obywatel nr 1(9)/2003

76

Upload: magazyn-obywatel

Post on 04-Apr-2016

225 views

Category:

Documents


7 download

DESCRIPTION

 

TRANSCRIPT

Page 1: OBYWATEL nr 1(9)/2003
Page 2: OBYWATEL nr 1(9)/2003
Page 3: OBYWATEL nr 1(9)/2003

Z BLISKA:„Obywatele bez ziemi”

Obywatele bez ziemi – Remigiusz Okraska .................................str. 4Miasta dla ludzi – z dr. Jackiem Wesołowskim o świadomym planowaniu przestrzennym rozmawia Barbara Bubula ....................str. 8 Odzyskać miasto – Rafał Górski....................................................str. 12 Wszystko na sprzedaż – Barbara Bubula ....................................str. 16

Z ŻYCIA OBYWATELI:

Dlaczego ludzie nie poszli na wybory – Mariusz Muskat .........str. 18 Nauki z Ożarowa – Remigiusz Okraska........................................str. 19 Skłoting – domy wolnych ludzi – Janusz Krawczyk ...................str. 20 Walczyć trzeba do końca – rozmowa z Danutą Kowalczyk, prezesem łódzkiego Stowarzyszenia „Bezpieczna Autostrada”.......str. 23Infostrada........................................................................................str. 26

ZA MIEDZĄ:

Wygasający proces pokojowy – z prof. Normanem G. Finkelsteinemo sytuacji w Palestynie rozmawia Jon Elmer .....................................str. 28 Postępy demokracji – Krzysztof Rytel .........................................str. 30 Oko Wielkiego Brata – Maciej Muskat .........................................str. 31 Z innego kontynentu – Monika A. Gorzelańska...........................str. 32

AGORA:

Hipermarketyzacja w Unii Europejskiej – Philippa Jill Gallop .str. 34 §22: Każdy ma prawo do informacji – Magda Micińska ...........str. 38 Kilka uwag o stanie państwa – Janusz Galewski ........................str. 40 Jaka Europa, jaki antyglobalizm – relacja z Europejskiego Forum Społecznego – Piotr Bielski ..........str. 42 Jaki ATTAC? – Jarosław Tomasiewicz.............................................str. 44 Dzieci rewolucji – Pogonić kapitalistę, który deprawuje urzędnika, czy przepędzić biurokratów mnożących paragrafy? – Witold Falkowskistr. 46 Money makes the world go around – czy euro może konkurować z dolarem? – Adam Sandauer, Aleksander Jędraszczyk... str. 49

CHWILA ODDECHU:

vLEPIEJ TAK! .................................................................................str. 50Co słychać .......................................................................................str. 50Po co sięgasz – przewodnik po polskich mediach drukowanych............................str. 52Kronika Kontrasa ..........................................................................str. 56

Z GRUBEJ RURY:

Postmoderna? – Aleksander Dugin ...............................................str. 58 Lewica i prawica wobec hipernowoczesności – Marek Węgierski....str. 65Recenzje:

Burza w mózgu – Remigiusz Okraska ...................................str. 66 Gdy ziemia rodzi kokę – Remigiusz Okraska .......................str. 68

Felietony: Ratunek w drzewach – Janusz Korbel ..................................str. 69 Opinia publiczna – Joanna Duda–Gwiazda ...........................str. 70 Populizm fachowców – Olaf Swolkień ..................................str. 71

Autorzy numeru ............................................................................str. 72

w numerze:fot. na okładce: Kuba Czupryński

OBYWATEL 3

Dwumiesięcznik „Magazyn Obywatel”(nakład 4 000 egz.)

Wydawca: Stowarzyszenie „Obywatel”

Adres redakcji: Obywatel

ul. Próchnika 1/301 90-408 Łódź

tel./faks: /42/ 630 17 49tel. 0608 137 646

Propozycje tekstów, tematów, uwagi merytoryczne:

[email protected]

Reklama:[email protected]

Kolportaż, prenumerata, numery archiwalne:

[email protected]

Internet: http://www.obywatel.org.pl

Numer konta: Stowarzyszenie „Obywatel”

Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Łodzi 87840003 - 589 - 27016

Redaguje zespół: Barbara Bubula, Rafał Górski, Maciej

Muskat, Remigiusz Okraska (redaktor naczelny), Szymon Surmacz, Olaf Swolkień.

Stali współpracownicy: Stefan J. Adamski, Dominika Baryła,

Karolina Bielenin, Piotr Bielski, Monika A. Gorzelańska, Krzysztof Kędziora,

Janusz Korbel, Tomasz Kuczma, Bartosz Malinowski, Małgorzata Świderek,

Jarosław Tomasiewicz.

Skład i opracowanie grafi czne:Szymon Surmacz

– Studio Grafi czne „Obywatel”[email protected]

W całej Polsce „Magazyn Obywatel” można kupić w sieci

salonów prasowych Empik, Ruch, Kolporter, Inmedio, Relay.

Wybrane teksty „Magazynu Obywatel”

są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl).

Redakcja zastrzega sobie prawo skracania nadesłanych tekstów. Materiałów nie zamó-wionych nie zwracamy. Nie wszystkie publiko-wane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji. Wszystkie artykuły zamieszczone w „Maga-zynie Obywatel” mogą być cytowane i prze-drukowane pod warunkiem poinformowania redakcji, podania źródła, zaznaczenia ewen-tualnych skrótów i nadesłania egzemplarza z przedrukowanym tekstem na adres redakcji.

ZBLISKA.indd 3 03-01-19, 18:15:44

Page 4: OBYWATEL nr 1(9)/2003

4 OBYWATEL

Z BLISKA

OBYWATEL 5

Ob wateleCoraz czêœciej s³ychaæ

utyskiwania na

obojêtnoœæ wobec

problemów publicznych,

lekcewa¿enie

dobra wspólnego,

„wycofywanie” siê

obywateli

do domowego zacisza i brak

zainteresowania wszystkim, co

wykracza poza czubek w³asnego

nosa. Narzekaj¹ politycy,

naukowcy, intelektualiœci. ¯aden

z nich nie zada sobie jednak

podstawowego w tej sytuacji

pytania: jak ma trwaæ i rozwijaæ

siê spo³eczeñstwo obywatelskie,

skoro coraz mniej jest miejsc,

gdzie mog³oby siê to dokonaæ?

– z rzadka przemknie przechodzień, szybko przejeżdżają samochody, już popołudniem trudno dostrzec oznaki życia. Nie ma „meneli” – nie ma też nikogo innego. I dokładnie to samo by się stało, gdyby w brutalny sposób potraktowano inną wspólnotę ukształtowaną mozolnie na przestrzeni lat w określonym pejzażu architektonicznym.

Problem jest szerszy – stale maleje ilość przestrzeni, w której mogłyby się odbywać ludzkie interakcje wykra-czające poza schemat petent-urzędnik i klient-sprzedawca. Dzisiaj projektanci miast na ostatnim miejscu stawia-ją jakość życia mieszkańców, przedkładając ponad nią stworzenie biznesowi optymalnych warunków dzia-łania. Parki, zieleńce, bulwary, place, zabytkowa sub-stancja? Zapomnijcie o tym – trzeba wytyczyć szeroką drogę dojazdową dla klientów hipermarketu, zlokalizo-wać biurowce i hurtownie, stworzyć parkingi na tysiące miejsc, ustawić ogromne plansze reklamowe. Bo wzrost gospodarczy, bo nowe miejsca pracy, bo inwestycje. Ale jak będziemy żyli w takim otoczeniu? – o to nikt nie pyta. Już wiele lat temu Aleksander Wallis w „Socjologii i kształto-waniu przestrzeni” pisał: „Potrzeby mieszkańców dotyczące własnego urbanistycznego otoczenia, identyfi kacji z małą dzielnicą, przywiązania do lokalnych wartości artystycznych i symbolicznych nie dają się ująć w liczby ani przeliczyć na złotówki. Wskutek tego, choć sprawa ta dotyczy zwartości społecznych struktur miasta /.../ traktowana jest jak poetyc-ki dodatek do spraw bardziej istotnych. Tymczasem patologia wielkiego miasta, zarówno ta, którą ujmują statystyki sądowe, i ta, którą odnajdujemy w statystykach chorób psychicznych, i ta, która przejawia się w traktowaniu wszystkiego poza wła-snym mieszkaniem jako własności obcej, ma źródło w braku silniejszych społeczno-przestrzennych struktur większych niż rodzina i mniejszych niż społeczność całego miasta”. Wła-dysław Misiak w książce „Jakość życia w osiedlach miej-skich” dodaje: „Badania wykazują, że toksyczność środowiska miejskiego, hałas, brak kontaktów z otwartymi przestrzeniami prowadzi nie tylko do zmian chorobowych, organicznych, lecz również psychicznych, co w sumie wytwarza negatywne cechy osobowościowe mieszkańców miast”. Jak zwykle zamiast eliminować przyczyny, będziemy biadolić i leczyć skutki – lewica użali się nad „blokersami” bez perspektyw, prawi-ca zażąda surowszych kar i podwyżek policyjnych pensji.

Zapaść miejskiego życia dokonuje się na naszych oczach, w wydziałach architektury i podczas przetargów inwestycyjnych. Im większe i bardziej podporządkowane potrzebom biznesu będą nasze miasta, tym gorzej będzie się w nich żyło w przyszłości. Dlatego właśnie tak istotne jest zaangażowanie się w proces kształtowania przestrze-ni miejskiej już teraz. Później będziemy tylko bezsilnie za-ciskać pięści – jako mieszkańcy i obywatele.

ObywateleBEZ ZIEMI

kiepskiej komunikacji zbiorowej. W efekcie, jak informuje ta sama autorka, w Los Angeles ok. 70% miasta zajmują drogi, parkingi, obwodnice, w Dallas, Nowym Jorku i Wa-szyngtonie jest to około połowa powierzchni.

Nieodłączną towarzyszką samochodu jest druga pa-tologia – suburbanizacja, zwana też „rozpełzaniem się” miast. To proces lokowania na przedmieściach nowych inwestycji, które przyciągają nowe osiedla, wzmagają ruch samochodowy itp. Przyczyną suburbanizacji jest spadająca jakość życia w centrum miast, spowodowana rosnącym ruchem samochodowym (hałas, spaliny, brak miejsca do spacerów i życia publicznego) – ludzie w poszukiwaniu lepszych warunków przenoszą się na przedmieścia, przenosząc też ze sobą... patologie trawiące dotychczas centralne dzielnice miast, czyli ruch samochodowy i jego konsekwencje. Tam, gdzie na przedmieściach nie powsta-ną osiedla, wyrastają hipermarkety, do których z centrów miast lub innych dzielnic dojeżdżają samochodami klien-ci. Przedmieścia są coraz bardziej zabudowywane, coraz

więcej w nich samochodów – w efekcie znów znika do-bra jakość życia, więc miesz-kańcy wyprowadzają się jeszcze dalej. I tak w kółko – miasta rosną kosztem przy-rody i spójności społecznej, gdyż ciągle przeprowadzki i zmiany charakteru dzielnic nie sprzyjają zakorzenieniu. W efekcie w centrach miast tworzy się „ziemia niczyja” – mieszkańcy wyprowadzają się na przedmieścia, małe sklepy i lokale usługowe tracą klientelę na rzecz cen-trów handlowych i upadają. W Bielsku-Białej lokalna prasa zauważyła ostatnio, że po inwazji hipermarketów wyludnia się centrum mia-sta – kiedyś gwarne, pełne lokali usługowych i skle-pów, dzisiaj coraz bardziej puste, straszące opuszczo-nymi pomieszczeniami.

Sklepy padają, ludzie tracą pracę, mieszkańcy centrum (na ogół emeryci) nie mają gdzie dokonywać zakupów, nikt nie robi remontów. Te same gazety zaledwie rok-dwa lata temu pisały o rozwoju miasta dzięki hipermarketom, nowych miejscach pracy etc.

Trzecim czynnikiem chorobotwórczym jest komer-cjalizacja przestrzeni miejskiej, czy to w centrum, czy na przedmieściach. Rację bytu ma tylko to, co przynosi zysk. Władze miejskie niechętnie patrzą na tereny „darmowe”, do których trzeba dokładać – tak jakby fi nansowali je z własnej kieszeni, a nie z podatków ludzi korzystających z tych miejsc. Dlatego wciąż większe połacie miast padają łupem komercji: placówki handlowo-usługowe wdzierają się w każde wolne miejsce, czy to wielkie domy handlowe stawiane na pustych placach, czy kioski i blaszane budy. W wielu miastach wprowadzono zakaz spożywania alko-holu w miejscach publicznych, ale knajpiane ogródki anek-tują latem na swoje potrzeby znaczne obszary ulic, pasaży,

Jest kilka głównych problemów trapiących miasta. Pierwszy to problem transportu. Jeśli możemy mówić o raku trawiącym zdrowe komórki, to rakiem tym jest bez wątpie-nia samochód i motoryzacja indywidualna. Samochód nisz-czy jakość życia zatruwając powietrze i hałasując. Niszczy także miejsca publiczne, gdzie mogą zachodzić relacje międzyludzkie, gdzie można uprawiać politykę rozumia-ną jako troska o dobro wspólne. Pochłania wciąż nowe i nowe tereny pod jezdnie i parkingi – albo anektuje istnieją-ce obiekty (chodniki, place, skwery, parki), albo rozrasta się samo miasto, by sprostać oczekiwaniom dotyczących jazdy i postoju. Jeśli wybrano wariant pierwszy, to mniej jest miej-sca dla ludzi. Jeśli drugi, to w rosnącej przestrzeni metropolii maleją szanse zaistnienia spójności społecznej, niezbędnej do powstania ducha obywatelskiego; cierpią także tereny podmiejskie – niegdyś azyl w świecie betonu i asfaltu. Ri-chard Register w artykule, „Co to jest miasto ekologiczne” pisze: „Samochód jest bez wątpienia najpoważniejszym czyn-nikiem powodującym społeczną dezintegrację”.

Ten sam autor wskazuje, że samochód jest najgorszym narzędziem miejskiej komuni-kacji. Lepsza jest komunikacja zbiorowa (pociągi, tramwaje, autobusy), rowery i porusza-nie się pieszo. Ale jedno nie da się pogodzić z drugim, bo samochód zabiera przestrzeń innym rodzajom komunikacji, ogranicza ich prędkość (gdy autobusy stoją w korkach) lub utrudnia funkcjonowanie – trudno jeździć rowerem lub chodzić piechotą wśród mnó-stwa pojazdów i w chmurze spalin, a gdy miasto się roz-rasta, to piesza wyprawa staje się niemożliwa. Jako przykład rozsądnego podejścia do miej-skiej przestrzeni podaje ho-lenderskie woonerf, czyli ulice tak zaprojektowane, by mimo motoryzacji mogło się toczyć normalne życie. Są tam ławki, wysepki zieleni, pojedyncze drzewa, miejsca zabaw dla dzieci, co wymusza znaczne ograniczenia prędkości i w ogóle zniechęca do jazdy sa-mochodem. A dzieje się to w kraju o wiele bardziej roz-winiętym i bogatszym niż nasz! W Polsce samochód jest natomiast królem miast – najpierw budują nową drogę, a po kilku-kilkunastach latach myślą o przejściu dla pie-szych czy sygnalizacji świetlnej; zimą drogę odśnieża opłacany z podatków pojazd, a na chodnikach, wśród zwałów śniegu (także tego z ulic) piesi mozolnie wydep-tują wąskie ścieżki...

Samochody „wykańczają” także alternatywy w postaci porządnej, szybkiej, wygodnej i często kursującej komuni-kacji zbiorowej. Barbara Ward w książce „Dom człowieka” pisze: „Powstaje tu błędne koło. Kiedy liczba podróżujących się zmniejsza, koszty państwowej komunikacji rosną, obsługa się pogarsza, opłaty za przejazd idą w górę, co z kolei powoduje dalsze zmniejszenie się liczby pasażerów”. Liczba użytkow-ników samochodów zatem rośnie – to alternatywa wobec

U progu XXI wieku obywatele są pozbawiani prze-strzeni, w której mógłby się kształtować etos wspólnoty. Zamiast forum i agor mamy coraz dalej idącą komercja-lizację i dehumanizację przestrzeni publicznej. Tereny zielone ustępują miejsca autostradom, place i skwery parkingom, a dotychczasowe nieużytki wypełnia zabu-dowa centrów handlowo-rozrywkowych. Coraz mniej miejsca pozostawia się obywatelom – nie kierowcom, producentom, konsumentom, turystom, handlarzom, lecz obywatelom, którzy potrzebują miejsca, by się organizo-wać, spierać i podejmować wysiłki na rzecz swojej polis. Malejąca frekwencja wyborcza, konieczność sztucznego podtrzymywania tzw. trzeciego sektora, brak oddolnych inicjatyw społecznych, prywata i obojętność – wszystko to jest pochodną m.in. zaniku przestrzeni publicznej miast, w których coraz trudniej działać twórczo, kreatywnie i pro publico bono. Miasta są barwniejsze, bardziej hałaśliwe, większe – i coraz bardziej martwe.

Można wertować statystyki i prowadzić badania ogółu społeczeństwa, czasem jednak warto spojrzeć na problem z drugiej strony. W mieście, w którym niegdyś mieszkałem istniało stare, stuletnie robotnicze osiedle, słynące z przestęp-czości i innych patologii. Gdy zaczęła się „nowoczesność”, po-stanowiono położyć temu kres. Część domów wyburzono, na ich miejscu stawiając mieszkania dla nowobogackich i lokale usługowe. Owszem, zmalała skala patologii, ale jednocześnie wyparowało... życie. Znikły bawiące się na ulicach dzieci, grupki plotkujących kobiet w oknach, starcy na ławeczkach, ruch i rwetes do późnego wieczora. Resztki starych budyn-ków otoczone nowymi obiektami tworzą martwą strefę

ZBLISKA.indd 4-5 03-01-19, 18:15:50

Page 5: OBYWATEL nr 1(9)/2003

4 OBYWATEL

Z BLISKA

OBYWATEL 5

Ob wateleCoraz czêœciej s³ychaæ

utyskiwania na

obojêtnoœæ wobec

problemów publicznych,

lekcewa¿enie

dobra wspólnego,

„wycofywanie” siê

obywateli

do domowego zacisza i brak

zainteresowania wszystkim, co

wykracza poza czubek w³asnego

nosa. Narzekaj¹ politycy,

naukowcy, intelektualiœci. ¯aden

z nich nie zada sobie jednak

podstawowego w tej sytuacji

pytania: jak ma trwaæ i rozwijaæ

siê spo³eczeñstwo obywatelskie,

skoro coraz mniej jest miejsc,

gdzie mog³oby siê to dokonaæ?

– z rzadka przemknie przechodzień, szybko przejeżdżają samochody, już popołudniem trudno dostrzec oznaki życia. Nie ma „meneli” – nie ma też nikogo innego. I dokładnie to samo by się stało, gdyby w brutalny sposób potraktowano inną wspólnotę ukształtowaną mozolnie na przestrzeni lat w określonym pejzażu architektonicznym.

Problem jest szerszy – stale maleje ilość przestrzeni, w której mogłyby się odbywać ludzkie interakcje wykra-czające poza schemat petent-urzędnik i klient-sprzedawca. Dzisiaj projektanci miast na ostatnim miejscu stawia-ją jakość życia mieszkańców, przedkładając ponad nią stworzenie biznesowi optymalnych warunków dzia-łania. Parki, zieleńce, bulwary, place, zabytkowa sub-stancja? Zapomnijcie o tym – trzeba wytyczyć szeroką drogę dojazdową dla klientów hipermarketu, zlokalizo-wać biurowce i hurtownie, stworzyć parkingi na tysiące miejsc, ustawić ogromne plansze reklamowe. Bo wzrost gospodarczy, bo nowe miejsca pracy, bo inwestycje. Ale jak będziemy żyli w takim otoczeniu? – o to nikt nie pyta. Już wiele lat temu Aleksander Wallis w „Socjologii i kształto-waniu przestrzeni” pisał: „Potrzeby mieszkańców dotyczące własnego urbanistycznego otoczenia, identyfi kacji z małą dzielnicą, przywiązania do lokalnych wartości artystycznych i symbolicznych nie dają się ująć w liczby ani przeliczyć na złotówki. Wskutek tego, choć sprawa ta dotyczy zwartości społecznych struktur miasta /.../ traktowana jest jak poetyc-ki dodatek do spraw bardziej istotnych. Tymczasem patologia wielkiego miasta, zarówno ta, którą ujmują statystyki sądowe, i ta, którą odnajdujemy w statystykach chorób psychicznych, i ta, która przejawia się w traktowaniu wszystkiego poza wła-snym mieszkaniem jako własności obcej, ma źródło w braku silniejszych społeczno-przestrzennych struktur większych niż rodzina i mniejszych niż społeczność całego miasta”. Wła-dysław Misiak w książce „Jakość życia w osiedlach miej-skich” dodaje: „Badania wykazują, że toksyczność środowiska miejskiego, hałas, brak kontaktów z otwartymi przestrzeniami prowadzi nie tylko do zmian chorobowych, organicznych, lecz również psychicznych, co w sumie wytwarza negatywne cechy osobowościowe mieszkańców miast”. Jak zwykle zamiast eliminować przyczyny, będziemy biadolić i leczyć skutki – lewica użali się nad „blokersami” bez perspektyw, prawi-ca zażąda surowszych kar i podwyżek policyjnych pensji.

Zapaść miejskiego życia dokonuje się na naszych oczach, w wydziałach architektury i podczas przetargów inwestycyjnych. Im większe i bardziej podporządkowane potrzebom biznesu będą nasze miasta, tym gorzej będzie się w nich żyło w przyszłości. Dlatego właśnie tak istotne jest zaangażowanie się w proces kształtowania przestrze-ni miejskiej już teraz. Później będziemy tylko bezsilnie za-ciskać pięści – jako mieszkańcy i obywatele.

ObywateleBEZ ZIEMI

kiepskiej komunikacji zbiorowej. W efekcie, jak informuje ta sama autorka, w Los Angeles ok. 70% miasta zajmują drogi, parkingi, obwodnice, w Dallas, Nowym Jorku i Wa-szyngtonie jest to około połowa powierzchni.

Nieodłączną towarzyszką samochodu jest druga pa-tologia – suburbanizacja, zwana też „rozpełzaniem się” miast. To proces lokowania na przedmieściach nowych inwestycji, które przyciągają nowe osiedla, wzmagają ruch samochodowy itp. Przyczyną suburbanizacji jest spadająca jakość życia w centrum miast, spowodowana rosnącym ruchem samochodowym (hałas, spaliny, brak miejsca do spacerów i życia publicznego) – ludzie w poszukiwaniu lepszych warunków przenoszą się na przedmieścia, przenosząc też ze sobą... patologie trawiące dotychczas centralne dzielnice miast, czyli ruch samochodowy i jego konsekwencje. Tam, gdzie na przedmieściach nie powsta-ną osiedla, wyrastają hipermarkety, do których z centrów miast lub innych dzielnic dojeżdżają samochodami klien-ci. Przedmieścia są coraz bardziej zabudowywane, coraz

więcej w nich samochodów – w efekcie znów znika do-bra jakość życia, więc miesz-kańcy wyprowadzają się jeszcze dalej. I tak w kółko – miasta rosną kosztem przy-rody i spójności społecznej, gdyż ciągle przeprowadzki i zmiany charakteru dzielnic nie sprzyjają zakorzenieniu. W efekcie w centrach miast tworzy się „ziemia niczyja” – mieszkańcy wyprowadzają się na przedmieścia, małe sklepy i lokale usługowe tracą klientelę na rzecz cen-trów handlowych i upadają. W Bielsku-Białej lokalna prasa zauważyła ostatnio, że po inwazji hipermarketów wyludnia się centrum mia-sta – kiedyś gwarne, pełne lokali usługowych i skle-pów, dzisiaj coraz bardziej puste, straszące opuszczo-nymi pomieszczeniami.

Sklepy padają, ludzie tracą pracę, mieszkańcy centrum (na ogół emeryci) nie mają gdzie dokonywać zakupów, nikt nie robi remontów. Te same gazety zaledwie rok-dwa lata temu pisały o rozwoju miasta dzięki hipermarketom, nowych miejscach pracy etc.

Trzecim czynnikiem chorobotwórczym jest komer-cjalizacja przestrzeni miejskiej, czy to w centrum, czy na przedmieściach. Rację bytu ma tylko to, co przynosi zysk. Władze miejskie niechętnie patrzą na tereny „darmowe”, do których trzeba dokładać – tak jakby fi nansowali je z własnej kieszeni, a nie z podatków ludzi korzystających z tych miejsc. Dlatego wciąż większe połacie miast padają łupem komercji: placówki handlowo-usługowe wdzierają się w każde wolne miejsce, czy to wielkie domy handlowe stawiane na pustych placach, czy kioski i blaszane budy. W wielu miastach wprowadzono zakaz spożywania alko-holu w miejscach publicznych, ale knajpiane ogródki anek-tują latem na swoje potrzeby znaczne obszary ulic, pasaży,

Jest kilka głównych problemów trapiących miasta. Pierwszy to problem transportu. Jeśli możemy mówić o raku trawiącym zdrowe komórki, to rakiem tym jest bez wątpie-nia samochód i motoryzacja indywidualna. Samochód nisz-czy jakość życia zatruwając powietrze i hałasując. Niszczy także miejsca publiczne, gdzie mogą zachodzić relacje międzyludzkie, gdzie można uprawiać politykę rozumia-ną jako troska o dobro wspólne. Pochłania wciąż nowe i nowe tereny pod jezdnie i parkingi – albo anektuje istnieją-ce obiekty (chodniki, place, skwery, parki), albo rozrasta się samo miasto, by sprostać oczekiwaniom dotyczących jazdy i postoju. Jeśli wybrano wariant pierwszy, to mniej jest miej-sca dla ludzi. Jeśli drugi, to w rosnącej przestrzeni metropolii maleją szanse zaistnienia spójności społecznej, niezbędnej do powstania ducha obywatelskiego; cierpią także tereny podmiejskie – niegdyś azyl w świecie betonu i asfaltu. Ri-chard Register w artykule, „Co to jest miasto ekologiczne” pisze: „Samochód jest bez wątpienia najpoważniejszym czyn-nikiem powodującym społeczną dezintegrację”.

Ten sam autor wskazuje, że samochód jest najgorszym narzędziem miejskiej komuni-kacji. Lepsza jest komunikacja zbiorowa (pociągi, tramwaje, autobusy), rowery i porusza-nie się pieszo. Ale jedno nie da się pogodzić z drugim, bo samochód zabiera przestrzeń innym rodzajom komunikacji, ogranicza ich prędkość (gdy autobusy stoją w korkach) lub utrudnia funkcjonowanie – trudno jeździć rowerem lub chodzić piechotą wśród mnó-stwa pojazdów i w chmurze spalin, a gdy miasto się roz-rasta, to piesza wyprawa staje się niemożliwa. Jako przykład rozsądnego podejścia do miej-skiej przestrzeni podaje ho-lenderskie woonerf, czyli ulice tak zaprojektowane, by mimo motoryzacji mogło się toczyć normalne życie. Są tam ławki, wysepki zieleni, pojedyncze drzewa, miejsca zabaw dla dzieci, co wymusza znaczne ograniczenia prędkości i w ogóle zniechęca do jazdy sa-mochodem. A dzieje się to w kraju o wiele bardziej roz-winiętym i bogatszym niż nasz! W Polsce samochód jest natomiast królem miast – najpierw budują nową drogę, a po kilku-kilkunastach latach myślą o przejściu dla pie-szych czy sygnalizacji świetlnej; zimą drogę odśnieża opłacany z podatków pojazd, a na chodnikach, wśród zwałów śniegu (także tego z ulic) piesi mozolnie wydep-tują wąskie ścieżki...

Samochody „wykańczają” także alternatywy w postaci porządnej, szybkiej, wygodnej i często kursującej komuni-kacji zbiorowej. Barbara Ward w książce „Dom człowieka” pisze: „Powstaje tu błędne koło. Kiedy liczba podróżujących się zmniejsza, koszty państwowej komunikacji rosną, obsługa się pogarsza, opłaty za przejazd idą w górę, co z kolei powoduje dalsze zmniejszenie się liczby pasażerów”. Liczba użytkow-ników samochodów zatem rośnie – to alternatywa wobec

U progu XXI wieku obywatele są pozbawiani prze-strzeni, w której mógłby się kształtować etos wspólnoty. Zamiast forum i agor mamy coraz dalej idącą komercja-lizację i dehumanizację przestrzeni publicznej. Tereny zielone ustępują miejsca autostradom, place i skwery parkingom, a dotychczasowe nieużytki wypełnia zabu-dowa centrów handlowo-rozrywkowych. Coraz mniej miejsca pozostawia się obywatelom – nie kierowcom, producentom, konsumentom, turystom, handlarzom, lecz obywatelom, którzy potrzebują miejsca, by się organizo-wać, spierać i podejmować wysiłki na rzecz swojej polis. Malejąca frekwencja wyborcza, konieczność sztucznego podtrzymywania tzw. trzeciego sektora, brak oddolnych inicjatyw społecznych, prywata i obojętność – wszystko to jest pochodną m.in. zaniku przestrzeni publicznej miast, w których coraz trudniej działać twórczo, kreatywnie i pro publico bono. Miasta są barwniejsze, bardziej hałaśliwe, większe – i coraz bardziej martwe.

Można wertować statystyki i prowadzić badania ogółu społeczeństwa, czasem jednak warto spojrzeć na problem z drugiej strony. W mieście, w którym niegdyś mieszkałem istniało stare, stuletnie robotnicze osiedle, słynące z przestęp-czości i innych patologii. Gdy zaczęła się „nowoczesność”, po-stanowiono położyć temu kres. Część domów wyburzono, na ich miejscu stawiając mieszkania dla nowobogackich i lokale usługowe. Owszem, zmalała skala patologii, ale jednocześnie wyparowało... życie. Znikły bawiące się na ulicach dzieci, grupki plotkujących kobiet w oknach, starcy na ławeczkach, ruch i rwetes do późnego wieczora. Resztki starych budyn-ków otoczone nowymi obiektami tworzą martwą strefę

ZBLISKA.indd 4-5 03-01-19, 18:15:50

Page 6: OBYWATEL nr 1(9)/2003

6 OBYWATEL

Samochody. Tysiące samochodów.

Szał samochodów. Opium naszego czasu ma zapach benzyny.

Wszędzie kolorowe blachy, nikle, chromy.

Żyjemy w epoce blach. Pędzących, rozszalałych blach. /.../

Kto nam narzucił te monstra, kazał do nich wsiąść i wykonywać całe to bezbrzeżne kretyństwo pchania się naprzód.

Zaraza samochodowa oblepia miasta. Zniszczyła perspektywę urbanistyczną.

Doprowadziła do karykatury najlepsze pomysły architektów. Obsiadła swoim blaszanym liszajem katedry, pałace, zamki, budowle starożytności, przesłaniając ich fasady i portale. Napełniła rykiem ulice niszcząc nasze uszy i nerwy, trując płuca i brzuchy. Zaległa szosy, wnętrza małych miasteczek i wsi; wdarła się na łąki i do lasów, na plaże nadmorskie, nad rzeki i jeziora; wspięła się prawie na szczyty gór. Wszędzie blachy, blachy i blachy. I to ma być ładne? Jak mogliśmy dać sobie to wmówić? Jak mogliśmy zaakceptować gust kramarzy, agentów samochodowych, specjalistów od afi szów i reklam w gazetach? Najpodlejszy, najniższy gust tych sprytnych nieuków, prostaków, chamów robią-cych forsę na zbiorowej głupocie. /.../ Nigdy jeszcze chyba w historii nie było tak zwyrodniałej manii, tak dzikiej mody, szaleństwa doprowadzonego do takich wyników ilościowych, tak wszechobejmującego i klinującego ludzkie czaszki. Jan Gerhard, Niecierpliwość, Warszawa 1986

zrozumienia, zamazują zakodowany obraz. Jak czułby się architekt czy planista, który lekką ręką przekształca całe połacie miast, gdyby codziennie zmieniać mu wystrój mieszkania, żonę, dzieci, przyjaciół, rytm dnia i rodzaj wykonywanych czynności? Innym następstwem destruk-cji historycznej przestrzeni jest zanik genius loci, de-strukcja toposu, znaków orientacyjnych i symbolicznych w przestrzeni miejskiej, stanowiących element lokalnej toż-samości. I nie musi to wcale być zabytek na miarę Kościoła Mariackiego – każde miasto ma (lub miało...) takie obiekty, które stanowią o jego specyfi ce. Ot, choćby stary dworzec, ciąg kamienic, pomnik z „minionej epoki”, kasztanową aleję, fabryczny komin o stuletnim rodowodzie, widoczny z każdego miejsca w okolicy. Destrukcja takich form, choćby uzasadniona ekonomicznie, stanowi trudną do zagojenia ranę w zbiorowej świadomości. Jak trafnie pi-sał Edward T. Hall w swym „Ukrytym wymiarze” – książce poświęconej jakości życia zbiorowego i jego patologiom, „/.../ powinniśmy zachowywać i konserwować dawne bu-dynki nadające się jeszcze do użytku i otaczające je zabu-dowania, chroniąc je przed »bombą« urbanistycznej odnowy. Nie wszystko co nowe musi być dobre, i nie wszystko co stare musi być złe. Jest wiele miejsc w naszych miastach – czasem kilka domów, czasem cale dzielnice – które warto zachować. Dają nam one poczucie związku z przeszłością i wzbogacają pejzaż miejski”.

Piąty aspekt degradacji miast to postępująca „getto-izacja”, segregacja mieszkańców, fragmentacja społecz-na. Dokonuje się ona w oparciu o kryterium majątkowe – zamożni wybierają sąsiedztwo podobnych sobie, ubo-dzy są spychani do slumsów. Tak oto tworzą się dwie zwarte społeczności: luksusowa i „normalna” oraz bied-na i „patologiczna” – obie coraz bardziej odizolowane przestrzennie, a także kulturowo. Pociąga to za sobą kilka niekorzystnych następstw, m.in. podział miasta na skrajnie przeciwstawne enklawy o odmiennym poziomie życia i wzorcach kulturowych, co przekłada się na brak identyfi kacji z całą przestrzenią miejską i ogranicza toż-samość do najbliższego otoczenia – kilku ulic, dzielnicy. Reszta miasta staje się obca. Dawniej przemieszane po-rządki biedy i bogactwa oddziaływały na siebie nawzajem – przykład klasy średniej i jej stylu życia hamował rozwój wielu patologii wśród warstw uboższych, zaś obcowa-nie z kłopotami codziennej egzystencji tych, którym się gorzej powiodło, budziło u lepiej sytuowanych odruchy solidarności i chęć pomocy. Dzisiaj rozpiętość dochodów znajduje odzwierciedlenie także w usytuowaniu prze-strzennym mieszkań i miejsc rozrywki obu warstw. Nie-gdyś bogaty fabrykant nierzadko wznosił swą willę na robotniczym osiedlu, podkreślając wspólnotowy cha-rakter paternalistycznego kapitalizmu, dzisiaj lokuje ją wśród podobnych sobie wybrańców losu, na szczelnie odgrodzonym od „motłochu” terytorium, co unaocznia pogardę, jaką w turbokapitalizmie żywi się wobec osób z dolnych pięter drabiny społecznej. Symbolicznemu oddaleniu towarzyszy przepaść materialna – uboższe dzielnice niszczeją pozbawione nakładów na infrastruk-turę, obiektów użyteczności publicznej itp., brakuje im silnego lobby na rzecz dbałości o dobro wspólne. Nakłady i inwestycje koncentrują się w „lepszych” dzielnicach – te „gorsze” są brane pod uwagę najwyżej wtedy, gdy trzeba gdzieś ulokować wysypisko śmieci, szkodliwy dla otocze-nia zakład, zlokalizować trasę wylotową z miasta...

alei i placów – wiadomo, knajpy płacą podatki. Jeśli pijesz piwo na opodatkowanym terenie, to w porządku, gdybyś to samo robił w parku, nie awanturując się i nie przeszkadza-jąc nikomu, popełniłbyś wykroczenie – ot, polska logika.

Czwarty problem to niemal zupełne lekceważenie histo-rycznej przestrzeni miast, starych budynków, elementów in-frastruktury, układu architektonicznego. Na skutek tego miasta tracą charakter i klimat kulturowy, a ich mieszkańcy poczucie identyfi kacji z przestrzenią. Ledwo ludzie zdążą się do cze-goś przyzwyczaić, oswoić z jakimś widokiem, już nadchodzą zmiany: tu coś zburzymy, tu dobudujemy, tam przesłonimy, gdzie indziej pomalujemy na jaskrawy kolor – w efekcie mia-sto znajduje się w ciągłym ruchu. Pod nowe budowle poświę-ca się stare obiekty, niszcząc w ten sposób ład przestrzenny i harmonię otoczenia. Zamiast remontować – burzy się i budu-je na tym miejscu nowe, bo „tak jest taniej i szybciej”.

Tymczasem elementarna znajomość ludzkiej psycho-logii podpowiada, że zmiany nie mogą być zbyt częste i gwałtowne, gdyż niszczą poczucie mentalnej bliskości,

potrzeb i oczekiwań – ale też sami ponoszą konsekwencje swoich wyborów.

Miasta powinny być dla ludzi, dla mieszkańców – to główna zasada. To oni sami powinni określać, jakiego ro-dzaju inwestycje chcą mieć na swoim terenie, czy wolą ko-lejny parking, czy zachowanie ostatniego parku, czy wielki sklep zagranicznej fi rmy, czy małe sklepy prowadzone przez sąsiadów, znajomych, krewnych, itd. Jeśli popełnią błąd, to powinni mieć okazje do jego naprawy, np. decydu-jąc o likwidacji ruchliwej arterii i zastąpieniu komunikacji samochodowej szybką i nowoczesną linią tramwajową. Przede wszystkim jednak należy zdecentralizować po-dejmowanie decyzji dotyczących przekształceń miejskiej tkanki. Heine Paetzold w artykule „Architektura i urbani-styka. Zarys krytycznej fi lozofi i miasta” pisze o Holandii, że „Odnowy miasta Amsterdam w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zaczynały się od zwalczania przygotowa-nych przez miejskich biurokratów planów opartych na całko-witym »wyrębie«”.

Podobnie było w innych krajach Zachodu, gdzie tamę arogancji urzędników postawiły dopiero konsekwentne protesty mieszkańców – np. w Londynie, gdzie całe dziel-nice stawiały opór planom lokalizacji na ich terenie ob-wodnic czy tras przelotowych, żądając w zamian lepszego skomunikowania autobusami z centrum miasta. W Anglii i USA rozwinął się też znaczący ruch „Reclaim the Stre-ets!” (Odzyskać ulice), mający na celu zwrócenie uwagi na problem anektowania przez samochody coraz większych połaci miast. Jego uczestnicy blokowali ruchliwe arterie, organizując tam przyjęcia, potańcówki, symboliczne roz-kuwanie asfaltu i sadzenie drzew, palenie wraków samo-chodów itp. W ten sposób udało im się zwrócić uwagę na narastający problem zaniku przestrzeni publicznej w mia-stach, spychanie na margines ich mieszkańców, zwłaszcza pieszych, rowerzystów, dzieci, ludzi starszych, inwalidów, itp. którzy tak samo jak użytkownicy samochodów płacą podatki do miejskiej kasy, otrzymując w zamian znacznie gorsze traktowanie przez władze municypalne.

Gdzie nie ma miejsca dla ludzi, nie ma go też dla obywateli. Dawniej miasta wypełniały się gwarem, peł-ne były miejsc publicznych, w których obywatele mogli dyskutować o trapiących ich problemach. Gdzie mają dyskutować dzisiaj? Zamknięci w blaszanych pudłach samochodów, w tłumie nawiedzającym hipermarkety, na chodnikach tonących w chmurze spalin, w lokalach, gdzie ceny oraz hałas z głośników są skuteczną barierą odstra-szająca, w rachitycznych resztkach parków i terenów zie-lonych zwłaszcza zimą?

Remigiusz Okraska

Szóstym elementem składającym się na proces zapaści przestrzeni miejskich jest połączenie urzędniczej arogancji z monopolizacją procesu decyzyjnego dotyczącego rozwoju miast, co przejawia się w pozbawieniu mieszkańców wpły-wu na to, w jakich warunkach przyjdzie im żyć. Coś takiego jak demokracja lokalna niemal w Polsce nie istnieje – nie chodzi tu o organizowane raz na kilka lat wyborcze spędy, lecz o realny wpływ na życie własne i macierzystej zbioro-wości. Urzędnicy robią swoje, mając obywateli za nic, a gdy czasem łaskawie zechcą się z nimi spotkać, to jest to szczyt poświęcenia. Poszedłem kiedyś na spotkanie mieszkańców z radą jednej z dzielnic Bielska-Białej, na które zaproszono głównego architekta miasta. Urzędnik ten ze znudzoną miną tłumaczył aroganckim tonem, że supermarket musi być, dro-ga dojazdowa do niego także i na nic się zdadzą protesty – miasto potrzebuje wpływów do budżetu, a jak nie zezwoli na lokalizację tej placówki, to powstanie ona tuż za granicą administracyjną, na terenie sąsiedniej gminy i kasa przepad-nie. I tak właśnie wyglądał „dialog” władzy z obywatelami.

Wpływ na kształt naszych miast ma tylko jedna grupa – lobby inwestorów, planistów i architektów. Na głos miesz-kańców niemal nie ma tu miejsca. Rozwój – jeśli można to tak w ogóle nazwać – miast dokonuje się nieodmiennie w jed-nym kierunku: rozrostu dróg, parkingów, wielkich placówek handlowo-uslugowych. Na margines spychane są inne potrze-by: komunikacja zbiorowa, tereny zielone (te, jeśli już powstają, na ogół są tak „sztuczne”, że niemal świecą pustkami), tzw. mała architektura nadająca przestrzeni niepowtarzalny cha-rakter, miejsca publiczne, niekomercyjne obiekty rozrywkowo-kulturalne. Jakub Wujek w pracy „Mity i utopie architektury XX wieku” przestrzegał, że „Nie istnieje, mimo olbrzymiego bagażu mitów, jeden system budowlany, jedna technologia rozwiązująca wszystkie skomplikowane problemy budownictwa /.../ Funda-mentalną zasadą winno być używanie rozwiązań alternatywnych”. Monopol w dziedzinie miejskiego rozwoju okaże się, jak każ-dy monopol, tragiczny w skutkach – miasta będą coraz mniej bliskie mieszkańcom, coraz słabsze więzi międzyludzkie, społeczność miejska zdezintegrowana, apatyczna i niezdolna do aktywnego kreowania własnego życia. Coraz mniej w mia-stach będzie żyjących (a nie wegetujących) i identyfi kujących się z nim mieszkańców, coraz mniej będzie także obywateli, którzy gotowi są odpowiedzialnie i samodzielnie kształtować własne życie, bez oglądania się na państwowych biurokratów i rynkowych usługodawców.

Odzyskanie przestrzeni miejskiej dla jej mieszkańców to odzyskanie kontroli nad własnym życiem, pierwszy (i jak to on zwykle – najtrudniejszy) krok ku powstaniu społeczeństwa obywatelskiego. Nie tego, które tworzy „trzeci sektor” i żebrze o dotacje u Fundacji Batorego, lecz takiego, którego członkowie sami decydują o całokształcie swego życia, kreują normy i wzorce oraz ustalają hierarchie

Z BLISKA

fot.

Rafa

ł Gór

ski

ZBLISKA.indd 6-7 03-01-19, 18:16:38

Page 7: OBYWATEL nr 1(9)/2003

6 OBYWATEL

Samochody. Tysiące samochodów.

Szał samochodów. Opium naszego czasu ma zapach benzyny.

Wszędzie kolorowe blachy, nikle, chromy.

Żyjemy w epoce blach. Pędzących, rozszalałych blach. /.../

Kto nam narzucił te monstra, kazał do nich wsiąść i wykonywać całe to bezbrzeżne kretyństwo pchania się naprzód.

Zaraza samochodowa oblepia miasta. Zniszczyła perspektywę urbanistyczną.

Doprowadziła do karykatury najlepsze pomysły architektów. Obsiadła swoim blaszanym liszajem katedry, pałace, zamki, budowle starożytności, przesłaniając ich fasady i portale. Napełniła rykiem ulice niszcząc nasze uszy i nerwy, trując płuca i brzuchy. Zaległa szosy, wnętrza małych miasteczek i wsi; wdarła się na łąki i do lasów, na plaże nadmorskie, nad rzeki i jeziora; wspięła się prawie na szczyty gór. Wszędzie blachy, blachy i blachy. I to ma być ładne? Jak mogliśmy dać sobie to wmówić? Jak mogliśmy zaakceptować gust kramarzy, agentów samochodowych, specjalistów od afi szów i reklam w gazetach? Najpodlejszy, najniższy gust tych sprytnych nieuków, prostaków, chamów robią-cych forsę na zbiorowej głupocie. /.../ Nigdy jeszcze chyba w historii nie było tak zwyrodniałej manii, tak dzikiej mody, szaleństwa doprowadzonego do takich wyników ilościowych, tak wszechobejmującego i klinującego ludzkie czaszki. Jan Gerhard, Niecierpliwość, Warszawa 1986

zrozumienia, zamazują zakodowany obraz. Jak czułby się architekt czy planista, który lekką ręką przekształca całe połacie miast, gdyby codziennie zmieniać mu wystrój mieszkania, żonę, dzieci, przyjaciół, rytm dnia i rodzaj wykonywanych czynności? Innym następstwem destruk-cji historycznej przestrzeni jest zanik genius loci, de-strukcja toposu, znaków orientacyjnych i symbolicznych w przestrzeni miejskiej, stanowiących element lokalnej toż-samości. I nie musi to wcale być zabytek na miarę Kościoła Mariackiego – każde miasto ma (lub miało...) takie obiekty, które stanowią o jego specyfi ce. Ot, choćby stary dworzec, ciąg kamienic, pomnik z „minionej epoki”, kasztanową aleję, fabryczny komin o stuletnim rodowodzie, widoczny z każdego miejsca w okolicy. Destrukcja takich form, choćby uzasadniona ekonomicznie, stanowi trudną do zagojenia ranę w zbiorowej świadomości. Jak trafnie pi-sał Edward T. Hall w swym „Ukrytym wymiarze” – książce poświęconej jakości życia zbiorowego i jego patologiom, „/.../ powinniśmy zachowywać i konserwować dawne bu-dynki nadające się jeszcze do użytku i otaczające je zabu-dowania, chroniąc je przed »bombą« urbanistycznej odnowy. Nie wszystko co nowe musi być dobre, i nie wszystko co stare musi być złe. Jest wiele miejsc w naszych miastach – czasem kilka domów, czasem cale dzielnice – które warto zachować. Dają nam one poczucie związku z przeszłością i wzbogacają pejzaż miejski”.

Piąty aspekt degradacji miast to postępująca „getto-izacja”, segregacja mieszkańców, fragmentacja społecz-na. Dokonuje się ona w oparciu o kryterium majątkowe – zamożni wybierają sąsiedztwo podobnych sobie, ubo-dzy są spychani do slumsów. Tak oto tworzą się dwie zwarte społeczności: luksusowa i „normalna” oraz bied-na i „patologiczna” – obie coraz bardziej odizolowane przestrzennie, a także kulturowo. Pociąga to za sobą kilka niekorzystnych następstw, m.in. podział miasta na skrajnie przeciwstawne enklawy o odmiennym poziomie życia i wzorcach kulturowych, co przekłada się na brak identyfi kacji z całą przestrzenią miejską i ogranicza toż-samość do najbliższego otoczenia – kilku ulic, dzielnicy. Reszta miasta staje się obca. Dawniej przemieszane po-rządki biedy i bogactwa oddziaływały na siebie nawzajem – przykład klasy średniej i jej stylu życia hamował rozwój wielu patologii wśród warstw uboższych, zaś obcowa-nie z kłopotami codziennej egzystencji tych, którym się gorzej powiodło, budziło u lepiej sytuowanych odruchy solidarności i chęć pomocy. Dzisiaj rozpiętość dochodów znajduje odzwierciedlenie także w usytuowaniu prze-strzennym mieszkań i miejsc rozrywki obu warstw. Nie-gdyś bogaty fabrykant nierzadko wznosił swą willę na robotniczym osiedlu, podkreślając wspólnotowy cha-rakter paternalistycznego kapitalizmu, dzisiaj lokuje ją wśród podobnych sobie wybrańców losu, na szczelnie odgrodzonym od „motłochu” terytorium, co unaocznia pogardę, jaką w turbokapitalizmie żywi się wobec osób z dolnych pięter drabiny społecznej. Symbolicznemu oddaleniu towarzyszy przepaść materialna – uboższe dzielnice niszczeją pozbawione nakładów na infrastruk-turę, obiektów użyteczności publicznej itp., brakuje im silnego lobby na rzecz dbałości o dobro wspólne. Nakłady i inwestycje koncentrują się w „lepszych” dzielnicach – te „gorsze” są brane pod uwagę najwyżej wtedy, gdy trzeba gdzieś ulokować wysypisko śmieci, szkodliwy dla otocze-nia zakład, zlokalizować trasę wylotową z miasta...

alei i placów – wiadomo, knajpy płacą podatki. Jeśli pijesz piwo na opodatkowanym terenie, to w porządku, gdybyś to samo robił w parku, nie awanturując się i nie przeszkadza-jąc nikomu, popełniłbyś wykroczenie – ot, polska logika.

Czwarty problem to niemal zupełne lekceważenie histo-rycznej przestrzeni miast, starych budynków, elementów in-frastruktury, układu architektonicznego. Na skutek tego miasta tracą charakter i klimat kulturowy, a ich mieszkańcy poczucie identyfi kacji z przestrzenią. Ledwo ludzie zdążą się do cze-goś przyzwyczaić, oswoić z jakimś widokiem, już nadchodzą zmiany: tu coś zburzymy, tu dobudujemy, tam przesłonimy, gdzie indziej pomalujemy na jaskrawy kolor – w efekcie mia-sto znajduje się w ciągłym ruchu. Pod nowe budowle poświę-ca się stare obiekty, niszcząc w ten sposób ład przestrzenny i harmonię otoczenia. Zamiast remontować – burzy się i budu-je na tym miejscu nowe, bo „tak jest taniej i szybciej”.

Tymczasem elementarna znajomość ludzkiej psycho-logii podpowiada, że zmiany nie mogą być zbyt częste i gwałtowne, gdyż niszczą poczucie mentalnej bliskości,

potrzeb i oczekiwań – ale też sami ponoszą konsekwencje swoich wyborów.

Miasta powinny być dla ludzi, dla mieszkańców – to główna zasada. To oni sami powinni określać, jakiego ro-dzaju inwestycje chcą mieć na swoim terenie, czy wolą ko-lejny parking, czy zachowanie ostatniego parku, czy wielki sklep zagranicznej fi rmy, czy małe sklepy prowadzone przez sąsiadów, znajomych, krewnych, itd. Jeśli popełnią błąd, to powinni mieć okazje do jego naprawy, np. decydu-jąc o likwidacji ruchliwej arterii i zastąpieniu komunikacji samochodowej szybką i nowoczesną linią tramwajową. Przede wszystkim jednak należy zdecentralizować po-dejmowanie decyzji dotyczących przekształceń miejskiej tkanki. Heine Paetzold w artykule „Architektura i urbani-styka. Zarys krytycznej fi lozofi i miasta” pisze o Holandii, że „Odnowy miasta Amsterdam w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zaczynały się od zwalczania przygotowa-nych przez miejskich biurokratów planów opartych na całko-witym »wyrębie«”.

Podobnie było w innych krajach Zachodu, gdzie tamę arogancji urzędników postawiły dopiero konsekwentne protesty mieszkańców – np. w Londynie, gdzie całe dziel-nice stawiały opór planom lokalizacji na ich terenie ob-wodnic czy tras przelotowych, żądając w zamian lepszego skomunikowania autobusami z centrum miasta. W Anglii i USA rozwinął się też znaczący ruch „Reclaim the Stre-ets!” (Odzyskać ulice), mający na celu zwrócenie uwagi na problem anektowania przez samochody coraz większych połaci miast. Jego uczestnicy blokowali ruchliwe arterie, organizując tam przyjęcia, potańcówki, symboliczne roz-kuwanie asfaltu i sadzenie drzew, palenie wraków samo-chodów itp. W ten sposób udało im się zwrócić uwagę na narastający problem zaniku przestrzeni publicznej w mia-stach, spychanie na margines ich mieszkańców, zwłaszcza pieszych, rowerzystów, dzieci, ludzi starszych, inwalidów, itp. którzy tak samo jak użytkownicy samochodów płacą podatki do miejskiej kasy, otrzymując w zamian znacznie gorsze traktowanie przez władze municypalne.

Gdzie nie ma miejsca dla ludzi, nie ma go też dla obywateli. Dawniej miasta wypełniały się gwarem, peł-ne były miejsc publicznych, w których obywatele mogli dyskutować o trapiących ich problemach. Gdzie mają dyskutować dzisiaj? Zamknięci w blaszanych pudłach samochodów, w tłumie nawiedzającym hipermarkety, na chodnikach tonących w chmurze spalin, w lokalach, gdzie ceny oraz hałas z głośników są skuteczną barierą odstra-szająca, w rachitycznych resztkach parków i terenów zie-lonych zwłaszcza zimą?

Remigiusz Okraska

Szóstym elementem składającym się na proces zapaści przestrzeni miejskich jest połączenie urzędniczej arogancji z monopolizacją procesu decyzyjnego dotyczącego rozwoju miast, co przejawia się w pozbawieniu mieszkańców wpły-wu na to, w jakich warunkach przyjdzie im żyć. Coś takiego jak demokracja lokalna niemal w Polsce nie istnieje – nie chodzi tu o organizowane raz na kilka lat wyborcze spędy, lecz o realny wpływ na życie własne i macierzystej zbioro-wości. Urzędnicy robią swoje, mając obywateli za nic, a gdy czasem łaskawie zechcą się z nimi spotkać, to jest to szczyt poświęcenia. Poszedłem kiedyś na spotkanie mieszkańców z radą jednej z dzielnic Bielska-Białej, na które zaproszono głównego architekta miasta. Urzędnik ten ze znudzoną miną tłumaczył aroganckim tonem, że supermarket musi być, dro-ga dojazdowa do niego także i na nic się zdadzą protesty – miasto potrzebuje wpływów do budżetu, a jak nie zezwoli na lokalizację tej placówki, to powstanie ona tuż za granicą administracyjną, na terenie sąsiedniej gminy i kasa przepad-nie. I tak właśnie wyglądał „dialog” władzy z obywatelami.

Wpływ na kształt naszych miast ma tylko jedna grupa – lobby inwestorów, planistów i architektów. Na głos miesz-kańców niemal nie ma tu miejsca. Rozwój – jeśli można to tak w ogóle nazwać – miast dokonuje się nieodmiennie w jed-nym kierunku: rozrostu dróg, parkingów, wielkich placówek handlowo-uslugowych. Na margines spychane są inne potrze-by: komunikacja zbiorowa, tereny zielone (te, jeśli już powstają, na ogół są tak „sztuczne”, że niemal świecą pustkami), tzw. mała architektura nadająca przestrzeni niepowtarzalny cha-rakter, miejsca publiczne, niekomercyjne obiekty rozrywkowo-kulturalne. Jakub Wujek w pracy „Mity i utopie architektury XX wieku” przestrzegał, że „Nie istnieje, mimo olbrzymiego bagażu mitów, jeden system budowlany, jedna technologia rozwiązująca wszystkie skomplikowane problemy budownictwa /.../ Funda-mentalną zasadą winno być używanie rozwiązań alternatywnych”. Monopol w dziedzinie miejskiego rozwoju okaże się, jak każ-dy monopol, tragiczny w skutkach – miasta będą coraz mniej bliskie mieszkańcom, coraz słabsze więzi międzyludzkie, społeczność miejska zdezintegrowana, apatyczna i niezdolna do aktywnego kreowania własnego życia. Coraz mniej w mia-stach będzie żyjących (a nie wegetujących) i identyfi kujących się z nim mieszkańców, coraz mniej będzie także obywateli, którzy gotowi są odpowiedzialnie i samodzielnie kształtować własne życie, bez oglądania się na państwowych biurokratów i rynkowych usługodawców.

Odzyskanie przestrzeni miejskiej dla jej mieszkańców to odzyskanie kontroli nad własnym życiem, pierwszy (i jak to on zwykle – najtrudniejszy) krok ku powstaniu społeczeństwa obywatelskiego. Nie tego, które tworzy „trzeci sektor” i żebrze o dotacje u Fundacji Batorego, lecz takiego, którego członkowie sami decydują o całokształcie swego życia, kreują normy i wzorce oraz ustalają hierarchie

Z BLISKA

fot.

Rafa

ł Gór

ski

ZBLISKA.indd 6-7 03-01-19, 18:16:38

Page 8: OBYWATEL nr 1(9)/2003

8 OBYWATEL

SZ BLIS

OBYWATEL 9

Miasta dla ludzi

– z dr.Jackiem Wesołowskim rozmawia Barbara Bubula

Konieczna jest zatem popularyzacja problematyki planowania przestrzennego wśród polskich obywa-teli, polskiej opinii publicznej.

J.W.: Wróciłbym do kwestii estetycznych. Jeśli większość stawianych w Polsce płotów to betonowe koszmarne prefa-brykaty w stylu „rokokowym”, to oznacza, że społeczeństwo nie ma wyrobionego podstawowego zmysłu estetycznego. Tu wyraźnie negatywnie odróżniamy się nie tylko od Niemców, ale i Czechów czy Słowaków. U nas każdy chce się wyróżniać i stąd estetyczna kakofonia. Nie ma zmysłu ochrony dobra społecznego, podporządkowania się pewnemu wzorcowi, umiaru, prostoty. Bierze się to z długich okresów braku pań-stwowości w ostatnich 200 latach, co potwierdza pewnie tezę o kulturowym charakterze planowania przestrzennego.

Przy takim stanie świadomości, presja indywi-dualnego transportu jest coraz dotkliwsza. Zachodzą nieodwracalne zmiany w kształ-cie urbanistycznym Warszawy, Krakowa, Łodzi.

J.W.: Wśród osób zamożnych kształtuje się obecnie nowy model życia miejskiego, zaczerpnięty z hollywo-odzkich fi lmów. Presja używania samochodu jest bardzo duża – tak duża, że nie dopuszcza do głosu argumentów za interesem publicznym. Użytkownicy samochodów albo zatracili już świadomość, że miasto jest czymś wspólnym, a nie tylko zbiorem ulic dla ich prywatnego samochodu, albo tę świadomość od siebie odsuwają. Rzeczywiście jest tak, że potrzeby transportowe stały się obecnie podsta-wowym czynnikiem kształtującym przestrzeń, zwłaszcza w miastach poprzemysłowych, takich jak Łódź.

Niektórym marzy się na przykład modelowe centrum bez mieszkań. Tymczasem brak inwestowania w śródmie-ście, usuwanie się z niego lepiej sytuowanych mieszkań-ców, czyni z tego obszaru miejsce upadku społecznego i technicznego, kamienice zamieniają się w rudery, na-stępuje erozja miasta. Z kolei te rudery wyburza się, już nawet nie dlatego, że poszerzane są ulice (na to na razie miasta nie stać), ale dla miejsc parkingowych. Śródmieście ulega erozji. Rośnie atrakcyjność obrzeży, a nawet komuni-stycznych blokowisk. Mamy więc klasyczny objaw znany z miast amerykańskich, tzw. urban sprawl, czyli rozpełza-nia się miasta.

To, czym Łódź się różni, to tempo przemian, bo kie-runek jest podobny: mamy już degradację śródmieścia, powszechną motoryzację, brak jeszcze tylko (i oby jak najdłużej) „domu dostępnego” dla większości. Poprawa w gospodarce może to „diabelskie koło” dezurbanizacji rozpędzić nieodwracalnie. Skoro prawie nikt nie chce zamieszkać w śródmieściu, to co z tego, że np. w Ło-dzi można by stworzyć świetne, oryginalne miejsca do zamieszkania w byłych fabrykach, których jest w cen-trum mnóstwo. Na razie zamiast tego wymyślono, by budować tam centra handlowe. Nie ma pomysłów, jak umiejętnie wtopić te tereny poprzemysłowe w tkankę miasta, zachowując ich walory, a miastu nie szkodząc. Błędna polityka polega na stwarzaniu inwestorom do-godnych warunków do inwestowania przede wszystkim na obrzeżach, nawet samo miasto jest od dawna jednym z takich budowlanych przedsiębiorców.

A co z mieszkańcami centrów miast?

J.W.: Nie jesteśmy w stanie nigdzie tych ludzi z kamienic śródmiejskich przenieść, nie stać nas na to. Jeśli nastąpi erozja śródmieść, zawsze ktoś za to za-płaci – zapłacą bezpośrednio oni, bo będą nękani hałasem i spali-nami. Ale zapłacą też wszyscy, bo pozbędą się przyjaznego ludziom i bezpiecznego śródmieścia.

Pomijając względy este-tyczne czy ekonomiczne – taka polityka nie ma nic wspólnego

Napisał Pan w swojej książce, że planowanie prze-strzenne jest emanacją społecznej świadomości.

J.W.: Kiedy jedziemy przez Europę, gołym okiem wi-dać, że są kraje, w których zabudowa i funkcje poszcze-gólnych terenów są uporządkowane, zwarte, racjonalne. To kraje germańskie, od Skandynawii po Szwajcarię. I są kraje takie, jak Włochy. Gdy jedzie się pociągiem z Neapo-lu do Reggio, to ma się wrażenie, że cały czas wędrujemy wzdłuż jednego miasta-przedmieścia. Planowanie prze-strzenne oznacza pewne ograniczenie wolności jednostki, aby społeczeństwo mogło korzystać z przestrzeni. Istnieją kraje, gdzie świadomie wykorzystuje się pewne elementy w świadomości społecznej, np. w krajach anglosaskich od XVIII w. ukształtował się krytyczny stosunek do miasta jako miejsca, w którym brakuje powietrza, jest ciasno, brudno i niezdrowo. I wykorzystano to, promując budownictwo niskiej intensywności, przedstawiane jako wyższy po-ziom cywilizacyjny. W świadomości Amerykanów domek z ogródkiem stał się więc ideałem, do którego się dąży-ło. Za to się dziś płaci, bo miasta amerykańskie zajęły ogromne przestrzenie. Ale była to kwestia wyboru tamte-go społeczeństwa.

Czyli nie uważa Pan miast amerykańskich za gorsze od np. niemieckich?

J.W.: Mój wzorzec idealnego miasta jest inny. Jeśli uznamy, że względy estetyczne są ważne, to oczywiście amerykańskie są gorsze. Martwe śródmieścia, niezabu-dowane kwartały, ogromna skala, niesamowite dystanse do pokonania. Wolę Szwajcarię, która też nie jest kra-jem biednym, a ma piękne miasta. Są one ukształtowane w ludzkiej skali, nie ma tam ostrych antagonizmów społecz-nych, kontrastów, napięć. Bo nie można zapominać o tym,

że z ukształtowania przestrzeni w danym kraju, zwłasz-cza w miastach, można wnioskować o typie konfl iktów społecznych na danym terenie.

Istnieje więc sprzężenie zwrotne pomiędzy tym, jak wyglądają miasta i jak wygląda życie społeczne w da-nym kraju?

J.W.: Wygląd miast jest ściśle związany z kulturą danej społeczności. Od tej kultury zależy oblicze miast i odwrotnie, poziom tej kultury, jej kierunek rozwoju, zale-ży w dużym stopniu od wyglądu miast. Przy czym należy pamiętać, że nie ma to nic wspólnego z zamożnością.

Jest oczywiste, że w Europie niezwykłe znaczenie ma ochrona zabytków – nie tylko poszczególnych za-bytkowych budynków, ale także przestrzeni, krajobrazu, poczucia ciągłości, tradycji. Europa jest mniej podatna na innowacje. Ale – co chyba najważniejsze – przestrzeń dostarcza mieszkańcom Europy atrybutów tożsamości, czują się wrośnięci w dany pejzaż, związani ze swo-ją rodzinną okolicą. Amerykanie ukształtowali kulturę, w której człowiek nie jest w ten sposób związany z kon-kretną przestrzenią, ich sposób życia charakteryzuje się dużą mobilnością.

Polska dzisiaj wydaje się podążać za wzorcem ame-rykańskim, z dominacją samochodu w przestrzeni. Motoryzacja indywidualna stała się najważniejszym czynnikiem planowania przestrzennego. Opinia pu-bliczna nie jest świadoma, do czego prowadzi chaos w planowaniu i podporządkowanie rozwoju miast samochodom.

J.W.: Też mam takie wrażenie. Większość architektów i urbanistów przede wszystkim zarabia na życie. Starają

się schlebiać gustom wszystkich, zatem plany są ni-jakie, albo – co gorsza – podporządkowane ogólnym, szkodliwym wyobrażeniom o tym, co jest dla danego terenu „korzystne”. Jeśli urzędnicy uznają, że zrobią biznes na działkach zabudowanych, to planuje się długi pas zabudowy komercyjnej po obu stronach drogi. Potrzeba naprawdę silnej osobowości i auto-rytetu urbanisty oraz świadomości tego, jak powin-

no wyglądać osiedle czy miasto, by przekonać lokalnych polityków do dobrego planu prze-

strzennego. Niestety, urbanistyka stała się w Polsce pustą procedurą biuro-

kratyczną. Dopiero interwencje zewnętrzne, np. konserwa-

tora zabytków pozwalają uratować nievktóre tereny przed chaosem lub niekon-trolowaną zabudową.

dr Jacek Wesołowski (ur. 1962) – architekt, absolwent Politech-

niki Łódzkiej, gdzie od 1989 r. jest adiunktem w Zakładzie Historii Architektury i Konserwacji Zabytków tamtejszego Instytutu Architektury i Urbanistyki. Interesuje się proble-matyką rewitalizacji miast, dziejami transportu oraz miejską polityką transportową.

Rozr

asta

jące s

ię pr

zedm

ieścia

, am

eryk

ańsk

i sen

o w

łasny

m d

omku

z ga

raże

m. F

ot. R

afał G

órsk

i

Fot.

Bart

osz M

alino

wski

Amerykanie jadą do pracy. Atlanta, fot. Rafał Górski

ZBLISKA.indd 8-9 03-01-19, 18:17:32

Page 9: OBYWATEL nr 1(9)/2003

8 OBYWATEL

SZ BLIS

OBYWATEL 9

Miasta dla ludzi

– z dr.Jackiem Wesołowskim rozmawia Barbara Bubula

Konieczna jest zatem popularyzacja problematyki planowania przestrzennego wśród polskich obywa-teli, polskiej opinii publicznej.

J.W.: Wróciłbym do kwestii estetycznych. Jeśli większość stawianych w Polsce płotów to betonowe koszmarne prefa-brykaty w stylu „rokokowym”, to oznacza, że społeczeństwo nie ma wyrobionego podstawowego zmysłu estetycznego. Tu wyraźnie negatywnie odróżniamy się nie tylko od Niemców, ale i Czechów czy Słowaków. U nas każdy chce się wyróżniać i stąd estetyczna kakofonia. Nie ma zmysłu ochrony dobra społecznego, podporządkowania się pewnemu wzorcowi, umiaru, prostoty. Bierze się to z długich okresów braku pań-stwowości w ostatnich 200 latach, co potwierdza pewnie tezę o kulturowym charakterze planowania przestrzennego.

Przy takim stanie świadomości, presja indywi-dualnego transportu jest coraz dotkliwsza. Zachodzą nieodwracalne zmiany w kształ-cie urbanistycznym Warszawy, Krakowa, Łodzi.

J.W.: Wśród osób zamożnych kształtuje się obecnie nowy model życia miejskiego, zaczerpnięty z hollywo-odzkich fi lmów. Presja używania samochodu jest bardzo duża – tak duża, że nie dopuszcza do głosu argumentów za interesem publicznym. Użytkownicy samochodów albo zatracili już świadomość, że miasto jest czymś wspólnym, a nie tylko zbiorem ulic dla ich prywatnego samochodu, albo tę świadomość od siebie odsuwają. Rzeczywiście jest tak, że potrzeby transportowe stały się obecnie podsta-wowym czynnikiem kształtującym przestrzeń, zwłaszcza w miastach poprzemysłowych, takich jak Łódź.

Niektórym marzy się na przykład modelowe centrum bez mieszkań. Tymczasem brak inwestowania w śródmie-ście, usuwanie się z niego lepiej sytuowanych mieszkań-ców, czyni z tego obszaru miejsce upadku społecznego i technicznego, kamienice zamieniają się w rudery, na-stępuje erozja miasta. Z kolei te rudery wyburza się, już nawet nie dlatego, że poszerzane są ulice (na to na razie miasta nie stać), ale dla miejsc parkingowych. Śródmieście ulega erozji. Rośnie atrakcyjność obrzeży, a nawet komuni-stycznych blokowisk. Mamy więc klasyczny objaw znany z miast amerykańskich, tzw. urban sprawl, czyli rozpełza-nia się miasta.

To, czym Łódź się różni, to tempo przemian, bo kie-runek jest podobny: mamy już degradację śródmieścia, powszechną motoryzację, brak jeszcze tylko (i oby jak najdłużej) „domu dostępnego” dla większości. Poprawa w gospodarce może to „diabelskie koło” dezurbanizacji rozpędzić nieodwracalnie. Skoro prawie nikt nie chce zamieszkać w śródmieściu, to co z tego, że np. w Ło-dzi można by stworzyć świetne, oryginalne miejsca do zamieszkania w byłych fabrykach, których jest w cen-trum mnóstwo. Na razie zamiast tego wymyślono, by budować tam centra handlowe. Nie ma pomysłów, jak umiejętnie wtopić te tereny poprzemysłowe w tkankę miasta, zachowując ich walory, a miastu nie szkodząc. Błędna polityka polega na stwarzaniu inwestorom do-godnych warunków do inwestowania przede wszystkim na obrzeżach, nawet samo miasto jest od dawna jednym z takich budowlanych przedsiębiorców.

A co z mieszkańcami centrów miast?

J.W.: Nie jesteśmy w stanie nigdzie tych ludzi z kamienic śródmiejskich przenieść, nie stać nas na to. Jeśli nastąpi erozja śródmieść, zawsze ktoś za to za-płaci – zapłacą bezpośrednio oni, bo będą nękani hałasem i spali-nami. Ale zapłacą też wszyscy, bo pozbędą się przyjaznego ludziom i bezpiecznego śródmieścia.

Pomijając względy este-tyczne czy ekonomiczne – taka polityka nie ma nic wspólnego

Napisał Pan w swojej książce, że planowanie prze-strzenne jest emanacją społecznej świadomości.

J.W.: Kiedy jedziemy przez Europę, gołym okiem wi-dać, że są kraje, w których zabudowa i funkcje poszcze-gólnych terenów są uporządkowane, zwarte, racjonalne. To kraje germańskie, od Skandynawii po Szwajcarię. I są kraje takie, jak Włochy. Gdy jedzie się pociągiem z Neapo-lu do Reggio, to ma się wrażenie, że cały czas wędrujemy wzdłuż jednego miasta-przedmieścia. Planowanie prze-strzenne oznacza pewne ograniczenie wolności jednostki, aby społeczeństwo mogło korzystać z przestrzeni. Istnieją kraje, gdzie świadomie wykorzystuje się pewne elementy w świadomości społecznej, np. w krajach anglosaskich od XVIII w. ukształtował się krytyczny stosunek do miasta jako miejsca, w którym brakuje powietrza, jest ciasno, brudno i niezdrowo. I wykorzystano to, promując budownictwo niskiej intensywności, przedstawiane jako wyższy po-ziom cywilizacyjny. W świadomości Amerykanów domek z ogródkiem stał się więc ideałem, do którego się dąży-ło. Za to się dziś płaci, bo miasta amerykańskie zajęły ogromne przestrzenie. Ale była to kwestia wyboru tamte-go społeczeństwa.

Czyli nie uważa Pan miast amerykańskich za gorsze od np. niemieckich?

J.W.: Mój wzorzec idealnego miasta jest inny. Jeśli uznamy, że względy estetyczne są ważne, to oczywiście amerykańskie są gorsze. Martwe śródmieścia, niezabu-dowane kwartały, ogromna skala, niesamowite dystanse do pokonania. Wolę Szwajcarię, która też nie jest kra-jem biednym, a ma piękne miasta. Są one ukształtowane w ludzkiej skali, nie ma tam ostrych antagonizmów społecz-nych, kontrastów, napięć. Bo nie można zapominać o tym,

że z ukształtowania przestrzeni w danym kraju, zwłasz-cza w miastach, można wnioskować o typie konfl iktów społecznych na danym terenie.

Istnieje więc sprzężenie zwrotne pomiędzy tym, jak wyglądają miasta i jak wygląda życie społeczne w da-nym kraju?

J.W.: Wygląd miast jest ściśle związany z kulturą danej społeczności. Od tej kultury zależy oblicze miast i odwrotnie, poziom tej kultury, jej kierunek rozwoju, zale-ży w dużym stopniu od wyglądu miast. Przy czym należy pamiętać, że nie ma to nic wspólnego z zamożnością.

Jest oczywiste, że w Europie niezwykłe znaczenie ma ochrona zabytków – nie tylko poszczególnych za-bytkowych budynków, ale także przestrzeni, krajobrazu, poczucia ciągłości, tradycji. Europa jest mniej podatna na innowacje. Ale – co chyba najważniejsze – przestrzeń dostarcza mieszkańcom Europy atrybutów tożsamości, czują się wrośnięci w dany pejzaż, związani ze swo-ją rodzinną okolicą. Amerykanie ukształtowali kulturę, w której człowiek nie jest w ten sposób związany z kon-kretną przestrzenią, ich sposób życia charakteryzuje się dużą mobilnością.

Polska dzisiaj wydaje się podążać za wzorcem ame-rykańskim, z dominacją samochodu w przestrzeni. Motoryzacja indywidualna stała się najważniejszym czynnikiem planowania przestrzennego. Opinia pu-bliczna nie jest świadoma, do czego prowadzi chaos w planowaniu i podporządkowanie rozwoju miast samochodom.

J.W.: Też mam takie wrażenie. Większość architektów i urbanistów przede wszystkim zarabia na życie. Starają

się schlebiać gustom wszystkich, zatem plany są ni-jakie, albo – co gorsza – podporządkowane ogólnym, szkodliwym wyobrażeniom o tym, co jest dla danego terenu „korzystne”. Jeśli urzędnicy uznają, że zrobią biznes na działkach zabudowanych, to planuje się długi pas zabudowy komercyjnej po obu stronach drogi. Potrzeba naprawdę silnej osobowości i auto-rytetu urbanisty oraz świadomości tego, jak powin-

no wyglądać osiedle czy miasto, by przekonać lokalnych polityków do dobrego planu prze-

strzennego. Niestety, urbanistyka stała się w Polsce pustą procedurą biuro-

kratyczną. Dopiero interwencje zewnętrzne, np. konserwa-

tora zabytków pozwalają uratować nievktóre tereny przed chaosem lub niekon-trolowaną zabudową.

dr Jacek Wesołowski (ur. 1962) – architekt, absolwent Politech-

niki Łódzkiej, gdzie od 1989 r. jest adiunktem w Zakładzie Historii Architektury i Konserwacji Zabytków tamtejszego Instytutu Architektury i Urbanistyki. Interesuje się proble-matyką rewitalizacji miast, dziejami transportu oraz miejską polityką transportową.

Rozr

asta

jące s

ię pr

zedm

ieścia

, am

eryk

ańsk

i sen

o w

łasny

m d

omku

z ga

raże

m. F

ot. R

afał G

órsk

i

Fot.

Bart

osz M

alino

wski

Amerykanie jadą do pracy. Atlanta, fot. Rafał Górski

ZBLISKA.indd 8-9 03-01-19, 18:17:32

Page 10: OBYWATEL nr 1(9)/2003

10 OBYWATEL OBYWATEL 11

z solidaryzmem społecznym, tradycyjnym w Europie. Weź-my za przykład Wiedeń, który postawił na szeroki zakres budownictwa komunalnego. Nie chcą budować gett, więc dbają o to, by nowa zabudowa, również śródmiejska, miała zróżnicowany standard. Tam to jest możliwe, bo do erozji nie dopuszczono. Tymczasem podporządkowanie miast samochodom powoduje powstawanie gett. Ciekawe, że w Polsce jest ogromna rzesza właścicieli kamienic, którzy głośno domagają się podwyżek czynszów, ale żaden z nich nie krzyczy o potrzebie humanizowa-nia przestrzeni w centrum. A to przecież w przyszłości także od tego zależy, czy kto-kolwiek zamożniejszy w tych kamienicach będzie chciał mieszkać! Właściciele nieruchomości powinni być so-jusznikami państwa w planowaniu przestrzennym, a tak w Polsce nie jest. Mamy więc podstawowe luki w społecz-nej świadomości.

Rozrost przestrzenny to ogromne koszty budowy i utrzymania infrastruktury. Drogi, parkingi, estakady, doprowadzenie wody, odprowadzenie ścieków, cie-płociągi – za to wszystko płacimy z podatków.

J.W.: Płacimy też zawyżone stawki za świadczenia. Jednorodzinne suburbia i osiedla na peryferiach zaprojek-towane „tyłem” do tramwaju lub autobusu generują ruch samochodowy – najbardziej terenochłonną formę prze-mieszczania się. Obliczono, że samochód wymaga posia-dania 20–25m2 wolnej przestrzeni do zaparkowania. Auto-matycznie prowadzi to do przebudowy struktury centrum. Następuje spłaszczenie funkcji przestrzeni – już jej na cokolwiek innego poza samochodami nie starcza. Zwięk-szają się dystanse: daleko jest do sklepu, szkoły, pracy. To ma swoje koszty.

Ale w Polsce każdy chce wszędzie dojechać własnym samochodem.

