społeczne na pewno nie pomogłoby mi w tym trudnym okresie życia", mnie również one nie pomagały przez lata dekompensacji, (2005-2008; dzięki (znamienna dwuznaczność, eheu!) wszystkim tym, którzy ze mną wtedy byli i bywali, realnie i wirtualnie, próbowali poradzić sobie z niemożliwym, czyli stawać w obliczu bezradności: osobie chorej w dekompensacji może rzeczywiście pomóc tylko bycie w pobliżu, (nie za) blisko, nic więcej nie trzeba, co już samo w sobie nie jest łatwe, ale w ostrych epizodach może być to dla bliskiego/ej bardzo trudne i najtrudniejsze, kiedy należałoby chorego zamknąć, a polskie prawo bardzo utrudnia to nierzadko jedyne rozwiązanie; w Wielkiej Brytanii tę decyzję podejmuje pracownik socjalny, po zaleceniu lekarskim – tak było w 1999 roku, co wiem, bo moja pierwsza hospitalizacja, w Bridgend, w Walii, jak i ostatnia (w psychozie, 2007), w „Kobierzynie”, wpierw, a zaraz potem w Klinice Psychiatrii UJ, była przymusowa, choć zabrany do Kobierzyna, na przyjęcie wyraziłem swoim podpisem zgodę, gdyż prawne przymuszenie mnie byłoby dla mnie i dla sił ochrony zdrowia, delikatnie rzecz biorąc, niełatwe, nb. osoba w psychozie, wariat w obłędzie, może mieć świadomość swoich działań i ich pamięć, niepoczytalność nie jest bowiem całkowitym zerwaniem relacji ze światem nieurojonym, tym być może jest katatonia), dekompensacji, czyli stanów pogorszonego zdrowia, (również) w chorobie psychicznej, okresów „załamania”, albo epizodów choroby (tzw. nawrotów), a tak się złożyło, że na chorobę psychiczną choruję, żeby nie mówić „cierpię”, bowiem w przypadku chorób w ogóle, a zwłaszcza psychicznych, najstraszniejszą rzeczą w przebiegu choroby, czyli całym życiu od pierwszego epizodu i diagnozy choroby, są nie objawy (nieuleczalność choroby psychicznej polega na niemożności usunięcia nieznanych jak dotąd przyczyn, ale choroba wydarza się w „epizodach”, po których następują okresy „remisji”, czyli wycofania choroby, relatywnego „zdrowia”, dobrego samopoczucia, czasem tak dobrego, że chory „nie wygląda na chorego/wariata/cierpiącego”; dowiadujące się po latach o mojej chorobie osoby w zadziwieniu rzucają „nigdy bym
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
57
nie pomyślał/a” – „niewidzialność choroby psychicznej” w remisji, a czasem i w epizodzie, to dodatkowa trudność w jej zrozumieniu i przyjęciu przez osoby związane z chorym), a osamotnienie, odrzucenie, brak rozpoznania przez drugiego człowieka – rozpoznania, które jest dla każdego, dowolnego człowieka początkiem bycia wśród ludzi we własnej osobie, i ta międzyludzka nieakceptacja to główna przyczyna nawrotów i samobójstw wśród ciężko chorych psychicznie (od ludzi w depresjach po schizofreników), co potwierdzi każdy dobrze zorientowany, rozumiejący charakter schorzeń psychicznych psychiatra. Mój młody, zdolny psychiatra rzekł kiedyś: „Najważniejsza jest sieć społeczna.” Jedynym zaś pewnym punktem emocjonalnego oparcia, niestety, przez te lata (dekompensacji, 2005 – 2009, ale ta terapia trwała od 2002 r., z przerwami na chorowanie, aż do ostatniego okresu rocznej terapii podtrzymującej, 03. 2008 – 03. 2009, który przeprowadził mnie przez proces pisania pracy magisterskiej, obrony i zakończenia studiów, w depresji popsychotycznej, oraz powrotu na łono społeczeństwa, na początku już nie dodatkowej pracy jako tłumacz pisemny języka angielskiego; głównym tematem tego ostatniego okresu było przekraczanie negatywności, można by rzec, destrudo, w problemie: „robienia czegoś dla siebie”), była cotygodniowa terapeutka, na NFZ co prawda (na szczęście ojczyzna fundowała wieloletnią psychoterapię, najpewniej nieadekwatną, a jednak ten jedyny pewny punkt na powierzchni pełnej niepewności NFZ mi zapewniał), z którą siedziałem niemal siedem lat, ażeby dowiedzieć się ubiegłego lata, że w krajach cywilizowanej psychiatrii, Norwegii, Francji, gdzie mama kolegi pracowała, pracuje jako psychiatra, nie stosuje się, a wręcz zabrania, terapii psychodynamicznej (dzisiejsza dziedziczka psychoanalizy), a nawet któregokolwiek (!) z rodzajów terapii wobec „pacjentów ciężkich”, pacjentów z poważnymi chorobami psychicznymi, od zaburzeń afektywnych dwubiegunowych (depresja/mania; co do której nie używa się od dawna nazwy „psychoza maniakalno-depresyjna”, ale przekładu angielskiego terminu „bi-polar disorder”), przez zaburzenia schizoafektywne, na które choruję, po schizofrenię – byłaby to taka moja pseudo-hierarchia „na skróty”, narastania nierealności i odrealnienia, jeżeli rzeczywistość to nie tylko mój, przybliżony lub oddalony, jej odbiór, który w psychozie staje się chyba w całości podporządkowany lękowi, nie jako jednemu z objawów, a podstawie wszelkiego zagubienia, rzeczywistość totalnie jest uszeregowana przez porządek ksobnych majaków, nie podlegając nie tyle weryfikacji, co możliwości udziału, taka rzeczywistość staje się urojona, nieistniejąca, natomiast osoba – niebyła i absolutnie samotna – ten opis aż za bardzo przypomina narracje o sobie osób „zdrowych” współcześnie: R.D. Laing twierdził prawie 50 lat temu, że żyjemy w schizofrenicznym, rozszczepionym, alienującym świecie, raczej miał, nadal ma rację – przy świadomości, że dostęp do niej zapewnia wyłącznie moja materialność, tzw. „ciało”, właściwe mu zmysły, zdolności, organy itd. –
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
58
schizofrenię i całe dziesiątki cięższych chorób psychicznych, których namnażanie
następuje, przez coraz bardziej wyrafinowane klasyfikacje, co ma niewiele z nimi
samymi wspólnego, a do pewnego stopnia utrudnia akceptację tych ludzkich kondycji
w świecie zachodnim, albowiem jak pokazują badania nad schizofrenią, inne kultury
lepiej sobie radzą (tradycyjnie – radziły?) z włączeniem tych „prototypowych
szaleńców” na powrót w swoją tkankę, lub pozwolenie nam w tej tkance, tkance
międzyludzkiej rzeczywistości, którą, jeżeli opuściliśmy, to tylko w swoim jej
przeżyciu, odbiorze, po prostu żyć dalej jako my sami pomiędzy nami,
gdzie prócz koniecznej farmakoterapii, najważniejsza jest rehabilitacja przez
resocjalizację, czyli przywrócenie pacjenta do funkcjonowania w społeczeństwie (tj. np.
doprowadzenie do zrozumienia jego choroby i akceptacji jego osoby jako chorego w
bezpośredniej sieci społecznej, tj. w rodzinie; np. tak bardzo polskie „co ludzie
powiedzą” – niewątpliwie obecne we wszystkich społeczeństwach jako wstyd i w
zdrowych proporcjach społecznie twórcze – niszczy życia większości chorych w Polsce,
mam takie podejrzenia na podstawie swojego doświadczenia i innych znanych mi osób
chorych psychicznie, i rozmów z lekarzami/lekarkami,
niszczy nieakceptacja i obwinianie, jawne, skryte, szemrane, podszeptane (a potem
nierzadko jako np. destruktywne głosy czy paranoja, tj. obsesyjne postrzegania świata
jako zagrożenia, przetworzone, urojone), chorego za jego chorobę, być może poprzez
niewiedzę, ignorancję, uprzedzenia, brak świadomości i edukacji na temat zdrowia
psychicznego i choroby psychicznej – nieuchronne (dotychczas? czy tak będzie tu
zawsze?); samo-obwinianie i nieakceptacja siebie również przez tych „zdrowych”
bliskich, którzy mogą nie potrafić sobie poradzić z faktem, że ich dziecko, brat, siostra,
wnuk/wnuczka, kuzyn/ka, przyjaciel/przyjaciółka, znajomy/a nagle stał/a się
wariatem,
wtrącanie w poczucie winy w związku z chorobą, z którym i tak on sam, przede
wszystkim, przed wszystkimi, musi sobie poradzić, przetworzyć, zrozumieć swoją
kondycję, przyjąć ją i zaakceptować, docenić, ażeby ze swojego życia ponownie
czerpać, czerpać ze swojego cierpienia, jednak, choroby, które określają jego życie w
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
59
ogromnym, ale codziennym wymiarze, chociaż jak każde nasze utożsamienie, tylko po
części, nauczyć się przeżywać siebie jako, dajmy na to, schizofrenika, w tej ludzkiej
kondycji, bez patologizowania samego siebie; „schizofrenikiem się jest, nie choruje się
na schizofrenię” – tak mniej więcej pisał R.D. Laing w fundamentalnym studium
osobowości schizoidalnej i schizofrenii The Divided Self (Podzielone „ja”) z 1960 roku;
SCHIZOFRENIA JEST MOIM LOSEM, A NIE PRZEWINIENIEM, JEST MOJĄ
WRAŻLIWOŚCIĄ, JEDNYM SPOSOBEM ISTNIENIA – wśród bliskich i leczących go
powinien tak poczuć się pacjent, z właściwą pokorą wobec i radością z siły, która tę
osobę, „schizofrenika”, przerasta, czułością i czujnością –
w psychiatrii tę czujność nazywa się „krytycyzmem chorobowym”, który pacjent musi
wykształcić w sobie, o ile chce uzyskać narzędzie, aby ze jego pomocą przestrzegać się
przed krzywdą, jaką sobie i innym może zadać w epizodzie, zanim krzywda się
wydarzy, bo niestety to chorym spoczywa, w Polsce – w przygniatający sposób –
niewinny obowiązek samoobserwacji i oddania się w ręce instytucji, zrzeczenia się
„wolności”, zanim rzeczywiście zawini, siebie lub kogoś skrzywdzi „w afekcie”, albo
jego własne poczucie winy czy osób za niego odpowiedzialnych nie sprawi, że
szaleństwo wymknie się spod pożądanej przez chorego kontroli („pacjent
współpracuje”), której w stu procentach nie zapewnia regularne zażywanie
przepisanych leków;
niestety stygmatyzacja chorych psychicznie i stosunek psychiatrycznej służby zdrowia
oraz stan polskich szpitali sprawiają, że mnóstwo chorych nie współpracuje, kończąc
na ulicy, jako bezdomni wariaci, bezdomne wariatki, nierzadko uzależnieni od
alkoholu, który podobnie jak papierosy, jest lekiem uspokajającym, nie inaczej niż
xanax, tranxene (cloranxen) i inne benzodiazepiny, powszechnie stosowane,
uzależniającym, ale przeciwnie do nich – rozregulowującym system nerwowy),
a taką akceptację zapewnia najlepiej wspierające otoczenie, które wie, nauczyło się i
uczy, kiedy przytulić, a kiedy zamknąć czy pomóc zamknąć się w szpitalu, czego
bardzo trudno się nauczyć, ale to oparcie w rzeczywistych sieciach społecznych (stąd
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
60
sieci wirtualne już stają się „przyczynami” obłędu, jak podają media, są już newsy o
„psychozach internetowych”) zapewnia powrót chorego do życia wśród ludzi, a nie
chowa go w drewutni „społecznie zawstydzonej”, obciążonej i obciążającej winą,
bardzo zagubionej – np. ponieważ przyczyna choroby jest i nie wiadomo jak długo
pozostanie nieznana – rodziny (która tak jakby zarazem szukała i „winnego”, i
„zaginionego”), powstrzymując powrót chorego na łona społeczeństwa, do czego
większość wariatów, „współpracujących pacjentów”, jest zdolnych; prawdopodobnie
każdy chory, za wyjątkiem tych chorych najciężej, którzy wymagają ciągłej opieki).*
[tutaj był non-sequitur, ale się zbył, więc została gwiazdka, za którą patrz niżej] Gwoli jasności, opowiadam tę historię, snuję tę opowieść meandrycznie, na wzór „gonitwy myśli”, lecz pod kontrolą pisarskiej świadomości, jako lekcję i przestrogę, jak zrozumienie, które przyszło, bowiem sprawiłem, że jej treść stała się moim „problemem”, a nie „cierpieniem”, bo od ponad trzech lat jestem w remisji (pisałem w maju 2011 r.), a poprzednia remisja trwała pięć lat (leczyłem się, wciąż się leczę, i uznaję moje przeszłe stany zaostrzenia, wbrew Foucault lub Laingowi, za chorobowe, ponieważ były dla mnie bolesne, jak bolesna była „rehabilitacja”, powrót do rzeczywistości nieurojonej), a więc niezdekompensowany, w czym opowiadanie mojego życia ludziom pobliskim i bliskim, a nie instytucji pt. terapeutka, było niezbędne. Jak pisze teraz Hannah Arendt w krakowskich autobusach MPK: „Każdy smutek można znieść, jeżeli opowie się o nim historię”. Wypowiedzi psychoanalityczne nie są opowieściami, zaś powoływanie pacjentów w ciężkich chorobach i stanach do introspekcji/analizy jest naruszaniem ich kruchej bardzo, jak zawsze u wszystkich chwilowej, (choć ta chwila u niektórych trwa „cały życie”, tak siebie doświadczają, albo przynajmniej dorosłe życie, ale ta konstruktywna iluzja stabilności obecnie jest częściej przedmiotem destruktywnej nostalgii lub słodkiej melancholii, albo niekoniecznej, jak uważam, rozpaczy) równowagi, nadwątlonej osobowości & osobności, zadaniem rozgrzebania i ingerencji w siebie, które jest bardzo osłabione lub słabiutkie. W przypadku osób tak chorych psychoterapia jest jedynie stwarzaniem zagrożenia, a nie odbudowywaniem relacji ze sobą i ze światem, która została mocno naruszona, albo stosunkowo zerwana. Ale akurat w moim przypadku te lata terapii, oprócz tego, że jak zgadywano w Klinice Psychiatrii UJ przez chwilę mojego ostatniego tam pobytu latem 2007, mogły być jedną z przyczyn ostatniego epizodu (a przyczyny „załamań”, kolejnych epizodów są w większym stopniu społeczne niż endogenne (genetyczne, psychosomatyczne), są reakcją na sytuacje i otoczenie, w jakich pacjent się znajduje, dlatego nie mogą przed nimi ustrzec leki, jak nic prócz śmierci nie „ustrzeże” przed życiem, i bardzo dobrze,
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
61
ale psychotyk, podejmując próby „normalnego” życia, ryzykuje, w ostateczności, nie tylko śmierć, ale i obłęd, a mimo że często się nie skarży, czynności życiowe dla większości zwyczajne i proste wymagają od niego zwielokrotnionego wysiłku: raz, przekraczania lęku; dwa, nabrania wprawy w życiu, którego zwykłe części przestały być oczywiste; a ta trudność dotyczy zapewne niemal wszystkich osób chorych psychicznie, które podejmują ryzykowny, bo niegwarantowany, wysiłek powrotu do psychicznego zdrowia), uczyniły mnie silniejszym, dały doświadczenie własne do krytyki psychoanalizy (byłem pacjentem/klientem naiwnym, umyślnie na psycho-tematy nie czytałem za dużo, już chętniej tzw. „anty-psychiatrię”: R.D. Lainga, Foucaulta, Deleuze'a/Guattariego), dały samodzielnie zbudowaną wiedzę o sobie, gnosis seauton, ponieważ moja terapeutka odzywała się tylko z rzadka i w niewielu słowach, bardzo „po freudowsko-bożemu”, jak zawsze byłem skory do stawiania pytań o JAsność, które pozwoliły mi na odzyskanie zaufania do siebie. Tym niemniej, to konflikt z nienawistnymi lub uprzedzonymi osobami, co gorzej, nieświadomie, oraz praca nad sobą, terapia życiem, rozmowami, wierszem, tekstem, tańcem, śpiewem, w relacjach międzyludzkich, praca utraty, oraz praca przywłaszczania, rekonstrukcji pamięci & pamięcią, powolne rozpoczynanie procesu nabywania miłości własnej rzeczywiście uwolniły mnie od psychoterapeutycznych zależności, nieodwzajemnionych miłości, dały moc, motywację do robót pisarskich, dalszej pracy nad sobą, oddały mi siebie i sprawiły, że jestem zadowolony ze swojego życia, jak też wiem, gdzie jeszcze niedomagam i jakie są możliwe drogi działania, co zostawia mnie tylko z dorosłą, ale jakże zwykła & zdrową, czyli niepełną, niepewną, omylną, sztuką, czy też umiejętnością podejmowania odpowiednich, odpowiedzialnych wyborów (nauczyłem się mylić & ponosić konsekwencje), jak też umiejętnością odmowy uczestnictwa (wybór & odmowa się wzajemnie warunkują). Aha, nie jest to insynuacja faktycznej choroby psychicznej u p. Tarczyńskiego, choć naturalnie, jak niemalże każdego, ochoczy psychiatra lub psycholog mógłby tego pana tak czy inaczej „zdiagnozować”, zmedykalizować i spatlogizować. Ale że zakochanie (czyt. „zaślepienie”) i wypowiedzi tego człowieka są „chore”, w sensie; kłamliwe, cyniczne, bezczelne, bezecne, nie pozostawia moich wątpliwości. Te cechy cenię w niektórych artystach, jako narzędzia ich sztuk, ale w politykach, a zwłaszcza w świętojebliwych obrońcach moralności, budzą we mnie nóż, morderczy sprzeciw. Zamordyzm uzyskuje pozytywne znaczenie, łapania za słowa takich osób, które słowu przypisują najwyższą, honorową wartość, a w swojej hipokryzji, swoimi zachowaniami odbierają tak słowom, jak czynom przynależną im, więc ograniczoną, wagę & moc. NB. Hannah Arendt reklamuje otwarcie jednej z wystaw w otwieranym MOCAKu, Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie, pt.: „Historia w sztuce”, w autobusach MPK, komunikacji miejskiej, w autobusowej telewizji (reklamowej). *a powoływanie pacjentów do analizy jest niebezpieczne (w wręcz medycznie – potencjalnie nieetyczne, w świetle rozwoju psychiatrii, za którym ojczyzna nie nadąża, jak za wieloma innymi procesami, których chronologia rozwoju nie została zaburzona w „krajach zachodnich” przez interwencję historii w czasach powojennych i niedobory pamięci w trzeciej Rzeczypospolitej), oto ten non-sequitur – zdanie przerwała mi
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
62