J.W.: Politycy i urbaniści są oczywiście zobowiązani do zapewnienia ludziom dojazdu, ale nie musi być to do-jazd własnym samochodem! W latach 60. zeszłego wieku pierwszym, który zwrócił uwagę na związek pomiędzy motoryzacją a miejską przestrzenią był Brytyjczyk Colin

Buchanan. Stwierdził on, że nie da się równo-cześnie zwiększać liczby podróży samochodem i zachować tradycyjnej struktury miast. Wszyscy potraktowali to jako zaproszenie do radykalnej przebudowy, do tworzenia nowych tras komu-nikacyjnych, poszerzania liczby miejsc parkin-gowych itp. Buchanan wtedy zaprotestował. Stwierdził, że pokazana przez niego zależność ma jedynie służyć temu, by świadomie przyjmo-wać założenia, jak wyglądać ma miasto. Jeśli się chce podporządkować je samochodom – to wtedy trasy, mosty, estakady, parkingi. Jeśli się chce, by było bardziej tradycyjne, wielofunkcyjne, spokoj-ne, czyste – to wtedy nie wolno ustępować przed presją samochodów i należy wprowadzić dla nich ograniczenia. Istota problemu jest więc znana już niemal od półwiecza. I rzeczywiście, wiele miast

zachodniej Europy poszło w tym drugim kierunku, zdały one sobie sprawę z kosztów niekontrolowanego rozwo-ju motoryzacji i z konsekwencji utraty tożsamości miast. W USA refl eksja także poszła w tę stronę – chociaż niewiele to dało w praktyce. „Śmierć i życie wielkich miast amery-kańskich” – książka Jane Jacobs z 1961 r. rozpoczęła krytykę modernistycznego rozwoju miast opartego na monofunk-

cji, zabudowie przedmieść i użyciu samochodu. Zna-mienne, że książka ta, zu-

pełnie podstawowa dla urbanistyki, nigdy nie została prze-tłumaczona na język polski. Cały problem polega więc na dokonaniu wyboru. Wydaje się, że znacznie bardziej wy-nika on z przesłanek kulturowych – dominującej hierarchii wartości, stopnia podziałów społecznych – niż z samego poziomu technologii i zamożności. Upadek tradycyjnych miast nie jest nieuchronny – jest wynikiem wyboru! Warto także mieć świadomość, że nic nie robiąc, najprawdopo-dobniej i tak się go dokonuje.

Jeśli założyć, że również w Polsce ukształtowana hi-storycznie struktura miejska jest wartościowa, to inżynie-ria transportowa powinna się do tego dostosować. I trzeba to robić z głową. Warto przypomnieć konkurs na przebu-dowę ulicy Zielonej w Łodzi – to ulica przechodząca przez śródmieście z linią tramwajową w jezdni, po obu stronach ulicy stoją zabytkowe kamienice. Była ona stale zakorko-wana, więc projektowano jezdnię od ściany do ściany, bez chodników. Piesi mieli się przemieszczać podwórzami lub podcieniami. Czy takie rozwiązanie to utrzymanie sub-stancji miasta w dobrej kondycji i czy wyeliminuje korki? Wolne żarty: po prostu zamiast dwóch, będą cztery rzędy samochodów – kierowcy zaraz odkryją, że tam jest sze-rzej. Nigdy nie będziemy w stanie zapewnić wystarczającej chłonności i przepustowości centrów miast dla samocho-dów. Doskonałym dowodem na to jest Warszawa. Zdawa-

łoby się – piękny przykład miasta modernistycznego, duże przestrzenie, szerokie trakty komunikacyjne. I co? Gorzej zakorkowana niż Łódź czy Kraków, bo w samym centrum. Pół roku temu łódzką ulicę Zieloną zamknięto dla samo-chodów, a katastrofy komunikacyjnej w mieście mimo to nie ma. To też jeden z cudów mądrzejszej polityki (dość rzadki to wypadek w Łodzi).

Jaki kształt transportu jest dla miast optymalny w kontekście przykładów z innych krajów?

J.W.: Dostępność centrów można zwiększać tylko rozwijając transport publiczny i tzw. „miękki” (czyli ruch pieszo-rowerowy). W miastach szwajcarskich ok. 40% wszystkich podróży w mieście odbywa się z użyciem transportu publicznego. Kiedy w folderach podaje się jakiś adres w Zurychu czy Bazylei, to zwy-kle zaczyna się od nazwy przy-stanku i numeru linii. We Francji zaczyna się od adresu najbliż-szego parkingu. Czyli z góry za-kłada się, że ktoś tam dojedzie takim środkiem transportu! To pokazuje sposób myślenia. W miastach amerykańskich, które są na drugim biegunie, ten współczynnik kształtuje się nawet poniżej 5%. Porównanie Genewy, której jest bliżej do Francji, i „bardziej germańskiej” Bazylei jest wymowne: w Genewie ruch samochodowy w centrum jest 2–3-krot-nie większy. Zurych, Bazylea i Berno zachowały bardzo klasyczny układ transportu zbiorowego, z tramwajem jako głównym środkiem lokomocji – dlatego mogłyby być dla Polski cennym wzorcem. Tramwaj ma priorytet, może wjeżdżać tam, gdzie nie wolno samochodom. Ma też pierwszeństwo przejazdu, zabezpieczone wzbudzaną sygnalizacją świetlną. Kiedy dojeżdża do skrzyżowania, to odpowiednio wcześniej czujniki zapalają mu światło zielo-ne, żeby bez przeszkód i zatrzymywania mógł przejeżdżać. To jest problem organizacji ruchu w mieście. Wydzielane są torowiska, montowane separatory, które uniemożliwia-ją samochodom tamowanie ruchu tramwajów. W Zurychu ruch kołowy jest spowalniany na wjazdach do centrum, przez wydłużenie faz na światłach, jeśli czujniki informują o zbyt dużej liczbie samochodów w jego obrębie. Stosunkowo mało buduje się obecnie kosztownych tuneli, wiaduktów i estakad, skrzy-żowań bezkolizyjnych. Ciekawe jest też, że Szwajcarzy jeżdżą głównie starymi tramwajami, które dowożą ludzi szybko i sprawnie dzięki przy-wilejom w ruchu. U nas kupuje się nowe, które tkwią w korkach.

Co zatem zrobić, żeby zmieniała się świadomość transportowa Polaków?

J.W.: Należy sobie zadać pyta-nie, czy można przeskoczyć epoki

w rozwoju cywilizacyjnym, czy Polacy mogą nauczyć się na błędach Zachodu, czy też sami, na własnej skórze mu-szą sprawdzić, że to droga donikąd. Większość Polaków, którzy jeżdżą na Zachód, używa własnych samochodów, bo taniej. Widzą autostrady, węzły, skrzyżowania, wiaduk-ty, parkingi. Nie jeżdżą tam pociągiem, który jest droższy. I nie widzą z bliska życia w mieście. Nie poznają tej drugiej prawdy o Zachodzie.

Trudno oczekiwać, by w najbliższym czasie zna-lazły się pieniądze na edukację w zakresie planowania przestrzennego miast i roli systemów transportowych. Mimo podstawowych braków w polskojęzycznej literatu-rze, nikt nie wierzy, że publikacje z tego zakresu można „sprzedać”. Potrzebna jest przemiana pokoleniowa, np. w szkolnictwie wyższym, tam ciągle jeszcze króluje po-

kolenie wychowane na moderni-zmie. Czas będzie zmieniał te po-stawy, także w miarę zacieśniania się kontaktów z krajami zachod-nioeuropejskimi. Cały problem, by zanim się to stanie, nie doszło do nieodwracalnych zmian w struk-turze naszych miast. I tu jest miej-sce dla idealistów, ekologów, dla których te sprawy są ważne, któ-rzy traktują to jako swoją misję.

Ich działalność na razie będzie odbierana jako szaleństwo, ale muszą oni z uporem powtarzać prawdę o konieczności kształtowania w Polsce dobrych, zdrowych miast.

Dziękuję za rozmowę.

Łódź, 25 października 2002 r.

Od lat nieremontowana kamienica w centrum Łodzi. Prawdobodobnie ustąpi miejsca tzw. „Bulwarowi Narutowicza”, jak szumnie władze miasta nazywają plan wtłoczenia kolejnych samochodów do miasta. Fot. Bartosz Malinowski

Urbanistyka stała się w Polsce pustą procedurą biurokratyczną. Dopiero interwencje zewnętrzne, np. konser-watora zabytków pozwalają urato-wać niektóre tereny przed chaosem

lub niekontrolowaną zabudową. Szwajcarzy jeżdżą głównie starymi tramwa-jami, które dowożą ludzi szybko i sprawnie dzięki przywilejom w ruchu. U nas kupuje

się nowe, które tkwią w korkach.

Łódź. Niezagospodarowane tereny pofabryczne straszą w centrum miasta.„Nie ma pomysłów, jak umiejętnie wtopić te tereny poprzemysłowe w tkankę miasta, zachowując ich walory, a miastu nie szkodząc”.Fot. Bartosz Malinowski

fot.B

arto

sz Ma

linow

ski

ZBLISKA.indd 10-11 03-01-19, 18:18:30

Page 11: OBYWATEL nr 1(9)/2003

10 OBYWATEL OBYWATEL 11

z solidaryzmem społecznym, tradycyjnym w Europie. Weź-my za przykład Wiedeń, który postawił na szeroki zakres budownictwa komunalnego. Nie chcą budować gett, więc dbają o to, by nowa zabudowa, również śródmiejska, miała zróżnicowany standard. Tam to jest możliwe, bo do erozji nie dopuszczono. Tymczasem podporządkowanie miast samochodom powoduje powstawanie gett. Ciekawe, że w Polsce jest ogromna rzesza właścicieli kamienic, którzy głośno domagają się podwyżek czynszów, ale żaden z nich nie krzyczy o potrzebie humanizowa-nia przestrzeni w centrum. A to przecież w przyszłości także od tego zależy, czy kto-kolwiek zamożniejszy w tych kamienicach będzie chciał mieszkać! Właściciele nieruchomości powinni być so-jusznikami państwa w planowaniu przestrzennym, a tak w Polsce nie jest. Mamy więc podstawowe luki w społecz-nej świadomości.

Rozrost przestrzenny to ogromne koszty budowy i utrzymania infrastruktury. Drogi, parkingi, estakady, doprowadzenie wody, odprowadzenie ścieków, cie-płociągi – za to wszystko płacimy z podatków.

J.W.: Płacimy też zawyżone stawki za świadczenia. Jednorodzinne suburbia i osiedla na peryferiach zaprojek-towane „tyłem” do tramwaju lub autobusu generują ruch samochodowy – najbardziej terenochłonną formę prze-mieszczania się. Obliczono, że samochód wymaga posia-dania 20–25m2 wolnej przestrzeni do zaparkowania. Auto-matycznie prowadzi to do przebudowy struktury centrum. Następuje spłaszczenie funkcji przestrzeni – już jej na cokolwiek innego poza samochodami nie starcza. Zwięk-szają się dystanse: daleko jest do sklepu, szkoły, pracy. To ma swoje koszty.

Ale w Polsce każdy chce wszędzie dojechać własnym samochodem.

J.W.: Politycy i urbaniści są oczywiście zobowiązani do zapewnienia ludziom dojazdu, ale nie musi być to do-jazd własnym samochodem! W latach 60. zeszłego wieku pierwszym, który zwrócił uwagę na związek pomiędzy motoryzacją a miejską przestrzenią był Brytyjczyk Colin

Buchanan. Stwierdził on, że nie da się równo-cześnie zwiększać liczby podróży samochodem i zachować tradycyjnej struktury miast. Wszyscy potraktowali to jako zaproszenie do radykalnej przebudowy, do tworzenia nowych tras komu-nikacyjnych, poszerzania liczby miejsc parkin-gowych itp. Buchanan wtedy zaprotestował. Stwierdził, że pokazana przez niego zależność ma jedynie służyć temu, by świadomie przyjmo-wać założenia, jak wyglądać ma miasto. Jeśli się chce podporządkować je samochodom – to wtedy trasy, mosty, estakady, parkingi. Jeśli się chce, by było bardziej tradycyjne, wielofunkcyjne, spokoj-ne, czyste – to wtedy nie wolno ustępować przed presją samochodów i należy wprowadzić dla nich ograniczenia. Istota problemu jest więc znana już niemal od półwiecza. I rzeczywiście, wiele miast

zachodniej Europy poszło w tym drugim kierunku, zdały one sobie sprawę z kosztów niekontrolowanego rozwo-ju motoryzacji i z konsekwencji utraty tożsamości miast. W USA refl eksja także poszła w tę stronę – chociaż niewiele to dało w praktyce. „Śmierć i życie wielkich miast amery-kańskich” – książka Jane Jacobs z 1961 r. rozpoczęła krytykę modernistycznego rozwoju miast opartego na monofunk-

cji, zabudowie przedmieść i użyciu samochodu. Zna-mienne, że książka ta, zu-

pełnie podstawowa dla urbanistyki, nigdy nie została prze-tłumaczona na język polski. Cały problem polega więc na dokonaniu wyboru. Wydaje się, że znacznie bardziej wy-nika on z przesłanek kulturowych – dominującej hierarchii wartości, stopnia podziałów społecznych – niż z samego poziomu technologii i zamożności. Upadek tradycyjnych miast nie jest nieuchronny – jest wynikiem wyboru! Warto także mieć świadomość, że nic nie robiąc, najprawdopo-dobniej i tak się go dokonuje.

Jeśli założyć, że również w Polsce ukształtowana hi-storycznie struktura miejska jest wartościowa, to inżynie-ria transportowa powinna się do tego dostosować. I trzeba to robić z głową. Warto przypomnieć konkurs na przebu-dowę ulicy Zielonej w Łodzi – to ulica przechodząca przez śródmieście z linią tramwajową w jezdni, po obu stronach ulicy stoją zabytkowe kamienice. Była ona stale zakorko-wana, więc projektowano jezdnię od ściany do ściany, bez chodników. Piesi mieli się przemieszczać podwórzami lub podcieniami. Czy takie rozwiązanie to utrzymanie sub-stancji miasta w dobrej kondycji i czy wyeliminuje korki? Wolne żarty: po prostu zamiast dwóch, będą cztery rzędy samochodów – kierowcy zaraz odkryją, że tam jest sze-rzej. Nigdy nie będziemy w stanie zapewnić wystarczającej chłonności i przepustowości centrów miast dla samocho-dów. Doskonałym dowodem na to jest Warszawa. Zdawa-

łoby się – piękny przykład miasta modernistycznego, duże przestrzenie, szerokie trakty komunikacyjne. I co? Gorzej zakorkowana niż Łódź czy Kraków, bo w samym centrum. Pół roku temu łódzką ulicę Zieloną zamknięto dla samo-chodów, a katastrofy komunikacyjnej w mieście mimo to nie ma. To też jeden z cudów mądrzejszej polityki (dość rzadki to wypadek w Łodzi).

Jaki kształt transportu jest dla miast optymalny w kontekście przykładów z innych krajów?

J.W.: Dostępność centrów można zwiększać tylko rozwijając transport publiczny i tzw. „miękki” (czyli ruch pieszo-rowerowy). W miastach szwajcarskich ok. 40% wszystkich podróży w mieście odbywa się z użyciem transportu publicznego. Kiedy w folderach podaje się jakiś adres w Zurychu czy Bazylei, to zwy-kle zaczyna się od nazwy przy-stanku i numeru linii. We Francji zaczyna się od adresu najbliż-szego parkingu. Czyli z góry za-kłada się, że ktoś tam dojedzie takim środkiem transportu! To pokazuje sposób myślenia. W miastach amerykańskich, które są na drugim biegunie, ten współczynnik kształtuje się nawet poniżej 5%. Porównanie Genewy, której jest bliżej do Francji, i „bardziej germańskiej” Bazylei jest wymowne: w Genewie ruch samochodowy w centrum jest 2–3-krot-nie większy. Zurych, Bazylea i Berno zachowały bardzo klasyczny układ transportu zbiorowego, z tramwajem jako głównym środkiem lokomocji – dlatego mogłyby być dla Polski cennym wzorcem. Tramwaj ma priorytet, może wjeżdżać tam, gdzie nie wolno samochodom. Ma też pierwszeństwo przejazdu, zabezpieczone wzbudzaną sygnalizacją świetlną. Kiedy dojeżdża do skrzyżowania, to odpowiednio wcześniej czujniki zapalają mu światło zielo-ne, żeby bez przeszkód i zatrzymywania mógł przejeżdżać. To jest problem organizacji ruchu w mieście. Wydzielane są torowiska, montowane separatory, które uniemożliwia-ją samochodom tamowanie ruchu tramwajów. W Zurychu ruch kołowy jest spowalniany na wjazdach do centrum, przez wydłużenie faz na światłach, jeśli czujniki informują o zbyt dużej liczbie samochodów w jego obrębie. Stosunkowo mało buduje się obecnie kosztownych tuneli, wiaduktów i estakad, skrzy-żowań bezkolizyjnych. Ciekawe jest też, że Szwajcarzy jeżdżą głównie starymi tramwajami, które dowożą ludzi szybko i sprawnie dzięki przy-wilejom w ruchu. U nas kupuje się nowe, które tkwią w korkach.

Co zatem zrobić, żeby zmieniała się świadomość transportowa Polaków?

J.W.: Należy sobie zadać pyta-nie, czy można przeskoczyć epoki

w rozwoju cywilizacyjnym, czy Polacy mogą nauczyć się na błędach Zachodu, czy też sami, na własnej skórze mu-szą sprawdzić, że to droga donikąd. Większość Polaków, którzy jeżdżą na Zachód, używa własnych samochodów, bo taniej. Widzą autostrady, węzły, skrzyżowania, wiaduk-ty, parkingi. Nie jeżdżą tam pociągiem, który jest droższy. I nie widzą z bliska życia w mieście. Nie poznają tej drugiej prawdy o Zachodzie.

Trudno oczekiwać, by w najbliższym czasie zna-lazły się pieniądze na edukację w zakresie planowania przestrzennego miast i roli systemów transportowych. Mimo podstawowych braków w polskojęzycznej literatu-rze, nikt nie wierzy, że publikacje z tego zakresu można „sprzedać”. Potrzebna jest przemiana pokoleniowa, np. w szkolnictwie wyższym, tam ciągle jeszcze króluje po-

kolenie wychowane na moderni-zmie. Czas będzie zmieniał te po-stawy, także w miarę zacieśniania się kontaktów z krajami zachod-nioeuropejskimi. Cały problem, by zanim się to stanie, nie doszło do nieodwracalnych zmian w struk-turze naszych miast. I tu jest miej-sce dla idealistów, ekologów, dla których te sprawy są ważne, któ-rzy traktują to jako swoją misję.

Ich działalność na razie będzie odbierana jako szaleństwo, ale muszą oni z uporem powtarzać prawdę o konieczności kształtowania w Polsce dobrych, zdrowych miast.

Dziękuję za rozmowę.

Łódź, 25 października 2002 r.

Od lat nieremontowana kamienica w centrum Łodzi. Prawdobodobnie ustąpi miejsca tzw. „Bulwarowi Narutowicza”, jak szumnie władze miasta nazywają plan wtłoczenia kolejnych samochodów do miasta. Fot. Bartosz Malinowski

Urbanistyka stała się w Polsce pustą procedurą biurokratyczną. Dopiero interwencje zewnętrzne, np. konser-watora zabytków pozwalają urato-wać niektóre tereny przed chaosem

lub niekontrolowaną zabudową. Szwajcarzy jeżdżą głównie starymi tramwa-jami, które dowożą ludzi szybko i sprawnie dzięki przywilejom w ruchu. U nas kupuje

się nowe, które tkwią w korkach.

Łódź. Niezagospodarowane tereny pofabryczne straszą w centrum miasta.„Nie ma pomysłów, jak umiejętnie wtopić te tereny poprzemysłowe w tkankę miasta, zachowując ich walory, a miastu nie szkodząc”.Fot. Bartosz Malinowski

fot.B

arto

sz Ma

linow

ski

ZBLISKA.indd 10-11 03-01-19, 18:18:30

Page 12: OBYWATEL nr 1(9)/2003

12 OBYWATEL OBYWATEL 13

Organizacje ekologiczne i społeczne mogą odegrać klu-

czową rolę w batalii o kształt polskich miast, która toczy się obecnie na

skalę całego kraju i od któ-rej będzie zależała jakość życia miejskiego za 10, 20 i 50 lat. Sama ekologia jednak nie wy-

starczy, aby wynik walki był ko-rzystny dla zwykłych obywateli.

Potrzebni są sojusznicy.

Podstawowym zadaniem organizacji społecznych jest sprawienie, aby obywatele byli w o wiele większym stop-niu zaangażowani w zrozumienie zagadnień związanych z degradacją miast, a następnie zorganizowali się tak, by ich wpływ na podejmowanie decyzji był dużo większy. Nie sądzę, że urzędnicy, radni, politycy i media zaczną się liczyć z faktami i nastrojami, jeśli większa ilość obywateli nie za-angażuje się w te zagadnienia. Czasem lepiej powiedzieć „nie” dla pewnego rodzaju rozwoju oraz kreować rozwiąza-nia mniej efektowne, mniej widoczne, ale o wiele bardziej przyjazne mieszkańcom i pasujące do skali miasta, jego tradycji, istniejącego układu przestrzennego itp.

Oto kilka pomysłów, gdzie szukać sojuszników w walce o kształt miast. Przedstawiam również sposób argumenta-cji, który może pomóc nam sprawić, aby potencjalni sprzy-mierzeńcy stali się faktycznymi sojusznikami i aktywnie zaangażowali się w zatrzymanie, ograniczenie i blokowa-nie procesu degradacji społecznej, estetycznej, zdrowotnej i ekologicznej naszych miast.

1.MIESZKAŃCY CENTRÓW MIAST – to nasi „naturalni” sprzymierzeńcy. Substancji miasta najbardziej zagraża proces tzw. urban sprawl (dosłownie: rozpełzanie się miast; fachowo - suburbanizacja), czyli proces rozrostu terenów miejskich w efekcie zabudowy przedmieść, lokowania tam hipermarketów i centrów han-dlowych, a z czasem przeniesienia się ciężaru inwestycji mieszkaniowych, handlowych, usługowych i instytucjonal-nych, co prowadzi do odpływu ludności z centrów miast i ich degradacji. Mieszkańców polskich śródmieść nie trzeba uwrażliwiać na hałas, spaliny, szpetotę budynków, brak tere-nów zielonych i miejsca dla pieszych – to już znają z autop-sji. Musimy natomiast odkłamać propagandę zdemoralizo-wanych polityków, urzędników i mediów. Dwa największe mity tej propagandy to twierdzenie, że: • Autostrady wyprowadzą ruch samochodowy z miasta. • Wielopoziomowe parkingi w centrum wpłyną na polep-

szenie sytuacji transportowej w mieście.

Te twierdzenia są fałszywe, czego dowiedziono już wielo-krotnie, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie powoli, ale stopniowo odchodzi się od takich rozwiązań. Jeżeli nie autostrady i parkingi, to co? Jest jeden skuteczny sposób na wyprowadzenie ruchu z centrum: strefowanie ruchu. Trze-ba namawiać ludzi z centralnych obszarów miast do żąda-nia od władz miejskich zrobienia tego, co wprowadzono w życie już ponad 10 lat temu w Krakowie.

2.PIESI – najliczniejsza grupa naszych sojuszników. Trzeba moc-niejszy akcent położyć na dowartościowanie pieszych. Potrzeba ta wynika z funkcjonowania obiegowej opinii, że właściciel samochodu jest kimś lepszym niż osoba, która

ODZYSKAĆ MIASTO

– kilka porad praktycznych

tego pojazdu nie posiada a porusza się po mieście piechotą lub transportem publicznym. Konieczne jest uświadamianie społeczeństwu zalet używania na co dzień własnych nóg. Z pieszymi wiąże się pięć fundamentalnych zależności: 1. Zwarte miasto, nie poddające się procesowi urban sprawl, to z defi nicji miasto dla pieszych; 2. Nowe budownictwo w mieście musi zawsze być w 90% zorientowane na pie-szych. 3. Transport publiczny czyni miasto przyjaznym dla pieszych; 4. Ruch samochodowy zawsze koliduje z ruchem pieszym; 5. Jeżeli poruszanie się piechotą zostaje zaniedba-ne czy utrudnione, wtedy zawsze pogarsza się jakość życia w mieście.

3.KUPCY,RZEMIEŚLNICY – tej grupy nie trzeba przekonywać, że hipermarkety na przedmieściach oznaczają niszczenie ich miejsc pracy. Nato-miast przekonywać ich trzeba i to usilnie do samoorganizacji i aktywnej walki z korporacjami handlowymi lokującymi na przedmieściach swoje placówki. Polecam odszukanie orga-nizacji kupieckich, które działają w dużych miastach. Poma-gają one w oddziaływaniu na lokalne władze. Ciekawą inicja-tywą jest pomysł właścicieli sklepów przy ul. Piotrkowskiej w Łodzi z czerwca 2002 r., którzy zapowiedzieli zrzeszenie się i aktywną walkę z supermarketami o klienta.

4.ORGANIZACJE CHRONIĄCE ZABYTKI

– odbudowa i ponowne wykorzystanie obiektów histo-rycznych w miastach może być twórczym impulsem ożywienia społeczności lokalnej. Ochronę zabytków warto przestać traktować wyłącznie jako kwestię za-chowania tego czy innego obiektu, ich otoczenia albo nawet tożsamości miasta, lecz wykorzystywać jako środek do odradzania się miasta, powrotu życia do jego centrum. Postępujący proces rozłażenia się miasta uwi-dacznia się zanikiem budowli historycznych w śródmie-ściu. Zabytkowe budynki (o różnej jednostkowej warto-ści, ale tworzące harmonijny układ miejski) wyburza się wskutek braku remontów albo w celu postawienia w ich miejscu szklanego wieżowca lub poszerzenia drogi. Na te zależności i procesy warto zwracać uwagę organizacjom, których celem jest ochrona zabytków, w ten sposób zyskując w nich sojusznika.

5.ROLNICY – kolejna grupa społeczna będąca „naturalnym” so-jusznikiem. Najlepszym sposobem ich pozyskania jest rozwijanie w miastach kampanii i programów eduka-cyjnych na rzecz lokalnych targów rolnych. Lokalizacja targowisk w centrach i na osiedlach wielu miast może w znacznym stopniu pobudzić lokalną działalność go-spodarczą i rewitalizację społeczności. Targi są również najlepszym mechanizmem zachęcającym do wspierania rolnictwa ekologicznego i zachowania małych gospo-darstw. Targi dają rolnikom możliwość bezpośredniej sprzedaży konsumentom i wyeliminowanie marży po-średników, co podniesie dochody. W Stanach Zjedno-czonych rozpoczął się kilka lat temu proces otwierania w wielkich miastach lokalnych targów, na które farme-rzy (coraz częściej ekologiczni) przywożą swoje towary i sprzedają bezpośrednio z samochodów. Nikogo to nie zawstydza, przeciwnie – prezentowane jest z dumą jako dowód na odradzanie się amerykańskich miast. W Pol-

sce zauważyłem pierwsze jaskółki, np. w centrum Łodzi w maju 2002 r. kosztem ograniczenia miejsca dla parkingu i postoju taksówek otwarto targowisko.

6.WŁAŚCICIELE PUBÓW,KAWIARNI,KWIACIARNI ITP.

– trzeba ich uwrażliwiać na fakt, że zamiana wielkich ob-szarów w niekończące się przedmieścia to zagrożenie dla ich dochodów. Naszym zadaniem powinno być przekony-wanie, że w ich interesie leży, aby tkanka miejska z miesza-ną, nie dzieloną sztucznie na strefy zabudową była żywa. Trzeba im unaoczniać, że odradzanie się miast, powrót ży-cia do centrum, gdzie ludzie chodzą piechotą, rozmawiają, jedzą, bawią się, dyskutują, to dla ich lokali same korzyści. Trzeba zachęcać do otwierania w sezonie wiosennym i let-nim kawiarnianych ogródków kosztem części ulic, jak to ma miejsce na przykład na Piotrkowskiej w Łodzi.

7.UŻYTKOWNICY TRANSPORTU PUBLICZNEGO I PRACOWNICY MPK

– kolejna grupa będąca potencjalnie naszymi sojusznika-mi. Warto używać argumentacji mówiącej, że pierwszym i najważniejszym zadaniem w polityce transportowej i prze-strzennej miast powinno być ulepszanie i unowocześnianie

istniejącego transportu publicznego. Musimy zwracać człon-kom tej grupy uwagę na fakt, że wzrost ruchu samochodo-wego zawsze ma negatywny wpływ na pracę transportu publicznego, a w dłuższej perspektywie oznacza likwidację wielu etatów w komunikacji miejskiej. Transport publiczny czyni miasto miejscem, które dobrze funkcjonuje i jest przy-jazne jego mieszkańcom. Podobnie jak z pieszymi, w Polsce konieczna jest ogromna praca edukacyjna mająca na celu eliminację ze świadomości użytkowników transportu pu-blicznego stereotypu, że obywatel nie posiadający samocho-du lecz korzystający z komunikacji publicznej jest kimś gor-szym niż osoba poruszająca się po mieście swoim autem.

8.UŻYTKOWNICY KOLEI I PRACOWNICY PKP

– w przypadku tej grupy trzeba szczególny nacisk położyć na promocję systemu szybkiej kolei miejskiej z wykorzysta-niem pojazdów dwusystemowych.

Z BLISKA

Taki

ch m

iejsc

jest

w m

iasta

ch co

raz m

niej. F

ot. R

afał G

órsk

i

Wiel

opoz

iom

owy p

arki

ng sa

moc

hodo

wy,

Atlan

ta –

USA.

Fot.

Rafa

ł Gór

ski

ZBLISKA.indd 12-13 03-01-19, 18:19:26

Page 13: OBYWATEL nr 1(9)/2003

12 OBYWATEL OBYWATEL 13

Organizacje ekologiczne i społeczne mogą odegrać klu-

czową rolę w batalii o kształt polskich miast, która toczy się obecnie na

skalę całego kraju i od któ-rej będzie zależała jakość życia miejskiego za 10, 20 i 50 lat. Sama ekologia jednak nie wy-

starczy, aby wynik walki był ko-rzystny dla zwykłych obywateli.

Potrzebni są sojusznicy.

Podstawowym zadaniem organizacji społecznych jest sprawienie, aby obywatele byli w o wiele większym stop-niu zaangażowani w zrozumienie zagadnień związanych z degradacją miast, a następnie zorganizowali się tak, by ich wpływ na podejmowanie decyzji był dużo większy. Nie sądzę, że urzędnicy, radni, politycy i media zaczną się liczyć z faktami i nastrojami, jeśli większa ilość obywateli nie za-angażuje się w te zagadnienia. Czasem lepiej powiedzieć „nie” dla pewnego rodzaju rozwoju oraz kreować rozwiąza-nia mniej efektowne, mniej widoczne, ale o wiele bardziej przyjazne mieszkańcom i pasujące do skali miasta, jego tradycji, istniejącego układu przestrzennego itp.

Oto kilka pomysłów, gdzie szukać sojuszników w walce o kształt miast. Przedstawiam również sposób argumenta-cji, który może pomóc nam sprawić, aby potencjalni sprzy-mierzeńcy stali się faktycznymi sojusznikami i aktywnie zaangażowali się w zatrzymanie, ograniczenie i blokowa-nie procesu degradacji społecznej, estetycznej, zdrowotnej i ekologicznej naszych miast.

1.MIESZKAŃCY CENTRÓW MIAST – to nasi „naturalni” sprzymierzeńcy. Substancji miasta najbardziej zagraża proces tzw. urban sprawl (dosłownie: rozpełzanie się miast; fachowo - suburbanizacja), czyli proces rozrostu terenów miejskich w efekcie zabudowy przedmieść, lokowania tam hipermarketów i centrów han-dlowych, a z czasem przeniesienia się ciężaru inwestycji mieszkaniowych, handlowych, usługowych i instytucjonal-nych, co prowadzi do odpływu ludności z centrów miast i ich degradacji. Mieszkańców polskich śródmieść nie trzeba uwrażliwiać na hałas, spaliny, szpetotę budynków, brak tere-nów zielonych i miejsca dla pieszych – to już znają z autop-sji. Musimy natomiast odkłamać propagandę zdemoralizo-wanych polityków, urzędników i mediów. Dwa największe mity tej propagandy to twierdzenie, że: • Autostrady wyprowadzą ruch samochodowy z miasta. • Wielopoziomowe parkingi w centrum wpłyną na polep-

szenie sytuacji transportowej w mieście.

Te twierdzenia są fałszywe, czego dowiedziono już wielo-krotnie, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie powoli, ale stopniowo odchodzi się od takich rozwiązań. Jeżeli nie autostrady i parkingi, to co? Jest jeden skuteczny sposób na wyprowadzenie ruchu z centrum: strefowanie ruchu. Trze-ba namawiać ludzi z centralnych obszarów miast do żąda-nia od władz miejskich zrobienia tego, co wprowadzono w życie już ponad 10 lat temu w Krakowie.

2.PIESI – najliczniejsza grupa naszych sojuszników. Trzeba moc-niejszy akcent położyć na dowartościowanie pieszych. Potrzeba ta wynika z funkcjonowania obiegowej opinii, że właściciel samochodu jest kimś lepszym niż osoba, która

ODZYSKAĆ MIASTO

– kilka porad praktycznych

tego pojazdu nie posiada a porusza się po mieście piechotą lub transportem publicznym. Konieczne jest uświadamianie społeczeństwu zalet używania na co dzień własnych nóg. Z pieszymi wiąże się pięć fundamentalnych zależności: 1. Zwarte miasto, nie poddające się procesowi urban sprawl, to z defi nicji miasto dla pieszych; 2. Nowe budownictwo w mieście musi zawsze być w 90% zorientowane na pie-szych. 3. Transport publiczny czyni miasto przyjaznym dla pieszych; 4. Ruch samochodowy zawsze koliduje z ruchem pieszym; 5. Jeżeli poruszanie się piechotą zostaje zaniedba-ne czy utrudnione, wtedy zawsze pogarsza się jakość życia w mieście.

3.KUPCY,RZEMIEŚLNICY – tej grupy nie trzeba przekonywać, że hipermarkety na przedmieściach oznaczają niszczenie ich miejsc pracy. Nato-miast przekonywać ich trzeba i to usilnie do samoorganizacji i aktywnej walki z korporacjami handlowymi lokującymi na przedmieściach swoje placówki. Polecam odszukanie orga-nizacji kupieckich, które działają w dużych miastach. Poma-gają one w oddziaływaniu na lokalne władze. Ciekawą inicja-tywą jest pomysł właścicieli sklepów przy ul. Piotrkowskiej w Łodzi z czerwca 2002 r., którzy zapowiedzieli zrzeszenie się i aktywną walkę z supermarketami o klienta.

4.ORGANIZACJE CHRONIĄCE ZABYTKI

– odbudowa i ponowne wykorzystanie obiektów histo-rycznych w miastach może być twórczym impulsem ożywienia społeczności lokalnej. Ochronę zabytków warto przestać traktować wyłącznie jako kwestię za-chowania tego czy innego obiektu, ich otoczenia albo nawet tożsamości miasta, lecz wykorzystywać jako środek do odradzania się miasta, powrotu życia do jego centrum. Postępujący proces rozłażenia się miasta uwi-dacznia się zanikiem budowli historycznych w śródmie-ściu. Zabytkowe budynki (o różnej jednostkowej warto-ści, ale tworzące harmonijny układ miejski) wyburza się wskutek braku remontów albo w celu postawienia w ich miejscu szklanego wieżowca lub poszerzenia drogi. Na te zależności i procesy warto zwracać uwagę organizacjom, których celem jest ochrona zabytków, w ten sposób zyskując w nich sojusznika.

5.ROLNICY – kolejna grupa społeczna będąca „naturalnym” so-jusznikiem. Najlepszym sposobem ich pozyskania jest rozwijanie w miastach kampanii i programów eduka-cyjnych na rzecz lokalnych targów rolnych. Lokalizacja targowisk w centrach i na osiedlach wielu miast może w znacznym stopniu pobudzić lokalną działalność go-spodarczą i rewitalizację społeczności. Targi są również najlepszym mechanizmem zachęcającym do wspierania rolnictwa ekologicznego i zachowania małych gospo-darstw. Targi dają rolnikom możliwość bezpośredniej sprzedaży konsumentom i wyeliminowanie marży po-średników, co podniesie dochody. W Stanach Zjedno-czonych rozpoczął się kilka lat temu proces otwierania w wielkich miastach lokalnych targów, na które farme-rzy (coraz częściej ekologiczni) przywożą swoje towary i sprzedają bezpośrednio z samochodów. Nikogo to nie zawstydza, przeciwnie – prezentowane jest z dumą jako dowód na odradzanie się amerykańskich miast. W Pol-

sce zauważyłem pierwsze jaskółki, np. w centrum Łodzi w maju 2002 r. kosztem ograniczenia miejsca dla parkingu i postoju taksówek otwarto targowisko.

6.WŁAŚCICIELE PUBÓW,KAWIARNI,KWIACIARNI ITP.

– trzeba ich uwrażliwiać na fakt, że zamiana wielkich ob-szarów w niekończące się przedmieścia to zagrożenie dla ich dochodów. Naszym zadaniem powinno być przekony-wanie, że w ich interesie leży, aby tkanka miejska z miesza-ną, nie dzieloną sztucznie na strefy zabudową była żywa. Trzeba im unaoczniać, że odradzanie się miast, powrót ży-cia do centrum, gdzie ludzie chodzą piechotą, rozmawiają, jedzą, bawią się, dyskutują, to dla ich lokali same korzyści. Trzeba zachęcać do otwierania w sezonie wiosennym i let-nim kawiarnianych ogródków kosztem części ulic, jak to ma miejsce na przykład na Piotrkowskiej w Łodzi.

7.UŻYTKOWNICY TRANSPORTU PUBLICZNEGO I PRACOWNICY MPK

– kolejna grupa będąca potencjalnie naszymi sojusznika-mi. Warto używać argumentacji mówiącej, że pierwszym i najważniejszym zadaniem w polityce transportowej i prze-strzennej miast powinno być ulepszanie i unowocześnianie

istniejącego transportu publicznego. Musimy zwracać człon-kom tej grupy uwagę na fakt, że wzrost ruchu samochodo-wego zawsze ma negatywny wpływ na pracę transportu publicznego, a w dłuższej perspektywie oznacza likwidację wielu etatów w komunikacji miejskiej. Transport publiczny czyni miasto miejscem, które dobrze funkcjonuje i jest przy-jazne jego mieszkańcom. Podobnie jak z pieszymi, w Polsce konieczna jest ogromna praca edukacyjna mająca na celu eliminację ze świadomości użytkowników transportu pu-blicznego stereotypu, że obywatel nie posiadający samocho-du lecz korzystający z komunikacji publicznej jest kimś gor-szym niż osoba poruszająca się po mieście swoim autem.

8.UŻYTKOWNICY KOLEI I PRACOWNICY PKP

– w przypadku tej grupy trzeba szczególny nacisk położyć na promocję systemu szybkiej kolei miejskiej z wykorzysta-niem pojazdów dwusystemowych.

Z BLISKA

Taki

ch m

iejsc

jest

w m

iasta

ch co

raz m

niej. F

ot. R

afał G

órsk

i

Wiel

opoz

iom

owy p

arki

ng sa

moc

hodo

wy,

Atlan

ta –

USA.

Fot.

Rafa

ł Gór

ski

ZBLISKA.indd 12-13 03-01-19, 18:19:26

Page 14: OBYWATEL nr 1(9)/2003

14 OBYWATEL OBYWATEL 15

9. ROWERZYŚCI – podstawowy problem to mobilizacja posiadaczy rowerów, którzy niestety sami z siebie rzadko potrafi ą się zorgani-zować w skuteczną i efektywną grupę nacisku walczącą o respektowanie swoich praw i uwzględnianie ich interesów w planowaniu rozwoju miasta.

10. ARCHITEKCI I URBANIŚCI – warto zorientować się, kto jest kim w środowisku archi-tektów i urbanistów w mieście, w którym zamierzamy pod-jąć walkę o uratowanie przestrzeni przed degradacją. Fa-chowców i ekspertów zawsze dobrze mieć po ręką, warto więc poświęcić trochę czasu na ich aktywne poszukiwanie. Jeżeli w naszym mieście znajduje się ośrodek akademicki, to proponuję zacząć właśnie od niego. Istnieje duże praw-dopodobieństwo, że znajdzie się jedna lub kilka osób, któ-rym nie obce będzie zjawisko rozpełzania się miast i które będą chętne do wsparcia swoim doświadczeniem i wiedzą naszych działań.

11.CZŁONKOWIE PTTK-ów – Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze to naj-starsza w Polsce organizacja skupiająca turystów i krajo-znawców. PTTK rozwija i upowszechnia krajoznawstwo i turystykę kwalifi kowaną we wszystkich jej formach. War-to zorientować się, czy lokalny oddział PTTK–u nie skupia ludzi, którym tak jak nam zależy, aby miasto nie zmieni-ło w zabudowane przedmieścia kolejnych podmiejskich, malowniczych tras pieszych czy obszarów zielonych i wiejskich. Trzeba również zachęcać członków PTTK do turystyki miejskiej. Pokazywać, że miasto historyczne, po-siadające bogatą architekturę, to miasto atrakcyjne pod względem turystycznym. Przekonywać, że dziedzictwo

przemysłu w postaci zabytkowych budynków pofabrycz-nych jest jednym z ważniejszych elementów tożsamości wielu miast i ma szansę, przy odpowiednim zagospoda-rowaniu, stanowić atrakcyjne cele turystyki. Pozyskani en-tuzjaści turystyki mogą nam bardzo pomóc np. w obronie przed wyburzeniem kolejnej zabytkowej kamienicy czy fa-bryki pod parking lub nową drogę.

12.MATKI – wśród kobiet najlepiej popularyzować problem destruk-cyjnego wpływu degradacji miast na jakość życia ich dzie-ci. W aktywizacji kobiet warto wykorzystywać dziesiątki pism kobiecych, które poprzez zamieszczenie naszego artykułu mogą zrobić dużo dobrego w świadomości płci pięknej. Raport Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) stwierdza: „Dzieci stanowią grupę szczególnie wrażliwą na zagrożenia zdrowotne tworzone przez transport. Ze względu na ich ograniczoną świadomość i reakcję na niebezpieczeń-stwa ruchu drogowego są bardziej narażone na wypadki. Rodzice reagują ograniczając dzieciom możliwości chodzenia i jeżdżenia rowerem. Nie tylko, że niekorzystnie wpływa to na tryb życia dzieci, który staje się przez to jeszcze mniej aktywny, ale pozbawia dzieci niezależności, ogranicza moż-liwości kontaktu z rówieśnikami i wpaja poczucie zależności od samochodu, która zostanie przeniesiony w dorosłe życie. W tych krajach, gdzie ciągle używa się benzyny ołowiowej dzieci wystawione na działanie ołowiu zawartego w benzynie są narażone na zwiększone ryzyko upośledzenia funkcji sys-temu nerwowo-poznawczego. Dzieci są również szczególnie wrażliwe na hałas”.

13.EMERYCI I RENCIŚCI – naturalni nasi sprzymierzeńcy z uwagi na fakt, że najczę-ściej robią zakupy w miejscu zamieszkania, nie posiadają samochodu, korzystają z transportu publicznego, nie zno-szą hałasu i powietrza zanieczyszczonego spalinami, chęt-nie (jeżeli tylko mają gdzie) odbywają spacery na terenach zielonych i w parkach.

14.CZŁONKOWIE TOWARZYSTW PRZYRODNICZYCH

– zajmujący się ptakami, owada-mi, płazami czy terenami podmo-kłymi i torfowiskami. Grupa kilku tysięcy ludzi, mogąca być przy-datna szczególnie w sytuacjach, kiedy miasto rozlewa się na tereny podmiejskie zajmowane dotych-czas przez dziką przyrodę.

15.WĘDKARZE – członkowie Polskiego Związku Wędkarskiego mogą być szcze-gólnie przydatni w sytuacjach, kiedy zmiany planu zagospoda-rowania przestrzennego dotknąć mogą w negatywny sposób te-reny posiadające dzikie oczka wodne, stawy, rzeki. Warto szu-kać wsparcia w PZW argumen-tując, że zmiana planu czy nowa inwestycja wpłyną niekorzystnie na tereny wodne.

16.DZIAŁKOWCY– wśród właścicieli ogródków działkowych warto również poszukać naszych sprzymierzeńców w batalii o kształt miast. Polski Związek Działkowców wydaje w nakładzie 235 tys. egz. miesięcznik „Działkowiec”. Już sam ten fakt świad-czy, że jest to grupa liczna, która wymaga zainteresowania.

17.CZŁONKOWIE ORGANIZACJI WALCZĄCYCH Z OTYŁOŚCIĄ

I KLUBÓW ZDROWEGO TRYBU ŻYCIA

– na pierwszy rzut oka można nie dostrzec związku między rozprzestrzenianiem się miast a wzrostem liczby ludzi chorych na nadwagę. Kto miał okazję przyjrzeć się na własne oczy sylwetkom Amerykanów, ten może to potwierdzić. Gdy po raz pierwszy odwiedziłem kilka amerykańskich miast, zauważyłem duże podobieństwo między ich rozrostem, a rozrastaniem się sylwetek Amerykanów. To pierwsze zjawisko określane jest w Stanach Zjednoczonych terminem urban sprawl, to drugie określiłbym terminem pupa sprawl... Nagłówki z amerykańskich gazet z początku lutego 2001 r. mówią same za siebie: „Urban sprawl odpowiedzialny za otyłość, wykazują najnowsze badania”. Jak tę zależność można wykorzystać w polskich warunkach? Przede wszystkim poprzez uświadamianie ludziom faktu, że częste używanie samochodu, obok innych czynników, ma ogromny wpływ na nadwagę. Fakt ten jest oczywisty, ale wciąż mało akcentowany w różnego rodzaju porad-nikach i materiałach mówiących o przyczynach otyłości.

18.WŁAŚCICIELE FIRM LOKALNYCH – którzy zatrudniają ludzi mieszkających w bliskim sąsiedz-twie miejsca ich fi rmy. Jeżeli ci pracownicy muszą dojeżdżać z daleka, np. odległych dzielnic, to ich efektywność może spadać, wydłuża się czas dojazdu do i z pracy, dochodzą koszty parkingów i miejsc w garażach. Warto w tym miejscu przeciwstawiać biznes biznesowi. Biznes, na który składa się duża liczba małych fi rm lokalnych korzystający z więk-szej liczby pracowników – przeciwko biznesowi wielkiej skali, dążącemu do maksymalnej automatyzacji produkcji i usług.

19.URZĘDNICY MIEJSCY – trzeba szukać, choć znalezienie kogoś rozsądnego i mające-go odwagę współpracować jest bardzo trudne. Lista wydzia-łów, gdzie teoretycznie powinny pracować osoby przeciwne rozpełzaniu się miasta: Wydział Zdrowia Publicznego, Wy-dział Edukacji, Wydział Kultury i Ochrony Zabytków, Wydział Ochrony Środowiska, Wydział Komunikacji, Wydział Handlu, Usług i Rolnictwa, Wydział Rozwoju i Promocji Miasta.

20.CZŁONKOWIE ORGANIZACJI SPOŁECZNYCH ZAJMUJĄCYCH SIĘ OSOBAMI NIEPEŁNOSPRAWNYMI

I STARSZYMI – obie te grupy społeczne są spychane na pobocze i mar-gines życia miejskiego. Miasto przyjazne procesowi urban sprawl to miasto nieprzyjazne osobom starszym, niedołęż-nym i inwalidom.

Powyższa lista potencjalnych sojuszników oczywiście nie jest pełna. Problem rozlewania się miasta dotyka tak wielu aspektów codziennego życia obywateli, że mógł-bym ciągnąć wyliczankę jeszcze długo. Zachęcam jednak do poszukiwań własnych skojarzeń i wyciągania z nich wniosków.Wbrew pozorom i potędze przeciwnika, nasza wygrana jest możliwa, jak pokazuje to przykład tysięcy amerykań-skich społeczności zaangażowanych w ostatnich dziesię-cioleciach w obronę swoich domów, dzielnic i miast przed „rozwinięciem”, czyli zburzeniem po to, by postawić na ich miejscu kolejny szklany wieżowiec lub poszerzyć kolejną drogę. Co ciekawe, jak pokazują te amerykańskie zmagania, życie i historia z reguły przyznają rację lokalnym społecz-nościom i tamtejszym „oszołomom”, którzy podobnie jak w Polsce przeciwstawiają zdrowy rozsądek wszelkiego ro-dzaju wysoko opłacanym fachowym analizom i ocenom. Intuicja mieszkańców czy poszczególnych aktywistów oka-zuje się bowiem na ogół dostarczać o wiele lepszych odpo-wiedzi na pytanie, co trzeba zrobić w dzielnicy czy mieście niż pomysły przyjezdnych fachowców, konsultantów i tzw. ekspertów.

Rafał Górski

Nakładem warszawskiego Instytutu na rzecz Ekorozwoju ukazał się jesienią 2002 r. raport zatytułowany „Miasto za miastem”. To pierwszy – o ile nam wiadomo – w Polsce kompleksowy materiał poświęcony problemo-wi „urban sprawl”, czyli suburbanizacji, rozpełzania się miast na okoliczne tereny oraz towarzy-szących temu zjawisku problemów społecznych, ekonomicznych i ekologicznych. Przygotowany pod kierunkiem Krzysztofa Kamienieckiego, raport zawiera kilkanaście tekstów dotyczących zarówno ogólnych aspektów procesu suburbanizacji, jak i – tych jest znacznie większej – kon-kretnych zjawisk z naszego kraju. Wśród autorów kilku znawców tematyki, m.in. jeden z re-daktorów „Obywatela” – Rafał Górski. Polecamy lekturę tego opracowania wszystkim, któ-rzy interesują się problemami degradacji naszych miast i spadku jakości życia ich mieszkańców. Raport można zamawiać nieodpłatnie (wskazane przesłanie koperty formatu a-4 ze znaczkami za 2 zł na koszt przesyłki) pod adresem Instytutu na rzecz Ekorozwoju: ul. Nabielaka 15, lok. 1, 00-743 Warszawa, tel./22/8510402, e-mail: [email protected] w formacie pdf można także pobrać ze strony instytutu: http://www.ine-isd.org.pl

Tramwaj – najlepszy środek komunikacji w mieście. Fot. Jacek Wesołowski

Duch Miejsca – Instytut Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego poleca książkę:

MOJE MIASTO – wybór 48 opowiadań, wspomnień i historii o miastach.Znakomity zbiór tekstów różnych autorów (w tym znanych z „Obywatela”), które poświęcone są miastom i przestrzeni miejskiej. Od wspomnień, przez historię osobistą, aż po mini-monografi e miast czy dzielnic – książka zawiera różne formy opowieści poświęconych relacjom człowiek-miasto, „oswajaniu” miejskiego terytorium, patriotyzmowi lokalnemu, subiektywnym sposobom percepcji i tworzenia miejskich wspólnot. Prawie 50 autorów, tyleż opisów miast lub/i dzielnic z całego kraju i pobliskiej zagranicy. Książka ma 260 stron, kosztuje zaledwie 16 zł (koszt przesyłki wliczony). Można ją nabyć pod adresem:Janusz Krawczyk, Kędziora 2/8, 39-300 Mielec, wpłacając pieniądze przekazem pocztowym, podając swój dokład-ny adres i pisząc na odwrocie przekazu „Moje miasto”.

ZBLISKA.indd 14-15 03-01-19, 18:20:21

Page 15: OBYWATEL nr 1(9)/2003

14 OBYWATEL OBYWATEL 15

9. ROWERZYŚCI – podstawowy problem to mobilizacja posiadaczy rowerów, którzy niestety sami z siebie rzadko potrafi ą się zorgani-zować w skuteczną i efektywną grupę nacisku walczącą o respektowanie swoich praw i uwzględnianie ich interesów w planowaniu rozwoju miasta.

10. ARCHITEKCI I URBANIŚCI – warto zorientować się, kto jest kim w środowisku archi-tektów i urbanistów w mieście, w którym zamierzamy pod-jąć walkę o uratowanie przestrzeni przed degradacją. Fa-chowców i ekspertów zawsze dobrze mieć po ręką, warto więc poświęcić trochę czasu na ich aktywne poszukiwanie. Jeżeli w naszym mieście znajduje się ośrodek akademicki, to proponuję zacząć właśnie od niego. Istnieje duże praw-dopodobieństwo, że znajdzie się jedna lub kilka osób, któ-rym nie obce będzie zjawisko rozpełzania się miast i które będą chętne do wsparcia swoim doświadczeniem i wiedzą naszych działań.

11.CZŁONKOWIE PTTK-ów – Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze to naj-starsza w Polsce organizacja skupiająca turystów i krajo-znawców. PTTK rozwija i upowszechnia krajoznawstwo i turystykę kwalifi kowaną we wszystkich jej formach. War-to zorientować się, czy lokalny oddział PTTK–u nie skupia ludzi, którym tak jak nam zależy, aby miasto nie zmieni-ło w zabudowane przedmieścia kolejnych podmiejskich, malowniczych tras pieszych czy obszarów zielonych i wiejskich. Trzeba również zachęcać członków PTTK do turystyki miejskiej. Pokazywać, że miasto historyczne, po-siadające bogatą architekturę, to miasto atrakcyjne pod względem turystycznym. Przekonywać, że dziedzictwo

przemysłu w postaci zabytkowych budynków pofabrycz-nych jest jednym z ważniejszych elementów tożsamości wielu miast i ma szansę, przy odpowiednim zagospoda-rowaniu, stanowić atrakcyjne cele turystyki. Pozyskani en-tuzjaści turystyki mogą nam bardzo pomóc np. w obronie przed wyburzeniem kolejnej zabytkowej kamienicy czy fa-bryki pod parking lub nową drogę.

12.MATKI – wśród kobiet najlepiej popularyzować problem destruk-cyjnego wpływu degradacji miast na jakość życia ich dzie-ci. W aktywizacji kobiet warto wykorzystywać dziesiątki pism kobiecych, które poprzez zamieszczenie naszego artykułu mogą zrobić dużo dobrego w świadomości płci pięknej. Raport Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) stwierdza: „Dzieci stanowią grupę szczególnie wrażliwą na zagrożenia zdrowotne tworzone przez transport. Ze względu na ich ograniczoną świadomość i reakcję na niebezpieczeń-stwa ruchu drogowego są bardziej narażone na wypadki. Rodzice reagują ograniczając dzieciom możliwości chodzenia i jeżdżenia rowerem. Nie tylko, że niekorzystnie wpływa to na tryb życia dzieci, który staje się przez to jeszcze mniej aktywny, ale pozbawia dzieci niezależności, ogranicza moż-liwości kontaktu z rówieśnikami i wpaja poczucie zależności od samochodu, która zostanie przeniesiony w dorosłe życie. W tych krajach, gdzie ciągle używa się benzyny ołowiowej dzieci wystawione na działanie ołowiu zawartego w benzynie są narażone na zwiększone ryzyko upośledzenia funkcji sys-temu nerwowo-poznawczego. Dzieci są również szczególnie wrażliwe na hałas”.

13.EMERYCI I RENCIŚCI – naturalni nasi sprzymierzeńcy z uwagi na fakt, że najczę-ściej robią zakupy w miejscu zamieszkania, nie posiadają samochodu, korzystają z transportu publicznego, nie zno-szą hałasu i powietrza zanieczyszczonego spalinami, chęt-nie (jeżeli tylko mają gdzie) odbywają spacery na terenach zielonych i w parkach.

14.CZŁONKOWIE TOWARZYSTW PRZYRODNICZYCH

– zajmujący się ptakami, owada-mi, płazami czy terenami podmo-kłymi i torfowiskami. Grupa kilku tysięcy ludzi, mogąca być przy-datna szczególnie w sytuacjach, kiedy miasto rozlewa się na tereny podmiejskie zajmowane dotych-czas przez dziką przyrodę.

15.WĘDKARZE – członkowie Polskiego Związku Wędkarskiego mogą być szcze-gólnie przydatni w sytuacjach, kiedy zmiany planu zagospoda-rowania przestrzennego dotknąć mogą w negatywny sposób te-reny posiadające dzikie oczka wodne, stawy, rzeki. Warto szu-kać wsparcia w PZW argumen-tując, że zmiana planu czy nowa inwestycja wpłyną niekorzystnie na tereny wodne.

16.DZIAŁKOWCY– wśród właścicieli ogródków działkowych warto również poszukać naszych sprzymierzeńców w batalii o kształt miast. Polski Związek Działkowców wydaje w nakładzie 235 tys. egz. miesięcznik „Działkowiec”. Już sam ten fakt świad-czy, że jest to grupa liczna, która wymaga zainteresowania.

17.CZŁONKOWIE ORGANIZACJI WALCZĄCYCH Z OTYŁOŚCIĄ

I KLUBÓW ZDROWEGO TRYBU ŻYCIA

– na pierwszy rzut oka można nie dostrzec związku między rozprzestrzenianiem się miast a wzrostem liczby ludzi chorych na nadwagę. Kto miał okazję przyjrzeć się na własne oczy sylwetkom Amerykanów, ten może to potwierdzić. Gdy po raz pierwszy odwiedziłem kilka amerykańskich miast, zauważyłem duże podobieństwo między ich rozrostem, a rozrastaniem się sylwetek Amerykanów. To pierwsze zjawisko określane jest w Stanach Zjednoczonych terminem urban sprawl, to drugie określiłbym terminem pupa sprawl... Nagłówki z amerykańskich gazet z początku lutego 2001 r. mówią same za siebie: „Urban sprawl odpowiedzialny za otyłość, wykazują najnowsze badania”. Jak tę zależność można wykorzystać w polskich warunkach? Przede wszystkim poprzez uświadamianie ludziom faktu, że częste używanie samochodu, obok innych czynników, ma ogromny wpływ na nadwagę. Fakt ten jest oczywisty, ale wciąż mało akcentowany w różnego rodzaju porad-nikach i materiałach mówiących o przyczynach otyłości.

18.WŁAŚCICIELE FIRM LOKALNYCH – którzy zatrudniają ludzi mieszkających w bliskim sąsiedz-twie miejsca ich fi rmy. Jeżeli ci pracownicy muszą dojeżdżać z daleka, np. odległych dzielnic, to ich efektywność może spadać, wydłuża się czas dojazdu do i z pracy, dochodzą koszty parkingów i miejsc w garażach. Warto w tym miejscu przeciwstawiać biznes biznesowi. Biznes, na który składa się duża liczba małych fi rm lokalnych korzystający z więk-szej liczby pracowników – przeciwko biznesowi wielkiej skali, dążącemu do maksymalnej automatyzacji produkcji i usług.

19.URZĘDNICY MIEJSCY – trzeba szukać, choć znalezienie kogoś rozsądnego i mające-go odwagę współpracować jest bardzo trudne. Lista wydzia-łów, gdzie teoretycznie powinny pracować osoby przeciwne rozpełzaniu się miasta: Wydział Zdrowia Publicznego, Wy-dział Edukacji, Wydział Kultury i Ochrony Zabytków, Wydział Ochrony Środowiska, Wydział Komunikacji, Wydział Handlu, Usług i Rolnictwa, Wydział Rozwoju i Promocji Miasta.

20.CZŁONKOWIE ORGANIZACJI SPOŁECZNYCH ZAJMUJĄCYCH SIĘ OSOBAMI NIEPEŁNOSPRAWNYMI

I STARSZYMI – obie te grupy społeczne są spychane na pobocze i mar-gines życia miejskiego. Miasto przyjazne procesowi urban sprawl to miasto nieprzyjazne osobom starszym, niedołęż-nym i inwalidom.

Powyższa lista potencjalnych sojuszników oczywiście nie jest pełna. Problem rozlewania się miasta dotyka tak wielu aspektów codziennego życia obywateli, że mógł-bym ciągnąć wyliczankę jeszcze długo. Zachęcam jednak do poszukiwań własnych skojarzeń i wyciągania z nich wniosków.Wbrew pozorom i potędze przeciwnika, nasza wygrana jest możliwa, jak pokazuje to przykład tysięcy amerykań-skich społeczności zaangażowanych w ostatnich dziesię-cioleciach w obronę swoich domów, dzielnic i miast przed „rozwinięciem”, czyli zburzeniem po to, by postawić na ich miejscu kolejny szklany wieżowiec lub poszerzyć kolejną drogę. Co ciekawe, jak pokazują te amerykańskie zmagania, życie i historia z reguły przyznają rację lokalnym społecz-nościom i tamtejszym „oszołomom”, którzy podobnie jak w Polsce przeciwstawiają zdrowy rozsądek wszelkiego ro-dzaju wysoko opłacanym fachowym analizom i ocenom. Intuicja mieszkańców czy poszczególnych aktywistów oka-zuje się bowiem na ogół dostarczać o wiele lepszych odpo-wiedzi na pytanie, co trzeba zrobić w dzielnicy czy mieście niż pomysły przyjezdnych fachowców, konsultantów i tzw. ekspertów.

Rafał Górski

Nakładem warszawskiego Instytutu na rzecz Ekorozwoju ukazał się jesienią 2002 r. raport zatytułowany „Miasto za miastem”. To pierwszy – o ile nam wiadomo – w Polsce kompleksowy materiał poświęcony problemo-wi „urban sprawl”, czyli suburbanizacji, rozpełzania się miast na okoliczne tereny oraz towarzy-szących temu zjawisku problemów społecznych, ekonomicznych i ekologicznych. Przygotowany pod kierunkiem Krzysztofa Kamienieckiego, raport zawiera kilkanaście tekstów dotyczących zarówno ogólnych aspektów procesu suburbanizacji, jak i – tych jest znacznie większej – kon-kretnych zjawisk z naszego kraju. Wśród autorów kilku znawców tematyki, m.in. jeden z re-daktorów „Obywatela” – Rafał Górski. Polecamy lekturę tego opracowania wszystkim, któ-rzy interesują się problemami degradacji naszych miast i spadku jakości życia ich mieszkańców. Raport można zamawiać nieodpłatnie (wskazane przesłanie koperty formatu a-4 ze znaczkami za 2 zł na koszt przesyłki) pod adresem Instytutu na rzecz Ekorozwoju: ul. Nabielaka 15, lok. 1, 00-743 Warszawa, tel./22/8510402, e-mail: [email protected] w formacie pdf można także pobrać ze strony instytutu: http://www.ine-isd.org.pl

Tramwaj – najlepszy środek komunikacji w mieście. Fot. Jacek Wesołowski

Duch Miejsca – Instytut Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego poleca książkę:

MOJE MIASTO – wybór 48 opowiadań, wspomnień i historii o miastach.Znakomity zbiór tekstów różnych autorów (w tym znanych z „Obywatela”), które poświęcone są miastom i przestrzeni miejskiej. Od wspomnień, przez historię osobistą, aż po mini-monografi e miast czy dzielnic – książka zawiera różne formy opowieści poświęconych relacjom człowiek-miasto, „oswajaniu” miejskiego terytorium, patriotyzmowi lokalnemu, subiektywnym sposobom percepcji i tworzenia miejskich wspólnot. Prawie 50 autorów, tyleż opisów miast lub/i dzielnic z całego kraju i pobliskiej zagranicy. Książka ma 260 stron, kosztuje zaledwie 16 zł (koszt przesyłki wliczony). Można ją nabyć pod adresem:Janusz Krawczyk, Kędziora 2/8, 39-300 Mielec, wpłacając pieniądze przekazem pocztowym, podając swój dokład-ny adres i pisząc na odwrocie przekazu „Moje miasto”.

ZBLISKA.indd 14-15 03-01-19, 18:20:21

Page 16: OBYWATEL nr 1(9)/2003

Barbara Bubula

16 OBYWATEL

Z BLISKA

OBYWATEL 17

kowa traktujący mnie jako swoją przedstawicielkę) usilnie pro-siło mnie o interwencję w tej sprawie, gdyż oburzeni i zdumieni są takim umyślnym zepsuciem najpiękniejszej panoramy na na-rodową świętość Polaków. Względy historyczne i estetyczne, a także poszanowanie trady-cji, każą chronić nie tylko same zabytki, ale i krajobraz z nimi związany. Dlatego z takim trudem bronimy się przed umiesz-czeniem reklamowych billboardów w historycznym centrum Krakowa. Żadne względy fi nansowe nie usprawiedliwiają wykorzysta-nia widoku najcenniejszych zabytków w celach zarobkowych. Wawel stanowi współwłasność wszystkich obywateli Polski, a w sensie symbolicznym należy do wspólnoty narodowej, która ma charakter ponadczasowy. Dlatego rozporządzenie nim nie powinno odbywać się w sposób sprzeczny z tradycją. Jestem przekonana, że najbardziej niebezpiecznym aspektem tej sprawy jest zaszczepianie w ludziach przekonania, że wszystko jest na sprzedaż, a to sta-nowi jedną z największych obelg, rzuconych przeciw cywilizacji łacińskiej. Dlatego proszę Pana Dyrektora, aby niezwłocznie doprowadził do usunięcia reklamy z murów Wawelu. Z poważaniem,

Barbara Bubula – Radna Miasta Krakowa.Przez środki przekazu przetoczyła się w okre-sie Bożego Narodzenia burzliwa dyskusja, czy wolno zabytki wykorzystywać na reklamę. Po-parło mnie zaledwie kilku szacownych obywa-teli Krakowa. A tylko jeden z nich napisał list w mojej obronie (tak! – to ja byłam oskarżo-na) do redakcji miejscowego dodatku „Gazety Wyborczej”. Większość była obojętna. Dyrektor Wawelu odpowiedział, że reklamy nie zdejmie, bo to zapłata za nowy kocioł grzewczy dla Wa-welu, a on nie ma skąd wziąć na to środków. Telewizja zaprosiła mnie do programu, radio nagrało moją wypowiedź. Dziennikarze atako-wali mnie – nie dyrektora Wawelu, to ja musia-łam się tłumaczyć z własnych poglądów. Przecież względy ekonomiczne wszystko usprawiedliwiają, a mamy kryzys w Polsce... – co ja sobie wyobrażam! Niby dlaczego pań-stwo ma łożyć na kulturę? Między świętami i Nowym Ro-kiem to był temat numer jeden, uparcie eksploatowany z braku innych. Nad ranem, kiedy wracałam z Sylwestra, w radio usłyszałam nagle swój głos, powtarzany pewnie od dwu dni przy każdych wiadomościach, jako ciekawostka, bo przecież tylko dziwak tak może mówić: „Nie wszystko jest na sprzedaż, nie wolno wykorzystywać Wawelu jako podkładki do billboardu”. Dopiero po kilku miesiącach, na wszelki wypadek po tym, gdy dyrektor zdjął reklamę z wa-welskiego muru, szacowne grono profesorów, konserwa-torów i historyków sztuki uznało, że nie można wieszać reklam ot tak sobie na zabytkach, tylko na rusztowaniach, w czasie remontu. Taki kompromis sztuki z mamoną.Minęło półtora roku. We wrześniu 2001 r. dziennikarze wy-kryli, że wykorzystując bezradność urzędników odpowie-dzialnych za egzekucję prawa w tym zakresie, właściciele kamienic w Rynku zgłaszają „remonciki”, stawiają rusztowa-nia, na nich wieszają reklamy i biorą za to pieniądze. Nawet nie udają, że jakiś remont się naprawdę odbywa. W rezulta-cie, tu i ówdzie na krakowskich zabytkach, na kamienicach w Rynku powszedniały już krakowianom coraz to nowe gigantyczne płachty reklam. Turystom nie powszedniały.

Ponieważ moje poglądy stały się znane, donoszono mi o wszystkich okrzykach oburzenia na widok przesłonię-tych tym proszkiem czy ową siecią komórkową widoków. „Przecież tu już nie można nawet zdjęcia zrobić, że się było w Krakowie, bo wszędzie włażą te paskudztwa. Tego nie ma w żadnym zabytkowym mieście na świecie” – narze-kali Niemcy, Francuzi, Amerykanie i oczywiście, najwięcej, polscy turyści. Poglądów Japończyków nie poznaliśmy tylko dlatego, że oburzenie wyrażali po japońsku, pewnie dosadnie...Wszystkim się zdawało, że ja coś mogę zrobić. I że zastąpię opinię publiczną, autorytety moralne, wymiar sprawiedli-wości, władzę i wszystkich innych obywateli w obowiązku ochrony Krakowa przed inwazją reklam. Oczywiście, nie mogłam zastąpić. Potrzebny był Palec Boży.

Oto latem 2002 r., zgodnie z zasadą, że w czasie remontu i na rusztowaniu wolno, na Sukiennicach (tj. na rusztowa-niu, którym je obstawiono) zawisła ogromna reklama kawy. Przyszła wichura, przewróciła reklamę, a ta przy okazji zburzyła zabytkową attykę Sukiennic, zrzucając kamienne rzeźby maszkaronów. I znów dyskusja, w której większość jak ognia wystrzegała się fundamentalizmu, utożsamianego z moim poglądem, że nie kupczy się w ten sposób, że nie można handlować sprzedając zabytkową przestrzeń. Przy okazji okazało się, że rusztowania stawiane są zanim re-mont się rozpocznie – celowo, żeby dłużej wisiała reklama. Znaleziono dwa drobne naruszenia przepisów. Mandaty za zburzenie zabytkowych maszkaronów, które przetrwały 500 lat, a nie przetrwały kontaktu z kawą Tchibo wyniosły dwa razy po 500 zł dla dwu urzędników średniego szczebla. Po 1 zł za każdy rok „zabytkowości” rzeźb. Taki przelicznik...Jest koniec roku 2002. Idę przez Rynek a tu sensacja, zbiegowisko, telewizja, wóz strażacki z drabiną. Właśnie w majestacie prawa przymusowo zdejmowana jest rekla-ma-gigant z jednej z kamienic. Typowa „pokazówka”. Czy trzeba było na to aż 2 lat i uszkodzenia Sukiennic? I czy spektakularna jednorazowa „egzekucja” załatwi sprawę?

Barbara Bubula

Latem 1999 roku przyszłam do biura i zastałam

kolegów z grobowymi minami, dziwnie jednak podnieconych. „Widziałaś tego bernardyna, co wisi na kościele Ma-riackim?”. O rany, pomyślałam, koniec świata. „Jakiego bernardyna?”. Oczyma wyobraźni ujrzałam wisielca-zakonnika w brunatnym habicie, dyndającego gdzieś na rusztowaniu Wieży Mariackiej – tej, z której gra się hejnał. Rusztowa-nia stały tam od jakiegoś czasu, bo ko-ściół był w remoncie. „No, bernardyna, psa”. Ach, psa, ale kto powiesił psa? Co to za upiorny happening? Dopiero po chwili zorientowałam się, że chodzi o wizerunek psa-bernardyna, rzeczywiście upiornych rozmiarów, który jako reklama fi rmy ubezpieczeniowej zawisł na jednej z krakowskich świętości historycznych – fasadzie Kościoła Mariackiego w Rynku Głównym.Nazajutrz krakowska prasa poinformowała, że proboszcz Bazyliki Mariackiej, ks. infułat Bronisław Fidelus tłumaczy to zaskakujące posunięcie koniecznością zebrania funduszy na remont świątyni. A fi rma ubezpieczeniowa zapłaci okrą-głą sumkę za możliwość ekspozycji reklamy przez dwa mie-siące. Przyznaję, ogarnęła mnie bezsilna wściekłość. Ocze-kiwałam, że odezwą się jakieś protesty. No, bo Kraków, Ry-nek, narodowa sprawa, a tu taki triumf geszefciarstwa. I na kościele. Czy ludziom wierzącym to nie przeszkadza, że świątynię zamienia się w słup reklamowy? Dlaczego nie ogłoszą jakiejś zbiórki pieniędzy? A ile zostało zmarnowa-ne przez korupcję w zleceniach konserwatorskich? Kiedy dopiero co pomalowane fasady odpadają, kostka wapienna rozlatuje się po jednej zimie, a rusztowania wokół Sukiennic czy Barbakanu stoją na okrągło, bo ciągle są jakieś zleconka – istne perpetuum mobile dla zaprzyjaźnionych fi rm.W takim nastroju wybierałam się do księdza infułata, chcąc zadośćuczynić chrześcijańskiej zasadzie, że najpierw trze-ba w cztery oczy powiedzieć, co się ma przeciw bliźniemu,a potem dopiero występować z publicznym protestem.Zanim jednak trafi łam do kancelarii parafi alnej w dwa dni później, nagle okazało się, że ktoś inny też miał całej spra-wy dość. „Dziennik Polski” określił go jako „38-letniego oby-watela Będzina z żoną”. Wspiął się on na rusztowanie wraz z żoną (trzeba było szybko działać i w absolutnej konspiracji się przygotować, a realizacja pomysłu wymagała dwu osób) i błyskawicznie zrzucił ogromną płachtę reklamy. W miejsce psa zawiesili własny transparent: „Jezu, ufam Tobie”. Policja natychmiast interweniowała. Po kilku godzinach „właściwa” reklama była z powrotem na miejscu. A prasowe komenta-rze w czambuł potępiły akcję. Niech da pieniądze, a nie pro-testuje – szydzono z tego odważnego człowieka. Wkrótce na ul. Grodzkiej spotkałam przypadkiem znajome-go. „Ale historia z tym psem – mówię do niego – chciałabym uścisnąć rękę facetowi, co nie bał się zdjąć tego paskudz-twa. Tylko akcja bezpośrednia działa na tych otumanionych ludzi”. A on w śmiech. „No to uściśnij mi rękę” – mówi. I wte-

dy przypomniałam sobie, że przecież on jest z Będzina, choć od lat mieszka bez meldunku w Krakowie, i że ma 38 lat, i że byłby do tego zdolny. Zaczęliśmy się szaleńczo śmiać, aż przechodnie – krakowianie i turyści – zaczęli na nas po-dejrzliwie patrzeć.Jak można się było spodziewać, moja wizyta u ks. infułata nic nie dała. Skoro mówią „dajcie pieniądze”, byłam już gotowa zacząć akcję zbiórki. Nawet dość niegrzecznym tonem su-gerowałam, że wykupimy godziny, jeśli nas nie stać na całe dwa miesiące. To nic nie da – powiedział ks. Fidelus. Umowa jest taka, że pies musi wisieć do października. I wisiał. Dziś, kiedy turyści zachwycają się odnowioną polichromią kościo-ła, mnie ona nie zachwyca. Bo skoro za taką cenę...Przeczuwałam, wiedziałam, że reklama na Kościele Mariac-kim będzie stanowić przełom w sprzedaży przestrzeni pu-blicznej. Że skoro inni zobaczą, że hierarchia kościelna jest za, że ludzie nie protestują (poza kilkoma „oszołomami”), że można na Rynku, i na zabytku, i na kościele... Nie trzeba było długo czekać. W grudniowy wieczór tego samego roku wracaliśmy samo-chodem ze Stryszowa. Jechaliśmy w towarzystwie gościa z Anglii, sir Juliana Rose’a, doradcy brytyjskiego następcy tronu. Przejeżdżaliśmy przez Most Dębnicki na Wiśle, skąd jest najlepsza panorama Wawelu. I oto naszym oczom ukazała się oświetlona sylweta zamkowego wzgórza... z przytwierdzoną ogromną reklamą niemieckiej fi rmy grzew-czej pośrodku. Oświetloną, żeby było lepiej widać. Wszyscy w samochodzie wydali okrzyk zgrozy. Rzeczywiście, to było porażające dla każdego normalnego człowieka. „Coś z tym trzeba zrobić, to nie może tak zostać, to przechodzi ludzkie pojęcie! Czy dyrektor Wawelu myśli, że to jego własność?” – wykrzyknęłam. „Zrób coś, Barbara” – zachęcał mnie rów-nie wzburzony Brytyjczyk.I zrobiłam. Napisałam do dyrektora Wawelu list otwarty, któ-ry przesłałam do wszystkich gazet, rozgłośni radiowych i do telewizji. Oto jego treść:

Szanowny Panie Dyrektorze! Kieruję do Pana Dyrektora ten list głęboko poruszona faktem umieszczenia agresywnej reklamy jednej z fi rm na murze Wa-welu od strony Wisły. Wielu ludzi (zarówno goście zagraniczni, jak i mieszkańcy Kra-

fot. archiwum

Wszystko na sprzedaż?

Dlaczego zdecydowali się Państwo na akcję bezpośrednią zdjęcia reklamy z Wieży Mariackiej? Co złego w tym, że po-stanowiono w ten sposób uzbierać środki na renowację Ko-ścioła Mariackiego? Jest ogólny kryzys i w ogóle społeczeń-stwo jest biedne, a bogaci sponsorzy chcą tak niewiele...

...Niewiele?! Chcą zabrać nam naszą prawdę, naszą wiarę, naszą duszę. I naszą pamięć. Chcą szczelnie oblepić nasze kościoły – w których czytamy i słuchamy Ewangelii Jezusa Chrystusa – tek-turą i stylonem z kolorowymi obrazkami, ewangelią handlarzy i lichwiarzy. Nagie mury naszych świątyń pośród wszechobecnej reklamowej konfekcji ich drażnią, „gorszą” – to niedopuszczalne wykroczenie przeciw konsumpcyjnej moralności: „Dlaczego nie dają nam zarobić! I dlaczego wciąż jeszcze czytają w środku ten anachroniczny kawałek o wypędzeniu kupców sprzed świątyni?!”. Podobnie jest z zabytkami. To przecież takie ziemskie świątynie pamięci. Gdzie jest powiedziane, że mają na siebie zarabiać? Są po to, byśmy wydając na ich utrzymanie pieniądze, ponosili ofi arę zapisaną w testamencie ojców i dziadów. Gdy dopuszczamy do wieszania na nich reklam, to tak, jakbyśmy zlecali jakiejś fi rmie odwiedziny grobów swych rodziców w Dzień Zaduszny, bo my nie mamy na to czasu.

ZBLISKA.indd 16-17 03-01-19, 18:21:07

Page 17: OBYWATEL nr 1(9)/2003

Barbara Bubula

16 OBYWATEL

Z BLISKA

OBYWATEL 17

kowa traktujący mnie jako swoją przedstawicielkę) usilnie pro-siło mnie o interwencję w tej sprawie, gdyż oburzeni i zdumieni są takim umyślnym zepsuciem najpiękniejszej panoramy na na-rodową świętość Polaków. Względy historyczne i estetyczne, a także poszanowanie trady-cji, każą chronić nie tylko same zabytki, ale i krajobraz z nimi związany. Dlatego z takim trudem bronimy się przed umiesz-czeniem reklamowych billboardów w historycznym centrum Krakowa. Żadne względy fi nansowe nie usprawiedliwiają wykorzysta-nia widoku najcenniejszych zabytków w celach zarobkowych. Wawel stanowi współwłasność wszystkich obywateli Polski, a w sensie symbolicznym należy do wspólnoty narodowej, która ma charakter ponadczasowy. Dlatego rozporządzenie nim nie powinno odbywać się w sposób sprzeczny z tradycją. Jestem przekonana, że najbardziej niebezpiecznym aspektem tej sprawy jest zaszczepianie w ludziach przekonania, że wszystko jest na sprzedaż, a to sta-nowi jedną z największych obelg, rzuconych przeciw cywilizacji łacińskiej. Dlatego proszę Pana Dyrektora, aby niezwłocznie doprowadził do usunięcia reklamy z murów Wawelu. Z poważaniem,

Barbara Bubula – Radna Miasta Krakowa.Przez środki przekazu przetoczyła się w okre-sie Bożego Narodzenia burzliwa dyskusja, czy wolno zabytki wykorzystywać na reklamę. Po-parło mnie zaledwie kilku szacownych obywa-teli Krakowa. A tylko jeden z nich napisał list w mojej obronie (tak! – to ja byłam oskarżo-na) do redakcji miejscowego dodatku „Gazety Wyborczej”. Większość była obojętna. Dyrektor Wawelu odpowiedział, że reklamy nie zdejmie, bo to zapłata za nowy kocioł grzewczy dla Wa-welu, a on nie ma skąd wziąć na to środków. Telewizja zaprosiła mnie do programu, radio nagrało moją wypowiedź. Dziennikarze atako-wali mnie – nie dyrektora Wawelu, to ja musia-łam się tłumaczyć z własnych poglądów. Przecież względy ekonomiczne wszystko usprawiedliwiają, a mamy kryzys w Polsce... – co ja sobie wyobrażam! Niby dlaczego pań-stwo ma łożyć na kulturę? Między świętami i Nowym Ro-kiem to był temat numer jeden, uparcie eksploatowany z braku innych. Nad ranem, kiedy wracałam z Sylwestra, w radio usłyszałam nagle swój głos, powtarzany pewnie od dwu dni przy każdych wiadomościach, jako ciekawostka, bo przecież tylko dziwak tak może mówić: „Nie wszystko jest na sprzedaż, nie wolno wykorzystywać Wawelu jako podkładki do billboardu”. Dopiero po kilku miesiącach, na wszelki wypadek po tym, gdy dyrektor zdjął reklamę z wa-welskiego muru, szacowne grono profesorów, konserwa-torów i historyków sztuki uznało, że nie można wieszać reklam ot tak sobie na zabytkach, tylko na rusztowaniach, w czasie remontu. Taki kompromis sztuki z mamoną.Minęło półtora roku. We wrześniu 2001 r. dziennikarze wy-kryli, że wykorzystując bezradność urzędników odpowie-dzialnych za egzekucję prawa w tym zakresie, właściciele kamienic w Rynku zgłaszają „remonciki”, stawiają rusztowa-nia, na nich wieszają reklamy i biorą za to pieniądze. Nawet nie udają, że jakiś remont się naprawdę odbywa. W rezulta-cie, tu i ówdzie na krakowskich zabytkach, na kamienicach w Rynku powszedniały już krakowianom coraz to nowe gigantyczne płachty reklam. Turystom nie powszedniały.