znajoma na FB czacie z pretensją, że zwalam na chorobę moje osamotnienie czy samotność; otóż, nie czuję się samotny, w sensie: pozbawiony towarzystwa, a ludzie coraz bardziej mnie męczą („znowu będzie trzeba figurować”, mówi The Ill Master of Darkness, Andrzej Sosnowski, poeta, dopowiadam sobie: „znowu będzie trzeba się (dobrze) prezentować”, a chętniej bym z Tobą pobył niekoniecznie, a swobodnie & odważnie), jedna rzecz to osobność tego doświadczenia, jego rzadkość, taka czy inna tego doświadczenia „głębia”: doświadczeń, które stanowią, kim jestem & się staję (wewnątrz całości dotychczasowych moich doświadczeń), doświadczeń, które potrafię wyrażać, a za swoje zadanie, jedyną „misję”, stawiam podnoszenie świadomości zdrowia psychicznego i choroby psychicznej w ogóle, a swoim świadectwem informowanie, przeciwdziałanie dyskryminacji osób chorych psychicznie w Polsce, gdzie nasza kondycja nadal opatrzona/wypaczona jest stygmatyzacją i tabu, które przekracza po wielokroć, np. dyskryminację gejów, tym bardziej, że geje sobie zazwyczaj nieźle radzą [choć wielu z nas z tej nieakceptacji, zwłaszcza samo-nieakceptacji – zwanej niekiedy „uwewnętrznioną homofobią”, strachem przed tym, kim się jest, a być nie może, nie można i być się nie umie i nie potrafi – zalicza tzw. „problemy psychiczne”; jednakże tutaj podobny problem muszą rozwiązać inne osoby, które muszą dotrzeć, za swój cel stawiają sobie dojście do społecznie odmawianej samoakceptacji, w swoistej psychosomachii, mimo że brakuje psychoterapeutów specjalizujących się w terapii osób LGBTQA, nieheteroseksualnych, i jest to dotkliwy brak w polskiej ofercie terapeutycznej, a akurat dla większości gejów, którzy „mają ze sobą problemy” ze względu na przyjmowanie swojej orientacji psychoseksualnej, w związku z czym zapadają na schorzenia psychiczne, zapewne wystarczającą pomocą byłaby dobra psychoterapia, prawdopodobnie jednak nie królująca w Polsce terapia psychodynamiczna, którą zaproponować mogliby jedynie terapeuci/tki, jacy/kie w terapii własnej wyleczyliby się z homofobii, co, odnoszę wrażenie, stanowi jeszcze większe wyzwanie dla przyszłości polskiej pomocy psychologicznej (np. kwestia uzgodnienia i rozdzielenia religijności katolickiej terapeuty/ki od terapii osób przez tę religijność, w najlepszym razie, bardzo warunkowo akceptowanych) (nie ukrywajmy, że każda terapia, jako leczenie, jest „naprawcza”, zakłada, choć czasem po cichu, a czasem zaprzeczając kłamliwie, „że coś jest nie tak i trzeba to naprostować”, o „dobrze” terapii decydują, jak mniemam, wartości owej prostej, na którą klient chciałby wrócić, podejmując terapię, a te szczęśliwie zmieniają się w czasie, potencjalnie czyniąc psychoterapię narzędziem emancypacji)], a homoseksualizm nie jest już chorobą (od nieco ponad 30 lat, kiedy usunięty został z klasyfikacji chorób psychicznych), tak jak chorobą nie jest już histeria, jakkolwiek wiele osób nieheteroseksualnych nadal przeżywa siebie jak chore, bestialskie, nieludzkie (o czym nam się na porządku dziennym przypomina, co nie zmieni się długo – albo nigdy), i tutaj psychoterapia mogłaby stać się jedną z dróg owej psychosomachii, narzędziem osobistej emancypacji, a nie instytucją „naprawczą”, naprostowującą („normalizującą”, rzekłby zapewne Foucault jeszcze w 1979 roku),
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
63
a co innego brak ulubionych ludzi w życiu, z którymi można twórczo, swobodnie spędzać czas (a takich ludzi mam, teraz bardzo niewielu, znacznie mniej niż wcześniej i znacznie mniej obłędnie, namiętnie, bezpamiętnie, a luźniej, bez presji i uroszczeń, acz odpowiedzialnie, wobec których miłość jest pragnieniem mojego i ich szczęścia, czasem tworzonego razem, z wzajemną, czyli niekoniecznie symetryczną czy proporcjonalną uwagą i zaangażowaniem, ale w ramach wzajemności się rozgrywającą, ramach godności, szacunku oraz wyrozumiałości i spełnienia, wspólnej samorealizacji; zaznaczam jednak, że dopiero teraz się takiej zdrowej miłości do siebie i przyjaciół zaczynam uczyć, czyli żyć twórczo & szczęśliwie), bywanie w towarzystwie staje się dla mnie dosyć nieciekawe, bo jest marną formą bycia z ludźmi, ale fajnie gdzieś z kimś pobyć, jeśli nie muszę się „prezentować”, co jak najbardziej było moim własnym przymusem wewnętrznym, podobno charakterystycznym również dla gejów, skorelowanym z kruchą osobnością, szeroką osobową, osobowościową niepewnością „schizofrenika” – spełnianiem wypowiedzianych, a zwłaszcza domyślanych (wymyślonych, zmyślonych, urojonych), czy niewypowiedzianych cudzych potrzeb, przez osoby, których własne potrzeby nie są nawet rozpoznane jako ludzkie potrzeby, gorzej niż zakazane – niewypowiedziane, przemilczywane, czy wręcz uznane powszechnie za „niewypowiadalne”, których imienia nie przywołuje się i nie wolno przywołać, ale wyłącznie z powodu społecznie podtrzymywanego przez takie milczenie strachu (jak niegdyś pisano o homoseksualizmie: love that dare not speak its name; jakże przerażająca musi być „choroba, której nazwy się nie wypowiada”), a może nawet fajniej pobyć samemu, oddając się swojej pasji-pracy (tutaj: pisaniu; lub hobby np. śpiewowi, tańcu, gotowaniu), także samemu wśród ludzi, o ile to staje się dla mnie wybranym sposobem życia, a nie przetworzeniem nierozstrzygalnej frustracji w zrezygnowaną afirmację [dygresja diachroniczna-psychiatryczna: „schizofrenik” jako słowo, termin diagnostyczny, to tylko anachroniczna łatka – pewnego dnia pamiętnego lata 2007 roku lekarz w Klinice Psychiatrii UJ zażartował do mnie: „w latach 50tych byłbym Pan zwyczajnym schizofrenikiem”, mimo że kategoria zaburzeń schizoafektywnych istnieje w psychiatrii od początku XX wieku, ale właśnie w tym momencie, dochodzą mnie słuchy, jej przydatność jest przedmiotem dyskusji pośród psychiatrów – podejmując od jakiegoś czasu próby przekonania mnie do elektrowstrząsów, które w Krakowie stosuje się „na schizy”, w psychozach, podczas gdy w tym „cywilizowanym świecie psychiatrii”, o czym dowiedziałem się od mamy kolegi, pani psychiatry, tylko na ciężką depresję, rzadziej – manię (ta terapia nie ma nic wspólnego z popularnymi obrazami z filmów i książek z lat 50tych, kiedy farmakologia psychotropowa właściwie nie istniała, jest bardzo „cywilizowana i ludzka”, wstrząs trwa parę sekund, a podobno jedynym efektem ubocznym są przejściowe ubytki pamięci (zarastające dziury w mózgu?), cała zaś procedura obywa się przed śniadaniem, na które jednak pacjent tego dnia nie zdąża, o ile dobrze pamiętam, proszę mi wybaczyć „humor zakładowy”),
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
64
stwierdziwszy, że elektrowstrząsy działają w „wychwycie zwrotnym serotoniny”, która jest odpowiedzialna za zaburzenia afektywne (depresję/manię) – o ile przywołuję dokładnie – czyli są takim antydepresantem dla bardzo ciężko dotkniętych, nie wpływają natomiast na dopaminę, którą obarcza się odpowiedzialnością za występowanie objawów „wytwórczych”, popularnych „schizów”, tj. urojeń, omamów, głosów itd., które stereotypowo są utożsamiane z szaleństwem, mimo że stanowią tylko jeden aspekt zaostrzenia w niektórych chorobach psychicznych; miałem jednak prawo odmówić i odmawiałem, co powinno dorzucić jeszcze światła do rozumienia „niepoczytalności”, „wolności” i „praw” pacjenta psychiatrycznego, który nawet w psychozie (w obłędzie), samowolnie oddawszy się w ręce instytucji, szpitala, psychiatrii (podpisał zgodę na przyjęcie do szpitala; ubezwłasnowolnienie, jak wspominałem, jest w Polsce niełatwe, niekiedy – niestety), zrzekłszy się części swojej „wolności”, swoich „praw”, nadal zachowuje prawo do decydowania o swoim leczeniu (oczywiście w ramach „współpracy”) – więc odmawiałem i odmówiłem, i przejął mnie inny lekarz, wrócił do leku przeciwpsychotycznego nowej generacji w wysokiej dawce, który zażywałem od 1999 roku, przed zatrzymaniem w Kobierzynie, gdzie automatycznie, jak podejrzewam, włącza się „starodawny” haloperidol (nie starszy jednak niż 50 lat), znany z poezji Tkaczyszyna-Dyckiego, halopopierdol, a Dyciu nie przesadził w tym przejęzyczeniu, i ten mój lek (substancja czynna: risperidon, różne rynkowe nazwy) wraz ze stabilizatorem nastroju (substancja czynna: kwas walproinowy, nazwa rynkowa: depakine, depacote; stabilizatorem są również sole litu, jeden z najwcześniejszych leków psychotropowych; stabilizatory nastroju ordynuje się w zaburzeniach afektu, depresji/manii, znane m.in. z piosenki Nirvany „Lithium”), poradził sobie z targającymi mną wewnętrznie, bo niestety nie aż tak bardzo zewnętrznie szaleństwami („Pana psychoza jest bardzo uspołeczniona” - stwierdził ten sam, wspaniały swoją drogą, lekarz i rozmówca, o czym mogą zaświadczyć osoby, które widziały mnie w „stanie odmiennym”, a niekoniecznie się zorientowały, co za niecodzienna kosmiczna opowieść snuta jest w moim umyśle i co za magia się wyczynia każdym moim gestem, słowem, moim psychociałem; świat eksplodował wtedy od wszechobecnych znaczeń, a ja - od niebywałej, niecodziennej, niesamowitej energii; jakkolwiek może się wydawać, że nadal mam jej w nadmiarze, to wreszcie osiągnąłem swój niestraszny mi znowu poziom, zaś odchylenie powinno być mierzone od właściwego danej osobie stanu & sposobu bycia, a nie arbitralnie ustalonej normy, i w ten „nienormalizujący” sposób właśnie zostałem w Klinice Psychiatrii UJ potraktowany, za co do dzisiaj jestem wdzięczny, pozostając jej pacjentem, gdyż oczywiście nadal poddaje się farmakoterapii), ale „schizofreniczna”, czy tam „schizoafektywna” niepewność, jako modalność mojego bycia, jedno z utożsamień w moim życiu, to jedno ze zbioru doświadczeń i sposobów doświadczania dla mnie najważniejszych, tj. najbardziej konstruktywnych, paradoksalnie, gruntujących, poprzez zdarcie owej błogosławionej dla większości iluzji
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
65
stabilności: w moim przypadku takie przeżywanie siebie nie sprawdza się w rzeczywistości, nieświadomość zmienności światów mnie nie gruntuje]. Zadie Smith na swoim wspaniałym spotkaniu na 2. Festiwalu Miłosza w Krakowie zacytowała rozróżnienie ludzi dokonane przez innego pisarza, bardzo celne: ludzie dzielą się na ludzi, dla których życie jest ciężkie, i tych, dla których jest łatwe (bez względu na wydarzenia, sytuacje, okoliczności, przeżywają je albo jako ciężkie, albo jako łatwe). Im mocniej odczuwam pewne ciężkości i podnoszę moje życiowe ciężary, nabierając formy i wprawy, przypominając sobie inne, rekonstruując, trudniejsze i łatwiejsze czasy, tym łatwiejsze i przyjemniejsze, i spokojniejsze, i gwałtowniejsze, zdystansowane i zaangażowane, bardziej godne staje się moje życie, coraz bardziej swoje i coraz bardziej pożądane. :) „Nie jesteś sam. Należysz do Wspólnoty Cierpiących.” – dopisał znajomy z fejsbuka. Należę tylko do rodzaju ludzkiego. Przynależność do czegoś, co nazywałoby siebie Wspólnotą Cierpiących, zmierziłaby mnie. Nie po to przez swoje cierpienia przechodziłem, przeszedłem, by w takiej podejrzanej wspólnocie pozostawać: śmierdzi mi ona samoponiżeniem, samo-użalaniem (self-pity), samopolitowaniem, cierpiętnictwem, pławieniem się w cierpieniu. Przynależność do rodzaju ludzkiego zdobyłem jednak ucząc się miłości do siebie, rozpoczynając tę praktyczną naukę, te studia: wyrozumiałości, szacunku, godności, czułości, czujności, dystansu z pełnym zaangażowaniem i czasem na osobiste przyjemności, od czasu do czasu, a jeśli w którejś z tych wartości ci zawiniłem, wybacz, nie zapomnij, i doskonalący się człowiek jest niedoskonały. Najbardziej kuleje u mnie zarabianie na siebie, ale to już inna, przyszła historia (jak się okazało: ubóstwa). Do! Wiele mówiące przepalcowienie zakochanie – (w próżności nadgorliwe) zaangażowane zachowanie, zaślepienie. Uwaga metodologiczna: w powyższej wypowiedzi swobodnie mieszają się wiedza i zrozumienie wywiedzione ze swojego doświadczenia i refleksji nad nim, od spotkanych na drodze tego doświadczenia osób, które wniosły wiedzę rzetelną i codzienną, z zasłyszeń, podsłuchań, obserwacji oraz lektur. Jakkolwiek dołożyłem starań, by wypowiedź ta zgadzała się w najwyższym dostępnym mi stopniu z obecnym stanem mojej wiedzy, zrozumienia, pamięci, intuicji, przeżywania i odbioru siebie w rzeczywistości, ta próba opowiedzenia mojego życia na tę chwilę, przejściowe podsumowanie, nie pretenduje do bycia refleksją naukową, stara się jedynie osiągnąć cel znacznie dotkliwszy (boleśniejszo-kojący), za pomocą opowieści wywrzeć pewien wpływ afektywny & etyczny, więc do źródłowego cytowania w bibliografii nadaje się tylko jako świadectwo (uleczonego szaleńca, który przez to nie przestał być psychicznie chory). Natomiast ze wszystkich wykazanych mi błędów, każdego rodzaju, jak najchętniej się nauczę, a po chwili namysłu, uznając swoje pomyłki, pośpieszę je poprawiać. Kraków, poniedziałek, 16 maja – czwartek, 19 maja 2011 r. [25 – 27 czerwca 2012 r.]
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
66
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
67
Całkiem prawdziwa historia krótkiej bezdomności.
Nie rozbiłem wczoraj namiotu na Rynku. Zabrakło mi też sił, żeby podzielić się z
innymi oburzonymi moim zażaleniem na tutejszą międzyludzką rzeczywistość
(społeczną), dotkliwie moją własną. Zamiast tego odwiedziłem naprawdę fajną, długo
niewidzianą znajomą z szacownej instytucji, szczęśliwie natknąłem się na innego
znajomego w uczęszczanej przeze mnie kawiarni, jak również odebrałem mojego
chłopaka z jego ciężkiej, fizycznej pracy – był jedną z trzech osób, które wysłały mi
zaproszenie fb na okupację krakowskiego rynku – zrobiłem mu jedną, drugą, trzecią
scenę, w związku z czym nie na spacer o zachodzie słońca nad Wisłą poszliśmy za rękę,
a do niezupełnie mojego mieszkania. Zanosząc się od płaczu, robiłem scenę czwartą,
po czym kochaliśmy się, wystarczająco długo i dobrze, i wszystko byłoby dobrze, gdyby
się nie przestraszył spokoju po orgazmie, że zaśpi do pracy, zatem zrobiłem scenę
piątą, wrzuciłem do piekarnika naleśniki z serem, które w zamrażalniku zostawiła tzw.
„matka” przy okazji swojej ostatniej wizyty, nastawiłem kawę w ekspresie
przelewowym, do którego znowu chwilowo nie mam filtrów, i wyrzuciłem mojego
chłopaka, samo się pod palce ciśnie prześliczne „powtórzenie z wariacją”: wrzuciłem -
wyrzuciłem, nic z tych rzeczy, nie poddam mu się, nie ulegnę paralelom: poprosiłem
go, żeby wrócił do siebie, chciałem zostać sam i zostałem sam, dzięki, ko. Cie!
Natomiast przedwczoraj na szczęście nie dotarłem do mojego MOPSu na
Praskiej, ażeby złożyć skargę na panią Martę Oramus, która pod koniec kwietnia
okłamała mnie, że mam bezterminowo zapewnione miejsce w OIKu na
Radziwiłłowskiej, gdzie po niezapowiedzianej selekcji u pani Ewy Lipskiej, okazałem
się nie dość straumatyzowany, po tym jak pierwszej niedzieli długiego majowego
tygodnia w wyniku bójki z młodszym bratem postanowiłem wybrać wolność, albo
bezdomność.
Nie ma w tym nawet mojej winy. Po prostu kierowniczka tego urzędu, u której
składa się skargi na jej dyżurze w uprzednio umówionym terminie, musiała udać się
tego dnia do sądu. A przynajmniej tak twierdziła jedna z trzech bodajże sekretarek
mojego podgórskiego MOPSu, która mi się nagrała na komórkę dzień wcześniej, kiedy
zapadłem w głęboki sen, a nie mając chęci powstawać, swoją komórkę wyciszyłem.
Ocknąwszy się, oddzwoniłem i wybrałem jeden z zaproponowanych mi w wiadomości
głosowej terminów, następny poniedziałek, i odetchnąłem z ulgą, bo szczerze mówiąc,
również rozbijanie sobie tygodnia środą spędzoną nawet przez godzinę w urzędzie,
który mnie wystrychnął na dudka i zgruchotał moje zaufanie do ludzi, wcale mi się nie
uśmiechało.
Tamten dzień to też był poniedziałek, kiedy po niedzielnej, kolejnej od grudnia
poprzedniego roku bójce z młodszym o ponad dekadę bratem (tym razem ja mu
natłukłem, skutecznie powstrzymując się od rozbicia mu głowy o kant mojego
politurowego regału na książki z barkiem na leki i dokumenty), pod ostrymi słowami
przerzuciłem ten cały śmietnik moich nieupranych ubrań do mojego z jego pokoju, w
którym leżały porozrzucane z balkonu, rozpakowane z plecaka i toreb – pogoda w
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
68
długi majowy tydzień wydawała się sprzyjająca wypraniu jeśli nie całej, to przynajmniej
sporej części mojej garderoby, zakończeniu jej zimowego snu na balkonie, a odniosłem
wrażenie, nie stwarzając sobie możliwości zapytania w obawie otrzymania prawdziwej,
fałszywej lub wymijającej odpowiedzi, że mój ceniący porządek rodzony współlokator
nie wróci już do kolejnej niedzieli, niestety, byłem w błędzie –
nie kontynuując bójki, ubrałem się, zadzwoniłem na telefon zaufania miejscowej
opieki społecznej, który był jeszcze czynny, jako że było przed dwudziestą pierwszą,
zapakowałem część upranych tego i poprzedniego dnia oraz czystych rzeczy w
niedawno opróżniony stulitrowy plecak, który jest moim towarzyszem od
siedemnastego roku życia, między innymi woził mi rzeczy do liceum w Zjednoczonym
Królestwie, skąd mnie także przywiózł trzynaście lat wcześniej, kiedy po maturze, i
moim pierwszym epizodzie psychotycznym, wracałem do Krakowa i wówczas w
londyńskim metrze tachałem znacznie więcej tobołków niż tej niedawnej niedzieli,
kiedy wybierałem wolność, albo bezdomność, i miałem ze sobą oprócz starego
towarzysza, nowych towarzyszy: laptop w torbie na laptopa, w pewnym sensie nagroda
od tzw. „rodziców” za ukończenie studiów, piękną brązową torbę Pumy, jaką moja tzw.
„siostra” wreszcie wynalazła wraz ze mną w tej cholernej Galerii Krakowskiej, mniej
więcej pięć miesięcy po świętach Bożego Narodzenia, na które stanowiła prezent,
poręczną torbę na ramię „Ernst & Young”, wygrzebaną niegdyś przez tzw. „matkę” w
jednym z jej doskonałych, buskich second-handów, i jeszcze jedną torbę, której, jak i
jej proweniencji, nie pamiętam, i wyszedłem.
Wyszedłem z mieszkania, zostawiając klucze, które mój pijany i dotknięty moją
i nie tylko moją przemocą młodszy brat, jak się potem okazało, wrócił z zamiejscowego
wesela swoich znajomych, pozbawił wiklinowego koszyczka, w którym na co dzień
mieszają się z innymi kluczami, jego do mieszkania, do skrzynki, do piwnicy,
niezależnymi śrubkami, wymiennymi końcówkami do śrubokręta i innym rupieciem, a
wcześniej, jak zasłyszałem, starając się doprosić dla mnie szpitala psychiatrycznego,
wyrażając też, jak mniemam, nadzieję, że dzwoniąc na telefon zaufania, znowu
zadzwoniłem po policję, która za moim pierwszym wezwaniem, dzięki mężnej, nie
żartuję, decyzji młodszego brata o „podpisaniu mnie” (zamknięciu bez zgody, którą
wyraziłem kilka dni później „na sądzie”; dotarł tu już list z umorzeniem tego przeciw
mnie postępowania i obciążeniem Skarbu Państwa jego kosztami), zapraszając do
mieszkania karetkę, zapewniła mi tygodniowe lutowe ferie w Kobierzynie, moim
lokalnym, nieodległym od mojego miejsca zamieszkania psychiatryku, a za drugim
moim wezwaniem, nieco spokojniejszym i bardziej przemyślanym, pouczyła ustami
pana policjanta, iż następnym razem wniesie on sprawę do sądu o wezwanie
bezpodstawne, zaś ustami pani policjant skłamała mi prosto w twarz, że dzwoniłem na
112 z wiadomością, że mój brat „chce mnie zabić” (jeśli dobrze zgaduję, intencje ma
przeciwne, obaj chcemy sobie dobrze żyć, akurat ze sobą, ponieważ żadnego z nas, ani
właścicieli mieszkania, które współzamieszkujemy, a których ja nazywam tu tzw.
„rodzicami”, nie stać na absurdalnie kosztowny w Krakowie wynajem pokoju dla
każdego z nas z osobna, kiedy i koszty utrzymania własnościowego spółdzielczego
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
69
mieszkania stale rosną), po czym ten wymowny duet odegrał scenę, tak odebrałem
ostatnią wizytę w moim tzw. „domu”, pewnie mylnie, zaproszonej przeze mnie policji,
w której bezskutecznie starali się zweryfikować swoje chcę mnie zabić, przez które
zostali odciągnięci, jak nie omieszkał przypomnieć pan policjant, od wie-pan-ilu-co-
dzień-pobitych-kobiet, i na sygnale do mnie jechali, podczas gdy dobrze z mojego
kuchennego okna widziałem, że jak najsłuszniej nie skorzystali z niekoniecznego w
tamtej sytuacji koguta, gdy radiowozem parkowali pod moim blokiem.
W każdym razie obijanie młodszego brata po głowie pięściami, nawet jeśli on
pierwszy mnie ściągnął z buta, a co do tego występują po obu stronach sprzeczne
świadectwa, i nawet buraczanego od zrozumiałego gniewu, narosłego przez miesiące, a
może i lata napięcia, i chwilowego przepicia, nie należy do rzeczy przyjemnych, a w
istocie jest uczynkiem, jakkolwiek wówczas przeze mnie pożądanym czy wręcz
wymarzonym, mimo wszystko dojmująco dla bijącego bolesnym i wcale nie dlatego, że
siły fizyczne stron w tej konfrontacji całkiem niedawno się w przybliżeniu wyrównały, i
ja jako rzekomy zwycięzca nie wyszedłem bez szwanku, bo też historycznie to brat
pozostaje tym bardziej wysportowanym, a więc zasługę wolę przypisywać sobie nie
realizacją gwałtownej fantazji w tamtym momencie –
należy przyznać, że zabić, gdyby nie niosło to dla mnie rujnujących życie
konsekwencji, w okrutnych męczarniach, to pragnąłbym zupełnie nie brata, ani nawet
nie tzw. młodszą „siostrę”, a ojca i matkę, tzw. „rodziców”, i z miejsca przystąpiłbym do
akcji, gdyby nie było to z jednej strony kompletnie nierozsądne, a z drugiej nie
przechodziłoby mi właśnie w ten nieprześcigniony rodzaj smutku, który pozwala
rozgaszczać się w Psychopatologii Miłosnej, gdyż w obecnym okresie swojego życia nie
jestem w stanie ekonomicznie jej przekroczyć oraz fizycznie i geograficznie zostawić za
sobą –
lecz w desperackim akcie wyboru wolności, albo bezdomności, który młodsza
ofiara naszej wspólnej przemocy opatrzyła aprobatą – no, w końcu męska decyzja,
pedalska, ale męska – a w każdym razie tyle słyszały moje obrzmiałe życiową decyzją
uszy, kiedy opuszczałem niezupełnie moje mieszkanie, nie w nadziei, że na zawsze,
tyle ostrożnej wdzięczności wobec dynamizmu procesów życiowych, zdaje się, jest w
stanie wykształcić nawet tak uporczywy jak ja frajer, jednak nie aż tyle, żeby nie zostać
oszołomionym faktem, że moja bezdomność będzie trwała jedynie nieco ponad dobę,
w trakcie której, dajmy na to, pięć razy będę musiał wszystko odkręcić, albo tak:
wszystko zostanie mi odkręcone, łącznie z moim wyborem wolności. Myślę, że nie
będzie to już dla nikogo zaskoczeniem, że „własnymi rękami”, albo tak: serią niemal
natychmiastowych osobistych decyzji, z których każda zmieniła mi bieg życia.
Dobrze mi tak: przekonałem się na własnej skórze, że nie ma i dokąd, i po co
uciekać, że ucieczka jest niepotrzebna, a życie jest drogą, którą można przemierzać
piechotą lub MPK, zaś zawartość i ciężar bagaży, które zabieram ze sobą i taszczę, jest
stosunkowo przypadkowy i mocno redukowalny; taka wycieczka chyba na zawsze
pokazuje, że większość rzeczy niesionych jest najpewniej niepotrzebna, skoro
zapomniawszy ręcznika, wybieram powrót pod prysznic (nad wanną!) już mi znany, a
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
70
nie poniedziałkową wieczorna kąpiel w schronisku dla bezdomnych, jakich kompletną
listę otrzymałem w poniedziałek w pięknym nocą budynku kina „Tęczą”, moim
MOPSie na ulicy Praskiej 52, którego klamkę pocałowałem w niedzielę przed północą,
skierowany tam uprzednio przez telefon zaufania z jego kobiecym głosem, jaki upewnił
się, że wszystko już jest w porządku, o czym pośpieszyłem poświadczyć, bowiem się
musiałem jeszcze spakować i wyjść z mieszkania tak, aby zdążyć na tramwaj na Most
Grunwaldzki, a stamtąd autobusem aglomeracyjnym w znaną mi ze spacerów okolicę
na Dębnikach, i nadzieja, że będzie mimo niedzieli jeszcze jechał, się spełniła, a nawet
dostałem pierwszego od dłuższego czasu esemesa od młodszej siostry, w którym
wyrażała wątpliwość, że okładanie młodszego braciszka po głowie to nie jest właściwy
sposób „socjalizacji” (zastanowiło mnie trochę, skąd u mniej takie branżowe słowo) i
troskę o moje zdrowie psychiczne, proponując delikatnie wizytę u lekarza psychiatry
(uspokoiłem ją, że leczę się u mojego lekarza psychiatry i jak ona uważam, że kopanie
w twarz nie jest skuteczną drogą socjalizacji). Na szczęście wynajmująca w pobliżu
pokój młodsza siostra mojej najlepszej przyjaciółki z czasu studiów była u siebie,
gotowa mnie przenocować.
Tak czy siak, zdążyłem, ale wyszło na to, że znajomość z terenem bywa złudna:
wysiadłem na właściwym przystanku i przekroczyłem bramę ośrodka opieki
społecznej, o którym myślałem, że stanie się moim schronieniem, ale przez dłuższy
czas nie znajdowałem sposobu na dotarcie do wewnątrz, ponieważ wszystkie trzy
wejścia były zamknięte, a człowiek, który przez chwilę przyglądał mi się z balkonu,
zniknął za swoimi drzwiami balkonowymi i zasłonami, nie uważałem w dodatku, że
wołanie do niego, czy innych zapalonych okien będzie tam i wtedy odpowiednim
sposobem na przekraczanie progu mojego nowego domu, który na dobre i na złe, a
teraz wiem to niemalże na stówę, nie stał się i nie stanie moim domem, ani na długo,
ani na krótko, ponieważ przywołane nareszcie przez zamknięty boczne drzwi nocnego
powrotu pielęgniarki, które udało się przekonać do rozmowy przez kraty okna dyżurki,
wyjaśniły mi, że zaszła pomyłka i trafiłem na Praską 25, do Domu Opieki Społecznej,
gdzie mieszkańcy są kierowani po rzetelnej selekcji przez odpowiednie władze
opiekuńcze, i udzieliły mi informacji, że poszukiwany ośrodek jest de facto po drugiej
stronie skrzyżowania, gdzie żeby było zabawniej, dojechałem tzw. tanią taksówką
(dwieście metrów) razem z parą heteroseksualnych Rosjan, jaką na ich prośbę
zamówiłem z przystanku, gdzie wcześniej wysiadłem i gdzie teraz zatrzymałem się z
przyciężkim bagażem, aby zapalić (mieli ogień) i porozmawiać z moim chłopakiem
(wyjechał był ze swoją rodziną na długi tydzień na wycieczkę w prawdopodobnie
najstarsze polskie góry), co możliwe było wyłącznie dzięki mojemu abonamentowi w
tej firmie telekomunikacyjnej, co w wyniku nieuiszczenia rachunków odcina usługi po
przyjaznej konsultacji z klientem, i co podobno ma mieć w moim przypadku miejsce
dzisiaj, jednakże moja podróż do pocałowanej klamki nie była policzalna, jak można by
wierzyć, w sekundach, jeśli odjąć te kilka minut oczekiwania na serwis, lecz w
minutach, łącznie z załadunkiem moich bagaży do bagażnika (para rosyjskich turystów
jako powracająca do swojego hotelu w okolicach Tyńca bagaży ze sobą nie miała),
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
71
ponieważ GPS doprowadził pana taniego taksówkarza do końca Praskiej, przez co
musiał on ze mną zawrócić, zrobić kółko i zatrzymać się prawie w tym samym miejscu,
z którego wyruszyliśmy, te ok. dwieście metrów dalej, ale nadal bez zapalniczki, a jak
dotąd nie wspominałem, że jednej najważniejszej rzeczy, oprócz zapasu leków, zapasu
papierosów i komputera, które ze sobą niosłem, wychodząc od siebie w wolność, albo
bezdomność, zapomniałem, a był to właśnie ogień, który jest mi jako namiętnemu
palaczowi, z tą charakterystyczną dla chorych psychicznie namiętnością, do życia
niezbędny. A konkretnie było tak: „wyprowadzając się”, nie mogłem znaleźć
zapalniczki.
Zapomniałem też, jak wiadomo, również ręcznika, a pikanterii niedzielnemu
wydarzeniu dodaje fakt, że brat miał złamaną rękę, co miało mieć dziwaczne
konsekwencje w następujących tygodniach maja, kiedy ku mojemu ogromnemu
niezadowoleniu musiałem gościć, czy raczej znosić, obecność współwłaścicielki
niezupełnie mojego mieszkania, znaczy się, zupełnie nie mojego, bo właśnie mojej
mamy, i mojego taty, albo żeby oddać sprawiedliwość ich sposobowi istnienia i
komunikacji:
moich niewątpliwie kochających rodziców, jak inaczej można uzasadnić fakt
sponsorowania ponad trzydziestoletniego chorego psychicznie niepracującego
homoseksualnego syna, który od dwóch lat pozostaje w konflikcie z rodziną i szkaluje
jej imię na prawo i lewo, i żeby jeszcze tylko swoich najbliższych, nie powstrzymuje się
nawet od przebiegłego wyciągania z kapelusza w dogodnym dla siebie momencie, en
passant, imponującego lokalnie faktu, że starsza siostra jego matki i jego matka
chrzestna, dopóki nie dokona apostazji, z którą jak ze wszystkim innym, żerując na
świętej cierpliwości swoich przyjaciół i najbliższych, ociąga się, to nikt inny jak pani
Elżbieta Lęcznarowicz, w poprzedniej kadencji wiceprezydent ds. edukacji i spraw
społecznych miasta Krakowa, na wyjazd z którego musi sobie pożyczać od właścicielki
mieszkania, gdzie pokój wynajmuje wraz ze swoim stałym partnerem jego o 5 lat
młodsza siostra, oboje pracujący i samodzielni finansowo, i żeby pojechać do swoich
rodziców i jak człowiek się z nimi rozmówić, dzwonić musi do ojca z telefonu swojego
chłopaczka, podczas gdy jego biedna matka, pielęgniarka środowiskowa, jest po
poważnej operacji na „kobiece sprawy”, o której on nawet nic nie wie, tak poważnej, że
jej najstarsza siostra czuje się w obowiązku przyjazdu, aby się nią zaopiekować i
odciążyć pracującego na nas, trójkę dorosłych dzieci, dwa własnościowe mieszkania i
trzy samochody, ojca-robotnika, o którym on nie wie nawet, że już nie dojeżdża, jak od
25 lat, co rano do pracy, przemierzając 50 km i zrywając się codziennie o 4.15, co dla 55-
letniego mężczyzny przestaje być błahostką, ale to on nie podjął żadnego wysiłku,
ażeby się odezwać do matki chrzestnej, która w międzyczasie została doświadczona
ciężką chorobą, przez co schudła, po pobycie w sanatorium, tak bardzo, że teraz
pomimo niemłodego wieku wygląda świetnie, co miał okazję stwierdzić na własne
oczy, kiedy jednak odwiedził ją, być może skruszony, ale może z jakimś swoim
kolejnym szalonym planem, znieważenia lub zemsty, podczas drugiej z dwóch jak
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
72
dotąd wizyty swojej nadal objętej w pasie elastyczną opaską matki, która, jak to matka,
wie najlepiej, co jej dzieciom doskwiera,
bez względu na fakt, że ze swoimi rodzicami nie mieszkam od siedemnastu lat,
a w przeciągu ostatnich dwóch lat rozmawialiśmy kilka razy i widzieliśmy się jeszcze
mniej razy, z których każdy jeden sam inicjowałem, aż do czasu katastroficznego w
efekcie wyboru wolności, albo bezdomności, to on dopiero zainspirował moich
rodziców do ewidentnych interwencji, wcześniej wystarczał wysięgnik ich potomstwa,
jak wszystko inne w moim życiu – o czym od grudnia poprzedniego roku efektownie i
efektywnie starał się przekonywać mnie mój młodszy brat – poronionym,
lecz przecież nic innego oprócz miłości nie może wyjaśniać, uzasadniać, a może
i usprawiedliwiać, takiego poświęcenia, tak potężnych inwestycji i nieustającego
wsparcia, jakie otrzymuję i otrzymywałem, bez względu na niewybaczalne szaleństwa,
odstępstwa i dziwactwa, do których się posuwałem, i nic innego jak matczyna i
rodzicielska miłość musiała przywołać współwłaścicielkę tego mieszkania do przyjazdu
w tym niebezpiecznym dla jej zdrowia stanie tutaj, do Krakowa, jak i pouczyła o tym,
że winna zadbać nie tylko o opierunek, ale i o wikt dla swojego syna z ręka w gipsie,
który nie dość, że w tym stanie musi mieć trudności z codziennymi zadaniami, to
pozostaje w stałym zagrożeniu od agresywnego, szalonego, chorego osobnika
zameldowanego w zamieszkiwanym przezeń mieszkaniu, co to się już nie pierwszy raz
dowiedział, że nie ma brata (sam ma co do tego niejasność, jak również poważne
problemy w kwestiach własności), ale także do tej pani powinien się per pani zwracać,
co właściwie byłoby swego rodzaju krokiem cywilizacyjnym, gdyby druga strona
zechciała zachować się z wzajemnym dystansem, żeby nie powiedzieć, obojętnością, to
jednak w przypadku matki z przyczyn mi nieznanych nie może mieć miejsca, zresztą
podobne niezłomne zaangażowanie zdradza ojciec, czemu dobitnie poświadczył fakt
upewniania pani Marty Oramus w rozmowie telefonicznej, na jaką zezwoliłem i której
uzyskałem możliwość przysłuchiwania się, zarówno w niepodważalnej moich rodziców
(liczba mnoga) do mnie miłości, jak też fakcie pozostawania przeze mnie w psychozie,
nawet na wolności, albo bezdomności, i w pokoju na ul. Praskiej 52, gdzie dwie
pracownice opieki społecznej, jak uwierzyłem obłędnie, ciężko pracowały, poza swoimi
przepisowymi godzinami pracy, starając się rozwiązać konflikt rodzinny, którego
jestem nieusuwalną przyczyną, a jak mi zdradziła w zaintonowanej przez mnie kłótni
moja matka, również dzień po moim powrocie do mojego miejsca stałego pobytu,
dzwoniąc bez mojej zgody do mojego ojca, naprawdę, nic nie może wyjaśnić tego
wszystkiego i wszystkiego innego, co nie zmieściłoby się ani w głowie, ani w powieści
Dostojewskiego, co dopiero w skromnej relacji z jednego dnia, w dodatku spisanej
przez jej współudziałowca i prowodyra, nic innego, tylko miłość, prawdziwa i rodzinna,
i wszystko byłoby dobrze, bo od wyjazdu matki moje stosunki z bratem są
stosunkowo poprawne, sprawdziłem, że zarekomendowana mi przez obie pochylające
się nade mną pracownice Miejskiego Ośrodka Opieki Społecznej, pani Iwona
Wiśniewska, terapeutka, nie ma czasu, żeby się mną ze mną spotkać, toteż
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
73
zrezygnowałem z prób zajmowania go jej i sobie, ale oddając sprawiedliwość
wydarzeniom, jest tak zapewne dlatego, że spóźniałem się albo nie stawiałem się na
dwa umawiane z nią przez mój nowy telefon (akurat ten rachunek jest na mnie)
spotkania, dwa razy jednak odwiedzając ją na urzekająco spokojnym i kwietnym oś.