Ponieważ moje poglądy stały się znane, donoszono mi o wszystkich okrzykach oburzenia na widok przesłonię-tych tym proszkiem czy ową siecią komórkową widoków. „Przecież tu już nie można nawet zdjęcia zrobić, że się było w Krakowie, bo wszędzie włażą te paskudztwa. Tego nie ma w żadnym zabytkowym mieście na świecie” – narze-kali Niemcy, Francuzi, Amerykanie i oczywiście, najwięcej, polscy turyści. Poglądów Japończyków nie poznaliśmy tylko dlatego, że oburzenie wyrażali po japońsku, pewnie dosadnie...Wszystkim się zdawało, że ja coś mogę zrobić. I że zastąpię opinię publiczną, autorytety moralne, wymiar sprawiedli-wości, władzę i wszystkich innych obywateli w obowiązku ochrony Krakowa przed inwazją reklam. Oczywiście, nie mogłam zastąpić. Potrzebny był Palec Boży.

Oto latem 2002 r., zgodnie z zasadą, że w czasie remontu i na rusztowaniu wolno, na Sukiennicach (tj. na rusztowa-niu, którym je obstawiono) zawisła ogromna reklama kawy. Przyszła wichura, przewróciła reklamę, a ta przy okazji zburzyła zabytkową attykę Sukiennic, zrzucając kamienne rzeźby maszkaronów. I znów dyskusja, w której większość jak ognia wystrzegała się fundamentalizmu, utożsamianego z moim poglądem, że nie kupczy się w ten sposób, że nie można handlować sprzedając zabytkową przestrzeń. Przy okazji okazało się, że rusztowania stawiane są zanim re-mont się rozpocznie – celowo, żeby dłużej wisiała reklama. Znaleziono dwa drobne naruszenia przepisów. Mandaty za zburzenie zabytkowych maszkaronów, które przetrwały 500 lat, a nie przetrwały kontaktu z kawą Tchibo wyniosły dwa razy po 500 zł dla dwu urzędników średniego szczebla. Po 1 zł za każdy rok „zabytkowości” rzeźb. Taki przelicznik...Jest koniec roku 2002. Idę przez Rynek a tu sensacja, zbiegowisko, telewizja, wóz strażacki z drabiną. Właśnie w majestacie prawa przymusowo zdejmowana jest rekla-ma-gigant z jednej z kamienic. Typowa „pokazówka”. Czy trzeba było na to aż 2 lat i uszkodzenia Sukiennic? I czy spektakularna jednorazowa „egzekucja” załatwi sprawę?

Barbara Bubula

Latem 1999 roku przyszłam do biura i zastałam

kolegów z grobowymi minami, dziwnie jednak podnieconych. „Widziałaś tego bernardyna, co wisi na kościele Ma-riackim?”. O rany, pomyślałam, koniec świata. „Jakiego bernardyna?”. Oczyma wyobraźni ujrzałam wisielca-zakonnika w brunatnym habicie, dyndającego gdzieś na rusztowaniu Wieży Mariackiej – tej, z której gra się hejnał. Rusztowa-nia stały tam od jakiegoś czasu, bo ko-ściół był w remoncie. „No, bernardyna, psa”. Ach, psa, ale kto powiesił psa? Co to za upiorny happening? Dopiero po chwili zorientowałam się, że chodzi o wizerunek psa-bernardyna, rzeczywiście upiornych rozmiarów, który jako reklama fi rmy ubezpieczeniowej zawisł na jednej z krakowskich świętości historycznych – fasadzie Kościoła Mariackiego w Rynku Głównym.Nazajutrz krakowska prasa poinformowała, że proboszcz Bazyliki Mariackiej, ks. infułat Bronisław Fidelus tłumaczy to zaskakujące posunięcie koniecznością zebrania funduszy na remont świątyni. A fi rma ubezpieczeniowa zapłaci okrą-głą sumkę za możliwość ekspozycji reklamy przez dwa mie-siące. Przyznaję, ogarnęła mnie bezsilna wściekłość. Ocze-kiwałam, że odezwą się jakieś protesty. No, bo Kraków, Ry-nek, narodowa sprawa, a tu taki triumf geszefciarstwa. I na kościele. Czy ludziom wierzącym to nie przeszkadza, że świątynię zamienia się w słup reklamowy? Dlaczego nie ogłoszą jakiejś zbiórki pieniędzy? A ile zostało zmarnowa-ne przez korupcję w zleceniach konserwatorskich? Kiedy dopiero co pomalowane fasady odpadają, kostka wapienna rozlatuje się po jednej zimie, a rusztowania wokół Sukiennic czy Barbakanu stoją na okrągło, bo ciągle są jakieś zleconka – istne perpetuum mobile dla zaprzyjaźnionych fi rm.W takim nastroju wybierałam się do księdza infułata, chcąc zadośćuczynić chrześcijańskiej zasadzie, że najpierw trze-ba w cztery oczy powiedzieć, co się ma przeciw bliźniemu,a potem dopiero występować z publicznym protestem.Zanim jednak trafi łam do kancelarii parafi alnej w dwa dni później, nagle okazało się, że ktoś inny też miał całej spra-wy dość. „Dziennik Polski” określił go jako „38-letniego oby-watela Będzina z żoną”. Wspiął się on na rusztowanie wraz z żoną (trzeba było szybko działać i w absolutnej konspiracji się przygotować, a realizacja pomysłu wymagała dwu osób) i błyskawicznie zrzucił ogromną płachtę reklamy. W miejsce psa zawiesili własny transparent: „Jezu, ufam Tobie”. Policja natychmiast interweniowała. Po kilku godzinach „właściwa” reklama była z powrotem na miejscu. A prasowe komenta-rze w czambuł potępiły akcję. Niech da pieniądze, a nie pro-testuje – szydzono z tego odważnego człowieka. Wkrótce na ul. Grodzkiej spotkałam przypadkiem znajome-go. „Ale historia z tym psem – mówię do niego – chciałabym uścisnąć rękę facetowi, co nie bał się zdjąć tego paskudz-twa. Tylko akcja bezpośrednia działa na tych otumanionych ludzi”. A on w śmiech. „No to uściśnij mi rękę” – mówi. I wte-

dy przypomniałam sobie, że przecież on jest z Będzina, choć od lat mieszka bez meldunku w Krakowie, i że ma 38 lat, i że byłby do tego zdolny. Zaczęliśmy się szaleńczo śmiać, aż przechodnie – krakowianie i turyści – zaczęli na nas po-dejrzliwie patrzeć.Jak można się było spodziewać, moja wizyta u ks. infułata nic nie dała. Skoro mówią „dajcie pieniądze”, byłam już gotowa zacząć akcję zbiórki. Nawet dość niegrzecznym tonem su-gerowałam, że wykupimy godziny, jeśli nas nie stać na całe dwa miesiące. To nic nie da – powiedział ks. Fidelus. Umowa jest taka, że pies musi wisieć do października. I wisiał. Dziś, kiedy turyści zachwycają się odnowioną polichromią kościo-ła, mnie ona nie zachwyca. Bo skoro za taką cenę...Przeczuwałam, wiedziałam, że reklama na Kościele Mariac-kim będzie stanowić przełom w sprzedaży przestrzeni pu-blicznej. Że skoro inni zobaczą, że hierarchia kościelna jest za, że ludzie nie protestują (poza kilkoma „oszołomami”), że można na Rynku, i na zabytku, i na kościele... Nie trzeba było długo czekać. W grudniowy wieczór tego samego roku wracaliśmy samo-chodem ze Stryszowa. Jechaliśmy w towarzystwie gościa z Anglii, sir Juliana Rose’a, doradcy brytyjskiego następcy tronu. Przejeżdżaliśmy przez Most Dębnicki na Wiśle, skąd jest najlepsza panorama Wawelu. I oto naszym oczom ukazała się oświetlona sylweta zamkowego wzgórza... z przytwierdzoną ogromną reklamą niemieckiej fi rmy grzew-czej pośrodku. Oświetloną, żeby było lepiej widać. Wszyscy w samochodzie wydali okrzyk zgrozy. Rzeczywiście, to było porażające dla każdego normalnego człowieka. „Coś z tym trzeba zrobić, to nie może tak zostać, to przechodzi ludzkie pojęcie! Czy dyrektor Wawelu myśli, że to jego własność?” – wykrzyknęłam. „Zrób coś, Barbara” – zachęcał mnie rów-nie wzburzony Brytyjczyk.I zrobiłam. Napisałam do dyrektora Wawelu list otwarty, któ-ry przesłałam do wszystkich gazet, rozgłośni radiowych i do telewizji. Oto jego treść:

Szanowny Panie Dyrektorze! Kieruję do Pana Dyrektora ten list głęboko poruszona faktem umieszczenia agresywnej reklamy jednej z fi rm na murze Wa-welu od strony Wisły. Wielu ludzi (zarówno goście zagraniczni, jak i mieszkańcy Kra-

fot. archiwum

Wszystko na sprzedaż?

Dlaczego zdecydowali się Państwo na akcję bezpośrednią zdjęcia reklamy z Wieży Mariackiej? Co złego w tym, że po-stanowiono w ten sposób uzbierać środki na renowację Ko-ścioła Mariackiego? Jest ogólny kryzys i w ogóle społeczeń-stwo jest biedne, a bogaci sponsorzy chcą tak niewiele...

...Niewiele?! Chcą zabrać nam naszą prawdę, naszą wiarę, naszą duszę. I naszą pamięć. Chcą szczelnie oblepić nasze kościoły – w których czytamy i słuchamy Ewangelii Jezusa Chrystusa – tek-turą i stylonem z kolorowymi obrazkami, ewangelią handlarzy i lichwiarzy. Nagie mury naszych świątyń pośród wszechobecnej reklamowej konfekcji ich drażnią, „gorszą” – to niedopuszczalne wykroczenie przeciw konsumpcyjnej moralności: „Dlaczego nie dają nam zarobić! I dlaczego wciąż jeszcze czytają w środku ten anachroniczny kawałek o wypędzeniu kupców sprzed świątyni?!”. Podobnie jest z zabytkami. To przecież takie ziemskie świątynie pamięci. Gdzie jest powiedziane, że mają na siebie zarabiać? Są po to, byśmy wydając na ich utrzymanie pieniądze, ponosili ofi arę zapisaną w testamencie ojców i dziadów. Gdy dopuszczamy do wieszania na nich reklam, to tak, jakbyśmy zlecali jakiejś fi rmie odwiedziny grobów swych rodziców w Dzień Zaduszny, bo my nie mamy na to czasu.

ZBLISKA.indd 16-17 03-01-19, 18:21:07

Page 18: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL18

Z ŻYCIA OBYWATELI

OBYWATEL 19

Komentarze w tej sprawie ze strony polityków i uczonych mężów są beztreściowe i bezradne. Im bardziej toczy się przez media biadolenie nad społeczeństwem, które ponoć nie dorosło do demokracji, tym mocniej pojawia się postulat, aby głosowanie uczynić aktem przymusowym. Już wyobrażam sobie setki tysięcy Polaków załatwiających pokątnie L-4, aby zamiast do urny udać się na działkę, tysiące próśb, aby kogoś zwolnić z wyborów, bo akurat jego ciocia na drugim końcu Polski potrzebuje pilnej pomocy, wreszcie miliony dochodzeń mających ustalić przyczyny absencji. Istny cyrk.Tymczasem odpowiedź na pytanie zawarte w tytule jest

prosta jak kij od szczotki. Najpierw trzeba wiedzieć, jakie obowiązują u nas zasady wyborcze do samorządów. W gmi-nach do 20 tys. mieszkańców są to zasady większościowe, przy czym okręgi wyborcze są przeważnie jednomandatowe i ubiega się o taki mandat parę osób z jednej lub kilku wsi. Gdy miejscowość jest trochę większa, wtedy mandatów bywa kilka, a chętnych do ich obsadzenia jest kilkunastu. Ważne jest tu to, że wyborca ma możliwość poparcia tylu kandyda-tów, ile jest mandatów. W gminach do 20 tys. mieszkańców rzadko kiedy kandydatów popierają jakieś partie polityczne.

No i z tych wszystkich powodów frekwencja w tych gmi-nach jest wysoka, a obecnie – prawdopodobnie na skutek bezpośrednich wyborów wójtów – wręcz bardzo wysoka. Fakt ten jest starannie ukrywany od lat, ponieważ jest nie na rękę establishmentowi politycznemu wszelkiej maści (mówi o tym tylko znany badacz opinii Tomasz Żukowski). Nie uda-ło się natomiast ukryć, że zdecydowana większość wójtów, burmistrzów i prezydentów miast to ludzie spoza partii poli-tycznych. Media koncentrują się na miastach wojewódzkich, gdzie wybory miały charakter polityczny oraz na sejmikach wojewódzkich (zresztą zupełnie zbędnym ogniwie), gdzie konkurują partie – pomijają natomiast rady gmin i powiatów. W radach powiatów partie zdobyły już tylko ok.50 % manda-tów, a w radach gmin 25%.

Establishment preferuje panoszenie się partii. Partii spo-łeczeństwo nie poważa, nie chce się do nich zapisywać i ich popierać. Dlaczego? No a jakież my mamy partie? Najpierw dwa aparaty komunistyczne (PZPR i ZSL), które się przemalo-wały w garderobie okrągłego stołu. Dalej uciekinierów z dwu pseudosolidarnościowych ugrupowań skompromitowanych w poprzedniej kadencji sejmu. Następnie prymitywną, bez-

programową partię protestu o może nawet agenturalnych koneksjach, na koniec zaś przeniesioną z dalekiej przeszłości neoendecję. Podaż polityczna skrajnie nie odpowiada popy-towi i fakt, że około 30% wyborców brało udział w wybieraniu między tymi potworkami (chodzi o procent głosujących na partyjne listy w ośrodkach o ponad 20 tys. mieszkańców) uważam za wyraz wielkiego samozaparcia naszego narodu.

Partie poprzez parlament wymyśliły taką ordynację w gminach powyżej 20 tys. mieszkańców, która zmusza wyborców do zachowań im obcych i coraz większą część narodu pozostawia poza aktem wyborczym. Wyborca w większych ośrodkach ma przed oczyma głównie par-tie, bo one mają pieniądze i zalewają go swą propagandą. O istnieniu komitetów lokalnych nawet nie wie, nie mówiąc już o ich programach. Dodatkowo, na wszelki wypadek, działają tu jeszcze próg wyborczy i zasada d’Hondta, które eliminują skutecznie przedostanie się do puli wybranych po-jedynczych popularnych osób.

Mamy więc w samorządach powyżej 20 tys. mieszkań-ców walkę polityczną partii i w takim paranoicznym spek-taklu wyborcy po prostu udziału brać nie chcą także i z tego powodu, że upolitycznianie samorządu jest jawnie dla niego szkodliwe i na zdrowy rozum absurdalne – dlatego frekwen-cja jest tu dwa razy mniejsza niż na wsi i w małych miastach. Ponadto ordynacja zawiera tu jeszcze taki idiotyzm, że wy-borca nie może głosować na tylu kandydatów, ile jest w okrę-gu mandatów, ale tylko na jednego. Ponieważ kandydatów na karcie jest około setki, prawdopodobieństwo, iż się trafi na tego, kto ostatecznie przejdzie jest bardzo nikłe i zdecydowa-na większość wyborców ma po wyborach odczucie przegra-nej, co skutecznie zniechęca do aktu wyborczego.

Na koniec odpowiedź tym, którzy dziwią się, że mimo bezpośrednich wyborów na prezydentów i burmistrzów fre-kwencja w miastach była niska – z tego samego powodu co powyżej. Kandydaci na te stanowiska w dużych ośrodkach to reprezentanci partii, a tych ostatnich ludzie mają powy-żej uszu.

Jedynym wyjściem z tego zaklętego koła niemocy byłaby oczywiście ordynacja większościowa i to najlepiej jednoman-datowa dwuetapowa do wszystkich ciał z fi nansowaniem kampanii ze środków publicznych i ograniczeniem prywat-nych dotacji na ten cel. To jest kwestia legitymacji władzy a zatem kwestia racji stanu.

Jedyną pociechą na dziś pozostaje fakt, że na głębokiej prowincji rodzi się mimo wszystko społeczeństwo obywa-telskie.

Mariusz Muskat

Naukiz Ożarzz Ożarżz żaOz Ożażaz aaazz Oż rz Ożarzz Ożarz Ożaaaaarz żOż

Dlaczego ludzie nie poszli na wybory

fot. Marek Piekarski

Mariusz Muskat

rys.

Szym

on Su

rmac

z Na przełomie listopada i grudnia ub.r. w podwarszawskim Ożarowie miała miejsce brutalna napaść

na protestujących pracowników Fabryki Kabli, dokonana przez prywatną fi rmę ochroniarską Impel przy współpracy z policją. Zwolnieni pracownicy pikietowali przed bramą swego za-kładu od momentu, gdy wiosną nowy właściciel fabryki Bogusław Cupiał, szef spółki Tele-Fonika, postanowił zlikwidować ożarowską wytwórnię. Zamiarem protestujących było niedopuszczenie do wywozu z fabryki urządzeń do produkcji, części zamiennych, zapasów materiałów i goto-wych produktów, gdyż to oznaczałoby nieodwołalną likwi-dację ich miejsc pracy. Cupiał stał się właścicielem zakładu pół roku przed podjęciem decyzji o likwidacji, gdy fabryka prosperowała dobrze. Do przejęcia fi rmy doszło w dość nie-jasnych okolicznościach, gdyż Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który wcześniej odmówił Cupiałowi pra-wa do przejęcia fabryki, po wyborach parlamentarnych nagle zmienił zdanie. Z całej sytuacji, jaka rozegrała się w Ożarowie, warto wyciągnąć kilka wniosków.

Pierwszy – nie ma co liczyć na państwo w obronie przed neoliberalizmem i wynaturzeniami rynku. Państwo bowiem chodzi na pasku kapitału i troszczy się o jego – nie zaś obywateli – interesy. W przypadku Ożarowa, gdzie szturmu na okupowany zakład dokonała prywatna fi rma ochroniarska wspierana przez państwową policję, widać to było jak na dłoni. Państwowa policja nie ma po-noć wystarczających sił, by zabezpieczyć państwowe ulice przed kibicami-bandziorami czy państwowe linie kolejowe przed złodziejami węgla, ale do wspomożenia prywatnego biznesmena wysyła się kilkuset funkcjonariuszy, armatki wodne itp. Warto o tym pamiętać, zanim w kolejnych wy-borach zagłosujemy na przyjemniaczków, którzy wzywają do większych nakładów na policję. Jeśli chodzi o mnie, to serdecznie za to dziękuję – niech Cupiał i podobne mu kre-atury sami płacą policjantom, skoro ci wykonują polecenia fi nansowych oligarchów.

Drugi – nie istnieje nic takiego, jak „narodowy interes” w gospodarce. Polski cwaniak jest takim samym cwania-kiem, jak zagraniczny i tak samo niewiele obchodzą go ludzie wyrzucani z pracy w imię jego większych zysków. Gdyby wierzyć w „narodową” mitologię, to powinno się Cupiała wynosić pod niebiosa – toż to przykład znakomitej kariery „naszego, polskiego” przedsiębiorcy. Tele-Fonika to prężna fi rma, 4 w Europie i 22 na świecie wśród producen-tów kabli. Przykładanie do ekonomii matryc „narodowych” jest zupełnie pozbawione sensu – w Ożarowie nie było konfl iktu Polaków z „obcym”, lecz zderzenie interesów pracowników i lokalnej społeczności z zamiarami biznes-mena operującego w skali ponadlokalnej.

Trzeci – nieskuteczna jest forma oporu zastosowana w ożarowskiej fabryce. Nietrudno było zgadnąć, że prę-dzej czy później nastąpi „zmęczenie materiału” i wtedy Cupiał zaatakuje skutecznie. Skuteczna jest inna metoda, zastosowana z powodzeniem przed kilkoma laty przez pracowników fabryki żelatyny w Brodnicy – strajk czynny.

Robotnicy Ożarowa powinni byli zająć zakład i uruchomić w nim produkcję, przy okazji udowadniając, że fabryka – wbrew sugestiom Cupiała – jest rentowna i sobie dobrze poradzi (co nie byłoby trudne, gdyby przestano opłacać szefów czy kierowników i ich fanaberie, jak np. klub piłkarski Wisła Kraków, którego Cupiał jest sponsorem). Przyjęcie już na wstępie biernej i cierpiętniczej postawy musiało zakończyć się klęską.

Czwarty – nie ma obecnie szans na powtórkę sierp-nia’80, czyli ogólnonarodowy zryw przeciwko łamaniu praw pracowniczych i ekonomicznej eksploatacji kraju. I to nie dlatego, że dzisiaj jest lepiej niż wówczas. Dlatego, że społeczeństwo zostało zdezintegrowane, zastra-szone, podzielone na niechętne sobie grupy. Ci, którzy w powstaniu Ogólnopolskiego Komitetu Protestacyjnego upatrywali nadziei na radykalną zmianę sytuacji, pominęli w swych rachubach prosty fakt: zniszczenie materialnych i mentalnych podstaw do zjednoczonego oporu. Ludzie dziś troszczą się tylko o siebie, boją się nadstawiać głowę w imię obrony innych, niepomni są, że po tych „innych” jutro przyjdzie kolej na „nas”. OKP okazało się niewypałem – dużo było gadania, spotkań z udziałem specjalistów od ulepszenia wszystkiego, mnóstwo planów i zamiarów, haseł o współpracy. Gdy przyszło co do czego, do Ożarowa przybyła garstka stoczniowców i parę małych grupek pra-cowników z różnych stron Polski.

Piąty – globalizacja to nie coś odległego przestrzennie, lecz nasza codzienna rzeczywistość. To nie tylko Ameryka Południowa, Afryka czy Azja, lecz takie właśnie miejsca, jak Ożarów, gdzie jednym pociągnięciem pióra rujnuje się dobrze prosperującą fabrykę, niszczy podstawy egzystencji kilkuset ludzi, dezintegruje lokalną społeczność – wszyst-ko to w imię zysków jakiegoś faceta, który tej fabryki nie zbudował, w Ożarowie był raptem kilka razy, a mieszkańcy miasta obchodzą go tyle co zeszłoroczny śnieg.

Szósty – nie ma co liczyć na „cudotwórców”. Losem fabryki w Ożarowie nie zainteresował się żaden „trybun ludowy”. Do położonego nieopodal Warszawy miasteczka przez ponad pół roku trwania protestu nie pokwapił się żadne specjalista od obrony biednych i uciśnionych. Może wreszcie po tej lekcji ludzie zrozumieją, że problem nie w zastąpieniu Buzka Millerem, a tego ostatniego Lepperem czy Giertychem, lecz w samoorganizacji i współpracy.

Remigiusz Okraska

ZZYCIA.indd 18-19 03-01-19, 18:24:08

Page 19: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL18

Z ŻYCIA OBYWATELI

OBYWATEL 19

Komentarze w tej sprawie ze strony polityków i uczonych mężów są beztreściowe i bezradne. Im bardziej toczy się przez media biadolenie nad społeczeństwem, które ponoć nie dorosło do demokracji, tym mocniej pojawia się postulat, aby głosowanie uczynić aktem przymusowym. Już wyobrażam sobie setki tysięcy Polaków załatwiających pokątnie L-4, aby zamiast do urny udać się na działkę, tysiące próśb, aby kogoś zwolnić z wyborów, bo akurat jego ciocia na drugim końcu Polski potrzebuje pilnej pomocy, wreszcie miliony dochodzeń mających ustalić przyczyny absencji. Istny cyrk.Tymczasem odpowiedź na pytanie zawarte w tytule jest

prosta jak kij od szczotki. Najpierw trzeba wiedzieć, jakie obowiązują u nas zasady wyborcze do samorządów. W gmi-nach do 20 tys. mieszkańców są to zasady większościowe, przy czym okręgi wyborcze są przeważnie jednomandatowe i ubiega się o taki mandat parę osób z jednej lub kilku wsi. Gdy miejscowość jest trochę większa, wtedy mandatów bywa kilka, a chętnych do ich obsadzenia jest kilkunastu. Ważne jest tu to, że wyborca ma możliwość poparcia tylu kandyda-tów, ile jest mandatów. W gminach do 20 tys. mieszkańców rzadko kiedy kandydatów popierają jakieś partie polityczne.

No i z tych wszystkich powodów frekwencja w tych gmi-nach jest wysoka, a obecnie – prawdopodobnie na skutek bezpośrednich wyborów wójtów – wręcz bardzo wysoka. Fakt ten jest starannie ukrywany od lat, ponieważ jest nie na rękę establishmentowi politycznemu wszelkiej maści (mówi o tym tylko znany badacz opinii Tomasz Żukowski). Nie uda-ło się natomiast ukryć, że zdecydowana większość wójtów, burmistrzów i prezydentów miast to ludzie spoza partii poli-tycznych. Media koncentrują się na miastach wojewódzkich, gdzie wybory miały charakter polityczny oraz na sejmikach wojewódzkich (zresztą zupełnie zbędnym ogniwie), gdzie konkurują partie – pomijają natomiast rady gmin i powiatów. W radach powiatów partie zdobyły już tylko ok.50 % manda-tów, a w radach gmin 25%.

Establishment preferuje panoszenie się partii. Partii spo-łeczeństwo nie poważa, nie chce się do nich zapisywać i ich popierać. Dlaczego? No a jakież my mamy partie? Najpierw dwa aparaty komunistyczne (PZPR i ZSL), które się przemalo-wały w garderobie okrągłego stołu. Dalej uciekinierów z dwu pseudosolidarnościowych ugrupowań skompromitowanych w poprzedniej kadencji sejmu. Następnie prymitywną, bez-

programową partię protestu o może nawet agenturalnych koneksjach, na koniec zaś przeniesioną z dalekiej przeszłości neoendecję. Podaż polityczna skrajnie nie odpowiada popy-towi i fakt, że około 30% wyborców brało udział w wybieraniu między tymi potworkami (chodzi o procent głosujących na partyjne listy w ośrodkach o ponad 20 tys. mieszkańców) uważam za wyraz wielkiego samozaparcia naszego narodu.

Partie poprzez parlament wymyśliły taką ordynację w gminach powyżej 20 tys. mieszkańców, która zmusza wyborców do zachowań im obcych i coraz większą część narodu pozostawia poza aktem wyborczym. Wyborca w większych ośrodkach ma przed oczyma głównie par-tie, bo one mają pieniądze i zalewają go swą propagandą. O istnieniu komitetów lokalnych nawet nie wie, nie mówiąc już o ich programach. Dodatkowo, na wszelki wypadek, działają tu jeszcze próg wyborczy i zasada d’Hondta, które eliminują skutecznie przedostanie się do puli wybranych po-jedynczych popularnych osób.

Mamy więc w samorządach powyżej 20 tys. mieszkań-ców walkę polityczną partii i w takim paranoicznym spek-taklu wyborcy po prostu udziału brać nie chcą także i z tego powodu, że upolitycznianie samorządu jest jawnie dla niego szkodliwe i na zdrowy rozum absurdalne – dlatego frekwen-cja jest tu dwa razy mniejsza niż na wsi i w małych miastach. Ponadto ordynacja zawiera tu jeszcze taki idiotyzm, że wy-borca nie może głosować na tylu kandydatów, ile jest w okrę-gu mandatów, ale tylko na jednego. Ponieważ kandydatów na karcie jest około setki, prawdopodobieństwo, iż się trafi na tego, kto ostatecznie przejdzie jest bardzo nikłe i zdecydowa-na większość wyborców ma po wyborach odczucie przegra-nej, co skutecznie zniechęca do aktu wyborczego.

Na koniec odpowiedź tym, którzy dziwią się, że mimo bezpośrednich wyborów na prezydentów i burmistrzów fre-kwencja w miastach była niska – z tego samego powodu co powyżej. Kandydaci na te stanowiska w dużych ośrodkach to reprezentanci partii, a tych ostatnich ludzie mają powy-żej uszu.

Jedynym wyjściem z tego zaklętego koła niemocy byłaby oczywiście ordynacja większościowa i to najlepiej jednoman-datowa dwuetapowa do wszystkich ciał z fi nansowaniem kampanii ze środków publicznych i ograniczeniem prywat-nych dotacji na ten cel. To jest kwestia legitymacji władzy a zatem kwestia racji stanu.

Jedyną pociechą na dziś pozostaje fakt, że na głębokiej prowincji rodzi się mimo wszystko społeczeństwo obywa-telskie.

Mariusz Muskat

Naukiz Ożarzz Ożarżz żaOz Ożażaz aaazz Oż rz Ożarzz Ożarz Ożaaaaarz żOż

Dlaczego ludzie nie poszli na wybory

fot. Marek Piekarski

Mariusz Muskat

rys.

Szym

on Su

rmac

z Na przełomie listopada i grudnia ub.r. w podwarszawskim Ożarowie miała miejsce brutalna napaść

na protestujących pracowników Fabryki Kabli, dokonana przez prywatną fi rmę ochroniarską Impel przy współpracy z policją. Zwolnieni pracownicy pikietowali przed bramą swego za-kładu od momentu, gdy wiosną nowy właściciel fabryki Bogusław Cupiał, szef spółki Tele-Fonika, postanowił zlikwidować ożarowską wytwórnię. Zamiarem protestujących było niedopuszczenie do wywozu z fabryki urządzeń do produkcji, części zamiennych, zapasów materiałów i goto-wych produktów, gdyż to oznaczałoby nieodwołalną likwi-dację ich miejsc pracy. Cupiał stał się właścicielem zakładu pół roku przed podjęciem decyzji o likwidacji, gdy fabryka prosperowała dobrze. Do przejęcia fi rmy doszło w dość nie-jasnych okolicznościach, gdyż Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który wcześniej odmówił Cupiałowi pra-wa do przejęcia fabryki, po wyborach parlamentarnych nagle zmienił zdanie. Z całej sytuacji, jaka rozegrała się w Ożarowie, warto wyciągnąć kilka wniosków.

Pierwszy – nie ma co liczyć na państwo w obronie przed neoliberalizmem i wynaturzeniami rynku. Państwo bowiem chodzi na pasku kapitału i troszczy się o jego – nie zaś obywateli – interesy. W przypadku Ożarowa, gdzie szturmu na okupowany zakład dokonała prywatna fi rma ochroniarska wspierana przez państwową policję, widać to było jak na dłoni. Państwowa policja nie ma po-noć wystarczających sił, by zabezpieczyć państwowe ulice przed kibicami-bandziorami czy państwowe linie kolejowe przed złodziejami węgla, ale do wspomożenia prywatnego biznesmena wysyła się kilkuset funkcjonariuszy, armatki wodne itp. Warto o tym pamiętać, zanim w kolejnych wy-borach zagłosujemy na przyjemniaczków, którzy wzywają do większych nakładów na policję. Jeśli chodzi o mnie, to serdecznie za to dziękuję – niech Cupiał i podobne mu kre-atury sami płacą policjantom, skoro ci wykonują polecenia fi nansowych oligarchów.

Drugi – nie istnieje nic takiego, jak „narodowy interes” w gospodarce. Polski cwaniak jest takim samym cwania-kiem, jak zagraniczny i tak samo niewiele obchodzą go ludzie wyrzucani z pracy w imię jego większych zysków. Gdyby wierzyć w „narodową” mitologię, to powinno się Cupiała wynosić pod niebiosa – toż to przykład znakomitej kariery „naszego, polskiego” przedsiębiorcy. Tele-Fonika to prężna fi rma, 4 w Europie i 22 na świecie wśród producen-tów kabli. Przykładanie do ekonomii matryc „narodowych” jest zupełnie pozbawione sensu – w Ożarowie nie było konfl iktu Polaków z „obcym”, lecz zderzenie interesów pracowników i lokalnej społeczności z zamiarami biznes-mena operującego w skali ponadlokalnej.

Trzeci – nieskuteczna jest forma oporu zastosowana w ożarowskiej fabryce. Nietrudno było zgadnąć, że prę-dzej czy później nastąpi „zmęczenie materiału” i wtedy Cupiał zaatakuje skutecznie. Skuteczna jest inna metoda, zastosowana z powodzeniem przed kilkoma laty przez pracowników fabryki żelatyny w Brodnicy – strajk czynny.

Robotnicy Ożarowa powinni byli zająć zakład i uruchomić w nim produkcję, przy okazji udowadniając, że fabryka – wbrew sugestiom Cupiała – jest rentowna i sobie dobrze poradzi (co nie byłoby trudne, gdyby przestano opłacać szefów czy kierowników i ich fanaberie, jak np. klub piłkarski Wisła Kraków, którego Cupiał jest sponsorem). Przyjęcie już na wstępie biernej i cierpiętniczej postawy musiało zakończyć się klęską.

Czwarty – nie ma obecnie szans na powtórkę sierp-nia’80, czyli ogólnonarodowy zryw przeciwko łamaniu praw pracowniczych i ekonomicznej eksploatacji kraju. I to nie dlatego, że dzisiaj jest lepiej niż wówczas. Dlatego, że społeczeństwo zostało zdezintegrowane, zastra-szone, podzielone na niechętne sobie grupy. Ci, którzy w powstaniu Ogólnopolskiego Komitetu Protestacyjnego upatrywali nadziei na radykalną zmianę sytuacji, pominęli w swych rachubach prosty fakt: zniszczenie materialnych i mentalnych podstaw do zjednoczonego oporu. Ludzie dziś troszczą się tylko o siebie, boją się nadstawiać głowę w imię obrony innych, niepomni są, że po tych „innych” jutro przyjdzie kolej na „nas”. OKP okazało się niewypałem – dużo było gadania, spotkań z udziałem specjalistów od ulepszenia wszystkiego, mnóstwo planów i zamiarów, haseł o współpracy. Gdy przyszło co do czego, do Ożarowa przybyła garstka stoczniowców i parę małych grupek pra-cowników z różnych stron Polski.

Piąty – globalizacja to nie coś odległego przestrzennie, lecz nasza codzienna rzeczywistość. To nie tylko Ameryka Południowa, Afryka czy Azja, lecz takie właśnie miejsca, jak Ożarów, gdzie jednym pociągnięciem pióra rujnuje się dobrze prosperującą fabrykę, niszczy podstawy egzystencji kilkuset ludzi, dezintegruje lokalną społeczność – wszyst-ko to w imię zysków jakiegoś faceta, który tej fabryki nie zbudował, w Ożarowie był raptem kilka razy, a mieszkańcy miasta obchodzą go tyle co zeszłoroczny śnieg.

Szósty – nie ma co liczyć na „cudotwórców”. Losem fabryki w Ożarowie nie zainteresował się żaden „trybun ludowy”. Do położonego nieopodal Warszawy miasteczka przez ponad pół roku trwania protestu nie pokwapił się żadne specjalista od obrony biednych i uciśnionych. Może wreszcie po tej lekcji ludzie zrozumieją, że problem nie w zastąpieniu Buzka Millerem, a tego ostatniego Lepperem czy Giertychem, lecz w samoorganizacji i współpracy.

Remigiusz Okraska

ZZYCIA.indd 18-19 03-01-19, 18:24:08

Page 20: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL20 OBYWATEL 21

squatting) to praktyka polegająca na zajmowaniu pustostanów przez osoby nie mające gdzie mieszkać lub realizować innych projektów, do których potrzebne są cztery ściany. To działanie logiczne, choć nie jest to logika kapitalizmu. Z jednej strony mamy ludzi bez dachu nad głową lub nie będących w stanie płacić wysokich czynszów, z drugiej natomiast puste budynki. Nic prostszego niż pogodzić obie te kwestie – zająć pustostany. W ten sposób ludzie mają gdzie mieszkać, a substancja mieszkaniowa zamiast niszczeć i się marnować – służy człowiekowi. Rozwój ruchu skłoterskiego to lata

rewolty roku 1968. Młodzież Europy i USA na własne potrzeby zaczęła zaj-mować – nielegalnie lub za zgodą wła-ścicieli – puste budynki, zamieniając je w wolnościowe komuny, niezależ-ne centra kulturalne, mieszkania itp. Skłoting rozwijał się przede wszystkim w Niemczech, Holandii, Wielkiej Brytanii i Włoszech. Znajdują się tam setki skło-tów, niekiedy są to całe kwartały ulic czy spore części dzielnic. Z tych państw zaczęli czerpać wzory polscy pionierzy skłotowania, tam też po roku 1989 za-częli mieszkać pierwsi Polacy wybierają-cy życie w „wolnych domach” Zachodu.

Przez wiele lat o skłotach można było w Polsce jedynie poczytać w prasie alternatywnej. Dopiero od połowy lat 90. można mówić o początkach ruchu skło-terskiego, choć wcześniej zdarzały się sporadyczne próby. Większość polskich skłotersów to kontrkulturowcy, subkul-turowcy, anarchiści, ekolodzy, studenci bądź osoby o niskich dochodach szukające jak najtańszego zakwaterowania.

Polskie skłoty – inaczej niż na Zachodzie, gdzie przeważa aspekt mieszkaniowy (wysokie czynsze i ceny domów) – po-wstają na ogół z zamiarem stworzenia miejsca, gdzie będzie się rozwijała aktywność społeczna. Wynika to ze scentralizo-wanego modelu publicznych instytucji kulturalnych, a także z tandety komercyjnej oferty kulturalnej. Przeważnie działal-ność skłotów rozpoczyna się od koncertów muzyki alterna-

tywnej, ale często ma w nich miejsce szeroko pojęta dzia-łalność kulturalna i polityczna. Mało jest w Polsce skłotów, w których nic się nie dzieje i służą wyłącznie do mieszkania.

Poznański „Rozbrat” jest najdłużej działającym skłotem w Polsce. Pierwsi mieszkańcy pojawili się na jego terenach jesienią 1994 r. – była to niewielka grupka związana ze środowiskiem kontrkulturowym. Zajęty wówczas barak z kilkunastoma pokojami do dziś służy jako mieszkalna część skłotu. Obok niego stopniowo na potrzeby alterna-tywnej społeczności zaadaptowanych zostało kilka sąsied-nich budynków. Możliwe to było, gdyż sprawy własności do dziś nie są uregulowane. Od czasu do czasu pojawiają się rzekomi właściciele budynku lub gruntów, jednak niewiele mogą wskórać na drodze formalnej.

„Rozbrat” jest nie tylko miejscem, gdzie ludzie miesz-kają za darmo i wg własnych zasad. To wyrwany z kapita-listycznej rzeczywistości kawałek miasta, gdzie realizowa-ne są społeczne, artystyczne i polityczne przedsięwzięcia. Działa tu biblioteka wolnościowa, dwa bary, dwie sale kon-certowe, lokal poznańskiej sekcji Federacji Anarchistycznej, ciemnia fotografi czna. Organizuje się koncerty, wystawy, spektakle teatralne i kabaretowe, seminaria, spotka-nia itp. Dwa razy w roku odbywają się festiwale: jeden z okazji działalności biblioteki, zwany „Abramowszczyzną” (na cześć Edwarda Abramowskiego, do którego idei na-wiązują poznańscy alternatywiści), drugi upamiętniający

kolejny rok istnienia „Rozbratu”. W wakacje 2002 r. odbyła się pierwsza edycja targów prasy alternatywnej. Wszystkie te ini-cjatywy odbywają się bez dotacji z budżetu centralnego i lokalnego oraz wsparcia wielkiego biznesu, co pokazuje, że ludzie zostawieni samym sobie potrafi ą nieźle funk-cjonować, obywać się bez pośred-ników i tworzyć własną rzeczy-wistość na zasadach współpracy i solidarności.

„Kolektyw Rozbrat”, w którego skład wchodzą mieszkańcy skłotu i ludzie „z miasta”, poza przetwa-rzaniem przestrzeni na własne po-trzeby, angażuje się także w wiele działań wykraczających poza ramy skłotowego podwórka. Jego uczest-nicy współtworzą Porozumienie Społeczne „Poznań Miastem dla Ludzi”, które m.in. przeciwstawia się eksmisjom na bruk (w pomiesz-

czeniach Klubu Anarchistycznego mieszkała wyeksmito-wana rodzina) i próbom przekształcenia centrum miasta w tzw. City i pozbycia się przez to wielu „niepotrzebnych” mieszkańców czynszowych kamienic. Ludzie z „Kolektywu Rozbrat” angażują się także w walkę o prawa pracowników najemnych, walczą z wszelkimi formami ucisku społeczeń-stwa przez władze centralne i lokalne, wspierają tych, którzy na skutek swej działalności społecznej mają kłopoty z wy-miarem sprawiedliwości.

„Rozbrat” swoją działalnością wkomponował się już w koloryt Poznania, jest miejscem dość znanym i trudno sobie wyobrazić zaprzestanie jego działalności. Mimo wielokrotnych kłopotów (m.in. bandyckie napady, represje policyjne, rotacja mieszkańców) funkcjonuje już od 8 lat, stale się rozwijając.

Wrocław to jedyne miasto w Polsce, gdzie równocze-śnie istnieje kilka skłotów (jest ich aż trzy), ma też najbogat-szą tradycję skłotowania. Istniało tu już chyba kilkanaście krócej lub dłużej działających miejsc tego rodzaju, najbar-dziej znanym był „Rejon 69”. Spośród obecnie działających, „Free Dom” nie jest skłotem w ścisłym tego słowa znacze-niu. Miejsce to jest legalne (za zgodą władz miejskich), we wrześniu 2000 r. zostało tu utworzone niezależne centrum kulturalne. Nikt nie zamieszkuje budynku, lecz działa tu kil-kadziesiąt osób, w tym wiele zaangażowanych wcześniej w „Rejon 69”. Sąsiadujące z centrum budynki zajmowane są przez zaprzyjaźnionych z „Free Domem” kontrkulturowych artystów, dzięki czemu tworzy się mini-wspólnota ludzi o podobnych przekonaniach i stylu życia.

Od lutego 2000 r. istnieje we Wrocławiu skłot przy ulicy Kromera. W marcu 2001 r. przeżył brutalną eksmisję doko-naną przez policję (pobito kilka osób, zniszczono siekierami sprzęty domowe, skradziono osobiste rzeczy), jednak miesz-kańcy nie opuścili go. W miesiąc po eksmisji budynek został ponownie zajęty i funkcjonuje jako skłot do dnia dzisiejszego. Mieszka tu kilkanaście osób, robione są kameralne imprezy muzyczne, a lokatorzy angażują się w akcję „Jedzenie zamiast bomb”, w ramach której rozdają bezdomnym samodzielnie przygotowane posiłki, a także dostarczają je do jednego ze społecznych domów opieki socjalnej. Bez państwowych do-tacji, bez pośredników, bez łaski urzędników.

Trzeci wrocławski skłot jest nietypowy – to tzw. wagen-burg. Nie jest budynkiem – są to stare wagony kolejowe, do-stosowane do celów mieszkalnych i „okupujące” jakiś teren na stałe lub przez określony czas (np. dopóki nie zostaną z niego usunięte). Wrocławski wagenburg istnieje od maja 2001 r., zmieniał miejsce pobytu już kilka razy, aktualnie zaskłotowano przy nim jeden budynek, w którym działa bar, warsztat rowerowy i szwalnia. Cyklicznie na terenie okupowanym przez skłotersów odbywają się imprezy muzyczne. W przypominającym cygańskie obozowisko skłocie mieszka kil-kanaście osób.

Wrocławscy skłotersi zaan-gażowani są również w szereg innych działań. W ostatnim cza-sie aktywnie blokowali eksmisje na bruk, organizują wspomnianą akcję „Jedzenie zamiast bomb”, uczestniczą w wielu manifesta-cjach, a także działają na polu szeroko rozumianej kultury nie-zależnej.

Białostocki „De Centrum” jesienią 2002 r. obchodził drugie urodziny. Budynek skłotu to czte-ropiętrowa kamienica – dawna fabryka. Ma formalnego właści-ciela, który na razie nie usiłuje stąd wyrzucić mieszkających i działających na skłocie osób.

Wszyscy potencjalni inwestorzy oglądający lokal nie byli nim zainteresowani. Miejsce to przeżywało też problemy z okolicznymi chuliganami, którzy dość często napadali na ludzi i atakowali sam budynek.

Działalność skłotu jest coraz szersza. Mieszkańcy rozdają bezdomnym i biednym jedzenie w ramach akcji „Jedzenie zamiast bomb”, cyklicznie odbywają się imprezy „Dziewczyny w akcji”, promujące aktywność i kreatyw-ność młodych kobiet. Mają miejsce projekcje fi lmów, wy-stawy, koncerty, warsztaty, działa biblioteka i wideoteka, prowadzone są treningi samoobrony i siłownia. Ludzie zaangażowanie w „De Centrum” są również uczestnikami wielu kampanii ekologicznych, mają tu miejsce spotka-nia białostockiej sekcji Federacji Anarchistycznej. Przez okolicznych mieszkańców ta działalność jest odbierana pozytywnie. Podczas wakacji 2002 r. w budynku sąsiadują-cym z „De Centrum” swój „mini-skłot” zorganizowały dzieci z pobliskich blokowisk. Biorąc przykład ze skłotersów, sami wyremontowali niewielki budynek. Kłopoty zaczęły się we wrześniu, gdy okazało się, że „mini-skłot” jest dobrą „bazą” dla wagarowiczów. Policja, rodzice i nauczyciele zgodnie stwierdzili, że odpowiedzialność za to ponoszą skłotersi, którzy do wyboru mieli albo zlikwidować dzieciakom „mini-skłot”, albo bardziej się nimi zainteresować. Wybrali to drugie – dziś pomagają dzieciom, udzielają im darmowych korepetycji, pilnują, by nie przebywały one na terenie skłotu w czasie zajęć lekcyjnych, udostępniają własne sale do ćwi-czeń tanecznych, nauki gry na instrumentach, gotowania itp. Utrzymują też kontakt z większością rodziców. Sprawą zainteresowały się lokalne media, odbyła się nawet debata na falach radiowych, pozytywnie o działalności skłotersów wypowiadały się autorytety w dziedzinie pomocy społecz-nej. Straż miejska zaoferowała swą pomoc m.in. w postaci „legalizacji” skłotu dla dzieciaków.

Gliwicki „Krzyk” powstał ponad 4 lata temu na terenach będących niegdyś zakładami rzeźniczymi. Budynek ma około 20 pomieszczeń wykorzystywanych na różne sposo-by. Zagospodarowano również przylegające do skłotu ba-raki, gdzie urządzono m.in. salę do jazdy na deskorolkach. W pomieszczeniach skłotu mieści się wolnościowa biblio-

teka, spotkania mają tam człon-kowie Stowarzyszenia KRZYK (formalnego użytkownika skłotu) oraz Inicjatywy Pracowniczej – organizacji zajmującej się walką o prawa pracowników najem-nych. Regularnie odbywają się koncerty i wystawy, działa także niewielki bar. W bezpośrednim sąsiedztwie mało jest budynków mieszkalnych, co sprzyja pro-wadzeniu działalności, a miesz-czące się nieopodal zakłady pro-dukcyjne i szpital nie stwarzają bywalcom żadnych problemów.

Od niedawna władze miej-skie chcą jednak pozbyć się skłotersów, tłumacząc to nie-bezpieczeństwem zawalenia się budynku i planami jego rozbiórki. Jak na razie wynegocjowano przekazanie budynku przez wła-dze miejskie na okres roczny,

DOMY WOLNYCH LUDZIJanusz Krawczyk

Skłot w Gliwicach. Fot. Marek Piekarski

Spektakl podczas festiwalu „Abramowszczyzna 2002”. Fot. Archiwum autora.

ZZYCIA.indd 20-21 03-01-19, 18:24:18

Page 21: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL20 OBYWATEL 21

squatting) to praktyka polegająca na zajmowaniu pustostanów przez osoby nie mające gdzie mieszkać lub realizować innych projektów, do których potrzebne są cztery ściany. To działanie logiczne, choć nie jest to logika kapitalizmu. Z jednej strony mamy ludzi bez dachu nad głową lub nie będących w stanie płacić wysokich czynszów, z drugiej natomiast puste budynki. Nic prostszego niż pogodzić obie te kwestie – zająć pustostany. W ten sposób ludzie mają gdzie mieszkać, a substancja mieszkaniowa zamiast niszczeć i się marnować – służy człowiekowi. Rozwój ruchu skłoterskiego to lata

rewolty roku 1968. Młodzież Europy i USA na własne potrzeby zaczęła zaj-mować – nielegalnie lub za zgodą wła-ścicieli – puste budynki, zamieniając je w wolnościowe komuny, niezależ-ne centra kulturalne, mieszkania itp. Skłoting rozwijał się przede wszystkim w Niemczech, Holandii, Wielkiej Brytanii i Włoszech. Znajdują się tam setki skło-tów, niekiedy są to całe kwartały ulic czy spore części dzielnic. Z tych państw zaczęli czerpać wzory polscy pionierzy skłotowania, tam też po roku 1989 za-częli mieszkać pierwsi Polacy wybierają-cy życie w „wolnych domach” Zachodu.

Przez wiele lat o skłotach można było w Polsce jedynie poczytać w prasie alternatywnej. Dopiero od połowy lat 90. można mówić o początkach ruchu skło-terskiego, choć wcześniej zdarzały się sporadyczne próby. Większość polskich skłotersów to kontrkulturowcy, subkul-turowcy, anarchiści, ekolodzy, studenci bądź osoby o niskich dochodach szukające jak najtańszego zakwaterowania.

Polskie skłoty – inaczej niż na Zachodzie, gdzie przeważa aspekt mieszkaniowy (wysokie czynsze i ceny domów) – po-wstają na ogół z zamiarem stworzenia miejsca, gdzie będzie się rozwijała aktywność społeczna. Wynika to ze scentralizo-wanego modelu publicznych instytucji kulturalnych, a także z tandety komercyjnej oferty kulturalnej. Przeważnie działal-ność skłotów rozpoczyna się od koncertów muzyki alterna-

tywnej, ale często ma w nich miejsce szeroko pojęta dzia-łalność kulturalna i polityczna. Mało jest w Polsce skłotów, w których nic się nie dzieje i służą wyłącznie do mieszkania.

Poznański „Rozbrat” jest najdłużej działającym skłotem w Polsce. Pierwsi mieszkańcy pojawili się na jego terenach jesienią 1994 r. – była to niewielka grupka związana ze środowiskiem kontrkulturowym. Zajęty wówczas barak z kilkunastoma pokojami do dziś służy jako mieszkalna część skłotu. Obok niego stopniowo na potrzeby alterna-tywnej społeczności zaadaptowanych zostało kilka sąsied-nich budynków. Możliwe to było, gdyż sprawy własności do dziś nie są uregulowane. Od czasu do czasu pojawiają się rzekomi właściciele budynku lub gruntów, jednak niewiele mogą wskórać na drodze formalnej.

„Rozbrat” jest nie tylko miejscem, gdzie ludzie miesz-kają za darmo i wg własnych zasad. To wyrwany z kapita-listycznej rzeczywistości kawałek miasta, gdzie realizowa-ne są społeczne, artystyczne i polityczne przedsięwzięcia. Działa tu biblioteka wolnościowa, dwa bary, dwie sale kon-certowe, lokal poznańskiej sekcji Federacji Anarchistycznej, ciemnia fotografi czna. Organizuje się koncerty, wystawy, spektakle teatralne i kabaretowe, seminaria, spotka-nia itp. Dwa razy w roku odbywają się festiwale: jeden z okazji działalności biblioteki, zwany „Abramowszczyzną” (na cześć Edwarda Abramowskiego, do którego idei na-wiązują poznańscy alternatywiści), drugi upamiętniający

kolejny rok istnienia „Rozbratu”. W wakacje 2002 r. odbyła się pierwsza edycja targów prasy alternatywnej. Wszystkie te ini-cjatywy odbywają się bez dotacji z budżetu centralnego i lokalnego oraz wsparcia wielkiego biznesu, co pokazuje, że ludzie zostawieni samym sobie potrafi ą nieźle funk-cjonować, obywać się bez pośred-ników i tworzyć własną rzeczy-wistość na zasadach współpracy i solidarności.

„Kolektyw Rozbrat”, w którego skład wchodzą mieszkańcy skłotu i ludzie „z miasta”, poza przetwa-rzaniem przestrzeni na własne po-trzeby, angażuje się także w wiele działań wykraczających poza ramy skłotowego podwórka. Jego uczest-nicy współtworzą Porozumienie Społeczne „Poznań Miastem dla Ludzi”, które m.in. przeciwstawia się eksmisjom na bruk (w pomiesz-

czeniach Klubu Anarchistycznego mieszkała wyeksmito-wana rodzina) i próbom przekształcenia centrum miasta w tzw. City i pozbycia się przez to wielu „niepotrzebnych” mieszkańców czynszowych kamienic. Ludzie z „Kolektywu Rozbrat” angażują się także w walkę o prawa pracowników najemnych, walczą z wszelkimi formami ucisku społeczeń-stwa przez władze centralne i lokalne, wspierają tych, którzy na skutek swej działalności społecznej mają kłopoty z wy-miarem sprawiedliwości.

„Rozbrat” swoją działalnością wkomponował się już w koloryt Poznania, jest miejscem dość znanym i trudno sobie wyobrazić zaprzestanie jego działalności. Mimo wielokrotnych kłopotów (m.in. bandyckie napady, represje policyjne, rotacja mieszkańców) funkcjonuje już od 8 lat, stale się rozwijając.

Wrocław to jedyne miasto w Polsce, gdzie równocze-śnie istnieje kilka skłotów (jest ich aż trzy), ma też najbogat-szą tradycję skłotowania. Istniało tu już chyba kilkanaście krócej lub dłużej działających miejsc tego rodzaju, najbar-dziej znanym był „Rejon 69”. Spośród obecnie działających, „Free Dom” nie jest skłotem w ścisłym tego słowa znacze-niu. Miejsce to jest legalne (za zgodą władz miejskich), we wrześniu 2000 r. zostało tu utworzone niezależne centrum kulturalne. Nikt nie zamieszkuje budynku, lecz działa tu kil-kadziesiąt osób, w tym wiele zaangażowanych wcześniej w „Rejon 69”. Sąsiadujące z centrum budynki zajmowane są przez zaprzyjaźnionych z „Free Domem” kontrkulturowych artystów, dzięki czemu tworzy się mini-wspólnota ludzi o podobnych przekonaniach i stylu życia.

Od lutego 2000 r. istnieje we Wrocławiu skłot przy ulicy Kromera. W marcu 2001 r. przeżył brutalną eksmisję doko-naną przez policję (pobito kilka osób, zniszczono siekierami sprzęty domowe, skradziono osobiste rzeczy), jednak miesz-kańcy nie opuścili go. W miesiąc po eksmisji budynek został ponownie zajęty i funkcjonuje jako skłot do dnia dzisiejszego. Mieszka tu kilkanaście osób, robione są kameralne imprezy muzyczne, a lokatorzy angażują się w akcję „Jedzenie zamiast bomb”, w ramach której rozdają bezdomnym samodzielnie przygotowane posiłki, a także dostarczają je do jednego ze społecznych domów opieki socjalnej. Bez państwowych do-tacji, bez pośredników, bez łaski urzędników.

Trzeci wrocławski skłot jest nietypowy – to tzw. wagen-burg. Nie jest budynkiem – są to stare wagony kolejowe, do-stosowane do celów mieszkalnych i „okupujące” jakiś teren na stałe lub przez określony czas (np. dopóki nie zostaną z niego usunięte). Wrocławski wagenburg istnieje od maja 2001 r., zmieniał miejsce pobytu już kilka razy, aktualnie zaskłotowano przy nim jeden budynek, w którym działa bar, warsztat rowerowy i szwalnia. Cyklicznie na terenie okupowanym przez skłotersów odbywają się imprezy muzyczne. W przypominającym cygańskie obozowisko skłocie mieszka kil-kanaście osób.

Wrocławscy skłotersi zaan-gażowani są również w szereg innych działań. W ostatnim cza-sie aktywnie blokowali eksmisje na bruk, organizują wspomnianą akcję „Jedzenie zamiast bomb”, uczestniczą w wielu manifesta-cjach, a także działają na polu szeroko rozumianej kultury nie-zależnej.

Białostocki „De Centrum” jesienią 2002 r. obchodził drugie urodziny. Budynek skłotu to czte-ropiętrowa kamienica – dawna fabryka. Ma formalnego właści-ciela, który na razie nie usiłuje stąd wyrzucić mieszkających i działających na skłocie osób.

Wszyscy potencjalni inwestorzy oglądający lokal nie byli nim zainteresowani. Miejsce to przeżywało też problemy z okolicznymi chuliganami, którzy dość często napadali na ludzi i atakowali sam budynek.

Działalność skłotu jest coraz szersza. Mieszkańcy rozdają bezdomnym i biednym jedzenie w ramach akcji „Jedzenie zamiast bomb”, cyklicznie odbywają się imprezy „Dziewczyny w akcji”, promujące aktywność i kreatyw-ność młodych kobiet. Mają miejsce projekcje fi lmów, wy-stawy, koncerty, warsztaty, działa biblioteka i wideoteka, prowadzone są treningi samoobrony i siłownia. Ludzie zaangażowanie w „De Centrum” są również uczestnikami wielu kampanii ekologicznych, mają tu miejsce spotka-nia białostockiej sekcji Federacji Anarchistycznej. Przez okolicznych mieszkańców ta działalność jest odbierana pozytywnie. Podczas wakacji 2002 r. w budynku sąsiadują-cym z „De Centrum” swój „mini-skłot” zorganizowały dzieci z pobliskich blokowisk. Biorąc przykład ze skłotersów, sami wyremontowali niewielki budynek. Kłopoty zaczęły się we wrześniu, gdy okazało się, że „mini-skłot” jest dobrą „bazą” dla wagarowiczów. Policja, rodzice i nauczyciele zgodnie stwierdzili, że odpowiedzialność za to ponoszą skłotersi, którzy do wyboru mieli albo zlikwidować dzieciakom „mini-skłot”, albo bardziej się nimi zainteresować. Wybrali to drugie – dziś pomagają dzieciom, udzielają im darmowych korepetycji, pilnują, by nie przebywały one na terenie skłotu w czasie zajęć lekcyjnych, udostępniają własne sale do ćwi-czeń tanecznych, nauki gry na instrumentach, gotowania itp. Utrzymują też kontakt z większością rodziców. Sprawą zainteresowały się lokalne media, odbyła się nawet debata na falach radiowych, pozytywnie o działalności skłotersów wypowiadały się autorytety w dziedzinie pomocy społecz-nej. Straż miejska zaoferowała swą pomoc m.in. w postaci „legalizacji” skłotu dla dzieciaków.

Gliwicki „Krzyk” powstał ponad 4 lata temu na terenach będących niegdyś zakładami rzeźniczymi. Budynek ma około 20 pomieszczeń wykorzystywanych na różne sposo-by. Zagospodarowano również przylegające do skłotu ba-raki, gdzie urządzono m.in. salę do jazdy na deskorolkach. W pomieszczeniach skłotu mieści się wolnościowa biblio-

teka, spotkania mają tam człon-kowie Stowarzyszenia KRZYK (formalnego użytkownika skłotu) oraz Inicjatywy Pracowniczej – organizacji zajmującej się walką o prawa pracowników najem-nych. Regularnie odbywają się koncerty i wystawy, działa także niewielki bar. W bezpośrednim sąsiedztwie mało jest budynków mieszkalnych, co sprzyja pro-wadzeniu działalności, a miesz-czące się nieopodal zakłady pro-dukcyjne i szpital nie stwarzają bywalcom żadnych problemów.

Od niedawna władze miej-skie chcą jednak pozbyć się skłotersów, tłumacząc to nie-bezpieczeństwem zawalenia się budynku i planami jego rozbiórki. Jak na razie wynegocjowano przekazanie budynku przez wła-dze miejskie na okres roczny,

DOMY WOLNYCH LUDZIJanusz Krawczyk

Skłot w Gliwicach. Fot. Marek Piekarski

Spektakl podczas festiwalu „Abramowszczyzna 2002”. Fot. Archiwum autora.

ZZYCIA.indd 20-21 03-01-19, 18:24:18

Page 22: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL22 OBYWATEL 23

w tym czasie skłotersi będą musieli poszukać innego lokalu, który mogliby dostać od miasta. Tak udane negocjacje po-wiodły się dzięki dużej kampanii medialnej i protestom oko-licznych mieszkańców przeciwko lokalizacji drogi, jaka ma powstać m.in. na terenach skłotu i centrum miasta. Przez pewien okres mieszkańcy skłotu mieli problemy z policją i strażą miejską, jednak po legalizacji budynku wszystko się uspokoiło. Zdarzały się również ataki chuliganów.

W stolicy Polski jak do tej pory działały chyba tylko trzy skłoty, o których warto wspomnieć. Pierwszy mieścił się przy ulicy Smyczkowej i zajęty został przez warszawskich uczestników Federacji Anarchistycznej, którzy otworzyli tam Centrum Kultury Niezależnej. Niestety miejsce to nie przetrwało długo, władze Uniwersytetu Warszawskiego przy pomocy policji doprowadziły do usunięcia skłotersów. Do dziś budynek na Smyczkowej stoi pusty i niszczeje.

Drugim miejscem, o którym warto wspomnieć była „Twierdza”. Jak sama nazwa wskazuje, mieściła się w sta-rej cytadeli zbudowanej przez Rosjan w XIX w. „Twierdzę” zaskłotowano w roku 1998, a jej żywot trwał ok. dwóch lat. Odbywało się tu wiele imprez kulturalnych – dziś na jej miej-scu stoją komercyjne lokale o astronomicznych cenach.

Ostatnim dzieckiem warszawskiego środowiska alter-natywnego był istniejący do niedawna skłot „Czarna Żaba”. Zakończył on swój żywot na przełomie listopada i grudnia ub.r., ale osoby tam mieszkające zajęły już kolejny budy-nek, w którym pragną kontynuować działalność. Budynek „Czarnej Żaby” zajęty został jesienią 2001 r., dawniej mie-ściła się tam Spółdzielnia Piekarsko-Ciastkarska. Wiosną 2002 r. właścicielem terenu, na którym stoi budynek została fi rma Aral BP, zamierzająca tu postawić kolejną stację benzynową. W remont i działalność „Czarnej Żaby” zaangażowanych było wiele osób. Poza pomieszczeniami mieszkalnymi udało się stworzyć salę koncertową, bar, własną galerię. Cyklicznie organizowano tu koncerty, od-bywały się wystawy (m.in. prac studentów warszawskiej ASP), pokazy fi lmów i slajdów. Na skłocie miały też miejsce wszelkie spotkania organizacyjne przed akcjami społecz-nymi, tutaj trwały m.in. przygotowania do demonstracji w trakcie szczytu NATO w Pradze. Organizowano też imprezy muzyczne, z których dochód służył wsparciu dzia-łalności ekologicznej, m.in. na rzecz kampanii w obronie Puszczy Białowieskiej. 1 czerwca 2002 r. zorganizowano imprezę dla dzieci pod hasłem „Anarchiści dzieciom”. Dzieciaki mogły wspinać się na specjalnie zbudowanej ściance, były gry i zabawy z nagrodami, malowanie twarzy, darmowe napoje, słodycze itp. Wystąpiła również grupa perkusyjna samby. Festyn spotkał się z bardzo pozytywną reakcją ze strony dzieci i ich rodziców. Oprócz działań arty-styczno-kulturalnych prowadzono również cotygodniową akcję rozdawania ciepłych posiłków bezdomnym i ubo-

gim. Niestety, kapitalistyczna rzeczywistość dzisiejszych czasów pokazuje, że cenne inicjatywy przegrywają ze stacjami benzynowymi, kolejnymi inwestycjami, komercyj-nymi obiektami itp.

Od października 2001 r. również w Częstochowie działa skłot stworzony przez tamtejszych młodych ludzi związa-nych z ruchami kontrkulturowymi. W budynku mieszkają tylko cztery osoby, ale bezpośrednio w działalność tego miejsca zaangażowana jest grupa ok. 20-osobowa. Budynek jest własnością jednej z częstochowskich fabryk okien, po wizycie właściciela i porozumieniu się obu stron działalność skłotu jest legalna, tzn. odbywa się za zgodą właściciela (powiedział on: „lepiej żebyście coś tutaj robili, jakieś próby zespołów, ćwiczyli na siłowni, niż miałbym wynajmować dom agencji towarzyskiej”). Budynek, choć przedwojenny, jest w dobrym stanie.

Poza funkcjami mieszkalnymi budynek stanowi zaple-cze dla częstochowskiej młodzieży, której ciężko znaleźć miejsce w publicznych domach kultury itp. Jedno z pomiesz-czeń przeznaczone jest na próby dla zespołów, w innym umiejscowiono małą siłownię, jest też niewielka pracownia sitodruku, z której zyski przeznaczone są na inwestycje w budynek i jego działalność. Przynajmniej raz w miesiącu odbywają się koncerty i potańcówki, organizowane są rów-nież pokazy ambitnych fi lmów.

Do niedawna w Sosnowcu, w nielegalnie zajętym budynku działał Niezależny Ośrodek Pracy Twórczej „La’Tryna”. Powstał on w lipcu 2001 roku. Po trzymie-sięcznym remoncie swą działalność rozpoczął wystawą ekologiczną. Później były kolejne wystawy oraz wykłady dotyczące m.in. globalizacji. Niestety, skłotersi zostali zmu-szeni do opuszczenia zajmowanego budynku. Po niedługim czasie zajęty został jednak kolejny budynek, o wiele większy i dający lepsze możliwości działania. Na drodze ku realizacji planów stanęła jednak miejscowa policja, która złożyła do-nos właścicielowi budynku, a ten zażądał usunięcia z niego skłotujących osób (w budynku nikt nie mieszkał na stałe, służył on jedynie jako miejsce działań). Ludzie tworzący „La’Trynę” nadal walczą o własne miejsce, gdzie mogliby realizować swe artystyczne i społeczne zamiary. W walce tej nie są sami, wspomagają ich inne ośrodki skłoterskie z całego kraju i lokalne media.

Poza wyżej opisanymi ośrodkami w Polsce niele-galnie zajętych jest jeszcze kilka innych miejsc. W Łodzi przy ulicy Węglowej mieszka około dziesięciu osób, swoje spotkania ma tam łódzka sekcja Federacji Anarchistycznej, w Andrychowie istnieje niewielki skłot „Karton”, w Dębicy w nielegalnie zajmowanym budynku odbywają się koncer-ty, chodzą słuchy o nowym skłocie w Tychach...

Powyższy opis z pewnością nie jest pełnym obrazem tego, co dzieje się zarówno w tych miejscach jak i w całej Polsce na gruncie skłoterskim. Ruch skłoterski jest ruchem płynnym – niczym „tymczasowe strefy autonomiczne” Hakima Beya, skłoty powstają i upadają, choć z pewnością każdy z nich chciałby być „permanentną strefą autonomicz-ną”, miejscem, gdzie bez nękania przez właścicieli i policję można realizować zamierzone cele. Nawet jednak tym-czasowość takich miejsc jest lepsza niż brak jakiejkolwiek przestrzeni do realizacji własnych pomysłów – skłoting to niezależność od państwowego urzędasa i „niewidzialnej ręki rynku”. To wolność tutaj i teraz.

Janusz Krawczyk

Jak to się stało, że pewnego dnia musiała się Pani zmienić w działaczkę społeczną?

D.K.: W grudniu 1998 r. sąsiedzi powiedzieli, że po-dobno przez nasz dom rodzinny i sąsiedztwo będzie biegła autostrada. Początkowo się z tego śmialiśmy, bo od 1973 r. wiedzieliśmy, że jest w planach pas pod autostradę, ale kilka kilometrów dalej, w szczerych polach. Wszyscy się przyzwyczaili, a tu pojawiła się pogłoska, że nie tam, lecz przez osiedle. Postanowiłam to sprawdzić. W urzędzie powiedzieli, że wkrótce zostanie wydana decyzja loka-lizacyjna dla autostrady. Zaczęłam przeglądać te plany i zobaczyłam, że faktycznie zmieniają przebieg pasa au-tostradowego. Początkowo załamałam się. Zupełnie nie byłam przygotowana na taką sytuację. Nie wiedziałam, jak walczyć. Pierwsze moje działania były chaotyczne. Zaczęłam dzwonić po urzędnikach i próbowałam nakłonić do zmiany decyzji, bądź wywnioskować, czy można się spodziewać zmiany. Decyzja wtedy jeszcze nie zapadła, ale wszyscy twierdzili, że już nic się nie da zrobić, proponowali się z tym pogodzić. Po tych telefonach, poszłam do sołtysa, bo choć osiedle od 12 lat jest w granicach Łodzi, to działało tu sołectwo. On też był zdezorientowany. Potem udałam się z sąsiadką do księdza. I tak po nitce trafi łam do kłębka, czy-li do pani z Olechowa, osiedla bloków. Okazało się, że wia-domość do nas dotarła tak naprawdę od niej. Znała kogoś w urzędzie, dowiedziała się nieofi cjalnie o zmianie loka-lizacji autostrady i postanowiła nas ostrzec. Wprawdzie ogłoszenie o planach budowy autostrady na naszym tere-nie władze zamieściły 4 grudnia, ale było to obwieszczenie drobniutkimi literkami, w jednej z gazet lokalnych.

Pro forma oczywiście.

D.K.: Nikt nie będzie szukał w gazecie czegoś, czego się nie spodziewa. Okazało się, że jest króciutki termin do złożenia wniosków, byśmy zostali potraktowani jako stro-na w sprawie.

Według kodeksu postępowania administracyjnego.

D.K.: Tak. Pamiętam, że chodziłam od domu do domu, pokazywałam mapę i mówiłam, że tutaj będzie autostrada. Z początku wszyscy się pukali w głowę i ci, którzy nie byli w urzędzie, nie wierzyli. Proponowałam, żebyśmy się ze-brali i zastanowili nad powołaniem komitetu protestacyj-nego. Pani z Olechowa poradziła, żebyśmy nie zawiązywa-li komitetu, ale stowarzyszenie, bo będziemy mieli większe uprawnienia. Dała mi książkę, która opisywała m.in. jak można założyć taką organizację. Nocą czytałam, jak za-padają decyzje w sprawie autostrad, jak wyglądają prze-pisy, żeby się zorientować. W tym samym czasie dzwoni-

łam (wzięłam numery z książki telefonicznej) po organiza-cjach ekologicznych. Próbowałam ich namówić do pomocy, ale skutek był mizerny. Jedną z osób, która zareagowała, był Rafał Górski z Obywatelskiego Ruchu Ekologicznego, drugą organizacją byli Zieloni Rzeczpospolitej Polskiej.

Ile osób przyszło na zebranie?

D.K.: Jakieś 16-17. Wiedziałam, że 15 osób potrze-ba, żebyśmy założyli stowarzyszenie, więc to wystarczy-ło. Szybciutko następnego dnia poleciałam ze wszystki-mi papierami do urzędów, do sądu, żeby to zarejestrować. Złożyłam wniosek do Urzędu Wojewódzkiego o dopusz-czenie stowarzyszenia do postępowania na prawach stro-ny, ale nie było jeszcze decyzji sądu o zarejestrowaniu, więc wniosek odrzucili.

Przecież w normalnym postępowaniu administracyj-nym automatycznie stroną są wszystkie osoby, przez których działki ma przebiegać inwestycja oraz wła-ściciele działek sąsiadujących, którzy mogą być po-szkodowani.

D.K.: Tylko w ciągu jednego dnia ok. 60 mieszkańców złożyło wnioski o dopuszczenie na prawach strony, w na-stępne dni wniosków było więcej. Okazało się, że urzędnicy przyznali prawa strony tylko tym, którzy znajdują się bez-pośrednio na trasie korytarza autostradowego.

Ale najbardziej poszkodowani, przez których dział-ki miała przebiegać inwestycja, powinni być stroną z urzędu, a nie dopiero na wniosek...

D.K.: NSA w późniejszym wyroku zaznaczył, że urząd złamał prawo (a konkretnie art. 31 k.p.a), ponieważ znacz-

– z Danutą Kowalczyk prezesem łódzkiego Stowarzyszenia

„Bezpieczna Autostrada” rozmawia Barbara Bubula

Biblioteka na „Rozbracie”. Fot. Marek Piekarski Walczyć trzebado końca

Fot.

Rafa

ł Gór

ski

RUSZ SIĘ!

ZZYCIA.indd 22-23 03-01-19, 18:24:26

Page 23: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL22 OBYWATEL 23

w tym czasie skłotersi będą musieli poszukać innego lokalu, który mogliby dostać od miasta. Tak udane negocjacje po-wiodły się dzięki dużej kampanii medialnej i protestom oko-licznych mieszkańców przeciwko lokalizacji drogi, jaka ma powstać m.in. na terenach skłotu i centrum miasta. Przez pewien okres mieszkańcy skłotu mieli problemy z policją i strażą miejską, jednak po legalizacji budynku wszystko się uspokoiło. Zdarzały się również ataki chuliganów.

W stolicy Polski jak do tej pory działały chyba tylko trzy skłoty, o których warto wspomnieć. Pierwszy mieścił się przy ulicy Smyczkowej i zajęty został przez warszawskich uczestników Federacji Anarchistycznej, którzy otworzyli tam Centrum Kultury Niezależnej. Niestety miejsce to nie przetrwało długo, władze Uniwersytetu Warszawskiego przy pomocy policji doprowadziły do usunięcia skłotersów. Do dziś budynek na Smyczkowej stoi pusty i niszczeje.

Drugim miejscem, o którym warto wspomnieć była „Twierdza”. Jak sama nazwa wskazuje, mieściła się w sta-rej cytadeli zbudowanej przez Rosjan w XIX w. „Twierdzę” zaskłotowano w roku 1998, a jej żywot trwał ok. dwóch lat. Odbywało się tu wiele imprez kulturalnych – dziś na jej miej-scu stoją komercyjne lokale o astronomicznych cenach.

Ostatnim dzieckiem warszawskiego środowiska alter-natywnego był istniejący do niedawna skłot „Czarna Żaba”. Zakończył on swój żywot na przełomie listopada i grudnia ub.r., ale osoby tam mieszkające zajęły już kolejny budy-nek, w którym pragną kontynuować działalność. Budynek „Czarnej Żaby” zajęty został jesienią 2001 r., dawniej mie-ściła się tam Spółdzielnia Piekarsko-Ciastkarska. Wiosną 2002 r. właścicielem terenu, na którym stoi budynek została fi rma Aral BP, zamierzająca tu postawić kolejną stację benzynową. W remont i działalność „Czarnej Żaby” zaangażowanych było wiele osób. Poza pomieszczeniami mieszkalnymi udało się stworzyć salę koncertową, bar, własną galerię. Cyklicznie organizowano tu koncerty, od-bywały się wystawy (m.in. prac studentów warszawskiej ASP), pokazy fi lmów i slajdów. Na skłocie miały też miejsce wszelkie spotkania organizacyjne przed akcjami społecz-nymi, tutaj trwały m.in. przygotowania do demonstracji w trakcie szczytu NATO w Pradze. Organizowano też imprezy muzyczne, z których dochód służył wsparciu dzia-łalności ekologicznej, m.in. na rzecz kampanii w obronie Puszczy Białowieskiej. 1 czerwca 2002 r. zorganizowano imprezę dla dzieci pod hasłem „Anarchiści dzieciom”. Dzieciaki mogły wspinać się na specjalnie zbudowanej ściance, były gry i zabawy z nagrodami, malowanie twarzy, darmowe napoje, słodycze itp. Wystąpiła również grupa perkusyjna samby. Festyn spotkał się z bardzo pozytywną reakcją ze strony dzieci i ich rodziców. Oprócz działań arty-styczno-kulturalnych prowadzono również cotygodniową akcję rozdawania ciepłych posiłków bezdomnym i ubo-

gim. Niestety, kapitalistyczna rzeczywistość dzisiejszych czasów pokazuje, że cenne inicjatywy przegrywają ze stacjami benzynowymi, kolejnymi inwestycjami, komercyj-nymi obiektami itp.

Od października 2001 r. również w Częstochowie działa skłot stworzony przez tamtejszych młodych ludzi związa-nych z ruchami kontrkulturowymi. W budynku mieszkają tylko cztery osoby, ale bezpośrednio w działalność tego miejsca zaangażowana jest grupa ok. 20-osobowa. Budynek jest własnością jednej z częstochowskich fabryk okien, po wizycie właściciela i porozumieniu się obu stron działalność skłotu jest legalna, tzn. odbywa się za zgodą właściciela (powiedział on: „lepiej żebyście coś tutaj robili, jakieś próby zespołów, ćwiczyli na siłowni, niż miałbym wynajmować dom agencji towarzyskiej”). Budynek, choć przedwojenny, jest w dobrym stanie.

Poza funkcjami mieszkalnymi budynek stanowi zaple-cze dla częstochowskiej młodzieży, której ciężko znaleźć miejsce w publicznych domach kultury itp. Jedno z pomiesz-czeń przeznaczone jest na próby dla zespołów, w innym umiejscowiono małą siłownię, jest też niewielka pracownia sitodruku, z której zyski przeznaczone są na inwestycje w budynek i jego działalność. Przynajmniej raz w miesiącu odbywają się koncerty i potańcówki, organizowane są rów-nież pokazy ambitnych fi lmów.