Krakowiaków w Nowej Hucie, a jako dyrektor ośrodka, który zajmuje się osobami
rzeczywiście dotkniętymi przemocą, płci ode mnie przeciwnej, a pewnie i orientacji
odmiennej (a niechaj być może, żeby nie dotkniętych jak ja ciężka chorobą psychiczną,
której prawdopodobnie najwięcej dobrego w życiu zawdzięczam, a tak konkretnie jej
twórczemu przezwyciężeniu, wielu traum i kryzysów, których zakosztowałem, żyjąc od
19 roku życia z chorobą i w chorobie, i na swoje nieszczęście w lokalnym kontekście,
poradzeniu sobie z nimi i ze sobą, nie bez pomocy innych osób), których trauma jest
niewątpliwa, a nadto wystarczająca do bycia wziętym pod opiekuńcze skrzydła
któregoś z ośrodków dla dotkniętych przemocą, czy innych kryzysowych interwencji,
zastanawia mnie tylko dlaczego mężczyźni, którzy rzeczywiście, jak uważam i czuję,
kochają mnie, mój chłopak, mój brat, ja sam, muszą z tym wszystkim zostawać, sami,
ze sobą nawzajem, na maleńkiej przestrzeni, w nieokreślonej perspektywie czasowej.
Ci dwaj pierwsi jeszcze mają możliwość przemieszczenia się w miejsca osób, z którymi
łączy ich nieco bardziej konwencjonalny i historycznie uzasadniony rodzaj miłości,
ponieważ w odróżnieniu ode mnie w mniej bezwzględny sposób zrealizowały swoją
bezkompromisowość i realizują wyrozumiałość i zdolność do kompromisu, tylko
czemu mnie zaledwie przychodzą do głowy dwa cytaty, z “Crew Love” Drake’a i
„Radości pisania” Szymborskiej, i rozstrzygnięcie, czy umieścić je na początku tej
historii, czy na końcu, to ja nie wiem:
I told my story, it made history Radość pisania.
Możność utrwalania.
Zemsta ręki śmiertelnej.
Kraków, 25 maja 2012 r.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
74
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
75
Nothing Stays Forever, or I'd Love to Hate You
Since I can't be helped, I can't be helped. My mind keeps changing. I think that I'm
liking it now. I didn't use to. Nothing stays forever. Other things change. I wouldn't go
as far as to venture here any mention of everything, besides quoting Lauryn Hill, the
prophet: "everything is everything", but her miseducation had led her also to recognise
that in love: "nothing even matters". Hence, nothing and everything materialise & the
energies of eternity are unleashed upon us, the world, here we are.
This was not to be the point, however, which might stand for a precise topological
articulation, although it is of little consequence. The poverty of our spatial
imaginations is another issue altogether, but led astray by imaging, among other
things, it belongs to what the local hip-hop prophet, no doubt about it,
donGURALesko, terms as one of illusions characteristic of "the slaves of the fictitious".
That we are on the whole and in most particulars "deluded" is as obvious as demanding
recurrent explanation (and probably one of the most adventurous professions one may
take up in life under any guise, and there are increasingly many, while we give it up to
"professionals" to do the work of world and self discovery for us, the only essential job,
or as I'd underscore it: in our lieu, (eheu!));
that we choose to remain so in matters so bluntly and often ruthlessly unveiled for us
accounts to me for the inhumanity of our species, the growing desire of humanity to
alienate ourselves from our healthy animal self-preservation instincts, as we're
frantically growing in numbers and taking hold of the planet we're given to for no
other sake, if any, but to preserve ourselves, and with the means we have, to preserve
it, the planet itself, merely out of decency to the harm, or better, the havoc that we've
already wreaked and keep wreaking indulgently, with little care for ourselves and any
other selves, including the self of the planet (if I may be so Emersonian, perhaps). Our
desire to self-destruct.
Recently, it transpired to me for unknown reasons that this benevolent self-hatred
might just be the feature of the so-called Western civilisation that managed to
globalise the world with our values (there's no pretending that I know no other, being
a Pole writing in English, born in Kraków, raised in "kieleckie", a region with the
capital in its north, Kielce, which may be counted amongst to the most
prototypically local areas in the country, and which makes me unable to speak of "my
roots", although I do come from the area, vaguely speaking, but maybe as a result of
my rural, working-class, post II WW origins no family history had been practised in my
home, since none was needed, as the perceived "struggle" with the quotidian was
taking up all of their, our, time:
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
76
I'm telling you, there was no struggle, my family was engaged in local history only to a
similar extent as any other "simple people" – nothing simple about these simple
people, I have learnt the hard way – working-class people, with one foot still on the
small patches of land, so common here, they couldn't be called "peasants", not to say
"farmers", and another in towns of "kieleckie", Chmielnik, Pacanów, Busko-Zdrój,
which might have been "shtetls" once, but this was not apparent to me until this
century, really, and I was made to make a pass at family history, when a history teacher
in the first grade of secondary school, where I educationally emigrated to the town of
my first year of life, Kraków, asked us to prepare a genealogical tree, I'm telling you, it
was literally a "drag", a careful dragging out of as little as names from the memory of
my grandmother's elder sister, for instance; the only struggles and hardships stemmed
from the family tragedies;
I am not claiming that History has not intervened, or even prevented, my forebears in
their life aspirations e.g. the Martial Law might be held "hugely accountable" for my
parents' resignation from leading their newly-wed, first-born-blessed life in this former
capital of the Polish Commonwealth, or the People's Republic of Poland, PRL, as we
had it still at that time; I'm only saying this had a bearing on me as a lack of histories I
was craving for to the extent that the question: "am I a Jew?" became a subterranean
preoccupation of mine, and hardly surprisingly turned into the stuff of my actual
psychotic delusions, the content of which, as is well-known now, is largely culturally-
dependent;
still the issue of "roots" was hugely irrelevant, and as I passed through several losses of
self in my relapses and the loss of emotional ties with my family in the failure to win
the acceptance I used to believe to be indispensable from my immediate relatives, I
have come gladly into my rootless roots, following one of my real mothers, of choice
based in the experiential affinity and the intensity of being here, Björk,
while relishing the local taste for history, as it was left to me to uncover and construct
my own history, finding both liberty in the creative and educational effort, and certain
lightness in the eventual severing of arbitrary family ties, and utter immateriality of the
question of origin, just as the path here led through considerable pain of my body and
psyche, self-healing perhaps, so the haunting question, the presumed Jewishness, does
not matter to me any longer,
more so, I have even grown to abhor the way my compatriots, as it is becoming cheaply
fashionable and unthreatening to "confess to" their Jewish origins, turn a proud and
devastating Jewish part of the Polish tradition into another claim for electiveness,
hardly warranted by any work whatsoever in regaining the identity and putting it to
some common good, the notion of which appears to be practically absent now from
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
77
social life here, or is shyly starting to assume some democratic forms in adverse period
in world history;
surely, we, the Poles, almost always of some mixes breeds, if the sources would allow
such an impossible excavation, have in the wake of the II WW and the Shoah – prewar
Poland must have been a completely different place that the years 1939-1954 put at an
insurmountable distance, I began to believe last summer, finally humbled by my
imagination full incapacity to sympathetically evoke in my body even as much as an
individual experience of being under life threat for several years of the war as a "simple
civilian" - become one the most revoltingly "jewish swines", in the dreadiest antisemitic
usage, namely, a sectary, distrustful society in which the minorities members are the
most charismatic and spiteful haters, such is my experience).
Here we are, and it is hatred that was to be my hobby-horse today, as I'm happily
including the emotion into my life, but I return to the blind spots and self-deluding, as
well as the illusions that are necessary for a happy, successful life (a sure way to
commit philosophical suicide is to attempt to define "happiness", so allow me not to
waste any more of mine, not that I am really asking your permission)10:
for over two thousand years we have been developing here and managed to export in
our exploits into the entire world the ‘christian’ message of Love, so that even the great
late moralists, as the late Wisława Szymborska, still make it their task to point out to
us that nothing good can come out of it, in the end.
As much as she recognised it, in her great poem entitled "Hatred", to be the most
powerful, omnipresent in the species and motivating emotion, even as the origins of
her outstanding poetic sobriety might be reconstructed from too passionate early love
for the new country (I am fond of this interpretation, and I cannot wait for the textual
evidence to be soon published in her Complete Poems, especially that her earliest,
supposedly lost, pre-social-realist, collection just literally fell into the arms of her
secretary), she refused to acknowledge it as another human emotion, another positive
force that can be turned to the use of choice; this, too, might make her a moralist,
whose sin is, I am afraid (as one should be of anyone waving around the notion of
"sin", for soon we, the sinners, are at one's another throats, killing in the name of,
instead of giving it some though before we inflict pain, as we might, if we choose to), is
placing value and choice, probably things that make us human, and may make us
ethical and sometimes even humane (rare feat as a rule), in the prohibition, or more
poetically, interdiction, whereas an unmoralistic review of Western history and the
10
Nevertheless, during WWII Władysław Tatarkiewicz produced an entire medieval-style treatise „O szczęściu” [On Happiness], first published in 1947: http://pl.wikipedia.org/wiki/O_szcz%C4%99%C5%9Bciu
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
78
history of the Western conquest of the so-called World – maybe Hannah Arendt was
the only thinker so far to recognise the fact so irritating to our self-indulgence – clearly
shows that very little harm has been done of hatred as such, while quite a lot was done
in the name of Love.
Neither, nevertheless, could be the Janus emotion Catullus writes about, and it might
as well be that the man set out the nature of both love and hate for us, just as the
ideology of Love was about to take root and begin destroying the continent. Arendt
believed both to be destructive and relegated them only to private use. Philosophically
– her private and historical experience might have given her not only the
unprecedented clarity of insight, but over-caution in the "matters of the heart" – she is
blinded to the facts that Szymborska pronounces and that are becoming common
psychological knowledge: that emotions are the sole motivators, the gravity of human
ties, and the loss of the ability to feel turns humans into autistics, while the prohibition
for "negative" emotions – emotions that have been deemed non-conducive to being
socially efficient like guilt, sadness, anger, hatred and so forth – is a straight highway to
depression, the contemporary "neurosis" from the times of Freud. And Nietzsche.
It should be clear to anyone who had as little as an unbiased glimpse through the hype
of this madman's books that the ethic that stands out from what I'm saying here is of
his inspiration, or should I say: origin? I own it to Michał Paweł Markowski's study of
Nietzsche that the value of "thoroughness" really stuck with me as a notion: who
knows, probably the only route to the other side of nihilism, to the power and cultural
victory of Afroamericans I as well as the other whites are benefiting from in the robust
groove of rhythmical enjoyment, is through a thorough passage through revenge and
the inclusion of hatred into the accessible emotions, the return of anger, guilt and grief
into the individual, the interpersonal and the social,
for fear of turning not solely interdictory, but completely contradictory to violence,
which is the natural part of choice, of value, of language, of judgment (i.e. reason),
leaving us helpless both when faced with physical violence, and manipulation (i.e. self-
interested use of violence inherent in the human tools for the transformation of an
environment), and foregoing any possibility of change, and sociality, for the love of
comfort, including the comfort of nostalgia for the established interdictions, all the
while turning civilised, cultured people into fearful idiots.11
11 First published on Thursday, the 15
th of March 2012: http://man-of-
weather.blogspot.com/2012/03/nothing-stays-forever-or-ide-love-to.html
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
79
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
80
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
81
Bezruch
Utopia błogości przyciąga niczym wzajemność kochanków, zdradza bowiem podążanie
do wspólnoty, gdzie możliwe są zatonięcie i utrata wyznaczników tożsamości w
opadaniu na dno. Nie osiąga się nic poza świadomością ciała, zgodą na przepływy
emocji i umiejętnością ich nazywania i rozstawania się z tymi nazwami, jakby to były
tylko etykiety służące do przytrzymywania przepływów, roboczej orientacji, które
trzeba zerwać i zdeponować w koszu, ponieważ same w sobie nie przedstawiają żadnej
wartości. Pełno ich jednak w życiu, które być może organizują na własnych zasadach.
Słowa jednak sprawiają radość i ból, są zespolone z ciałem, splecione w dwupasmowy
warkocz, czy stopione w bimetal, każde z nich ma prywatną historię i nie tę opisywaną
przez językoznawstwo historyczne, lecz historię zespolenia z pojedynczym ciałem,
szoku pierwszego rozpoznania, rozkoszy przejęcia i pierwszego użycia, nawykania i
zapomnienia, ażeby powrócić, kiedy ktoś jednego z nich przeciw nam ponownie użyje.
Język czyni mnie bardziej samotnym, pozwalając na dostrzeżenie jego bezradności w
spotkaniu z pustką po kimś, na kim mi naprawdę zależało. W pamięci słyszy się
próżność wszystkich poprzednich prób komunikacji, której rzekomo ma służyć język,
w swojej istocie będący jedynie wyrazem sprzeciwu przeciwko umieraniu, które zawsze
jest samotne.
Do rozpaczy doprowadza mnie nie język, którego można używać przecież także jako
kompresu, ale świadomość własnej samotności, którą dzięki niemu zdobywam.
Rzeczywiście, trzeba być wdzięcznym za tę sposobność do nazwania własnej kondycji,
gdyż tylko idąc krok dalej niż ono, jestem w stanie zażegnać zrozpaczone skutki owego
rozpoznania:
że wszystkie fluktuacje, którym w ciągu życia się poddaję i nad którymi mniej lub
bardziej skutecznie próbuję utrzymywać kontrolę, również z pomocą języka, prowadzą
donikąd, a po ogłuszeniu się ciszą pozostaje moje pojedyncze ciało o przepuszczalnych
granicach, które z chwili na chwilę staje się coraz starsze i zmierza do zakończenia,
kiedy samotność, której byłem wyznaczony i której się uchylałem w przygodnych
zwarciach z innymi ludźmi, osiągnie swój ostateczny i zupełnie bezsensowny punkt.
Skoro wkroczyłem już na ścieżkę nazywania, to nie przywiązując się za bardzo do słów,
mogę to sobie nazwać: jeśli nawet rację ma Hannah Arendt i źródłem przecenionego w
dzisiejszych czasach szczęścia jest działanie, nie odpoczynek, błogość to bezruch. To
jest właśnie ten kolejny krok poza nazywanie:
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
82
słowa nie milkną zupełnie, co może nie jest ani możliwe, ani pożądane, ale przepływają
swobodnie, a ja nie trzymam się ich faktury czy odniesień, pozwalam sobie się unosić,
dlatego jest to też krok poza dychotomię działania i odpoczynku, poddanie zarówno
sprzeciwu wobec śmierci, którym jest wypowiadanie, jak i dążenia do szczęścia,
nieważne, czy przynosi je praca czy rozrywka.
Wspólnota, jaką można w tym stanie założyć, to towarzyszenie w samotności,
współobecność, i może rzeczywiście da się ją zrealizować co najwyżej we dwoje i tylko
w miłości. Jednak w bezruchu konstytucyjna samotność przekracza swoje granice,
sztywne granice – szczególnie zapisanych – słów, łamie prawo, które nakazuje mi
troszczyć się o przedłużanie własnego życia i pomnażanie szczęścia w nim, i zdaje
mnie w całości, jako przepuszczalne i cieknące ciało, na przygodność spotkania ze
sobą, jak również otwiera się na bycie obok albo bycie przy, które nie polega już na
seksie, rozmowie czy prowadzeniu domostwa, ale na bezdźwięcznym towarzystwie.
Być może takie błogie chwile, czy to spędzone samotnie, czy razem, są rzadkie i noszą
brzemię niemożliwości, ale z pewnością stanowią tę czasoprzestrzeń, o którą można
się oprzeć, kiedy będzie trzeba ponownie wrócić do legalnego życia.
(2010)
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
83
Cierpienie i radość, albo ciężki czas
Napisane po śmierciach ojców dwóch kobiet (jedna w 2009, jedna w 2010).
Pewnie tak jest, że w przytłaczającej większości przypadków śmierć osoby najbliższej
przychodzi za wcześnie i niespodziewanie. Nawet jeśli uważamy, że jesteśmy na nią
przygotowani, wyczekujemy jej, a nawet bardzo cierpiącej osobie jej życzymy (a
umierający, jak podobno mają w zwyczaju, oszczędzają nam przedłużonego,
rozdzierającego wyczekiwania – połączonego z niechlubną, niechlujną „logistyką”
zajmowania się „terminalnym pacjentem” – i odchodzą wcześniej niż im przepisano,
najczęściej na chwile przed śmiercią pokazując po raz ostatni swoją żywą, na tę okazję
po raz ostatni ożywioną, twarz, nierzadko w uśmiechu).
Mam jednak wrażenie, że nawet wtedy śmierć pozostaje „przedwczesna” i wywołuje
jedyne w swoim rodzaju, nieporównywalne z niczym innym zadziwienie. Pragnąłbym
móc powiedzieć, że jedynie śmierć samobójcza jest spodziewana, ale zdaje się, że i ona
dla samobójcy pozostaje (największym) zaskoczeniem.
„Przedwczesność” śmierci najbliższej osoby polegałaby na różnicy w stosunku wobec
czasu osoby zmarłej i osoby żywej: ta pierwsza nie ma już przed sobą przyszłości,
podczas gdy ta druga, żyjąc, prawdopodobnie nie może jej nie mieć, dlatego odnosimy
dojmujące wrażenie, że ta śmierć przyszła za wcześnie, ponieważ my żyjemy dalej.
A może, rzeczywiście, jak wszystko w życiu, przyszła w swoim czasie.
Ale ten czas nie jest czasem naszego chcenia, planowania czy myślenia. Życie w
rzeczywistości nie poddaje się naszej umysłowej i/lub uczuciowej organizacji, mimo że
podbiliśmy planetę i rozpanoszyliśmy się szaleńczo. "Tak być musiało", bynajmniej nie
dlatego, że ktoś czy Ktoś tego chciał, ale dlatego że w tamtym momencie życie Twojego
Taty zakończyło się. Tak być musiało tylko dlatego, że tak się stało. Prawdziwa pokora
wobec życia polega, tak mi się zdaje, na tym, żeby przyznać, że "tak być musiało" to
zaledwie zdanie, które ma nas chronić, które pozwala nam umieścić w szeregu –
czasowym – wydarzenie, które do niego nie należy. Wielka pokora polega na przyjęciu
ewentualności, że nie ma tu żadnego związku przyczynowo-skutkowego: tak być
musiało, bo tak się stało; i nie ma odwrotu. Nieżyciowość wydarzenia śmierci polega
jednak na tym, że nie ma również powrotu, który zawsze, z wariacją lub też bez (czyli
wyłącznie z transpozycją w czasie), ale jest możliwy albo konieczny, dopóki się żyje:
dopóki żyjemy, możemy jeszcze zmieniać, naprawiać, popełnić kolejny błąd. Zmarła
osoba żadnego błędu już nie popełni, a tego my – błędni, zbłądzeni, obłędni – nie
jesteśmy w stanie umieścić w porządku życia, bo też nie do porządku życia śmierć
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
84
należy: przerywa go i kończy, ale tylko dla zmarłego; my żyjemy dalej z bezbłędnością
śmierci.
Zadziwienie, to ontologiczne zdziwienie, polega na tym, że kogoś nie ma. Na obecności
nieobecności. Jak w być może najlepszym polskim wierszu o śmierci:
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.