Do niedawna w Sosnowcu, w nielegalnie zajętym budynku działał Niezależny Ośrodek Pracy Twórczej „La’Tryna”. Powstał on w lipcu 2001 roku. Po trzymie-sięcznym remoncie swą działalność rozpoczął wystawą ekologiczną. Później były kolejne wystawy oraz wykłady dotyczące m.in. globalizacji. Niestety, skłotersi zostali zmu-szeni do opuszczenia zajmowanego budynku. Po niedługim czasie zajęty został jednak kolejny budynek, o wiele większy i dający lepsze możliwości działania. Na drodze ku realizacji planów stanęła jednak miejscowa policja, która złożyła do-nos właścicielowi budynku, a ten zażądał usunięcia z niego skłotujących osób (w budynku nikt nie mieszkał na stałe, służył on jedynie jako miejsce działań). Ludzie tworzący „La’Trynę” nadal walczą o własne miejsce, gdzie mogliby realizować swe artystyczne i społeczne zamiary. W walce tej nie są sami, wspomagają ich inne ośrodki skłoterskie z całego kraju i lokalne media.

Poza wyżej opisanymi ośrodkami w Polsce niele-galnie zajętych jest jeszcze kilka innych miejsc. W Łodzi przy ulicy Węglowej mieszka około dziesięciu osób, swoje spotkania ma tam łódzka sekcja Federacji Anarchistycznej, w Andrychowie istnieje niewielki skłot „Karton”, w Dębicy w nielegalnie zajmowanym budynku odbywają się koncer-ty, chodzą słuchy o nowym skłocie w Tychach...

Powyższy opis z pewnością nie jest pełnym obrazem tego, co dzieje się zarówno w tych miejscach jak i w całej Polsce na gruncie skłoterskim. Ruch skłoterski jest ruchem płynnym – niczym „tymczasowe strefy autonomiczne” Hakima Beya, skłoty powstają i upadają, choć z pewnością każdy z nich chciałby być „permanentną strefą autonomicz-ną”, miejscem, gdzie bez nękania przez właścicieli i policję można realizować zamierzone cele. Nawet jednak tym-czasowość takich miejsc jest lepsza niż brak jakiejkolwiek przestrzeni do realizacji własnych pomysłów – skłoting to niezależność od państwowego urzędasa i „niewidzialnej ręki rynku”. To wolność tutaj i teraz.

Janusz Krawczyk

Jak to się stało, że pewnego dnia musiała się Pani zmienić w działaczkę społeczną?

D.K.: W grudniu 1998 r. sąsiedzi powiedzieli, że po-dobno przez nasz dom rodzinny i sąsiedztwo będzie biegła autostrada. Początkowo się z tego śmialiśmy, bo od 1973 r. wiedzieliśmy, że jest w planach pas pod autostradę, ale kilka kilometrów dalej, w szczerych polach. Wszyscy się przyzwyczaili, a tu pojawiła się pogłoska, że nie tam, lecz przez osiedle. Postanowiłam to sprawdzić. W urzędzie powiedzieli, że wkrótce zostanie wydana decyzja loka-lizacyjna dla autostrady. Zaczęłam przeglądać te plany i zobaczyłam, że faktycznie zmieniają przebieg pasa au-tostradowego. Początkowo załamałam się. Zupełnie nie byłam przygotowana na taką sytuację. Nie wiedziałam, jak walczyć. Pierwsze moje działania były chaotyczne. Zaczęłam dzwonić po urzędnikach i próbowałam nakłonić do zmiany decyzji, bądź wywnioskować, czy można się spodziewać zmiany. Decyzja wtedy jeszcze nie zapadła, ale wszyscy twierdzili, że już nic się nie da zrobić, proponowali się z tym pogodzić. Po tych telefonach, poszłam do sołtysa, bo choć osiedle od 12 lat jest w granicach Łodzi, to działało tu sołectwo. On też był zdezorientowany. Potem udałam się z sąsiadką do księdza. I tak po nitce trafi łam do kłębka, czy-li do pani z Olechowa, osiedla bloków. Okazało się, że wia-domość do nas dotarła tak naprawdę od niej. Znała kogoś w urzędzie, dowiedziała się nieofi cjalnie o zmianie loka-lizacji autostrady i postanowiła nas ostrzec. Wprawdzie ogłoszenie o planach budowy autostrady na naszym tere-nie władze zamieściły 4 grudnia, ale było to obwieszczenie drobniutkimi literkami, w jednej z gazet lokalnych.

Pro forma oczywiście.

D.K.: Nikt nie będzie szukał w gazecie czegoś, czego się nie spodziewa. Okazało się, że jest króciutki termin do złożenia wniosków, byśmy zostali potraktowani jako stro-na w sprawie.

Według kodeksu postępowania administracyjnego.

D.K.: Tak. Pamiętam, że chodziłam od domu do domu, pokazywałam mapę i mówiłam, że tutaj będzie autostrada. Z początku wszyscy się pukali w głowę i ci, którzy nie byli w urzędzie, nie wierzyli. Proponowałam, żebyśmy się ze-brali i zastanowili nad powołaniem komitetu protestacyj-nego. Pani z Olechowa poradziła, żebyśmy nie zawiązywa-li komitetu, ale stowarzyszenie, bo będziemy mieli większe uprawnienia. Dała mi książkę, która opisywała m.in. jak można założyć taką organizację. Nocą czytałam, jak za-padają decyzje w sprawie autostrad, jak wyglądają prze-pisy, żeby się zorientować. W tym samym czasie dzwoni-

łam (wzięłam numery z książki telefonicznej) po organiza-cjach ekologicznych. Próbowałam ich namówić do pomocy, ale skutek był mizerny. Jedną z osób, która zareagowała, był Rafał Górski z Obywatelskiego Ruchu Ekologicznego, drugą organizacją byli Zieloni Rzeczpospolitej Polskiej.

Ile osób przyszło na zebranie?

D.K.: Jakieś 16-17. Wiedziałam, że 15 osób potrze-ba, żebyśmy założyli stowarzyszenie, więc to wystarczy-ło. Szybciutko następnego dnia poleciałam ze wszystki-mi papierami do urzędów, do sądu, żeby to zarejestrować. Złożyłam wniosek do Urzędu Wojewódzkiego o dopusz-czenie stowarzyszenia do postępowania na prawach stro-ny, ale nie było jeszcze decyzji sądu o zarejestrowaniu, więc wniosek odrzucili.

Przecież w normalnym postępowaniu administracyj-nym automatycznie stroną są wszystkie osoby, przez których działki ma przebiegać inwestycja oraz wła-ściciele działek sąsiadujących, którzy mogą być po-szkodowani.

D.K.: Tylko w ciągu jednego dnia ok. 60 mieszkańców złożyło wnioski o dopuszczenie na prawach strony, w na-stępne dni wniosków było więcej. Okazało się, że urzędnicy przyznali prawa strony tylko tym, którzy znajdują się bez-pośrednio na trasie korytarza autostradowego.

Ale najbardziej poszkodowani, przez których dział-ki miała przebiegać inwestycja, powinni być stroną z urzędu, a nie dopiero na wniosek...

D.K.: NSA w późniejszym wyroku zaznaczył, że urząd złamał prawo (a konkretnie art. 31 k.p.a), ponieważ znacz-

– z Danutą Kowalczyk prezesem łódzkiego Stowarzyszenia

„Bezpieczna Autostrada” rozmawia Barbara Bubula

Biblioteka na „Rozbracie”. Fot. Marek Piekarski Walczyć trzebado końca

Fot.

Rafa

ł Gór

ski

RUSZ SIĘ!

ZZYCIA.indd 22-23 03-01-19, 18:24:26

Page 24: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL24 OBYWATEL 25

nie ograniczył dostęp do postępowania ludziom, którzy po-winni być w nim stroną. Ale urzędnicy chcieli, żeby było mniej problemów. Na początku stycznia zorganizowaliśmy manifestację pod Urzędem Wojewódzkim, a 22 stycznia do-wiedzieliśmy się, że z datą 31 XII 1998 r. decyzja o lokaliza-cji autostrady już zapadła. Przez 3 tygodnie nie było wiado-mo, czy decyzja jest, a tu nagle okazuje się, że dawno była.

Kiedy zdecydowaliście się, że będziecie demonstro-wać, że nie ograniczycie się do drogi prawnej?

D.K.: Wszystko działo się spontanicznie. Zebrań było bardzo dużo przez ten cały okres. Ludzie rzucali róż-ne pomysły, w końcu zdecydowaliśmy się na pikietę pod Urzędem Wojewódzkim. W międzyczasie zebraliśmy oko-ło 800 podpisów pod protestem.

W tym czasie stała się Pani przywódcą tej grupy mieszkańców?

D.K.: Tak wyszło, że byłam najbardziej wtajemniczona. Ludzie byli zdezorientowani, ja kilka razy przeczytałam tę książkę o procedurach i kilka ustaw. Poza tym, wychodzę z założenia, że walczyć trzeba do końca, zawsze.

W marcu czy kwietniu na nasze zebranie przyszli urzędnicy. Na wcześniejsze zaproszenia nie reagowali. Czyli pofatygowali się dopiero po kilkumiesięcznej walce.

Przyjechali dyrektor wydziału i pełnomocnik wojewody ds. autostrad, mnóstwo dziennikarzy. Było ok. 300 osób, atmosfera burzliwa. Mieszkańcy zarzucali urzędnikom ignorancję, arogancję, a urzędnicy wymachiwali dokumen-tem, iż rzekomo odbyły się konsultacje społeczne. A ja ten dokument sprawdziłam i okazał się blefem. Papiery mówiły o tym, że były tylko zapowiedzi konsultacji. Mieszkańcy byli naprawdę rozjuszeni. W pewnym momencie podniosło się dwóch panów, którzy siedzieli pośród mieszkańców i powiedzieli, że reprezentują organizacje ekologiczne. Próbowali pytać, co złego widzimy w autostradzie. Ona będzie biegła na wysokości 14 metrów i ludzie będą miesz-kać pod nasypem albo wiaduktem, oni to by nawet chcieli mieszkać w takim miejscu, że nie rozumieją, dlaczego lu-dzie są przeciw. No i ich wygwizdano i prawie wyniesiono. Gdy spotkanie się skończyło, to podjechały busiki z Urzędu Wojewódzkiego i ci „ekolodzy” wpakowali się do nich z urzędnikami.

Pełna symbioza.

D.K.: Tak, oni mieli nas przekonać, że to nic złego miesz-kać przy autostradzie, że to postęp – konieczny i nieunikniony.

Kierowaliśmy się do Rzecznika Praw Obywatelskich, wszystkich możliwych ministerstw, do prezydenta, zastępcy prezydenta Łodzi, do bardzo wielu radnych, posłów. Tylko dwóch posłów coś dla nas zrobiło. Załatwili m.in. wizytę u prezesa Urzędu Mieszkalnictwa. Sprawa była przez 9 mie-sięcy rozpatrywana w tym urzędzie, tam złożone zostały na-sze odwołania od decyzji wojewody. W międzyczasie szuka-liśmy pomocy prawnej. Zwracaliśmy się do prawników, ale naprawdę ciężko znaleźć kogoś, kto by był w temacie auto-stradowym obeznany. Trafi liśmy do prawnika z Wrocławia. Pomagał nam bezinteresownie. Napisał odwołanie do Urzędu Mieszkalnictwa. W sumie około 150 osób plus orga-nizacje, o których wcześniej wspomniałam zdecydowały się na złożenie odwołania. Po 9 miesiącach, w czasie których usiłowaliśmy się przebić do mediów, nagłośnić sprawę...

Organizowała Pani konferencje prasowe?

D.K.: To był problem, bo nie miałam z tym żadnych do-świadczeń, ale ktoś to musiał robić. W sumie było kilkana-ście konferencji prasowych. Zainteresowanie dziennika-rzy było duże. Chcąc się ustrzec przeinaczeń, dawaliśmy nasze wypowiedzi na piśmie i kopie dokumentów stano-wiących dowody, że mamy rację. To niewiele pomagało, były manipulacje, np. takie programy telewizyjne, kiedy zamiast domów, przez które miała przebiegać autostrada, pokazano jakieś pola, kilometr dalej, co miało sugerować, że korytarz autostradowy wiedzie przez nieużytki, a za-miast naszych wypowiedzi przytaczano kłamliwe wypo-wiedzi urzędników.

Naszym celem było, żeby temat ciągle powracał, żeby sprawa nie została zapomniana. Za każdym razem, kiedy był jakiś nowy fakt – odpowiedź z ministerstwa, nowy dokument – robiliśmy konferencję prasową. Ilekroć były w Łodzi konferencje autostradowe, to się na nich pojawia-łam, różnymi sposobami uzyskując zaproszenia. Żeby się pokazać, zabrać głos. Nawet, jeżeli konferencja była na zupełnie inny temat...

Po 9 miesiącach zdecydowaliśmy się napisać skargę do NSA na bezczynność Urzędu Mieszkalnictwa, bo nasze od-wołania leżały, a powinni je rozpatrzyć w ciągu miesiąca. 9 listopada zapadła decyzja prezesa Urzędu Mieszkalnictwa o podtrzymaniu decyzji wojewody. Na wskazane przez nas uchybienia formalne i prawne odpowiadano, że musiano się ich dopuścić z powodu „wyższej konieczności”. Na zarzuty, że jest nie do pomyślenia, aby autostrada biegła wzdłuż osiedla mieszkaniowego, ponad stacją przeładunkową, gdzie rocznie przetacza się ponad 27 tys. ton substancji chemicznych, odpowiadali, że to dobrze, iż te uciążliwości tu się skoncentrują, bo w ten sposób uwolnią od nich pozo-stałą część Łodzi...

Jak Państwo zareagowali na tę negatywną dla was decyzję?

D.K.: Część ludzi mówiła, że walczymy z wiatrakami. Ale większość była tak zdenerwowana tą odpowiedzią, że gdybyśmy się wtedy spotkali z tym co to podpisał, to do-szłoby do rękoczynów. Kilkadziesiąt osób postanowiło od-

wołać się od decyzji Urzędu Mieszkalnictwa do NSA. W czerwcu 2000 r. odbyła się pierwsza rozprawa.

Kto Państwa reprezentował?

D.K.: Znaleźliśmy wspaniałą panią adwokat w Warszawie. Rozmawialiśmy z wieloma prawnika-mi, ale nie znali się na tych sprawach i byli nastawie-ni materialistycznie, chcieli kilka tysięcy złotych za pierwszą rozprawę, a pani ta podeszła do nas bardzo życzliwie, wzięła naprawdę symboliczną zapłatę.

W międzyczasie jeździłam do NSA i oglądałam te do-kumenty, których wcześniej nie udało się przejrzeć czy zdobyć. Wszędzie, gdzie się zwracaliśmy o pomoc, znie-chęcali nas, że to proces nie do wygrania. Wiedzieliśmy, że NSA to ostatnia deska ratunku. Wyżej pozostawał tylko Sąd Najwyższy, ale tam już niełatwo skarżyć, i koszty dużo większe. Z początku pierwsza rozprawa wyglądała bardzo formalnie, przyszli prawnicy z Urzędu Mieszkalnictwa, wy-luzowani, nastawieni do całej sprawy jak do wygranej. Ale w trakcie rozprawy zaczęło wychodzić na jaw, że pierw-sze wskazanie lokalizacyjne autostrady nie obejmowa-ło w ogóle kwestionowanego przez nas przebiegu, tylko dwa zupełnie inne, czyli ten, który jest w planach zagospo-darowania przestrzennego od prawie 30 lat, i drugi, który przebiegał w odległości kilku kilometrów. A decyzja zapa-dła na przebieg „uśredniony”, jakby ktoś sobie postawił kre-skę pomiędzy tymi dwoma. I nie było oceny oddziaływania na środowisko dla tego wariantu, ponieważ urzędnicy wy-szli z założenia, że jeśli jest ocena dla wariantów poprzed-nich, a ten jest pośrodku, to w zasadzie nic nie trzeba robić. Nie było też uzgodnienia z żadnym z 9 ministerstw na ten „środkowy” wariant...

Występowaliście tylko jako stowarzyszenie?

D.K.: To było także kilkadziesiąt osób „prywatnie”. Było nasze stowarzyszenie oraz Towarzystwo Ekologicznego Transportu z Rafałem Górskim i partia Zielonych RP. Podczas rozprawy wynikła sprawa obozu, który w czasie wojny leżał na trasie planowanej autostrady. Szacuje się, że ponad 20 tys. osób jest tu pochowanych, są zeznania świadków.

Wszyscy mówili, że takie sprawy kończą się zwykle na jednej rozprawie, dostaliśmy zawiadomienie, że będzie jeszcze druga. 24 października 2000 r. odbyła się druga roz-prawa przed NSA. Później dzwoniłam do sądu, żeby dowia-dywać się, jaki jest wyrok. I pamiętam, że się popłakałam, gdy usłyszałam, że wygraliśmy. To było w połowie listopa-da 2000 r.

Czyli sprawa na tym etapie defi nitywnie się zakończy-ła. Uchroniliście się przed autostradą raz na zawsze?

D.K.: Niestety, nie. Determinacja urzędników obecnej ekipy rządzącej jest tak ogromna, że postanowili „dostoso-wać” prawo, skoro poprzednim razem okazało się, że stoi ono po stronie obywateli. Zmieniają teraz ustawy. I tak to dziwnie pasuje do naszego przypadku. Jakby ktoś na na-szym przykładzie chciał się ustrzec przed skutecznym opo-rem. Wygraliśmy, bo nie było wskazań lokalizacyjnych. W nowej ustawie proponuje się, żeby nie były potrzebne. Wygraliśmy, bo nie było uzgodnień z ministerstwami. Więc teraz ten obowiązek mają zlikwidować. Wygraliśmy, bo nie

było oceny oddziaływania na środowisko – likwidu-je się konieczność przedstawienia tego dokumentu. Nie było konsultacji z mieszkańcami. I ten obowią-zek ma zniknąć.

Okazało się, że walczyć trzeba dalej...

D.K.: Spodziewałam się, że po zmianie ekipy rządzącej mogą być problemy. Ta ekipa, która za-częła bawić się tymi wariantami, czyli SLD, to m.in. wojewoda łódzki Pęczak, który nie potrafi ł wyjaśnić,

skąd mu takie kwoty przyrosły na kontach. Trzystu dzia-łaczy SLD zażądało, żeby wyjaśnił, skąd ma taki majątek, a on nic. To wszystko oczywiście jest kwestią domysłów, bo dowodów nie mamy. Więc się spodziewałam, że po zmianie rządu tamta ekipa będzie realizowała swój pomysł. Bo jakiś cel w tym mieli, żeby nagle przesunąć miejsce lokalizacji autostrady. W jednym z pism wojewody Pęczaka pojawiło się określenie, że zrobili to „ze względów społecznych”. Był korytarz zarezerwowany w planach od dawna, o któ-rym ludzie wiedzieli, a tu nagle zmiana na wariant przez zamieszkałe osiedle, do tego na kilkukilometrowej estaka-dzie. Ciekawe, jakie to są te „względy społeczne”?

Może na przykład spekulacja gruntami...

D.K.: Może. Te nowe przepisy są szokujące. Jeśli roz-pocznie się budowa autostrady, nawet nielegalna lub zagra-żająca życiu ludzi, to nie można jej wstrzymać, nawet są-downie. I na każdym etapie zapewnia się wojewodzie moż-liwość nadania decyzji rygoru natychmiastowej wykonal-ności. Czyli praktycznie rzecz biorąc, zanim sąd się w ogó-le weźmie za tę sprawę, budowę rozpoczną metodą faktów dokonanych. Już nic nie będzie można zrobić.

Oni są bardziej zdeterminowani, lepiej zorganizowa-ni niż poprzednicy. Wiedziałam nawet, że będą zmieniać przepisy, żeby sobie ułatwić, ale nie przypuszczałam, że do tego stopnia.

Gdyby Pani wiedziała, że to będzie tak wyglądało, to czy by Pani te pierwsze kroki do sąsiadów w grudniu 1998 r. wykonała, czy nie?

D.K.: Cały czas pojawiali się ludzie, którzy mi doradza-li, żeby się wycofać. Najgorsze jest właśnie to, że wiele osób się zniechęca. Mówią: to jest za trudne, nikt jeszcze nie wy-grał. A ja wychodzę z założenia, że jeżeli ktoś nie może czy nie chce pomóc, to niech chociaż nie przeszkadza, nie znie-chęca. Bo naprawdę to jest cały czas walka z samym sobą, żeby się nie poddać. Ale gdybym jeszcze raz miała podjąć decyzję, czy to robić, to bym to zrobiła. Nawet gdybym na to miała 10 lat poświęcić. Wszystko, co mam. I zdrowie, i czas, i pieniądze. Zbyt wiele dla mnie i wielu innych osób zna-czą korzenie, dom rodzinny i to, jak ładne i ciche są te oko-lice, gdzie przyjeżdżają wycieczki rowerowe z całej Łodzi. Dla tego momentu, kiedy się dowiedziałam przez telefon, że decyzja jest cofnięta, warto było. Gdyby tak naprawdę we wszystkich ludziach była determinacja... Byłoby nam znacznie łatwiej. Żeby ludzie nie ulegli takiemu praniu mó-zgów, że już nic się nie da zrobić. Żeby się nie poddawali.

Dziękuję za rozmowę. Łódź, 26 października 2002 r.

RUSZ SIĘ!

Łódź – Andrzejów, zebranie mieszkańców w sprawie budowy

autostrady. Fot. Rafał Górski

ZZYCIA.indd 24-25 03-01-19, 18:24:49

Page 25: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL24 OBYWATEL 25

nie ograniczył dostęp do postępowania ludziom, którzy po-winni być w nim stroną. Ale urzędnicy chcieli, żeby było mniej problemów. Na początku stycznia zorganizowaliśmy manifestację pod Urzędem Wojewódzkim, a 22 stycznia do-wiedzieliśmy się, że z datą 31 XII 1998 r. decyzja o lokaliza-cji autostrady już zapadła. Przez 3 tygodnie nie było wiado-mo, czy decyzja jest, a tu nagle okazuje się, że dawno była.

Kiedy zdecydowaliście się, że będziecie demonstro-wać, że nie ograniczycie się do drogi prawnej?

D.K.: Wszystko działo się spontanicznie. Zebrań było bardzo dużo przez ten cały okres. Ludzie rzucali róż-ne pomysły, w końcu zdecydowaliśmy się na pikietę pod Urzędem Wojewódzkim. W międzyczasie zebraliśmy oko-ło 800 podpisów pod protestem.

W tym czasie stała się Pani przywódcą tej grupy mieszkańców?

D.K.: Tak wyszło, że byłam najbardziej wtajemniczona. Ludzie byli zdezorientowani, ja kilka razy przeczytałam tę książkę o procedurach i kilka ustaw. Poza tym, wychodzę z założenia, że walczyć trzeba do końca, zawsze.

W marcu czy kwietniu na nasze zebranie przyszli urzędnicy. Na wcześniejsze zaproszenia nie reagowali. Czyli pofatygowali się dopiero po kilkumiesięcznej walce.

Przyjechali dyrektor wydziału i pełnomocnik wojewody ds. autostrad, mnóstwo dziennikarzy. Było ok. 300 osób, atmosfera burzliwa. Mieszkańcy zarzucali urzędnikom ignorancję, arogancję, a urzędnicy wymachiwali dokumen-tem, iż rzekomo odbyły się konsultacje społeczne. A ja ten dokument sprawdziłam i okazał się blefem. Papiery mówiły o tym, że były tylko zapowiedzi konsultacji. Mieszkańcy byli naprawdę rozjuszeni. W pewnym momencie podniosło się dwóch panów, którzy siedzieli pośród mieszkańców i powiedzieli, że reprezentują organizacje ekologiczne. Próbowali pytać, co złego widzimy w autostradzie. Ona będzie biegła na wysokości 14 metrów i ludzie będą miesz-kać pod nasypem albo wiaduktem, oni to by nawet chcieli mieszkać w takim miejscu, że nie rozumieją, dlaczego lu-dzie są przeciw. No i ich wygwizdano i prawie wyniesiono. Gdy spotkanie się skończyło, to podjechały busiki z Urzędu Wojewódzkiego i ci „ekolodzy” wpakowali się do nich z urzędnikami.

Pełna symbioza.

D.K.: Tak, oni mieli nas przekonać, że to nic złego miesz-kać przy autostradzie, że to postęp – konieczny i nieunikniony.

Kierowaliśmy się do Rzecznika Praw Obywatelskich, wszystkich możliwych ministerstw, do prezydenta, zastępcy prezydenta Łodzi, do bardzo wielu radnych, posłów. Tylko dwóch posłów coś dla nas zrobiło. Załatwili m.in. wizytę u prezesa Urzędu Mieszkalnictwa. Sprawa była przez 9 mie-sięcy rozpatrywana w tym urzędzie, tam złożone zostały na-sze odwołania od decyzji wojewody. W międzyczasie szuka-liśmy pomocy prawnej. Zwracaliśmy się do prawników, ale naprawdę ciężko znaleźć kogoś, kto by był w temacie auto-stradowym obeznany. Trafi liśmy do prawnika z Wrocławia. Pomagał nam bezinteresownie. Napisał odwołanie do Urzędu Mieszkalnictwa. W sumie około 150 osób plus orga-nizacje, o których wcześniej wspomniałam zdecydowały się na złożenie odwołania. Po 9 miesiącach, w czasie których usiłowaliśmy się przebić do mediów, nagłośnić sprawę...

Organizowała Pani konferencje prasowe?

D.K.: To był problem, bo nie miałam z tym żadnych do-świadczeń, ale ktoś to musiał robić. W sumie było kilkana-ście konferencji prasowych. Zainteresowanie dziennika-rzy było duże. Chcąc się ustrzec przeinaczeń, dawaliśmy nasze wypowiedzi na piśmie i kopie dokumentów stano-wiących dowody, że mamy rację. To niewiele pomagało, były manipulacje, np. takie programy telewizyjne, kiedy zamiast domów, przez które miała przebiegać autostrada, pokazano jakieś pola, kilometr dalej, co miało sugerować, że korytarz autostradowy wiedzie przez nieużytki, a za-miast naszych wypowiedzi przytaczano kłamliwe wypo-wiedzi urzędników.

Naszym celem było, żeby temat ciągle powracał, żeby sprawa nie została zapomniana. Za każdym razem, kiedy był jakiś nowy fakt – odpowiedź z ministerstwa, nowy dokument – robiliśmy konferencję prasową. Ilekroć były w Łodzi konferencje autostradowe, to się na nich pojawia-łam, różnymi sposobami uzyskując zaproszenia. Żeby się pokazać, zabrać głos. Nawet, jeżeli konferencja była na zupełnie inny temat...

Po 9 miesiącach zdecydowaliśmy się napisać skargę do NSA na bezczynność Urzędu Mieszkalnictwa, bo nasze od-wołania leżały, a powinni je rozpatrzyć w ciągu miesiąca. 9 listopada zapadła decyzja prezesa Urzędu Mieszkalnictwa o podtrzymaniu decyzji wojewody. Na wskazane przez nas uchybienia formalne i prawne odpowiadano, że musiano się ich dopuścić z powodu „wyższej konieczności”. Na zarzuty, że jest nie do pomyślenia, aby autostrada biegła wzdłuż osiedla mieszkaniowego, ponad stacją przeładunkową, gdzie rocznie przetacza się ponad 27 tys. ton substancji chemicznych, odpowiadali, że to dobrze, iż te uciążliwości tu się skoncentrują, bo w ten sposób uwolnią od nich pozo-stałą część Łodzi...

Jak Państwo zareagowali na tę negatywną dla was decyzję?

D.K.: Część ludzi mówiła, że walczymy z wiatrakami. Ale większość była tak zdenerwowana tą odpowiedzią, że gdybyśmy się wtedy spotkali z tym co to podpisał, to do-szłoby do rękoczynów. Kilkadziesiąt osób postanowiło od-

wołać się od decyzji Urzędu Mieszkalnictwa do NSA. W czerwcu 2000 r. odbyła się pierwsza rozprawa.

Kto Państwa reprezentował?

D.K.: Znaleźliśmy wspaniałą panią adwokat w Warszawie. Rozmawialiśmy z wieloma prawnika-mi, ale nie znali się na tych sprawach i byli nastawie-ni materialistycznie, chcieli kilka tysięcy złotych za pierwszą rozprawę, a pani ta podeszła do nas bardzo życzliwie, wzięła naprawdę symboliczną zapłatę.

W międzyczasie jeździłam do NSA i oglądałam te do-kumenty, których wcześniej nie udało się przejrzeć czy zdobyć. Wszędzie, gdzie się zwracaliśmy o pomoc, znie-chęcali nas, że to proces nie do wygrania. Wiedzieliśmy, że NSA to ostatnia deska ratunku. Wyżej pozostawał tylko Sąd Najwyższy, ale tam już niełatwo skarżyć, i koszty dużo większe. Z początku pierwsza rozprawa wyglądała bardzo formalnie, przyszli prawnicy z Urzędu Mieszkalnictwa, wy-luzowani, nastawieni do całej sprawy jak do wygranej. Ale w trakcie rozprawy zaczęło wychodzić na jaw, że pierw-sze wskazanie lokalizacyjne autostrady nie obejmowa-ło w ogóle kwestionowanego przez nas przebiegu, tylko dwa zupełnie inne, czyli ten, który jest w planach zagospo-darowania przestrzennego od prawie 30 lat, i drugi, który przebiegał w odległości kilku kilometrów. A decyzja zapa-dła na przebieg „uśredniony”, jakby ktoś sobie postawił kre-skę pomiędzy tymi dwoma. I nie było oceny oddziaływania na środowisko dla tego wariantu, ponieważ urzędnicy wy-szli z założenia, że jeśli jest ocena dla wariantów poprzed-nich, a ten jest pośrodku, to w zasadzie nic nie trzeba robić. Nie było też uzgodnienia z żadnym z 9 ministerstw na ten „środkowy” wariant...

Występowaliście tylko jako stowarzyszenie?

D.K.: To było także kilkadziesiąt osób „prywatnie”. Było nasze stowarzyszenie oraz Towarzystwo Ekologicznego Transportu z Rafałem Górskim i partia Zielonych RP. Podczas rozprawy wynikła sprawa obozu, który w czasie wojny leżał na trasie planowanej autostrady. Szacuje się, że ponad 20 tys. osób jest tu pochowanych, są zeznania świadków.

Wszyscy mówili, że takie sprawy kończą się zwykle na jednej rozprawie, dostaliśmy zawiadomienie, że będzie jeszcze druga. 24 października 2000 r. odbyła się druga roz-prawa przed NSA. Później dzwoniłam do sądu, żeby dowia-dywać się, jaki jest wyrok. I pamiętam, że się popłakałam, gdy usłyszałam, że wygraliśmy. To było w połowie listopa-da 2000 r.

Czyli sprawa na tym etapie defi nitywnie się zakończy-ła. Uchroniliście się przed autostradą raz na zawsze?

D.K.: Niestety, nie. Determinacja urzędników obecnej ekipy rządzącej jest tak ogromna, że postanowili „dostoso-wać” prawo, skoro poprzednim razem okazało się, że stoi ono po stronie obywateli. Zmieniają teraz ustawy. I tak to dziwnie pasuje do naszego przypadku. Jakby ktoś na na-szym przykładzie chciał się ustrzec przed skutecznym opo-rem. Wygraliśmy, bo nie było wskazań lokalizacyjnych. W nowej ustawie proponuje się, żeby nie były potrzebne. Wygraliśmy, bo nie było uzgodnień z ministerstwami. Więc teraz ten obowiązek mają zlikwidować. Wygraliśmy, bo nie

było oceny oddziaływania na środowisko – likwidu-je się konieczność przedstawienia tego dokumentu. Nie było konsultacji z mieszkańcami. I ten obowią-zek ma zniknąć.

Okazało się, że walczyć trzeba dalej...

D.K.: Spodziewałam się, że po zmianie ekipy rządzącej mogą być problemy. Ta ekipa, która za-częła bawić się tymi wariantami, czyli SLD, to m.in. wojewoda łódzki Pęczak, który nie potrafi ł wyjaśnić,

skąd mu takie kwoty przyrosły na kontach. Trzystu dzia-łaczy SLD zażądało, żeby wyjaśnił, skąd ma taki majątek, a on nic. To wszystko oczywiście jest kwestią domysłów, bo dowodów nie mamy. Więc się spodziewałam, że po zmianie rządu tamta ekipa będzie realizowała swój pomysł. Bo jakiś cel w tym mieli, żeby nagle przesunąć miejsce lokalizacji autostrady. W jednym z pism wojewody Pęczaka pojawiło się określenie, że zrobili to „ze względów społecznych”. Był korytarz zarezerwowany w planach od dawna, o któ-rym ludzie wiedzieli, a tu nagle zmiana na wariant przez zamieszkałe osiedle, do tego na kilkukilometrowej estaka-dzie. Ciekawe, jakie to są te „względy społeczne”?

Może na przykład spekulacja gruntami...

D.K.: Może. Te nowe przepisy są szokujące. Jeśli roz-pocznie się budowa autostrady, nawet nielegalna lub zagra-żająca życiu ludzi, to nie można jej wstrzymać, nawet są-downie. I na każdym etapie zapewnia się wojewodzie moż-liwość nadania decyzji rygoru natychmiastowej wykonal-ności. Czyli praktycznie rzecz biorąc, zanim sąd się w ogó-le weźmie za tę sprawę, budowę rozpoczną metodą faktów dokonanych. Już nic nie będzie można zrobić.

Oni są bardziej zdeterminowani, lepiej zorganizowa-ni niż poprzednicy. Wiedziałam nawet, że będą zmieniać przepisy, żeby sobie ułatwić, ale nie przypuszczałam, że do tego stopnia.

Gdyby Pani wiedziała, że to będzie tak wyglądało, to czy by Pani te pierwsze kroki do sąsiadów w grudniu 1998 r. wykonała, czy nie?

D.K.: Cały czas pojawiali się ludzie, którzy mi doradza-li, żeby się wycofać. Najgorsze jest właśnie to, że wiele osób się zniechęca. Mówią: to jest za trudne, nikt jeszcze nie wy-grał. A ja wychodzę z założenia, że jeżeli ktoś nie może czy nie chce pomóc, to niech chociaż nie przeszkadza, nie znie-chęca. Bo naprawdę to jest cały czas walka z samym sobą, żeby się nie poddać. Ale gdybym jeszcze raz miała podjąć decyzję, czy to robić, to bym to zrobiła. Nawet gdybym na to miała 10 lat poświęcić. Wszystko, co mam. I zdrowie, i czas, i pieniądze. Zbyt wiele dla mnie i wielu innych osób zna-czą korzenie, dom rodzinny i to, jak ładne i ciche są te oko-lice, gdzie przyjeżdżają wycieczki rowerowe z całej Łodzi. Dla tego momentu, kiedy się dowiedziałam przez telefon, że decyzja jest cofnięta, warto było. Gdyby tak naprawdę we wszystkich ludziach była determinacja... Byłoby nam znacznie łatwiej. Żeby ludzie nie ulegli takiemu praniu mó-zgów, że już nic się nie da zrobić. Żeby się nie poddawali.

Dziękuję za rozmowę. Łódź, 26 października 2002 r.

RUSZ SIĘ!

Łódź – Andrzejów, zebranie mieszkańców w sprawie budowy

autostrady. Fot. Rafał Górski

ZZYCIA.indd 24-25 03-01-19, 18:24:49

Page 26: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL26 OBYWATEL 27

29 października 2002

„Po ośmiu latach procesu, siedmiu mieszkańców Tokio wygrało od rządu odszkodowania za zatrucie spalinami po-chodzącymi z publicznych autostrad. Astmatycy, którzy dosta-ną pieniądze mieszkają tylko 50 metrów od drogi, po której codziennie przejeżdżają tysiące samochodów. Sąd tokijski przyznał pieniądze tylko siedmiu poszkodowanym, którzy udowodnili, że ich choroby zostały wywołane przez spaliny samochodowe.

Odszkodowania są jednak duże: każdy z nich dostanie 79,2 mln jenów (638 tys. dol.). Pozew złożyło 99 osób, które domagały się 2,2 mld jenów (ponad 18 mln dol.). W uzasadnie-niu decyzji japoński sąd wytknął rządowi i jego agendzie, która zajmuje się zarządzaniem autostradami, że nieprawidłowo zbudowały i zarządzają drogami w Tokio. Stolica Japonii jest uważana za jedno z najbardziej zanieczyszczonych spalinami miast na świecie – mieszka w niej 12 mln ludzi, znaczna część dojeżdża do pracy samochodem. – To bardzo surowy wyrok. Już zarządziłem rozpoczęcie prac nad rozwiązaniem problemu zanieczyszczeń, który dotyczy wielu mieszkańców Tokio – sko-mentował werdykt sądu minister transportu Chikage Ogi, ale nie podał dokładnie jakie kroki zamierza powziąć rząd, by zmniej-szyć poziom zanieczyszczeń w stolicy. Władze miasta, które równie będą musiały ponieść koszty kary, zapowiedziały już, że nie będą się odwoływać od wyroku. Pozwane zostały również koncerny motoryzacyjne, w tym siedem fi rm japońskich: Toyota, Nissan, Nissan Diesel, Mitsubishi Motors, Hino Motors, Isuzu Motors i Mazda. Sąd nie uznał ich jednak winnymi spowo-dowania uszczerbku na zdrowiu. – To wielkie rozczarowanie – powiedział jeden z Japończyków, który skierował sprawę do sądu. Koncerny tłumaczyły przed sądem, że nie mają wpływu na politykę przestrzenną w Tokio, w tym na budowę autostrad, a same starają się opracować takie technologie, które byłyby jak najmniej szkodliwe dla środowiska. Pozew przeciwko rządowi wygrany przez siedmiu poszkodowanych był pierwszym, który złożono w Japonii w sprawie zanieczyszczeń środowiska spo-wodowanych spalinami. To również pierwsza sprawa sądowa w Japonii, w której oskarżono koncerny motoryzacyjne”

[Gazeta Wyborcza, 29.11.02].Tyle doniesienia prasowe. Teraz kolej na nas. Nie pozwól

się krzywdzić, walcz o swoje prawa. Jeżeli przeszkadzają Ci spaliny samochodowe, Twój spokój zakłóca hałas prze-jeżdżających samochodów, wartość Twojego mieszkania lub domu obniżyła się z powodu powstania w sąsiedztwie drogi szybkiego ruchu, chorujesz lub masz złe samopoczu-cie na skutek zwiększającego się ruchu samochodowego – pomożemy Ci. Organizujemy procesy zbiorowe przeciwko koncernom samochodowym i użytkownikom samochodów. Walczymy w sądach o odszkodowanie dla Ciebie. Jeżeli czujesz się skrzywdzony i chciałbyś to zmienić, zgłoś się do nas. Jesteśmy stowarzyszeniem ekologicznym z wieloletnim

doświadczeniem. Zapewniamy doradztwo prawne i repre-zentację przed sądami. Nie jesteś sam. W podobnej sytuacji są tysiące ludzi. Razem możemy osiągnąć sukces.

Kontakt z nami:Federacja Zielonych – Grupa Krakowska, ul. Sławkowska 12, 31-014 Kraków, tel./fax.: /12/4131095, Tomasz Siwiński.

25 listopada

Tego dnia w warszawskiej siedzibie Banku Światowego odbyły się konsultacje nowej strategii udzielania pożyczek wypracowanej przez ekspertów Banku. Było to jedno z 8 spotkań z tej serii. Bank Światowy wystawił dość „moc-ną” ekipę, w spotkaniu brał udział Pietro Vieglio zasiadający w 24-osobowym zarządzie Banku, jak i inni waszyng-tońscy urzędnicy, m.in. dyrektor departamentu środo-wiska czy makroekonomiści odpowiedzialni za politykę tej instytucji. W spotkaniu uczestniczyli liczni przedsta-wiciele rządu i kilku reprezentantów „społeczeństwa obywatelskiego”. Przedstawiciele Banku podkreślali wolę reform, uwzględniania wpływu inwestycji na środowisko naturalne przy udzielaniu pożyczek, a także troskę o ich odbiór społeczny. Jak przyznał członek zarządu Banku, czasem Bankowi opłaca wycofać się z kontrowersyjnych projektów budowy tam czy rurociągów niż narażać na szwank swój wizerunek. Jednak czy nasi decydenci byli zainteresowani reformą Banku? Ależ skąd, powód przy-bycia na spotkanie był bardziej prozaiczny. Agnieszka Rudniak – zastępca dyrektora departamentu funduszy zagranicznych i zadłużenia w Ministerstwie Finansów, pochwaliła dotychczasowe strukturalne programy dosto-sowawcze Banku (tak silnie krytykowane przez tysiące działaczy obywatelskich na całym świecie) i powiedziała, że polski rząd jest bardzo zainteresowany korzystaniem z usług Banku, szykuje różne projekty infrastrukturalne. Najważniejszy to „szczególnie priorytetowy” program budowy autostrad, na który rząd chce uzyskać od Banku 400 milionów dolarów. Przedstawiciele Ministerstwa Infrastruktury oraz Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej poparli panią dyrektor i podkreślali znaczenie nowego programu autostradowego i setek innych projektów „rozwoju”, które też będą wyma-gały sfi nansowania... Przedstawiciele Banku Światowego przynajmniej pozorują jakieś zmiany, zaczynają mówić o środowisku i społeczeństwie obywatelskim, a nasi decy-denci po staremu wciąż tylko bezczelnie wyciągają łapę.

Ciekawostką może też być fakt ukazania się na stronach WWW polskiego oddziału Banku Światowego raportu pt. „Finansowanie dróg w Polsce – stan obecny i plany na przy-szłość”. Czytamy w nim m.in.: „Należy wspierać i możliwie jak najszybciej zrealizować rządowe plany nowelizacji sze-

regu aktów i regulacji prawnych” dotyczących nowych in-westycji transportowych. Pozostawiamy to bez komentarza w świetle informacji z Infostrady z numeru 8 „Obywatela”, bo i co tu komentować: pan (Bank Światowy) każe – sługa (polski rząd) musi...

Koniec listopada

Na stronach WWW Sejmu RP możemy przeczytać pro-jekt ustawy o zmianie ustawy – Prawo budowlane, stano-wiący realizację Strategii Gospodarczej Rządu SLD-UP-PSL „Przedsiębiorczość-Rozwój-Praca” (http://orka.sejm.gov.pl/Druki4ka.nsf/wgdruku/493/$fi le/493.pdf).

W artykule 28 projektu czytamy: „Stroną w postępowaniu w sprawie pozwolenia na budowę jest inwestor oraz właściciel, użytkownik wieczysty lub zarządca sąsiedniej nieruchomości. Przepisu art. 31 Kodeksu postępowania administracyjnego nie stosuje się”. Tymczasem wspomniany art. 31 Kpa mówi: „§ 1. Organizacja społeczna może w sprawie dotyczącej innej osoby występować z żądaniem: 1) wszczęcia postępowania, 2) dopuszczenia jej do udziału w postępowaniu, jeżeli jest to uzasadnione celami statutowymi tej organizacji i gdy przema-wia za tym interes społeczny. § 2. Organ administracji państwo-wej, uznając żądanie organizacji społecznej za uzasadnione, postanawia o wszczęciu postępowania z urzędu lub o dopusz-czeniu organizacji do udziału w postępowaniu. Na postanowie-nie o odmowie wszczęcia postępowania lub dopuszczenia do udziału w postępowaniu organizacji społecznej służy zażalenie. § 3. Organizacja społeczna uczestniczy w postępowaniu na pra-wach strony. § 4. Organ administracji państwowej, wszczynając postępowanie w sprawie dotyczącej innej osoby, zawiadamia o tym organizację społeczną, jeżeli uzna, że może ona być zainteresowana udziałem w tym postępowaniu ze względu na swoje cele statutowe, i gdy przemawia za tym interes społeczny. § 5. Organizacja społeczna, która nie uczestniczy w postępo-waniu na prawach strony, może za zgodą organu administracji państwowej przedstawić temu organowi swój pogląd w sprawie, wyrażony w uchwale lub oświadczeniu jej organu statutowego”. Z zapisów nowego Prawa budowlanego wynika zatem, że organizacje obywatelskie nie będą miały prawa skarżenia inwestycji szkodliwych dla ludzi i środowiska typu stacje benzynowe, autostrady, parkingi itp.

W innym miejscu projektu Prawa budowlanego może-my przeczytać, że pozwolenia na budowę nie wymaga wy-konanie robót budowlanych, polegających na przebudowie i remoncie dróg. Czyli dodanie do istniejącej drogi jednopa-smowej dwóch pasów dodatkowych oraz na przykład esta-kady nie będzie wymagało pozwolenia na budowę...

Kolejna perełka to artykuł 35: „W przypadku złożenia skargi do Naczelnego Sądu Administracyjnego na decyzję o pozwoleniu na budowę, wstrzymanie wykonania tej decyzji na wniosek skarżącego Sąd może uzależnić od złożenia przez skarżącego kaucji na zabezpieczenie roszczeń inwestora z po-wodu wstrzymania wykonania decyzji”. A zatem np. organiza-cja społeczna chcąca powstrzymać wybudowanie autostra-dy będzie musiała wpłacić kilka milionów dolarów kaucji...

Konsultacje ze społeczeństwem w wykonaniu rządu SLD-UP-PSL są dokładnie takie same, jak za komuny – władza wydaje prikaz, a jak się komuś on nie podoba, to ma zamknąć mordę i siedzieć cicho, bo jak nie, to pałą...

Rafał Górski, Piotr Bielski

Z ŻYCIA OBYWATELI

Rafał Górski Piotr Bielski

ZZYCIA.indd 26-27 03-01-19, 18:25:03

Page 27: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL26 OBYWATEL 27

29 października 2002

„Po ośmiu latach procesu, siedmiu mieszkańców Tokio wygrało od rządu odszkodowania za zatrucie spalinami po-chodzącymi z publicznych autostrad. Astmatycy, którzy dosta-ną pieniądze mieszkają tylko 50 metrów od drogi, po której codziennie przejeżdżają tysiące samochodów. Sąd tokijski przyznał pieniądze tylko siedmiu poszkodowanym, którzy udowodnili, że ich choroby zostały wywołane przez spaliny samochodowe.

Odszkodowania są jednak duże: każdy z nich dostanie 79,2 mln jenów (638 tys. dol.). Pozew złożyło 99 osób, które domagały się 2,2 mld jenów (ponad 18 mln dol.). W uzasadnie-niu decyzji japoński sąd wytknął rządowi i jego agendzie, która zajmuje się zarządzaniem autostradami, że nieprawidłowo zbudowały i zarządzają drogami w Tokio. Stolica Japonii jest uważana za jedno z najbardziej zanieczyszczonych spalinami miast na świecie – mieszka w niej 12 mln ludzi, znaczna część dojeżdża do pracy samochodem. – To bardzo surowy wyrok. Już zarządziłem rozpoczęcie prac nad rozwiązaniem problemu zanieczyszczeń, który dotyczy wielu mieszkańców Tokio – sko-mentował werdykt sądu minister transportu Chikage Ogi, ale nie podał dokładnie jakie kroki zamierza powziąć rząd, by zmniej-szyć poziom zanieczyszczeń w stolicy. Władze miasta, które równie będą musiały ponieść koszty kary, zapowiedziały już, że nie będą się odwoływać od wyroku. Pozwane zostały również koncerny motoryzacyjne, w tym siedem fi rm japońskich: Toyota, Nissan, Nissan Diesel, Mitsubishi Motors, Hino Motors, Isuzu Motors i Mazda. Sąd nie uznał ich jednak winnymi spowo-dowania uszczerbku na zdrowiu. – To wielkie rozczarowanie – powiedział jeden z Japończyków, który skierował sprawę do sądu. Koncerny tłumaczyły przed sądem, że nie mają wpływu na politykę przestrzenną w Tokio, w tym na budowę autostrad, a same starają się opracować takie technologie, które byłyby jak najmniej szkodliwe dla środowiska. Pozew przeciwko rządowi wygrany przez siedmiu poszkodowanych był pierwszym, który złożono w Japonii w sprawie zanieczyszczeń środowiska spo-wodowanych spalinami. To również pierwsza sprawa sądowa w Japonii, w której oskarżono koncerny motoryzacyjne”

[Gazeta Wyborcza, 29.11.02].Tyle doniesienia prasowe. Teraz kolej na nas. Nie pozwól

się krzywdzić, walcz o swoje prawa. Jeżeli przeszkadzają Ci spaliny samochodowe, Twój spokój zakłóca hałas prze-jeżdżających samochodów, wartość Twojego mieszkania lub domu obniżyła się z powodu powstania w sąsiedztwie drogi szybkiego ruchu, chorujesz lub masz złe samopoczu-cie na skutek zwiększającego się ruchu samochodowego – pomożemy Ci. Organizujemy procesy zbiorowe przeciwko koncernom samochodowym i użytkownikom samochodów. Walczymy w sądach o odszkodowanie dla Ciebie. Jeżeli czujesz się skrzywdzony i chciałbyś to zmienić, zgłoś się do nas. Jesteśmy stowarzyszeniem ekologicznym z wieloletnim

doświadczeniem. Zapewniamy doradztwo prawne i repre-zentację przed sądami. Nie jesteś sam. W podobnej sytuacji są tysiące ludzi. Razem możemy osiągnąć sukces.

Kontakt z nami:Federacja Zielonych – Grupa Krakowska, ul. Sławkowska 12, 31-014 Kraków, tel./fax.: /12/4131095, Tomasz Siwiński.

25 listopada

Tego dnia w warszawskiej siedzibie Banku Światowego odbyły się konsultacje nowej strategii udzielania pożyczek wypracowanej przez ekspertów Banku. Było to jedno z 8 spotkań z tej serii. Bank Światowy wystawił dość „moc-ną” ekipę, w spotkaniu brał udział Pietro Vieglio zasiadający w 24-osobowym zarządzie Banku, jak i inni waszyng-tońscy urzędnicy, m.in. dyrektor departamentu środo-wiska czy makroekonomiści odpowiedzialni za politykę tej instytucji. W spotkaniu uczestniczyli liczni przedsta-wiciele rządu i kilku reprezentantów „społeczeństwa obywatelskiego”. Przedstawiciele Banku podkreślali wolę reform, uwzględniania wpływu inwestycji na środowisko naturalne przy udzielaniu pożyczek, a także troskę o ich odbiór społeczny. Jak przyznał członek zarządu Banku, czasem Bankowi opłaca wycofać się z kontrowersyjnych projektów budowy tam czy rurociągów niż narażać na szwank swój wizerunek. Jednak czy nasi decydenci byli zainteresowani reformą Banku? Ależ skąd, powód przy-bycia na spotkanie był bardziej prozaiczny. Agnieszka Rudniak – zastępca dyrektora departamentu funduszy zagranicznych i zadłużenia w Ministerstwie Finansów, pochwaliła dotychczasowe strukturalne programy dosto-sowawcze Banku (tak silnie krytykowane przez tysiące działaczy obywatelskich na całym świecie) i powiedziała, że polski rząd jest bardzo zainteresowany korzystaniem z usług Banku, szykuje różne projekty infrastrukturalne. Najważniejszy to „szczególnie priorytetowy” program budowy autostrad, na który rząd chce uzyskać od Banku 400 milionów dolarów. Przedstawiciele Ministerstwa Infrastruktury oraz Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej poparli panią dyrektor i podkreślali znaczenie nowego programu autostradowego i setek innych projektów „rozwoju”, które też będą wyma-gały sfi nansowania... Przedstawiciele Banku Światowego przynajmniej pozorują jakieś zmiany, zaczynają mówić o środowisku i społeczeństwie obywatelskim, a nasi decy-denci po staremu wciąż tylko bezczelnie wyciągają łapę.

Ciekawostką może też być fakt ukazania się na stronach WWW polskiego oddziału Banku Światowego raportu pt. „Finansowanie dróg w Polsce – stan obecny i plany na przy-szłość”. Czytamy w nim m.in.: „Należy wspierać i możliwie jak najszybciej zrealizować rządowe plany nowelizacji sze-

regu aktów i regulacji prawnych” dotyczących nowych in-westycji transportowych. Pozostawiamy to bez komentarza w świetle informacji z Infostrady z numeru 8 „Obywatela”, bo i co tu komentować: pan (Bank Światowy) każe – sługa (polski rząd) musi...

Koniec listopada

Na stronach WWW Sejmu RP możemy przeczytać pro-jekt ustawy o zmianie ustawy – Prawo budowlane, stano-wiący realizację Strategii Gospodarczej Rządu SLD-UP-PSL „Przedsiębiorczość-Rozwój-Praca” (http://orka.sejm.gov.pl/Druki4ka.nsf/wgdruku/493/$fi le/493.pdf).

W artykule 28 projektu czytamy: „Stroną w postępowaniu w sprawie pozwolenia na budowę jest inwestor oraz właściciel, użytkownik wieczysty lub zarządca sąsiedniej nieruchomości. Przepisu art. 31 Kodeksu postępowania administracyjnego nie stosuje się”. Tymczasem wspomniany art. 31 Kpa mówi: „§ 1. Organizacja społeczna może w sprawie dotyczącej innej osoby występować z żądaniem: 1) wszczęcia postępowania, 2) dopuszczenia jej do udziału w postępowaniu, jeżeli jest to uzasadnione celami statutowymi tej organizacji i gdy przema-wia za tym interes społeczny. § 2. Organ administracji państwo-wej, uznając żądanie organizacji społecznej za uzasadnione, postanawia o wszczęciu postępowania z urzędu lub o dopusz-czeniu organizacji do udziału w postępowaniu. Na postanowie-nie o odmowie wszczęcia postępowania lub dopuszczenia do udziału w postępowaniu organizacji społecznej służy zażalenie. § 3. Organizacja społeczna uczestniczy w postępowaniu na pra-wach strony. § 4. Organ administracji państwowej, wszczynając postępowanie w sprawie dotyczącej innej osoby, zawiadamia o tym organizację społeczną, jeżeli uzna, że może ona być zainteresowana udziałem w tym postępowaniu ze względu na swoje cele statutowe, i gdy przemawia za tym interes społeczny. § 5. Organizacja społeczna, która nie uczestniczy w postępo-waniu na prawach strony, może za zgodą organu administracji państwowej przedstawić temu organowi swój pogląd w sprawie, wyrażony w uchwale lub oświadczeniu jej organu statutowego”. Z zapisów nowego Prawa budowlanego wynika zatem, że organizacje obywatelskie nie będą miały prawa skarżenia inwestycji szkodliwych dla ludzi i środowiska typu stacje benzynowe, autostrady, parkingi itp.

W innym miejscu projektu Prawa budowlanego może-my przeczytać, że pozwolenia na budowę nie wymaga wy-konanie robót budowlanych, polegających na przebudowie i remoncie dróg. Czyli dodanie do istniejącej drogi jednopa-smowej dwóch pasów dodatkowych oraz na przykład esta-kady nie będzie wymagało pozwolenia na budowę...

Kolejna perełka to artykuł 35: „W przypadku złożenia skargi do Naczelnego Sądu Administracyjnego na decyzję o pozwoleniu na budowę, wstrzymanie wykonania tej decyzji na wniosek skarżącego Sąd może uzależnić od złożenia przez skarżącego kaucji na zabezpieczenie roszczeń inwestora z po-wodu wstrzymania wykonania decyzji”. A zatem np. organiza-cja społeczna chcąca powstrzymać wybudowanie autostra-dy będzie musiała wpłacić kilka milionów dolarów kaucji...

Konsultacje ze społeczeństwem w wykonaniu rządu SLD-UP-PSL są dokładnie takie same, jak za komuny – władza wydaje prikaz, a jak się komuś on nie podoba, to ma zamknąć mordę i siedzieć cicho, bo jak nie, to pałą...

Rafał Górski, Piotr Bielski

Z ŻYCIA OBYWATELI

Rafał Górski Piotr Bielski

ZZYCIA.indd 26-27 03-01-19, 18:25:03

Page 28: OBYWATEL nr 1(9)/2003

Norman G. Finkelstein jest profesorem nauk politycznych na Uniwersytecie DePaul w Chicago. Uczeń Noama Chomsky’ego. Przez lata specjalizował się w problematyce izraelsko-palestyńskiej. Autor licznych książek, m.in. „Image and Reality of the Israel Palestine Confl ict” (Mit i rze-czywistość konfl iktu palestyńsko-izraelskiego) Verso, 2001; „The Rise and Fall of Palestine” (Powstanie i upadek Palestyny), Uniwersytet w Minnesocie, 1996; a także najgłośniejszej „The Holocaust Industry: Refl ections on the Exploitation of Jewish Suffering”, Verso, 2002 (wydanie polskie: „Przedsiębiorstwo Holokaust”, Volumen). Pochodzi z rodziny żydowskiej. Jon Elmer jest dziennikarzem i studentem fi lozofi i na Uniwersytecie Dalhousie (Kanada). Od zawsze pozostaje na uboczu świata akademic-kiego, wyruszając na poszukiwania kontrowersyjnych tematów w krainę dziennikarstwa.

OBYWATEL28 OBYWATEL 29

Profesorze, w piątek 15 listopada 2002 r. wysoko po-stawiony izraelski funkcjonariusz wojskowy oświadczył, że ostatnie oblężenie Hebronu „pomyślnie oczyściło ulice z terrorystów”. Zaledwie kilka godzin później islamski Dżi-had zaatakował osadników żydowskich zamieszkujących Hebron, zabijając 12 osób, w tym dowódcę izraelskich sił zbrojnych w Hebronie. Czy istnieje możliwość zbrojnego rozwiązania konfl iktu izraelsko-palestyńskiego w kontek-ście takiej defi nicji sukcesu?

N.G.F.: No cóż, możliwy jest tylko jeden rodzaj zbroj-nego rozwiązania tego konfl iktu, mianowicie usunięcie wszystkich Palestyńczyków. Jest jednak sprawą zupełnie jasną, że ewentualne wydalenie Palestyńczyków nie zlikwi-duje istniejącego problemu.

Beniamin Netanjahu, który oświadczył ostatnio: „Po prostu powiedzmy nie państwu palestyńskiemu”, będzie konkuro-wał 28 listopada na stanowisko przywódcy ugrupowania Likud z premierem Arielem Szaronem. Jakie konsekwencje może spowodować zwycięstwo Netanjahu dla palestyńskiej intifady?

N.G.F.: Myślę, że wizja Zachodu dotycząca systemu politycznego Izraela jak i dokładnego działania jego elit politycznych jest błędna. Polityczny dorobek Netanjahu za czasów, gdy piastował stanowisko, był rzeczywiście pokaźniejszy niż jego następcy E. Baraka. Przyjrzyjmy się ostatniemu sprawozdaniu „Land Grab” z maja 2002 r. au-torstwa Izraelskiej Organizacji Obrony Praw Człowieka na Terytorium Okupowanym (B’Tselem), a w szczególności po-dejmowanej w nim ważnej kwestii osadników żydowskich i osadnictwa. Otóż wynika z tego sprawozdania, iż można zaobserwować przyrost osadnictwa – objawiający się więk-szą ilością kwaterunków – w czasie rządów Izraelskiej Partii Pracy niż w czasie rządów Likudu. Oznacza to większą licz-bę osadników i zakwaterowań za rządów Icchaka Rabina (1992-1995) niż za rządów Icchaka Szamira (1986-1992) i kolejno więcej za E. Baraka (1999-2001) niż za B. Netanjahu (1996-1999). Sądzę więc, że problem nie tkwi w tym, czy władzę sprawuje rząd „prawicowy”, czy „lewicowy”, mowa jest o długoterminowej polityce Izraela, która nie zmienia się bez względu na to, jakie polityczne ugrupowanie akurat jest przy władzy.

Spójrzmy na oświadczenie E. Baraka po operacji „Mur Obronny” rozpoczętej przez A. Szarona, mającej miejsce w marcu i kwietniu 2002 r., która została potępiona przez Amnesty International i Human Rights Watch za różnorodne zbrodnie wojenne. W tym oświadczeniu E. Barak powiedział, iż głównym błędem A. Szarona była jego powściągliwość w działaniu. Czające się niebezpieczeństwo nie wynika z tego, jaki rząd jest przy władzy, lecz ze zdecydowanej odmowy rzą-du Izraela co do rozsądnego rozstrzygnięcia konfl iktu.

W kwestii osadnictwa Peace Now donosi, iż 68% osadni-ków przyznaje, że byłaby gotowa opuścić swoje miejsce zamieszkania, gdyby tak zadecydował rząd izraelski, pod-czas gdy 75% stwierdza, iż zostaje ze względu na „standard życia”... Jak by Pan zinterpretował te dane?

N.G.F.: Dane te są całkowicie wiarygodne. Większość osadników byłaby rzeczywiście gotowa opuścić swoje miej-sce zamieszkania, gdyby taka była decyzja rządu. Znacząca liczba osadników na tym terenie nie wynika bynajmniej z pobudek ideowych, lecz z faktu, że rząd w różny sposób ich dotował oraz zachęcał (np. tańszymi mieszkaniami) do osiedlania się tam.

Po 11 września 2001 r., szukając poparcia dla ataku na Afganistan, Prezydent Bush przedstawiał „wizję” państwa palestyńskiego. Co oznaczać będzie dla Palestyńczyków wojna w Iraku?

N.G.F.: Myślę, iż istnieje duże prawdopodobieństwo, chociaż nie można tego stwierdzić z całą pewnością, że Izrael wykorzysta zainteresowanie amerykańskim ata-kiem, kiedy uwaga całego świata będzie skupiona na woj-nie w Iraku, a wszyscy reporterzy i dziennikarze zostaną odesłani z Terytoriów Okupowanych do państw sąsiednich, by stamtąd obserwować wojenne działania. Stworzy to oka-zję do wydalenia Palestyńczyków (jak to się już podobnie odbyło w roku 1948).

Jakie będą konsekwencje takiego działania w całym tamtej-szym regionie?

N.G.F.: Mam bardzo małe zaufanie do pomysłu nazwa-nego „Arab Street”. Myślę, że w dużej mierze kraje arabskie ulegają rozkładowi, co może poniekąd tłumaczyć znaczący wzrost liczby ataków terrorystycznych. Myślę, że zasadni-czo Stany Zjednoczone mogą zapanować nad tymi atakami, ale szczerze mówiąc dopóki nie zwiększy się ich intensyw-ność mogą one nawet powodować pewne zadowolenie ze strony Stanów Zjednoczonych.

Izraelski dziennikarz Uri Avnery napisał ostatnimi czasy w „The Ha’aretz”: „Rząd A. Szarona jest gigantycznym laboratorium-wylęgarnią wirusa antysemityzmu”. Jak Pan to skomentuje?

N.G.F.: Nie jest rzeczą zaskakującą, że działania Żydów lub działania przedsięwzięte w imię społeczności żydow-

skiej przez rząd, który zaświadcza, iż działa w ich imieniu prowokują negatywną reakcję społeczności międzynarodo-wej, która nie jest zaślepiona ideologią i dostrzega prawdzi-we oblicze zbrodni. Pod warunkiem, że nie żyje Pan w raju szaleńców, dla których Żydzi sami nie mogą wywoływać odczuć antysemickich. Jak to lubią podkreślać organizacje syjonistyczne: Żydzi nie prowokują antysemityzmu, robią to antysemici.

Podczas wojny w Wietnamie można było zaobserwo-wać wzrost nastrojów antyamerykańskich na świecie, nic więc dziwnego, że państwo, które nazywa siebie państwem Żydów i twierdzi, iż działa w ich imieniu, i które w rzeczy-wistości jest w olbrzymim stopniu popierane przynajmniej przez Stany Zjednoczone i światową społeczność żydow-ską, wywołuje reakcje anty-żydowskie w odpowiedzi na popełniane przez siebie zbrodnie. Jest to rzeczą tak przewi-dywalną, jak reakcja antyamerykańska na zbrodnie popeł-nione przez Amerykanów w Wietnamie.

Czyżby więc B. Netanjahu żył w tym samym raju sza-leńców mówiąc, że „główną przyczyną terroryzmu są terroryści”?

N.G.F.: Są to tylko wygodne i niemądre sformułowania... Co mogą one oznaczać? To tak, jak slogan narodowego lob-by popierającego sprzedaż broni w Stanach Zjednoczonych: „Broń nie zabija ludzi, to ludzie zabijają się nawzajem”. To tylko bezsensowne i niemądre slogany, których nikt, przy głębszym zastanowieniu, nie weźmie na poważnie.

Pod koniec października 2002 r. jedna z czołowych postaci massmediów kanadyjskich – Izzy Asper, wystąpiła z prze-mową mniej więcej taką samą, jak ta, którą przedstawił we wrześniu podczas swej wizyty w Kanadzie wraz z B. Ne-tanjahu. Przemówienie to oskarżało zachodnie massme-dia (m.in. „New York Times”, „Los Angeles Times”, „Wa-shington Post”, AP, Reuters, CBS, ABS, NBC, CNN, BBC, CBS, „The Guardian”, „Independent”, Sky News, ITV) o opieszałe, nieścisłe, mało inteligentne, proste, stronni-cze, antysemickie i niewierne relacjonowanie wydarzeń. To samo przemówienie zostało również opublikowane w „The National Post” i przez gazety lokalne ukazujące się w miejscu zamieszkania I. Aspera. Jaka jest Pańska opinia odnośnie do oskarżeń, jakoby mass media były stronniczo nastawione przeciwko Izraelowi?

N.G.F.: Jeśli wierzy Pan w istnienie światowej konspiracji antysemickiej, a istnieją tacy ogarnięci szaleństwem i para-noją Żydzi, to przedstawia Pan z założenia błędną teorię. Zacznijmy od rzeczy najbardziej ewidentnej – nie znajdzie

Pan żadnej prasy światowej, która byłaby nastawiona bar-dziej krytycznie do Izraela niż właśnie prasa izraelska. Więc jeśli wszystkie zachodnie massmedia są uważane za antysemickie, stronnicze itp., te same kryteria muszą rów-nież odnosić się do prasy izraelskiej, która zawiera najbar-dziej obrazowy i niekorzystny opis sytuacji na Terytorium Okupowanym.

Jeśli wierzyłby Pan w istnienie rozległej i współdziałają-cej konspiracji światowej, posiadającej w swych szeregach oprócz prasy również organizacje praw człowieka, jak Amnesty International, Human Rights Watch i w szczegól-ności B’Tselem, który w najbardziej bezpośredni sposób potępił pogwałcanie praw człowieka w Izraelu, to byłaby kolejna błędna teoria.

Nie nazwałbym tego paranoiczną wizją świata, to „pa-ranoiczna” wizja świata dobrowolnie kultywowana, w której Żydzi są uwolnieni od jakiejkolwiek odpowiedzialności za popełnione przez nich samych zbrodnie, twierdząc zarów-no, że nie oni je popełnili oraz że popełnili je, lecz w imię samoobrony, gdyż wszyscy nie-Żydzi tego świata chcą ich zagłady. Jest to więc w tym znaczeniu celowo kultywowana i przemyślana „paranoja”, która ma na celu usprawiedliwia-nie zbrodni izraelskich.

Jedną z krytykujących dziennikarek izraelskich jest Amira Hass. Napisała ona kiedyś, że odpowiedzialność dziennika-rzy spoczywa na „kontroli centrów władzy”. Czy dotyczy to również ludzi nauki?

N.G.F.: Myślę, że odpowiedzial-ność ta dotyczy wszystkich tych, którzy, po pierwsze, mieli możliwość dostępu do należytego kształcenia, a po drugie możliwość zgłębienia danego zagadnienia czy problemu, co oczywiście jest przywilejem więk-szości. Stąd ludzie zazwyczaj orien-tują się w danym zagadnieniu i mają możliwość zarówno podejmowania wyboru, jak i reakcji zgodnych z ich wartościami moralnymi. Lecz często nie posiadają tak szerokiej wiedzy w danej dziedzinie, by móc reagować

w sposób inteligentny. I tutaj odpowiedzialność spada na tych, którzy tę wiedzę mogą im przekazać.

Kończąc, czy można zaobserwować swego rodzaju wyga-sanie procesu pokojowego?

N.G.F.: Myślę, że aktualnie zmierzamy do katastrofy, chyba że jakimś cudem Stany Zjednoczone zostaną po-wstrzymane od kolejnego niszczycielskiego ataku na Irak. Myślę, że istnieje realne niebezpieczeństwo, iż Palestyńczycy w bardzo okrutny sposób ucierpią z tego powodu, przy-najmniej tak – jeśli nie bardziej – jak w roku 1948.

Dziękuję za rozmowę.17 listopada 2002 r.

tłum. Beata Nowak

W Polsce jedynym pismem zamieszczającym ten materiał za zgodą Normana G. Finkelste-ina i Jona Elmera jest „Magazyn OBYWATEL”. Przedruk niniejszego materiału wyłącznie za zgodą redakcji „OBYWATELA”.

– z prof.Normanem G.Finkelsteinemrozmawia Jon Elmer

WYGASAJĄCY PROCES POKOJOWY

ZA MIEDZĄ

ZAMIEDZA.indd 28-29 03-01-19, 21:13:35

Page 29: OBYWATEL nr 1(9)/2003

Norman G. Finkelstein jest profesorem nauk politycznych na Uniwersytecie DePaul w Chicago. Uczeń Noama Chomsky’ego. Przez lata specjalizował się w problematyce izraelsko-palestyńskiej. Autor licznych książek, m.in. „Image and Reality of the Israel Palestine Confl ict” (Mit i rze-czywistość konfl iktu palestyńsko-izraelskiego) Verso, 2001; „The Rise and Fall of Palestine” (Powstanie i upadek Palestyny), Uniwersytet w Minnesocie, 1996; a także najgłośniejszej „The Holocaust Industry: Refl ections on the Exploitation of Jewish Suffering”, Verso, 2002 (wydanie polskie: „Przedsiębiorstwo Holokaust”, Volumen). Pochodzi z rodziny żydowskiej. Jon Elmer jest dziennikarzem i studentem fi lozofi i na Uniwersytecie Dalhousie (Kanada). Od zawsze pozostaje na uboczu świata akademic-kiego, wyruszając na poszukiwania kontrowersyjnych tematów w krainę dziennikarstwa.

OBYWATEL28 OBYWATEL 29

Profesorze, w piątek 15 listopada 2002 r. wysoko po-stawiony izraelski funkcjonariusz wojskowy oświadczył, że ostatnie oblężenie Hebronu „pomyślnie oczyściło ulice z terrorystów”. Zaledwie kilka godzin później islamski Dżi-had zaatakował osadników żydowskich zamieszkujących Hebron, zabijając 12 osób, w tym dowódcę izraelskich sił zbrojnych w Hebronie. Czy istnieje możliwość zbrojnego rozwiązania konfl iktu izraelsko-palestyńskiego w kontek-ście takiej defi nicji sukcesu?

N.G.F.: No cóż, możliwy jest tylko jeden rodzaj zbroj-nego rozwiązania tego konfl iktu, mianowicie usunięcie wszystkich Palestyńczyków. Jest jednak sprawą zupełnie jasną, że ewentualne wydalenie Palestyńczyków nie zlikwi-duje istniejącego problemu.

Beniamin Netanjahu, który oświadczył ostatnio: „Po prostu powiedzmy nie państwu palestyńskiemu”, będzie konkuro-wał 28 listopada na stanowisko przywódcy ugrupowania Likud z premierem Arielem Szaronem. Jakie konsekwencje może spowodować zwycięstwo Netanjahu dla palestyńskiej intifady?

N.G.F.: Myślę, że wizja Zachodu dotycząca systemu politycznego Izraela jak i dokładnego działania jego elit politycznych jest błędna. Polityczny dorobek Netanjahu za czasów, gdy piastował stanowisko, był rzeczywiście pokaźniejszy niż jego następcy E. Baraka. Przyjrzyjmy się ostatniemu sprawozdaniu „Land Grab” z maja 2002 r. au-torstwa Izraelskiej Organizacji Obrony Praw Człowieka na Terytorium Okupowanym (B’Tselem), a w szczególności po-dejmowanej w nim ważnej kwestii osadników żydowskich i osadnictwa. Otóż wynika z tego sprawozdania, iż można zaobserwować przyrost osadnictwa – objawiający się więk-szą ilością kwaterunków – w czasie rządów Izraelskiej Partii Pracy niż w czasie rządów Likudu. Oznacza to większą licz-bę osadników i zakwaterowań za rządów Icchaka Rabina (1992-1995) niż za rządów Icchaka Szamira (1986-1992) i kolejno więcej za E. Baraka (1999-2001) niż za B. Netanjahu (1996-1999). Sądzę więc, że problem nie tkwi w tym, czy władzę sprawuje rząd „prawicowy”, czy „lewicowy”, mowa jest o długoterminowej polityce Izraela, która nie zmienia się bez względu na to, jakie polityczne ugrupowanie akurat jest przy władzy.

Spójrzmy na oświadczenie E. Baraka po operacji „Mur Obronny” rozpoczętej przez A. Szarona, mającej miejsce w marcu i kwietniu 2002 r., która została potępiona przez Amnesty International i Human Rights Watch za różnorodne zbrodnie wojenne. W tym oświadczeniu E. Barak powiedział, iż głównym błędem A. Szarona była jego powściągliwość w działaniu. Czające się niebezpieczeństwo nie wynika z tego, jaki rząd jest przy władzy, lecz ze zdecydowanej odmowy rzą-du Izraela co do rozsądnego rozstrzygnięcia konfl iktu.

W kwestii osadnictwa Peace Now donosi, iż 68% osadni-ków przyznaje, że byłaby gotowa opuścić swoje miejsce zamieszkania, gdyby tak zadecydował rząd izraelski, pod-czas gdy 75% stwierdza, iż zostaje ze względu na „standard życia”... Jak by Pan zinterpretował te dane?

N.G.F.: Dane te są całkowicie wiarygodne. Większość osadników byłaby rzeczywiście gotowa opuścić swoje miej-sce zamieszkania, gdyby taka była decyzja rządu. Znacząca liczba osadników na tym terenie nie wynika bynajmniej z pobudek ideowych, lecz z faktu, że rząd w różny sposób ich dotował oraz zachęcał (np. tańszymi mieszkaniami) do osiedlania się tam.

Po 11 września 2001 r., szukając poparcia dla ataku na Afganistan, Prezydent Bush przedstawiał „wizję” państwa palestyńskiego. Co oznaczać będzie dla Palestyńczyków wojna w Iraku?

N.G.F.: Myślę, iż istnieje duże prawdopodobieństwo, chociaż nie można tego stwierdzić z całą pewnością, że Izrael wykorzysta zainteresowanie amerykańskim ata-kiem, kiedy uwaga całego świata będzie skupiona na woj-nie w Iraku, a wszyscy reporterzy i dziennikarze zostaną odesłani z Terytoriów Okupowanych do państw sąsiednich, by stamtąd obserwować wojenne działania. Stworzy to oka-zję do wydalenia Palestyńczyków (jak to się już podobnie odbyło w roku 1948).

Jakie będą konsekwencje takiego działania w całym tamtej-szym regionie?

N.G.F.: Mam bardzo małe zaufanie do pomysłu nazwa-nego „Arab Street”. Myślę, że w dużej mierze kraje arabskie ulegają rozkładowi, co może poniekąd tłumaczyć znaczący wzrost liczby ataków terrorystycznych. Myślę, że zasadni-czo Stany Zjednoczone mogą zapanować nad tymi atakami, ale szczerze mówiąc dopóki nie zwiększy się ich intensyw-ność mogą one nawet powodować pewne zadowolenie ze strony Stanów Zjednoczonych.

Izraelski dziennikarz Uri Avnery napisał ostatnimi czasy w „The Ha’aretz”: „Rząd A. Szarona jest gigantycznym laboratorium-wylęgarnią wirusa antysemityzmu”. Jak Pan to skomentuje?

N.G.F.: Nie jest rzeczą zaskakującą, że działania Żydów lub działania przedsięwzięte w imię społeczności żydow-

skiej przez rząd, który zaświadcza, iż działa w ich imieniu prowokują negatywną reakcję społeczności międzynarodo-wej, która nie jest zaślepiona ideologią i dostrzega prawdzi-we oblicze zbrodni. Pod warunkiem, że nie żyje Pan w raju szaleńców, dla których Żydzi sami nie mogą wywoływać odczuć antysemickich. Jak to lubią podkreślać organizacje syjonistyczne: Żydzi nie prowokują antysemityzmu, robią to antysemici.

Podczas wojny w Wietnamie można było zaobserwo-wać wzrost nastrojów antyamerykańskich na świecie, nic więc dziwnego, że państwo, które nazywa siebie państwem Żydów i twierdzi, iż działa w ich imieniu, i które w rzeczy-wistości jest w olbrzymim stopniu popierane przynajmniej przez Stany Zjednoczone i światową społeczność żydow-ską, wywołuje reakcje anty-żydowskie w odpowiedzi na popełniane przez siebie zbrodnie. Jest to rzeczą tak przewi-dywalną, jak reakcja antyamerykańska na zbrodnie popeł-nione przez Amerykanów w Wietnamie.

Czyżby więc B. Netanjahu żył w tym samym raju sza-leńców mówiąc, że „główną przyczyną terroryzmu są terroryści”?

N.G.F.: Są to tylko wygodne i niemądre sformułowania... Co mogą one oznaczać? To tak, jak slogan narodowego lob-by popierającego sprzedaż broni w Stanach Zjednoczonych: „Broń nie zabija ludzi, to ludzie zabijają się nawzajem”. To tylko bezsensowne i niemądre slogany, których nikt, przy głębszym zastanowieniu, nie weźmie na poważnie.

Pod koniec października 2002 r. jedna z czołowych postaci massmediów kanadyjskich – Izzy Asper, wystąpiła z prze-mową mniej więcej taką samą, jak ta, którą przedstawił we wrześniu podczas swej wizyty w Kanadzie wraz z B. Ne-tanjahu. Przemówienie to oskarżało zachodnie massme-dia (m.in. „New York Times”, „Los Angeles Times”, „Wa-shington Post”, AP, Reuters, CBS, ABS, NBC, CNN, BBC, CBS, „The Guardian”, „Independent”, Sky News, ITV) o opieszałe, nieścisłe, mało inteligentne, proste, stronni-cze, antysemickie i niewierne relacjonowanie wydarzeń. To samo przemówienie zostało również opublikowane w „The National Post” i przez gazety lokalne ukazujące się w miejscu zamieszkania I. Aspera. Jaka jest Pańska opinia odnośnie do oskarżeń, jakoby mass media były stronniczo nastawione przeciwko Izraelowi?

N.G.F.: Jeśli wierzy Pan w istnienie światowej konspiracji antysemickiej, a istnieją tacy ogarnięci szaleństwem i para-noją Żydzi, to przedstawia Pan z założenia błędną teorię. Zacznijmy od rzeczy najbardziej ewidentnej – nie znajdzie

Pan żadnej prasy światowej, która byłaby nastawiona bar-dziej krytycznie do Izraela niż właśnie prasa izraelska. Więc jeśli wszystkie zachodnie massmedia są uważane za antysemickie, stronnicze itp., te same kryteria muszą rów-nież odnosić się do prasy izraelskiej, która zawiera najbar-dziej obrazowy i niekorzystny opis sytuacji na Terytorium Okupowanym.

Jeśli wierzyłby Pan w istnienie rozległej i współdziałają-cej konspiracji światowej, posiadającej w swych szeregach oprócz prasy również organizacje praw człowieka, jak Amnesty International, Human Rights Watch i w szczegól-ności B’Tselem, który w najbardziej bezpośredni sposób potępił pogwałcanie praw człowieka w Izraelu, to byłaby kolejna błędna teoria.

Nie nazwałbym tego paranoiczną wizją świata, to „pa-ranoiczna” wizja świata dobrowolnie kultywowana, w której Żydzi są uwolnieni od jakiejkolwiek odpowiedzialności za popełnione przez nich samych zbrodnie, twierdząc zarów-no, że nie oni je popełnili oraz że popełnili je, lecz w imię samoobrony, gdyż wszyscy nie-Żydzi tego świata chcą ich zagłady. Jest to więc w tym znaczeniu celowo kultywowana i przemyślana „paranoja”, która ma na celu usprawiedliwia-nie zbrodni izraelskich.

Jedną z krytykujących dziennikarek izraelskich jest Amira Hass. Napisała ona kiedyś, że odpowiedzialność dziennika-rzy spoczywa na „kontroli centrów władzy”. Czy dotyczy to również ludzi nauki?

N.G.F.: Myślę, że odpowiedzial-ność ta dotyczy wszystkich tych, którzy, po pierwsze, mieli możliwość dostępu do należytego kształcenia, a po drugie możliwość zgłębienia danego zagadnienia czy problemu, co oczywiście jest przywilejem więk-szości. Stąd ludzie zazwyczaj orien-tują się w danym zagadnieniu i mają możliwość zarówno podejmowania wyboru, jak i reakcji zgodnych z ich wartościami moralnymi. Lecz często nie posiadają tak szerokiej wiedzy w danej dziedzinie, by móc reagować

w sposób inteligentny. I tutaj odpowiedzialność spada na tych, którzy tę wiedzę mogą im przekazać.

Kończąc, czy można zaobserwować swego rodzaju wyga-sanie procesu pokojowego?

N.G.F.: Myślę, że aktualnie zmierzamy do katastrofy, chyba że jakimś cudem Stany Zjednoczone zostaną po-wstrzymane od kolejnego niszczycielskiego ataku na Irak. Myślę, że istnieje realne niebezpieczeństwo, iż Palestyńczycy w bardzo okrutny sposób ucierpią z tego powodu, przy-najmniej tak – jeśli nie bardziej – jak w roku 1948.

Dziękuję za rozmowę.17 listopada 2002 r.

tłum. Beata Nowak

W Polsce jedynym pismem zamieszczającym ten materiał za zgodą Normana G. Finkelste-ina i Jona Elmera jest „Magazyn OBYWATEL”. Przedruk niniejszego materiału wyłącznie za zgodą redakcji „OBYWATELA”.

– z prof.Normanem G.Finkelsteinemrozmawia Jon Elmer

WYGASAJĄCY PROCES POKOJOWY

ZA MIEDZĄ

ZAMIEDZA.indd 28-29 03-01-19, 21:13:35

Page 30: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL30 OBYWATEL 31

W dniu 19.11.2002 r. Senat USA przegłosował ustawę ustanawiającą nowe ciało, tzw. Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Akt jest uznawany za początek tworzenia najbardziej represyjnego i inwazyj-nego aparatu rządowego w historii tego kraju. W bazach danych Departamentu Obrony będą mogły być legalnie gromadzone informacje dotyczące każdego aspektu życia obywateli, od stopni na uczelniach przez diagnozy medyczne aż po poczynione rezerwacje biletów.

Sednem ustawy jest program Total Information Awareness (Totalna Świadomość Informacyjna), który ostatecznie czyni z wolności obywatelskich, wciąż ważnych dla wielu Amerykanów, jawną kpinę. Krytycy zwracają uwagę, że w godle Agencji DARPA, będącej technicznym ramieniem programu, pojawia się wszystkowidzące oko znane z ilustracji sekty Illuminati, wraz z napisem „Informacja jest Potęgą” (czytaj: nieograniczona wie-dza rządu na twój temat daje mu nieograniczoną władzę nad twoją osobą). Razem stanowi to perfekcyjnie surrealistyczny obraz przedsięwzięcia w stylu Orwella. Niektórzy komentato-rzy się śmieją, ale inni są po prostu przerażeni i oburzeni.

Osobą odpowiedzialną za program TIA jest John Poindexter, który w 1990 r. został uznany winnym ciężkich przestępstw związanych ze składaniem fałszywych zeznań w sprawie afery Iran-Contras, kiedy okazało się, że wraz ze swą kohortą jawnie łamał ustalenia Kongresu i zapisy Konstytucji. Teraz Poindexter powrócił, nie tyle jako człowiek wspierany przez administrację Busha, co członek tej admini-stracji. Amerykanom trudno jest sobie wyobrazić „lepszego” kandydata na to stanowisko. Będą teraz musieli bardzo się starać, aby pozostałości obywatelskich wolności, które jeszcze niedawno czyniły z nich dumnych obrońców „ojczyzny demo-kracji”, nie odeszły w niepamięć.

George Bush nazwał ustawę „historycznym i odważnym krokiem naprzód w kierunku ochrony ludności Ameryki /.../ Ta znacząca ustawa, najszersza reorganizacja rządu federalne-go od lat 40., pomoże naszemu narodowi stawić czoło wyłania-jącemu się zagrożeniu terroryzmem w XXI wieku”.

Wielu komentatorów za wyjątkową ironię historii uznaje fakt, że zdarzenie to miało miejsce w rocznicę przemówienia Abrahama Lincolna w Gettysburgu, w którym ów najbardziej

poważany prezydent amerykański powiedział: „Ten nowy naród doświadczy narodzin nowej wolności”. Lincoln musi się kręcić w grobie jak wrzeciono.

Poindexter nazywa swoje dziecko instytucją „użyteczną w działaniach wyprzedzających, ostrzegawczych i decyzyjnych związanych z bezpieczeństwem narodowym”, co w praktyce oznacza zalegalizowanie wszechobecnych, elektronicznych i informatycznych technik śledzenia obywateli, które będą oparte na bazach danych skonsolidowanych dzięki dzieleniu się informacją między rządem a korporacjami. Biuro Poindextera skonsoliduje również szereg różnych, dotychczas oddzielnych agencji państwowych (CIA i FBI pozostaną na zewnątrz), co argumentowane jest „wydajnością”, a co de facto likwiduje możliwości wzajemnej kontroli tych agencji.

Choć ustawa została solidarnie przegłosowana stosunkiem 90:9 przez republikanów i demokratów, to coś jednak zaczyna się w Ameryce dziać, skoro po raz pierwszy jednoznaczna kry-tyka wobec działań administracji pojawiła się wyraźnie również wśród niektórych znanych komentatorów konserwatywnych, takich jak senator John McCain oraz William Safi re, który na-zwał Poindextera „mistrzem oszustwa”.

Obecny przed kilkoma miesiącami w Polsce David Korten kilkakrotnie wspominał o tym, jak bardzo Amerykanie, którzy chcą bronić swych wolności i zatrzymać szaleństwo w Waszyngtonie, potrzebują wsparcia w postaci oporu oraz dowcipu poza granicami swego kraju. Mieszkańcy USA nie doświadczyli w swej historii tego typu inwigilacji, co sprawia, że polskie doświadczenia mogą okazać się im bardzo przydatne.

Maciej Muskat

Oko Wielkiego Brata

***Waszyngton poinformował o tworzeniu bazy danych

wszystkich zakupów dokonywanych w USA. To nic inne-go, jak rozszerzenie globalnego systemu podsłuchowego ECHELON o informacje uzyskane z kart płatniczych.

ECHELON jest wspólnym przedsięwzięciem USA, Wielkiej Brytanii, Kanady, Australii i Nowej Zelandii. Niewiele pewnego można o nim powiedzieć. Stany Zjednoczone do dziś odmawiają przyznania, że taki projekt w ogóle istnie-je; w 1999 r. ujawniły go władze Australii i Nowej Zelandii. System zbiera i analizuje wszystkie sygnały telekomunika-cyjne, jak rozmowy telefoniczne, faksy, pocztę elektroniczną, transmisje internetowe, rozmowy w sieciach komórkowych. Niektóre źródła szacują, że system jest zdolny monitorować aż 90% ruchu internetowego.

Transmisje satelitarne i radiowe są przechwytywane w stacjach nasłuchowych. Monitoring transmisji kablowych w zasadzie wymaga fi zycznego podłączenia. W większości krajów (współpracujących z CIA) nie stanowi to problemu – fi rmy telekomunikacyjne mają obowiązek współpracy z krajowymi służbami bezpieczeństwa, a te z kolei pomagają amerykańskim kolegom. W krajach takich, jak Polska, nale-ży się liczyć z tym, że 100% ruchu telekomunikacyjnego jest śledzone (nie jest tajemnicą, że najbliższa stacja CIA znajdu-je się w Raszynie pod Warszawą).

Wszystkie rozmowy są analizowane w bazach Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA) – najlepiej wypo-sażonej komputerowo instytucji w Ameryce. Prawdopodobnie wychwytywane są te komunikaty, które zawierają określone wielowariantowe słowa kluczowe. Służą do tego bardzo zaawansowane technologie, prawdopodobnie oparte na elementach sztucznej inteligencji.

System jest oczywiście sprzeczny z prawami człowieka i nielegalny. Powoduje inwigilację milionów ludzi, którzy nie dali ku temu żadnego powodu. W demokratycznych krajach podsłuch może być zastosowany tylko wtedy, gdy istnieją do tego wystarczające poszlaki, o czym rozstrzyga sąd. ECHELON jest też wykorzystywany do szpiegostwa gospo-darczego na rzecz amerykańskich fi rm. W 1993 i 1994 r. infor-macje o zmianach rządów w Afryce pozyskane za pomocą ECHELON-u pozwoliły fi rmom amerykańskim na zawarcie kontraktów o wartości 16,5 mld dolarów, co było przyczyną francuskiego żądania dochodzenia w tej sprawie, które po-twierdziło działalność szpiegowską na ogromną skalę.

Więcej o ECHELON-ie: „GreenPepper” nr 1/2002, http://squat.net/cia/gp

***Wojna w Iraku, kolejna interwencja USA w kraju,

w którym cywilizacja istniała tysiące lat wcześniej niż po wzgórzu kongresowym przestały biegać bizony. Kiedy w 1958 r. niejaki Abdul Kassem obalił monarchię i ustanowił

republikę, Amerykanie razem z Turcją zaplanowali wspólną interwencję, która nie doszła do skutku tylko z powodu ostrej reakcji Związku Radzieckiego. Kassem, chociaż nie wprowa-dził komunistów do swojego rządu, a nawet nie zezwolił im na pełną legalizację działalności, zaś w latach zimnej wojny chciał być neutralny, to jednak wzbudził swoimi reformami „niezdrowy” ferment w regionie. W 1960 r. Amerykanie zor-ganizowali nieudany zamach. W następnych latach polityka Kassema stała się jeszcze bardziej „odrażająca” – był współ-założycielem OPEC i zorganizował iracką fi rmę naftową dla wydobywania narodowego bogactwa.

W 1963 r. Kassem ujawnił prasie pogróżki Stanów Zjednoczonych, które to państwo groziło mu sankcjami. Największe problemy zaczęły się jednak, gdy Irak wniósł pre-tensje terytorialne do Kuwejtu (wynikają one z dokonanego za europejskimi biurkami kontrowersyjnego podziału daw-nego Imperium Otomańskiego). Kilka dni później Kassem został obalony i zabity. Nowy reżim zgodził się respektować układy międzynarodowe, wykluczył nacjonalizację zachod-nich koncernów wydobywczych, osłabił roszczenia wobec Kuwejtu. Ujawnione później dokumenty brytyjskie świadczą, że była to intryga amerykańsko-brytyjska.

Cynizm Ameryki najlepiej obrazuje sprawa kurdyjska. Na początku lat 70., kiedy w Iranie rządził wielki przyjaciel Waszyngtonu – Szach, Amerykanie fi nansowali irackich Kurdów, walczących o autonomię. Celem Ameryki było stałe destabilizowanie Iraku oraz niedopuszczenie do współpra-cy irańsko-kurdyjskiej. Dlatego nie na rękę było im także zwycięstwo Kurdów. W 1975 r. biznes naftowy doprowadził do zbliżenia Iraku z Iranem, który wraz z Ameryką opuścił Kurdów. Siły kurdyjskie zostały zdziesiątkowane, setki przy-wódców tej społeczności rozstrzelano. Henry Kissinger pyta-ny o tę sprawę w Kongresie odpowiedział: „Nie należy mylić akcji specjalnych z misjami charytatywnymi”.

Po upadku Szacha, kiedy władzę w Teheranie objął Chomeini, duchowy przywódca islamskich fundamentali-stów, uważający Amerykę za szatana, Stany Zjednoczone wsparły Irak w toczącej się przez cale lata 80. wojnie z Iranem. Co ciekawe, broń biologiczna, której możliwość po-siadania przez Irak jest pretekstem ostatniej awantury, została przekazana mu przez Reagana! „Mikroorganizmy eksportowa-ne przez Stany Zjednoczone były identyczne z tymi znalezionymi i zniszczonymi przez inspektorów Narodów Zjednoczonych w irackich ośrodkach” – stwierdziła senacka komisja. Jej ra-port wykazuje, że USA eksportowały także półprodukty do wytwarzania broni chemicznej, technologie produkcji broni biologicznych i chemicznych. Eksport był kontynuowany do listopada 1989 r., pomimo tego, że Irak od samego początku informował o używaniu broni chemicznej i prawdopodobnie biologicznej przeciw Iranowi, Kurdom i Szyitom.

W 1997 r. Senat USA ratyfi kował konwencję o broni che-micznej, przyjętą przez ponad 100 państw. Ale ratyfi kacja została opatrzona zastrzeżeniem: „Prezydent może odmó-wić zgody na inspekcję dowolnego obiektu na terenie Stanów Zjednoczonych, jeśli uzna, że inspekcja może zagrozić interesom bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych”. To nic nadto, czego domagał się Saddam Hussajn dla siebie!

W 1990 r. kiedy Kuwejt zapowiedział wyłamanie się z postanowień OPEC, Irak przypomniał o swoich pretensjach terytorialnych i zagroził zajęciem Kuwejtu. Tydzień przed aneksją Saddam Hussajn spotkał się z ambasadorem Stanów Zjednoczonych, który stwierdził, że w przypadku aneksji Ameryka nie będzie interweniować. Prawdopodobnie była to pułapka.

Chociaż aneksja Kuwejtu nie była większym przestęp-stwem niż choćby aneksja Timoru Wschodniego przez Indonezję (dokonana z błogosławieństwem Waszyngtonu), to wojna w Iraku była prawdziwą masakrą. Celem amery-kańskich rakiet było każde ujęcie wody i każdy magazyn zbożowy. Po zakończeniu działań wojennych polityka USA wobec Iraku była wielokrotnie surowsza niż wobec Niemiec czy Japonii po 1945 r. i nosi cechy eksterminacji narodu irac-

kiego. Raport Narodów Zjednoczonych ocenia liczbę ludno-ści cywilnej zmarłej w wyniku braku wody zdatnej do picia, lekarstw obłożonych embargiem i chorobami wywołanymi wskutek użycia bomb zawierających uran, na co najmniej milion osób, z czego połowa to dzieci w wieku do lat 5.

Na podstawie: William Blum „Rogue State. A Guide to the World’s Only Superpower”, Zed Books, London 2002.

ZA MIEDZĄ

Postępy demokracjiKrzysztof Rytel

rys.t

jfk

c.d. str. 33

ZAMIEDZA.indd 30-31 03-01-19, 21:13:46

Page 31: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL30 OBYWATEL 31

W dniu 19.11.2002 r. Senat USA przegłosował ustawę ustanawiającą nowe ciało, tzw. Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Akt jest uznawany za początek tworzenia najbardziej represyjnego i inwazyj-nego aparatu rządowego w historii tego kraju. W bazach danych Departamentu Obrony będą mogły być legalnie gromadzone informacje dotyczące każdego aspektu życia obywateli, od stopni na uczelniach przez diagnozy medyczne aż po poczynione rezerwacje biletów.

Sednem ustawy jest program Total Information Awareness (Totalna Świadomość Informacyjna), który ostatecznie czyni z wolności obywatelskich, wciąż ważnych dla wielu Amerykanów, jawną kpinę. Krytycy zwracają uwagę, że w godle Agencji DARPA, będącej technicznym ramieniem programu, pojawia się wszystkowidzące oko znane z ilustracji sekty Illuminati, wraz z napisem „Informacja jest Potęgą” (czytaj: nieograniczona wie-dza rządu na twój temat daje mu nieograniczoną władzę nad twoją osobą). Razem stanowi to perfekcyjnie surrealistyczny obraz przedsięwzięcia w stylu Orwella. Niektórzy komentato-rzy się śmieją, ale inni są po prostu przerażeni i oburzeni.

Osobą odpowiedzialną za program TIA jest John Poindexter, który w 1990 r. został uznany winnym ciężkich przestępstw związanych ze składaniem fałszywych zeznań w sprawie afery Iran-Contras, kiedy okazało się, że wraz ze swą kohortą jawnie łamał ustalenia Kongresu i zapisy Konstytucji. Teraz Poindexter powrócił, nie tyle jako człowiek wspierany przez administrację Busha, co członek tej admini-stracji. Amerykanom trudno jest sobie wyobrazić „lepszego” kandydata na to stanowisko. Będą teraz musieli bardzo się starać, aby pozostałości obywatelskich wolności, które jeszcze niedawno czyniły z nich dumnych obrońców „ojczyzny demo-kracji”, nie odeszły w niepamięć.

George Bush nazwał ustawę „historycznym i odważnym krokiem naprzód w kierunku ochrony ludności Ameryki /.../ Ta znacząca ustawa, najszersza reorganizacja rządu federalne-go od lat 40., pomoże naszemu narodowi stawić czoło wyłania-jącemu się zagrożeniu terroryzmem w XXI wieku”.

Wielu komentatorów za wyjątkową ironię historii uznaje fakt, że zdarzenie to miało miejsce w rocznicę przemówienia Abrahama Lincolna w Gettysburgu, w którym ów najbardziej

poważany prezydent amerykański powiedział: „Ten nowy naród doświadczy narodzin nowej wolności”. Lincoln musi się kręcić w grobie jak wrzeciono.

Poindexter nazywa swoje dziecko instytucją „użyteczną w działaniach wyprzedzających, ostrzegawczych i decyzyjnych związanych z bezpieczeństwem narodowym”, co w praktyce oznacza zalegalizowanie wszechobecnych, elektronicznych i informatycznych technik śledzenia obywateli, które będą oparte na bazach danych skonsolidowanych dzięki dzieleniu się informacją między rządem a korporacjami. Biuro Poindextera skonsoliduje również szereg różnych, dotychczas oddzielnych agencji państwowych (CIA i FBI pozostaną na zewnątrz), co argumentowane jest „wydajnością”, a co de facto likwiduje możliwości wzajemnej kontroli tych agencji.

Choć ustawa została solidarnie przegłosowana stosunkiem 90:9 przez republikanów i demokratów, to coś jednak zaczyna się w Ameryce dziać, skoro po raz pierwszy jednoznaczna kry-tyka wobec działań administracji pojawiła się wyraźnie również wśród niektórych znanych komentatorów konserwatywnych, takich jak senator John McCain oraz William Safi re, który na-zwał Poindextera „mistrzem oszustwa”.

Obecny przed kilkoma miesiącami w Polsce David Korten kilkakrotnie wspominał o tym, jak bardzo Amerykanie, którzy chcą bronić swych wolności i zatrzymać szaleństwo w Waszyngtonie, potrzebują wsparcia w postaci oporu oraz dowcipu poza granicami swego kraju. Mieszkańcy USA nie doświadczyli w swej historii tego typu inwigilacji, co sprawia, że polskie doświadczenia mogą okazać się im bardzo przydatne.

Maciej Muskat

Oko Wielkiego Brata

***Waszyngton poinformował o tworzeniu bazy danych

wszystkich zakupów dokonywanych w USA. To nic inne-go, jak rozszerzenie globalnego systemu podsłuchowego ECHELON o informacje uzyskane z kart płatniczych.

ECHELON jest wspólnym przedsięwzięciem USA, Wielkiej Brytanii, Kanady, Australii i Nowej Zelandii. Niewiele pewnego można o nim powiedzieć. Stany Zjednoczone do dziś odmawiają przyznania, że taki projekt w ogóle istnie-je; w 1999 r. ujawniły go władze Australii i Nowej Zelandii. System zbiera i analizuje wszystkie sygnały telekomunika-cyjne, jak rozmowy telefoniczne, faksy, pocztę elektroniczną, transmisje internetowe, rozmowy w sieciach komórkowych. Niektóre źródła szacują, że system jest zdolny monitorować aż 90% ruchu internetowego.

Transmisje satelitarne i radiowe są przechwytywane w stacjach nasłuchowych. Monitoring transmisji kablowych w zasadzie wymaga fi zycznego podłączenia. W większości krajów (współpracujących z CIA) nie stanowi to problemu – fi rmy telekomunikacyjne mają obowiązek współpracy z krajowymi służbami bezpieczeństwa, a te z kolei pomagają amerykańskim kolegom. W krajach takich, jak Polska, nale-ży się liczyć z tym, że 100% ruchu telekomunikacyjnego jest śledzone (nie jest tajemnicą, że najbliższa stacja CIA znajdu-je się w Raszynie pod Warszawą).

Wszystkie rozmowy są analizowane w bazach Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA) – najlepiej wypo-sażonej komputerowo instytucji w Ameryce. Prawdopodobnie wychwytywane są te komunikaty, które zawierają określone wielowariantowe słowa kluczowe. Służą do tego bardzo zaawansowane technologie, prawdopodobnie oparte na elementach sztucznej inteligencji.

System jest oczywiście sprzeczny z prawami człowieka i nielegalny. Powoduje inwigilację milionów ludzi, którzy nie dali ku temu żadnego powodu. W demokratycznych krajach podsłuch może być zastosowany tylko wtedy, gdy istnieją do tego wystarczające poszlaki, o czym rozstrzyga sąd. ECHELON jest też wykorzystywany do szpiegostwa gospo-darczego na rzecz amerykańskich fi rm. W 1993 i 1994 r. infor-macje o zmianach rządów w Afryce pozyskane za pomocą ECHELON-u pozwoliły fi rmom amerykańskim na zawarcie kontraktów o wartości 16,5 mld dolarów, co było przyczyną francuskiego żądania dochodzenia w tej sprawie, które po-twierdziło działalność szpiegowską na ogromną skalę.

Więcej o ECHELON-ie: „GreenPepper” nr 1/2002, http://squat.net/cia/gp

***Wojna w Iraku, kolejna interwencja USA w kraju,

w którym cywilizacja istniała tysiące lat wcześniej niż po wzgórzu kongresowym przestały biegać bizony. Kiedy w 1958 r. niejaki Abdul Kassem obalił monarchię i ustanowił

republikę, Amerykanie razem z Turcją zaplanowali wspólną interwencję, która nie doszła do skutku tylko z powodu ostrej reakcji Związku Radzieckiego. Kassem, chociaż nie wprowa-dził komunistów do swojego rządu, a nawet nie zezwolił im na pełną legalizację działalności, zaś w latach zimnej wojny chciał być neutralny, to jednak wzbudził swoimi reformami „niezdrowy” ferment w regionie. W 1960 r. Amerykanie zor-ganizowali nieudany zamach. W następnych latach polityka Kassema stała się jeszcze bardziej „odrażająca” – był współ-założycielem OPEC i zorganizował iracką fi rmę naftową dla wydobywania narodowego bogactwa.

W 1963 r. Kassem ujawnił prasie pogróżki Stanów Zjednoczonych, które to państwo groziło mu sankcjami. Największe problemy zaczęły się jednak, gdy Irak wniósł pre-tensje terytorialne do Kuwejtu (wynikają one z dokonanego za europejskimi biurkami kontrowersyjnego podziału daw-nego Imperium Otomańskiego). Kilka dni później Kassem został obalony i zabity. Nowy reżim zgodził się respektować układy międzynarodowe, wykluczył nacjonalizację zachod-nich koncernów wydobywczych, osłabił roszczenia wobec Kuwejtu. Ujawnione później dokumenty brytyjskie świadczą, że była to intryga amerykańsko-brytyjska.

Cynizm Ameryki najlepiej obrazuje sprawa kurdyjska. Na początku lat 70., kiedy w Iranie rządził wielki przyjaciel Waszyngtonu – Szach, Amerykanie fi nansowali irackich Kurdów, walczących o autonomię. Celem Ameryki było stałe destabilizowanie Iraku oraz niedopuszczenie do współpra-cy irańsko-kurdyjskiej. Dlatego nie na rękę było im także zwycięstwo Kurdów. W 1975 r. biznes naftowy doprowadził do zbliżenia Iraku z Iranem, który wraz z Ameryką opuścił Kurdów. Siły kurdyjskie zostały zdziesiątkowane, setki przy-wódców tej społeczności rozstrzelano. Henry Kissinger pyta-ny o tę sprawę w Kongresie odpowiedział: „Nie należy mylić akcji specjalnych z misjami charytatywnymi”.

Po upadku Szacha, kiedy władzę w Teheranie objął Chomeini, duchowy przywódca islamskich fundamentali-stów, uważający Amerykę za szatana, Stany Zjednoczone wsparły Irak w toczącej się przez cale lata 80. wojnie z Iranem. Co ciekawe, broń biologiczna, której możliwość po-siadania przez Irak jest pretekstem ostatniej awantury, została przekazana mu przez Reagana! „Mikroorganizmy eksportowa-ne przez Stany Zjednoczone były identyczne z tymi znalezionymi i zniszczonymi przez inspektorów Narodów Zjednoczonych w irackich ośrodkach” – stwierdziła senacka komisja. Jej ra-port wykazuje, że USA eksportowały także półprodukty do wytwarzania broni chemicznej, technologie produkcji broni biologicznych i chemicznych. Eksport był kontynuowany do listopada 1989 r., pomimo tego, że Irak od samego początku informował o używaniu broni chemicznej i prawdopodobnie biologicznej przeciw Iranowi, Kurdom i Szyitom.

W 1997 r. Senat USA ratyfi kował konwencję o broni che-micznej, przyjętą przez ponad 100 państw. Ale ratyfi kacja została opatrzona zastrzeżeniem: „Prezydent może odmó-wić zgody na inspekcję dowolnego obiektu na terenie Stanów Zjednoczonych, jeśli uzna, że inspekcja może zagrozić interesom bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych”. To nic nadto, czego domagał się Saddam Hussajn dla siebie!

W 1990 r. kiedy Kuwejt zapowiedział wyłamanie się z postanowień OPEC, Irak przypomniał o swoich pretensjach terytorialnych i zagroził zajęciem Kuwejtu. Tydzień przed aneksją Saddam Hussajn spotkał się z ambasadorem Stanów Zjednoczonych, który stwierdził, że w przypadku aneksji Ameryka nie będzie interweniować. Prawdopodobnie była to pułapka.

Chociaż aneksja Kuwejtu nie była większym przestęp-stwem niż choćby aneksja Timoru Wschodniego przez Indonezję (dokonana z błogosławieństwem Waszyngtonu), to wojna w Iraku była prawdziwą masakrą. Celem amery-kańskich rakiet było każde ujęcie wody i każdy magazyn zbożowy. Po zakończeniu działań wojennych polityka USA wobec Iraku była wielokrotnie surowsza niż wobec Niemiec czy Japonii po 1945 r. i nosi cechy eksterminacji narodu irac-

kiego. Raport Narodów Zjednoczonych ocenia liczbę ludno-ści cywilnej zmarłej w wyniku braku wody zdatnej do picia, lekarstw obłożonych embargiem i chorobami wywołanymi wskutek użycia bomb zawierających uran, na co najmniej milion osób, z czego połowa to dzieci w wieku do lat 5.

Na podstawie: William Blum „Rogue State. A Guide to the World’s Only Superpower”, Zed Books, London 2002.

ZA MIEDZĄ

Postępy demokracjiKrzysztof Rytel

rys.t

jfk

c.d. str. 33

ZAMIEDZA.indd 30-31 03-01-19, 21:13:46

Page 32: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL32 OBYWATEL 33

Co z pociągami?W USA pasażerski transport kolejowy jest obsługiwany

przez prywatną fi rmę Amtrak, założoną w 1971 r. za kadencji Richarda Nixona. Pod koniec lat 60. po upowszechnieniu się 4-osobowego modelu rodziny (rodzice plus dwoje dzieci), mieszkającej w domku na przedmieściach, w centrach miast, do których ludzie musieli dojeżdżać do pracy zaczęły się tworzyć ogromne korki samochodowe. Wywoływało to coraz silniejszą krytykę ze strony obywateli oraz było źró-dłem problemów trudnych do rozwiązania.

Powstała więc fi rma, która z pomocą budżetu fede-ralnego przetrwała 31 lat, nigdy nie przynosząc zysku. Kongres zawsze dotował to przedsiębiorstwo, ale zawsze były to kwoty na granicy przetrwania fi rmy i świadczenia usług na przyzwoitym poziomie. Co jakiś czas powracają pomysły likwidacji rządowych dotacji do kolei pasażerskich (towarowe przynoszą dochód), podobnie dzieje się także teraz. Największym problemem byłoby zawieszenie kur-sowania pociągów na krótkich lokalnych trasach, którymi Amerykanie dojeżdżają do pracy, gdyż to oznaczałoby dalszy wzrost liczbyt podróży samochodem.

Bilety kolejowe na dłuższe trasy są droższe niż lotnicze, nie wspominając o transporcie samochodowym. Trudno się jednak temu dziwić, gdyż autostrady są najmocniej dotowa-ne z budżetu federalnego, następne w kolejce są linie lotni-cze, a dopiero na końcu znajduje się kolej. W 1997 r. Kongres zawarł z dyrekcją Amtraku umowę, że do 2002 r. fi rma stanie się instytucją samofi nansującą się – niestety, tego samego warunku nie postawił licznym przedsiębiorstwom z branży samochodowej czy związanym z budową i eksploatacją autostrad. Jest rzeczą oczywistą, że pociągi nigdy nie będą przynosiły zysków pokrywających wszystkie koszta ich funkcjonowania, może jedynie poza bardzo uczęszczany-mi trasami, jak odcinek Nowy Jork-Filadelfi a-Waszyngton, a w Polsce Warszawa-Łódź. Nie zmienia to faktu, że ich funkcjonowanie daje liczne korzyści niewidoczne gołym okiem i nieprzeliczalne tak łatwo na gotówkę, np. mniejsze zanieczyszczenie powietrza, mniej wydatków na infrastruk-turę transportową itp.

Spotkanie w SydneyŚwiatowa Organizacja Handlu (WTO) zrzesza 144 pań-

stwa i ustala normy handlu pomiędzy nimi. Główne, tzw. mi-nisterialne, jej spotkanie odbywa się co 2 lata. We wrześniu 2003 r. takie spotkanie odbędzie się w Meksyku, jednakże pomiędzy nimi odbywają się zjazdy, na których negocjowa-ne są nowe zasady handlowe. Jak można się domyślać, na te spotkania zapraszane są rządy jedynie 25 krajów (m.in. wybrane kraje europejskie, USA, Kanada i Japonia).

Przed utworzeniem WTO w 1995 r., światowe zasady handlowe dotyczyły jedynie produktów przemysłowych. Obecnie WTO obejmuje wiele regulacji dotyczących rol-nictwa i usług. Planowane są nowe – w dziedzinie inwe-stycji, konkurencji handlowej itp. Spowodują one eliminację licznych praw lokalnych, chroniących obywateli przed nieuczciwą konkurencją. WTO ma swoje sposoby na zmu-szenie państw, które nie będą chciały się podporządkować tym regułom, m.in. sankcje ekonomiczne czy zakaz doko-nywania wymiany handlowej dopóki nieposłuszny rząd nie zmieni swojej polityki. WTO od samego początku budziło wiele sprzeciwów wśród organizacji ekologicznych i spo-

łecznych. Spotkania WTO organizowane są za zamknięty-mi drzwiami. USA, Kanada, UE oraz Japonia tworzą propo-zycje, które później konsultują z rządami innych 20 czy 30 krajów, aby następnie przedstawić gotowy projekt – kraje uboższe muszą go przyjąć albo zostaną objęte sankcjami. Spotkanie w Sydney 14 i 15 listopada 2002 r. było takim wła-śnie zgromadzeniem „wybrańców ekonomicznego losu”.

Regulacje WTO nie muszą być uchwalane przez po-szczególne rządy. Wysłannicy rządowi mają pełnomocnictwo do podejmowania decyzji. Oznacza to, że szczegóły decyzji nie docierają do ogółu społeczeństwa. WTO defi niuje w swo-ich dokumentach, że wiele zdrowotnych, konsumenckich i ekologicznych praw to bariery dla handlu. Obecnie negocja-cje dotyczące nowych postanowień są lekko zahamowane z powodu złamania przez USA reguł zabraniających udzie-lania znacznych dotacji do produktów rolnych – przyznały własnym rolnikom miliardy dolarów, lecz oczywiście nikt nie nałożył sankcji na to państwo. Kraje rozwijające się na-legają na bardziej demokratyczne sposoby działania. W maju 2002 r. przedstawiły propozycję powołania Przewodniczą-cego Komisji Głównej, rozsyłania z wielomiesięcznym wy-przedzeniem projektów ustaw do wszystkich krajów człon-kowskich, klarownego wyjaśniania różnic proponowanych w nowej ustawie oraz ofi cjalnego pierwszego czytania nowej ustawy na spotkaniu wszystkich członków, a nie jedynie podczas obrad „wybrańców”. Postulaty te zostały w całości odrzucone...

Monika A. Gorzelańska

Ograniczający wolność wolny handelPisałam już o trwających przygotowaniach do podpisa-

nia Traktatu o Wolnym Handlu Strefowym na Terenie Obu Ameryk (FTAA) oraz o jego spodziewanych następstwach. FTAA jest obejmującą kraje obu Ameryk kopią NAFTA, czyli Traktatu o Wolnym Handlu w Ameryce Północnej, który został zawarty pomiędzy Kanadą, USA i Meksykiem. Wprowadzenie stref wolnego handlu przewidywanych w umowie oznacza przyzwolenie na swobodny przepływ kapitału pomiędzy jedną z najpotężniejszych gospodarek na świecie – Stanami Zjednoczonymi a rozwijającymi się pań-stwami w Ameryce Południowej. Oczywiście traktat opiera się na propagandowej fi kcji o porozumieniu równorzędnych partnerów oraz ignoruje fakt, że budżet wszystkich krajów Ameryki Południowej stanowi 1/10 budżetu USA.

FTAA wprowadza całkowity zakaz stosowania przez kraje stowarzyszone regulacji uniemożliwiających krótkoter-minowych transakcji, tj. takich, w których państwo znacznie traci, a korporacje zyskują ogromne kwoty. Przykładem takich mechanizmów może być sytuacja w przemyśle tek-stylnym. Chile zezwala na zerowe opodatkowanie produktu pod warunkiem, że fi rma go wytwarzająca będzie prowadziła w tym kraju działalność przez okres nie krótszy niż 10 lat. FTAA znosi możliwość takiej regulacji – zostawia jedynie preferencje podatkowe dla fi rm zagranicznych...

NAFTA doprowadziła do niemal całkowitej zapaści rolnictwa meksykańskiego. Dotowana amerykańska kuku-rydza wprowadzona na rynek meksykański doprowadziła do bankructwa lokalnych producentów. Wielu rolników mu-siało opuścić swe gospodarstwa i wyemigrować do USA lub wielkich aglomeracji meksykańskich w poszukiwaniu pracy – z powodu jej braku większość z nich żyje z żebractwa lub dorywczych zajęć.

FTAA zmusza też kraje członkowskie do sprywaty-zowania sektora edukacyjnego. Jak można się domyślać, doprowadzi to do sytuacji, w której jedynie nielicznych bę-dzie stać na posłanie dzieci do szkół średnich i na wyższe uczelnie. Tak stało się w Chile, które 20 lat temu sprywaty-zowało sektor edukacyjny pod presją Banku Światowego. Spowodowało to, że w porównaniu z sytuacją wyjściową współczynnik młodzieży kończącej studia wyższe zmalał o ok. 1/3.

Kolejnym negatywnym aspektem FTAA będzie fawory-zowanie wielkich korporacji. Jeśli fi rma uzna, że jej kondy-

cja ucierpiała na skutek nowych decyzji władz lokalnych, będzie miała prawo do wywarcia wpływu na instytucje wykonawcze FTTA, by te przywróciły poprzedni stan rze-czy. Takie przypadki miały miejsce już w ramach NAFTA. W 1996 r. fi rma Metalclad z USA wygrała proces o odszko-dowanie za straty spowodowane decyzją władz lokalnych w San Luis Potosi w Meksyku, które nie wyraziły zgody na składowanie toksycznych odpadów zwożonych przez Metalclad. Sądu przyznał fi rmie rację, a rząd meksykański musiał zapłacić 16,7 mln USD jako rekompensatę. Taka regulacja niemal całkowicie pozbawia lokalne społecz-ności lub władze krajowe prawa do suwerennych decyzji podejmowanych w imię interesu publicznego, jeśli tylko są one sprzeczne z interesem wielkiego biznesu. Demokracja staje się fi kcją – władze nie mogą robić tego, czego ocze-kują od nich obywatele, lecz tylko to, na co pozwolą im ponadnarodowe korporacje.

Wydział Transportu ma zawsze racjęW 1999 r. organizacje Friends of the Earth oraz Taxpayers

for Common Sense opublikowały raport o autostradach w USA. Zawierał on wykaz 50 najbardziej szkodliwych pro-jektów autostradowych, które rząd postanowił sfi nansować. Większość z nich to projekty, na które nie było pieniędzy przez ponad 30 lat, a na które miały znaleźć się środki po nowych wyborach prezydenckich.

Wiele się zmieniło przez te 30 lat. Lokalne społeczności dostrzegły negatywny wpływ autostrad na zdrowie miesz-kańców i stan środowiska naturalnego. Jednak Federalny Wydział Transportu okazał się niepokonany. Zaczęła się realizacja projektów. W Pensylwanii Wydział Transportu wygrał proces w związku z budową autostrady na terenie będącym własnością Wydziału ds. Polowań. Wydział ten posiada wielkie dzikie tereny, na których zabroniony jest jakikolwiek wyrąb drzew. Wydział Transportu woli jednak poprowadzić autostradę przez cenny przyrodniczo ob-szar niż poszerzyć drogę obecnie biegnącą przez dolinę, gdyż tak jest taniej. Myśliwi podali sprawę do sądu, po ich stronie stanęło Ministerstwo Ochrony Przyrody. Niestety, sprawę wygrał Wydział Transportu, gdyż tak jest skon-struowane prawo, które daje mu nieograniczoną władzę. Oznacza to, że droga może zostać wybudowana wszędzie tam, gdzie zechce szef Wydziału Transportowego. Sprawa jest o tyle groźna, że może stanowić precedens dla innych projektów autostradowych.

Opór pozostaje jeszcze na drodze wyborów. Skorzystali z tego mieszkańcy Wirginii, którzy 5 listopada 2002 r. zdecydowali o nie zwiększaniu wydatków na infra-strukturę transportową z budżetu stanowego z 4,5 na 5%. Zdecydowana większość wyborców (75%), z różnych opcji politycznych, stanowczo sprzeciwiła się temu pomysłowi, choć był on tak sprytnie skonstruowany, że zawierał oprócz budowy autostrad także projekty udoskonalenia transpor-tu publicznego. Obywatele doprowadzili do rezygnacji z rozbudowy autostrad i przeznaczenia większych kwot na ulepszenie transportu publicznego.

Również w listopadzie ogłoszono wyniki badań, z których wynika, że w ciągu ostatnich 15 lat nastąpił wzrost zużycia paliwa na przejechany kilometr o średnio 6%. Tak wygląda w praktyce „ekologiczność” przemysłu samochodowego i te wszystkie bajki o mniejszym zużyciu paliwa, nowych technologiach, ochronie środowiska itp.

***Czechy odmówiły niejakiemu Aleksandrowi

Łukaszence wizy wjazdowej. Unia Europejska, zapewne w ramach jednej z 4 podstawowych wolności – swobody przepływu osób – dla których realizacji podobno powstała, naciska na rządy innych państw stowarzyszonych, by nie wpuszczały tego pana na swoje terytoria. Wygląda na to, że reżim boi się Łukaszenki, jak kiedyś Jaruzelski papieża.

W ramach tej samej swobody osoby udające się do Czech w połowie listopada mogły nie zostać tam wpuszczo-ne, jeśli znalazły się na pewnej tajnej liście. Listy oczywiście nie sporządziły żadne sądy na podstawie swoich wyroków, tylko urzędnicy służb bezpieczeństwa. Jak tak dalej pójdzie, gen. Kiszczak stanie się rozchwytywanym konsultantem.

W ramach wolności słowa nie wpuszczono do Czech pewnej Polki, która miała przy sobie dużą liczbę ulotek o NATO. Wiele osób, które wybierały się do Pragi, odwiedzili funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (dawniej UOP), troskliwie odradzając wyjazd. Ci, którym udało się dojechać, obejrzeli niecodzienną stolicę Czech – wyludnioną, z 10-15 osobowymi, w pełni uzbrojonymi patrolami policji na każdym rogu. Do tego setki tajniaków, wielokrotne sprawdzanie dokumentów każdego dnia, ka-mery przy każdym patrolu. W tych dniach nie było w mieście miejsca, w którym można było czuć się prywatnie, swobod-nie, bezpiecznie. Orwell wiecznie żywy...

Krzysztof Rytel

Monika A. Gorzelańska

Postępy Demokracji

ZAMIEDZA.indd 32-33 03-01-19, 21:14:02

Page 33: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL32 OBYWATEL 33

Co z pociągami?W USA pasażerski transport kolejowy jest obsługiwany

przez prywatną fi rmę Amtrak, założoną w 1971 r. za kadencji Richarda Nixona. Pod koniec lat 60. po upowszechnieniu się 4-osobowego modelu rodziny (rodzice plus dwoje dzieci), mieszkającej w domku na przedmieściach, w centrach miast, do których ludzie musieli dojeżdżać do pracy zaczęły się tworzyć ogromne korki samochodowe. Wywoływało to coraz silniejszą krytykę ze strony obywateli oraz było źró-dłem problemów trudnych do rozwiązania.

Powstała więc fi rma, która z pomocą budżetu fede-ralnego przetrwała 31 lat, nigdy nie przynosząc zysku. Kongres zawsze dotował to przedsiębiorstwo, ale zawsze były to kwoty na granicy przetrwania fi rmy i świadczenia usług na przyzwoitym poziomie. Co jakiś czas powracają pomysły likwidacji rządowych dotacji do kolei pasażerskich (towarowe przynoszą dochód), podobnie dzieje się także teraz. Największym problemem byłoby zawieszenie kur-sowania pociągów na krótkich lokalnych trasach, którymi Amerykanie dojeżdżają do pracy, gdyż to oznaczałoby dalszy wzrost liczbyt podróży samochodem.

Bilety kolejowe na dłuższe trasy są droższe niż lotnicze, nie wspominając o transporcie samochodowym. Trudno się jednak temu dziwić, gdyż autostrady są najmocniej dotowa-ne z budżetu federalnego, następne w kolejce są linie lotni-cze, a dopiero na końcu znajduje się kolej. W 1997 r. Kongres zawarł z dyrekcją Amtraku umowę, że do 2002 r. fi rma stanie się instytucją samofi nansującą się – niestety, tego samego warunku nie postawił licznym przedsiębiorstwom z branży samochodowej czy związanym z budową i eksploatacją autostrad. Jest rzeczą oczywistą, że pociągi nigdy nie będą przynosiły zysków pokrywających wszystkie koszta ich funkcjonowania, może jedynie poza bardzo uczęszczany-mi trasami, jak odcinek Nowy Jork-Filadelfi a-Waszyngton, a w Polsce Warszawa-Łódź. Nie zmienia to faktu, że ich funkcjonowanie daje liczne korzyści niewidoczne gołym okiem i nieprzeliczalne tak łatwo na gotówkę, np. mniejsze zanieczyszczenie powietrza, mniej wydatków na infrastruk-turę transportową itp.

Spotkanie w SydneyŚwiatowa Organizacja Handlu (WTO) zrzesza 144 pań-

stwa i ustala normy handlu pomiędzy nimi. Główne, tzw. mi-nisterialne, jej spotkanie odbywa się co 2 lata. We wrześniu 2003 r. takie spotkanie odbędzie się w Meksyku, jednakże pomiędzy nimi odbywają się zjazdy, na których negocjowa-ne są nowe zasady handlowe. Jak można się domyślać, na te spotkania zapraszane są rządy jedynie 25 krajów (m.in. wybrane kraje europejskie, USA, Kanada i Japonia).

Przed utworzeniem WTO w 1995 r., światowe zasady handlowe dotyczyły jedynie produktów przemysłowych. Obecnie WTO obejmuje wiele regulacji dotyczących rol-nictwa i usług. Planowane są nowe – w dziedzinie inwe-stycji, konkurencji handlowej itp. Spowodują one eliminację licznych praw lokalnych, chroniących obywateli przed nieuczciwą konkurencją. WTO ma swoje sposoby na zmu-szenie państw, które nie będą chciały się podporządkować tym regułom, m.in. sankcje ekonomiczne czy zakaz doko-nywania wymiany handlowej dopóki nieposłuszny rząd nie zmieni swojej polityki. WTO od samego początku budziło wiele sprzeciwów wśród organizacji ekologicznych i spo-

łecznych. Spotkania WTO organizowane są za zamknięty-mi drzwiami. USA, Kanada, UE oraz Japonia tworzą propo-zycje, które później konsultują z rządami innych 20 czy 30 krajów, aby następnie przedstawić gotowy projekt – kraje uboższe muszą go przyjąć albo zostaną objęte sankcjami. Spotkanie w Sydney 14 i 15 listopada 2002 r. było takim wła-śnie zgromadzeniem „wybrańców ekonomicznego losu”.

Regulacje WTO nie muszą być uchwalane przez po-szczególne rządy. Wysłannicy rządowi mają pełnomocnictwo do podejmowania decyzji. Oznacza to, że szczegóły decyzji nie docierają do ogółu społeczeństwa. WTO defi niuje w swo-ich dokumentach, że wiele zdrowotnych, konsumenckich i ekologicznych praw to bariery dla handlu. Obecnie negocja-cje dotyczące nowych postanowień są lekko zahamowane z powodu złamania przez USA reguł zabraniających udzie-lania znacznych dotacji do produktów rolnych – przyznały własnym rolnikom miliardy dolarów, lecz oczywiście nikt nie nałożył sankcji na to państwo. Kraje rozwijające się na-legają na bardziej demokratyczne sposoby działania. W maju 2002 r. przedstawiły propozycję powołania Przewodniczą-cego Komisji Głównej, rozsyłania z wielomiesięcznym wy-przedzeniem projektów ustaw do wszystkich krajów człon-kowskich, klarownego wyjaśniania różnic proponowanych w nowej ustawie oraz ofi cjalnego pierwszego czytania nowej ustawy na spotkaniu wszystkich członków, a nie jedynie podczas obrad „wybrańców”. Postulaty te zostały w całości odrzucone...

Monika A. Gorzelańska

Ograniczający wolność wolny handelPisałam już o trwających przygotowaniach do podpisa-

nia Traktatu o Wolnym Handlu Strefowym na Terenie Obu Ameryk (FTAA) oraz o jego spodziewanych następstwach. FTAA jest obejmującą kraje obu Ameryk kopią NAFTA, czyli Traktatu o Wolnym Handlu w Ameryce Północnej, który został zawarty pomiędzy Kanadą, USA i Meksykiem. Wprowadzenie stref wolnego handlu przewidywanych w umowie oznacza przyzwolenie na swobodny przepływ kapitału pomiędzy jedną z najpotężniejszych gospodarek na świecie – Stanami Zjednoczonymi a rozwijającymi się pań-stwami w Ameryce Południowej. Oczywiście traktat opiera się na propagandowej fi kcji o porozumieniu równorzędnych partnerów oraz ignoruje fakt, że budżet wszystkich krajów Ameryki Południowej stanowi 1/10 budżetu USA.

FTAA wprowadza całkowity zakaz stosowania przez kraje stowarzyszone regulacji uniemożliwiających krótkoter-minowych transakcji, tj. takich, w których państwo znacznie traci, a korporacje zyskują ogromne kwoty. Przykładem takich mechanizmów może być sytuacja w przemyśle tek-stylnym. Chile zezwala na zerowe opodatkowanie produktu pod warunkiem, że fi rma go wytwarzająca będzie prowadziła w tym kraju działalność przez okres nie krótszy niż 10 lat. FTAA znosi możliwość takiej regulacji – zostawia jedynie preferencje podatkowe dla fi rm zagranicznych...

NAFTA doprowadziła do niemal całkowitej zapaści rolnictwa meksykańskiego. Dotowana amerykańska kuku-rydza wprowadzona na rynek meksykański doprowadziła do bankructwa lokalnych producentów. Wielu rolników mu-siało opuścić swe gospodarstwa i wyemigrować do USA lub wielkich aglomeracji meksykańskich w poszukiwaniu pracy – z powodu jej braku większość z nich żyje z żebractwa lub dorywczych zajęć.

FTAA zmusza też kraje członkowskie do sprywaty-zowania sektora edukacyjnego. Jak można się domyślać, doprowadzi to do sytuacji, w której jedynie nielicznych bę-dzie stać na posłanie dzieci do szkół średnich i na wyższe uczelnie. Tak stało się w Chile, które 20 lat temu sprywaty-zowało sektor edukacyjny pod presją Banku Światowego. Spowodowało to, że w porównaniu z sytuacją wyjściową współczynnik młodzieży kończącej studia wyższe zmalał o ok. 1/3.

Kolejnym negatywnym aspektem FTAA będzie fawory-zowanie wielkich korporacji. Jeśli fi rma uzna, że jej kondy-

cja ucierpiała na skutek nowych decyzji władz lokalnych, będzie miała prawo do wywarcia wpływu na instytucje wykonawcze FTTA, by te przywróciły poprzedni stan rze-czy. Takie przypadki miały miejsce już w ramach NAFTA. W 1996 r. fi rma Metalclad z USA wygrała proces o odszko-dowanie za straty spowodowane decyzją władz lokalnych w San Luis Potosi w Meksyku, które nie wyraziły zgody na składowanie toksycznych odpadów zwożonych przez Metalclad. Sądu przyznał fi rmie rację, a rząd meksykański musiał zapłacić 16,7 mln USD jako rekompensatę. Taka regulacja niemal całkowicie pozbawia lokalne społecz-ności lub władze krajowe prawa do suwerennych decyzji podejmowanych w imię interesu publicznego, jeśli tylko są one sprzeczne z interesem wielkiego biznesu. Demokracja staje się fi kcją – władze nie mogą robić tego, czego ocze-kują od nich obywatele, lecz tylko to, na co pozwolą im ponadnarodowe korporacje.

Wydział Transportu ma zawsze racjęW 1999 r. organizacje Friends of the Earth oraz Taxpayers

for Common Sense opublikowały raport o autostradach w USA. Zawierał on wykaz 50 najbardziej szkodliwych pro-jektów autostradowych, które rząd postanowił sfi nansować. Większość z nich to projekty, na które nie było pieniędzy przez ponad 30 lat, a na które miały znaleźć się środki po nowych wyborach prezydenckich.

Wiele się zmieniło przez te 30 lat. Lokalne społeczności dostrzegły negatywny wpływ autostrad na zdrowie miesz-kańców i stan środowiska naturalnego. Jednak Federalny Wydział Transportu okazał się niepokonany. Zaczęła się realizacja projektów. W Pensylwanii Wydział Transportu wygrał proces w związku z budową autostrady na terenie będącym własnością Wydziału ds. Polowań. Wydział ten posiada wielkie dzikie tereny, na których zabroniony jest jakikolwiek wyrąb drzew. Wydział Transportu woli jednak poprowadzić autostradę przez cenny przyrodniczo ob-szar niż poszerzyć drogę obecnie biegnącą przez dolinę, gdyż tak jest taniej. Myśliwi podali sprawę do sądu, po ich stronie stanęło Ministerstwo Ochrony Przyrody. Niestety, sprawę wygrał Wydział Transportu, gdyż tak jest skon-struowane prawo, które daje mu nieograniczoną władzę. Oznacza to, że droga może zostać wybudowana wszędzie tam, gdzie zechce szef Wydziału Transportowego. Sprawa jest o tyle groźna, że może stanowić precedens dla innych projektów autostradowych.

Opór pozostaje jeszcze na drodze wyborów. Skorzystali z tego mieszkańcy Wirginii, którzy 5 listopada 2002 r. zdecydowali o nie zwiększaniu wydatków na infra-strukturę transportową z budżetu stanowego z 4,5 na 5%. Zdecydowana większość wyborców (75%), z różnych opcji politycznych, stanowczo sprzeciwiła się temu pomysłowi, choć był on tak sprytnie skonstruowany, że zawierał oprócz budowy autostrad także projekty udoskonalenia transpor-tu publicznego. Obywatele doprowadzili do rezygnacji z rozbudowy autostrad i przeznaczenia większych kwot na ulepszenie transportu publicznego.

Również w listopadzie ogłoszono wyniki badań, z których wynika, że w ciągu ostatnich 15 lat nastąpił wzrost zużycia paliwa na przejechany kilometr o średnio 6%. Tak wygląda w praktyce „ekologiczność” przemysłu samochodowego i te wszystkie bajki o mniejszym zużyciu paliwa, nowych technologiach, ochronie środowiska itp.

***Czechy odmówiły niejakiemu Aleksandrowi

Łukaszence wizy wjazdowej. Unia Europejska, zapewne w ramach jednej z 4 podstawowych wolności – swobody przepływu osób – dla których realizacji podobno powstała, naciska na rządy innych państw stowarzyszonych, by nie wpuszczały tego pana na swoje terytoria. Wygląda na to, że reżim boi się Łukaszenki, jak kiedyś Jaruzelski papieża.

W ramach tej samej swobody osoby udające się do Czech w połowie listopada mogły nie zostać tam wpuszczo-ne, jeśli znalazły się na pewnej tajnej liście. Listy oczywiście nie sporządziły żadne sądy na podstawie swoich wyroków, tylko urzędnicy służb bezpieczeństwa. Jak tak dalej pójdzie, gen. Kiszczak stanie się rozchwytywanym konsultantem.

W ramach wolności słowa nie wpuszczono do Czech pewnej Polki, która miała przy sobie dużą liczbę ulotek o NATO. Wiele osób, które wybierały się do Pragi, odwiedzili funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (dawniej UOP), troskliwie odradzając wyjazd. Ci, którym udało się dojechać, obejrzeli niecodzienną stolicę Czech – wyludnioną, z 10-15 osobowymi, w pełni uzbrojonymi patrolami policji na każdym rogu. Do tego setki tajniaków, wielokrotne sprawdzanie dokumentów każdego dnia, ka-mery przy każdym patrolu. W tych dniach nie było w mieście miejsca, w którym można było czuć się prywatnie, swobod-nie, bezpiecznie. Orwell wiecznie żywy...

Krzysztof Rytel

Monika A. Gorzelańska

Postępy Demokracji

ZAMIEDZA.indd 32-33 03-01-19, 21:14:02

Page 34: OBYWATEL nr 1(9)/2003

Reżimowa propaganda sukcesu...„Zachodnie sieci handlowe znajdują się w czołówce in-westorów. 12 największych zrzeszonych w Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji zainwestowało ponad 30 mld zł w budowę nowoczesnych super- i hipermarke-tów oraz centrów logistycznych, dając pracę ok. 100 tys. ludzi. Planowana budowa kolejnych sklepów gwarantuje wzrost zatrudnienia o 5-7 proc. rocznie. Sam lider rynku, niemiecki koncern Metro AG, w najbliższych latach chce przyjmować do pracy po tysiąc osób rocznie. To tylko jedna z korzyści, bo jak twierdzi szef Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych Antoni Styrczula, jedno miejsce pracy w nowym hipermarkecie /.../ tworzy co najmniej 3-4 kolejne etaty w ich bezpośrednim otoczeniu”

Adam Grzeszak, Paweł Wrabiec, Będzie praca!, „Polityka” nr 48/2002.

...i ponure fakty:„Watykańska Komisja Ekonomiczna w raporcie ze stycznia 1999 r. po-święconym hipermarketom stwierdziła, że uwzględniając wpływ tej formy handlu na upadek lokalnego przemysłu należy przyjąć, że na jedno miejsce pracy stworzone w hipermarkecie ulega likwidacji 7 do 8 istniejących miejsc pracy. /.../ Ustawodawstwo wymierzone przeciwko rozwojowi hipermarketów stanowi osobny temat. Ta forma handlu zrobiła tyle złego w gospodarkach krajów Europy, że odpowiednie ustawy anty-hipermar-ketowe mają prawie wszystkie kraje Unii Europejskiej. Rozwiązania praw-ne są różne – od drakońskich limitów powierzchni dla nowo otwieranych sklepów (320 m. kw. we Francji, 400 m. kw. w Portugalii) po obligatoryjną zgodę organizacji kupieckich (Niemcy, Wielka Brytania) itd.”

Prof. dr hab. Kazimierz Cywiński (Politechnika Białostocka), Dane w sprawie hipermarketów – materiał informacyjny dla radnych miasta Białegostoku, Białystok, maj 1999.

OBYWATEL34

AGORA

OBYWATEL 35

Minęło ponad 30 lat od czasu, gdy super- i hipermar-kety (hipermarkety są defi niowane jako obiekty o pow. powyżej 2500 m2, supermarkety 400-2499 m2) zadomo-wiły się w Zachodniej Europie i stały się dla wielu ludzi integralną częścią ich otoczenia. Korzystają one z przy-wilejów masowego rynku oferując klientom wszystko pod jednym dachem, wywołując wrażenie nieskończenie sze-rokiego asortymentu. Na coraz większą skalę „wchodzą” do supermarketów różne usługi – ubezpieczeniowe, fo-tografi czne czy pocztowe. Artykuły w super-promocjach, takie jak krojony chleb, które są sprzedawane poniżej kosztów produkcji oraz nieustanne kampanie reklamo-we przyciągające konsumentów zwabionych obietnicą taniego pożywienia i szeroką gamą produktów gotowych. Trafi ają w dziesiątkę zaspokajając potrzeby wiecznie śpieszących się ludzi.

W ciągu ostatniej dekady super- i hipermarkety rozwijają się kwitnąco w krajach Europy Środkowej, co – paradoksalnie – dzieje się w momencie ich dotkli-wych porażek na Zachodzie. Występujące jedna za drugą bomby biologiczne („choroba szalonych krów”, salmo-nella, żywność genetycznie modyfi kowana) podkopały społeczne zaufanie do przemysłowo przetwarzanej żywności, a supermarkety zaczęły być dodatkowo oskar-żane o działanie na szkodę centrów miast, o rosnące korki i zanieczyszczanie środowiska. Powodując upadek małych gospodarstw, odgrywają ważną rolę w procesie pogarszania się standardów żywności, a tym samym zdrowia obywateli. W czasie, kiedy hipermarkety w Polsce triumfują, kryzys przeżywają tradycyjne targowiska rolne. Te same targowiska przeżywają jednak obecnie swój re-nesans w Wielkiej Brytanii, gdzie odżyło zainteresowanie zdrowymi źródłami żywności. Ruch Slow Food Movement, organizacja światowego zasięgu mająca swe korzenie we Włoszech, promująca żywność lokalnych producentów i naturalne gospodarstwa, notuje dynamiczny wzrost zysków. Poniżej naświetlimy mity, które narosły wokół hipermarketów i przyjrzymy się, dlaczego coraz większa liczba ludzi rezygnuje z ich usług na rzecz lokalnych pro-ducentów żywności.

Bezrobocie i wymarłe centra miast„/.../ hipermarkety poza miastem /…/ ograniczyły

żywotność centrów miast, /…/ doprowadziły do zamknię-cia sklepów »za rogiem« w małych miastach i wioskach; spowodowały niekontrolowane rozrastanie się aglomeracji i zagładę tak bardzo cenionej wsi tuż za ich granicami” – tak twierdzą członkowie angielskiej rządowej agendy British Government Select Committee on Environment, Transport and Regional Aff airs w raporcie pt. „Environmental Impact of Supermarket Competition”.1

Supermarkety osiągnęły dzisiejszą pozycję eliminując z rynku drobnych kupców. W latach 1976-1989 upadło w Anglii 44 tys. sklepów spożywczych, głównie małych „zie-leniaków” i placówek spółdzielczych.2 Oczywistością jest, że małe sklepy przegrywają nierówną walkę z hipermarke-tami oferującymi „wszystko” pod jednym dachem, darmo-we parkingi i bezpłatne autobusy próbując uczynić zakupy jak najbardziej wygodnymi. Jednak hipermarkety nie są w stanie zapewnić tak wielu miejsc pracy, więc wypieranie handlu prywatnego odbywa się kosztem zwiększenia bez-robocia. Supermarkety korzystają z ekonomicznego efektu skali i komputeryzowania swoich struktur, które zorganizo-wane są w ten sposób, by maksymalnie zwiększyć efektyw-ność pojedynczego pracownika (jednostką miary jest tu ilość sprzedanych produktów na jedną wizytę klienta). Znaczy to, że zatrudnienie jest o wiele niższe niż w mniejszych sklepach, gdzie wszystkie czynności wykonuje się ręcznie. W dodatku pieniądze wydawane w hipermarketach odpływają do akcjo-nariuszy i kadry kierowniczej (zwykle zagranicznej), zamiast zostawać we wspólnocie lokalnej. Jednym z celów hiper-marketów jest również minimalizacja płaconych podatków poprzez transfer pieniędzy do miejsc, gdzie stawki są niższe.

Łatwo zauważyć, że wpływ hipermarketów na spo-łeczności lokalne jest niszczący. Są one główną przyczyną pogarszania się koniunktury w centrach miast oraz upad-ku małych sklepów. Badania British Retail Planning Forum z 1998 r. wykazały, że każde otwarcie dużego supermar-ketu oznacza likwidację kilkuset miejsc pracy (ponad ilość nowozatrudnionych w supermarkecie), co ma negatywny wpływ na rynek pracy w promieniu 15 km.3 The New Economics Foundation podaje, że 50 tys. funtów wydanych w niezależnych, lokalnych sklepach stwarza jedno nowe miejsce pracy, podczas gdy aż 250 tys. fun-tów potrzeba wydać w tym samym celu w hipermarkecie, co spowodowane jest skomputeryzowaniem i efektami skali.4 Na te liczby wpływ ma również fakt, że małe fi rmy współpracują z lokalnymi hurtowniami i usługodawcami, czego hipermarkety zwykle nie czynią.

Prawnicy hipermarketów twierdzą, że ich pracodawcy, zaspokajając wszelkie potrzeby klienta, mają prawo do prowadzenia swojej działalności. Znaczy to, że klienci podejmują mądrą decyzję na podstawie pełnej informa-cji, podczas gdy w rzeczywistości kierują się kreowanym przez hipermarkety wizerunkiem taniego jedzenia i złud-ną wygodą. Sugerują również, że konkurencja między lo-kalną przedsiębiorczością a hipermarketami jest uczciwa. Nie jest to jednak prawdą:• Konfl ikt nadwyżki podaży żywności nad popytem po-jawia się, kiedy na danym terenie powstają hipermarkety. Wzrost sprzedaży może być osiągnięty jako kombinacja dwóch metod: po pierwsze przez bezpośrednią konkurencję cenową z lokalnymi sklepami lub poprzez oferowanie dóbr o większej „wartości dodanej”, np. posiłków goto-wych do spożycia, które niejako „nadrabiają” zyski za niskodochodowe produkty pierwszej potrzeby. Innymi słowy, zaniżanie wartości niektórych dóbr stwarza wrażenie niskich cen, a w tym samym cza-sie trwają zabiegi sztabu psychologów i specjali-stów od marketingu (np. jak zapewnić zapach świe-żego chleba w wewnętrznej piekarni), aby skłonić klientów do zakupu drogich dóbr. Przewaga hiper-marketów jest tu oczywista – tego typu strategia jest nie do zastosowania przez mały, lokalny sklep ze względu na ograniczone możliwości magazynowa-nia produktów. Sklepy te nie mogą pozwolić sobie na długotrwałe magazynowanie takich produktów, co oczywiście zwiększa koszty transportu, obniża wysokość upustów hurtowych od producenta itp.

• Supermarkety mają ogromną siłę nabywczą, co daje im wielką siłę przetargową wymuszając na rolnikach i przetwórniach najniższe ceny oraz powodując ostrą wal-kę konkurencyjną, grożąc zmianą dostawcy w przypadku braku obniżki cen. Małe sklepy nie będąc strategicznym od-biorcą nie mogą pozwolić sobie na tego typu zachowania, ze względu na brak rozwiniętej, masowej sieci dystrybucji. • Supermarkety są w stanie wywierać wpływ na władze lo-kalne dla własnych korzyści. Często wywierają presję w celu podniesienia niepotrzebnych wymogów w zakresie higieny, wiedząc, że lokalni konkurenci nie są w stanie im sprostać.• Supermarkety są pośrednio wspierane fi nansowo przez subwencje dla rolnictwa, budowę infrastruktury (drogi), które są opłacane z pieniędzy podatników. Władze są skłonne do popierania zagranicznego kapitału, które-mu proponują korzystne warunki podatkowe, co oznacza, że płacone przez nich stawki są ekstremalnie niskie w porównaniu z podatkami płaconymi przez mniejsze fi rmy i zwykłych obywateli.

Konsumenci i wolny wybór

Jednym z argumentów przytaczanych zwykle na obronę hipermarketów jest to, że dają klientowi możliwość większe-go wyboru. Z pewnością oferują wiele marek każdego pro-duktu, ale zwykle kilka z nich pochodzi od jednego producen-ta. Wytwarzane są metodą maksymalnej redukcji kosztów. W dodatku supermarkety mogą utrzymywać swoje koszty na minimalnym poziomie, korzystając z korzyści efektu skali, więc nie mogą sobie pozwolić na magazynowanie szerokiej gamy produktów niemarkowych, takich jak szeroki wybór owoców czy serów. Tym samym rezygnują z produktów lo-kalnych, chyba, że przekształcą ich wytwórców w masowego producenta zdolnego dystrybuować swoje wyroby na szero-ką skalę. Przeświadczenie konsumenta, że pojawienie się w okolicy hipermarketu nie zmieni jego zwyczaju kupowania w specjalistycznym sklepie, robiąc jedynie zakupy pierw-szej potrzeby w supermarkecie zwykle nie znajduje odbicia w rzeczywistości. Supermarkety dokładają starań, aby za-trzymać ludzi jak najdłużej w sklepie – z braku czasu lub po prostu z lenistwa nie odwiedzą już oni małych sklepów. W konsekwencji wiele „ryneczków” i sklepików kończy dzia-łalność, a wolny wybór konsumenta praktycznie przestaje istnieć. 40% handlu w UE znajduje się w rękach 20 najwięk-szych fi rm. Największa koncentracja handlu ma miejsce w Finlandii i Szwecji, najniższa w Grecji, Hiszpanii i Włoszech. Wielka Brytania, Francja i Niemcy plasują się po środku.5

Skutki hipermarketyzacji w Unii EuropejskiejPhilippa Jill Gallop

fot. Rafał Górski

AGORA.indd 34-35 03-01-19, 21:22:21

Page 35: OBYWATEL nr 1(9)/2003

Reżimowa propaganda sukcesu...„Zachodnie sieci handlowe znajdują się w czołówce in-westorów. 12 największych zrzeszonych w Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji zainwestowało ponad 30 mld zł w budowę nowoczesnych super- i hipermarke-tów oraz centrów logistycznych, dając pracę ok. 100 tys. ludzi. Planowana budowa kolejnych sklepów gwarantuje wzrost zatrudnienia o 5-7 proc. rocznie. Sam lider rynku, niemiecki koncern Metro AG, w najbliższych latach chce przyjmować do pracy po tysiąc osób rocznie. To tylko jedna z korzyści, bo jak twierdzi szef Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych Antoni Styrczula, jedno miejsce pracy w nowym hipermarkecie /.../ tworzy co najmniej 3-4 kolejne etaty w ich bezpośrednim otoczeniu”

Adam Grzeszak, Paweł Wrabiec, Będzie praca!, „Polityka” nr 48/2002.

...i ponure fakty:„Watykańska Komisja Ekonomiczna w raporcie ze stycznia 1999 r. po-święconym hipermarketom stwierdziła, że uwzględniając wpływ tej formy handlu na upadek lokalnego przemysłu należy przyjąć, że na jedno miejsce pracy stworzone w hipermarkecie ulega likwidacji 7 do 8 istniejących miejsc pracy. /.../ Ustawodawstwo wymierzone przeciwko rozwojowi hipermarketów stanowi osobny temat. Ta forma handlu zrobiła tyle złego w gospodarkach krajów Europy, że odpowiednie ustawy anty-hipermar-ketowe mają prawie wszystkie kraje Unii Europejskiej. Rozwiązania praw-ne są różne – od drakońskich limitów powierzchni dla nowo otwieranych sklepów (320 m. kw. we Francji, 400 m. kw. w Portugalii) po obligatoryjną zgodę organizacji kupieckich (Niemcy, Wielka Brytania) itd.”

Prof. dr hab. Kazimierz Cywiński (Politechnika Białostocka), Dane w sprawie hipermarketów – materiał informacyjny dla radnych miasta Białegostoku, Białystok, maj 1999.

OBYWATEL34

AGORA

OBYWATEL 35

Minęło ponad 30 lat od czasu, gdy super- i hipermar-kety (hipermarkety są defi niowane jako obiekty o pow. powyżej 2500 m2, supermarkety 400-2499 m2) zadomo-wiły się w Zachodniej Europie i stały się dla wielu ludzi integralną częścią ich otoczenia. Korzystają one z przy-wilejów masowego rynku oferując klientom wszystko pod jednym dachem, wywołując wrażenie nieskończenie sze-rokiego asortymentu. Na coraz większą skalę „wchodzą” do supermarketów różne usługi – ubezpieczeniowe, fo-tografi czne czy pocztowe. Artykuły w super-promocjach, takie jak krojony chleb, które są sprzedawane poniżej kosztów produkcji oraz nieustanne kampanie reklamo-we przyciągające konsumentów zwabionych obietnicą taniego pożywienia i szeroką gamą produktów gotowych. Trafi ają w dziesiątkę zaspokajając potrzeby wiecznie śpieszących się ludzi.

W ciągu ostatniej dekady super- i hipermarkety rozwijają się kwitnąco w krajach Europy Środkowej, co – paradoksalnie – dzieje się w momencie ich dotkli-wych porażek na Zachodzie. Występujące jedna za drugą bomby biologiczne („choroba szalonych krów”, salmo-nella, żywność genetycznie modyfi kowana) podkopały społeczne zaufanie do przemysłowo przetwarzanej żywności, a supermarkety zaczęły być dodatkowo oskar-żane o działanie na szkodę centrów miast, o rosnące korki i zanieczyszczanie środowiska. Powodując upadek małych gospodarstw, odgrywają ważną rolę w procesie pogarszania się standardów żywności, a tym samym zdrowia obywateli. W czasie, kiedy hipermarkety w Polsce triumfują, kryzys przeżywają tradycyjne targowiska rolne. Te same targowiska przeżywają jednak obecnie swój re-nesans w Wielkiej Brytanii, gdzie odżyło zainteresowanie zdrowymi źródłami żywności. Ruch Slow Food Movement, organizacja światowego zasięgu mająca swe korzenie we Włoszech, promująca żywność lokalnych producentów i naturalne gospodarstwa, notuje dynamiczny wzrost zysków. Poniżej naświetlimy mity, które narosły wokół hipermarketów i przyjrzymy się, dlaczego coraz większa liczba ludzi rezygnuje z ich usług na rzecz lokalnych pro-ducentów żywności.

Bezrobocie i wymarłe centra miast„/.../ hipermarkety poza miastem /…/ ograniczyły

żywotność centrów miast, /…/ doprowadziły do zamknię-cia sklepów »za rogiem« w małych miastach i wioskach; spowodowały niekontrolowane rozrastanie się aglomeracji i zagładę tak bardzo cenionej wsi tuż za ich granicami” – tak twierdzą członkowie angielskiej rządowej agendy British Government Select Committee on Environment, Transport and Regional Aff airs w raporcie pt. „Environmental Impact of Supermarket Competition”.1

Supermarkety osiągnęły dzisiejszą pozycję eliminując z rynku drobnych kupców. W latach 1976-1989 upadło w Anglii 44 tys. sklepów spożywczych, głównie małych „zie-leniaków” i placówek spółdzielczych.2 Oczywistością jest, że małe sklepy przegrywają nierówną walkę z hipermarke-tami oferującymi „wszystko” pod jednym dachem, darmo-we parkingi i bezpłatne autobusy próbując uczynić zakupy jak najbardziej wygodnymi. Jednak hipermarkety nie są w stanie zapewnić tak wielu miejsc pracy, więc wypieranie handlu prywatnego odbywa się kosztem zwiększenia bez-robocia. Supermarkety korzystają z ekonomicznego efektu skali i komputeryzowania swoich struktur, które zorganizo-wane są w ten sposób, by maksymalnie zwiększyć efektyw-ność pojedynczego pracownika (jednostką miary jest tu ilość sprzedanych produktów na jedną wizytę klienta). Znaczy to, że zatrudnienie jest o wiele niższe niż w mniejszych sklepach, gdzie wszystkie czynności wykonuje się ręcznie. W dodatku pieniądze wydawane w hipermarketach odpływają do akcjo-nariuszy i kadry kierowniczej (zwykle zagranicznej), zamiast zostawać we wspólnocie lokalnej. Jednym z celów hiper-marketów jest również minimalizacja płaconych podatków poprzez transfer pieniędzy do miejsc, gdzie stawki są niższe.

Łatwo zauważyć, że wpływ hipermarketów na spo-łeczności lokalne jest niszczący. Są one główną przyczyną pogarszania się koniunktury w centrach miast oraz upad-ku małych sklepów. Badania British Retail Planning Forum z 1998 r. wykazały, że każde otwarcie dużego supermar-ketu oznacza likwidację kilkuset miejsc pracy (ponad ilość nowozatrudnionych w supermarkecie), co ma negatywny wpływ na rynek pracy w promieniu 15 km.3 The New Economics Foundation podaje, że 50 tys. funtów wydanych w niezależnych, lokalnych sklepach stwarza jedno nowe miejsce pracy, podczas gdy aż 250 tys. fun-tów potrzeba wydać w tym samym celu w hipermarkecie, co spowodowane jest skomputeryzowaniem i efektami skali.4 Na te liczby wpływ ma również fakt, że małe fi rmy współpracują z lokalnymi hurtowniami i usługodawcami, czego hipermarkety zwykle nie czynią.

Prawnicy hipermarketów twierdzą, że ich pracodawcy, zaspokajając wszelkie potrzeby klienta, mają prawo do prowadzenia swojej działalności. Znaczy to, że klienci podejmują mądrą decyzję na podstawie pełnej informa-cji, podczas gdy w rzeczywistości kierują się kreowanym przez hipermarkety wizerunkiem taniego jedzenia i złud-ną wygodą. Sugerują również, że konkurencja między lo-kalną przedsiębiorczością a hipermarketami jest uczciwa. Nie jest to jednak prawdą:• Konfl ikt nadwyżki podaży żywności nad popytem po-jawia się, kiedy na danym terenie powstają hipermarkety. Wzrost sprzedaży może być osiągnięty jako kombinacja dwóch metod: po pierwsze przez bezpośrednią konkurencję cenową z lokalnymi sklepami lub poprzez oferowanie dóbr o większej „wartości dodanej”, np. posiłków goto-wych do spożycia, które niejako „nadrabiają” zyski za niskodochodowe produkty pierwszej potrzeby. Innymi słowy, zaniżanie wartości niektórych dóbr stwarza wrażenie niskich cen, a w tym samym cza-sie trwają zabiegi sztabu psychologów i specjali-stów od marketingu (np. jak zapewnić zapach świe-żego chleba w wewnętrznej piekarni), aby skłonić klientów do zakupu drogich dóbr. Przewaga hiper-marketów jest tu oczywista – tego typu strategia jest nie do zastosowania przez mały, lokalny sklep ze względu na ograniczone możliwości magazynowa-nia produktów. Sklepy te nie mogą pozwolić sobie na długotrwałe magazynowanie takich produktów, co oczywiście zwiększa koszty transportu, obniża wysokość upustów hurtowych od producenta itp.

• Supermarkety mają ogromną siłę nabywczą, co daje im wielką siłę przetargową wymuszając na rolnikach i przetwórniach najniższe ceny oraz powodując ostrą wal-kę konkurencyjną, grożąc zmianą dostawcy w przypadku braku obniżki cen. Małe sklepy nie będąc strategicznym od-biorcą nie mogą pozwolić sobie na tego typu zachowania, ze względu na brak rozwiniętej, masowej sieci dystrybucji. • Supermarkety są w stanie wywierać wpływ na władze lo-kalne dla własnych korzyści. Często wywierają presję w celu podniesienia niepotrzebnych wymogów w zakresie higieny, wiedząc, że lokalni konkurenci nie są w stanie im sprostać.• Supermarkety są pośrednio wspierane fi nansowo przez subwencje dla rolnictwa, budowę infrastruktury (drogi), które są opłacane z pieniędzy podatników. Władze są skłonne do popierania zagranicznego kapitału, które-mu proponują korzystne warunki podatkowe, co oznacza, że płacone przez nich stawki są ekstremalnie niskie w porównaniu z podatkami płaconymi przez mniejsze fi rmy i zwykłych obywateli.

Konsumenci i wolny wybór

Jednym z argumentów przytaczanych zwykle na obronę hipermarketów jest to, że dają klientowi możliwość większe-go wyboru. Z pewnością oferują wiele marek każdego pro-duktu, ale zwykle kilka z nich pochodzi od jednego producen-ta. Wytwarzane są metodą maksymalnej redukcji kosztów. W dodatku supermarkety mogą utrzymywać swoje koszty na minimalnym poziomie, korzystając z korzyści efektu skali, więc nie mogą sobie pozwolić na magazynowanie szerokiej gamy produktów niemarkowych, takich jak szeroki wybór owoców czy serów. Tym samym rezygnują z produktów lo-kalnych, chyba, że przekształcą ich wytwórców w masowego producenta zdolnego dystrybuować swoje wyroby na szero-ką skalę. Przeświadczenie konsumenta, że pojawienie się w okolicy hipermarketu nie zmieni jego zwyczaju kupowania w specjalistycznym sklepie, robiąc jedynie zakupy pierw-szej potrzeby w supermarkecie zwykle nie znajduje odbicia w rzeczywistości. Supermarkety dokładają starań, aby za-trzymać ludzi jak najdłużej w sklepie – z braku czasu lub po prostu z lenistwa nie odwiedzą już oni małych sklepów. W konsekwencji wiele „ryneczków” i sklepików kończy dzia-łalność, a wolny wybór konsumenta praktycznie przestaje istnieć. 40% handlu w UE znajduje się w rękach 20 najwięk-szych fi rm. Największa koncentracja handlu ma miejsce w Finlandii i Szwecji, najniższa w Grecji, Hiszpanii i Włoszech. Wielka Brytania, Francja i Niemcy plasują się po środku.5

Skutki hipermarketyzacji w Unii EuropejskiejPhilippa Jill Gallop

fot. Rafał Górski

AGORA.indd 34-35 03-01-19, 21:22:21

Page 36: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL36 OBYWATEL 37

Co oznacza niewielki wybór sklepów?