Uporczywość tej nieobecności jest "nie do zniesienia": na początku nie sposób jej
wytrzymać, następnie nie sposób jej znieść, wymazać, zapomnieć. I choć dotkliwie, to
Zmarły dzięki temu żyje, jest swoją nieobecnością obecny w naszym życiu. Nie tylko,
co oczywiste i dla nas potencjalnie ożywcze, za sprawą wszystkich naszych wspomnień
z nim związanych, ale jak On Sam, jak Osoba, tyle że nieobecna.
Być może obecna przez to tym bardziej, nieustannie, inaczej niż za życia, kiedy o
ludziach można zapominać, a czasem nawet zapominać warto, by pomyśleć o kimś czy
czymś innym: wymaga tego codzienne życie. „Nie-Obecności” Zmarłej Osoby
zapomnieć nie można: to etyczne zobowiązanie.
Kiedy o Niej, o Nim zapomnimy, wówczas On, Ona umrze.
[Bez względu na to, czy jest niebo czy go nie ma, podział na ziemię i niebo to jedyny
sposób myślenia o tej całości (jakkolwiek, naturalnie, można przeżyć życie bez żadnego
adresu, bez znaków szczególnych, bez zachwytu i rozpaczy, niemożliwym do
znalezienia, nieszukanym): dopóki tu jesteśmy, do nieba i Jej/Jego w nim dostępu nie
mamy. Dlatego żyjąc na ziemi, nie możemy przestać pamiętać. To boli, to raduje, ale
dawanie życia jest i radosne, i bolesne. Cud życia to, by użyć tytułu Świrszczyńskiej,
"cierpienie i radość". Jego ironia ukazuje się np. i w tym przypadku, że tom
Świrszczyńskiej pt. Cierpienie i radość (1985), który dostarczył mi definicji cudu
ludzkiego życia, ukazał się po śmierci Autorki dnia 30 września 1984 roku;
http://niedoczytania.pl/?p=5430 .]
Inna radosna i bolesna definicja życia to „ciężki czas” (łatwe i lekkie życie, wbrew
pozorom, byłoby przekleństwem, stając się całkiem nieciekawym, śmiertelnie
nużącym, niestwarzającym oporu, którego pokonywanie prowadzi do wytwarzania
niezbędnego nam do życia ciepła; NB.: podnoszone tu „cierpienie” i „ból” nie niosą ze
sobą natychmiastowo naddatku przyjemności, jaki ból rodzi u masochistów;
podejrzewam, że rozkoszowanie się bólem, będąc jednym ze sposób na życie, zamyka
nam drogę do doświadczania radości, radości i bólu na równi, równocześnie,
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
85
niejednocześnie, w różnych stopniach, ale do takich samych granic – a czasem poza
nie).
Ale jak każdy ciężki czas – i życie się kończy; jak wszystko inne we wszechświecie, z
nim samym włącznie, jest skończone. A jednak obecność Twojego Taty, odczuwana
obecność Osoby Nieobecnej, świadczy o czymś przeciwnym: że życie jest
nieskończone. I pewnie dlatego śmierć nie należy do jego porządku. Jest nieskończone
nie dlatego, że się nie kończy, ale dlatego, że żyjemy tak, jakby się skończyć nie miało.
Bez względu, czy wierzymy, czy nie wierzymy w zaświaty. Co więcej, im bardziej
koncentrujemy się na po-życiu, tym mniej żyjemy, rozpraszamy praktyczną
nieskończoność życia każdego człowieka, być może nieskończoność każdej skończonej
istoty żywej.
Jeżeli spędzamy życie, myśląc wyłącznie albo głównie o śmierci, jeśli spędzamy życie,
myśląc o tym, co po nim będzie czy nie będzie, jeśli nie widzimy przyszłości, jeżeli nie
żywimy nadziei, nie mamy zdolności projekcji (co ma miejsce w depresji i jest
przyczyną samobójstw ludzi w tym stanie: jeśli zamiast mglistej wisty widzimy czarną
ścianę, nie jesteśmy w stanie żyć dalej, a życie staje się morderczo nieznośne), w sensie
właściwym dla tej części globu żyć przestajemy, przestaje praktycznie działać
nieskończoność każdego życia. Nieskończoność, która jest możliwa dzięki temu, że
życie się kończy.
Myślę, że to paradoks, który warto gruntownie przeżyć. Szczególnie, że dzięki temu, że
żyjemy dalej, do końca nieskończenie, pamiętając o tych, którzy już nie żyją, o
zmarłych, dajemy im nieskończone życie, zarazem umacniając siebie w rzetelnym
życiu, które jest świadome tego, że choć nieskończone (czy w ziemskim, czy w
niebieskim sensie, o ile to nie wszystko jedno), zawsze się kończy. I tak jest bardzo
dobrze. Wielka to dla nas szansa.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
86
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
87
Pamięci Anny Świrszczynskiej (07.02.1909 – 30.09.1984)
Idę
przez dolinę ciemnego szlochu,
przez potężne krajobrazy rozpaczy.
Wołam umarłych i żywych,
dźwigają się,
żywi podobni umarłym, tak bez siły,
umarli podobni żywym, tak groźni.
Nie umieją mówić, nie mają
twarzy. Ja jestem
ich twarzą, płonącym językiem
ich gardła.
Anna Świrszczyńska „Pamięci ‹‹Che›› Guevary”
Nikt już nie mówi w imieniu Anny Świrszczyńskiej. Ponad 10 lat temu Czesław Miłosz
próbował, ale ten jeden z najszlachetniejszych incydentów w jego literackim życiu,
wywoławszy małe zamieszanie, nie odbił się długobrzmiącym echem. A to właśnie
dzisiaj przypada 25 rocznica śmierci tej poetki, niewątpliwie najmocniejszej i
najbardziej oryginalnej polskiej poetki XX wieku. Zaś rok 2009 jest rokiem setnej
rocznicy urodzin Świrszczyńskiej, którego nikt nie obchodzi. Nikomu ze Świrszczyńską
nie podłodze, jest „zbyt krakowska dla Warszawy, a dla Krakowa zbyt warszawska”, by
sparafrazować współczesną autorkę, która w pop-świecie kontynuuje cielesny
wydźwięk dzieła autorki Jestem baba.
Świrszczyńska nie jest zupełnie zapomniana, jej wiersze pojawiają się w
podręcznikach, antologiach, wyborach. Niestety jest zbyt radykalna, żeby nasza
ojczyzna przygarnęła ją jako swoją rzeczniczkę, przyznała jej należne pierwsze miejsce
w kanonie, jakie siłą Nagrody Nobla przejęła Wisława Szymborska, której dojrzały
chłód jest żywiołem naszemu „duchowi” z gruntu obcym. Świrszczyńska w swoim
późnym rozkwicie jest gorąca, ekstatyczna, bezkompromisowa. Współczesnym
feministkom z nią nie po drodze, dla nich Świrszczyńska jest „archaiczną
esencjalistką”. Trudności mają z nią współcześni propagatorzy literatury
zaangażowanej, co dziwi, bo sentyment poezji Świrszczyńskiej jest zasadniczo
lewicowy, wynika z dotkliwie przeżytego utożsamienia się z cierpiącymi (ale nie leży
ona na Cmentarzu Rakowickim w Alej Zasłużonych, bo wybrała tę stronę zakładu
metafizycznego, po której mamy wiatyk). Nieobecność Świrszczyńskiej w licznych
zaangażowanych dyskursach o literaturze naprawę zaskakuje, bo ta poetka w formie
doskonałej zapowiadała ruchy, które dotarły do Polski dopiero po upadku komunizmu.
Być może kluczem do nieobecności jest pasja pulsująca w poezji
Świrszczyńskiej, której ta niezwykle świadoma literacko autorka nadała formę
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
88
doskonałą. Miłosz, zgodnie ze swoim konikiem, pragnął uczynić z niej manichejską
poetkę. I rzeczywiście, Świrszczyńska jest poetką ciała, nawet w wierszach o Powstaniu
Warszawskim z Budowałam barykadę, ale jej relacje z ciałem są znacznie bardziej
skomplikowane i znacznie bardziej współczesne. Wypowiada ona schizoidalny
stosunek wobec ciała, który nigdy nie pozwala na całkowite ucieleśnienie, a
jednocześnie śpiewa jego pieśń. Nieodrobiona lekcja Świrszczyńskiej przydałaby się i
feministkom, i lewicującej młodzieży, która z portretu potwora „Che” Guevary czyni
sobie laicki medalik. Świrszczyńska, wiedziała, pisząc wiersz ku jego pamięci, że
Legenda pożera i tratuje swoich niewolników. Ona sama zrobiła wszystko, co w swojej
mocy, żeby się wyzwolić, mówiła hardo: „nie będę niewolnicą żadnej miłości”. Pamięć
takiej poetki musi być zaraźliwa, wirus pulsacji niech przeniesie się z wierszy i pobudza
czytelników do innego życia, do innego pisania. Ale muszą się przed nią także
otworzyć bramy instytucji, żeby ten przedwczesny światopogląd mógł wpływać,
rozwijać się i znajdować swoich kontynuatorów. Nie stanie się to z pewnością z dnia na
dzień, ale uczyńmy ten dzień nie dniem nudnej zadumy, tylko pierwszym dniem
nowego życia pośmiertnego Anny Świrszczyńskiej.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
89
Kochać i umrzeć. O geniuszu Justyny Bargielskiej
Jeżeli Michel Foucault mógł w napływie przyjacielskiej wizji twierdzić, że poprzedni
wiek będzie znany jako deleuzjański, tak można zdecydowanie powiedzieć, że nasza
era będzie nazywała się: Bargielska. Paralelę między Gillesem Deleuzem a Justyną
Bargielską znaczy odległość i powierzchowność, szczególnie, że on jest
dwudziestowiecznym francuskim filozofem, a ona – polską poetką następnego wieku
(oboje jednak to „dziwacy”), ale sposób, w jaki Deleuze czerpie pojęcia z zasobów
różnych dziecin i przemienia je w pojęcia filozoficzne przypomina łatwość, z jaką
Bargielska łowi metafory z różnych przestrzeni języka. Jednak Bargielska odznacza się
kunsztem, jak słusznie na okładce jej debiutanckiej książki „Dating sessions” zauważył
Karol Maliszewski, o którym Deleuze’owi, nawet w jego metaforycznych wyskokach z
Guattarim, nigdy nie mogłoby się śnić.
To właśnie śnienie jako najdotkliwszy i najbardziej codzienny przejaw nieświadomego
stanowi płaszczyznę, na której Bargielska rozpisuje swoje misterne, szkatułkowe
wiersze. Wiersze, które interesują tylko dwa tematy, miłość i śmierć. Powszechnym jest
zachwyt nad śmiercionośną wizją Tkaczyszyna-Dyckiego, ale dopiero splot popędów
seksualnych i tanatycznych, który zawiązuje dla nas Bargielska, zdradza, jeśli można
się tak wyrazić, „śmierć przeżytą w miłości”, z której podmiot nie wychodzi jako
zombie, tylko jako poetka genialna, geniusz pisma, które już od zawsze i na zawsze
nosi w sobie „drzazgę”, obcy, nieuchwytny element, który udaje się Bargielskiej
uchwycić w zaskakującej sekwencji zdań, a także w samej ich złożonej składni. Nie
tutaj miejsce na dokładną analizę bogactwa, precyzji i giętkości językowej, która
charakteryzuje wiersze Justyny Bargielskiej, ale brak dokładniejszych interpretacyjnych
poszlak nie powinien powstrzymać od przekonywania czytelników, że ta poezja tak
doskonale uwewnętrzniła czas, że na pewno przetrzyma jego próbę.
Od debiutanckiego tomiku „Dating sesssions”, wydanego w 2003 roku w Bibliotece
„Studium”, otrzymujemy wybitne wiersze, znaki wyjątkowego głosu o niezwykłej
świadomości językowej, która jednak nie stanowi celu samego w sobie, ale prowadzi do
tworzenia piękna wiersza. Geniusz tej poezji mieści się właśnie w „cudownym
odgrywaniu pragnienia”, które zawsze jest pragnieniem tyle drugiego, co własnej
śmierci. Druga książka poetki, „China shipping”, potwierdza jeszcze ważność tej
poetki (jakkolwiek można mieć poważne wątpliwości co do sposobu prezentacji
wizualnej wierszy w tej książce, która zwyczajnie psuje lekturę).
Z pewnością Justyna Bargielska, mimo że nagradzana i w jakiejś mierze rozpoznana,
nie zajęła jeszcze miejsca odpowiedniego dla stawki, o jaką gra w swojej poezji, a jest to
najwyższa stawka literatury, machina, w której to, co najbardziej idiosynkratyczne
przemienia się w uniwersalne i stoi na straży nie wartości, ale intensywności
przeżywania. Jest tak zapewne dlatego, że Bargielska znajduje się na początku swojej
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
90
drogi poetyckiej i jest autorką (zaledwie?) dwóch książek. Ale czai się tutaj też
partykularyzm i interesowność polskiej literatury, która wyżej stawia doraźne mody i
masowo importowane rozwiązania nad bezwzględny osąd geniuszu, który ma za nic
tymczasowe przepychanki, słowne czy społeczne. Geniuszu nie w sensie
romantycznym, ale współczesnym, dżina z lampy Alladyna, jaką jest literatura, który
spełnia tylko nasze najskrytsze pragnienia, by kochać i umrzeć.
Kraków, 30 września 2009 r.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
91
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
92
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
93
STRIPTEASE
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
94
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
95
Życie, czyli pomiędzy manią a rozpaczą
Żywienie kosmicznych wyobrażeń o sobie od zawsze było moim prywatnym
przekleństwem. W gwiazdowym planie działań pojedyncza rozpacz wypadała blado
lub wręcz przeciwnie, przyjmowała gigantyczny rozmiar i kształt czarnej dziury –
sedno mojego życia to antymateria.
Którykolwiek biegun nie byłby zamieszkany, w codzienność wkradała się groteska
strachu. Przerysowywała, wprowadzała zamieszanie, rodziła zagubienie. Tak wielkie,
że zapominałem o każdym, nawet najmniejszym wspomnieniu własnej tożsamości.
Gubiłem imię i nazwisko, traciłem wiek, nie miałem nigdzie adresu.
Ale to wszystko na papierze (tak mówiło się dawniej). Działo się to na ekranie
komputera, gdzie – gdy kursor miga na początku strony – wszystko jest jeszcze
możliwe. Rzeczywistość tymczasem była piekłem, a może tylko nieznośnym
piekiełkiem.
Nie pragnąłem powieści. Zmyślone historie wydawały się naśmiewać z rozdętej powagi
sytuacji człowieka, który nie zna miłości. Byłem w stanie pisać jedynie desperackie
maile do przyjaciół, którzy nigdy nie odpowiadali na czas, a gdy już odpisali, zdążyłem
przemieścić się w moim żałosnym miejskim chlewiku tam, gdzie ich list nie mógł
dotrzeć.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
96
Teraz próbuję zbadać życie. Pojedyncze życie, bo nie znam innego. A wyobrażanie
sobie istnień czy to dla rozrywki, czy dla szczytnych celów egzystencjalnych jawi mi się
płonnym.
Jak pisać z rozpaczy? Przede wszystkim prosto, bez ogródek mierzyć się z otchłanią,
wstępować do czarnej dziury, wierząc, że spotkanie z antymaterią może podziałać
uzdrawiająco. W zaufaniu, że świadectwo jednej tylko osoby może okazać się
drogowskazem dla innych utraconych.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
97
Metafizyka czarnej dziury
Zwracam się do wszystkich nas, których największym pragnieniem jest zaniknąć.
Zacichnąć, wyłączyć się, zgasnąć. Nie odwracajmy się od swojego pragnienia. Istnieją
sposoby na jego realizację tu i teraz, w świecie, gdzie nasze doświadczenie jest
niemożliwe i zaprzecza ekonomii wymiany, która zmusza nas do codziennego
zainteresowania tym światem i ponownego przekraczania samych siebie w walce z
niecierpliwością i chęcią zrealizowania tego pragnienia już teraz, w tej właśnie chwili.
Ale nasze doświadczenie jest przede wszystkim niemożliwe, zasadza się na
immanentnym rozdarciu, którego nie sposób zażegnać, co więcej, którego zażegnywać,
od którego uciekać, wobec którego buntować się nie należy. Najbardziej pragniemy
nie-bycia, ale nie w znaczeniu śmierci czy nieistnienia, tylko raczej bezruchu,
niewidzialności, kompletnej przejrzystości czy zaniechania starań. I nie chodzi nam o
wyzwolenie z naszych pragnień w znaczeniu buddyjskim, bo to pragnienie nie-bycia
wiąże się nierozwiązywalnie z przywiązaniem do życia w jego znaczeniu tutejszym, ale
też teoretycznym, i to powoduje nasze rozdarcie, które w swojej istocie jest
nierozstrzygalne, nie znajdujące polubownego rozwiązania. Rozdarcie to sprawia, że
życie jest bolesne, ale odpowiedzią na ból, który stale nam towarzyszy, jest
zrozumienie, że on nigdy nie zniknie: rana nigdy się nie zagoi i do końca swoich dni
będziemy rozdzierani przez pragnienie nie-bycia skonfliktowane z przywiązaniem do
tutejszej rzeczywistości, która jest jedyną, jaka jest, bo nie wierzymy w żadną inną.
Nasze pragnienie nie ma charakteru eschatologicznego, jest umiejscowione i w swojej
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
98
istocie niespełnialne, ponieważ dla nas moment śmierci przerywa ciąg pragnienia i nie
stanowi jego realizacji. Ale jest to pragnienie metafizyczne, bo wykracza poza ramy
materialnego życia w poszukiwaniu pewnej atopii.
Gdyż w esencji to pragnienie wynika z niezgody na swoje prywatne istnienie. Przy
całym przywiązaniu, a nawet miłości do życia, nasze pojedyncze bycie nas oburza, a
sprowadzenie nas na ten świat jest dla nas skandalem, ponieważ jesteśmy wyznawcami
właśnie owej metafizyki czarnej dziury, której centrum jest odnalezienie się w próżni,
która nie jest przecież niebytem, albowiem posiada też swój aspekt ontologicznie
pozytywny (próżnia jest). Pragnęlibyśmy zamieszkać niemożliwe miejsce, w którym
cząsteczki nieruchomieją. Zasysa nas czarna dziura, przez cały czas kontrowana przez
przywiązania i zobowiązania, z których nie chcemy, a nawet nie możemy się
kompletnie wycofać. Mimo że wynika z niezgody, nasze pragnienie nie jest odmową,
ma charakter pozytywny, poszukiwania.
Akurat tutaj pogrzebana jest dla nas możliwość, sposób na realizację naszego
pragnienia w rzeczywistości, na dopuszczenie go do głosu i czerpania z życia, które
odbywa się w cieniu „nie ma”. Zamiast nieustającego bólu rozdarcia, o którym wiemy,
że nie zaniknie nigdy, postuluję dla tych wszystkich, którzy pragną zaniknięcia, tego
swoistego nie-bycia, praktykę poważnej lekkości. Nic nie jest w stanie nas zwolnić od
powagi życia metafizycznego, unoszącego się poniekąd ponad powierzchnią zdarzeń,
dążenia do atopii, ale utożsamienie się z własnym rozdarciem, umiejętność
przebywania z nim, pozwolenie sobie na jego towarzystwo – doprowadzają do lekkości,
zapewniając zbawienną moc dystansu. Powołują nas do innego uczestnictwa w życiu,
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
99
według którego na wszystko jest czas, bo nie jesteśmy w ogóle zainteresowani
nieśmiertelnością, ani w znaczeniu niebieskim, ani tradycji, i zapewnia możność
realizacji naszego pragnienia w niemal każdej czynności, do podejmowania której
przywołuje nas życie, bo wykonujemy ją połowicznie, „TAK SOBIE”, co z jednej strony
oznacza oderwanie od materii, a z drugiej afirmację własnego pragnienia nie-bycia.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
100
Tajemnica rekonstrukcji
Tajemnicą jest rekonstrukcja świata po jego zupełnym rozpadzie. Społeczeństwo
oferuje utarte, mniej lub bardziej dostępne drogi naprawy rzeczywistości, która uległa
zniszczeniu, ale w ostateczności, kiedy swój świat pęka i zostaje rozniesiony przez
zimny, nieprzychylny wiatr, zostaje się samemu i samemu dokonuje dzieła naprawy.
Nie jest do końca prawdą, że dzieła tego dokonuje czas, choć czynnik temporalny jest
głównym motorem i warunkiem przemian, ponieważ bez własnego aktywnego
zaangażowania niemożliwe byłoby wystąpienie tajemnicy rekonstrukcji. Przemiany,
które zachodzą w osobie doświadczonej rozpadem, z pewnością są alchemiczne, ale
nie są zupełnie nieświadome. Ważną rolę odgrywa ponawiane odważnie spotkanie z tą
właśnie rozwaloną rzeczywistością, od której przecież jak najbardziej chciałoby się
uciec, ale od której de facto ucieczki nie ma. Człowiek czuje się zamknięty w klatce
cierpienia, mimo że bardzo chciałby wyjść poza nią, jednak jest to możliwe jedynie,
kiedy dokładnie pozna koordynaty własnej, beznadziejnej pozycji. Oto to spotkanie z
rzeczywistością poranienia i cierpienia jest najtrudniejszym zadaniem osoby, której
świat się rozpadł. Nie następuje i nie powinno następować nagle, jednorazowo.
Częstym problemem osoby w beznadziejnej pozycji jest niecierpliwość i durna wiara,
że można münchhausenowskim gestem wyciągnąć się z lotnych piasków rozpadu. Już
sama metafora „brania się w garść” ma w sobie duszność i presję, których nie powinno
się dodawać do już i tak krańcowej sytuacji. Ażeby doznać tajemnicy rekonstrukcji
należy wciąż na nowo próbować spotykać się z rozpadem, osiągnąć porozumienie z
bólem, ponieważ tylko to pozwoli wpierw na oswojenie go, a w końcu o nim
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
101
zapominanie. Zasadniczym doświadczeniem w takim spotkaniu jest doświadczenie
bezradności, prawdopodobnie najtrudniejszy stan, w jakim człowiek może się znaleźć.
Jednak wypieranie się swojej okrutnej sytuacji najczęściej wywołuje stan jej
spotęgowania. Osoby, które dogłębnie doświadczyły bezradności i nie umknęły przed
jej bezwzględnym obliczem, wychodzą na jej drugi brzeg silne i gotowe na wirowanie
życia.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
102
Pisać
Jest jednak tak, że pisanie przynosi ulgę, dlatego że uśmierza i uśmierca. Pisząc,
utrwalam i utwardzam przepływy bycia, ale one w ten sposób się zatrzymują,
otrzymują swój ostateczny, jakkolwiek tymczasowy, kształt, zamierają i można się ich
pozbyć, zdeponować, w koszu, w pamięci, w przeszłości. Pisanie jest sposobem życia
tylko dla tych, który sekretnie pragną śmierci, unicestwienia, zamrożenia. W samym
pisaniu nie ma życia, a ten moment ekstazy, który przychodzi w akcie pisania jest to
odczucie tu i teraz śmierci, elementu najbardziej erotycznego. Osoby, dla których
pisanie jest tylko czynnością przechodnią, w istocie nie piszą, tylko notują, nie
odczuwając ekstazy, nie przeczuwając obecności śmierci. Zgoda na los pisarza to zgoda
na śmierć tutaj i teraz, w dowolnej chwili, lecz chwili ekstatycznej, bo w momencie
śmierci poczuję zupełne rozluźnienie i zwolnienie z przymusu, nawyku i nałogu
zbliżania się do niej, właśnie w akcie pisania.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
103
Zwierzenia postideologicznego tłumacza
Wstaję, wcześniej czy później. Urywki obrazów rozbijają się po głowie, choć ciężko z
nich sklecić jakąś opowieść. Zapalam papierosa, robię kawę i piję ją. Potem następne
papierosy i kawy. Śniadanie. Praca czeka. Zabieram się do niej lub nie zabieram.
Czasem coś piszę. To zamiast pracy, bo z pochodzenia chłoporobotnik, niezupełnie
pojmuję i przyjmuję pojęcie „pracy twórczej”. Ale jedno i drugie odbywa się w tej samej
pozycji, ze splątanymi pod krzesłem nogami, zgarbionymi placami, spoconymi dłońmi,
przed ekranem komputera.
Pracuję. Robię codziennie to samo, mimo że to nie te same teksty, nie te same znaki,
nie te same języki. W jednym z tych paru, które znam, mówi się: „it passes the time”.
Praca jako spędzanie czasu: spychanie go w kątek, zapominanie o nim, gubienie jego
przepływu. Jednak praca musi zostać zrobiona na czas. Terminy stresują, śpię
niespokojnie, praca się rwie i jest intensywniejsza. Nie zapominam o higienie
psychicznej, zażywam odpoczynku, robię dzień czy dwa przerwy. To nie zawsze
wypada w weekend, taka profesja, wolny zawód, trzeba być dyspozycyjnym, jednak ma
się przynajmniej tę wolność zrobienia sobie przerwy w dowolnym, powiedzmy,
momencie. Byleby zmieścić się w terminie.
Czas podczas pracy pojawia się tylko jako błyśnięcie wyświetlacza zegara, na chwilę się
wstaje, idzie zapalić czy zjeść, lecz czas mija z poczuciem jego „wykorzystania”. Nie
obijam się, nie próżnuję, nie marnuję czasu, czas to pieniądz, przemieniam czas na
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
104
pieniądze, pieniądze są miłe, dobre i przyjemne, można je zamienić na cokolwiek, na
jedzenie, na papierosy, na alkohol, na bilet na koncert, na wycieczkę zagraniczną.
Nawet na kwiaty, ale kwiatów nie ma komu wręczyć. Jakże wspaniała jest praca!
Spienięża czas, usensawnia czas. Jestem wartościowy, skoro wykonuję pracę, za którą
ktoś chce mi płacić. Kiedy pracuję, nie muszę myśleć, że mijam, bo mijający czas został
tak dobrze spożytkowany. Praca, represja czasu. Czymże byłbym bez pracy? Bez niej
nie miałbym co pić, jeść i palić. Wyeksmitowaliby mnie z mieszkania. Skończyłbym na
ulicy, żebrząc i śpiąc na ławkach. Tak bardzo bym tego nie chciał. Dobrze mieć w
pobliżu rozgrzany kaloryfer, pełną lodówkę, Internet.
Dobrze, żeby ktoś był w pobliżu, i jest. Ale czasami wyjeżdża i trzeba posłuchać ciszy.
Cisza, szczególnie w mieście, to nieprecyzyjne pojęcie. Słucha się szumu, rur, lodówki,
ulicy i szumu w uszach, strzępków słów z całego życia. Cisza zazwyczaj brzmi
absurdalnie. Słychać w niej cały bezsens, codzienności, potomności i niedostępnej
nikomu wieczności. Chociaż to oczywiste, że właśnie to przekonanie o niedostępności
wieczności, stawia mnie twarzą w twarz z absurdalnością działań i myśli, lokuje we
względnej samotności, która wydaje się absolutną ludziom niepomnym na to, w jakim
stopniu składają się z fragmentów innych ludzi, zdarzeń, cudzych opowieści,
pożyczonych opinii. Ale w ciszy dobrze słychać ten miszmasz, którego nie sposób
zanalizować, podzielić na bezpieczne części tak, by ustalić co moje, a co cudze.
I nawet w tej ciszy trzeba się zabrać do pracy, bo zaległości, bo terminy. I dźwięczy w
niej znacznie ostrzej absurdalna powtarzalność, bez sankcji i piękna. Meaningless
hopelessness – oraz jej inwersja – hopeless meaninglessness. Znowu zbudzę się
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
105
wcześniej czy później, mniej lub bardziej spięty i zaniepokojony, i znowu zaplączę
stopy pod krzesłem i będę pracował, represjonował czas, który w ciszy nie brzmi jak
tykanie zegara. Czas w ciszy osiąga swoją najnieznośniejszą rozciągłość. Nieprawdą
jest, że nie ma przed nim ucieczki: gdybym był inaczej zbudowany, pewnie ucieczką
byłaby praca, która przestawałaby oznaczać ucieczkę, stawałaby się sensem i celem.
Ale czas przeciągle wybrzmiewa w ciszy, a moje ucho jest na niego niezwykle wrażliwe.
Nie chodzi w ogóle o to, że mija. Nie o tę błahostkę, która szepce, że mam go coraz
mniej i staje się on coraz bardziej do siebie samego upodobniony, identyczny,
powtarzalny. Rośnie potrzeba święta, eksplozji fajerwerków, uderzenia piorunem,
nagłego zakochania albo znalezienia idei, której warto by poświecić życie. Lecz nie ma
święta, burzy, miłości, tych osób i pomysłów. Te, które kochałem, oddaliły się albo
prysły. Być może w naszym świecie, północnego Zachodu, nie ma już miejsca na takie
idee, a osoby, które kochamy, są tylko czułymi towarzyszami tego nieznośnego
trwania, rozrywkami od pracy zarobkowej, która wyznacza monotonny rytm dni, nie
zapewniając nic poza utrzymaniem. Czy to tylko ja nie umiem się w to wkręcić, czy
mamy do czynienia ze zjawiskiem powszechnym, dotykającym ludzi w ogóle i
sprawiającym, że nad ranem, kiedy się budzisz, z porozrywanych obrazów układa się
tylko mozaika śmierci, której jednocześnie pragniesz, a którą chciałbyś jak najdłużej
opóźniać, i twoje ciało wykonuje pierwotny ruch, jeszcze głębszego otulenia się kołdrą?
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
106
Popróbuj
Sytuacja stwarzająca pozory beznadziejności, przyjmowana jako mniejsze zło, z
rezygnacją i swego rodzaju upokorzeniem przez los, sytuacja, na którą zgadzamy się
tylko dlatego, że nie chcemy ostatecznie sprzeciwić się rzeczywistości, co równałoby
się z poddaniem i poniesieniem przez niszczącą bezwolność, może stać się czymś
całkiem odmiennym – jeżeli zmienimy ramę, w jakiej ją postrzegamy. Zdanie być może
trywialne, ale poświadczające tylko mocy ponownego odczytania, nie tekstu, lecz
materii życia, jego sytuacji.
Znaleźliśmy się w sytuacji beznadziejnej, albowiem nie jesteśmy w stanie zobaczyć z
niej wyjścia. Takie postrzeganie łączyć się może z opatrznościowym rozumieniem
naszego życia, na mocy którego występują zrządzenia losu, jakim nie sposób się
sprzeciwić, co stawiają nas przed nierozstrzygalnym dylematem dotyczącym
sensowności dalszego życia prowadzenia. Trzeba zauważyć, że rozumienie swojego
życia jako powołania to – rzecz banalna i jasna – koncept z gruntu chrześcijański, a
osoba, która się ze swoim powołaniem mija, nie spełnia swoich talentów, popada w
rozpacz i nie potrafi wobec siebie usprawiedliwić swojego miejsca na ziemi. I o tyle o
ile żyjemy w chrześcijańsko zorganizowanym środowisku w naszym obiegu znajduje
się takie rozumienie swojego miejsca na ziemi, które trzeba odnaleźć i wypełnić,
rozumienie, które można by podsumować słowem „misja”. Naszą misją jest pracować i
nawracać. Musimy mieć misję. Nie mając misji, czujemy się wybrakowani.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
107
Takiemu rozumieniu się przeciwstawiam, bo sprowadza ono na nas dokładnie to
poczucie beznadziejności, w którym pogańska Fortuna i judeochrześcijański Bóg
Ojciec w równej mierze dekretują nam miejsce, gdzie wcale nie chcielibyśmy się
znaleźć, a co więcej narzucają samo pojęcie „miejsca” jako niezbędnego do dobrego, a
nawet szczęśliwego przeżywania życia. Jeśli nie znajdziesz sobie miejsca, które ci
przynależy, i misji, jako sposobu poruszania się pomiędzy miejscami, nie będziesz
szczęśliwy, zmarnujesz życie, zostaniesz tułaczem i nigdy nie zaznasz spokoju, bowiem
tylko człowiek, który wie, gdzie się znajduje i dokąd zmierza, może czuć się
bezpiecznie i mieć poczucie sensu, wartości i prawdy.
Przyznam to z niejaką satysfakcją, że po pewnym czasie uczestniczenia w niej mogę
stwierdzić, że rzeczywistość ma w dupie „sens, wartość i prawdę”. Nie chciałbym być
posądzony o jakiekolwiek fetyszyzowanie „rzeczywistości”, ale potrzebne nam jest
poręczne słowo na określenie tego zespołu doświadczeń, które pomiędzy sobą
negocjujemy. A doświadczenie uczy, że uroszczenia ideologiczne, kiedy ucieleśnione,
mogą stać się przyczyną najbardziej rzeczywistego bólu. Dlatego nie zamierzam
podważać wspomnianego wyżej poczucia beznadziejności, które jest najzupełniej
realne, głęboko przeżyte i stanowi punkt wyjścia do zakwestionowania ramy
interpretacyjnej, w której jest w stanie się pojawić oraz propozycji zmiany tej ramy w
taki sposób, że, ujmując rzecz najprościej, poczujemy się lepiej.
Ale faktycznie, rzeczywistość ma w dupie sens, wartość i prawdę, i niejednokrotnie się
o tym przekonujemy, przez całą rozciągłość naszego życia, zaś upór, z jakim
próbujemy trzymać się tych pojęć, świadczy wyłącznie o naszym odrealnieniu i
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
108
niemocy spotkania się z rzeczywistością na jej zasadach. (Słyszałem kiedyś, że jest coś
takiego jak Zasada Rzeczywistości, ale zapomniałem, kto mi o tym wspominał.) Z
drugiej strony zasady naszej rzeczywistości to nic innego jak poszukiwanie sensu,
wartości i prawdy oraz poczucie beznadziejności, kiedy tracimy z oczu cel misji, czy też
gdy samo pojęcie misyjności zostanie poddane w wątpliwość, a wówczas dokonujemy
nadludzkich wysiłków, żeby wkroczyć na drogę kolejnej misji. Tylko po to, żeby znowu
znaleźć się w określonym miejscu, z którego będziemy celowo przemieszczać się do
innego miejsca, określonego naszym przemieszczaniem. W rzeczywistości jednak nasz
ruch nigdy tak nie wygląda, nieustannie znajdujemy się w sytuacjach, które jeśli nie
roztrzaskują, to odginają nasze podróżowanie. (Uważaj, czytelniku, naraz misja
przemieniła się w podróżowanie.) Nie zmienia to faktu, że musimy poradzić sobie z
ramą, interpretacyjną czy ideologiczną, która kształtuje nasze pragnienie sensu i
poczucie bezsensu.
A jest to rama, która przynosi nam nieszczęście, czy nawet ból i cierpienie. Takie
postrzeganie świata, według którego życie musi być celowe i sensowne, zaprzecza
naszemu doświadczeniu, które niejednokrotnie przekonuje nas o tym, że pewnych
sytuacji nie udaje się usensownić, chociaż można je wprowadzić w historię naszego
życia, intuicyjnie pojąć i przyjąć, a nawet wyciągnąć z nich pożytek. Jest to również, jak
wspominałem, postrzeganie świata, według którego jesteśmy do czegoś przeznaczeni, a
naszym zadaniem jest odnalezienie tego przeznaczenia i wypełnienie go – i to także
staje się źródłem cierpień, kiedy albo nie możemy odnaleźć naszego przeznaczenia,
albo nie jesteśmy z różnych powodów, choćby przez chorobę, w stanie go wypełnić.
Wreszcie jest to postrzeganie świata, które stawia szczególny nacisk na przynależenie,
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
109
na posiadanie własnego miejsca i znowu jego brak przyprawia nas o bezsens, czyniąc z
nas istoty niepełnoprawne, bo dopiero posiadając własne miejsce, przynależność czy
otagowanie uczestniczymy w życiu społecznym w odpowiedni sposób.
Nie od dzisiaj mamy do dyspozycji inną ramę, która pomaga w przekroczeniu
misyjnego poszukiwania sensu i w zbliżeniu się do rzeczywistości, czyli próbę. Nie tak
od razu da się przełączyć z ramy misji w ramę próby, być może taki pstryczek
skończyłby się katastrofą. Ale zdecydowanie reinterpretacja naszego życia w
kategoriach próby jest bardzo godna polecenia jako sposób na uwolnienie się od
schematów, które są przyczyną cierpienia i które odwodzą nas od rzeczywistego,
tutejszego przeżycia na prawach doświadczenia, a nie na prawach uzurpujących
wyobrażeń. Taka reinterpretacja pozwala na poszerzenie naszego pola percepcji i
doświadczeń, gdyż próbowanie jest inkluzyjne, wchłania każdą sytuację jako kolejny
przygodny element w historii, która nie mając początku ani końca (któż pamięta swoje
narodziny i śmierć?), jest ograniczona i nie zmierzająca do żadnego ostatecznego celu,
a spełniająca się w próbowaniu właśnie. Rozumienie naszego życia jako próby uwalnia
nas od poszukiwania sensu, ponieważ nie martwimy się już o to, czy znajdziemy nasze
powołanie i je wypełnimy, bo nawet jeśli miałoby się tak zdarzyć, będzie to jedynie akt
naddany, a nie stanowiący istoty naszego życia. Próba nie jest zatem próbą przed
właściwym wykonaniem, próba stanowi naturę rzeczywistości i sama w sobie jest
końcem i celem. Postrzegając nasze życie jako próby, próby, które nigdy nie osiągną
stopnia absolutnego, ale mogą dać realne rozkosze i radości, uwalniamy się również od
konieczności posiadania miejsca, wyruszamy bardziej w podróż niż na misję, a nasza
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
110
tułaczka przyjmuje postać dziecięcej zabawy, która nie ma innego celu poza zajęciem
nas czymś ważnym i ciekawym. Próbując, żyjemy bliżej siebie, innych ludzi i rzeczy.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
111
Zwiastun prezentyzmu
Żyjemy w wieku czasoprzestrzeni. Zawsze zabiera to trochę czasu, zanim naukowe
wyobrażenia staną się bilonem kultury i wydaje się, że wreszcie rozróżnienie na czas i
przestrzeń przestało obowiązywać. Poruszamy się po łączach, przechodzimy przez
punkty nodalne, które nie są już wyłącznie przestrzenne, a właśnie czasoprzestrzenne.