W wielu miastach Zachodniej Europy istnieje tylko jeden lub dwa supermarkety, które już w tej chwili mają monopol na sprzedaż artykułów spożywczych. Osiągają to poprzez agresywną reklamę, ceny dumpingowe i wize-runek sklepu wygodnego, tym samym eliminując drobną konkurencję. Staje się to problemem, gdyż konsument traci możliwość wyboru miejsca zakupów i przedsiębiorstw, które chce wspierać. Jeśli na przykład ktoś zdecyduje się nie kupować w Tesco z powodu odpływu zysków z lokal-

nej gospodarki, w niektórych miastach nie ma żadnej alternatywy, by wydając pienią-dze wspierać miejscowych producentów i handlowców. To pokazuje, jaką kpiną są twierdzenia supermarketów o oferowaniu wolności wyboru.

Kiedy hipermarket opanuje już w dużym stopniu rynek spożywczy w da-nym miejscu, ma wolną rękę jeśli chodzi o podnoszenie cen, wiedząc, że ludzie nie będą dojeżdżać kilometrami do najbliższej konkurencji. Brytyjska orga-nizacja Citizens Organising Foundation skrytykowała Tesco i Sainbury za narzu-canie wyższych marż w biednych rejo-nach, gdzie ludność ma mniejsze możli-wości dotarcia do innych sklepów.6

Z danych opublikowanych w „Głosie Warszawy” wynika, że w Polsce w roku 2000 istniało 3513 sklepów o pow. powy-żej 400 m2, w porównaniu do 2231 w 1995 r. W 1999 r. super- i hipermarkety liczyły na ponad 20-procentowy udział w sprze-daży dóbr szybkozbywalnych – liczba

2 razy wyższa niż w 1996. Andrzej Jarosz, przedstawiciel sieci sklepów Casino i właściciela Geanta, twierdził, że do roku 2003 liczba hipermarketów wzrośnie z dzisiejszych 100 do około 175.7

Wpływ tego procesu na zatrudnienie i lokalne spo-łeczności w Polsce będzie nawet bardziej niszczący niż w Europie Zachodniej. Tempo, z jakim hipermarkety wchodzą na polski rynek, duża ilość małych sklepów (drobny handel jako główne źródło dochodów szerokich rzesz ludności) oraz wysoka stopa bezrobocia, sprawiają, że znalezienie alternatywnej pracy staje się jeszcze trud-niejsze. Przewaga konkurencyjna hipermarketów działa na wiele kilometrów w promieniu sklepu, a dodatkowo nowe normy higieniczne wymagające stosowania drogich technologii (zwykle bez sensownego uzasadnienia) stwa-rzają bariery nie do pokonania dla drobnych rolników, sklepikarzy i przetwórni.

Więcej samochodów – większe zanieczyszczenieBadania przeprowadzone w duńskim mieście Esbjerg

(70 tys. mieszkańców) wykazały, że ludzie kupujący w hipermarketach przejeżdżają o 55% więcej kilometrów niż ludzie zaopatrujący się w lokalnych sklepach i co waż-niejsze – ludzie, którzy kupują w marketach przejeżdżają tak samo dużo kilometrów na dodatkowe zakupy, co lu-dzie, którzy zaopatrują się w lokalnych sklepach, jeżdżą

więc niejako dwa razy. Przytoczone wyniki stają się jeszcze bardziej wymowne w przypadku ludzi zamieszkujących te-reny podmiejskie. Tutaj ludzie, którzy kupują w hipermar-ketach przejechali średnio 250% tego, ile ci, którzy nie robili tam zakupów. Wniosek jest prosty – im więcej hipermar-ketów, tym większy ruch na drogach.8 Ma to swoje skutki w zwiększonym poziomie hałasu i większym zanieczysz-czeniu, a także zwiększonej częstotliwości zachorowań.9

Zagłada rolników i gospodarstw rodzinnychJako jeszcze jeden, oprócz supermarketów i przetwór-

ni spożywczych oraz producentów chemicznie uprawianej żywności, element systemu istnieje w Unii Europejskiej taki mechanizm rolnictwa, który służy interesom akcjo-nariuszy i zyskom wielkich przedsiębiorstw. Jego celem jest poprawa „wydajności”, uzyskiwana przez obniżenie zatrudnienia, eliminację różnorodności produktów i de-gradację środowiska naturalnego, a deklarowany cel to produkcja „taniej żywności”.

W rzeczywistości ta „taniość” oznacza obniżanie kosztów nie w sposób klasyczny, lecz poprzez przerzu-canie ich na podatników, drobnych producentów rolnych i środowisko naturalne. Ostatecznie tanie jedzenie oka-zuje się być mitem. Konsument płaci trzy razy: pierwszy raz w sklepie, po raz drugi poprzez fi nansowanie dotacji, które rosną wraz ze spadkiem cen artykułów rolniczych, trzeci raz – płacąc większe podatki w celu likwidacji skutków przemysłowego rolnictwa i fi nansowanie infra-struktury transportowej. Samo zainstalowanie aparatury niezbędnej do usunięcia związków azotu i pestycydów z wody pitnej w Wielkiej Brytanii kosztowało ponad miliard funtów. Pieniądze te pochodziły oczywiście z kieszeni po-datników.10

Na skutek minimalizacji kosztów osiąganej przez sprzedawców i przetwórców, rolnicy są na ogół wynagra-dzani poniżej kosztów produkcji. W niektórych sektorach rolnictwa luka ta jest wypełniana z pieniędzy rządowych. W sektorach nie dotowanych, głównie w mleczarstwie, tylko ci, którzy produkują wystarczające ilości, aby zapewnić so-bie korzyści ekonomii skali mogą przetrwać. Co więcej, su-permarkety stawiają coraz to nowe żądania dotyczące norm dla rolników i dostawców. Jeśli rolnika nie stać na kupno własnej linii przetwórczej, wówczas jego produkt przecho-dzi na potrzeby marki wewnętrznej hipermarketu, co stawia go na pozycji mniej stabilnej i w zasadzie uniemożliwia dal-szy rozwój. Siła przetargowa farmerów praktycznie nie ist-nieje. Muszą jakoś sprzedać swoje produkty, ale ograniczone rynki zbytu zmuszają ich do akceptacji niskich cen. Są więc zmuszeni do stosowania metod maksymalnie ograniczają-cych koszty, aby zwiększyć produkcję i sprzedaż. Jakkolwiek takie działania mają sens indywidualny, w końcu obraca się to przeciwko nim poprzez nadprodukcję i dalszy spadek cen skupu. Spowodowało to w UE masowy exodus ludzi ze wsi. Stoi za tym ofi cjalna polityka wielu instytucji, wliczając w to rząd brytyjski, a także Bank Światowy, aby ograniczyć liczbę zatrudnionych w rolnictwie.11 To implikuje sytuację, w której odejście części siły roboczej ze wsi jest uznane za naturalne i pożądane, a zmechanizowanie gospodarstw postrzega się jako czynnik zwiększający dochody rolników. Jednak większa produkcja oznacza spadek cen i większy odsetek bankrutujących rolników. W rzeczywistości jest to strategia przynosząca zyski tylko międzynarodowym korporacjom,

takim jak Cargill czy Smithfi eld. W Wielkiej Brytanii Krajowy Związek Farmerów podaje, że w ciągu 3 lat, do 2001 r., pracę straciło 60 tys. rolników i robotników rolnych.

Podłe żarcieWielkie fi rmy, jeśli chcą zachować rentowność, muszą

bazować na masowej ilości standardowych produktów. Aby to osiągnąć, stosowane są pestycydy, nawozy sztucz-ne i fabryczne metody produkcji żywności. Skutkiem tego jest widoczny w ciągu ostatnich dekad spadek standardów jakości żywności w UE. Najbardziej jaskrawym przykładem tego zjawiska są owoce i warzywa: te z hipermarketów nie dorównują walorami smakowymi i różnorodnością tym, które uprawia się trady-cyjnie. Kolejnym uwarun-kowaniem jest odporność warzyw i owoców na dłu-gie i niekorzystne warun-ki transportowe. Niestety, tylko pewne gatunki speł-niają te kryteria, a te z ko-lei są zwykle bez smaku. To oznacza, że uprawa bardziej urozmaiconych produktów nie znajduje sieci dystrybucji i wielu z nich nie można już nig-dzie dostać. Jednolitość i atrybuty praktyczne stały się ważniejsze niż smak i wartości odżyw-cze, czego skutkiem jest widoczny ich spadek w warzywach i owocach.12

Kierując się tymi priorytetami większość głównych producentów żywności popiera logicz-ne założenia „jednolitej żywności”: modyfi kację genetyczną. Pomimo pro-pagandowych sloganów, większość asortymentu została „ulepszona” ge-netycznie nie w celu zaspokojenia oczekiwań konsumenta, lecz w imię potrzeb producentów środków chemii rolnej, fi rm odpowiedzialnych za transport i przetwórców. Te „zdo-bycze” to m.in. odporność na pewne rodzaje herbicydów, wydłużony okres magazynowania czy utwardzona skóra (zwiększająca odporność na uszkodzenia podczas transpor-tu). Nawet warzywa czy owoce projektowane z myślą o ulep-szonym smaku czy zwiększonych wartościach odżywczych są tylko sposobem na wyłudzenie wyższej ceny za produkty, które ludzie spożywali niskim kosztem od tysięcy lat.

Oprócz zmniejszonej wartości odżywczej, przemysło-wo przetwarzana żywność zawiera substancje, które – jak wykazują badania – są szkodliwe dla zdrowa, np. pesty-cydy, chemiczne pozostałości nawozów czy antybiotyki podawane zwierzętom hodowlanym. Obawy przed tego rodzaju żywnością wzmogły się ostatnio po epidemiach salmonelli w jajach, BSE, lysterii, e-coli itp. Te zjawiska wzbudziły nieufność wobec przemysłowej żywności

i wywołały krytykę sposobu, w jaki jest ona produkowana. Gwarancje rządów i regulacje prawne okazały się niewy-starczające.13 W świetle tych faktów nie powinno dziwić, że wielu mieszkańców UE zaczęło rozważać wszystkie za i przeciw dla przemysłowej produkcji żywności i dys-trybucji poprzez sieć hipermarketów. Wielu doszło do wniosku, że straty przewyższają korzyści.

Philippa Jill Galloptłum. Janusz Ratecki

1. Cały dokument dostępny w Internecie: www.publications.parliament.uk/pa/cm199900/cmselect/cmenvtra/120/12006.htm 2. Dane za: Business Statistics Offi ce, in Henson S., From high street to hypermarket? In Your Food, Whose Choice?, National Consumer Council, HMSO, 1992.3. Porter Sam i Raistrick Paul, The Impact of Out-of-Centre Food Superstores on Local Retail Employment, The National Retail Planning Forum, c/o Corporate Analysis, Boots Company Plc., Nottingham.4. Letter from Emma Hallett to George Monbiot, New Economics Foundation, kwiecień 1998.5. Dane za: EC-DG Competition, 2000, http://europa.eu.int/comm/regional_policy/sources/docgener/studies/pdf/chap42_en.pdf6. Martin Wainwright, Supermarkets Challenge Survey of Food Price Variations, „The Guardian”, 22 grudzień 1998.7. „Głos Warszawy” nr 17 (653), 29 kwietnia 2001, http://www.warsawvoice.pl/v653/Business06.html

8. Brian Høj, Jakob Nielsen i Lars Berg Møller (Civil Engineers in City Planning, AUC), Lavprisvarehuse suger biler til sig, „Ingeniøren” nr 49, 8 grudnia 1995 http://danenet.wicip.org/bcp/bta/ spokenword_1196/ Supermarkets.html).9. „Spaliny zabijają rocznie 20 tys. osób w Europie” – Paul Brown, „The Guardian”, 1 września 2000.10. Pesticide Action Network UK Briefi ng: Pesticides in Water, www.pan-uk.org/articles/pn49p5.htm11. Por. „Agenda 2000 CAP Reform: Nowe kierunki dla rolnictwa”, MAFF, grudzień 1999 i „Wstępny plan Banku Światowego dla polskiego rolnictwa”, 26.04.2002, s.16, www.worldbank.pl, gdzie czytamy: „Walka z ubóstwem wymaga postępów w produktywności, które mogą być osiągnięte tylko poprzez redukcję zatrudnienia w rolnictwie”.12. Por. „LE Magazine”, marzec 2001, www.lef.org/magazine/mag2001/mar2001_report_vegetables.html 13. Richard A.E., North, The Death of British Agriculture: The Wanton Destruction Of A Key Industry, Gerald Duckworth and Co., 2001. Praca ta ukazuje rosnącą niechęć do przemysłu spożywczego, który paradoksalnie okazuje się być mniej efektywny niż kiedykolwiek w zakresie gwarancji bezpieczeństwa żywności.

AGORA

Tempo, z jakim hipermarkety

wchodzą na polski rynek, duża ilość małych sklepów

(drobny handel jako główne źródło

dochodów szerokich rzesz ludności)

oraz wysoka stopa bezrobocia, sprawiają,

że znalezienie alternatywnej pracy

staje się jeszcze trudniejsze.

rys. www.artmwaj.prv.pl

AGORA.indd 36-37 03-01-19, 21:22:30

Page 37: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL36 OBYWATEL 37

Co oznacza niewielki wybór sklepów?

W wielu miastach Zachodniej Europy istnieje tylko jeden lub dwa supermarkety, które już w tej chwili mają monopol na sprzedaż artykułów spożywczych. Osiągają to poprzez agresywną reklamę, ceny dumpingowe i wize-runek sklepu wygodnego, tym samym eliminując drobną konkurencję. Staje się to problemem, gdyż konsument traci możliwość wyboru miejsca zakupów i przedsiębiorstw, które chce wspierać. Jeśli na przykład ktoś zdecyduje się nie kupować w Tesco z powodu odpływu zysków z lokal-

nej gospodarki, w niektórych miastach nie ma żadnej alternatywy, by wydając pienią-dze wspierać miejscowych producentów i handlowców. To pokazuje, jaką kpiną są twierdzenia supermarketów o oferowaniu wolności wyboru.

Kiedy hipermarket opanuje już w dużym stopniu rynek spożywczy w da-nym miejscu, ma wolną rękę jeśli chodzi o podnoszenie cen, wiedząc, że ludzie nie będą dojeżdżać kilometrami do najbliższej konkurencji. Brytyjska orga-nizacja Citizens Organising Foundation skrytykowała Tesco i Sainbury za narzu-canie wyższych marż w biednych rejo-nach, gdzie ludność ma mniejsze możli-wości dotarcia do innych sklepów.6

Z danych opublikowanych w „Głosie Warszawy” wynika, że w Polsce w roku 2000 istniało 3513 sklepów o pow. powy-żej 400 m2, w porównaniu do 2231 w 1995 r. W 1999 r. super- i hipermarkety liczyły na ponad 20-procentowy udział w sprze-daży dóbr szybkozbywalnych – liczba

2 razy wyższa niż w 1996. Andrzej Jarosz, przedstawiciel sieci sklepów Casino i właściciela Geanta, twierdził, że do roku 2003 liczba hipermarketów wzrośnie z dzisiejszych 100 do około 175.7

Wpływ tego procesu na zatrudnienie i lokalne spo-łeczności w Polsce będzie nawet bardziej niszczący niż w Europie Zachodniej. Tempo, z jakim hipermarkety wchodzą na polski rynek, duża ilość małych sklepów (drobny handel jako główne źródło dochodów szerokich rzesz ludności) oraz wysoka stopa bezrobocia, sprawiają, że znalezienie alternatywnej pracy staje się jeszcze trud-niejsze. Przewaga konkurencyjna hipermarketów działa na wiele kilometrów w promieniu sklepu, a dodatkowo nowe normy higieniczne wymagające stosowania drogich technologii (zwykle bez sensownego uzasadnienia) stwa-rzają bariery nie do pokonania dla drobnych rolników, sklepikarzy i przetwórni.

Więcej samochodów – większe zanieczyszczenieBadania przeprowadzone w duńskim mieście Esbjerg

(70 tys. mieszkańców) wykazały, że ludzie kupujący w hipermarketach przejeżdżają o 55% więcej kilometrów niż ludzie zaopatrujący się w lokalnych sklepach i co waż-niejsze – ludzie, którzy kupują w marketach przejeżdżają tak samo dużo kilometrów na dodatkowe zakupy, co lu-dzie, którzy zaopatrują się w lokalnych sklepach, jeżdżą

więc niejako dwa razy. Przytoczone wyniki stają się jeszcze bardziej wymowne w przypadku ludzi zamieszkujących te-reny podmiejskie. Tutaj ludzie, którzy kupują w hipermar-ketach przejechali średnio 250% tego, ile ci, którzy nie robili tam zakupów. Wniosek jest prosty – im więcej hipermar-ketów, tym większy ruch na drogach.8 Ma to swoje skutki w zwiększonym poziomie hałasu i większym zanieczysz-czeniu, a także zwiększonej częstotliwości zachorowań.9

Zagłada rolników i gospodarstw rodzinnychJako jeszcze jeden, oprócz supermarketów i przetwór-

ni spożywczych oraz producentów chemicznie uprawianej żywności, element systemu istnieje w Unii Europejskiej taki mechanizm rolnictwa, który służy interesom akcjo-nariuszy i zyskom wielkich przedsiębiorstw. Jego celem jest poprawa „wydajności”, uzyskiwana przez obniżenie zatrudnienia, eliminację różnorodności produktów i de-gradację środowiska naturalnego, a deklarowany cel to produkcja „taniej żywności”.

W rzeczywistości ta „taniość” oznacza obniżanie kosztów nie w sposób klasyczny, lecz poprzez przerzu-canie ich na podatników, drobnych producentów rolnych i środowisko naturalne. Ostatecznie tanie jedzenie oka-zuje się być mitem. Konsument płaci trzy razy: pierwszy raz w sklepie, po raz drugi poprzez fi nansowanie dotacji, które rosną wraz ze spadkiem cen artykułów rolniczych, trzeci raz – płacąc większe podatki w celu likwidacji skutków przemysłowego rolnictwa i fi nansowanie infra-struktury transportowej. Samo zainstalowanie aparatury niezbędnej do usunięcia związków azotu i pestycydów z wody pitnej w Wielkiej Brytanii kosztowało ponad miliard funtów. Pieniądze te pochodziły oczywiście z kieszeni po-datników.10

Na skutek minimalizacji kosztów osiąganej przez sprzedawców i przetwórców, rolnicy są na ogół wynagra-dzani poniżej kosztów produkcji. W niektórych sektorach rolnictwa luka ta jest wypełniana z pieniędzy rządowych. W sektorach nie dotowanych, głównie w mleczarstwie, tylko ci, którzy produkują wystarczające ilości, aby zapewnić so-bie korzyści ekonomii skali mogą przetrwać. Co więcej, su-permarkety stawiają coraz to nowe żądania dotyczące norm dla rolników i dostawców. Jeśli rolnika nie stać na kupno własnej linii przetwórczej, wówczas jego produkt przecho-dzi na potrzeby marki wewnętrznej hipermarketu, co stawia go na pozycji mniej stabilnej i w zasadzie uniemożliwia dal-szy rozwój. Siła przetargowa farmerów praktycznie nie ist-nieje. Muszą jakoś sprzedać swoje produkty, ale ograniczone rynki zbytu zmuszają ich do akceptacji niskich cen. Są więc zmuszeni do stosowania metod maksymalnie ograniczają-cych koszty, aby zwiększyć produkcję i sprzedaż. Jakkolwiek takie działania mają sens indywidualny, w końcu obraca się to przeciwko nim poprzez nadprodukcję i dalszy spadek cen skupu. Spowodowało to w UE masowy exodus ludzi ze wsi. Stoi za tym ofi cjalna polityka wielu instytucji, wliczając w to rząd brytyjski, a także Bank Światowy, aby ograniczyć liczbę zatrudnionych w rolnictwie.11 To implikuje sytuację, w której odejście części siły roboczej ze wsi jest uznane za naturalne i pożądane, a zmechanizowanie gospodarstw postrzega się jako czynnik zwiększający dochody rolników. Jednak większa produkcja oznacza spadek cen i większy odsetek bankrutujących rolników. W rzeczywistości jest to strategia przynosząca zyski tylko międzynarodowym korporacjom,

takim jak Cargill czy Smithfi eld. W Wielkiej Brytanii Krajowy Związek Farmerów podaje, że w ciągu 3 lat, do 2001 r., pracę straciło 60 tys. rolników i robotników rolnych.

Podłe żarcieWielkie fi rmy, jeśli chcą zachować rentowność, muszą

bazować na masowej ilości standardowych produktów. Aby to osiągnąć, stosowane są pestycydy, nawozy sztucz-ne i fabryczne metody produkcji żywności. Skutkiem tego jest widoczny w ciągu ostatnich dekad spadek standardów jakości żywności w UE. Najbardziej jaskrawym przykładem tego zjawiska są owoce i warzywa: te z hipermarketów nie dorównują walorami smakowymi i różnorodnością tym, które uprawia się trady-cyjnie. Kolejnym uwarun-kowaniem jest odporność warzyw i owoców na dłu-gie i niekorzystne warun-ki transportowe. Niestety, tylko pewne gatunki speł-niają te kryteria, a te z ko-lei są zwykle bez smaku. To oznacza, że uprawa bardziej urozmaiconych produktów nie znajduje sieci dystrybucji i wielu z nich nie można już nig-dzie dostać. Jednolitość i atrybuty praktyczne stały się ważniejsze niż smak i wartości odżyw-cze, czego skutkiem jest widoczny ich spadek w warzywach i owocach.12

Kierując się tymi priorytetami większość głównych producentów żywności popiera logicz-ne założenia „jednolitej żywności”: modyfi kację genetyczną. Pomimo pro-pagandowych sloganów, większość asortymentu została „ulepszona” ge-netycznie nie w celu zaspokojenia oczekiwań konsumenta, lecz w imię potrzeb producentów środków chemii rolnej, fi rm odpowiedzialnych za transport i przetwórców. Te „zdo-bycze” to m.in. odporność na pewne rodzaje herbicydów, wydłużony okres magazynowania czy utwardzona skóra (zwiększająca odporność na uszkodzenia podczas transpor-tu). Nawet warzywa czy owoce projektowane z myślą o ulep-szonym smaku czy zwiększonych wartościach odżywczych są tylko sposobem na wyłudzenie wyższej ceny za produkty, które ludzie spożywali niskim kosztem od tysięcy lat.

Oprócz zmniejszonej wartości odżywczej, przemysło-wo przetwarzana żywność zawiera substancje, które – jak wykazują badania – są szkodliwe dla zdrowa, np. pesty-cydy, chemiczne pozostałości nawozów czy antybiotyki podawane zwierzętom hodowlanym. Obawy przed tego rodzaju żywnością wzmogły się ostatnio po epidemiach salmonelli w jajach, BSE, lysterii, e-coli itp. Te zjawiska wzbudziły nieufność wobec przemysłowej żywności

i wywołały krytykę sposobu, w jaki jest ona produkowana. Gwarancje rządów i regulacje prawne okazały się niewy-starczające.13 W świetle tych faktów nie powinno dziwić, że wielu mieszkańców UE zaczęło rozważać wszystkie za i przeciw dla przemysłowej produkcji żywności i dys-trybucji poprzez sieć hipermarketów. Wielu doszło do wniosku, że straty przewyższają korzyści.

Philippa Jill Galloptłum. Janusz Ratecki

1. Cały dokument dostępny w Internecie: www.publications.parliament.uk/pa/cm199900/cmselect/cmenvtra/120/12006.htm 2. Dane za: Business Statistics Offi ce, in Henson S., From high street to hypermarket? In Your Food, Whose Choice?, National Consumer Council, HMSO, 1992.3. Porter Sam i Raistrick Paul, The Impact of Out-of-Centre Food Superstores on Local Retail Employment, The National Retail Planning Forum, c/o Corporate Analysis, Boots Company Plc., Nottingham.4. Letter from Emma Hallett to George Monbiot, New Economics Foundation, kwiecień 1998.5. Dane za: EC-DG Competition, 2000, http://europa.eu.int/comm/regional_policy/sources/docgener/studies/pdf/chap42_en.pdf6. Martin Wainwright, Supermarkets Challenge Survey of Food Price Variations, „The Guardian”, 22 grudzień 1998.7. „Głos Warszawy” nr 17 (653), 29 kwietnia 2001, http://www.warsawvoice.pl/v653/Business06.html

8. Brian Høj, Jakob Nielsen i Lars Berg Møller (Civil Engineers in City Planning, AUC), Lavprisvarehuse suger biler til sig, „Ingeniøren” nr 49, 8 grudnia 1995 http://danenet.wicip.org/bcp/bta/ spokenword_1196/ Supermarkets.html).9. „Spaliny zabijają rocznie 20 tys. osób w Europie” – Paul Brown, „The Guardian”, 1 września 2000.10. Pesticide Action Network UK Briefi ng: Pesticides in Water, www.pan-uk.org/articles/pn49p5.htm11. Por. „Agenda 2000 CAP Reform: Nowe kierunki dla rolnictwa”, MAFF, grudzień 1999 i „Wstępny plan Banku Światowego dla polskiego rolnictwa”, 26.04.2002, s.16, www.worldbank.pl, gdzie czytamy: „Walka z ubóstwem wymaga postępów w produktywności, które mogą być osiągnięte tylko poprzez redukcję zatrudnienia w rolnictwie”.12. Por. „LE Magazine”, marzec 2001, www.lef.org/magazine/mag2001/mar2001_report_vegetables.html 13. Richard A.E., North, The Death of British Agriculture: The Wanton Destruction Of A Key Industry, Gerald Duckworth and Co., 2001. Praca ta ukazuje rosnącą niechęć do przemysłu spożywczego, który paradoksalnie okazuje się być mniej efektywny niż kiedykolwiek w zakresie gwarancji bezpieczeństwa żywności.

AGORA

Tempo, z jakim hipermarkety

wchodzą na polski rynek, duża ilość małych sklepów

(drobny handel jako główne źródło

dochodów szerokich rzesz ludności)

oraz wysoka stopa bezrobocia, sprawiają,

że znalezienie alternatywnej pracy

staje się jeszcze trudniejsze.

rys. www.artmwaj.prv.pl

AGORA.indd 36-37 03-01-19, 21:22:30

Page 38: OBYWATEL nr 1(9)/2003

MIESIĘCZNIK POŚWIĘCONY

# kampaniach w obronie zagrożonych obszarów przyrodniczych w Polsce i na świecie

# eksploatacji środowiska w imię zysków wielkich koncernów

# fi lozofi cznych aspektach ochrony przyrody# poglądach intelektualistów i osób publicznych

na problem niszczenia ekosystemu# dzikim życiu w nas samych i za oknem

Pismo dostępne w sprzedaży wysyłkowej i prenumeracie oraz w sa lo nach EMPIK

Adres redakcji: ul. Jasna 17,43-360 BystraTelefon: /33/ 817-14-68,

e-mail: [email protected]://www.pnrwi.most.org.pl/dz

prenumerata: dowolną wielokrotność 3,5 zł wpłacić na konto:

„Pracownia na rzecz Wszystkich Istot”, PKO BP Bielsko-Biała, 10201390-173889-270-1

podając dokładny adres wpłacającego oraz zaznaczając na odwrocie blankietu, że chodzi o prenumeratę „DŻ”

ANI KROKU DALEJ W NISZCZENIU PRZYRODY!

OBYWATEL38 OBYWATEL 39

P ubliczny dostęp do informacji powszechnie uważa-ny jest za integralny aspekt demokracji. Gwarantuje on jawność działania organów władzy, umożliwia

kontrolę struktur państwowych, podnosi skuteczność oby-watelskich inicjatyw. Dostęp do informacji jest zatem jednym z fundamentów społeczeństwa obywatelskiego i stanowi niezbędny czynnik publicznej partycypacji w podejmowaniu decyzji.

Idea swobodnego dostępu do informacji urzędowej zaczęła upowszechniać się w prawie poszczególnych państw od połowy lat 60. ubiegłego wieku, chociaż np. w prawie szwedzkim ustawę o wolności prasy i jawno-ści akt wprowadzono już w XVII w. Problematyka ta jest bowiem ściśle związana z historycznie uwarunkowanym modelem działania władz państwowych i zależna jest od tego, czy w danym kraju administracja jest „otwarta”, czy „zamknięta” wobec społeczeństwa.

Polski system prawny charakteryzuje się ukształtowa-ną w XIX w. pod rządami państw rozbiorowych tradycją sekretu urzędowego. Do niedawna prawo do informacji przysługiwało przede wszystkim stronom postępowa-nia administracyjnego i uczestnikom na prawach strony (w takim charakterze mogą występować organizacje spo-łeczne). Według kodeksu postępowania administracyjnego (k.p.a.), mają oni m.in. możliwość wglądu do akt sprawy (art. 73), uczestniczenia w przeprowadzaniu dowodu, np. w przesłuchaniu świadka, dokonaniu oględzin (art. 79) oraz aktywnego udziału w rozprawie (art. 95).

Jednakże istotą powszechnego dostępu do informacji jest udzielanie informacji na żądanie osób fi zycznych czy organizacji społecznych, kiedy nie mają one uprawnień przysługujących stronie postępowania administracyjnego. W okresie PRL właściwie brak było ogólnego aktu praw-nego normującego dostęp do informacji w tej sytuacji. Problematykę tę regulowały w bardzo ograniczonym za-kresie przepisy dotyczące zagospodarowania przestrzen-nego, które przewidywały obowiązek udostępniania społe-czeństwu projektu miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego.

Znacząca zmiana w dostępie do informacji i akt urzę-dowych nastąpiła po wejściu w życie nowej ustawy za-sadniczej, która prawu do informacji nadała rangę normy konstytucyjnej1. Artykuł 54 ust. 1 i art. 61 Konstytucji RP ustanawiają ogólne prawo pozyskiwania i rozpowszech-niana informacji2.

Urzeczywistnienie gwarantowanych przez konstytucję praw wymagało jednak wydania szczegółowej ustawy. Po czterech latach od wejścia w życie konstytucji ukazała

się ustawa z dnia 6 września 2001 r. o dostępie do infor-macji publicznej3, która unormowała zakres danych pod-legających ujawnieniu, określiła podmioty zobowiązane do ich udostępniania, a także tryb biernego i czynnego udostępniania informacji łącznie z procedurą odwołań. Tryb bierny polega na udostępnianiu informacji będących w posiadaniu organu na wniosek (żądanie) obywatela. Czynny występuje natomiast w dwóch sytuacjach: wtedy, gdy organ administracji specjalnie gromadzi i przetwarza dane w celu udostępnienia ich społeczeństwu oraz wtedy, gdy przygotowane przez siebie informacje organy admi-nistracji podają do wiadomości opinii publicznej poprzez komunikaty, biuletyny etc.

Według wspomnianej ustawy, obowiązek udostępniania dotyczy każdej informacji o sprawach publicznych oraz wszelkich dokumentów urzędowych (w rozumieniu ustawy są nimi: oświadczenia woli lub wiedzy, utrwalone i podpi-sane w dowolnej formie przez funkcjonariusza publicznego w ramach jego kompetencji, skierowane do innego podmio-tu lub złożone do akt sprawy). Prawo dostępu do tych danych przysługuje bezwzględnie każdemu a nie tylko obywatelom polskim i to bez konieczności ujawniania jakiegokolwiek interesu faktycznego lub prawnego. Na realizowanie tego prawa składają się następujące uprawnienia:1) uzyskania informacji publicznej2) wglądu do dokumentów urzędowych3) dostępu do posiedzeń kolegialnych organów wła-dzy publicznej pochodzących z powszechnych wyborów (art. 3 ust. 1).

Prawo to nie ma jednak charakteru absolutnego, bez-wyjątkowego, podlega bowiem ograniczeniu ze względu na ochronę informacji niejawnych oraz ochronę innych, bardzo licznych tajemnic ustawowo chronionych, np. pań-stwowej, służbowej, bankowej (art. 5). Obowiązanymi do udostępniania informacji publicznej są władze wszystkich szczebli administracji państwowej i samorządowej, a także inne podmioty wykonujące zadania publiczne, np. związki zawodowe, partie polityczne etc.

Z reguły informację udostępnia się na pisemny wnio-sek (tryb bierny), aczkolwiek, gdy może być ona udostęp-niona niezwłocznie w formie ustnej lub pisemnej, należy ją udostępnić także bez pisemnego wniosku (art. 10 ust. 2). Udostępnianie danych na wniosek pisemny następuje bez zbędnej zwłoki, nie później jednak niż w terminie 14 dni od dnia złożenia wniosku. Jeżeli informacja publicz-na nie może być udostępniona w powyższym terminie, podmiot obowiązany do jej udostępnienia powiadamia w tym terminie o powodach opóźnienia oraz o nowym

terminie, w jakim udostępni informację, nie dłuższym jed-nak niż 2 miesiące od dnia złożenia wniosku (art. 13 ust. 1 i 2). Dostęp do informacji publicznej jest z zasady bez-płatny, choć organ może pobrać od wnioskodawcy opłatę w wysokości odpowiadającej kosztom zużytych materia-łów biurowych, ksero, dyskietek etc.

Czynne udostępnianie informacji przez organ na-stępuje m.in. poprzez wyłożenie lub wywieszenie jej w miejscach ogólnie dostępnych. Do najciekawszych form czynnego udostępniania należy powołanie Biuletynu Informacji Publicznej w formie urzędowej strony interneto-wej. Niestety, jak dotąd strona ta jest jeszcze w przygoto-waniu. Pod adresem www.bip.gov.pl zobaczyć można je-dynie wersję testową biuletynu, która nie zawiera żadnych merytorycznych informacji.

Ustawa o dostępie do informacji ma niewątpliwie doniosłe i prekursorskie znaczenie w naszym porządku prawnym. Nasuwają się jednak liczne wątpliwości co do wielu jej postanowień. Podstawowe zastrzeżenia budzi art. 1 ust. 2, który stanowi, że „przepisy ustawy nie naruszają przepisów innych ustaw określających odmienne zasady i tryb dostępu do informacji będących informacjami publicz-nymi”. W związku z tym pierwszeństwo w stosowaniu będą miały przepisy szczegółowo regulujące wspomniane już tajemnice (państwową, służbową etc.). Do tej grupy należą także normy regulujące dostęp do informacji o środowisku.4 Przepisy ogólnej ustawy o dostępie do informacji publicznej można więc zastosować w tej dziedzinie jedynie w sytuacji, kiedy informacja tylko w sposób pośredni wiąże się z za-gadnieniami ochrony środowiska. Innym istotnym manka-mentem omawianej ustawy jest brak konkretnej instytucji czuwającej nad jej stosowaniem, np. rzecznika informacji publicznej. Rozpatrywanie odwołań w wypadku odmowy udzielenia informacji pozostawiono bowiem Naczelnemu Sądowi Administracyjnemu (NSA) i sądom cywilnym, co przy obecnej „wydolności” polskich sądów wydaje się być mało skuteczne.

Magda Micińska

1 Art. 54. 1. Konstytucji RP stanowi: Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swo-ich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji. Art. 61. 1. Konstytucji RP stanowi: Obywatel ma prawo do uzyskiwania informacji o działalności organów władzy publicznej oraz osób pełniących funkcje publiczne. Prawo to obejmuje rów-nież uzyskiwanie informacji o działalności organów samorządu gospodarczego i zawo-dowego, a także innych osób oraz jednostek organizacyjnych w zakresie, w jakim wy-konują one zadania władzy publicznej i gospodarują mieniem komunalnym lub mająt-kiem Skarbu Państwa. 2 Art. 61. 1. Konstytucji RP stanowi: Obywatel ma prawo do uzyskiwania informacji o działalności organów władzy publicznej oraz osób pełniących funkcje publiczne. Prawo to obejmuje również uzyskiwanie informacji o działalności organów samorządu gospodarczego i zawodowego a także innych osób oraz jednostek organizacyjnych w zakresie, w jakim wykonują one zadania władzy publicznej i gospodarują mieniem komunalnym lub majątkiem Skarbu Państwa. 2. Prawo do uzyskiwania informacji obej-muje dostęp do dokumentów oraz wstęp na posiedzenia kolegialnych organów władzy publicznej pochodzących z powszechnych wyborów, z możliwością rejestracji dźwięku lub obrazu. 3. Ograniczenie prawa, o którym mowa w ust. 1 i 2, może nastąpić wy-łącznie ze względu na określone w ustawach ochronę wolności i praw innych osób i podmiotów gospodarczych oraz ochronę porządku publicznego, bezpieczeństwa lub ważnego interesu gospodarcze go państwa. 4. Tryb udzielania informacji, o których mowa w ust. 1 i 2, określają ustawy, a w odniesieniu do Sejmu i Senatu ich regulaminy.3 Dz. U. z dnia 8 października 2001 r. nr 112. poz. 1198. 4. Chodzi tu o ustawę z dnia 27 kwietnia 2001 r. – Prawo ochrony środowiska (Dz. U. Nr 62, poz. 627).

Każdy maprawo do informacji (cz. 1)

Paragraf 22 i inne, czyli prawne aspekty działań obywatelskich

Magda Micińska

AGORA.indd 38-39 03-01-19, 21:22:39

Page 39: OBYWATEL nr 1(9)/2003

MIESIĘCZNIK POŚWIĘCONY

# kampaniach w obronie zagrożonych obszarów przyrodniczych w Polsce i na świecie

# eksploatacji środowiska w imię zysków wielkich koncernów

# fi lozofi cznych aspektach ochrony przyrody# poglądach intelektualistów i osób publicznych

na problem niszczenia ekosystemu# dzikim życiu w nas samych i za oknem

Pismo dostępne w sprzedaży wysyłkowej i prenumeracie oraz w sa lo nach EMPIK

Adres redakcji: ul. Jasna 17,43-360 BystraTelefon: /33/ 817-14-68,

e-mail: [email protected]://www.pnrwi.most.org.pl/dz

prenumerata: dowolną wielokrotność 3,5 zł wpłacić na konto:

„Pracownia na rzecz Wszystkich Istot”, PKO BP Bielsko-Biała, 10201390-173889-270-1

podając dokładny adres wpłacającego oraz zaznaczając na odwrocie blankietu, że chodzi o prenumeratę „DŻ”

ANI KROKU DALEJ W NISZCZENIU PRZYRODY!

OBYWATEL38 OBYWATEL 39

P ubliczny dostęp do informacji powszechnie uważa-ny jest za integralny aspekt demokracji. Gwarantuje on jawność działania organów władzy, umożliwia

kontrolę struktur państwowych, podnosi skuteczność oby-watelskich inicjatyw. Dostęp do informacji jest zatem jednym z fundamentów społeczeństwa obywatelskiego i stanowi niezbędny czynnik publicznej partycypacji w podejmowaniu decyzji.

Idea swobodnego dostępu do informacji urzędowej zaczęła upowszechniać się w prawie poszczególnych państw od połowy lat 60. ubiegłego wieku, chociaż np. w prawie szwedzkim ustawę o wolności prasy i jawno-ści akt wprowadzono już w XVII w. Problematyka ta jest bowiem ściśle związana z historycznie uwarunkowanym modelem działania władz państwowych i zależna jest od tego, czy w danym kraju administracja jest „otwarta”, czy „zamknięta” wobec społeczeństwa.

Polski system prawny charakteryzuje się ukształtowa-ną w XIX w. pod rządami państw rozbiorowych tradycją sekretu urzędowego. Do niedawna prawo do informacji przysługiwało przede wszystkim stronom postępowa-nia administracyjnego i uczestnikom na prawach strony (w takim charakterze mogą występować organizacje spo-łeczne). Według kodeksu postępowania administracyjnego (k.p.a.), mają oni m.in. możliwość wglądu do akt sprawy (art. 73), uczestniczenia w przeprowadzaniu dowodu, np. w przesłuchaniu świadka, dokonaniu oględzin (art. 79) oraz aktywnego udziału w rozprawie (art. 95).

Jednakże istotą powszechnego dostępu do informacji jest udzielanie informacji na żądanie osób fi zycznych czy organizacji społecznych, kiedy nie mają one uprawnień przysługujących stronie postępowania administracyjnego. W okresie PRL właściwie brak było ogólnego aktu praw-nego normującego dostęp do informacji w tej sytuacji. Problematykę tę regulowały w bardzo ograniczonym za-kresie przepisy dotyczące zagospodarowania przestrzen-nego, które przewidywały obowiązek udostępniania społe-czeństwu projektu miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego.

Znacząca zmiana w dostępie do informacji i akt urzę-dowych nastąpiła po wejściu w życie nowej ustawy za-sadniczej, która prawu do informacji nadała rangę normy konstytucyjnej1. Artykuł 54 ust. 1 i art. 61 Konstytucji RP ustanawiają ogólne prawo pozyskiwania i rozpowszech-niana informacji2.

Urzeczywistnienie gwarantowanych przez konstytucję praw wymagało jednak wydania szczegółowej ustawy. Po czterech latach od wejścia w życie konstytucji ukazała

się ustawa z dnia 6 września 2001 r. o dostępie do infor-macji publicznej3, która unormowała zakres danych pod-legających ujawnieniu, określiła podmioty zobowiązane do ich udostępniania, a także tryb biernego i czynnego udostępniania informacji łącznie z procedurą odwołań. Tryb bierny polega na udostępnianiu informacji będących w posiadaniu organu na wniosek (żądanie) obywatela. Czynny występuje natomiast w dwóch sytuacjach: wtedy, gdy organ administracji specjalnie gromadzi i przetwarza dane w celu udostępnienia ich społeczeństwu oraz wtedy, gdy przygotowane przez siebie informacje organy admi-nistracji podają do wiadomości opinii publicznej poprzez komunikaty, biuletyny etc.

Według wspomnianej ustawy, obowiązek udostępniania dotyczy każdej informacji o sprawach publicznych oraz wszelkich dokumentów urzędowych (w rozumieniu ustawy są nimi: oświadczenia woli lub wiedzy, utrwalone i podpi-sane w dowolnej formie przez funkcjonariusza publicznego w ramach jego kompetencji, skierowane do innego podmio-tu lub złożone do akt sprawy). Prawo dostępu do tych danych przysługuje bezwzględnie każdemu a nie tylko obywatelom polskim i to bez konieczności ujawniania jakiegokolwiek interesu faktycznego lub prawnego. Na realizowanie tego prawa składają się następujące uprawnienia:1) uzyskania informacji publicznej2) wglądu do dokumentów urzędowych3) dostępu do posiedzeń kolegialnych organów wła-dzy publicznej pochodzących z powszechnych wyborów (art. 3 ust. 1).

Prawo to nie ma jednak charakteru absolutnego, bez-wyjątkowego, podlega bowiem ograniczeniu ze względu na ochronę informacji niejawnych oraz ochronę innych, bardzo licznych tajemnic ustawowo chronionych, np. pań-stwowej, służbowej, bankowej (art. 5). Obowiązanymi do udostępniania informacji publicznej są władze wszystkich szczebli administracji państwowej i samorządowej, a także inne podmioty wykonujące zadania publiczne, np. związki zawodowe, partie polityczne etc.

Z reguły informację udostępnia się na pisemny wnio-sek (tryb bierny), aczkolwiek, gdy może być ona udostęp-niona niezwłocznie w formie ustnej lub pisemnej, należy ją udostępnić także bez pisemnego wniosku (art. 10 ust. 2). Udostępnianie danych na wniosek pisemny następuje bez zbędnej zwłoki, nie później jednak niż w terminie 14 dni od dnia złożenia wniosku. Jeżeli informacja publicz-na nie może być udostępniona w powyższym terminie, podmiot obowiązany do jej udostępnienia powiadamia w tym terminie o powodach opóźnienia oraz o nowym

terminie, w jakim udostępni informację, nie dłuższym jed-nak niż 2 miesiące od dnia złożenia wniosku (art. 13 ust. 1 i 2). Dostęp do informacji publicznej jest z zasady bez-płatny, choć organ może pobrać od wnioskodawcy opłatę w wysokości odpowiadającej kosztom zużytych materia-łów biurowych, ksero, dyskietek etc.

Czynne udostępnianie informacji przez organ na-stępuje m.in. poprzez wyłożenie lub wywieszenie jej w miejscach ogólnie dostępnych. Do najciekawszych form czynnego udostępniania należy powołanie Biuletynu Informacji Publicznej w formie urzędowej strony interneto-wej. Niestety, jak dotąd strona ta jest jeszcze w przygoto-waniu. Pod adresem www.bip.gov.pl zobaczyć można je-dynie wersję testową biuletynu, która nie zawiera żadnych merytorycznych informacji.

Ustawa o dostępie do informacji ma niewątpliwie doniosłe i prekursorskie znaczenie w naszym porządku prawnym. Nasuwają się jednak liczne wątpliwości co do wielu jej postanowień. Podstawowe zastrzeżenia budzi art. 1 ust. 2, który stanowi, że „przepisy ustawy nie naruszają przepisów innych ustaw określających odmienne zasady i tryb dostępu do informacji będących informacjami publicz-nymi”. W związku z tym pierwszeństwo w stosowaniu będą miały przepisy szczegółowo regulujące wspomniane już tajemnice (państwową, służbową etc.). Do tej grupy należą także normy regulujące dostęp do informacji o środowisku.4 Przepisy ogólnej ustawy o dostępie do informacji publicznej można więc zastosować w tej dziedzinie jedynie w sytuacji, kiedy informacja tylko w sposób pośredni wiąże się z za-gadnieniami ochrony środowiska. Innym istotnym manka-mentem omawianej ustawy jest brak konkretnej instytucji czuwającej nad jej stosowaniem, np. rzecznika informacji publicznej. Rozpatrywanie odwołań w wypadku odmowy udzielenia informacji pozostawiono bowiem Naczelnemu Sądowi Administracyjnemu (NSA) i sądom cywilnym, co przy obecnej „wydolności” polskich sądów wydaje się być mało skuteczne.

Magda Micińska

1 Art. 54. 1. Konstytucji RP stanowi: Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swo-ich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji. Art. 61. 1. Konstytucji RP stanowi: Obywatel ma prawo do uzyskiwania informacji o działalności organów władzy publicznej oraz osób pełniących funkcje publiczne. Prawo to obejmuje rów-nież uzyskiwanie informacji o działalności organów samorządu gospodarczego i zawo-dowego, a także innych osób oraz jednostek organizacyjnych w zakresie, w jakim wy-konują one zadania władzy publicznej i gospodarują mieniem komunalnym lub mająt-kiem Skarbu Państwa. 2 Art. 61. 1. Konstytucji RP stanowi: Obywatel ma prawo do uzyskiwania informacji o działalności organów władzy publicznej oraz osób pełniących funkcje publiczne. Prawo to obejmuje również uzyskiwanie informacji o działalności organów samorządu gospodarczego i zawodowego a także innych osób oraz jednostek organizacyjnych w zakresie, w jakim wykonują one zadania władzy publicznej i gospodarują mieniem komunalnym lub majątkiem Skarbu Państwa. 2. Prawo do uzyskiwania informacji obej-muje dostęp do dokumentów oraz wstęp na posiedzenia kolegialnych organów władzy publicznej pochodzących z powszechnych wyborów, z możliwością rejestracji dźwięku lub obrazu. 3. Ograniczenie prawa, o którym mowa w ust. 1 i 2, może nastąpić wy-łącznie ze względu na określone w ustawach ochronę wolności i praw innych osób i podmiotów gospodarczych oraz ochronę porządku publicznego, bezpieczeństwa lub ważnego interesu gospodarcze go państwa. 4. Tryb udzielania informacji, o których mowa w ust. 1 i 2, określają ustawy, a w odniesieniu do Sejmu i Senatu ich regulaminy.3 Dz. U. z dnia 8 października 2001 r. nr 112. poz. 1198. 4. Chodzi tu o ustawę z dnia 27 kwietnia 2001 r. – Prawo ochrony środowiska (Dz. U. Nr 62, poz. 627).

Każdy maprawo do informacji (cz. 1)

Paragraf 22 i inne, czyli prawne aspekty działań obywatelskich

Magda Micińska

AGORA.indd 38-39 03-01-19, 21:22:39

Page 40: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL40

AGORA

OBYWATEL 41

KILKA UWAG O STANIE PAŃSTWA

O przedsiębiorczościNiektórzy powiadają, że w Polsce nic się nie opłaca.

I rzeczywiście – ci, którzy tę fi lozofi ę głoszą, konsekwentnie ją realizują. Nieopłacalne rolnictwo zastępuje się importem „taniej żywności” do hipermarketów. Armatorzy zamawiają „tańsze statki” w stoczniach Korei czy Japonii. Ekonomiczniej jest sprowadzać „tańszy” węgiel, jednocześnie wypłacając pol-skim górnikom odprawy. To samo mówi się o energetyce – że Niemcy będą „taniej” dostarczali prąd do polskich odbiorców. Po co nam przemysł zbrojeniowy, skoro mamy taką malutką armię, a czołgi dostaniemy od Niemców. A polskie pieniądze z winiet na budowę autostrad trafi ą do niemieckich już cementowni. O turystyce od dawna wiadomo, że Bałtyk to morze zimne, a urlop jest tańszy na wybrzeżu Francji, Hiszpanii czy Włoch.

W konsekwencji mamy upadek przemysłu stoczniowego i zbrojeniowego, energetyki i hutnictwa, upadek rolnictwa i prze-mysłu tytoniowego, turystyki i budownictwa. Za parę lat strajki górników nie będą już „newsem” na pierwszych stronach gazet – o byłych pracownikach PGR-ów nikt już dzisiaj nie mówi.

O UniiPrzyjmując, że nigdy nie mieliśmy przemysłu samo-

chodowego i elektronicznego, to co nam pozostaje? Polski biały Murzyn? Nie dziwię się radykalnemu „Nie” Ligi Polskich Rodzin wobec Unii Europejskiej, bo dzisiaj nie ma takiej siły, żebyśmy mogli być partnerem państw Unii przy otwartych granicach, regułach i zasadach wolnego przepływu kapitału. Nie jestem przeciwnikiem współpracy, wspólnej obrony inte-resów grupy kilkunastu państw wobec reszty świata. Ale na przyjęcie gości u siebie w domu zawsze się przygotowujemy: sprzątamy mieszkanie i wyrzucamy śmieci. Tymczasem i my, i Zachód graliśmy w karty, ale my graliśmy 40 lat w durnia, a oni całe życie grali w pokera.

O gospodarce państwaNiektórzy powiadają, że rolnictwo jest kołem zamacho-

wym gospodarki, inni z kolei, że budownictwo, jeszcze inni wi-dzą początek rozwoju w przemyśle górniczym, zbrojeniowym czy włókiennictwie itd. Myślę jednak, że koło nie ma początku ani końca. Każda szprycha jest potrzebna do utrzymania tego idealnego geometrycznego kształtu. A to oznacza dla mnie, że dochód państwa, że gospodarka państwa są całością: „Murarz domy muruje, krawiec szyje ubrania, ale gdzieżby co uszył, gdyby nie miał mieszkania”. Wszystkie dziedziny go-spodarowania trzeba rozpatrywać łącznie i to koniecznie w rachunku ciągłym, a nie w poszczególnych branżach.

O elitachWłaśnie postrzegając życie społeczne, politykę i gospo-

darkę jako całość, powiem o autorytetach. Dzisiaj mamy schi-

zofreniczną sytuację, gdy ekonomiści uczący przez całe lata „ekonomii socjalizmu” mówią nam, jak budować kapitalizm. Gdy rządzą nami ci sami ludzie, którzy wtedy strajkujących o demokrację nazywali warchołami, a dzisiaj mają najwięcej do powiedzenia w sprawach demokracji i wolności słowa. Gdy rządzi nami przechrzczona formacja, która wtedy rol-ników nazywała „kułakami”, ogrodników „badylarzami”, a kobiety sprzedające warzywa „straganiarami”. Wtedy han-dlujących walutami nazywano „cinkciarzami” – dzisiaj mówi się o słabości polskiego systemu bankowego. Ci ludzie rze-mieślników nazywali z pogardą „prywaciarstwem” – dzisiaj mówią o słabości polskiej przedsiębiorczości i „klasy śred-niej”. Dzisiaj polskie władze dają ulgi i swobodę działania za-chodniemu kapitałowi – nie polskiemu. Władcy przyjeżdżają przecinać wstęgi przy otwarciu zachodnich fabryczek zatrud-niających kilkadziesiąt osób, a nie jadą do likwidowanych i upadających polskich fabryk z kilkutysięcznymi załogami.

O samorządachPomimo zmiany ustroju i określenia nowych kompetencji

samorządów, dotychczasowe zasady tworzenia budżetu są nadal postawione na głowie. Pomimo, że podstawowy stru-mień pieniądza, jakim są podatki jest tworzony i zbierany w gminach, to władze centralne nadal zabierają prawie wszystko. Dzisiaj ponad 60% dochodów miast i gmin stano-wią właśnie dotacje i subwencje z nadania władz centralnych, a reszta to dochody własne. Wydaje się rzeczą normalną, aby nareszcie określić zadania państwa, a w ślad za tym z zebra-nych w gminach wszystkich podatków i wpływów „dotować” tylko te właśnie zadania celowe, którymi miałby się zająć rząd Rzeczpospolitej. Wybraliśmy ponoć gospodarzy w gminach, ale jak długo jeszcze można być gospodarzem w ok. 1/3?

O podatkachDotychczasowy system fi skalny jest skomplikowany,

podatny na nadużycia, a praktyczny wymiar ściągalnego obecnie podatku po uwzględnieniu wykorzystywanych ulg i odpisów i tak wynosi tylko około 17%. Uważam, że należy w pierwszym rzędzie zaakceptować istniejącą rzeczywistość, a zupełnie przy okazji uprości się system podatkowy i uczyni go przejrzystym.

W szkole podstawowej uczono mnie, jak to chłop pańsz-czyźniany był wyzyskiwany przez pana i plebana, bo musiał płacić „dziesięcinę”, czyli dziesięć procent swych dochodów. Dzisiaj na swoim tzw. dzień wolności podatkowej (kiedy przestaję zarabiać na państwo, a zaczynam na siebie) mam we wrześniu.

Podkreślam, że w żadnym aspekcie nie kwestionuję publicznej i społecznej służby pomocy osobom starszym, słabszym, samotnym i chorym, które z różnych powodów nie mogą oczekiwać opieki ze strony najbliższych. Ale na przy-

kładzie analizy budżetu miasta Łodzi na 2002 r. zauważyłem, że z prostego wyliczenia wynika, iż na pomoc udzieloną jed-nej potrzebującej osobie, z naszych wspólnych pieniędzy wy-dajemy w Publicznych Domach Opieki kwotę około 21000 złna osobę, natomiast w Niepublicznych Domach Opieki stano-wi to kwotę około 9200 zł na osobę. W innym miejscu znowu w rachunku wychodzi, że na jedno dziecko w Przedszkolu Miejskim wydajemy ponad 4600 zł, natomiast jedno dziecko „niepubliczne” kosztuje nas tylko około 1900 zł.

O rolnictwieZamieńmy grzech zacofania polskiego rolnictwa w cnotę

zdrowej, ekologicznej żywności. Wprowadźmy w Polsce takie normy jakościowe, aby postawić tamę schemizowanej żywno-ści, skoro nie możemy obłożyć jej cłem. W Norwegii zamie-rzają wprowadzić nakaz hodowli bydła na pastwiskach i dają sobie na to 20 lat! My mamy to już te-raz. Dlaczego nie przemawia do wyobraźni euro-zwolenników obecny status Eskimosów nie mogących konkurować z unij-nym rybołówstwem i zachęco-nych swego czasu wypłaconymi odprawami do rezygnacji z trady-cyjnych (ponoć nieopłacalnych) połowów, a następnie osiedlo-nych w komunalnych blokowi-skach, co w sumie spowodowało totalny alkoholizm prawie całej populacji.

O budownictwie komunalnym

Do niekwestionowanych obo-wiązków władz gminy w zakresie budownictwa komu-nalnego należy organizacja tego obszaru gospodarki w sposób, jak to się „populistycznie” określa, zaspokajający potrzeby. Czytając treść obowiązujących doku-mentów polityki mieszkaniowej widzimy zapis o budowaniu nowych budynków komunalnych w miastach. Niewiele jest tam o remontach kamienic zagra-żających życiu ludzi swoim stanem technicznym. Zupełnie nie mówi się o budownictwie komunalnym na wsi. Mówiąc o budownictwie komunalnym, rozumiemy powszechnie, że należy mieć wystarczającą ilość lokali zastępczych lub mieszkań dla:a) rodzin z budynków, które muszą być rozebrane z uwagi na wyższe cele społeczne (np. poszerzenie fragmentu ulicy);b) rodzin z budynków poddawanych kapitalnemu remontowi i modernizowanych; c) powodzian, pogorzelców lub ofi ar katastrof budowlanych.

Oprócz tego trzeba zapewnić miejsca w schroniskach i noclegowniach dla ludzi bezdomnych. Ale czy dzisiaj te grupy są w centrum uwagi władz? Nie. Cała polityka państwa w zakresie budownictwa komunalnego z reguły działa na rzecz naprawdę niewielkiej grupy ludzi, i to zamożniejszych

z dużych miast, którzy przecież już gdzieś mieszkają. Chcą oni sobie jednak podwyższyć standard mieszkania: zamienić na większe, mieć mieszkanie ze wszystkimi „wygodami”, usamodzielnić się. Dam przykład z Łodzi: obowiązujące zasady przydziału mieszkań komunalnych mówią o tzw. koniecznym minimum dochodu na osobę – wynosi ono, to nie żart, ok. 1200 zł miesięcznie. Podkreślam: dla takich lo-kali, przeznaczonych dla ludzi ubogich, określa się minimum – a nie maksimum dochodu! Zatem wg obecnych przepisów budujemy z naszych pieniędzy mieszkania komunalne nie dla najuboższych. Ponieważ czynsze nie pokrywają także kosz-tów odtworzenia, to my wszyscy przez cały czas dopłacamy do tych bogat(sz)ych lokatorów!

I znów dam przykład z Łodzi. Około 22500 rodzin nie płaci czynszu, a zaległości z tego tytułu wyniosły w 2001 r. ok.

280 mln zł. W budżecie Łodzi na 2002 r. na nowe bloki komunalne przeznaczono około 8 mln zł, nieco ponad 5 mln zł na remonty kamienic i 25 mln zł na dodatki mieszkaniowe.

W tym roku za te 8 mln zł oddano do użytku 69 (sic!) mieszkań na nowym osiedlu. Średnia cena wybudowania no-wego mieszkania komunalnego na tym osiedlu wynosi około 2500zł/m2. W tym wyliczeniu nie ujęto kosztu budowy koniecz-nych nowych ulic i chodników, sieci kanalizacji, doprowadzenia wody i gazu, oświetlenia, no-wych tras i przystanków komu-nikacji miejskiej. I to wszystko wyliczono przy preferencyjnej – a nie komercyjnej – stopie od-setek od kredytu zaciągniętego przez realizujące te budynki Towarzystwo Budownictwa Społecznego. Dla porównania, średnia cena wybudowania nowego mieszkania „developer-skiego” w Łodzi z wliczeniem kosztu kredytu komercyjnego wynosi około 2200 zł/m2.

Zróbmy następującą kalkula-cję: przyjmijmy, że średnia stawka

czynszu wynosi około 3 zł/m2 pow. użytkowej. Przyjmijmy, że mieszkanie ma średnią powierzchnię około 70 m2. Wtedy opłata czynszowa wyniesie około 2500 zł rocznie. Jak wi-dzimy, za kwotę 8 mln zł można rocznie całkowicie opłacić czynsz za 3200 rodzin – tyle najuboższych rodzin może mieszkać całkowicie za darmo przez rok. Teraz te pieniądze służą zapewnieniu mieszkań dla 69 rodzin zamożnych, cho-ciaż szacuje się, że już w tej chwili w samej Łodzi znajduje się ok. 400 „pustostanów”. Czy aby napić się piwa, trzeba kupo-wać cały browar?

Janusz Galewski

Powyższy artykuł to zredagowany tekst wystąpienia na Ogólnopolskim Forum Programowym „Alternatywne koncepcje przezwyciężenia kryzysu gospodarczego w Polsce”, Warszawa, dnia 14 listopada 2002 r.

Janusz Galewski

fot. Kuba Czupryński www.nokturn.to2.pl

fot. Kuba Czupryński www.nokturn.to2.pl

AGORA.indd 40-41 03-01-19, 21:22:45

Page 41: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL40

AGORA

OBYWATEL 41

KILKA UWAG O STANIE PAŃSTWA

O przedsiębiorczościNiektórzy powiadają, że w Polsce nic się nie opłaca.

I rzeczywiście – ci, którzy tę fi lozofi ę głoszą, konsekwentnie ją realizują. Nieopłacalne rolnictwo zastępuje się importem „taniej żywności” do hipermarketów. Armatorzy zamawiają „tańsze statki” w stoczniach Korei czy Japonii. Ekonomiczniej jest sprowadzać „tańszy” węgiel, jednocześnie wypłacając pol-skim górnikom odprawy. To samo mówi się o energetyce – że Niemcy będą „taniej” dostarczali prąd do polskich odbiorców. Po co nam przemysł zbrojeniowy, skoro mamy taką malutką armię, a czołgi dostaniemy od Niemców. A polskie pieniądze z winiet na budowę autostrad trafi ą do niemieckich już cementowni. O turystyce od dawna wiadomo, że Bałtyk to morze zimne, a urlop jest tańszy na wybrzeżu Francji, Hiszpanii czy Włoch.

W konsekwencji mamy upadek przemysłu stoczniowego i zbrojeniowego, energetyki i hutnictwa, upadek rolnictwa i prze-mysłu tytoniowego, turystyki i budownictwa. Za parę lat strajki górników nie będą już „newsem” na pierwszych stronach gazet – o byłych pracownikach PGR-ów nikt już dzisiaj nie mówi.

O UniiPrzyjmując, że nigdy nie mieliśmy przemysłu samo-

chodowego i elektronicznego, to co nam pozostaje? Polski biały Murzyn? Nie dziwię się radykalnemu „Nie” Ligi Polskich Rodzin wobec Unii Europejskiej, bo dzisiaj nie ma takiej siły, żebyśmy mogli być partnerem państw Unii przy otwartych granicach, regułach i zasadach wolnego przepływu kapitału. Nie jestem przeciwnikiem współpracy, wspólnej obrony inte-resów grupy kilkunastu państw wobec reszty świata. Ale na przyjęcie gości u siebie w domu zawsze się przygotowujemy: sprzątamy mieszkanie i wyrzucamy śmieci. Tymczasem i my, i Zachód graliśmy w karty, ale my graliśmy 40 lat w durnia, a oni całe życie grali w pokera.

O gospodarce państwaNiektórzy powiadają, że rolnictwo jest kołem zamacho-

wym gospodarki, inni z kolei, że budownictwo, jeszcze inni wi-dzą początek rozwoju w przemyśle górniczym, zbrojeniowym czy włókiennictwie itd. Myślę jednak, że koło nie ma początku ani końca. Każda szprycha jest potrzebna do utrzymania tego idealnego geometrycznego kształtu. A to oznacza dla mnie, że dochód państwa, że gospodarka państwa są całością: „Murarz domy muruje, krawiec szyje ubrania, ale gdzieżby co uszył, gdyby nie miał mieszkania”. Wszystkie dziedziny go-spodarowania trzeba rozpatrywać łącznie i to koniecznie w rachunku ciągłym, a nie w poszczególnych branżach.

O elitachWłaśnie postrzegając życie społeczne, politykę i gospo-

darkę jako całość, powiem o autorytetach. Dzisiaj mamy schi-

zofreniczną sytuację, gdy ekonomiści uczący przez całe lata „ekonomii socjalizmu” mówią nam, jak budować kapitalizm. Gdy rządzą nami ci sami ludzie, którzy wtedy strajkujących o demokrację nazywali warchołami, a dzisiaj mają najwięcej do powiedzenia w sprawach demokracji i wolności słowa. Gdy rządzi nami przechrzczona formacja, która wtedy rol-ników nazywała „kułakami”, ogrodników „badylarzami”, a kobiety sprzedające warzywa „straganiarami”. Wtedy han-dlujących walutami nazywano „cinkciarzami” – dzisiaj mówi się o słabości polskiego systemu bankowego. Ci ludzie rze-mieślników nazywali z pogardą „prywaciarstwem” – dzisiaj mówią o słabości polskiej przedsiębiorczości i „klasy śred-niej”. Dzisiaj polskie władze dają ulgi i swobodę działania za-chodniemu kapitałowi – nie polskiemu. Władcy przyjeżdżają przecinać wstęgi przy otwarciu zachodnich fabryczek zatrud-niających kilkadziesiąt osób, a nie jadą do likwidowanych i upadających polskich fabryk z kilkutysięcznymi załogami.

O samorządachPomimo zmiany ustroju i określenia nowych kompetencji

samorządów, dotychczasowe zasady tworzenia budżetu są nadal postawione na głowie. Pomimo, że podstawowy stru-mień pieniądza, jakim są podatki jest tworzony i zbierany w gminach, to władze centralne nadal zabierają prawie wszystko. Dzisiaj ponad 60% dochodów miast i gmin stano-wią właśnie dotacje i subwencje z nadania władz centralnych, a reszta to dochody własne. Wydaje się rzeczą normalną, aby nareszcie określić zadania państwa, a w ślad za tym z zebra-nych w gminach wszystkich podatków i wpływów „dotować” tylko te właśnie zadania celowe, którymi miałby się zająć rząd Rzeczpospolitej. Wybraliśmy ponoć gospodarzy w gminach, ale jak długo jeszcze można być gospodarzem w ok. 1/3?

O podatkachDotychczasowy system fi skalny jest skomplikowany,

podatny na nadużycia, a praktyczny wymiar ściągalnego obecnie podatku po uwzględnieniu wykorzystywanych ulg i odpisów i tak wynosi tylko około 17%. Uważam, że należy w pierwszym rzędzie zaakceptować istniejącą rzeczywistość, a zupełnie przy okazji uprości się system podatkowy i uczyni go przejrzystym.

W szkole podstawowej uczono mnie, jak to chłop pańsz-czyźniany był wyzyskiwany przez pana i plebana, bo musiał płacić „dziesięcinę”, czyli dziesięć procent swych dochodów. Dzisiaj na swoim tzw. dzień wolności podatkowej (kiedy przestaję zarabiać na państwo, a zaczynam na siebie) mam we wrześniu.

Podkreślam, że w żadnym aspekcie nie kwestionuję publicznej i społecznej służby pomocy osobom starszym, słabszym, samotnym i chorym, które z różnych powodów nie mogą oczekiwać opieki ze strony najbliższych. Ale na przy-

kładzie analizy budżetu miasta Łodzi na 2002 r. zauważyłem, że z prostego wyliczenia wynika, iż na pomoc udzieloną jed-nej potrzebującej osobie, z naszych wspólnych pieniędzy wy-dajemy w Publicznych Domach Opieki kwotę około 21000 złna osobę, natomiast w Niepublicznych Domach Opieki stano-wi to kwotę około 9200 zł na osobę. W innym miejscu znowu w rachunku wychodzi, że na jedno dziecko w Przedszkolu Miejskim wydajemy ponad 4600 zł, natomiast jedno dziecko „niepubliczne” kosztuje nas tylko około 1900 zł.

O rolnictwieZamieńmy grzech zacofania polskiego rolnictwa w cnotę

zdrowej, ekologicznej żywności. Wprowadźmy w Polsce takie normy jakościowe, aby postawić tamę schemizowanej żywno-ści, skoro nie możemy obłożyć jej cłem. W Norwegii zamie-rzają wprowadzić nakaz hodowli bydła na pastwiskach i dają sobie na to 20 lat! My mamy to już te-raz. Dlaczego nie przemawia do wyobraźni euro-zwolenników obecny status Eskimosów nie mogących konkurować z unij-nym rybołówstwem i zachęco-nych swego czasu wypłaconymi odprawami do rezygnacji z trady-cyjnych (ponoć nieopłacalnych) połowów, a następnie osiedlo-nych w komunalnych blokowi-skach, co w sumie spowodowało totalny alkoholizm prawie całej populacji.

O budownictwie komunalnym

Do niekwestionowanych obo-wiązków władz gminy w zakresie budownictwa komu-nalnego należy organizacja tego obszaru gospodarki w sposób, jak to się „populistycznie” określa, zaspokajający potrzeby. Czytając treść obowiązujących doku-mentów polityki mieszkaniowej widzimy zapis o budowaniu nowych budynków komunalnych w miastach. Niewiele jest tam o remontach kamienic zagra-żających życiu ludzi swoim stanem technicznym. Zupełnie nie mówi się o budownictwie komunalnym na wsi. Mówiąc o budownictwie komunalnym, rozumiemy powszechnie, że należy mieć wystarczającą ilość lokali zastępczych lub mieszkań dla:a) rodzin z budynków, które muszą być rozebrane z uwagi na wyższe cele społeczne (np. poszerzenie fragmentu ulicy);b) rodzin z budynków poddawanych kapitalnemu remontowi i modernizowanych; c) powodzian, pogorzelców lub ofi ar katastrof budowlanych.

Oprócz tego trzeba zapewnić miejsca w schroniskach i noclegowniach dla ludzi bezdomnych. Ale czy dzisiaj te grupy są w centrum uwagi władz? Nie. Cała polityka państwa w zakresie budownictwa komunalnego z reguły działa na rzecz naprawdę niewielkiej grupy ludzi, i to zamożniejszych

z dużych miast, którzy przecież już gdzieś mieszkają. Chcą oni sobie jednak podwyższyć standard mieszkania: zamienić na większe, mieć mieszkanie ze wszystkimi „wygodami”, usamodzielnić się. Dam przykład z Łodzi: obowiązujące zasady przydziału mieszkań komunalnych mówią o tzw. koniecznym minimum dochodu na osobę – wynosi ono, to nie żart, ok. 1200 zł miesięcznie. Podkreślam: dla takich lo-kali, przeznaczonych dla ludzi ubogich, określa się minimum – a nie maksimum dochodu! Zatem wg obecnych przepisów budujemy z naszych pieniędzy mieszkania komunalne nie dla najuboższych. Ponieważ czynsze nie pokrywają także kosz-tów odtworzenia, to my wszyscy przez cały czas dopłacamy do tych bogat(sz)ych lokatorów!

I znów dam przykład z Łodzi. Około 22500 rodzin nie płaci czynszu, a zaległości z tego tytułu wyniosły w 2001 r. ok.

280 mln zł. W budżecie Łodzi na 2002 r. na nowe bloki komunalne przeznaczono około 8 mln zł, nieco ponad 5 mln zł na remonty kamienic i 25 mln zł na dodatki mieszkaniowe.

W tym roku za te 8 mln zł oddano do użytku 69 (sic!) mieszkań na nowym osiedlu. Średnia cena wybudowania no-wego mieszkania komunalnego na tym osiedlu wynosi około 2500zł/m2. W tym wyliczeniu nie ujęto kosztu budowy koniecz-nych nowych ulic i chodników, sieci kanalizacji, doprowadzenia wody i gazu, oświetlenia, no-wych tras i przystanków komu-nikacji miejskiej. I to wszystko wyliczono przy preferencyjnej – a nie komercyjnej – stopie od-setek od kredytu zaciągniętego przez realizujące te budynki Towarzystwo Budownictwa Społecznego. Dla porównania, średnia cena wybudowania nowego mieszkania „developer-skiego” w Łodzi z wliczeniem kosztu kredytu komercyjnego wynosi około 2200 zł/m2.

Zróbmy następującą kalkula-cję: przyjmijmy, że średnia stawka

czynszu wynosi około 3 zł/m2 pow. użytkowej. Przyjmijmy, że mieszkanie ma średnią powierzchnię około 70 m2. Wtedy opłata czynszowa wyniesie około 2500 zł rocznie. Jak wi-dzimy, za kwotę 8 mln zł można rocznie całkowicie opłacić czynsz za 3200 rodzin – tyle najuboższych rodzin może mieszkać całkowicie za darmo przez rok. Teraz te pieniądze służą zapewnieniu mieszkań dla 69 rodzin zamożnych, cho-ciaż szacuje się, że już w tej chwili w samej Łodzi znajduje się ok. 400 „pustostanów”. Czy aby napić się piwa, trzeba kupo-wać cały browar?

Janusz Galewski

Powyższy artykuł to zredagowany tekst wystąpienia na Ogólnopolskim Forum Programowym „Alternatywne koncepcje przezwyciężenia kryzysu gospodarczego w Polsce”, Warszawa, dnia 14 listopada 2002 r.

Janusz Galewski

fot. Kuba Czupryński www.nokturn.to2.pl

fot. Kuba Czupryński www.nokturn.to2.pl

AGORA.indd 40-41 03-01-19, 21:22:45

Page 42: OBYWATEL nr 1(9)/2003

Jaka Europa, jaki antygl balizm– refl eksje z Europejskie o Forum Społecznego

OBYWATEL42

AGORA

OBYWATEL 43

W dniach 6-10 listopada 2002 r. we Florencji odbyło się Europejskie Forum Społeczne. Fakt, iż ponad 40 tys. ludzi chciało się spotkać, by dyskutować o naszej przyszłości i poszukać no-wych rozwiązań, konkurencyjnych wobec drogi narzucanej nam z wyżyn Davos przez „eksper-tów” i „specjalistów”, uruchomił wszelkie środki dostępne obrońcom istniejącego globalnego układu. Zmobilizowano policję z całych Włoch, zawieszono na czas Forum układ z Schengen, czym zablokowano swobodę poruszania się po terenie UE, na całym świecie na alarm biły wszelkie Ministerstwa Prawdy. Autokary były przeszukiwane przez groteskowo wyglądających tajniaków w puchowych kurtkach, którzy latarkami świecili w oczy babciom jadącym do Włoch i pytali się: „social forum? no global?”. McDonald’s, Nike itp. zamknęły swe sklepy za żelazną kurtyną i nawet ze wsty-du zdjęły szyldy. Reporterom CNN ciekła ślinka na myśl o „drugiej Genui”. A tu takie rozczarowanie...

Miasto przez kilka dni żyło Forum – piekarze czy fry-zjerzy, którzy nie mieli powodów, by ukrywać twarze, otwo-rzyli swe sklepy i nawet wywiesili na nich znaki „Florencja – miasto otwarte”. Władze miejskie i siły porządku również bardzo przyzwoicie zachowały się w czasie olbrzymiej de-monstracji, policja bowiem była niewidoczna i nie prowo-kowała tych, którzy mają za dużo testosteronu. Mieszkańcy okazywali swą solidarność z demonstrującymi, rozwijali białe prześcieradła, tańczyli, dzieciaki podawały wodę. Możemy więc śmiać się z rządu Berlusconiego i polskich ga-zet, wieszczących wielką rozróbę i zmiecenie z powierzchni ziemi tego urokliwego miasta.

Liczba uczestników (minimum 40 tys.) zaskoczyła wszystkich, nawet organizatorów, którzy byli przygotowani na 20 tys. ludzi. W związku z tym sale pękały w szwach i na niektóre seminaria setki ludzi nie mogły się dostać. Ale nie bądźmy małostkowi, wszak każdego dnia Forum odbywały się setki konferencji, seminariów i warsztatów. Seminaria skupione były zasadniczo w trzech blokach: ekonomiczna i społeczna krytyka współczesnego systemu pt. „Globalizacja i Neoliberalizm”, skupiająca chyba największe tłumy „Wojna i Pokój”, a także najbardziej poprawna politycznie „Prawa, Obywatelstwo, Demokracja”. Nie tylko tematyka rozróż-niała seminaria, także styl prowadzenia dyskusji dzielił je wg wzorca „rzeczowość kontra wiecowość”. Niektóre seminaria przypominały właśnie wiec a nie debatę, jak na przykład seminarium na temat polityki pojmowanej jako dobro wspólne i wyzwań europejskiej lewicy zorganizowane przez Transnational Institute z udziałem m.in. Susan George. Niemal każde przemówienie stanowiło wcześniej przygo-towaną całość i zupełnie nie nawiązywało do problemów poruszanych przez przedmówców, a często sprowadzało się do powtarzania utartych frazesów. Każdy roztaczał wi-zje wielkiego ruchu społecznego, ruchu ruchów, budowania innego świata i... zbierał gromkie brawa. Przemawiał między innymi przewodniczący Partii Odrodzenia Komunistycznego

(poważna siła we włoskim Parlamencie) czy inni politycy, którzy potraktowali to głównie jako okazję do pokazania fi gi Berlusconiemu. Na zakończenia wywodów w rodzaju „Socjalizm jest jedyną drogą” publiczność reagowała eksta-tycznie. Prawie każdy mówca odwoływał się do XIX-wiecz-nych schematów rodem z ksiąg pana Karola, prężył mięśnie i wieścił zwycięstwo Pracy nad Kapitałem. Nikt nie polemizo-wał, wszyscy się ze sobą zgadzali. Sielanka...

Było jednak sporo seminariów wartych uwagi. Ja trafi -łem zaledwie na kilka z nich. Vandana Shiva, symbolizu-jąca walkę indyjskich rolników z industrialnym rolnictwem, w niezwykle luźny, ciepły i rzeczowy sposób przedstawiła nam nędzę ludzkich mrzonek o sterowaniu przyrodą. „Czy pamiętacie, jak kilka lat temu sklonowano owcę Dolly? »Time« i »Newsweek« pisały wówczas bez zażenowania o »drugiej kre-acji«, a słowem nie wspomniały, że oprócz Dolly ten naukowiec stworzył 273 zdeformowanych owiec-mutantów, które natych-miast zamordowano. Tylko jeden na setki eksperymentów ge-netycznych może się udać... Oni usprawiedliwiają konieczność genetycznych manipulacji rzekomą zbawiennością terapii gene-tycznej. Niech pokażą choć jeden przykład terapii genetycznej, która się powiodła... Wielu ludziom zafundowali natomiast raka czy wywołali inne dewiacje. Sam biznes przyznaje, że posługuje się metodą prób i błędów i liczy, że kiedyś dojdzie do perfekcji. Mówią, że to jak z nauką latania. Ale czy pionierzy lotnictwa rozbijali się samolotami pełnymi pasażerów?”.