Zinternalizowaliśmy przemijanie, kiedy moment śmierci okazał się momentem
ostatecznym i przesunęliśmy się zupełnie w tu i teraz. Tu i teraz nie są już rozłączne,
odnoszą się do jednego pojęcia – czasoprzestrzeni. Żyjemy całkowicie zanurzeni w
tutejszej teraźniejszości, nie ma nic poza nią. Rozpacz (jako ciężar przeszłego i brak
przyszłego) i nadzieja (jako piórko przeszłego i parcie w przyszłość) stopiły się w jeden
przemijający blok uczucia. Wyszliśmy poza dialektykę, afirmacja i negacja albo w
gruncie rzeczy nas nie obchodzą, albo stanowią awers i rewers tak samo wytartego
banknotu rozdartej nowoczesności.
Stanowimy o sobie, biorąc odpowiedzialność, ale zwalniając się od ciężaru winy.
Minęło parę porządków od Shoah i jego pamięć, którą podtrzymujemy, przestaje nam
być kamieniem u szyi, a staje się argumentem w ciągłej negocjacji z siłami represji. Nie
żywimy złudzeń, że wyzwolimy się od własnej i narzuconej przemocy. Tylko w ramach
ograniczeń, w najwęższych i najszerszych ramach tu i teraz, możemy się
urzeczywistniać, a właśnie o urzeczywistnienie nam chodzi. Zostawiamy w tyle
ponowoczesny fetyszyzm językowy, nie łudzimy się jednak, że to, co wyłącznie dla
celów popularyzatorskich nazywamy prezentyzmem, stanowi postęp w stosunku do
epoki ponowoczesnej. Ufamy, że uda się nauczyć nawiązywać ponownie ciepłe związki
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
112
w czasoprzestrzeni, które nigdy nie jest indywidualna ani zbiorowa, ale lokalna i
globalna zarazem. To nie jest manifest, to zwiastun, bo mamy świadomość, że serca i
głowy większości ludzi są tak bardzo zaprzątnięte parkosyzmami późnego kapitalizmu,
że nie mają czasu, miejsca i ochoty na to, aby odzyskać dla siebie doświadczalną
rzeczywistość, rzeczywistość spotkania z innymi ludźmi, z przetworzoną przyrodą i
nauką i kulturą na golasa.
Gdyby miał on cokolwiek zwiastować, to właśnie to ponowne nawiązanie związku,
który na poziomie bycia nawiązał się pomiędzy czasem i przestrzenią, tworząc
czasoprzestrzeń, w której moglibyśmy się znowu odnaleźć dla siebie nawzajem.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
113
Inny sposób bycia
W nieprzebranym życiu, które może się urzeczywistniać na tyle różnych sposobów, po
wstępnych podnieceniach możliwościami, obiera cię twój niepowtarzalny, inny sposób
bycia. Przyjmujesz go zrezygnowany i uwolniony. Teraz już wiesz, że nie musisz być
szczęśliwy, że obietnica szczęścia to był tylko ideologiczny przymus. Nadal jednak
wierzysz, że w teorii szczęście jest możliwe, choć rozumiesz już, że twoje indywidualne
szczęście nie ma najmniejszego znaczenia. Pojąłeś, że bycie pięknym i zdrowym to
również wymogi społeczeństwa, „spojrzenie innego w tobie”, które ustanawia cię jako
przedmiot pożądania i troski, a dla tych nie masz w ogóle serca. Twoje serce, niegdyś
wypełnione miłością, również nauczyło się, że materia, którą było wypełnione, która
miała zapewnić ci spełnienie, dać satysfakcję, a nawet rozkosz, była tylko wymysłem
religii najpewniej, zdegenerowanej do przedstawień sztuki popularnej, a ta przecież tak
bardzo ci smakuje. Ten smak jest przesycony ironią, ale łagodną i wyrozumiałą, bo
doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że treść piosenek i filmów o miłości jest
najszczerszym, zapewne dlatego że najbardziej konwencjonalnym, przekazem
dotyczącym wcale nieukrywanych i codziennych pragnień twoich sióstr i braci. Trudno
ich tak dalej nazywać, bo przestałeś mieć z nimi cokolwiek wspólnego, ale może
właśnie przez to osiągnąłeś wspólnotę z wszechobecnym komunałem, tropiką
rzeczywistości. Twój sprzeciw jest milczącą zgodą. Twoje milczenie jest niemym
sprzeciwem. Twoje słowa to potomstwo kompromisu. Twoja płeć została określona i
przestała cokolwiek znaczyć. Twoje ciało przybrało obły, wygodny kształt, nad którym
nie zamierzasz pracować, ale na tyle masz zdrowego rozsądku, żeby dotarło do ciebie,
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
114
że będzie wymagało pewnej dozy ćwiczeń, żeby za szybko nie stało się przeszkodą.
Twoją twarz szlifujesz tak, aby stanowiła bezpieczny, niekontrowersyjny, acz raczej
ciekawy znak rozpoznawczy, czy może handlowy, który pozwoli ci dystrybuować się
pośród ludzi. Nie za wiele od nich oczekujesz, choć masz pewność, że nie przestaniesz
być od nich zależny. Nikt raczej nie da ci rozpoznania, a już na pewno nikt nie
zobowiąże się jakąkolwiek gwarancją, chyba że zaoferowałbyś się seksualnie, a tego nie
zamierzasz uczynić, gdyż uważasz seksualność za niepotrzebny dodatek do przyjaźni, a
przyjaźń pogrzebałeś już jakiś czas temu. Wynika to bezpośrednio z faktu, że nie jesteś
człowiekiem, a jeżeli nim jesteś, bo i taka forma życia jest możliwa w jego wielorakości,
to z pewnością nad życie cenisz sobie śmierć.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
115
Ekonomia i etyka, czyli o czułości
Czułość nie buduje domu, współzamieszkuje
spółdzielcze mieszkanie.
Gdziekolwiek ekonomia: dar, szacunek, naddatek
to są pojęcia ekonomiczne, tylko czułość – nie.
Człowiek w czułości traci język, osłabia
go poza granice wymiany.
Czułość, czysta metonimia, bezinteresowna
przyległość, współżycie, jedyna relacja etyczna.
Nie jest możliwe społeczeństwo czułości, ona
wydarza się wyłącznie wyjątkowo.
Człowiek jednak pragnie, dlatego tak
rzadko bywa czuły.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
116
In medias res
Zacznijmy od przerwy. Niech niewyraźny uśmiech rozbroi twarz. Naraz traci się straty
i zarzuca poszukiwania, lecz tylko te mentalne. Życie przyśpiesza, by nie rzec, pogania
– i trzeba się zająć rzeczami tego świata. Tamten świat zaliczył koniec. Ten świat nie
kończy się nigdy, mówię to z pełną perwersji świadomością, że jesteśmy świadkami
tylko cudzych końców. Te końce wprowadzają w żałobę, które trwa, która trwa i się
kończy. Oczywiście nie dla wszystkich. Ci, którzy usilnie trzymają się utraconej
przeszłości, lecz przede wszystkim utraconej przyszłości, bowiem to utrata
ewentualności, które już nigdy nie będą mogły się zrealizować, zadaje najdotkliwszą
ranę, nigdy nie kończą żałoby. A przecież chodzi o to, żeby przestać nosić czarne
wdzianko, które jasne, że czyni bardziej przystojnym i wyraźnym, ale dobre jest
właściwie tylko na odświętne okazje, najbardziej na czyjś pogrzeb, a jeśli uda się żyć
długo, to czekają nas liczne pogrzeby. Co prawda niektórzy chcą żyć krótko i
rozbłysnąć pochłaniającym płomieniem i czasami nawet im się to udaje, ale to raczej
dotyczy skromnej mniejszości, podczas gdy większość chciałaby żyć długo i najlepiej
zdrowo, jednak powinno być zrozumiałe, że choroby wydarzają się nieuchronnie i z
przypadkową regularnością, a każdy w którymś momencie będzie przeżywał żałobę.
Chodzi jednak o to, żeby ją przeżył, a do tego nie zatrzymał się na etapie przeżywania,
tylko, jak się to złudnie mówi, zaczął żyć na nowo, mimo że życie po żałobie nie ma
zbyt wiele wspólnego z nowością, a właściwie zupełnie o nią nie dba.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
117
Nie ma co ukrywać, że najtrudniej jest odżałować siebie, co się wiąże z pozbawieniem
się siebie, takim psychicznym stripteasem, a przecież tak bardzo odzwyczajeni
jesteśmy od prawdziwej, niekomercyjnej nagości, w której wyjawia się nasza
bezradność, kruchość i porowate granice naszych ciał, a nie wypolerowany obraz
modelowego monstrum z siłowni i solarium. Żałoba po sobie różni się od żałoby po
kimś innym, gdyż inaczej niż w „obiektywnej” żałobie ja się nie kończę, nadal trwam i
żyję, jakkolwiek być może umarłem za życia, co w istocie najprawdopodobniej nigdy
nie może mieć miejsca. Ale wszystko na to wskazuje i nie mogę się powstrzymać od
takiego postrzegania własnej sytuacji, którą rozumiem czy to jako karę, czy jako
przeznaczenie, czy jako okrutne dzieło przypadku. Zapewniam, to może trwać
wiecznie. Wiecznie mogę się nurzać w wynaturzonej rzeczywistości utraty, użalać się
nad sobą, domagać się współczucia i mieć pretensję o to, że wymaga się ode mnie
wystąpienia z siebie. Jednak jeśli to wystąpienie mi się uda i siebie porzucę, co
przychodzi meandrycznie, zważając na to, jak upartym zwierzątkiem jest psychika i jak
powoli się uczy, przygina do zmiany, to żałoba się kończy. Nie mówi się na wyrost, że
„życie zaczyna się na nowo”, ale na pewno zaczyna się nowy okres życia, w którym
jestem umocniony utraconymi stratami i przeżytą żałobą. Z razu kroczy się niepewnie i
nieśmiało, ale z czasem stąpa po twardszej ziemi, ubitej przez moja własne ciało, które
się poddało i nie poddało [sic!], i teraz może zażywać ziemskich przyjemności.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
118
Odstępowanie
Wolność rodzi się wraz z odstąpieniem. Odstąpieniem od siebie, odstąpieniem od
swoich planów, od swoich uroszczeń i zamierzeń. Opuszcza się przestrzeń tak, jak
sprząta się szkło z kawiarnianego stolika, żeby go objawić w jego całej rozpaczliwej
możliwości, gościnnym geście uwolnionym od domowładztwa, a jedynie
zapraszającym do przygodnej rozmowy. Kawiarniany stolik bez gości to prześliczny
obrazek rozpaczy. Tak jak ona jest płaski i tak jak ona musi zostać czymś
uwidoczniony np. cukiernicą czy popielniczką. Ale bez dygresji: odstępowanie to
pierwotna emancypacyjna praktyka, praktyka nabywania dystansu do miejsca samego
w sobie. Być może to osiągnięcie heterogenicznej czasowości, czasu starzejącego się
ciała. Odstąpiwszy od czegokolwiek, co bywa nazywane projektem, wydawszy się na
dryfowanie pomiędzy poniedziałkiem a niedzielą, pomiędzy niedzielą a
poniedziałkiem (to jest właśnie czas ósmego dnia tygodnia), człowiek staje się wolny,
pozbawiony złudzeń, zrozpaczony i pełen życia. Bowiem dnem życia jest rozpacz, a
wszelka nadzieja została przyniesiona przez misjonarzy, to religijne poczucie.
Odstępowanie oznacza brak wiary, w jakiekolwiek zbawienie. Oznacza obnażoną
egzystencję, żadne tam nagie życie, którego wizja być może jest straszna i pociągająca,
ale nie mająca nic wspólnego z przerobieniem zapośredniczenia i znalezieniem się „na
psychomimetycznej pustyni, w czasie obłędnej refiguracji, rekonstytucji
podmiotu na zasadach nie miejsca wspólnego, nie w społeczeństwie, a na jego
granicach, na zasadach podzielonej ucieleśniającej się czasoprzestrzeni”.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
119
Odstąpiłem, więc przeżyłem przetrwanie. Po nim rozciąga się czasoprzestrzenna
płaszczyzna nowego życia, albo otwiera się tunel, który nie ma ścian, a na jego końcu
nie światełko, tylko cały czas dnie wymieniają noce i człowiek kąpie się w
mroku/świetle, nie światełko, a banalny koniec. Jednak w międzyczasie trzeba się
nauczyć korzystać z wolności, którą zapewniło odstąpienie. Ta sprawa zaś prosta nie
jest. I wówczas akt odstąpienia zamienia się w ciągłe odstępowanie, które nie staje się
ascezą, raczej ujmowaniem i dzieleniem, a ich celem jest coraz mniejszy wynik,
zbliżanie się do zera, gdybyśmy mieli pozostać przy liczbach nieujemnych. Wchodzi
się w sytuacje, w których jest coraz mniej mnie, ale paradoksalnie dzięki temu
rozrastam się i kwitnę. Odstępuje się „miejsca” na rzecz świata przedmiotów i ludzi,
aby coraz mocniej się w nim pojawiać. Ale bez fantazji: przychodzą sceny, które trzeba
zrobić, nerwy, którym trzeba dać upust, złość i wstręt, opór i nienawiść, którym trzeba
pozwolić zaistnieć. Ale i to jest odstępowaniem: odstąpieniem od odstąpienia.
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
120
Rozpacz
- Słowa przychodzą same – mówi Kwintus Hateriusz.
- Ból je lubi.
- Albo ich potrzebuje.
Pascal Quignard Albucjusz
Tym, którym słowa sypią się jak z rękawa, pisanie przychodzi ze strachu i bólu. Kiedy
poranek rozrywa bramki powiek, a światło wdziera się pod nie i wzywa do powstania,
powołując do pionu, tej najbardziej naturalnie sprzecznej pozycji, ból nawraca. Albo
ten paniczny strach, gdy w środku nocy chaotyczny sen wyrywa ze snu – i sięga się po
niezawodny, zupełnie złudny ratunek: papierosa albo klawiaturę. Ale strach i ból to
tylko stany emocjonalne, objawy choroby, której na imię rozpacz. To oczywiste, że
boimy się śmierci, swojej i bliskich, ale ponieważ nie jesteśmy w stanie sobie jej
przedstawić, to najbardziej boimy się czyhającej, wynikłej z niej, lecz nie wyłącznie,
rozpaczy. I całkiem jasne jest to, że boli nas nasza wspólna śmiertelność, której
doświadczyć możemy tylko z drugiej ręki, lub w zagrożeniu czy przeczuciu, ale
źródłem nieustępliwego bólu jest właśnie rozpacz, po śmierci wyobrażonego siebie,
bliskiego czy boga. Zazwyczaj rozpacz jest stanem naturalnym, ale przejściowym.
Wspomniana rozpacz po stracie Bliskiego. Jednak naprawdę chorzy na rozpacz są ci,
którym ona nie przechodzi, do których ona nie przyszła, dla których jest chorobą
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
121
wrodzoną i chroniczną, kondycją. Niezmiennie rozpaczają ci, którzy siebie nienawidzą.
Którzy nie zaznali miłości nie dlatego, że nikt ich nigdy nie kochał, lub oni nikogo nie
kochali, ale do których miłość nigdy nie dotarła, którzy mniemają, że na żadną miłość
nie zasługują, a ich ozdrowienie z choroby rozpaczy oznaczałoby śmierć albo obłęd.
Oni są nieśmiertelni, bowiem dla nich, i niech bym umarł, gdyby miało być inaczej,
śmierć jest stanem tak powszechnym, że roztopionym w rzeczywistym do punktu
niewidzialności, ich śmierć nie dotyczy, bo oni od zawsze są umarli i nigdy nie zaznają
życia w jego heterogenicznej materialności. Oni zwracają się do heteronomii języka,
żeby dopuszczać się zbrodni rozpaczy. Zbrodni na sobie samym, która przedłuża w
nieskończoność cierpienie, z którego nie znajdują wyjścia. Która podsyca ognisko tej
nieuleczalnej choroby z całą świadomością, że uleczalność choroby jest wyłącznie
kwestią czasu. Rozpaczający ciągle piszą, ale pisanie nie staje się formą autoterapii ani
ekspresji. Może uśmierzyć na chwilę objawy, zmniejszyć ból czy uspokoić strach. Ale
żeby zażegnać rozpacz, podlec ozdrowieniu, musieliby zamilknąć, a tego właśnie
zrobić nie potrafią. Czas nie leczy rany, jest cichym sprzymierzeńcem rozpaczy,
ponieważ rozpaczający są samą raną, nie tylko naruszeniem tkanki, dziurą w całości, a
będąc nieśmiertelnymi, są czasem w stanie czystym i w jego czystym przepływie.
Chronicznie chorzy na rozpacz są dynamiczni, podlegają ciągłej zmianie, ale wyłącznie
dlatego że jedno się nie zmienia: nie mogą przestać rozpaczać, a zatem pisać. Oni
ciągle figurują, znajdują się na granicy, tej linii oddzielającej stronę od marginesu.
Zapisawszy kolejny wiersz, powieść, esej lub dramat, powiększają obszar martwoty w
swoim niby-życiu. Zaprawdę, literatura nie ma nic wspólnego z życiem. Życie może
tworzyć tylko pisaninę ku pokrzepieniu serc, która niestety często mylnie bywa brana
za literaturę. Wieloodcinkowy serial telewizyjny jest wierutną reprezentacją życia, z
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
122
jego radosną monotonią i okresową interwencją kataklizmów. Z literaturą nie sposób
się zidentyfikować dlatego, że powtarza ona wyjątek, a nawet w czasach kiedy każdy
pragnie być w pewien sposób wyjątkowy, lektura literatury to ekspozycja na wyjątkowe
światło czarnego słońca, którego energia pochodzi z nieustępliwej, nieutulonej,
nierozwiązywalnej i wiecznej rozpaczy. Nie sposób się zidentyfikować z czymś, czego
się nie pokocha, a co samo siebie kochać nie jest w stanie. Może siebie tylko powtarzać,
osiągając coraz ostrzejszą wyrazistość wyjątku, która być może zapewni
rozpaczającemu tubylczą nieśmiertelność w postaci ustanowienia tradycji, wpływu na
język, którego prawodawstwu się poświecił, albo tablic na kamienicach, pomników w
zaszczanych zaułkach parków czy nazw ulic, ale zdecydowanie nie zapewni mu
bliskości życia. Tę można uzyskać jedynie w milczeniu. Rozpaczający jednak zaczyna
milczeć, kiedy fizycznie umiera. Jest to dla mnie jedyna szansa na zaznanie bliskości.
Ale te słowa, jeśli mnie przetrwają, będą po mojej śmierci nadal rozsiewać ból i strach,
świadczyć o nieporozumieniu, jakim było życie w rozpaczy.
Pisałem w depresji popsychotycznej na przełomie 2008/2009 r.
Publikacja: http://niedoczytania.pl/tag/striptease/
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
123
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
124
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
125
Wszystek umrę Przewodnik umierania
AUTOPORTRET NA JEDNĄ STRONĘ
Jestem wyjątkowo czułym przewodnikiem; odbieram bardzo delikatne sygnały i
podskórnie na nie reaguję; moje granice są bardzo cienkie i bardzo przepuszczalne. Nie
odcina mnie od rzeczywistości żadna mocniejsza warstwa, tylko cienka błonka, która
broni mnie od rozpłynięcia. Lecz może już nie broni. Zawsze było mnie dużo, aż się
zorientowałem, że przygniatające poczucie niższości nie wypływa z braku, lecz
nadmiaru własnej osoby i wtedy postanowiłem się rozlać, żeby odzyskać przyrodzone
granice własnego ciała, których do tego czasu nie byłem w stanie określić, nie
wyczuwałem bezwzględnej konieczności wymiarów i ich tajemniczego związku z
czasem. Dostąpiłem łaski inkarnacji i wtedy stałem się pewny, że mogę upływać.
Odkryłem, że ceną, jaką się płaci za zejście na ziemię, jest rozpacz. Właściwie to dla
mnie nic nowego, lecz do tej pory wzbraniałem się przed okrutnym ograniczeniem i
nie dostrzegałem, że od najmłodszych lat przeczuwałem skończoność wszystkiego i
wiedziałem, nie wiedząc o tym, że najpierwotniejszym stosunkiem ze światem jest
stosunek rozpaczy. Bo nie jest to uczucie: nie lęk, czy miłość. Tylko zupełne
rozpoznanie zaprzepaszczenia każdego bytu. To pozbawienie wolności, która nigdy nie
będzie dotyczyła niczego innego jak z jednej strony umysłu, a pożądanym jest dążenie
do wyzwolenia z mentalnych przyzwyczajeń, a z drugiej naszego współistnienia z
innymi obywatelami, o którego jak największą wyrozumiałość należy walczyć, napawa
mnie radością. Ciała nigdy nie są wolne; zawsze są połączone z innymi obiektami i od
nich zależne. Nie mam na myśli „ciała”, ciało myśli i w niefortunnym nawyku wydziela
z siebie jaźń, do czego nic, prócz dyktatu języka, obiektywnie nie zmusza, nawet to, że
ciało może się sobie i innym ciałom przyglądać. Nie zaprzeczam istnieniu
świadomości, mam tylko poważne wątpliwości co do przydatności posiadania ego.
Weselę się zatem z rozpaczy, rozpatrując miejsce zajęć w ludzkiej, jak najbardziej
desperackiej próbie organizowania czasu, który sam w sobie, nie podbity, jest
chaotyczny i ma tyle wspólnego z zegarkiem, co człowiek ze słońcem. Nie sposób
jednak trwać, moja zależność od innych ciał, które niepostrzeżenie stały się
obywatelami, by stać się pracownikami, przymusza mnie do współuczestnictwa w tej
żałosnej maskaradzie, której stawką nie jest wcale samo życie, ale przeżycie, tak
przeceniane z powodu nieuzasadnionego i idiotycznego lęku przed śmiercią. Życie
bowiem nie jest bezcenne; jego tajemniczość, kto wie, czy nie tymczasowa, nie stanowi
o żadnej wrodzonej wartości; jeśli już musimy przydawać mu określenia, to możemy
powiedzieć, że jest bezwzględne i niewyróżniające. Ale i to dojrzałe przyjmowanie roli
jakże wydaje się śmieszne, jeśliby je porównać do wielości ról, które przyjmuje w
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
126
zabawie dziecko. Przełykam ten niskosłodzony sok grejpfrutowy i wracam do
zagadnienia zajęć. I przestaję być już tak bardzo wesoły, chociaż może tylko dlatego, że
nie jestem na to gotowy. Czeka mnie długa jak życie seria spotkań z materią, której
opór będę musiał pokonywać, co jeszcze mogłoby być stymulującym wyzwaniem, ale
co gorsza przede mną rozciąga się armia obcych jaźni, które będą dążyć nawet nie do
wprowadzenie w życie swoich pragnień, co do pomnożenia się, reprezentacji i
reprodukcji. Nasze cele są radykalnie odmienne: kiedy ja chciałbym się tylko
przyjemnie przemycić w kierunku łagodnej, bo oczekiwanej, śmierci, oni pragną trwać
i swoje trwanie przedłużać, zwielokrotniać i dokumentować. Chciałbym mieć lekkość
powiedzenia, że nie czuję się samotny; ale nawet regularne towarzystwo innych ciał,
którego mi nie brakuje, nie może zaprzeczyć mojej odmienności, tej mojej
zbytkowności. Jestem nadmierny i ponadplanowy, i nie próbuję się z tego
usprawiedliwić pisaniem. Raczej staram się za sobą poprowadzić nieistotną rzeszę w
stronę beztroskiego życia, które jest pogodzone z uwikłaniem ciała w sieci innych ciał,
jak i w sieć języka, i które z radością spotyka się codziennie z tym najbardziej
wyobrażonym, przez co najbardziej odczutym ograniczeniem, ze śmiercią.
TRAWIENIE, HARTOWANIE, OPALANIE, PŁEĆ
Homoseksualiści zamiast rozpraszać się w demokratycznej walce o nabywanie coraz to
nowych praw, powinni zająć się kształtowaniem własnej śmiertelności, do której są
przeznaczeni. (Jak i być może do jej dyskretnego rozpowszechniania.) Mogę zostać
posądzony o jakiś deterministyczny biologizm i po chwili rozsądnego śmiechu wcale
tak bardzo się tym nie onieśmielę. Homoseksualiści (rodzaju męskiego) są skazani na
śmierć, bodaj bardziej niż inni śmiertelnicy. Jeżeli nie czeka ich eksterminacja z ręki
konserwatystów, Chińczyków lub, co najbezczelniejsze, genetyków, to i tak nie umkną
przed codziennym spotkaniem z czekającym ich ostatecznym kresem, jaki nie znajdzie
swojego ujścia w potomstwie. To spotkanie rzeczywiście można odraczać, i to na wiele
sposobów. Chyba najbardziej mi nienawistnym jest poszukiwanie normalności. Obudź
się, chłopie, nie jesteś normalny i nigdy nie będziesz; nawet jeżeli twoja odmienność
zostanie w społeczeństwie przyjęta i zaszeregowana jako „viable choice”, co może przy
sprzyjających okolicznościach kiedyś nastąpić (a one nie są sprzyjające), nie uciekniesz
przed swoim losem, losem umrzyka. Sposoby odsuwania od siebie tej świadomości
całkowitego zaniknięcia są wielorakie, ale już najbardziej żałosnym jest małpowanie
heteroseksualistów: normalnego do dozgonnego małżeństwa, z widokiem na dwójkę
przysposobionych afrykańskich dzieci. Nie mam nic przeciwko długoterminowym
związkom, nie podważam monogamicznej miłości, ale pomysł, żeby homoseksualiści
wchodzili w związki „małżeńskie” wydaje mi się warty najbardziej gorzkiego śmiechu.
A już stopień zaprzeczenia, który podsuwa im marzenia o zostaniu rodzicami,
pozostawia mnie oniemiałym. (Potrzeba posiadania potomstwa jest dziedziczna, w
spadku otrzymuje się także instynkty macierzyńskie i ojcowskie, ale wraz z
przedzierzganiem się w homoseksualistę – nikt się nim nie rodzi, nawet jeśli przyczyna
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
127
tej odmienności leży w „defekcie” genetycznym, homoseksualistą trzeba się stać, bez
potwierdzenia koniecznego wyboru nikt nie jest homoseksualistą, bo homoseksualistą,
jak poetą, bywa się; homoseksualizm staje się tożsamością tylko dla tych, którzy muszą
się chronić w imieniu w obronie przed odchodzeniem – ale z tej potrzeby, jak z
uprzykrzonego nawyku, należy się wyzwalać na rzecz rzetelnej lekkości). Jeżeli
homoseksualiści mają jakieś zadanie w społeczeństwie, co wydaje się wątpliwe
(pomijam bezpośrednio nie związane z pożądaniem zajęcia w postaci pracy,
przestępstwa czy dobroczynności), to polega ono na prokurowaniu odmienności,
modelu życia, którego intymne związki ze śmiercią (czy seks analny nie stanowi
powtarzalnego, rozkosznego pochówku? czy pisanie, jak i każda inna sztuka, której się
imają w obronnie przed niepowstrzymaną zgubnością, nie jest grobem, jego fantazyjną
stellą elaborowaną za życia, przez życie, póki starczy czasu?) pozwalają na życie go,
raczej niż przeżywanie. Ale nie śmiałbym twierdzić, że należy do homoseksualistów
dawanie świadectwa, nie może być mowy o jakiejkolwiek odpowiedzialności za stan
rzeczy wśród ludzi, śmiertelne consciousness raising, a już tym bardziej zabieganie o
jakość życia; to wszystko zajęcia pozostające w zakresie działań księży oraz książąt
ciemności, tych, którzy dbają jeszcze o (a)moralny porządek i piękno/wstręt. Bycie,
bywanie, homoseksualistą oznacza przede wszystkim zgodę na własną marginalność;
prezentowanie odmiennego stylu życia wykonuje się tylko per procura (mniej
zrezygnowanych śmiertelników) w drodze ku niepozorności. Manifestacja nie wchodzi
w grę (odgrywa tylko rolę w politycznej walce o prawa, która jakkolwiek drugorzędna i
prowadząca homoseksualistów do mylnych przekonań na własny temat, musi, w
demokratycznych społeczeństwach, w celu osiągnięcia nie tyle godności, co
niewidzialności, się odbywać); zresztą o rozwiązanie gry się rozchodzi. Kształtowanie
własnej śmiertelności, a to już uwaga dotycząca wszystkich, nie polega na estetyzacji
życia, tym bardziej na przyjmowaniu odpowiedzialności za siebie bądź innych, ani na
hedonistycznym używaniu go; to nie robienie z siebie przedstawienia, ani stoickie
zagrywki; chociaż w każdym z tych sposobów można odnaleźć drogę do wspólnego
braku celu. Tak, to pogodzenie się z bezcelowością i ostateczną bezsensownością życia
(potrzeba sensu, jak potrzeba posiadania potomstwa, jest tylko nieznośnym nawykiem,
ranką „człowieczeństwa”, na którą trzeba aplikować okłady z czułości i okrucieństwa).
Żeby nie chcieć mówić, nawet tego: jestem nikim.
Dla wszelkich celów praktycznych, jestem homoseksualistą. Tylko kto chciałby być
praktyczny! Po pierwsze, wszelkie określenia (gej, pedał, ciota, w tym pozornie
neutralny, a najbardziej karzący, homoseksualista) są nieodpowiednie dla
jednorodnych związków; po drugie, należy oddzielić kierunek pragnienia od rodzaju
(dawniej: płci), który bynajmniej nie jest performatywny, ale i nie biologiczny. Jestem
tak samo homoseksualnym mężczyzną, który w dogodnej chwili kochałby się z
kobietą, co heteroseksualną kobietą, która mogłaby pogardzić mężczyzną. Tylko że ten
binarny podział, na mężczyzn i kobiety, homoseksualnych i heteroseksualnych, został
stworzony, żeby uporządkować, zorganizować i podbić – wielkie pomiędzy.
Przedsięwzięcie zanikania popchnęło mnie w nie, a tam nazwy tracą swoją własność i
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
128
nikt już się nie zgadza na śmiechu warte kompromisy typu biseksualista czy androgyn.
W nim jest się przede wszystkim impotentem, którego potęga daje mu moc
przemienienia. Nie szuka się już języka, który mógłby wyrazić, czyli przekreślić, całość
pragnienia.
TRWA WOJNA
Bo dawny język struchlał i usechł w naszych gardłach,
zbyt nikły, by wypowiedzieć
dzień dzisiejszy.
Anna Świrszczyńska „ Rok 1941” (wersja z 1980)
Nie ma na to słów, a jednak trzeba je wysnuć, żeby spać spokojnie i pamiętać sny. Nie
mogę mieć pojęcia, czym była dla niej wojna, ale wiem, że po sześciu latach się
skończyła, dając jej poznać najstraszliwsze poniżenie i śmiertelny strach. Moja wojna
trwa – i będzie trwała, w zawieszeniu broni, oby dozgonnie pod pilną strażą. Na mojej
wojnie nikt nie zginął, nie rozlegał się nigdzie fetor rozkładających ciał, ale i nikt nie
został ocalony. Ciało, które od jej rozpoczęcia tylko nieznacznie utyło, stało się ciałem,
niczym ponad to. Poniżenie było tylko halucynacją. Jego strach pozostał
niezauważalny. Z jego cierpienia nie ma fotoreportaży, nikt nie będzie robił
rocznicowych wystaw, bo jego cierpienie było, rzekomo, wewnętrzne. Jak w obozie,
nadano mu numer:- --.-, a w przypływie hojności przysztukowano nazwę: […]
Psychoza to wojna, która się nie kończy z nadejściem, jakże eufemistycznie, remisji.
Umiera się na froncie rodziny, religii czy pracy. Umiera się po wielokroć, codziennie, w
strachu, przy którym lęk przed śmiercią wydaje się dziecinną igraszką. Z początku się
wydaje, że to strach przed rozpuszczeniem ja, ale kiedy sobie przypominam, że
najpiękniejszą chwilą choroby był spacer (bardziej: zbieg) ulicą Floriańską, w którym
już nie ja spacerowałem, głosy wszystkich ludzi na ulicy mieszały się w miejscu, które
było moim ciałem i przecinały się tam wszystkie linie kosmicznej energii, to ze
smutkiem stwierdzam, że to strach przed konsekwencjami: przed niepokojem bliskich,
przed utratą przywilejów „zdrowego” człowieka, wreszcie przed ostatecznym
zarzuceniem wspólnoty, ludzkiej i językowej, czyli jednej i tej samej, bo sposobem w
jaki wspólnota rości sobie do mnie-ciała prawo jest język. Język sieje strach (także ten
przed śmiercią, której obecność jest jego warunkiem) i przywraca do porządku. Język
zakłada śmiertelną odpowiedzialność.
Przestaje chcieć się mówić: depresja popsychotyczna. Armie walczą w okopach. Naraz
ważne staje się mierzenie wartości: wchodzi się na rynek, który się niemal i
ekstatycznie opuściło, ale jako dobro zbyteczne, bynajmniej nie luksusowe, tylko
zaburzające wymianę swoją odmową bycia wymienionym. Ale ciągle jest się
przypominanym [sic], że nawet taka rzecz jak ja ma swoją, przecież najwyższą, wartość
i trzeba się mocno starać, żeby się na powrót nauczyć trafnego wyceniania jej. Pacjent
poddaje się terapii i pilnie pracuje, żeby język mógł zainstalować w nim nowe, zdrowe
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
129
ja, które, jak ekran terapeuty, go już nigdy nie opuści i będą żyli poprawnie i treściwie –
w niszczącym rozdwojeniu, i w świecie po wojnie.
Agent języka chciał zatrzeć ślady i przekonać ciało, że wojna może się skończyć, uśpić
moją czujność. Tymczasem, wojna trwa i walczy się na niej o spokój, bezterminowe
odroczenie, i ciszę, która nie znała słów.
BO KIEDY NIE MA MIŁOŚCI, CO DALEJ, CO DALEJ
„Miłość jest przeceniona”, wyrzuca dziewczyna mojego najlepszego przyjaciela.
Strofuję ją, przeczuwając przestrzeń zaprzeczenia, ale niedługo potem zdanie to
przyjmuje dla mnie całkiem inny blask. Nasza ojczyzna karmi nas chlebem i winem
cnót boskich, i ja zostałem tym pokarmem wykarmiony. Żyłem w przekonaniu,
popartym jeszcze autorytetem Miłosza, że świat bez wiary, nadziei, a zwłaszcza miłości
się zatrzyma. Od kiedy niebo jest dla mnie niebieskie, a nie niebiańskie, a ziemia toczy
się (tak, coraz bardziej umiera) bez uprzedniego napędu czy bezbłędnego nadzoru,
rozmawiam i rozprawiam się z nawykami chrześcijanina, a tym najbardziej
nieustępliwym jest miłość, która nawet w zlaicyzowanej formie funkcjonuje jako
zasada wszechświata.
Łatwo byłoby ją zadenuncjować, jeśliby było się kochanym przez osobę, od której
oczekiwałoby się miłości; można by ją sprowadzić do prywatnego uczucia, które łączy
mnie z kochankiem. Nadal jednak byłaby źródłem sensu, motorem napędzającym
wszystkie działania. Ja tymczasem miałem dość sensu i jego poszukiwań; zdolność do
konstruowania znaczeń była mi przyrodzona i przychodziło mi ono łatwo, więc szybko
dostrzegłem, że tą drogą nie zbliżę się do życia. Ale nie miałem miłości; i chociaż
przejrzałem już wszędobylską potrzebę sensu, nie umiałem nieodwracalnie uwolnić się
od braku. Bezecnie podpowiadano mi, że brak to podstawa i przez pewien czas w to
wierzyłem. Chciałem napisać brak, a kiedy mi się to udało, olśniło mnie, że mi wcale
niczego nie brakuje, a brak wmawiają słowa.
Miłości nigdy nie brakuje, zawsze znajdą się rodzice, którzy na jakkolwiek potworny
sposób, ale kochają. Obawiam się, że ze strony rodziców nawet pozorny brak miłości
jest miłością, bo związki, które łączą rodziców z potomstwem są instynktowne i co
najwyżej mogą podlegać wynaturzeniu, ale nie sposób ich zaprzeczyć. A nawet gdyby
to miało miejsce, dziecko nie ma wyboru, zakochuje się w swoich opiekunach. Kiedy
ktoś mówi, że nie był kochany, to musiało coś nie trybić na przekaźnikach, czyli znowu
wracamy do brakującego słowa. Nie o tę miłość chodzi; w przyszłości, wybaczcie
nibytautologię, miłość erotyczna może stać się podróżą ku szczęśliwości. Ale kiedy jej
nie ma, nie ma powodów, by powracać do studni samoponiżenia i szukać swojej winy
w tym, że nie zostałem wybrany. Dystynkcje, które nakłada miłość, są lśniące i bolesne.
Z lekkim sercem teraz o tym piszę, ale przyjęcie możliwości, że nikt mnie i ja nikogo
już nigdy nie pokocham, było stumilowym krokiem w rozstawaniu się ze sobą,
porzucaniu nadziei i odsuwaniu się od wiary w życzliwy porządek. Wszystkie trzy
umierały unisono. Wraz z językiem, który je przekazywał. Tylko, że to nie koniec: po
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
130
śmierci braku, trzeba było przywitać krajobraz, po którym wyraz nie zostawił śladu,
zwykły wiosenny krajobraz wypełniony słońcem akurat w tym czasie, który stawiał
bezsłowne pytanie: co robić?
Zajmować się, odpowiadam ślepym ruchem palców na klawiaturze. Kiedy już wszystko
porzuciłem, znalazłem się w świeckim pozbawieniu, wolności i miłości, kiedy godność i
szacunek to tylko pełne słowa z porządku wymiany, kiedy przestałem oczekiwać i
zacząłem czekać, kiedy śmierć i choroba psychiczna to tylko ostateczne nazwy,
induktory lęku, kiedy płeć straciła wszelki kolor i kiedy język nie ma nic wspólnego z
podświadomością, a ona nie domaga się już wcale, żeby ją wypowiedzieć, mogę żyć
życiem pożytecznym i przyjemnym, pełnym i przypadkowym.
Pisałem wiosną 2007 r., w trakcie mojego ostatniego epizodu psychotycznego (manii).
Piotr Mierzwa Próby bycia wariatem i inne możliwości…
131