Drugi mówca, którego warto było usłyszeć to Wolfgang Sachs, naukowiec z Wuppertal Institut i jeden z liderów nie-mieckiego Greenpeace’u, od lat propagujący ideę, iż to nie bieda państw rozwijających się jest pierwotnym problemem, lecz bogactwo państw rozwiniętych. Sachs jest nad Wisłą zupełnie nieznany, nie zrobi z nim wywiadu żaden dzien-nik, mimo iż chętnie jeździ z wykładami po całym świecie, nie zaprosi go też pewnie jeszcze długo polska placówka

naukowa. Sachs brał udział w debacie o przyszłości kon-cepcji „zrównoważonego rozwoju”, swe przemówienie roz-począł od prawdziwej bomby intelektualnej: „Moim zdaniem »Le Monde Diplomatique« nie różni się znacznie od »The Economist« a zgromadzeni w Davos od tych z Porto Alegre...”. Dlaczego? Bo odwołują się do tak samo rozumianego pojęcia sprawiedliwości. Lewica zawsze postrzegała spra-wiedliwość jako powstrzymanie nadużycia siły kapitału, a nie nadużycia eksploatacji przyrody przez kapitał i świat pracy. Rozpaczamy nad relatywnie drobnymi katastrofami, a nie widzimy strukturalnej niesprawiedliwości zawartej w samym systemie produkcji. Największe katastrofy nie do-tykają Niemców czy Włochów, lecz peruwiańskich rybaków produkujących łososie na niemieckie stoły czy rolników senegalskich bądź meksykańskich. Stwierdził, że przed Europą stoją dwie drogi. Jedna zwana „business as usual”, która wyraźnie obrały Stany Zjednoczone. Prezydent Bush senior przy okazji konferencji w Rio wyraził jej kwintesen-cję: „amerykański styl życia jest nienaru-szalny” (nie podlega negocjacji). Możemy kultywować ten styl życia z wszelkimi jego konsekwencjami, ale możemy pójść po olej do głowy, obrać ścieżkę zerowe-go wzrostu gospodarczego i w końcu rozpocząć autentyczny rozwój. Sam fakt, że takie głosy słychać jest dobrą nadzieją na przyszłość.

Inne ciekawe seminarium zorgani-zowała Via Campesina z udziałem José Bové, któremu wtórowali rolnicy z krajów Południa, zgodnie głoszący koncepcję suwerenności żywnościowej. Jej założenie wygląda w uproszczeniu następująco: każdy kraj ma prawo posiadać rolnic-two nie zdominowane przez korporacje, jego płody powinny być przeznaczane w pierwszej kolejności na rynek wewnętrz-ny. Rolnicy europejscy nie chcą zalewu na-szych rynków przez płody rolne z Południa. Ale nie chcą też Wspólnej Polityki Rolnej, która ma wielkie zasługi w zagłodzeniu Południa poprzez eksport naszych produktów rolnych. Bové stwierdził, że 60% mieszkańców świata to rolnicy, a tylko 28 milionów z nich pracuje z użyciem traktorów, jak więc można twierdzić, iż przemysłowy model rolnictwa to jedyny możliwy? Przekonywał by nie wierzyć WTO i komisarzowi Fischlerowi odnośnie do usunięcia subsydiów dla eksportu płodów rolnych. Europa bowiem dalej pragnie eksportować swe towary po cenach dumpingowych, poniżej kosztów produkcji, bo to podstawa jej polityki.

Niektórzy uczestnicy Forum nie mieli jednak zamia-ru poznać złożonych problemów naszego świata, mają bowiem już gotowe ich rozwiązanie, absolutne i zawsze skuteczne. Szczególnie denerwujący byli „socjalistyczni robotnicy” (sprzedający gazetkę „Socialist Worker), wszędo-bylscy, zaczepiający ludzi w najbardziej niespodziewanych miejscach. Repertuar ich śpiewek: „Jedyne rozwiązanie – re-wolucja” czy „Pierdol wojnę, kapitalizm, imperializm!”. Byli bardziej nachalni niż akwizytorzy atakujący nas w centrach dużych miast, wyraźnie wytrenowani na korporacyjnych szkoleniach – gdy podziękowałem za gazetkę, akwizytor „socjalista-robociarz” zapytał mnie, czy jestem członkiem lub czy pragnę w tej chwili wstąpić do Socialist Workers

Party. Wtórowali im gdzieniegdzie „w 100% lewicowi” fran-cuscy trockiści czy niemieccy komuniści, ale swe gazetki wciskali z trochę większą gracją i umiarem.

Czy Forum da się jakoś scharakteryzować by nie użyć oklepanych formułek o „innej Europie”? Mój znajomy zajmu-jący się walutami lokalnymi i alternatywną ekonomią, wrócił zadowolony z Forum i stwierdził, że było „bardzo nowoekono-miczne”. Ja bym pewnie tak nie określił Forum, podobnie jak większość uczestników, co nie znaczy, że na Forum nie było wielu warsztatów poświęconych alternatywnej ekonomii. Dla publicysty „Robotnika Śląskiego” Forum miało głównie wymiar zawierania międzynarodowych sojuszy robotni-czo-bezrobotno-chłopskich i było demonstracją siły Pracy w konfrontacji z Kapitałem, wysyłało socjalistyczne przesłanie. Dla tysięcy osób Forum przede wszystkim było pacyfi styczne, wielu uczestników to osoby działające na rzecz pokoju, lecz nie zmian ekonomicznych czy systemowych. 600-tysięczny marsz protestujących przeciwko wojnie z Irakiem akcentuje

właśnie taką wymowę Forum. Nie zdziwił-bym się, jeśli lesbijki wracające ze swoich debat stwierdziłyby, że forum było bardzo lesbijskie, a rabini i mnisi powracający z sesji „Religia przeciwko globalizacji”, że Forum było religijne. Na Forum byli też obecni separatyści czy też autonomiści sardyńscy, sycylijscy, korsykańscy, baskijscy, Kurdowie, dla których Forum było okazją do zareklamowania swej sprawy – czy uznają Forum za wyzwoleńcze? Każdy miał bo-wiem we Florencji swoje Forum. Uważam, iż ta różnorodność jest pewną wartością i broniłbym pluralizmu Forum.

Następną edycję EFS planuje się na listopad 2003 r. w podparyskim St. Denis, przygotowania już się rozpoczęły. Mam nadzieję, że Polska i inne kraje naszego regionu będą na nim lepiej reprezento-wane – niekoniecznie większą liczbą wesołych autobusów, lecz seminariami i mówcami, którzy będą mieli coś sen-sownego do powiedzenia. W tym roku

tylko jedna sesja dotyczyła Europy Środkowo-Wschodniej, a wśród polskich mówców była pani od planowania rodziny. Najlepszym przykładem do naśladowania jest dobrze zor-ganizowana i bardzo aktywna ekipa rosyjska, chociaż nie mamy się co łudzić, że prześcigniemy Rosjan potencjałem intelektualnym i demografi cznym... Dobrym znakiem byłoby również zaproszenie środowisk, które były reprezentowane słabo lub wcale. Mam na myśli stosunkowo słabą repre-zentację środowiska „zielonego”, a poza tym – nie boję się tego powiedzieć – chętnie posłuchałbym również krytyków neoliberalizmu z innych pozycji. Jakoś nie zauważyłem komunitarian czy bioregionalistów, przeciwnych wolnemu rynkowi konserwatystów... Oczywistym jest, że uczestnicy muszą dzielić pewne ideały zawarte w Karcie Forum, m.in. odrzucenie gospodarczego liberalizmu, wojny, rasizmu. Te idee podziela część konserwatystów, za to miałbym pewne wątpliwości w przypadku nawołujących do rewolucji komu-nistów, maoistów czy innych ekstremistów, którzy są ak-ceptowani ze względu na swą lewicowość. Ja osobiście nie chciałbym budować nowej Europy pod skompromitowanym sztandarem z symboliką sierpa i młota.

Piotr Bielski

Piotr Bielski

Na zakończenia wywodów w rodzaju

„Socjalizm jest jedyną drogą” publiczność reagowała

ekstatycznie. Prawie każdy mówca odwoływał się

do XIX-wiecznych schematów rodem z ksiąg

pana Karola, prężył mięśnie i wieścił zwycięstwo Pracy nad Kapitałem. Nikt nie polemizował,

wszyscy się ze sobą zgadzali. Sielanka...

fot.

Agata

Biel

ska

AGORA.indd 42-43 03-01-19, 21:22:50

Page 43: OBYWATEL nr 1(9)/2003

Jaka Europa, jaki antygl balizm– refl eksje z Europejskie o Forum Społecznego

OBYWATEL42

AGORA

OBYWATEL 43

W dniach 6-10 listopada 2002 r. we Florencji odbyło się Europejskie Forum Społeczne. Fakt, iż ponad 40 tys. ludzi chciało się spotkać, by dyskutować o naszej przyszłości i poszukać no-wych rozwiązań, konkurencyjnych wobec drogi narzucanej nam z wyżyn Davos przez „eksper-tów” i „specjalistów”, uruchomił wszelkie środki dostępne obrońcom istniejącego globalnego układu. Zmobilizowano policję z całych Włoch, zawieszono na czas Forum układ z Schengen, czym zablokowano swobodę poruszania się po terenie UE, na całym świecie na alarm biły wszelkie Ministerstwa Prawdy. Autokary były przeszukiwane przez groteskowo wyglądających tajniaków w puchowych kurtkach, którzy latarkami świecili w oczy babciom jadącym do Włoch i pytali się: „social forum? no global?”. McDonald’s, Nike itp. zamknęły swe sklepy za żelazną kurtyną i nawet ze wsty-du zdjęły szyldy. Reporterom CNN ciekła ślinka na myśl o „drugiej Genui”. A tu takie rozczarowanie...

Miasto przez kilka dni żyło Forum – piekarze czy fry-zjerzy, którzy nie mieli powodów, by ukrywać twarze, otwo-rzyli swe sklepy i nawet wywiesili na nich znaki „Florencja – miasto otwarte”. Władze miejskie i siły porządku również bardzo przyzwoicie zachowały się w czasie olbrzymiej de-monstracji, policja bowiem była niewidoczna i nie prowo-kowała tych, którzy mają za dużo testosteronu. Mieszkańcy okazywali swą solidarność z demonstrującymi, rozwijali białe prześcieradła, tańczyli, dzieciaki podawały wodę. Możemy więc śmiać się z rządu Berlusconiego i polskich ga-zet, wieszczących wielką rozróbę i zmiecenie z powierzchni ziemi tego urokliwego miasta.

Liczba uczestników (minimum 40 tys.) zaskoczyła wszystkich, nawet organizatorów, którzy byli przygotowani na 20 tys. ludzi. W związku z tym sale pękały w szwach i na niektóre seminaria setki ludzi nie mogły się dostać. Ale nie bądźmy małostkowi, wszak każdego dnia Forum odbywały się setki konferencji, seminariów i warsztatów. Seminaria skupione były zasadniczo w trzech blokach: ekonomiczna i społeczna krytyka współczesnego systemu pt. „Globalizacja i Neoliberalizm”, skupiająca chyba największe tłumy „Wojna i Pokój”, a także najbardziej poprawna politycznie „Prawa, Obywatelstwo, Demokracja”. Nie tylko tematyka rozróż-niała seminaria, także styl prowadzenia dyskusji dzielił je wg wzorca „rzeczowość kontra wiecowość”. Niektóre seminaria przypominały właśnie wiec a nie debatę, jak na przykład seminarium na temat polityki pojmowanej jako dobro wspólne i wyzwań europejskiej lewicy zorganizowane przez Transnational Institute z udziałem m.in. Susan George. Niemal każde przemówienie stanowiło wcześniej przygo-towaną całość i zupełnie nie nawiązywało do problemów poruszanych przez przedmówców, a często sprowadzało się do powtarzania utartych frazesów. Każdy roztaczał wi-zje wielkiego ruchu społecznego, ruchu ruchów, budowania innego świata i... zbierał gromkie brawa. Przemawiał między innymi przewodniczący Partii Odrodzenia Komunistycznego

(poważna siła we włoskim Parlamencie) czy inni politycy, którzy potraktowali to głównie jako okazję do pokazania fi gi Berlusconiemu. Na zakończenia wywodów w rodzaju „Socjalizm jest jedyną drogą” publiczność reagowała eksta-tycznie. Prawie każdy mówca odwoływał się do XIX-wiecz-nych schematów rodem z ksiąg pana Karola, prężył mięśnie i wieścił zwycięstwo Pracy nad Kapitałem. Nikt nie polemizo-wał, wszyscy się ze sobą zgadzali. Sielanka...

Było jednak sporo seminariów wartych uwagi. Ja trafi -łem zaledwie na kilka z nich. Vandana Shiva, symbolizu-jąca walkę indyjskich rolników z industrialnym rolnictwem, w niezwykle luźny, ciepły i rzeczowy sposób przedstawiła nam nędzę ludzkich mrzonek o sterowaniu przyrodą. „Czy pamiętacie, jak kilka lat temu sklonowano owcę Dolly? »Time« i »Newsweek« pisały wówczas bez zażenowania o »drugiej kre-acji«, a słowem nie wspomniały, że oprócz Dolly ten naukowiec stworzył 273 zdeformowanych owiec-mutantów, które natych-miast zamordowano. Tylko jeden na setki eksperymentów ge-netycznych może się udać... Oni usprawiedliwiają konieczność genetycznych manipulacji rzekomą zbawiennością terapii gene-tycznej. Niech pokażą choć jeden przykład terapii genetycznej, która się powiodła... Wielu ludziom zafundowali natomiast raka czy wywołali inne dewiacje. Sam biznes przyznaje, że posługuje się metodą prób i błędów i liczy, że kiedyś dojdzie do perfekcji. Mówią, że to jak z nauką latania. Ale czy pionierzy lotnictwa rozbijali się samolotami pełnymi pasażerów?”.

Drugi mówca, którego warto było usłyszeć to Wolfgang Sachs, naukowiec z Wuppertal Institut i jeden z liderów nie-mieckiego Greenpeace’u, od lat propagujący ideę, iż to nie bieda państw rozwijających się jest pierwotnym problemem, lecz bogactwo państw rozwiniętych. Sachs jest nad Wisłą zupełnie nieznany, nie zrobi z nim wywiadu żaden dzien-nik, mimo iż chętnie jeździ z wykładami po całym świecie, nie zaprosi go też pewnie jeszcze długo polska placówka

naukowa. Sachs brał udział w debacie o przyszłości kon-cepcji „zrównoważonego rozwoju”, swe przemówienie roz-począł od prawdziwej bomby intelektualnej: „Moim zdaniem »Le Monde Diplomatique« nie różni się znacznie od »The Economist« a zgromadzeni w Davos od tych z Porto Alegre...”. Dlaczego? Bo odwołują się do tak samo rozumianego pojęcia sprawiedliwości. Lewica zawsze postrzegała spra-wiedliwość jako powstrzymanie nadużycia siły kapitału, a nie nadużycia eksploatacji przyrody przez kapitał i świat pracy. Rozpaczamy nad relatywnie drobnymi katastrofami, a nie widzimy strukturalnej niesprawiedliwości zawartej w samym systemie produkcji. Największe katastrofy nie do-tykają Niemców czy Włochów, lecz peruwiańskich rybaków produkujących łososie na niemieckie stoły czy rolników senegalskich bądź meksykańskich. Stwierdził, że przed Europą stoją dwie drogi. Jedna zwana „business as usual”, która wyraźnie obrały Stany Zjednoczone. Prezydent Bush senior przy okazji konferencji w Rio wyraził jej kwintesen-cję: „amerykański styl życia jest nienaru-szalny” (nie podlega negocjacji). Możemy kultywować ten styl życia z wszelkimi jego konsekwencjami, ale możemy pójść po olej do głowy, obrać ścieżkę zerowe-go wzrostu gospodarczego i w końcu rozpocząć autentyczny rozwój. Sam fakt, że takie głosy słychać jest dobrą nadzieją na przyszłość.

Inne ciekawe seminarium zorgani-zowała Via Campesina z udziałem José Bové, któremu wtórowali rolnicy z krajów Południa, zgodnie głoszący koncepcję suwerenności żywnościowej. Jej założenie wygląda w uproszczeniu następująco: każdy kraj ma prawo posiadać rolnic-two nie zdominowane przez korporacje, jego płody powinny być przeznaczane w pierwszej kolejności na rynek wewnętrz-ny. Rolnicy europejscy nie chcą zalewu na-szych rynków przez płody rolne z Południa. Ale nie chcą też Wspólnej Polityki Rolnej, która ma wielkie zasługi w zagłodzeniu Południa poprzez eksport naszych produktów rolnych. Bové stwierdził, że 60% mieszkańców świata to rolnicy, a tylko 28 milionów z nich pracuje z użyciem traktorów, jak więc można twierdzić, iż przemysłowy model rolnictwa to jedyny możliwy? Przekonywał by nie wierzyć WTO i komisarzowi Fischlerowi odnośnie do usunięcia subsydiów dla eksportu płodów rolnych. Europa bowiem dalej pragnie eksportować swe towary po cenach dumpingowych, poniżej kosztów produkcji, bo to podstawa jej polityki.

Niektórzy uczestnicy Forum nie mieli jednak zamia-ru poznać złożonych problemów naszego świata, mają bowiem już gotowe ich rozwiązanie, absolutne i zawsze skuteczne. Szczególnie denerwujący byli „socjalistyczni robotnicy” (sprzedający gazetkę „Socialist Worker), wszędo-bylscy, zaczepiający ludzi w najbardziej niespodziewanych miejscach. Repertuar ich śpiewek: „Jedyne rozwiązanie – re-wolucja” czy „Pierdol wojnę, kapitalizm, imperializm!”. Byli bardziej nachalni niż akwizytorzy atakujący nas w centrach dużych miast, wyraźnie wytrenowani na korporacyjnych szkoleniach – gdy podziękowałem za gazetkę, akwizytor „socjalista-robociarz” zapytał mnie, czy jestem członkiem lub czy pragnę w tej chwili wstąpić do Socialist Workers

Party. Wtórowali im gdzieniegdzie „w 100% lewicowi” fran-cuscy trockiści czy niemieccy komuniści, ale swe gazetki wciskali z trochę większą gracją i umiarem.

Czy Forum da się jakoś scharakteryzować by nie użyć oklepanych formułek o „innej Europie”? Mój znajomy zajmu-jący się walutami lokalnymi i alternatywną ekonomią, wrócił zadowolony z Forum i stwierdził, że było „bardzo nowoekono-miczne”. Ja bym pewnie tak nie określił Forum, podobnie jak większość uczestników, co nie znaczy, że na Forum nie było wielu warsztatów poświęconych alternatywnej ekonomii. Dla publicysty „Robotnika Śląskiego” Forum miało głównie wymiar zawierania międzynarodowych sojuszy robotni-czo-bezrobotno-chłopskich i było demonstracją siły Pracy w konfrontacji z Kapitałem, wysyłało socjalistyczne przesłanie. Dla tysięcy osób Forum przede wszystkim było pacyfi styczne, wielu uczestników to osoby działające na rzecz pokoju, lecz nie zmian ekonomicznych czy systemowych. 600-tysięczny marsz protestujących przeciwko wojnie z Irakiem akcentuje

właśnie taką wymowę Forum. Nie zdziwił-bym się, jeśli lesbijki wracające ze swoich debat stwierdziłyby, że forum było bardzo lesbijskie, a rabini i mnisi powracający z sesji „Religia przeciwko globalizacji”, że Forum było religijne. Na Forum byli też obecni separatyści czy też autonomiści sardyńscy, sycylijscy, korsykańscy, baskijscy, Kurdowie, dla których Forum było okazją do zareklamowania swej sprawy – czy uznają Forum za wyzwoleńcze? Każdy miał bo-wiem we Florencji swoje Forum. Uważam, iż ta różnorodność jest pewną wartością i broniłbym pluralizmu Forum.

Następną edycję EFS planuje się na listopad 2003 r. w podparyskim St. Denis, przygotowania już się rozpoczęły. Mam nadzieję, że Polska i inne kraje naszego regionu będą na nim lepiej reprezento-wane – niekoniecznie większą liczbą wesołych autobusów, lecz seminariami i mówcami, którzy będą mieli coś sen-sownego do powiedzenia. W tym roku

tylko jedna sesja dotyczyła Europy Środkowo-Wschodniej, a wśród polskich mówców była pani od planowania rodziny. Najlepszym przykładem do naśladowania jest dobrze zor-ganizowana i bardzo aktywna ekipa rosyjska, chociaż nie mamy się co łudzić, że prześcigniemy Rosjan potencjałem intelektualnym i demografi cznym... Dobrym znakiem byłoby również zaproszenie środowisk, które były reprezentowane słabo lub wcale. Mam na myśli stosunkowo słabą repre-zentację środowiska „zielonego”, a poza tym – nie boję się tego powiedzieć – chętnie posłuchałbym również krytyków neoliberalizmu z innych pozycji. Jakoś nie zauważyłem komunitarian czy bioregionalistów, przeciwnych wolnemu rynkowi konserwatystów... Oczywistym jest, że uczestnicy muszą dzielić pewne ideały zawarte w Karcie Forum, m.in. odrzucenie gospodarczego liberalizmu, wojny, rasizmu. Te idee podziela część konserwatystów, za to miałbym pewne wątpliwości w przypadku nawołujących do rewolucji komu-nistów, maoistów czy innych ekstremistów, którzy są ak-ceptowani ze względu na swą lewicowość. Ja osobiście nie chciałbym budować nowej Europy pod skompromitowanym sztandarem z symboliką sierpa i młota.

Piotr Bielski

Piotr Bielski

Na zakończenia wywodów w rodzaju

„Socjalizm jest jedyną drogą” publiczność reagowała

ekstatycznie. Prawie każdy mówca odwoływał się

do XIX-wiecznych schematów rodem z ksiąg

pana Karola, prężył mięśnie i wieścił zwycięstwo Pracy nad Kapitałem. Nikt nie polemizował,

wszyscy się ze sobą zgadzali. Sielanka...

fot.

Agata

Biel

ska

AGORA.indd 42-43 03-01-19, 21:22:50

Page 44: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL44 OBYWATEL 45

Miniona dekada była okresem triumfu kapitalizmu. Upadł

komunizm, Zachód zafundował sobie najdłuższy jak dotąd

okres prosperity. Przyczyna oszałamiającego wzrostu

gospodarczego była prosta – otwarły się nowe, wyposzczone rynki zbytu w krajach dawnego

bloku wschodniego. Pojawiły się nowe możliwości ekspansji

kapitałowej, można było za bezcen wykupywać całe gałęzie gospodarki – choćby po to, by wykończyć konkurencję. Francis

Fukuyama obwieścił koniec historii. Dla kapitalizmu nie widać było alternatywy. Rządy

i społeczeństwa posłusznie więc godziły się na bolesną

„transformację ustrojową” tzn. na dostosowanie swoich gospodarek do neoliberalnej

ekonomii globalnej. Zwycięstwo kapitalizmu doprowadziło do kryzysu

lewicy – bodaj najgłębszego z dotychczasowych. Można zaryzykować twierdzenie, że tradycyjna lewica przestała istnieć. Całe rzesze dotychczasowych lewicowców przecho-dziły na stronę swych wrogów. Najczęściej dawni marksiści stawali się liberałami. Wynikało to nie tylko ze wspólnych Oświeceniowych korzeni, ale też z głęboko zakorzenionej wiary w determinizm historyczny: ci ludzie chcieli być za-wsze po stronie Postępu, po stronie zwycięzców, a skoro postęp okazał się prowadzić do kapitalizmu, to zaakcep-towali kapitalizm. Nie sposób wymienić długiej listy intelek-tualistów, którzy przeżyli nawrócenie na liberalizm. Ich śla-dem podążali politycy pokroju Blaira czy Kwaśniewskiego, pod wodzą których socjaldemokracja przeistoczyła się w partię sytej, zamożnej, wykształconej klasy średniej.

Oczywiście na placu boju pozostały niedobitki lewicy rewolucyjnej: rozmaitych trockistów, poststalinowców, anarchistów, radykalnych ekologistów etc. Ale nawet ta lewica trwała zepchnięta do głębokiej defensywy. Wobec kompromitacji projektu socjalistycznego, wobec zagubienia swej bazy społecznej zajmuje się tematami – moim zda-niem – zastępczymi. Walczy z faszyzmem i klerykalizmem (często wyimaginowanymi), broni praw najróżniejszych mniejszości, angażuje się w ochronę środowiska i rozma-ite ekstrawagancje obyczajowe. Chce czy nie chce – w tych działaniach stoi w jednym szeregu z liberalną burżuazją. W konfl ikcie między wielkim ponadnarodowym kapitałem

a burżuazją narodową bierze raczej – przynajmniej de fac-to – stronę tego pierwszego. Atak na kapitalizm pozostał gdzieś w głębokim tle mimo całej rewolucyjnej retoryki.

Kapitalizm jednak nie ustanowił raju na ziemi. Zresztą nawet nie próbował. Jedni bogacili się bardziej, drudzy mniej, a jeszcze inni po prostu biednieli. Pojawiły się nowe zagrożenia. Coraz więcej grup społecznych, które glo-balizacja wyrzucała z siodła, zaczynało stawiać opór. Najpierw rozproszony, izolowany, wręcz rozpaczliwy, potem coraz pewniejszy siebie, coraz lepiej zorganizo-wany. Wreszcie musiał nastąpić przełom. Na hasło es-tablishmentu „Nie ma alternatywy” ludzie odpowiedzieli: „No i co z tego?”. Na globalizację gospodarki odpowie-dzieli globalizacją oporu.

Zrodzony w ten sposób ruch ma bardzo złożony, wręcz ambiwalentny charakter. Jego baza chce bronić status quo – jest konserwatywna, czasami nawet ksenofobiczna. Pamiętam wypowiedź włoskiej prostytutki, solidaryzującej się z antyglobalistami w Genui: popiera protesty, bo jej sa-mej zagraża konkurencja w postaci tańszych prostytutek z Europy Wschodniej. Zaplecze ruchu antyglobalistycznego stanowią robotnicy z bankrutujących fabryk, chłopi tracący ziemię, drobni przedsiębiorcy nie wytrzymujący konkuren-cji... Ci wszyscy, których świat się rozleciał.

Natomiast awangardą ruchu – tymi, którzy kierują, organizują, nadają ton, których widać na ulicach – są najczęściej radykalni lewicowcy. Lewica – ta autentyczna – ponownie podjęła frontalny atak na kapitalizm. Dlaczego akurat lewica stanęła na czele tego konserwatywnego ruchu oporu? Bo tylko ona była w stanie pokierować nowym, mię-dzynarodowym ruchem. Prawicowcy pozostali zamknięci w swoich narodowych czy wyznaniowych gettach, ich in-teresuje tylko własne podwórko. Ochrona polskiego prze-mysłu, obrona wiary katolickiej. Nie widzą, że te same lub podobne problemy przeżywają pracownicy w innych krajach, że laicyzacja uderza też w islam czy judaizm, że nie tylko Polska, ale też np. Niemcy tracą suwerenność.

Ale ten opisany przeze mnie paradoks miał już pre-cedens. Była nim rewolucja październikowa lat 1917-1920. Kierowali nią ultralewicowi bolszewicy, lecz główną siłą tej rewolucji – przynajmniej w pierwszym okresie – było konserwatywne chłopstwo. Chłopi nie chcieli socjalizmu, ale walczyli przeciwko kapitalizmowi, przeciw urynko-wieniu gospodarki wiejskiej (zaledwie dekadę wcześniej reformy Stołypina rozbiły wiejską obszczinę). Bolszewicy ich żywiołową walkę wykorzystali, popłynęli na jej fali. Lenin powiedział później, że bolszewicy wygrali rewolu-cję dzięki przejęciu programu chłopskiej partii eserow-ców. Innym ustępstwem bolszewików było uznanie pra-wa do samostanowienia dla narodów peryferyjnych, choć przejściowo oddalało to proces jednoczenia światowego proletariatu...

Wróćmy wszakże do współczesnego antyglobalizmu. Łączy on bardzo różne tendencje. Weźmy np. stosunek do państwa, gdzie zaobserwować można co najmniej trzy sta-nowiska. Niektórzy antyglobaliści remedium na globalizację widzą w stworzeniu światowego super-państwa („globalnej demokracji”), podczas gdy anarchiści z „czarnego bloku” walczą przeciw każdemu państwu, każdej władzy. Jeszcze inni działacze bronią państwa narodowego jako zapory przed globalizacją, np. Ralph Nader, kandydat amery-kańskich Zielonych na prezydenta, powiedział: „Państwo narodowe, które było tak lżone przed dekadami jako military-styczne, jest jedyną strukturą, która ma władzę obronić ludzi przed groźnymi siłami globalnymi... W rzeczywistości musimy powstrzymać osłabianie państwa narodowego przez ciała takie jak Światowa Organizacja Handlu”.

Muszę tu wyraźnie powiedzieć, że ja jestem antygloba-listą a nie jakimś (pojawił się taki termin) „alterglobalistą”. Jestem przeciwny globalizacji jako takiej – każdej globali-zacji – bo prowadzi ona do uniformizacji i centralizacji, jest więc sprzeczna z moimi ideałami Wolności i Różnorodności. Podejrzliwie więc patrzę na tych, którzy „złą” globalizację neoliberalną chcieliby zastąpić jakimś „dobrym” modelem globalizacji. Jestem za współpracą mię-dzynarodową, ale na zasadach autonomii i poszanowania tożsamości, a nie podpo-rządkowania jednolitemu kierownictwu i „jedynie słusznemu” modelowi. Nie prze-szkadza mi to jednak współpracować z tymi, którzy chcą globalizować inaczej. Na podziały przyjdzie czas później.

W tym układzie ATTAC1 jest siłą „centrową”, reprezentującą tzw. lewi-cowych reformistów. Oblicze ideowe poszczególnych oddziałów narodowych różni się czasem od siebie odcieniem. W Polsce ATTAC współtworzą trzy środowi-ska: dawne Wolne Związki Zawodowe Andrzeja Gwiazdy, radykalni ekologiści wywodzący się z Federacji Zielonych oraz trockizujący marksiści, czasem związani z PPS.

Dla jednych ATTAC to groźni wywrotowcy, bez mała młodsi bracia ben Ladena (taki felieton pojawił się kiedyś we „Wprost”). Tymczasem inni – „prawdziwi rewolucjoniści” – zarzucają ATTAC-owi reformizm. Powiem jasno: dla mnie to żaden zarzut. Wolę ludzi, którzy robią coś konkretnego dla innych, od internetowych gaduł produkujących slogany. Jedno dziecko nakarmione przez „Caritas” czy wyleczone przez Owsiaka znaczy dla mnie więcej niż tona rrrewolu-cyjnych ulotek. Uważam, że nie ma co czekać na rewolucję – trzeba robić swoje tu i teraz, choćby małymi kroczkami. A kiedyś, być może, te małe kroczki przybliżą ów wymarzony cel. Jak to mawiają marksiści: ilość przejdzie w jakość.

Nie znaczy to, że ATTAC nie ma swoich minusów. Jego sztandarowy postulat – „podatek Tobina”2 – jest po pro-stu nieczytelny dla ludzi, którzy powinni być zapleczem ruchu antyglobalistycznego, dla prze-ciętnych ofi ar globalizacji. Taki człowiek chciałby wiedzieć, co z wprowadzenia podatku Tobina będzie miał on, jego rodzina, jego zakład, jego miasto.

...Wracałem kiedyś z zebrania ATTAC, na którym z ogniem w oczach mówiono o Porto Allegre3. Było około szesnastej, siąpił deszcz. Na ulicy zobaczyłem sporą kolejkę skulonych mężczyzn w różnym wieku, tłoczących się pod szyldem „Noclegownia dla bezdomnych”. Wzdrygnąłem się. To okropne, gdy już wczesnym popołudniem człowiek musi się zastanawiać, gdzie by tu przenocować – i ma szansę, że tego noclegu w ludzkich warunkach nie znajdzie. Zamyśliłem się: co tym ludziom dało Porto Allegre? Czy to nie była taka impreza ku pokrzepieniu serc aktywistów? Sztuka dla sztuki?

Jak na mój gust, ATTAC jest wciąż za bardzo akademicki, zbyt oderwany od codziennych problemów zwykłych ludzi. A przecież globalizacja atakuje nas zewsząd, codziennie, bez wytchnienia. Gdy dotyczące ciebie decyzje podejmowa-ne są w coraz odleglejszych miejscach. Gdy pada fabryka nie wytrzymująca zagranicznej konkurencji. Gdy „restruktu-ryzują” górnictwo. Gdy prywatyzują usługi publiczne. Gdy li-kwidują linię kolejową. Gdy rząd zapomina o ochronie praw polskich rybaków w negocjacjach z UE. Gdy powstaje kolej-ny hipermarket, pod wpływem którego bankrutują nie tylko małe sklepy, ale także lokalni producenci (bo partnerów

szuka w wielkich fi rmach). Gdy budują multikino, które wymiata okoliczne kina. Gdy w Twojej miejscowości pojawia się trzeci McDonald. Gdy w telewizji możesz oglądać fi lmy amerykańskie i amerykań-skie, a poza tym jeszcze kilka amerykań-skich. Gdy wszyscy dookoła słuchają mu-zyki z MTV, ubierają się jak bohaterowie „Beverly Hills” i wydają z siebie odgłosy takie jak „Oops” czy „Wow”. To wszystko jest globalizacja. I to wszystko jest pali-wem do protestów.

Ale to trzeba ludziom wytłumaczyć. Na razie polska sekcja ATTAC to genera-łowie bez armii – podczas gdy za oknem

stoi zdezorientowana armia bez generałów. Potencjalni sympatycy patrzą na antyglobalistów podejrzliwie. Zrobiłem kiedyś ankietę: okazało się, że przeciwników globalizacji było kilkakrotnie więcej niż zwolenników ruchu antyglo-balistycznego. Przypuszczam, że od zorganizowanego antyglobalizmu odstręcza ich abstrakcyjny charakter haseł, zadymiarski image, ideologiczne doktrynerstwo. I to trzeba zmieniać. Ruch antyglobalistyczny musi prze-mówić do ludzi ludzkim głosem.

Jarosław Tomasiewicz

Przypisy od redakcji:1. O głównych założeniach ruchu i stowarzyszenia ATTAC (Obywatelska Inicjatywa Opodatkowania Obrotu Kapitałowego) pisaliśmy w nr 2 i 4 „Obywa-tela”. Zobacz też w Internecie: www.attac.pl 2. O tzw. podatku Tobina pisaliśmy szerzej w „Obywatelu” nr 6.3. Porto Alegre – miasto w Brazylii, znane z organizo-wania Światowego Forum Społecznego, największego spotkania przeciwników globalizacji. Relacja z tego wydarzenia ukazała się w „Obywatelu” nr 6.

JAKI ATTAC?

AGORA

Jarosław Tomasiewicz

Zaplecze ruchu antyglobalistycznego stanowią robotnicy

z bankrutujących fabryk, chłopi tracący ziemię, drobni przedsiębiorcy

nie wytrzymujący konkurencji... Ci wszyscy,

których świat się rozleciał.

AGORA.indd 44-45 03-01-19, 21:22:59

Page 45: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL44 OBYWATEL 45

Miniona dekada była okresem triumfu kapitalizmu. Upadł

komunizm, Zachód zafundował sobie najdłuższy jak dotąd

okres prosperity. Przyczyna oszałamiającego wzrostu

gospodarczego była prosta – otwarły się nowe, wyposzczone rynki zbytu w krajach dawnego

bloku wschodniego. Pojawiły się nowe możliwości ekspansji

kapitałowej, można było za bezcen wykupywać całe gałęzie gospodarki – choćby po to, by wykończyć konkurencję. Francis

Fukuyama obwieścił koniec historii. Dla kapitalizmu nie widać było alternatywy. Rządy

i społeczeństwa posłusznie więc godziły się na bolesną

„transformację ustrojową” tzn. na dostosowanie swoich gospodarek do neoliberalnej

ekonomii globalnej. Zwycięstwo kapitalizmu doprowadziło do kryzysu

lewicy – bodaj najgłębszego z dotychczasowych. Można zaryzykować twierdzenie, że tradycyjna lewica przestała istnieć. Całe rzesze dotychczasowych lewicowców przecho-dziły na stronę swych wrogów. Najczęściej dawni marksiści stawali się liberałami. Wynikało to nie tylko ze wspólnych Oświeceniowych korzeni, ale też z głęboko zakorzenionej wiary w determinizm historyczny: ci ludzie chcieli być za-wsze po stronie Postępu, po stronie zwycięzców, a skoro postęp okazał się prowadzić do kapitalizmu, to zaakcep-towali kapitalizm. Nie sposób wymienić długiej listy intelek-tualistów, którzy przeżyli nawrócenie na liberalizm. Ich śla-dem podążali politycy pokroju Blaira czy Kwaśniewskiego, pod wodzą których socjaldemokracja przeistoczyła się w partię sytej, zamożnej, wykształconej klasy średniej.

Oczywiście na placu boju pozostały niedobitki lewicy rewolucyjnej: rozmaitych trockistów, poststalinowców, anarchistów, radykalnych ekologistów etc. Ale nawet ta lewica trwała zepchnięta do głębokiej defensywy. Wobec kompromitacji projektu socjalistycznego, wobec zagubienia swej bazy społecznej zajmuje się tematami – moim zda-niem – zastępczymi. Walczy z faszyzmem i klerykalizmem (często wyimaginowanymi), broni praw najróżniejszych mniejszości, angażuje się w ochronę środowiska i rozma-ite ekstrawagancje obyczajowe. Chce czy nie chce – w tych działaniach stoi w jednym szeregu z liberalną burżuazją. W konfl ikcie między wielkim ponadnarodowym kapitałem

a burżuazją narodową bierze raczej – przynajmniej de fac-to – stronę tego pierwszego. Atak na kapitalizm pozostał gdzieś w głębokim tle mimo całej rewolucyjnej retoryki.

Kapitalizm jednak nie ustanowił raju na ziemi. Zresztą nawet nie próbował. Jedni bogacili się bardziej, drudzy mniej, a jeszcze inni po prostu biednieli. Pojawiły się nowe zagrożenia. Coraz więcej grup społecznych, które glo-balizacja wyrzucała z siodła, zaczynało stawiać opór. Najpierw rozproszony, izolowany, wręcz rozpaczliwy, potem coraz pewniejszy siebie, coraz lepiej zorganizo-wany. Wreszcie musiał nastąpić przełom. Na hasło es-tablishmentu „Nie ma alternatywy” ludzie odpowiedzieli: „No i co z tego?”. Na globalizację gospodarki odpowie-dzieli globalizacją oporu.

Zrodzony w ten sposób ruch ma bardzo złożony, wręcz ambiwalentny charakter. Jego baza chce bronić status quo – jest konserwatywna, czasami nawet ksenofobiczna. Pamiętam wypowiedź włoskiej prostytutki, solidaryzującej się z antyglobalistami w Genui: popiera protesty, bo jej sa-mej zagraża konkurencja w postaci tańszych prostytutek z Europy Wschodniej. Zaplecze ruchu antyglobalistycznego stanowią robotnicy z bankrutujących fabryk, chłopi tracący ziemię, drobni przedsiębiorcy nie wytrzymujący konkuren-cji... Ci wszyscy, których świat się rozleciał.

Natomiast awangardą ruchu – tymi, którzy kierują, organizują, nadają ton, których widać na ulicach – są najczęściej radykalni lewicowcy. Lewica – ta autentyczna – ponownie podjęła frontalny atak na kapitalizm. Dlaczego akurat lewica stanęła na czele tego konserwatywnego ruchu oporu? Bo tylko ona była w stanie pokierować nowym, mię-dzynarodowym ruchem. Prawicowcy pozostali zamknięci w swoich narodowych czy wyznaniowych gettach, ich in-teresuje tylko własne podwórko. Ochrona polskiego prze-mysłu, obrona wiary katolickiej. Nie widzą, że te same lub podobne problemy przeżywają pracownicy w innych krajach, że laicyzacja uderza też w islam czy judaizm, że nie tylko Polska, ale też np. Niemcy tracą suwerenność.

Ale ten opisany przeze mnie paradoks miał już pre-cedens. Była nim rewolucja październikowa lat 1917-1920. Kierowali nią ultralewicowi bolszewicy, lecz główną siłą tej rewolucji – przynajmniej w pierwszym okresie – było konserwatywne chłopstwo. Chłopi nie chcieli socjalizmu, ale walczyli przeciwko kapitalizmowi, przeciw urynko-wieniu gospodarki wiejskiej (zaledwie dekadę wcześniej reformy Stołypina rozbiły wiejską obszczinę). Bolszewicy ich żywiołową walkę wykorzystali, popłynęli na jej fali. Lenin powiedział później, że bolszewicy wygrali rewolu-cję dzięki przejęciu programu chłopskiej partii eserow-ców. Innym ustępstwem bolszewików było uznanie pra-wa do samostanowienia dla narodów peryferyjnych, choć przejściowo oddalało to proces jednoczenia światowego proletariatu...

Wróćmy wszakże do współczesnego antyglobalizmu. Łączy on bardzo różne tendencje. Weźmy np. stosunek do państwa, gdzie zaobserwować można co najmniej trzy sta-nowiska. Niektórzy antyglobaliści remedium na globalizację widzą w stworzeniu światowego super-państwa („globalnej demokracji”), podczas gdy anarchiści z „czarnego bloku” walczą przeciw każdemu państwu, każdej władzy. Jeszcze inni działacze bronią państwa narodowego jako zapory przed globalizacją, np. Ralph Nader, kandydat amery-kańskich Zielonych na prezydenta, powiedział: „Państwo narodowe, które było tak lżone przed dekadami jako military-styczne, jest jedyną strukturą, która ma władzę obronić ludzi przed groźnymi siłami globalnymi... W rzeczywistości musimy powstrzymać osłabianie państwa narodowego przez ciała takie jak Światowa Organizacja Handlu”.

Muszę tu wyraźnie powiedzieć, że ja jestem antygloba-listą a nie jakimś (pojawił się taki termin) „alterglobalistą”. Jestem przeciwny globalizacji jako takiej – każdej globali-zacji – bo prowadzi ona do uniformizacji i centralizacji, jest więc sprzeczna z moimi ideałami Wolności i Różnorodności. Podejrzliwie więc patrzę na tych, którzy „złą” globalizację neoliberalną chcieliby zastąpić jakimś „dobrym” modelem globalizacji. Jestem za współpracą mię-dzynarodową, ale na zasadach autonomii i poszanowania tożsamości, a nie podpo-rządkowania jednolitemu kierownictwu i „jedynie słusznemu” modelowi. Nie prze-szkadza mi to jednak współpracować z tymi, którzy chcą globalizować inaczej. Na podziały przyjdzie czas później.

W tym układzie ATTAC1 jest siłą „centrową”, reprezentującą tzw. lewi-cowych reformistów. Oblicze ideowe poszczególnych oddziałów narodowych różni się czasem od siebie odcieniem. W Polsce ATTAC współtworzą trzy środowi-ska: dawne Wolne Związki Zawodowe Andrzeja Gwiazdy, radykalni ekologiści wywodzący się z Federacji Zielonych oraz trockizujący marksiści, czasem związani z PPS.

Dla jednych ATTAC to groźni wywrotowcy, bez mała młodsi bracia ben Ladena (taki felieton pojawił się kiedyś we „Wprost”). Tymczasem inni – „prawdziwi rewolucjoniści” – zarzucają ATTAC-owi reformizm. Powiem jasno: dla mnie to żaden zarzut. Wolę ludzi, którzy robią coś konkretnego dla innych, od internetowych gaduł produkujących slogany. Jedno dziecko nakarmione przez „Caritas” czy wyleczone przez Owsiaka znaczy dla mnie więcej niż tona rrrewolu-cyjnych ulotek. Uważam, że nie ma co czekać na rewolucję – trzeba robić swoje tu i teraz, choćby małymi kroczkami. A kiedyś, być może, te małe kroczki przybliżą ów wymarzony cel. Jak to mawiają marksiści: ilość przejdzie w jakość.

Nie znaczy to, że ATTAC nie ma swoich minusów. Jego sztandarowy postulat – „podatek Tobina”2 – jest po pro-stu nieczytelny dla ludzi, którzy powinni być zapleczem ruchu antyglobalistycznego, dla prze-ciętnych ofi ar globalizacji. Taki człowiek chciałby wiedzieć, co z wprowadzenia podatku Tobina będzie miał on, jego rodzina, jego zakład, jego miasto.

...Wracałem kiedyś z zebrania ATTAC, na którym z ogniem w oczach mówiono o Porto Allegre3. Było około szesnastej, siąpił deszcz. Na ulicy zobaczyłem sporą kolejkę skulonych mężczyzn w różnym wieku, tłoczących się pod szyldem „Noclegownia dla bezdomnych”. Wzdrygnąłem się. To okropne, gdy już wczesnym popołudniem człowiek musi się zastanawiać, gdzie by tu przenocować – i ma szansę, że tego noclegu w ludzkich warunkach nie znajdzie. Zamyśliłem się: co tym ludziom dało Porto Allegre? Czy to nie była taka impreza ku pokrzepieniu serc aktywistów? Sztuka dla sztuki?

Jak na mój gust, ATTAC jest wciąż za bardzo akademicki, zbyt oderwany od codziennych problemów zwykłych ludzi. A przecież globalizacja atakuje nas zewsząd, codziennie, bez wytchnienia. Gdy dotyczące ciebie decyzje podejmowa-ne są w coraz odleglejszych miejscach. Gdy pada fabryka nie wytrzymująca zagranicznej konkurencji. Gdy „restruktu-ryzują” górnictwo. Gdy prywatyzują usługi publiczne. Gdy li-kwidują linię kolejową. Gdy rząd zapomina o ochronie praw polskich rybaków w negocjacjach z UE. Gdy powstaje kolej-ny hipermarket, pod wpływem którego bankrutują nie tylko małe sklepy, ale także lokalni producenci (bo partnerów

szuka w wielkich fi rmach). Gdy budują multikino, które wymiata okoliczne kina. Gdy w Twojej miejscowości pojawia się trzeci McDonald. Gdy w telewizji możesz oglądać fi lmy amerykańskie i amerykań-skie, a poza tym jeszcze kilka amerykań-skich. Gdy wszyscy dookoła słuchają mu-zyki z MTV, ubierają się jak bohaterowie „Beverly Hills” i wydają z siebie odgłosy takie jak „Oops” czy „Wow”. To wszystko jest globalizacja. I to wszystko jest pali-wem do protestów.

Ale to trzeba ludziom wytłumaczyć. Na razie polska sekcja ATTAC to genera-łowie bez armii – podczas gdy za oknem

stoi zdezorientowana armia bez generałów. Potencjalni sympatycy patrzą na antyglobalistów podejrzliwie. Zrobiłem kiedyś ankietę: okazało się, że przeciwników globalizacji było kilkakrotnie więcej niż zwolenników ruchu antyglo-balistycznego. Przypuszczam, że od zorganizowanego antyglobalizmu odstręcza ich abstrakcyjny charakter haseł, zadymiarski image, ideologiczne doktrynerstwo. I to trzeba zmieniać. Ruch antyglobalistyczny musi prze-mówić do ludzi ludzkim głosem.

Jarosław Tomasiewicz

Przypisy od redakcji:1. O głównych założeniach ruchu i stowarzyszenia ATTAC (Obywatelska Inicjatywa Opodatkowania Obrotu Kapitałowego) pisaliśmy w nr 2 i 4 „Obywa-tela”. Zobacz też w Internecie: www.attac.pl 2. O tzw. podatku Tobina pisaliśmy szerzej w „Obywatelu” nr 6.3. Porto Alegre – miasto w Brazylii, znane z organizo-wania Światowego Forum Społecznego, największego spotkania przeciwników globalizacji. Relacja z tego wydarzenia ukazała się w „Obywatelu” nr 6.

JAKI ATTAC?

AGORA

Jarosław Tomasiewicz

Zaplecze ruchu antyglobalistycznego stanowią robotnicy

z bankrutujących fabryk, chłopi tracący ziemię, drobni przedsiębiorcy

nie wytrzymujący konkurencji... Ci wszyscy,

których świat się rozleciał.

AGORA.indd 44-45 03-01-19, 21:22:59

Page 46: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL46

AGORA

OBYWATEL 47

Co najmniej 30 lat swojego świadomego życia prze-żyłem w komunizmie. Wystarczająco długo, by tego systemu szczerze nienawidzić i by jego byłych pro-

minentnych piewców traktować z najwyższą podejrzliwo-ścią. Wystarczająco długo, by rozumieć, że Polska w roku 2002 jest krajem wszelkich swobód w porównaniu z kra-jem, w którym byle szeregowy funkcjonariusz MO podcho-dził do mnie na ulicy i w majestacie prawa wyszarpywał ze swetra opornik. Ale czasem czuję się tak, jak być może czuli się Rosjanie w krótkim okresie rządów Kierenskiego. Obalili cara i cieszyli się nieporównanie większą wolno-ścią niż za jego panowania, ale przeczuwali już zagrożenia nieodległej przyszłości i pomruki nadchodzącej nowej, jeszcze bardziej bezwzględnej tyranii. W obecnym polskim chaosie niby-wolności przeczuwam groźbę nadchodzącej nowej-starej niewoli. Symptomów przybywa z dnia na dzień. Dostrzegają je ludzie reprezentujący bardzo różne przekonania polityczne, w tym także autorzy publikujący w „Obywatelu”. Ich niepokój i krytyka dotyczy jednak czę-sto objawów choroby a nie jej przyczyn, proponowane zaś środki zaradcze są w istocie propozycją, by grypę leczyć gangreną.

Mam wrażenie, że w umysłach niektórych anar-chistów, ekologów lub, mówiąc ogólnie, ludzi dostrzegających zagrożenie nową tyranią – tech-

nologii, standaryzacji i masowości – pokutuje nie zawsze uświadomiony sentyment do realnego socjalizmu, a więc do dominacji państwa i ideologii nad jednostką. Nietrudno zauważyć, że mamy tu do czynienia z pewną schizo-frenią. To rozdwojenie jaźni polega na głoszeniu jedno-cześnie: postulatu ograniczenia represyjnej aktywności państwa oraz postulatu zwiększenia kontroli państwa nad przepływem kapitału i czynnościami cywilno-prawnymi obywateli.

W imię ograniczenia bezwzględnych, rzekomo, reguł kapitalizmu stawia się często postulaty „ograniczenia gromadzenia kapitału” czy „kon-

troli społecznej nad tym, co kapitalistom wolno”. Rezultat takiej kontroli jest łatwy do przewidzenia. Urzędnik, który ma kapitalistę kontrolować, weźmie od kapitalisty łapów-kę za niewtrącanie się do biznesu i będzie po krzyku. To prawda, że pozostawanie we władzy pieniądza może być złe, a nawet niebezpieczne. Ale pozostawanie we władzy pieniądza, za którym stoi urzędnik, oznacza pozo-stawanie we władzy państwowej mafi i, czego doskonałym przykładem jest obecna sytuacja Polski. Nic tu nie pomogą skomplikowane teorie na temat sposobu zadekretowania równowagi między władzami pieniądza i urzędnika (zwa-

nego inaczej „głosem ludzi” czy „przedstawicielami ludu”), bo życie, jak zwykle, zwycięży z przepisami krępującymi działalność zmierzającą do wzbogacenia się. Urzędnicy niezawodnie sprzymierzą się z kapitałem, żeby jawnie lub skrycie uczestniczyć w jego zyskach, bo dlaczego nie mieliby skorzystać z okazji? Nieliczni uczciwi ministrowie, prokuratorzy i inspektorzy zostaną zaś sprawnie uciszeni, w skrajnych przypadkach tak, jak śp. prezes NIK Walerian Pańko albo komendant Marek Papała.

Nasuwają się dwa kierunki działania w celu uzdrowienia takiej, niewątpliwie chorej, sytuacji. Pierwszy (A): pogonić kapitalistów, żeby przestali

nam deprawować urzędników. Wtedy budujemy jedynie słuszny system. Problemy jednak pozostają, a nawet się rozmnażają. Bo nowe wspaniałe państwo bez kapitalistów, choćby nie wiem jak uczciwymi urzędnikami dysponowało, nigdy nie będzie tak wydajnie zarządzać gospodarką, jak robią to prywatne podmioty ekonomiczne. Urzędnicy nie są w stanie, nawet przy najlepszych chęciach, zarządzać organizmem tak skomplikowanym, jak gospodarka kraju, czy nawet jego części. Podobnie jak biolodzy – choćby naj-wytrawniejsi – nie wytworzą syntetycznej pszenicy tańszej niż poczciwie nam wschodzące co roku zielsko podlewa-ne krowieńcem. Kapitalizm państwowy jest niewydajny. Konieczne więc się staje budowanie łagrów, żeby zmusić ludzi do pracy, do której brak jest innej motywacji (wszak nie można gromadzić dóbr, bo nie wolno być kapitalistą).

Chyba nie o to chodzi. A jednak słychać wiele wypo-wiedzi utrzymanych w tym duchu. Protesty prze-ciwko zmianom w Kodeksie Pracy poparte są teorią

walki klas i tezą o tym, że kapitaliści sprzymierzyli się z władzą, żeby – jak dawniej, w XIX wieku – gnębić i wyzy-skiwać pracownika, pozbawiwszy go przywilejów. Zamiast męczyć czytelnika wykazywaniem anachroniczności i nie-spójności takiego rozumowania proponuję mu wyobrazić sobie, że od jutra chce zostać prywatnym przedsiębiorcą w Polsce. Nie musi przecież mieć wielkiego kapitału: Rothschild i inni zaczynali, jak wiadomo, od paru groszy. Proszę wyobrazić sobie jak krok po kroku z wyzyskiwane-go pracobiorcy stajesz się prywatnym przedsiębiorcą, np. producentem gumek-myszek. Jak idziesz do urzędu gmi-ny, zgłaszasz działalność, idziesz do ZUS-u, GUS-u, być może Sanepidu i PIP-u, do banku i producenta pieczątek. Potem już będzie łatwiej: co miesiąc ponad 600 zł na ZUS za siebie (bez względu na sukces lub fi asko fi nansowe) i prawie 50% pensji pracownika, co miesiąc deklaracja podatkowa PIT-5, PIT-4, VAT-7, RMUA i przelewy, no i jesz-cze podwyższony o jakieś 1000% czynsz za lokal. Do tego

kasa fi skalna, książka przychodów i rozchodów, kontrola skarbowa. Po paru tygodniach niezbędne okaże się zle-cenie prowadzenia księgowości biuru rachunkowemu za 300-600 zł miesięcznie plus VAT. Proszę czytelnika, żeby wyobraził sobie, czy i jak wyzyskuje swojego pracownika. Czy czuje tę chęć wyciśnięcia z pana Ziutka ostatnich po-tów, żeby tylko pomnożyć swój zysk, żeby kupić skórzaną kanapę do dużego pokoju, a może nawet używaną skodę fabię? Nie czuje? A, to w takim razie zarzucam bałamut-ność twierdzeniu, że kapitalista kieruje się żądzą zysku i wyzysku. Teorie dzielące ludzi na dobrych pracowników i złych kapitalistów opierają się na założeniu, że społeczeń-stwo dzieli się na „klasy”, przede wszystkim pracodawców i pracobiorców, i że świat można ulepszyć zabierając tro-chę tym złym i dając dobrym.

Podejrzewam, że z punktu widzenia pracownika huty czy fabryki obrabiarek świat tak właśnie wy-gląda. Państwo sprzymierzone z kapitalistą odbiera

pracownikowi jego prawa, jego zabezpieczenia socjalne, redukuje zatrudnienie. Jest to jednak optyka skrzywio-na przez wieloletnie nawyki, nie biorąca pod uwagę, że przyczyną zła jest zbyt mała, a nie zbyt duża wolność w dziedzinie np. prawa pracy. Błędem nie jest odbieranie specjalnych praw czy przywilejów pracownikowi huty, lecz to, że ta huta w ogóle istnieje – podtrzymywana przy życiu zabiegami oportunistycznych wodzów partyjnych. Łatwiej jest wodzowi powiedzieć, że pracownikowi będzie dobrze i bezpiecznie, niż przekonać ludzi do użycia wyobraźni, do nowego spojrzenia i odważnych zmian. Chodzi w końcu tylko o to, żeby zostać ważniakiem na 4 lata.

Proponuję więc uruchomić wyobraźnię. Wyobraźmy sobie, że chcemy ustawowo chronić słuszne pra-wa przedszkolaków. Wprowadzamy w tym celu

Kodeks Opieki nad Przedszkolakiem (KOP), w którym są szczegółowo opisane wszystkie czynności, jakie rodzic i przedszkolanka codziennie powinni wykonywać wobec przedszkolaka, jakiej szerokości chodnikiem go prowadzić do przedszkola, na jakim ogniu gotować dlań kaszkę, w jakich sytuacjach przedszkolak może dać kopniaka ro-dzicowi itd. Na pierwszy rzut oka taki kodeks to dla przed-szkolaka marzenie. Nareszcie wszystko pod kontrolą, nie będzie rodzic pluł mu w twarz, a kaszka nie ma prawa być za słona. Po głębszej analizie jednak pojawia się obawa, że w tej sytuacji potencjalni rodzice przestaną mieć chęć na posiadanie przedszkolaka. Rezultat będzie taki, że wpraw-dzie KOP będzie niezwykle postępowym i humanitarnym dokumentem, ale zabraknie w kraju przedszkolaków. Tak jak teraz ubywa pracobiorców, bo – jak rodziców – ubywa pracodawców!

Z punktu widzenia pracobiorcy na pierwszy rzut oka może się wydawać, że różne gwarancje socjalne, minimalne płace, ubezpieczenia to wielkie do-

brodziejstwo, prezenty, których nie wolno mu odbierać. Rzeczywiście są to prezenty, ale nie każdy prezent jest nam darowany w dobrej wierze. Niektóre podarunki, np. gwarancja bezpieczeństwa, mogą być okupione niewolą, zupełnie tak jak w bajce Krasickiego „Ptaszki w klatce”. System przymusowych ubezpieczeń, Kodeks Pracy i mi-liony przepisów regulujących gospodarkę to właśnie takie gwarancje złudnego bezpieczeństwa, które oznacza ode-

branie części wolności i odpowiedzialności. Państwo nas ubezpiecza, więc nie musimy już myśleć o materialnym zabezpieczeniu na przyszłość albo na wypadek choroby. Państwo nam gwarantuje w kodeksie to i tamto, więc nie musimy się doskonalić, testować innych możliwości za-trudnienia, nie musimy wręcz myśleć.

Powstaje pytanie: czy zwolnienie z myślenia i odpo-wiedzialności jest naszym wymarzonym stanem? Ryzykuję odpowiedź, że nie. I dlatego w interesie

pracobiorcy jest, by dążyć nie do utrzymania przywilejów wynikających z Kodeksu Pracy i innych paragrafów, lecz do natychmiastowego unieważnienia, likwidacji Kodeksu Pracy, systemu przymusowych ubezpieczeń społecznych, inspekcji PIP, jako haniebnych narzędzi zniewolenia pra-cobiorcy. Równolegle należałoby ograniczyć formalności i podatki nakładane na przedsiębiorców-pracodawców. Wtedy dopiero powstaje relacja: „wolny pracodawca – wolny pracobiorca”, a ewentualne kwestie sporne są roz-strzygane przez zastosowanie odpowiednich przepisów Kodeksu Karnego (gdy pracodawca np. znęca się nad pra-cobiorcą), Kodeksu Cywilnego, Handlowego i Konstytucji. Wtedy to pracobiorca jest decydentem i panem swoich pieniędzy jeśli chodzi o decyzję, czy i z jakiego systemu ubezpieczeń skorzystać. Wtedy wreszcie, jeśli pracownik uzna, że fi rma mu źle płaci albo źle go traktuje, przecho-

Dzieci re olucji –podz ały klasowe w służbie oligarchów

Witold Falkowski

rys.

Szym

on Su

rmac

z

AGORA.indd 46-47 03-01-19, 21:23:04

Page 47: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL46

AGORA

OBYWATEL 47

Co najmniej 30 lat swojego świadomego życia prze-żyłem w komunizmie. Wystarczająco długo, by tego systemu szczerze nienawidzić i by jego byłych pro-

minentnych piewców traktować z najwyższą podejrzliwo-ścią. Wystarczająco długo, by rozumieć, że Polska w roku 2002 jest krajem wszelkich swobód w porównaniu z kra-jem, w którym byle szeregowy funkcjonariusz MO podcho-dził do mnie na ulicy i w majestacie prawa wyszarpywał ze swetra opornik. Ale czasem czuję się tak, jak być może czuli się Rosjanie w krótkim okresie rządów Kierenskiego. Obalili cara i cieszyli się nieporównanie większą wolno-ścią niż za jego panowania, ale przeczuwali już zagrożenia nieodległej przyszłości i pomruki nadchodzącej nowej, jeszcze bardziej bezwzględnej tyranii. W obecnym polskim chaosie niby-wolności przeczuwam groźbę nadchodzącej nowej-starej niewoli. Symptomów przybywa z dnia na dzień. Dostrzegają je ludzie reprezentujący bardzo różne przekonania polityczne, w tym także autorzy publikujący w „Obywatelu”. Ich niepokój i krytyka dotyczy jednak czę-sto objawów choroby a nie jej przyczyn, proponowane zaś środki zaradcze są w istocie propozycją, by grypę leczyć gangreną.

Mam wrażenie, że w umysłach niektórych anar-chistów, ekologów lub, mówiąc ogólnie, ludzi dostrzegających zagrożenie nową tyranią – tech-

nologii, standaryzacji i masowości – pokutuje nie zawsze uświadomiony sentyment do realnego socjalizmu, a więc do dominacji państwa i ideologii nad jednostką. Nietrudno zauważyć, że mamy tu do czynienia z pewną schizo-frenią. To rozdwojenie jaźni polega na głoszeniu jedno-cześnie: postulatu ograniczenia represyjnej aktywności państwa oraz postulatu zwiększenia kontroli państwa nad przepływem kapitału i czynnościami cywilno-prawnymi obywateli.

W imię ograniczenia bezwzględnych, rzekomo, reguł kapitalizmu stawia się często postulaty „ograniczenia gromadzenia kapitału” czy „kon-

troli społecznej nad tym, co kapitalistom wolno”. Rezultat takiej kontroli jest łatwy do przewidzenia. Urzędnik, który ma kapitalistę kontrolować, weźmie od kapitalisty łapów-kę za niewtrącanie się do biznesu i będzie po krzyku. To prawda, że pozostawanie we władzy pieniądza może być złe, a nawet niebezpieczne. Ale pozostawanie we władzy pieniądza, za którym stoi urzędnik, oznacza pozo-stawanie we władzy państwowej mafi i, czego doskonałym przykładem jest obecna sytuacja Polski. Nic tu nie pomogą skomplikowane teorie na temat sposobu zadekretowania równowagi między władzami pieniądza i urzędnika (zwa-

nego inaczej „głosem ludzi” czy „przedstawicielami ludu”), bo życie, jak zwykle, zwycięży z przepisami krępującymi działalność zmierzającą do wzbogacenia się. Urzędnicy niezawodnie sprzymierzą się z kapitałem, żeby jawnie lub skrycie uczestniczyć w jego zyskach, bo dlaczego nie mieliby skorzystać z okazji? Nieliczni uczciwi ministrowie, prokuratorzy i inspektorzy zostaną zaś sprawnie uciszeni, w skrajnych przypadkach tak, jak śp. prezes NIK Walerian Pańko albo komendant Marek Papała.

Nasuwają się dwa kierunki działania w celu uzdrowienia takiej, niewątpliwie chorej, sytuacji. Pierwszy (A): pogonić kapitalistów, żeby przestali

nam deprawować urzędników. Wtedy budujemy jedynie słuszny system. Problemy jednak pozostają, a nawet się rozmnażają. Bo nowe wspaniałe państwo bez kapitalistów, choćby nie wiem jak uczciwymi urzędnikami dysponowało, nigdy nie będzie tak wydajnie zarządzać gospodarką, jak robią to prywatne podmioty ekonomiczne. Urzędnicy nie są w stanie, nawet przy najlepszych chęciach, zarządzać organizmem tak skomplikowanym, jak gospodarka kraju, czy nawet jego części. Podobnie jak biolodzy – choćby naj-wytrawniejsi – nie wytworzą syntetycznej pszenicy tańszej niż poczciwie nam wschodzące co roku zielsko podlewa-ne krowieńcem. Kapitalizm państwowy jest niewydajny. Konieczne więc się staje budowanie łagrów, żeby zmusić ludzi do pracy, do której brak jest innej motywacji (wszak nie można gromadzić dóbr, bo nie wolno być kapitalistą).

Chyba nie o to chodzi. A jednak słychać wiele wypo-wiedzi utrzymanych w tym duchu. Protesty prze-ciwko zmianom w Kodeksie Pracy poparte są teorią

walki klas i tezą o tym, że kapitaliści sprzymierzyli się z władzą, żeby – jak dawniej, w XIX wieku – gnębić i wyzy-skiwać pracownika, pozbawiwszy go przywilejów. Zamiast męczyć czytelnika wykazywaniem anachroniczności i nie-spójności takiego rozumowania proponuję mu wyobrazić sobie, że od jutra chce zostać prywatnym przedsiębiorcą w Polsce. Nie musi przecież mieć wielkiego kapitału: Rothschild i inni zaczynali, jak wiadomo, od paru groszy. Proszę wyobrazić sobie jak krok po kroku z wyzyskiwane-go pracobiorcy stajesz się prywatnym przedsiębiorcą, np. producentem gumek-myszek. Jak idziesz do urzędu gmi-ny, zgłaszasz działalność, idziesz do ZUS-u, GUS-u, być może Sanepidu i PIP-u, do banku i producenta pieczątek. Potem już będzie łatwiej: co miesiąc ponad 600 zł na ZUS za siebie (bez względu na sukces lub fi asko fi nansowe) i prawie 50% pensji pracownika, co miesiąc deklaracja podatkowa PIT-5, PIT-4, VAT-7, RMUA i przelewy, no i jesz-cze podwyższony o jakieś 1000% czynsz za lokal. Do tego

kasa fi skalna, książka przychodów i rozchodów, kontrola skarbowa. Po paru tygodniach niezbędne okaże się zle-cenie prowadzenia księgowości biuru rachunkowemu za 300-600 zł miesięcznie plus VAT. Proszę czytelnika, żeby wyobraził sobie, czy i jak wyzyskuje swojego pracownika. Czy czuje tę chęć wyciśnięcia z pana Ziutka ostatnich po-tów, żeby tylko pomnożyć swój zysk, żeby kupić skórzaną kanapę do dużego pokoju, a może nawet używaną skodę fabię? Nie czuje? A, to w takim razie zarzucam bałamut-ność twierdzeniu, że kapitalista kieruje się żądzą zysku i wyzysku. Teorie dzielące ludzi na dobrych pracowników i złych kapitalistów opierają się na założeniu, że społeczeń-stwo dzieli się na „klasy”, przede wszystkim pracodawców i pracobiorców, i że świat można ulepszyć zabierając tro-chę tym złym i dając dobrym.

Podejrzewam, że z punktu widzenia pracownika huty czy fabryki obrabiarek świat tak właśnie wy-gląda. Państwo sprzymierzone z kapitalistą odbiera

pracownikowi jego prawa, jego zabezpieczenia socjalne, redukuje zatrudnienie. Jest to jednak optyka skrzywio-na przez wieloletnie nawyki, nie biorąca pod uwagę, że przyczyną zła jest zbyt mała, a nie zbyt duża wolność w dziedzinie np. prawa pracy. Błędem nie jest odbieranie specjalnych praw czy przywilejów pracownikowi huty, lecz to, że ta huta w ogóle istnieje – podtrzymywana przy życiu zabiegami oportunistycznych wodzów partyjnych. Łatwiej jest wodzowi powiedzieć, że pracownikowi będzie dobrze i bezpiecznie, niż przekonać ludzi do użycia wyobraźni, do nowego spojrzenia i odważnych zmian. Chodzi w końcu tylko o to, żeby zostać ważniakiem na 4 lata.

Proponuję więc uruchomić wyobraźnię. Wyobraźmy sobie, że chcemy ustawowo chronić słuszne pra-wa przedszkolaków. Wprowadzamy w tym celu

Kodeks Opieki nad Przedszkolakiem (KOP), w którym są szczegółowo opisane wszystkie czynności, jakie rodzic i przedszkolanka codziennie powinni wykonywać wobec przedszkolaka, jakiej szerokości chodnikiem go prowadzić do przedszkola, na jakim ogniu gotować dlań kaszkę, w jakich sytuacjach przedszkolak może dać kopniaka ro-dzicowi itd. Na pierwszy rzut oka taki kodeks to dla przed-szkolaka marzenie. Nareszcie wszystko pod kontrolą, nie będzie rodzic pluł mu w twarz, a kaszka nie ma prawa być za słona. Po głębszej analizie jednak pojawia się obawa, że w tej sytuacji potencjalni rodzice przestaną mieć chęć na posiadanie przedszkolaka. Rezultat będzie taki, że wpraw-dzie KOP będzie niezwykle postępowym i humanitarnym dokumentem, ale zabraknie w kraju przedszkolaków. Tak jak teraz ubywa pracobiorców, bo – jak rodziców – ubywa pracodawców!

Z punktu widzenia pracobiorcy na pierwszy rzut oka może się wydawać, że różne gwarancje socjalne, minimalne płace, ubezpieczenia to wielkie do-

brodziejstwo, prezenty, których nie wolno mu odbierać. Rzeczywiście są to prezenty, ale nie każdy prezent jest nam darowany w dobrej wierze. Niektóre podarunki, np. gwarancja bezpieczeństwa, mogą być okupione niewolą, zupełnie tak jak w bajce Krasickiego „Ptaszki w klatce”. System przymusowych ubezpieczeń, Kodeks Pracy i mi-liony przepisów regulujących gospodarkę to właśnie takie gwarancje złudnego bezpieczeństwa, które oznacza ode-

branie części wolności i odpowiedzialności. Państwo nas ubezpiecza, więc nie musimy już myśleć o materialnym zabezpieczeniu na przyszłość albo na wypadek choroby. Państwo nam gwarantuje w kodeksie to i tamto, więc nie musimy się doskonalić, testować innych możliwości za-trudnienia, nie musimy wręcz myśleć.

Powstaje pytanie: czy zwolnienie z myślenia i odpo-wiedzialności jest naszym wymarzonym stanem? Ryzykuję odpowiedź, że nie. I dlatego w interesie

pracobiorcy jest, by dążyć nie do utrzymania przywilejów wynikających z Kodeksu Pracy i innych paragrafów, lecz do natychmiastowego unieważnienia, likwidacji Kodeksu Pracy, systemu przymusowych ubezpieczeń społecznych, inspekcji PIP, jako haniebnych narzędzi zniewolenia pra-cobiorcy. Równolegle należałoby ograniczyć formalności i podatki nakładane na przedsiębiorców-pracodawców. Wtedy dopiero powstaje relacja: „wolny pracodawca – wolny pracobiorca”, a ewentualne kwestie sporne są roz-strzygane przez zastosowanie odpowiednich przepisów Kodeksu Karnego (gdy pracodawca np. znęca się nad pra-cobiorcą), Kodeksu Cywilnego, Handlowego i Konstytucji. Wtedy to pracobiorca jest decydentem i panem swoich pieniędzy jeśli chodzi o decyzję, czy i z jakiego systemu ubezpieczeń skorzystać. Wtedy wreszcie, jeśli pracownik uzna, że fi rma mu źle płaci albo źle go traktuje, przecho-

Dzieci re olucji –podz ały klasowe w służbie oligarchów

Witold Falkowski

rys.

Szym

on Su

rmac

z

AGORA.indd 46-47 03-01-19, 21:23:04

Page 48: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL48 OBYWATEL 49

dzi natychmiast do innej, bo jest ich pełno – jak rodziców, kiedy nie są traumatycznie spętani Kodeksem Opieki nad Przedszkolakiem.

Nie jest więc godne pożałowania to, że rząd Millera – prawdopodobnie dla zachowania pozorów nowo-czesności i zrozumienia kłopotów pracodawców

– godzi się na uelastycznienie Kodeksu Pracy, lecz to, że jakikolwiek rząd toleruje istnienie jakiegokolwiek Kodeksu Pracy! To biurokraci i ich kodeksy są autorami zniewo-lenia i bezrobocia. To oni są przyczyną mojego osobi-stego zniechęcenia do przedsiębiorczości. To przez nich nie widzę sensu jakiejkolwiek aktywności gospodarczej, z której owoców miałbym oddawać 70-90% na niejasno zdefi niowane wydatki ministrów Kołodki i Pola i rzęsiście oświetlone podjazdy willi notabli. W tej sytuacji wybieram minimum materialne i bierność ekonomiczną – choćby ze względów etycznych. Nie chcę się przyczyniać do umacniania mafi jnego systemu rozdziału pieniędzy, który posługuje się na przemian Kodeksem Pracy albo pojęciem „wrażliwości społecznej”, by znaleźć się w mafi jnej „rodzi-nie” wybranych w głosowaniu powszechnym. I tak marnuje się mój skromny potencjał patriotyzmu i przedsiębiorczo-ści. Tak się marnuje zapewne wiele tysięcy podobnych potencjałów, które – jakkolwiek skromne – zsumowane byłyby potężną siłą napędową gospodarki, poważnym pra-codawcą i inwestorem.

Podział społeczeństwa na klasy jest pewną abstrak-cją. Naprawdę mamy do czynienia z ludźmi, a nie z klasami. Pielęgnowanie pojęcia podziałów klaso-

wych jest wybitnie na rękę tzw. demokratycznej władzy! Przecież łatwiej jest rządzić dwoma zantagonizowanymi społeczeństwami niż jednym w miarę zgodnym i spójnym. Zawsze można to jednym, to drugim wskazywać tych dru-gich lub tych pierwszych jako winowajców niepowodzeń, można ich napuszczać na siebie, a samemu przyglądać się

demonstracjom i kontrdemonstracjom zza przyciemnia-nych szyb BMW. Gdyby nie państwo z jego ekwilibrystycz-nym systemem podatkowym, orwellowskimi ubezpiecze-niami społecznymi, przepisami zmieniającymi się w rytm wyborczych festiwali i polityką Janosika (zabrać i dać), to decyzja, czy być pracownikiem najemnym, czy też stać się przedsiębiorcą i pracodawcą byłaby tak samo łatwa, jak wybór między kupnem mleka z zawartością 2,0% lub 3,2% tłuszczu! Ta bariera jest stworzona, a nie zesłana przez złe moce.

Skoro jest stworzona, to można i warto ją rozmon-tować. Innymi słowy, warto spróbować opcji (B): pogonić biurokratów. Odebrać państwu władzę

nad rzeczami, nad którymi nie musi, nie powinno i zwy-kle władzy nie sprawowało. Czy w XV wieku słyszał ktoś o obowiązkowych ubezpieczeniach społecznych? A to właśnie w 1496 r. sejm polski zabronił chłopom noszenia złotych łańcuchów. Czyli, że mimo braku zabezpieczeń socjalnych i kontroli państwa klasie uciśnionej (chłopom) wiodło się tak dobrze, że klasa uciskająca (szlachta) mu-siała wprowadzić regulację prawną umożliwiającą odróż-nienie szlachcica od chłopa! Widzimy więc, że dobrobyt i normalność nie pojawia się tam, gdzie państwo opiekuje się uciśnionymi i ubezpiecza, uczy i karmi pod przymu-sem. Raczej odwrotnie: dobrobyt i normalność pojawiają się tam, gdzie rola państwa w obrocie gospodarczym i w życiu społecznym jest minimalna. To w takim mini-malistycznym państwie wielkie korporacje mają ruchy o wiele bardziej skrępowane – naturalną konkurencją, groźbą bojkotu, ryzykiem przejęcia czy wykupienia. Ba, w takim państwie być może koncerny nigdy nie rozrosły-by się do dzisiejszych rozmiarów, które faktycznie grożą nowym rodzajem niewolnictwa.

Witold Falkowski

Amerykańska pomoc pozwoliła odbudować Europę Zachodnią ze zniszczeń II wojny światowej. Płynęły pieniądze emitowane przez Zarząd Rezerwy Federalnej. W latach 60. wzajemna współpraca zaowocowała do-brobytem i rozwojem gospodarczym.

Dolar zyskał pozycję pieniądza światowego. Groma-dzono w nim rezerwy bankowe i zaczął obsługiwać domi-nującą część handlu międzynarodowego. Zarząd Rezerwy Federalnej USA uzyskał przywilej emisji środków i rezerw płatniczych świata. Gdy była potrzeba, maszyny drukarskie prowadziły emisję pieniądza, który wyjeżdżał za granicę, bez groźby wywołania infl acji na rynku amerykańskim. Nadmiar pieniądza wypływał za granicę, początkowo jako pomoc dla Europy, a później w zamian za emitowane do-lary kupowano towary i usługi. Pieniądz ten z reguły nie wracał na rynek amerykański, stając się rezerwą wielu państw i banków świata.

Lata 70. i 80. stały się okresem wzajemnej współpra-cy państw Europy Zachodniej. Narastały jednocześnie kłopoty ekonomiczne i zadłużenie bloku państw socjali-stycznych. Początkowo luźne formy współpracy państw Europy przekształciły się w coraz bardziej zintegrowane związki. Powiększyła się ilość państw przystępujących do Unii Europejskiej. Mimo to, ani marka, ani funt czy frank nie mogły konkurować na rynkach walutowych z potęgą dolara amerykańskiego.

Zmiany w Europie Wschodniej, upadek muru berliń-skiego poskutkowały likwidacją Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej i rubla transferowego. Pojawiła się możli-wość dalszego powiększenia obszaru Unii Europejskiej. Dało to Funduszowi Rezerw Federalnych możliwość dal-szego eksportu pieniądza do państw, które niegdyś były „za żelazną kurtyną”.

Państwa Europy Zachodniej nawet nie próbowały pod-jąć działań dla ekspansji własnych środków płatniczych. Zamiast tego w 1992 r. z wielką pompą podpisany zostaje traktat z Maastricht, którego sygnatariusze ograniczają własną emisję pieniądza. Za oceanem pozostają profi ty wynikające z prawa tworzenia pieniądza światowego. Można przypuszczać, iż był to rachunek za zjednoczenie całej Europy po upadku bloku wschodniego, zapłacony przez Brukselę za amerykańską zgodę na tworzenie się nowej potęgi politycznej.

Należy pamiętać, iż utrzymanie dolara jako podsta-wowych rezerw fi nansowych świata jest także wynikiem strachu przed jakimikolwiek zmianami. Mogłyby one spowodować destabilizację systemu fi nansowego. Takie zagrożenie niesie powrót do Ameryki dolarów, gdyby na-stąpiło ich wyparcie z rynków walutowych.

Po długich przygotowaniach, na przełomie 2001 i 2002 r. Unia Europejska wprowadziła wspólną walutę - euro. Emitentem stał się Europejski Bank Centralny, a realizatorami emisji Centralne Banki Narodowe. Wspólny

pieniądz ułatwia wszelkie transakcje. W Europie operacje fi nansowe i rezerwy banków zaczynają być prowadzone w euro, a wypierany jest dolar. Nadal obowiązuje traktat z Maastricht, ograniczający emisję europejskiej waluty. Gwarantem jest Europejski Bank Centralny, nie podlegają-cy wpływom żadnych sił politycznych.

Rozważmy pokusy i niebezpieczeństwa związane z emisją euro. Europa przeżywa stagnację gospodarczą i narastające bezrobocie. Trudny pieniądz i drogi kredyt nie ułatwią wyjścia z tej sytuacji. Będzie więc wzrastać presja w celu utrzymania poziomu lub zwiększenia wydatków budżetowych na cele socjalne i obniżenia kosztów kredytu na działalność gospodarczą. Jedyną zaś drogą jest większa emisja pieniądza europejskiego i odejście od dogmatów monetaryzmu.

Można wyobrazić sobie mechanizm i następstwa gwałtownego wypierania dolara przez euro i powrotu wyemitowanych niegdyś dolarów na rynek amerykański. Banki gromadząc inną walutę, zaczynają pozbywać się amerykańskich środków płatniczych. Świat zaczyna robić wielkie zakupy na terenie USA. Produkcja gospodarki USA nie jest w stanie nadążyć. Tworzy się nadmiar pieniądza na rynku amerykańskim, gwałtowana panika i infl acja oraz rozpoczyna się spirala kryzysu światowego...

Koncepcje ożywienia gospodarczego przez emisję pie-niądza formułuje wiele sił politycznych w Europie. Najostrzej występują formacje, które przeciwne są jedności Europy. Wystarczy wymienić opcje polityczne reprezentowane przez Klausa, Le Pena, Haidera czy - w Polsce - Leppera. Symp-tomatyczne jest, iż partie te nie dążą do zwiększenia emisji euro, lecz do powrotu lub utrzymania własnych walut naro-dowych. Te zaś nie będą w stanie zagrozić dolarowi amery-kańskiemu, podobnie jak waluta meksykańska, kanadyjska lub australijska. Wzrost wpływów tych partii zbiega się, o dziwo, w czasie z wprowadzeniem euro.

Gdyby Unia Europejska zaczęła przejawiać wolę eks-pansji wspólnej waluty euro, Stany Zjednoczone znalazłyby się w bardzo trudnej sytuacji. Wówczas wspomniane partie zostałyby naturalnym sojusznikiem USA w dążeniu do osła-bienia centralnego systemu walutowego Europy.

Widać więc, iż problem podziału korzyści wynikają-cych z emisji pieniądza potrzebnego dla obsługi gospo-darki światowej i rezerw bankowych, nie jest rozwiązany. Społeczeństwa Europy nieświadomie zgodziły się na rezy-gnację z korzyści w zamian za możliwość zjednoczenia politycznego. Życie jednak wskazuje, iż problem zysku z emisji pieniądza światowego będzie powracał. Konieczne zatem będzie poszukiwanie rozwiązań, które bez zagroże-nia kryzysem gospodarczym pozwolą na udział wszystkich społeczeństw w zyskach emisyjnych.

Aleksander Jędraszczyk, Adam Sandauer

MONEY MAKES THE WORLD GO AROUND

AGORA

Nasze gospodarstwo leży w paśmie Beskidu Małego we wsi Roczyny u podnóża Złotej Górki. Oferujemy Państwu 6 miejsc noclegowych w komfortowo wyposażonych 3 pokojach: jedno i dwuosobowych. Zapewniamy miłą i rodzinną atmosferę, domowe wyżywienie, ekologiczne produkty i swojskie wyroby (nabiał, wędliny). Las, rzeka, spacery i wycieczki po szlakach tu-rystycznych oraz piękne krajobrazy pasma górskiego Beskidów to nasze dodatkowe atuty. Do dyspozycji gości: łazienka, kuch-nia, plac zabaw, grill, rowery, parking. Gospodarstwo należy do Stowarzyszenia ECEAT zrzeszającego polskich ekorolników.

Uwaga ! Oferta Specjalna dla czytelników „Obywatela” !

5% zniżki dla osób, które skorzystają z usług gospodarstwa Państwa Bigosów. Do zniżki uprawnia posiadanie numeru

„Obywatela” z reklamą gospodarstwa. Pismo trzeba pokazać przy meldunku w gospodarstwie.

Jeden egzemplarz to 5% zniżki dla jednej osoby.

Kontakt z nami:Jadwiga & Marian Bigosowie

34-120 Roczyny, ul. Zarzeczna 12Telefon : 0-(prefi x)-33-8751818

Telefon kom. : 0 692 303646Email : [email protected]

Szczególowe informacje dotyczące gospodarstwa (m.in. zdjęcia) oraz promocji:

www.obywatel.org.pl

Urlop u Ekorolników !

Redakcja Obywatela zaprasza do współpracy gospodarstwa ekologiczne i agroturystyczne z całego kraju !

Aleksander Jędraszczyk, Adam Sandauer

rys.

Szym

on Su

rmac

z

AGORA.indd 48-49 03-01-19, 21:23:06

Page 49: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL48 OBYWATEL 49

dzi natychmiast do innej, bo jest ich pełno – jak rodziców, kiedy nie są traumatycznie spętani Kodeksem Opieki nad Przedszkolakiem.

Nie jest więc godne pożałowania to, że rząd Millera – prawdopodobnie dla zachowania pozorów nowo-czesności i zrozumienia kłopotów pracodawców

– godzi się na uelastycznienie Kodeksu Pracy, lecz to, że jakikolwiek rząd toleruje istnienie jakiegokolwiek Kodeksu Pracy! To biurokraci i ich kodeksy są autorami zniewo-lenia i bezrobocia. To oni są przyczyną mojego osobi-stego zniechęcenia do przedsiębiorczości. To przez nich nie widzę sensu jakiejkolwiek aktywności gospodarczej, z której owoców miałbym oddawać 70-90% na niejasno zdefi niowane wydatki ministrów Kołodki i Pola i rzęsiście oświetlone podjazdy willi notabli. W tej sytuacji wybieram minimum materialne i bierność ekonomiczną – choćby ze względów etycznych. Nie chcę się przyczyniać do umacniania mafi jnego systemu rozdziału pieniędzy, który posługuje się na przemian Kodeksem Pracy albo pojęciem „wrażliwości społecznej”, by znaleźć się w mafi jnej „rodzi-nie” wybranych w głosowaniu powszechnym. I tak marnuje się mój skromny potencjał patriotyzmu i przedsiębiorczo-ści. Tak się marnuje zapewne wiele tysięcy podobnych potencjałów, które – jakkolwiek skromne – zsumowane byłyby potężną siłą napędową gospodarki, poważnym pra-codawcą i inwestorem.

Podział społeczeństwa na klasy jest pewną abstrak-cją. Naprawdę mamy do czynienia z ludźmi, a nie z klasami. Pielęgnowanie pojęcia podziałów klaso-

wych jest wybitnie na rękę tzw. demokratycznej władzy! Przecież łatwiej jest rządzić dwoma zantagonizowanymi społeczeństwami niż jednym w miarę zgodnym i spójnym. Zawsze można to jednym, to drugim wskazywać tych dru-gich lub tych pierwszych jako winowajców niepowodzeń, można ich napuszczać na siebie, a samemu przyglądać się

demonstracjom i kontrdemonstracjom zza przyciemnia-nych szyb BMW. Gdyby nie państwo z jego ekwilibrystycz-nym systemem podatkowym, orwellowskimi ubezpiecze-niami społecznymi, przepisami zmieniającymi się w rytm wyborczych festiwali i polityką Janosika (zabrać i dać), to decyzja, czy być pracownikiem najemnym, czy też stać się przedsiębiorcą i pracodawcą byłaby tak samo łatwa, jak wybór między kupnem mleka z zawartością 2,0% lub 3,2% tłuszczu! Ta bariera jest stworzona, a nie zesłana przez złe moce.

Skoro jest stworzona, to można i warto ją rozmon-tować. Innymi słowy, warto spróbować opcji (B): pogonić biurokratów. Odebrać państwu władzę

nad rzeczami, nad którymi nie musi, nie powinno i zwy-kle władzy nie sprawowało. Czy w XV wieku słyszał ktoś o obowiązkowych ubezpieczeniach społecznych? A to właśnie w 1496 r. sejm polski zabronił chłopom noszenia złotych łańcuchów. Czyli, że mimo braku zabezpieczeń socjalnych i kontroli państwa klasie uciśnionej (chłopom) wiodło się tak dobrze, że klasa uciskająca (szlachta) mu-siała wprowadzić regulację prawną umożliwiającą odróż-nienie szlachcica od chłopa! Widzimy więc, że dobrobyt i normalność nie pojawia się tam, gdzie państwo opiekuje się uciśnionymi i ubezpiecza, uczy i karmi pod przymu-sem. Raczej odwrotnie: dobrobyt i normalność pojawiają się tam, gdzie rola państwa w obrocie gospodarczym i w życiu społecznym jest minimalna. To w takim mini-malistycznym państwie wielkie korporacje mają ruchy o wiele bardziej skrępowane – naturalną konkurencją, groźbą bojkotu, ryzykiem przejęcia czy wykupienia. Ba, w takim państwie być może koncerny nigdy nie rozrosły-by się do dzisiejszych rozmiarów, które faktycznie grożą nowym rodzajem niewolnictwa.

Witold Falkowski

Amerykańska pomoc pozwoliła odbudować Europę Zachodnią ze zniszczeń II wojny światowej. Płynęły pieniądze emitowane przez Zarząd Rezerwy Federalnej. W latach 60. wzajemna współpraca zaowocowała do-brobytem i rozwojem gospodarczym.

Dolar zyskał pozycję pieniądza światowego. Groma-dzono w nim rezerwy bankowe i zaczął obsługiwać domi-nującą część handlu międzynarodowego. Zarząd Rezerwy Federalnej USA uzyskał przywilej emisji środków i rezerw płatniczych świata. Gdy była potrzeba, maszyny drukarskie prowadziły emisję pieniądza, który wyjeżdżał za granicę, bez groźby wywołania infl acji na rynku amerykańskim. Nadmiar pieniądza wypływał za granicę, początkowo jako pomoc dla Europy, a później w zamian za emitowane do-lary kupowano towary i usługi. Pieniądz ten z reguły nie wracał na rynek amerykański, stając się rezerwą wielu państw i banków świata.

Lata 70. i 80. stały się okresem wzajemnej współpra-cy państw Europy Zachodniej. Narastały jednocześnie kłopoty ekonomiczne i zadłużenie bloku państw socjali-stycznych. Początkowo luźne formy współpracy państw Europy przekształciły się w coraz bardziej zintegrowane związki. Powiększyła się ilość państw przystępujących do Unii Europejskiej. Mimo to, ani marka, ani funt czy frank nie mogły konkurować na rynkach walutowych z potęgą dolara amerykańskiego.

Zmiany w Europie Wschodniej, upadek muru berliń-skiego poskutkowały likwidacją Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej i rubla transferowego. Pojawiła się możli-wość dalszego powiększenia obszaru Unii Europejskiej. Dało to Funduszowi Rezerw Federalnych możliwość dal-szego eksportu pieniądza do państw, które niegdyś były „za żelazną kurtyną”.

Państwa Europy Zachodniej nawet nie próbowały pod-jąć działań dla ekspansji własnych środków płatniczych. Zamiast tego w 1992 r. z wielką pompą podpisany zostaje traktat z Maastricht, którego sygnatariusze ograniczają własną emisję pieniądza. Za oceanem pozostają profi ty wynikające z prawa tworzenia pieniądza światowego. Można przypuszczać, iż był to rachunek za zjednoczenie całej Europy po upadku bloku wschodniego, zapłacony przez Brukselę za amerykańską zgodę na tworzenie się nowej potęgi politycznej.

Należy pamiętać, iż utrzymanie dolara jako podsta-wowych rezerw fi nansowych świata jest także wynikiem strachu przed jakimikolwiek zmianami. Mogłyby one spowodować destabilizację systemu fi nansowego. Takie zagrożenie niesie powrót do Ameryki dolarów, gdyby na-stąpiło ich wyparcie z rynków walutowych.

Po długich przygotowaniach, na przełomie 2001 i 2002 r. Unia Europejska wprowadziła wspólną walutę - euro. Emitentem stał się Europejski Bank Centralny, a realizatorami emisji Centralne Banki Narodowe. Wspólny

pieniądz ułatwia wszelkie transakcje. W Europie operacje fi nansowe i rezerwy banków zaczynają być prowadzone w euro, a wypierany jest dolar. Nadal obowiązuje traktat z Maastricht, ograniczający emisję europejskiej waluty. Gwarantem jest Europejski Bank Centralny, nie podlegają-cy wpływom żadnych sił politycznych.

Rozważmy pokusy i niebezpieczeństwa związane z emisją euro. Europa przeżywa stagnację gospodarczą i narastające bezrobocie. Trudny pieniądz i drogi kredyt nie ułatwią wyjścia z tej sytuacji. Będzie więc wzrastać presja w celu utrzymania poziomu lub zwiększenia wydatków budżetowych na cele socjalne i obniżenia kosztów kredytu na działalność gospodarczą. Jedyną zaś drogą jest większa emisja pieniądza europejskiego i odejście od dogmatów monetaryzmu.

Można wyobrazić sobie mechanizm i następstwa gwałtownego wypierania dolara przez euro i powrotu wyemitowanych niegdyś dolarów na rynek amerykański. Banki gromadząc inną walutę, zaczynają pozbywać się amerykańskich środków płatniczych. Świat zaczyna robić wielkie zakupy na terenie USA. Produkcja gospodarki USA nie jest w stanie nadążyć. Tworzy się nadmiar pieniądza na rynku amerykańskim, gwałtowana panika i infl acja oraz rozpoczyna się spirala kryzysu światowego...

Koncepcje ożywienia gospodarczego przez emisję pie-niądza formułuje wiele sił politycznych w Europie. Najostrzej występują formacje, które przeciwne są jedności Europy. Wystarczy wymienić opcje polityczne reprezentowane przez Klausa, Le Pena, Haidera czy - w Polsce - Leppera. Symp-tomatyczne jest, iż partie te nie dążą do zwiększenia emisji euro, lecz do powrotu lub utrzymania własnych walut naro-dowych. Te zaś nie będą w stanie zagrozić dolarowi amery-kańskiemu, podobnie jak waluta meksykańska, kanadyjska lub australijska. Wzrost wpływów tych partii zbiega się, o dziwo, w czasie z wprowadzeniem euro.

Gdyby Unia Europejska zaczęła przejawiać wolę eks-pansji wspólnej waluty euro, Stany Zjednoczone znalazłyby się w bardzo trudnej sytuacji. Wówczas wspomniane partie zostałyby naturalnym sojusznikiem USA w dążeniu do osła-bienia centralnego systemu walutowego Europy.

Widać więc, iż problem podziału korzyści wynikają-cych z emisji pieniądza potrzebnego dla obsługi gospo-darki światowej i rezerw bankowych, nie jest rozwiązany. Społeczeństwa Europy nieświadomie zgodziły się na rezy-gnację z korzyści w zamian za możliwość zjednoczenia politycznego. Życie jednak wskazuje, iż problem zysku z emisji pieniądza światowego będzie powracał. Konieczne zatem będzie poszukiwanie rozwiązań, które bez zagroże-nia kryzysem gospodarczym pozwolą na udział wszystkich społeczeństw w zyskach emisyjnych.

Aleksander Jędraszczyk, Adam Sandauer

MONEY MAKES THE WORLD GO AROUND

AGORA

Nasze gospodarstwo leży w paśmie Beskidu Małego we wsi Roczyny u podnóża Złotej Górki. Oferujemy Państwu 6 miejsc noclegowych w komfortowo wyposażonych 3 pokojach: jedno i dwuosobowych. Zapewniamy miłą i rodzinną atmosferę, domowe wyżywienie, ekologiczne produkty i swojskie wyroby (nabiał, wędliny). Las, rzeka, spacery i wycieczki po szlakach tu-rystycznych oraz piękne krajobrazy pasma górskiego Beskidów to nasze dodatkowe atuty. Do dyspozycji gości: łazienka, kuch-nia, plac zabaw, grill, rowery, parking. Gospodarstwo należy do Stowarzyszenia ECEAT zrzeszającego polskich ekorolników.

Uwaga ! Oferta Specjalna dla czytelników „Obywatela” !

5% zniżki dla osób, które skorzystają z usług gospodarstwa Państwa Bigosów. Do zniżki uprawnia posiadanie numeru

„Obywatela” z reklamą gospodarstwa. Pismo trzeba pokazać przy meldunku w gospodarstwie.

Jeden egzemplarz to 5% zniżki dla jednej osoby.

Kontakt z nami:Jadwiga & Marian Bigosowie

34-120 Roczyny, ul. Zarzeczna 12Telefon : 0-(prefi x)-33-8751818

Telefon kom. : 0 692 303646Email : [email protected]

Szczególowe informacje dotyczące gospodarstwa (m.in. zdjęcia) oraz promocji:

www.obywatel.org.pl

Urlop u Ekorolników !

Redakcja Obywatela zaprasza do współpracy gospodarstwa ekologiczne i agroturystyczne z całego kraju !

Aleksander Jędraszczyk, Adam Sandauer

rys.

Szym

on Su

rmac

z

AGORA.indd 48-49 03-01-19, 21:23:06

Page 50: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL50 OBYWATEL 51

Krzysztof Krawczyk jest jed-nym z tych wielkich

artystów, dla których nie ma granic własnych możliwości muzycznych i którzy świetnie sprawdzają się w różnych i często bardzo śmiałych projektach. W połowie października 2002 r. pojawiła się najnowsza płyta pana Krzysztofa zatytułowana „...bo marzę i śnię” – album nie przypominający żadnego z nagra-nych do tej pory. Stało się tak głównie dzięki producentowi tej płyty, znanemu również z własnych alternatywnych propozycji muzycz-

nych – Andrzejowi Smolikowi. Efekt współpra-cy z Andrzejem – producentem i kompozy-torem – to 12 utworów, które potwierdzają że połączenie muzyki klubowej z 40-letnim do-świadczeniem muzycznym daje efekt piorunują-cy. Kunszt wokalny Krawczyka oraz muzyczne fascynacje Smolika stworzyły płytę zarówno dla wielbicieli Krzysztofa, jak i osób, które oscylują wokół muzyki „uprawianej” przez Smolika.Ten album jest połączeniem muzycznych świa-tów, stworzonym przez bardzo wielu arty-stów, m.in. tak różnych jak Robert Gawliński, Przemek Myszor, Maciej Maleńczuk czy Adam Nowak z zespołu „Raz Dwa Trzy”. Kombinacja tego wszystkiego dała w rezultacie płytę, która jednocześnie świetnie pasuje do fi liżanki kawy pi-tej gdzieś w przytulnej kawiarence, jak i do tłum-nej klubowej imprezy.Dzięki Smolikowi na nowo odkrywamy Krawczyka, odkrywamy jego głos cichy i cie-pły, ale także głos zmęczony i naznaczony upły-wem czasu. „...bo marzę i śnię” to płyta z gatunku tych, z któ-rymi trzeba się osłuchać, bardzo uważnie osłu-chać. Dopiero wtedy zasłuży sobie na nasz mu-zyczny szacunek.

Michał Burak

Ścianka to zespół, który wyrósł na scenie trójmiejskiego un-

dergroundu, ale jak przyznają sami muzycy etos niezależności ich nie interesuje. Chcą dotrzeć ze swoją twórczością do jak najszerszego kręgu od-biorców, choć nie oznacza to z ich strony żadne-go kompromisu artystycznego. Wręcz przeciw-nie, od samego początku Ścianka uchodzi za naj-bardziej bezkompromisową kapelę w Polsce.Jesienią ukazała się najnowsza płyta zespołu wy-dana przez wytwórnię Sissy Records. Album nosi tytuł „Białe wakacje”. Jak mówi wokalista i jedno-cześnie autor tekstów i muzyki, Maciej Cieślak, „na płycie panuje klimat ciepłego nocnego po-wietrza”.Z pewnością album ten ma specyfi czny, fi lmowy charakter, jak najbardziej nadający się na ścież-ki dźwiękowe obrazów kręconych przez takich twórców jak Quentin Tarantino czy David Lynch.

Czuć w niej nostalgię za wielkim amerykańskim kinem drogi.Kontynuacją w dokonaniach zespołu jest aku-styczne brzmienie i brak elektroniki, co jeszcze raz potwierdza, że bez komputerów, korzystając głownie z gitar, można nagrać płytę, która będzie inna od tego, co było do tej pory.Podczas pracy nad nowym albumem muzycy ko-rzystali z 16-śladowego magnetofonu analogo-wego, płyty pogłosowej, polskich przedwzmac-niaczy lampowych z lat 60., co pozwoliło osią-gnąć zaskakujące efekty, nietypowe dla polskich produkcji muzycznych.To wszystko, w połączeniu z alternatywnym brzmieniem, mrocznymi zakamarkami dźwię-ków, ekspresją i charyzmatycznym głosem woka-listy sprawia, że na płycie „Białe wakacje” słychać tak wiele różnej dobrej muzyki i tak wiele jest tu odniesień, jednak mimo to całość ma niepowta-rzalny charakter. W tytułowym utworze doszu-kać się można nastroju z „Riders on the Storm” The Doors, a w piosence „Miasta i nieba” wyczu-wa się podobieństwa do dokonań Joy Division czy The Pixies.Ta płyta jest melodyjna, ale na pewno nie jest pro-sta, trafi z pewnością do tych, którzy w Ściance już się zakochali, ale także i tych, którzy szukają w muzyce przyjemności i nowych doznań.Trzeci album Ścianki z pewnością ma szansę zostać wielkim muzycznym wydarzeniem na polskim rynku fonografi cznym, na rynku, który w niebezpieczny sposób przyzwyczaja nas do masowości popkulturowej w najgorszym tego słowa znaczeniu.

Michał Burak

W Teatrze im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze odbył się w październiku 2002 r. Prze-gląd Dramatu Irlandzkiego. W trakcie

tegoż spędu zaprezentowano sztuki J. M. Synge’a, C. McPhersona oraz M. McDonagha. Lokalizacja imprezy jest nieistotna, marginalizować należy również Teatr Lubuski, wszak ważne spektakle tam pokazywane sporadycznie są dziełem lokalnego zespołu. Tak było i tym razem – Królową piękności z Leenane i Samotny zachód Martina McDonagha pokazał Teatr Nowy z Po-znania, a Dublińską kolędę McPhersona Teatr Studio z Warszawy. Jako że istnieje szansa zobaczenia części propozycji Przeglądu poza macierzysty-mi dla nich scenami, ośmielę się zatrzy-mać na chwilę przy dramacie dwudzie-stokilkuletniego Irlandczyka, Conora McPhersona. I uczynię to nie bacząc na nieprzystępną opłatę, jaką należy uiścić, by stać się uczestnikiem widowiska; w Zielonej Górze na Dublińską kolędę w reżyserii Agnieszki Lipiec-Wró-blewskiej trzeba było wyłożyć 50 zł. McPherson, studiując na uniwersytecie w Dublinie fi lozofi ę i fi lologię angielską, zakłada teatralną grupę Fly By Night, z którą wystawia pierwsze monodramy – Rum z wódką i Dobrego złodzieja. Później do ważnych jego dzieł zali-czy się m.in. Altankę lipową, Tamę, Świętego Mikołaja – dwa ostatnie spektakle miały już swe premiery u nas. Monodram Święty Mikołaj reżyserowała Agnieszka Glińska, a rzecz odegrał Jan Englert; Tama z kolei to ponownie zasługa A. Lipiec-Wróblewskiej oraz Krzysztofa Majchrzaka.

Majchrzak, właściciel zakładu samochodowego (w Tamie) oraz pracownik zakładu pogrzebowego (w Dublińskiej kolędzie), frapuje, wciąga widza i przytłacza.

Sztuki McPhersona nie są widowi-skowe w obiegowym rozumieniu tego słowa – nie ma u niego bogatej scenografi i, wyszukanych kostiu-mów, nie ma też w takowym sensie akcji. Nie bez racji nazywa się więc McPhersona (wyróżnionego w roku 1998 tytułem Dramaturga Roku) „irlandzkim Czechowem”, jego prace bowiem tkane są misternie, on czuwa nad słowem, a całość ujęta w klasycz-ne ramy porywa poetyką budowaną poprzez dialog. Conor McPherson potrafi opowiadać, o czym przeko-nuje Święty Mikołaj, spektakl jednego aktora, który mówi. U McPhersona dominuje ascetyzm – akcja zazwyczaj dzieje się w jednym miejscu, a klimat to dzieło paru postaci, stąd często o sztukach Conora mówi się, że są adramatyczne, senne. Te spektakle powstałe tak niedaleko geografi cznie od Anglii, stanowią przeciwieństwo tamtejszej sceny okupowanej przez autorów ochrzczonych mianem bru-talistów, pani Kane i pana Ravenhilla; ich teatr szokuje obsceną w języku i geście, pokazuje zezwierzęcenie czło-wieka. Teatr McPhersona tegoż czło-wieka upadłego uczłowiecza, wyciąga z rynsztoka. Teatr McPhersona poka-zuje, że cynizm, cwaniactwo i agresja

to fasada mająca bronić człowieka przed nim samym, który wręcz skamle o uczucie (jak John w Dublińskiej kolędzie). Krytycy polscy pisząc o przedstawieniach McPhersona napa-

wają się mistrzostwem warsztatu Krzysztofa Majchrzaka, aktora żyjącego swym rze-miosłem; aktora, którego próżno szukać w reklamówkach kawy i proszku do prania. Majchrzak przemawia do widza z taką siłą, jakby rzeczywiście nosił na barkach żywot grywanych postaci, jakby to on, pracownik zakładu pogrzebowego, stawał naprzeciw skrzywdzonej córki, jakby to on taszczył z sobą świat upodlonego pijaka w zasikanych spodniach. Właśnie dla Krzysztofa Majchrzaka, dla jego, jak rzekł recenzent, „wielkiej roli w kameral-nym spektaklu”, warto wejść w przestrzeń kreowaną przez Conora McPhersona – tam, gdzie człowiek rozmawia z człowiekiem.

Jacek Uglik

Słów kilka o dramacie Conora McPhersona

vlepki autorstwa Qrde i FSH:www.czytosztuka.prv.pl, www.pobv.prv.plwww.artmwaj.prv,pl, www.fsh.of.pl

vLEPIEJTAK

CHWILA ODDECHU CO SŁYCHAĆ?Jacek Uglik

okładka zbioru dramatów C. McPhersona

ODDECH.indd 50-51 03-01-19, 21:30:50

Page 51: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL50 OBYWATEL 51

Krzysztof Krawczyk jest jed-nym z tych wielkich

artystów, dla których nie ma granic własnych możliwości muzycznych i którzy świetnie sprawdzają się w różnych i często bardzo śmiałych projektach. W połowie października 2002 r. pojawiła się najnowsza płyta pana Krzysztofa zatytułowana „...bo marzę i śnię” – album nie przypominający żadnego z nagra-nych do tej pory. Stało się tak głównie dzięki producentowi tej płyty, znanemu również z własnych alternatywnych propozycji muzycz-

nych – Andrzejowi Smolikowi. Efekt współpra-cy z Andrzejem – producentem i kompozy-torem – to 12 utworów, które potwierdzają że połączenie muzyki klubowej z 40-letnim do-świadczeniem muzycznym daje efekt piorunują-cy. Kunszt wokalny Krawczyka oraz muzyczne fascynacje Smolika stworzyły płytę zarówno dla wielbicieli Krzysztofa, jak i osób, które oscylują wokół muzyki „uprawianej” przez Smolika.Ten album jest połączeniem muzycznych świa-tów, stworzonym przez bardzo wielu arty-stów, m.in. tak różnych jak Robert Gawliński, Przemek Myszor, Maciej Maleńczuk czy Adam Nowak z zespołu „Raz Dwa Trzy”. Kombinacja tego wszystkiego dała w rezultacie płytę, która jednocześnie świetnie pasuje do fi liżanki kawy pi-tej gdzieś w przytulnej kawiarence, jak i do tłum-nej klubowej imprezy.Dzięki Smolikowi na nowo odkrywamy Krawczyka, odkrywamy jego głos cichy i cie-pły, ale także głos zmęczony i naznaczony upły-wem czasu. „...bo marzę i śnię” to płyta z gatunku tych, z któ-rymi trzeba się osłuchać, bardzo uważnie osłu-chać. Dopiero wtedy zasłuży sobie na nasz mu-zyczny szacunek.

Michał Burak

Ścianka to zespół, który wyrósł na scenie trójmiejskiego un-

dergroundu, ale jak przyznają sami muzycy etos niezależności ich nie interesuje. Chcą dotrzeć ze swoją twórczością do jak najszerszego kręgu od-biorców, choć nie oznacza to z ich strony żadne-go kompromisu artystycznego. Wręcz przeciw-nie, od samego początku Ścianka uchodzi za naj-bardziej bezkompromisową kapelę w Polsce.Jesienią ukazała się najnowsza płyta zespołu wy-dana przez wytwórnię Sissy Records. Album nosi tytuł „Białe wakacje”. Jak mówi wokalista i jedno-cześnie autor tekstów i muzyki, Maciej Cieślak, „na płycie panuje klimat ciepłego nocnego po-wietrza”.Z pewnością album ten ma specyfi czny, fi lmowy charakter, jak najbardziej nadający się na ścież-ki dźwiękowe obrazów kręconych przez takich twórców jak Quentin Tarantino czy David Lynch.

Czuć w niej nostalgię za wielkim amerykańskim kinem drogi.Kontynuacją w dokonaniach zespołu jest aku-styczne brzmienie i brak elektroniki, co jeszcze raz potwierdza, że bez komputerów, korzystając głownie z gitar, można nagrać płytę, która będzie inna od tego, co było do tej pory.Podczas pracy nad nowym albumem muzycy ko-rzystali z 16-śladowego magnetofonu analogo-wego, płyty pogłosowej, polskich przedwzmac-niaczy lampowych z lat 60., co pozwoliło osią-gnąć zaskakujące efekty, nietypowe dla polskich produkcji muzycznych.To wszystko, w połączeniu z alternatywnym brzmieniem, mrocznymi zakamarkami dźwię-ków, ekspresją i charyzmatycznym głosem woka-listy sprawia, że na płycie „Białe wakacje” słychać tak wiele różnej dobrej muzyki i tak wiele jest tu odniesień, jednak mimo to całość ma niepowta-rzalny charakter. W tytułowym utworze doszu-kać się można nastroju z „Riders on the Storm” The Doors, a w piosence „Miasta i nieba” wyczu-wa się podobieństwa do dokonań Joy Division czy The Pixies.Ta płyta jest melodyjna, ale na pewno nie jest pro-sta, trafi z pewnością do tych, którzy w Ściance już się zakochali, ale także i tych, którzy szukają w muzyce przyjemności i nowych doznań.Trzeci album Ścianki z pewnością ma szansę zostać wielkim muzycznym wydarzeniem na polskim rynku fonografi cznym, na rynku, który w niebezpieczny sposób przyzwyczaja nas do masowości popkulturowej w najgorszym tego słowa znaczeniu.

Michał Burak

W Teatrze im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze odbył się w październiku 2002 r. Prze-gląd Dramatu Irlandzkiego. W trakcie

tegoż spędu zaprezentowano sztuki J. M. Synge’a, C. McPhersona oraz M. McDonagha. Lokalizacja imprezy jest nieistotna, marginalizować należy również Teatr Lubuski, wszak ważne spektakle tam pokazywane sporadycznie są dziełem lokalnego zespołu. Tak było i tym razem – Królową piękności z Leenane i Samotny zachód Martina McDonagha pokazał Teatr Nowy z Po-znania, a Dublińską kolędę McPhersona Teatr Studio z Warszawy. Jako że istnieje szansa zobaczenia części propozycji Przeglądu poza macierzysty-mi dla nich scenami, ośmielę się zatrzy-mać na chwilę przy dramacie dwudzie-stokilkuletniego Irlandczyka, Conora McPhersona. I uczynię to nie bacząc na nieprzystępną opłatę, jaką należy uiścić, by stać się uczestnikiem widowiska; w Zielonej Górze na Dublińską kolędę w reżyserii Agnieszki Lipiec-Wró-blewskiej trzeba było wyłożyć 50 zł. McPherson, studiując na uniwersytecie w Dublinie fi lozofi ę i fi lologię angielską, zakłada teatralną grupę Fly By Night, z którą wystawia pierwsze monodramy – Rum z wódką i Dobrego złodzieja. Później do ważnych jego dzieł zali-czy się m.in. Altankę lipową, Tamę, Świętego Mikołaja – dwa ostatnie spektakle miały już swe premiery u nas. Monodram Święty Mikołaj reżyserowała Agnieszka Glińska, a rzecz odegrał Jan Englert; Tama z kolei to ponownie zasługa A. Lipiec-Wróblewskiej oraz Krzysztofa Majchrzaka.

Majchrzak, właściciel zakładu samochodowego (w Tamie) oraz pracownik zakładu pogrzebowego (w Dublińskiej kolędzie), frapuje, wciąga widza i przytłacza.

Sztuki McPhersona nie są widowi-skowe w obiegowym rozumieniu tego słowa – nie ma u niego bogatej scenografi i, wyszukanych kostiu-mów, nie ma też w takowym sensie akcji. Nie bez racji nazywa się więc McPhersona (wyróżnionego w roku 1998 tytułem Dramaturga Roku) „irlandzkim Czechowem”, jego prace bowiem tkane są misternie, on czuwa nad słowem, a całość ujęta w klasycz-ne ramy porywa poetyką budowaną poprzez dialog. Conor McPherson potrafi opowiadać, o czym przeko-nuje Święty Mikołaj, spektakl jednego aktora, który mówi. U McPhersona dominuje ascetyzm – akcja zazwyczaj dzieje się w jednym miejscu, a klimat to dzieło paru postaci, stąd często o sztukach Conora mówi się, że są adramatyczne, senne. Te spektakle powstałe tak niedaleko geografi cznie od Anglii, stanowią przeciwieństwo tamtejszej sceny okupowanej przez autorów ochrzczonych mianem bru-talistów, pani Kane i pana Ravenhilla; ich teatr szokuje obsceną w języku i geście, pokazuje zezwierzęcenie czło-wieka. Teatr McPhersona tegoż czło-wieka upadłego uczłowiecza, wyciąga z rynsztoka. Teatr McPhersona poka-zuje, że cynizm, cwaniactwo i agresja

to fasada mająca bronić człowieka przed nim samym, który wręcz skamle o uczucie (jak John w Dublińskiej kolędzie). Krytycy polscy pisząc o przedstawieniach McPhersona napa-

wają się mistrzostwem warsztatu Krzysztofa Majchrzaka, aktora żyjącego swym rze-miosłem; aktora, którego próżno szukać w reklamówkach kawy i proszku do prania. Majchrzak przemawia do widza z taką siłą, jakby rzeczywiście nosił na barkach żywot grywanych postaci, jakby to on, pracownik zakładu pogrzebowego, stawał naprzeciw skrzywdzonej córki, jakby to on taszczył z sobą świat upodlonego pijaka w zasikanych spodniach. Właśnie dla Krzysztofa Majchrzaka, dla jego, jak rzekł recenzent, „wielkiej roli w kameral-nym spektaklu”, warto wejść w przestrzeń kreowaną przez Conora McPhersona – tam, gdzie człowiek rozmawia z człowiekiem.

Jacek Uglik

Słów kilka o dramacie Conora McPhersona

vlepki autorstwa Qrde i FSH:www.czytosztuka.prv.pl, www.pobv.prv.plwww.artmwaj.prv,pl, www.fsh.of.pl

vLEPIEJTAK

CHWILA ODDECHU CO SŁYCHAĆ?Jacek Uglik

okładka zbioru dramatów C. McPhersona

ODDECH.indd 50-51 03-01-19, 21:30:50

Page 52: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL52 OBYWATEL 53

Tygodnik „Solidarność”W pokoju naczelnego wisi fotomontaż przedstawiający Ryszarda Kuklińskiego plującego w twarz Wojciechowi Jaruzelskiemu.W ostatnim półroczu pismo widziano podobno w jednym kiosku na przed-mieściach Międzyrzecza Podlaskiego. Autorzy przewodnika niestety nie zdążyli go nabyć.

Tygodnik Powszechny

W pokoju naczelnego wisi zdjęcie ma-łego Bronisława Geremka w stroju mi-nistranta. Przez „Nasz Dziennik” uważany za KatoLewicę, choć w latach 1990-1993 oraz 1997-2000 był amboną dla ho-milii gospodarczych takich eksper-tów jak Jan Bazyl Lipszyc, a ówcze-sny minister fi nansów Balcerowicz Leszek pełnił funkcję przewodniczą-cego kongregacji ds. doktryny wiary. Często zamieszcza informacje sprzed 4 tygodni. Redakcja posiada honoro-we i dożywotnie członkostwo partii Mumia Wolności.

Gazeta Polska

W pokoju naczelnego wisi fotografi a George’a Busha seniora błogosławią-cego lotników amerykańskich tuż przed startem do bombardowań irackich insta-lacji wodnych. Nowoczesna prawica, co wyraża się tym, że potępia ewentualne strzela-nie do masonów w Lasku Bulońskim, natomiast cieszy się niezmiernie na wieść o wysłaniu naszych chłopców do Afganistanu. Głównym celem re-dakcji GP jest wprowadzenie polski do NAFTA. Celem pośrednim jest reprywatyzacja wszystkiego, łącznie z Zamkiem Królewskim w Warszawie.

Najwyższy Czas!

W pokoju naczelnego wisi portret króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego.Pismo rojalistyczno-liberalne, którego redakcja uważa, że szczytowy okres rozwoju ludzkości przypadał na wiek XIX. Przygotowuje posiłki na wypa-dek wybuchu kolejnego powstania w Wandei przeciwko rządom jako-binów. Głównym celem jest walka z socjalizmem, który według NC pa-

nuje na całym świecie, a w naszym kraju objawia się szczególnie poprzez przymus zapinania pasów w samo-chodzie. Młodzież stykająca się z NC powinna wiedzieć, że w tym piśmie słowo „demokrata” oznacza obelgę. Można się też z niego dowiedzieć, jak kręte są ścieżki postępu.

Nasza Polska

(przymiotnik „nasza” oznacza „nie ich”)W pokoju naczelnego wisi malowidło o wymiarach 2x6 metrów, przedstawia-jące Bitwę Warszawską 1920 roku. Głównym zadaniem redakcji jest udo-wodnienie, że raj na ziemi stworzono tylko raz w dziejach – za Marszałka Piłsudskiego. Poza tym rozliczają UB-eków – tym ostrzej, im mniej ich żyje.

Wprost

W pokoju naczelnego wisi nowoczesny kolaż przedstawiający noblistę Miltona Friedmana w momencie (przyszłego) wniebowstąpienia.Katechizm nuworyszy. Dzięki oso-bie naczelnego może korzystać z bogatych tradycji socjotechnicznych poprzedniego systemu, które zostały udoskonalone w znaczący sposób. Późni scholastycy mogliby być dum-ni z wynurzeń ekonomicznych tam zamieszczanych. Zawiera sporo in-formacji ze świata, które można łatwo dekodować poprzez odwrócenie ich o 180 stopni. Zamieszcza listę 100 naj-bogatszych Polaków, która jednocze-śnie stanowi listę potencjalnych kan-dydatów zakładów penitencjarnych. Prawdopodobnie dlatego amerykań-ski pomysł prywatyzacji więzień cie-szy się wzięciem w kręgach redakcji.

Newsweek

W pokoju naczelnego wisi zdjęcie Billa Clintona w gabinecie oralnym. Komiks dla dorosłych, wersja dla tych, dla których „Wprost” jest trochę za „ciężki”. Platforma dla wzajem-nych pochwał dysponentów władzy w połączeniu z kroniką towarzyską. Zajmuje się promocją potraw z „kla-są”, czyli takich, jak koalicja PiS-PO w sosie warszawskim, które to dwa składniki „różnią się pięknie”, jak to słowami poety wyraził propaga-tor „Nowej Ekonomii” Olechowski Andrzej. Z „Newsweeka” można się dowiedzieć, jaki model samochodu, garnituru i żony/męża jest modny

w tym sezonie w sferach „wykształco-nych” oraz że kapitalizm ma korzenie etyczne.

Polityka

W pokoju naczelnego wisi, oprawione w złocone ramy, zdjęcie Mieczysława F. Rakowskiego w otoczeniu synów i wnuków politycznych.Udaje, że jest socjaldemokratycz-na, jakby to cokolwiek dziś znaczyło. Nie napisze wprawdzie, że czarne jest białe, ale będzie starała się utrzymy-wać, że wszystko jest szare. Stara się, aby artykuły nie były zbyt „dogłębne”, bo mogłyby przestraszyć czytelników. Linieje w stylu postmodernistycznym.

NIE

Zdjęcie wiszące w pokoju naczelnego przedstawia Jerzego Urbana i Adama Michnika po upojnej nocy w paryskim Crazy Horse.Drugi obok „Naszego Dziennika” wysokonakładowy tytuł będący wła-snością polskiego kapitału – być może dzięki temu również z niego możemy się czasem dowiedzieć, w jaki spo-sób jesteśmy tym razem sprzeda-wani. Regularnie śledzi, co mówią w Polsce mury. Głównym tematem „NIE” jest jednak pedofi lia księży kato-lickich. Zbyt częsta lektura powoduje znudzenie.

Przegląd

W pokoju naczelnego wisi zdjęcie Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy był piękny, młody i szczupły. Gazeta nie utrzymuje się z reklam, więc jest ewenementem na polskim rynku wydawniczym. Pytanie, kto ją fi nansuje zadają tylko dzieci. Zajmuje się wykazywaniem, że najgorszym nieszczęściem, jakie spadło na Polskę były rządy Jerzego Buzka, zaś najlep-szym lekarstwem na to są rządy SLD. Każdy artykuł na ten temat kończy się skrótem „c.b.d.u.”.

Głos

W pokoju naczelnego wisi orzeł w koro-nie przybity do krzyża z napisem „Made in Brussels”.Kolejny tytuł ukradziony z XIX wieku. Odnowiony przez zwolennika Che Guevary i ONR-u (Obóz Narodowo-Radykalny) o inicjałach A.M. (nie my-lić z Adamem Michnikiem). Zgrabna

Osoba wchodząca w dorosłe życie, chcąc dowie-dzieć się czegoś o kraju lub świecie z mediów drukowanych, staje przed wyjątkowo trudnym zadaniem. Z jednej strony napotyka tytuły pra-sowe, które pod względem treści wyglądają tak, jak gdyby ktoś przetransportował je wehikułem czasu z początków XX wieku. Z drugiej stro-ny ma do wyboru pisma „nowoczesne”, które w istocie są działami public relations korpora-cji próbujących utrzymać się na powierzchni.Obcokrajowiec, który trafi ł do naszego nad-wiślańskiego kraju powinien pamiętać o tym, że Polacy, ze względu na swoją historię, przy-zwyczaili się traktować media jak megafony władzy i elit, nie jak źródła informacji pozwala-jącej rozumieć świat i żyć w zgodzie ze swymi ziomkami. Obecni rządcy dusz postanowili nie zmieniać tego przyzwyczajenia.Dostrzegając społeczną potrzebę stworzenia przewodnika po polskich mediach druko-wanych, autorzy postanowili podjąć się tego trudnego zadania. Ich zamysłem było, aby

objętość przewodnika nie była zbyt duża, tak aby każdy mógł go sobie skopiować i używać podczas zakupów. Postanowiono, że przeba-dane zostaną jedynie bardziej znane tytuły ogólnopolskie nie będące w ewidentny sposób wysuniętymi placówkami działów reklamy (z jednym wyjątkiem). Już podczas pracy auto-rzy zorientowali się, że znakomitym miernikiem charakteru danego tytułu są zdjęcia, obrazy lub relikwie wiszące na ścianach pokoju zajmowa-nego przez redaktora naczelnego. W związku z tym dla dobra obiektywizmu naukowego po-stanowiono przekupić woźnych odpowiednich redakcji (oferując im luksusową liberię), i dzięki temu przewodnik zawiera tak potrzebny mate-riał empiryczny.

Prof. niezwykły Makary Korowiow, Dr humoris causa Jeremi Rufus,

Prof. zaoczny Ignacio Rum-Burak Centrum ds. Badań nad Archeologią

Mediów w Suchej Beskidzkiej

PO CO SIĘGASZPrzewodnik po polskich mediach drukowanych

Gazeta WyborczaW pokoju naczelnego wisi zdjęcie przed-stawiające Tadeusza Mazowieckiego w momencie omdlenia na mównicy sejmowej.Najbardziej poczytny dziennik kraju. Narzeka na niego mnóstwo osób, jednocześnie kupując – co można uznać za dowód na pewien maso-chizm Polaków. Głównym celem GW jest asymptotyczne (czyli nieustające) udowadnianie, że wszyscy Polacy (z wyjątkiem redakcji wraz ze zna-jomymi) to antysemici. Ostatnio zamieszcza wykresy przedstawia-jące fale antysemityzmu zalewające Polskę oraz przygotowuje serię artykułów nt. antysemityzmu na bo-iskach koszykówki, który dotyka gra-cza Prokomu Trefl o nazwisku Żidek (narodowość czeska, wzrost 212 cm). Oprócz tego lubuje się w historii ko-munistycznych staroci. Funkcjonuje jako codzienny organ Rady Polityki Pieniężnej, z wyjątkiem wydań so-botnio-niedzielnych, kiedy pochyla się nad ciężkim losem świata i dolą biednych. Często zawiera pożytecz-ne porady na temat tego, jak rodzić „po ludzku” oraz jak unikać podatków.

Nasz DziennikW pokoju naczelnego wisi obraz przed-stawiający Tomasa de Torquemadę przy pracy oraz zdjęcie Romana Dmowskiego klęczącego przed carem Mikołajem.Czasem może się wydawać, że „Nasz Dziennik” istnieje jako reakcja na ak-tywność „Wyborczej” i rządów soc-li-beralnych. Ale dzięki temu można się z niego niekiedy dowiedzieć, co nam szykują i próbować się zabezpieczyć. Poza tym misją ND jest odkrywanie kolejnych agentów spisku żydowsko-masońsko-niemieckiego, a w redak-cji trwa niekończąca się dyskusja, czy bardziej groźni są Żydzi nowojorscy, czy może brukselscy.

RzeczpospolitaW pokoju naczelnego wisi portret kró-la Norwegii przecinającego wstęgę pod-czas otwarcia kolejnego hipermarketu Klif w Polsce.Publiczność uważa ją za dziennik rządowy, co jest prawdą, ponieważ reprezentuje rządy fi ński i norweski. W dodatkach wiele użytecznych in-formacji dla biznesu i resztki dobrze wynagradzanych najemnych. Lektura RP jest zalecana przez wykładowców studentom ekonomii (żeby przypad-kiem nie mieli zbyt dużo czasu na

zagłębianie się w podstawy ekonomii im głoszonej).

Życie

W pokoju naczelnego wisiał portret Maryjana odwrócony przodem do ściany. W trakcie przygotowywania rapor-tu pismo zmieniło nazwę na „Życie po życiu”.

Trybuna

W pokoju naczelnego wisi portret Dymitrowa (przedwojennego szefa Kominternu – moskiewskiego biura zaj-mującego się mordowaniem komuni-stów na całym świecie).Za czasów komunistycznych or-gan partyjny. W początkach okresu transformacji z pierwotnego tytułu wycięto słowo „lud”, co podobno sprawiło, że Adam Mickiewicz (pro-wadzący niegdyś „Trybunę Ludów”) przekręcił się w grobie. Pismo nie wydaje się zatrudniać korektorów i nikt w nim nie potrafi policzyć do 100. Redakcja zeszła do podziemia (co można poznać po tym, że gazeta jest drukowana na tzw. sitosączku), skąd krytykuje rząd z pozycji pryn-cypialno-komunistycznych.

Dzienniki

TygodnikiCHWILA ODDECHU

ODDECH.indd 52-53 03-01-19, 21:31:10

Page 53: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL52 OBYWATEL 53

Tygodnik „Solidarność”W pokoju naczelnego wisi fotomontaż przedstawiający Ryszarda Kuklińskiego plującego w twarz Wojciechowi Jaruzelskiemu.W ostatnim półroczu pismo widziano podobno w jednym kiosku na przed-mieściach Międzyrzecza Podlaskiego. Autorzy przewodnika niestety nie zdążyli go nabyć.

Tygodnik Powszechny

W pokoju naczelnego wisi zdjęcie ma-łego Bronisława Geremka w stroju mi-nistranta. Przez „Nasz Dziennik” uważany za KatoLewicę, choć w latach 1990-1993 oraz 1997-2000 był amboną dla ho-milii gospodarczych takich eksper-tów jak Jan Bazyl Lipszyc, a ówcze-sny minister fi nansów Balcerowicz Leszek pełnił funkcję przewodniczą-cego kongregacji ds. doktryny wiary. Często zamieszcza informacje sprzed 4 tygodni. Redakcja posiada honoro-we i dożywotnie członkostwo partii Mumia Wolności.

Gazeta Polska

W pokoju naczelnego wisi fotografi a George’a Busha seniora błogosławią-cego lotników amerykańskich tuż przed startem do bombardowań irackich insta-lacji wodnych. Nowoczesna prawica, co wyraża się tym, że potępia ewentualne strzela-nie do masonów w Lasku Bulońskim, natomiast cieszy się niezmiernie na wieść o wysłaniu naszych chłopców do Afganistanu. Głównym celem re-dakcji GP jest wprowadzenie polski do NAFTA. Celem pośrednim jest reprywatyzacja wszystkiego, łącznie z Zamkiem Królewskim w Warszawie.

Najwyższy Czas!

W pokoju naczelnego wisi portret króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego.Pismo rojalistyczno-liberalne, którego redakcja uważa, że szczytowy okres rozwoju ludzkości przypadał na wiek XIX. Przygotowuje posiłki na wypa-dek wybuchu kolejnego powstania w Wandei przeciwko rządom jako-binów. Głównym celem jest walka z socjalizmem, który według NC pa-

nuje na całym świecie, a w naszym kraju objawia się szczególnie poprzez przymus zapinania pasów w samo-chodzie. Młodzież stykająca się z NC powinna wiedzieć, że w tym piśmie słowo „demokrata” oznacza obelgę. Można się też z niego dowiedzieć, jak kręte są ścieżki postępu.

Nasza Polska

(przymiotnik „nasza” oznacza „nie ich”)W pokoju naczelnego wisi malowidło o wymiarach 2x6 metrów, przedstawia-jące Bitwę Warszawską 1920 roku. Głównym zadaniem redakcji jest udo-wodnienie, że raj na ziemi stworzono tylko raz w dziejach – za Marszałka Piłsudskiego. Poza tym rozliczają UB-eków – tym ostrzej, im mniej ich żyje.

Wprost

W pokoju naczelnego wisi nowoczesny kolaż przedstawiający noblistę Miltona Friedmana w momencie (przyszłego) wniebowstąpienia.Katechizm nuworyszy. Dzięki oso-bie naczelnego może korzystać z bogatych tradycji socjotechnicznych poprzedniego systemu, które zostały udoskonalone w znaczący sposób. Późni scholastycy mogliby być dum-ni z wynurzeń ekonomicznych tam zamieszczanych. Zawiera sporo in-formacji ze świata, które można łatwo dekodować poprzez odwrócenie ich o 180 stopni. Zamieszcza listę 100 naj-bogatszych Polaków, która jednocze-śnie stanowi listę potencjalnych kan-dydatów zakładów penitencjarnych. Prawdopodobnie dlatego amerykań-ski pomysł prywatyzacji więzień cie-szy się wzięciem w kręgach redakcji.

Newsweek

W pokoju naczelnego wisi zdjęcie Billa Clintona w gabinecie oralnym. Komiks dla dorosłych, wersja dla tych, dla których „Wprost” jest trochę za „ciężki”. Platforma dla wzajem-nych pochwał dysponentów władzy w połączeniu z kroniką towarzyską. Zajmuje się promocją potraw z „kla-są”, czyli takich, jak koalicja PiS-PO w sosie warszawskim, które to dwa składniki „różnią się pięknie”, jak to słowami poety wyraził propaga-tor „Nowej Ekonomii” Olechowski Andrzej. Z „Newsweeka” można się dowiedzieć, jaki model samochodu, garnituru i żony/męża jest modny

w tym sezonie w sferach „wykształco-nych” oraz że kapitalizm ma korzenie etyczne.

Polityka

W pokoju naczelnego wisi, oprawione w złocone ramy, zdjęcie Mieczysława F. Rakowskiego w otoczeniu synów i wnuków politycznych.Udaje, że jest socjaldemokratycz-na, jakby to cokolwiek dziś znaczyło. Nie napisze wprawdzie, że czarne jest białe, ale będzie starała się utrzymy-wać, że wszystko jest szare. Stara się, aby artykuły nie były zbyt „dogłębne”, bo mogłyby przestraszyć czytelników. Linieje w stylu postmodernistycznym.

NIE

Zdjęcie wiszące w pokoju naczelnego przedstawia Jerzego Urbana i Adama Michnika po upojnej nocy w paryskim Crazy Horse.Drugi obok „Naszego Dziennika” wysokonakładowy tytuł będący wła-snością polskiego kapitału – być może dzięki temu również z niego możemy się czasem dowiedzieć, w jaki spo-sób jesteśmy tym razem sprzeda-wani. Regularnie śledzi, co mówią w Polsce mury. Głównym tematem „NIE” jest jednak pedofi lia księży kato-lickich. Zbyt częsta lektura powoduje znudzenie.

Przegląd

W pokoju naczelnego wisi zdjęcie Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy był piękny, młody i szczupły. Gazeta nie utrzymuje się z reklam, więc jest ewenementem na polskim rynku wydawniczym. Pytanie, kto ją fi nansuje zadają tylko dzieci. Zajmuje się wykazywaniem, że najgorszym nieszczęściem, jakie spadło na Polskę były rządy Jerzego Buzka, zaś najlep-szym lekarstwem na to są rządy SLD. Każdy artykuł na ten temat kończy się skrótem „c.b.d.u.”.

Głos

W pokoju naczelnego wisi orzeł w koro-nie przybity do krzyża z napisem „Made in Brussels”.Kolejny tytuł ukradziony z XIX wieku. Odnowiony przez zwolennika Che Guevary i ONR-u (Obóz Narodowo-Radykalny) o inicjałach A.M. (nie my-lić z Adamem Michnikiem). Zgrabna

Osoba wchodząca w dorosłe życie, chcąc dowie-dzieć się czegoś o kraju lub świecie z mediów drukowanych, staje przed wyjątkowo trudnym zadaniem. Z jednej strony napotyka tytuły pra-sowe, które pod względem treści wyglądają tak, jak gdyby ktoś przetransportował je wehikułem czasu z początków XX wieku. Z drugiej stro-ny ma do wyboru pisma „nowoczesne”, które w istocie są działami public relations korpora-cji próbujących utrzymać się na powierzchni.Obcokrajowiec, który trafi ł do naszego nad-wiślańskiego kraju powinien pamiętać o tym, że Polacy, ze względu na swoją historię, przy-zwyczaili się traktować media jak megafony władzy i elit, nie jak źródła informacji pozwala-jącej rozumieć świat i żyć w zgodzie ze swymi ziomkami. Obecni rządcy dusz postanowili nie zmieniać tego przyzwyczajenia.Dostrzegając społeczną potrzebę stworzenia przewodnika po polskich mediach druko-wanych, autorzy postanowili podjąć się tego trudnego zadania. Ich zamysłem było, aby

objętość przewodnika nie była zbyt duża, tak aby każdy mógł go sobie skopiować i używać podczas zakupów. Postanowiono, że przeba-dane zostaną jedynie bardziej znane tytuły ogólnopolskie nie będące w ewidentny sposób wysuniętymi placówkami działów reklamy (z jednym wyjątkiem). Już podczas pracy auto-rzy zorientowali się, że znakomitym miernikiem charakteru danego tytułu są zdjęcia, obrazy lub relikwie wiszące na ścianach pokoju zajmowa-nego przez redaktora naczelnego. W związku z tym dla dobra obiektywizmu naukowego po-stanowiono przekupić woźnych odpowiednich redakcji (oferując im luksusową liberię), i dzięki temu przewodnik zawiera tak potrzebny mate-riał empiryczny.

Prof. niezwykły Makary Korowiow, Dr humoris causa Jeremi Rufus,

Prof. zaoczny Ignacio Rum-Burak Centrum ds. Badań nad Archeologią

Mediów w Suchej Beskidzkiej

PO CO SIĘGASZPrzewodnik po polskich mediach drukowanych

Gazeta WyborczaW pokoju naczelnego wisi zdjęcie przed-stawiające Tadeusza Mazowieckiego w momencie omdlenia na mównicy sejmowej.Najbardziej poczytny dziennik kraju. Narzeka na niego mnóstwo osób, jednocześnie kupując – co można uznać za dowód na pewien maso-chizm Polaków. Głównym celem GW jest asymptotyczne (czyli nieustające) udowadnianie, że wszyscy Polacy (z wyjątkiem redakcji wraz ze zna-jomymi) to antysemici. Ostatnio zamieszcza wykresy przedstawia-jące fale antysemityzmu zalewające Polskę oraz przygotowuje serię artykułów nt. antysemityzmu na bo-iskach koszykówki, który dotyka gra-cza Prokomu Trefl o nazwisku Żidek (narodowość czeska, wzrost 212 cm). Oprócz tego lubuje się w historii ko-munistycznych staroci. Funkcjonuje jako codzienny organ Rady Polityki Pieniężnej, z wyjątkiem wydań so-botnio-niedzielnych, kiedy pochyla się nad ciężkim losem świata i dolą biednych. Często zawiera pożytecz-ne porady na temat tego, jak rodzić „po ludzku” oraz jak unikać podatków.

Nasz DziennikW pokoju naczelnego wisi obraz przed-stawiający Tomasa de Torquemadę przy pracy oraz zdjęcie Romana Dmowskiego klęczącego przed carem Mikołajem.Czasem może się wydawać, że „Nasz Dziennik” istnieje jako reakcja na ak-tywność „Wyborczej” i rządów soc-li-beralnych. Ale dzięki temu można się z niego niekiedy dowiedzieć, co nam szykują i próbować się zabezpieczyć. Poza tym misją ND jest odkrywanie kolejnych agentów spisku żydowsko-masońsko-niemieckiego, a w redak-cji trwa niekończąca się dyskusja, czy bardziej groźni są Żydzi nowojorscy, czy może brukselscy.

RzeczpospolitaW pokoju naczelnego wisi portret kró-la Norwegii przecinającego wstęgę pod-czas otwarcia kolejnego hipermarketu Klif w Polsce.Publiczność uważa ją za dziennik rządowy, co jest prawdą, ponieważ reprezentuje rządy fi ński i norweski. W dodatkach wiele użytecznych in-formacji dla biznesu i resztki dobrze wynagradzanych najemnych. Lektura RP jest zalecana przez wykładowców studentom ekonomii (żeby przypad-kiem nie mieli zbyt dużo czasu na

zagłębianie się w podstawy ekonomii im głoszonej).

Życie

W pokoju naczelnego wisiał portret Maryjana odwrócony przodem do ściany. W trakcie przygotowywania rapor-tu pismo zmieniło nazwę na „Życie po życiu”.

Trybuna

W pokoju naczelnego wisi portret Dymitrowa (przedwojennego szefa Kominternu – moskiewskiego biura zaj-mującego się mordowaniem komuni-stów na całym świecie).Za czasów komunistycznych or-gan partyjny. W początkach okresu transformacji z pierwotnego tytułu wycięto słowo „lud”, co podobno sprawiło, że Adam Mickiewicz (pro-wadzący niegdyś „Trybunę Ludów”) przekręcił się w grobie. Pismo nie wydaje się zatrudniać korektorów i nikt w nim nie potrafi policzyć do 100. Redakcja zeszła do podziemia (co można poznać po tym, że gazeta jest drukowana na tzw. sitosączku), skąd krytykuje rząd z pozycji pryn-cypialno-komunistycznych.

Dzienniki

TygodnikiCHWILA ODDECHU

ODDECH.indd 52-53 03-01-19, 21:31:10

Page 54: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL54 OBYWATEL 55

fuzja „Naszego Dziennika”, „Naszej Polski” i „Gazety Polskiej”, więc po-winna się nazywać „Nasza Codzienna Gazeta Polska”. Być może zmieni tytuł (i częstotliwość edycji), gdy z tygodni-ka opozycji przekształci się w organ rządowy.

Zielony Sztandar

W pokoju naczelnego wisi zdjęcie Waldemara Pawlaka z domalowanym wąsem á la Jarosław Kalinowski).Zajmuje się użalaniem nad dolą chło-pa polskiego i przytaczaniem cieka-wostek z rynku trzody. Często za-mieszcza wywiady z sołtysami i wój-tami, których łączą trzy cechy: należą do PSL, wieś lub gmina zawdzięcza-ją im wiele, cieszą się uzasadnionym poparciem ich mieszkańców.

Fakty i Mity

W pokoju naczelnego wisi portret Judasza Iskarioty.Celem pisma jest rozpropagowanie tezy, że wszystkie drogi prowadzą do Watykanu. Od gazet antysemic-kich różni się wstawieniem w miej-sce słowa „Żyd” wyrazu „ksiądz” lub „papież”.

Nowe PaństwoW pokoju naczelnego wiszą zdjęcia z ujęć próbnych do fi lmu „O dwóch takich, co ukradli księżyc”.Promuje tezę, że z premiera Millera stale wychodzi PZPR-owski aparat-czyk, o czym od dawna wiedzą wszy-scy czytelnicy. Nie lubią Leppera, jak

prawie wszystkie omawiane przez nas gazety. Publicyści NP znają się na wszystkim, więc te same osoby piszą o poezji i transformacji ustrojowej.

Dziś

W pokoju naczelnego wisi wykres przed-stawiający generalną linię partii (odręcz-ny rysunek wykonany przez informatora zamieszczamy poniżej).

Kierowany przez faktycznego ojca polskiej transformacji Mieczysława F. Rakowskiego, który jako ostatni premier PRL wprowadził najbardziej liberalną na świecie ustawę o podej-mowaniu działalności gospodarczej. Obecnie zajmuje się liczeniem zakła-dów upadłych w wyniku transformacji przez niego rozpoczętej.

Twój Styl

W pokoju naczelnej wisi kalendarz fi rmy L’Oreal otwarty na zdjęciu trupa księżnej Diany w otoczeniu paparazzich. Folder reklamowy sprzedawany jako wizualizacja marzeń o „lepszym ży-ciu”. Pomiędzy „prawdziwym roman-tyzmem”, przepisem na sorbet, psy-

chozabawą i jękami z ero-notatnika feministy Jastruna przeprowadza ła-godną lobotomię.

Robotnik Śląski

W pokoju naczelnego wisi zdjęcie Lwa Trockiego na plantacji Cannabis indica. W myśl zasady „Czytelnicy wszystkich gazet łączcie się!”, pismo jednoczące skrajne tendencje. Posługuje się me-todologią zapożyczoną od „Przeglądu” (c.b.d.u.). Piętnuje faszyzm i antysemi-tyzm jak „Gazeta Wyborcza”. Węszy spiski jak „Nasz Dziennik”. Użala się nad dolą chłopa polskiego jak „Zielony Sztandar”. Nie lubi Watykanu jak „Fakty i Mity”. Krytykuje rząd z po-zycji pryncypialno-komunistycznych jak „Trybuna”. Zamieszcza informa-cje sprzed 4 tygodni jak „Tygodnik Powszechny”. I tak dalej.

ResPublica Nowa W pokoju naczelnego wisi linoryt przed-stawiający Alexisa de Tocqueville’a pod-czas drzemki poobiedniej.Pismo czytane tylko w Warszawie (oprócz Pragi i Jelonek), charaktery-zujące się tym, że wszyscy czytelnicy znają redaktorów i vice versa. I lewico-we, i prawicowe, i centrowe, wszyst-ko to w wyważonych proporcjach. Skrajną lewicę w piśmie reprezentuje Sergiusz Kowalski, zaś skrajną pra-wicę Jarosław Kaczyński – ponieważ skrajna lewica jest na salonach milej widziana niż skrajna prawica, ten pierwszy ma stały dział, z drugim natomiast sporadycznie zamieszczają wywiady. „Rzeczpospolita” dla inteli-gencji.

Rzadziej wychodzące:

Arcana

W pokoju naczelnego wisi fotokopia okładki pierwszej edycji „Kazań” Piotra Skargi.Konserwa. Bardziej papiescy od papie-ża. Bardziej krakowscy od „Tygodnika Powszechnego”. „Nasz Dziennik” dla inteligencji.

Fronda

W pokoju naczelnego wisi ryngraf z Matką Boską, wierna kopia poda-runku parlamentarzystów dla Augusto Pinocheta.Grube pismo. Postępowi tradycjo-naliści katoliccy. W redakcji panuje kult ultranowoczesnych technolo-gii, który znajduje wyraz w rekla-mach Telekomunikacji Polskiej S.A. Z redakcyjnego okna wypatrują po-wrotu Świętej Inkwizycji. Święta, święta i po świętach...

Lewą Nogą

W pokoju naczelnego wiszą naprzeciw-ko siebie zdjęcia młodego Marksa i sta-rego Marksa.Najgrubsze pismo. Kawiorowa skraj-na lewica. Szczegółowo opisują epo-

kowe wydarzenia w rodzaju socjali-stycznej rewolucji węgierskiej i an-tysocjalistycznej reakcji nikaraguań-skiej. Uczuleni na odchylenia prawi-cowo-nacjonalistyczne. W redakcji istnieje silna frakcja anarchistów-mi-łośników centralnego planowania. „Trybuna” dla inteligencji.

Krytyka Polityczna W pokoju naczelnego wisi zdjęcie Leszka Kołakowskiego z czasów „burzy i naporu”.Sami swoi plus kilku juniorów, by sprawić wrażenie nowości i plura-lizmu. Lektura pisma jest jednak pożyteczna – to krótki kurs jak się bawić w krytykę, by nikomu krzywdy nie zrobić i nie wypaść z pierwszego obiegu rozdziału posadek. „Gazeta Wyborcza” z ludzką twarzą.

Bez Dogmatu

W pokoju naczelnego wisi portret Judasza Iskarioty czytającego rozpra-wę prof. Leszka Nowaka pt. „Czy zwy-kły czytelnik »Bez Dogmatu« może być zbawiony?”. „Fakty i Mity” dla inteligencji. Dzięki państwowym dotacjom mogą zatrud-niać anarchistów.

Przegląd Polityczny

W pokoju naczelnego wisi foto-grafi a Donalda Tuska z podpisem „Zalegalizować tabakę!”.„Wprost” dla inteligencji. I tyle.

Mać Parjadka

Nie mają naczelnego, kolektyw redak-cyjny spotyka się w lokalu, w którym wisi malowidło przedstawiające wojaka Szwejka dłubiącego w nosie. Refl eksyjny anarchizm przełomu ty-siącleci. Redagują go brodacze, ale nie kubańscy. W środku wkładka dla trudnej młodzieży. Ostatnio w wy-niku zamachu stanu spore wpływy w redakcji zdobyły młode wilki i wilczyce. Strach się bać, co będzie w przypadku praktycznego zastoso-wania przez nich teorii chaosu.

Zadra

W pokoju naczelnej wisi zdjęcie Walentyny Tierieszkowej z podpisem „Kobiety na rakiety!”.Postępowy koń trojański w kon-serwatywnym Krakowie. Promują straszną ideologię na literę „F”. Więcej nie piszemy, bojąc się oskarżeń o sek-sizm, mizogynizm i fallocentryzm. „Wysokie obcasy” dla inteligentek.

Autorzy przewodnika postano-wili nie poprzestawać na

stosunkowo łatwej analizie obecnego rynku mediów drukowanych, lecz przedstawić najbardziej prawdo-podobną prognozę jego rozwoju. Polska – wzorem Zachodu – zaczęła już wchodzić w okres konsolidacji rynku mediów, a proces ten w najbliższych latach na-bierze jeszcze rozpędu. Dokładne wyniki otrzymane przy zastosowaniu tradycyjnych metod ekstrapolacji trendów w sposób wykluczający przypadek pokrywają się z wynikami uzyskanymi przy zastosowaniu teorii chaosu. Oto one:• Mafi a rosyjska (na której czele stanie Borys Bie-riezowski, multimiliarder żydowskiego pochodzenia) przejmie pisma neoendeckie i „niepodległościowe”. • Wszystkie pisma probrukselskie (w tym KatoLe-wicę) przejmie na własność Sławomir Wiatr, dzisiej-szy współwłaściciel sieci supermarketów Billa, syn Jerzego Wiatra, posiadający z pewnością geny zasłu-żonego ojca, który przez 50 lat był autorem politgra-moty komunistycznej wydawanej w milionach eg-zemplarzy, a teraz wprowadza nas do Europy.Według wszelkich przesłanek, do ostatecznej fuzji powinno dojść w okolicach roku 2010, kiedy to wła-ściciele obu imperiów medialnych dojdą do wnio-

sku, że potencjalne zyski oraz środkowoeuropejska racja stanu wymagają, aby wszystkie tytuły mniej lub bardziej przypominały periodyk nieregularny „Strażnica” – rozdawany za darmo, który głosi przy-jaźń wilka z jagnięciem i z którego można się dowie-dzieć „dlaczego pingwinom nie marzną nogi”.

Magazyn Obywatel nie dostał się do badanej populacji, bowiem wirtualność redakcji (podobno ciągle się przemieszcza) uniemożliwia przypięcie czegokolwiek do ścian, co nie pozwala na zdobycie materiału empirycznego. Krążą natomiast plotki, że przedziwne informacje zamieszczane w „Obywatelu” są wynikiem współ-pracy redakcji z wywiadami Botswany i Tajlandii oraz mocy telepatycznych współpracujących z nimi ostatniego wodza plemienia Hohokamów. Inni twier-dzą, że celem rozwoju „Obywatela” jest zdobycie możliwości medialnych pozwalających na przepro-wadzenie bezpośredniej transmisji z końca świa-ta. Jeszcze inni uważają, że sugestie samodzielne-go myślenia proponowane w „Obywatelu” należy uznać za zagrażające bezpieczeństwu państwa i ka-pitału – autorzy raportu nie zdziwią się, jeśli redak-cja zostanie wkrótce zmuszona do wzięcia udziału w pierwszej załogowej misji na Marsa.

• Czy Kropotkin kochał zwierzęta? Granice moralności.

• Anarchista Leon Czołgosz – zabójca prezydenta USA

• Proces Rewolucyjny i ALF• Głos w sprawie aborcji

• Milicja Praw Zwierząt• Tutaj jest wielka rewolucja etyczna

• Powstanie w Kronsztadzie• Słowniczek Autorytarnej nowomowy

• Prymitywizm

• Szybkie jedzenie? - nie, dziękuję• Leszek Kołakowski – autorytet moralny?• Proces Sacco i Vanzettiego• Noam Chomsky o kapitalizmie• Czy tylko globalizacja?• Edukacja czy indoktrynacja?• Idee Kooperatyzmu• Krzywda zwierząt jako problem moralny• i inne

Powrót po latach. A4 40 str. /4 zł + 6 poczta/ Płatne przy odbiorze listu na poczcie.Zamówienia: [email protected] lub listownie /kartka pocztowa z namiarami/ na adres

Centrum Inicjatywy Lokalnej P.O.Box 203 90-950 Łódź 1LO

RD

TE

RR

OR

#8a

na

rc

ho

an

ima

ls z

ine

____

Miesięczniki:

Odc

hyle

nie

praw

icow

e O

dchylenie lewicow

e

Główna

linia

partii

ODDECH.indd 54-55 03-01-19, 21:31:14

Page 55: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL54 OBYWATEL 55

fuzja „Naszego Dziennika”, „Naszej Polski” i „Gazety Polskiej”, więc po-winna się nazywać „Nasza Codzienna Gazeta Polska”. Być może zmieni tytuł (i częstotliwość edycji), gdy z tygodni-ka opozycji przekształci się w organ rządowy.

Zielony Sztandar

W pokoju naczelnego wisi zdjęcie Waldemara Pawlaka z domalowanym wąsem á la Jarosław Kalinowski).Zajmuje się użalaniem nad dolą chło-pa polskiego i przytaczaniem cieka-wostek z rynku trzody. Często za-mieszcza wywiady z sołtysami i wój-tami, których łączą trzy cechy: należą do PSL, wieś lub gmina zawdzięcza-ją im wiele, cieszą się uzasadnionym poparciem ich mieszkańców.

Fakty i Mity

W pokoju naczelnego wisi portret Judasza Iskarioty.Celem pisma jest rozpropagowanie tezy, że wszystkie drogi prowadzą do Watykanu. Od gazet antysemic-kich różni się wstawieniem w miej-sce słowa „Żyd” wyrazu „ksiądz” lub „papież”.

Nowe PaństwoW pokoju naczelnego wiszą zdjęcia z ujęć próbnych do fi lmu „O dwóch takich, co ukradli księżyc”.Promuje tezę, że z premiera Millera stale wychodzi PZPR-owski aparat-czyk, o czym od dawna wiedzą wszy-scy czytelnicy. Nie lubią Leppera, jak

prawie wszystkie omawiane przez nas gazety. Publicyści NP znają się na wszystkim, więc te same osoby piszą o poezji i transformacji ustrojowej.

Dziś

W pokoju naczelnego wisi wykres przed-stawiający generalną linię partii (odręcz-ny rysunek wykonany przez informatora zamieszczamy poniżej).

Kierowany przez faktycznego ojca polskiej transformacji Mieczysława F. Rakowskiego, który jako ostatni premier PRL wprowadził najbardziej liberalną na świecie ustawę o podej-mowaniu działalności gospodarczej. Obecnie zajmuje się liczeniem zakła-dów upadłych w wyniku transformacji przez niego rozpoczętej.

Twój Styl

W pokoju naczelnej wisi kalendarz fi rmy L’Oreal otwarty na zdjęciu trupa księżnej Diany w otoczeniu paparazzich. Folder reklamowy sprzedawany jako wizualizacja marzeń o „lepszym ży-ciu”. Pomiędzy „prawdziwym roman-tyzmem”, przepisem na sorbet, psy-

chozabawą i jękami z ero-notatnika feministy Jastruna przeprowadza ła-godną lobotomię.

Robotnik Śląski

W pokoju naczelnego wisi zdjęcie Lwa Trockiego na plantacji Cannabis indica. W myśl zasady „Czytelnicy wszystkich gazet łączcie się!”, pismo jednoczące skrajne tendencje. Posługuje się me-todologią zapożyczoną od „Przeglądu” (c.b.d.u.). Piętnuje faszyzm i antysemi-tyzm jak „Gazeta Wyborcza”. Węszy spiski jak „Nasz Dziennik”. Użala się nad dolą chłopa polskiego jak „Zielony Sztandar”. Nie lubi Watykanu jak „Fakty i Mity”. Krytykuje rząd z po-zycji pryncypialno-komunistycznych jak „Trybuna”. Zamieszcza informa-cje sprzed 4 tygodni jak „Tygodnik Powszechny”. I tak dalej.

ResPublica Nowa W pokoju naczelnego wisi linoryt przed-stawiający Alexisa de Tocqueville’a pod-czas drzemki poobiedniej.Pismo czytane tylko w Warszawie (oprócz Pragi i Jelonek), charaktery-zujące się tym, że wszyscy czytelnicy znają redaktorów i vice versa. I lewico-we, i prawicowe, i centrowe, wszyst-ko to w wyważonych proporcjach. Skrajną lewicę w piśmie reprezentuje Sergiusz Kowalski, zaś skrajną pra-wicę Jarosław Kaczyński – ponieważ skrajna lewica jest na salonach milej widziana niż skrajna prawica, ten pierwszy ma stały dział, z drugim natomiast sporadycznie zamieszczają wywiady. „Rzeczpospolita” dla inteli-gencji.

Rzadziej wychodzące:

Arcana

W pokoju naczelnego wisi fotokopia okładki pierwszej edycji „Kazań” Piotra Skargi.Konserwa. Bardziej papiescy od papie-ża. Bardziej krakowscy od „Tygodnika Powszechnego”. „Nasz Dziennik” dla inteligencji.

Fronda

W pokoju naczelnego wisi ryngraf z Matką Boską, wierna kopia poda-runku parlamentarzystów dla Augusto Pinocheta.Grube pismo. Postępowi tradycjo-naliści katoliccy. W redakcji panuje kult ultranowoczesnych technolo-gii, który znajduje wyraz w rekla-mach Telekomunikacji Polskiej S.A. Z redakcyjnego okna wypatrują po-wrotu Świętej Inkwizycji. Święta, święta i po świętach...

Lewą Nogą

W pokoju naczelnego wiszą naprzeciw-ko siebie zdjęcia młodego Marksa i sta-rego Marksa.Najgrubsze pismo. Kawiorowa skraj-na lewica. Szczegółowo opisują epo-

kowe wydarzenia w rodzaju socjali-stycznej rewolucji węgierskiej i an-tysocjalistycznej reakcji nikaraguań-skiej. Uczuleni na odchylenia prawi-cowo-nacjonalistyczne. W redakcji istnieje silna frakcja anarchistów-mi-łośników centralnego planowania. „Trybuna” dla inteligencji.

Krytyka Polityczna W pokoju naczelnego wisi zdjęcie Leszka Kołakowskiego z czasów „burzy i naporu”.Sami swoi plus kilku juniorów, by sprawić wrażenie nowości i plura-lizmu. Lektura pisma jest jednak pożyteczna – to krótki kurs jak się bawić w krytykę, by nikomu krzywdy nie zrobić i nie wypaść z pierwszego obiegu rozdziału posadek. „Gazeta Wyborcza” z ludzką twarzą.

Bez Dogmatu

W pokoju naczelnego wisi portret Judasza Iskarioty czytającego rozpra-wę prof. Leszka Nowaka pt. „Czy zwy-kły czytelnik »Bez Dogmatu« może być zbawiony?”. „Fakty i Mity” dla inteligencji. Dzięki państwowym dotacjom mogą zatrud-niać anarchistów.

Przegląd Polityczny

W pokoju naczelnego wisi foto-grafi a Donalda Tuska z podpisem „Zalegalizować tabakę!”.„Wprost” dla inteligencji. I tyle.

Mać Parjadka

Nie mają naczelnego, kolektyw redak-cyjny spotyka się w lokalu, w którym wisi malowidło przedstawiające wojaka Szwejka dłubiącego w nosie. Refl eksyjny anarchizm przełomu ty-siącleci. Redagują go brodacze, ale nie kubańscy. W środku wkładka dla trudnej młodzieży. Ostatnio w wy-niku zamachu stanu spore wpływy w redakcji zdobyły młode wilki i wilczyce. Strach się bać, co będzie w przypadku praktycznego zastoso-wania przez nich teorii chaosu.

Zadra

W pokoju naczelnej wisi zdjęcie Walentyny Tierieszkowej z podpisem „Kobiety na rakiety!”.Postępowy koń trojański w kon-serwatywnym Krakowie. Promują straszną ideologię na literę „F”. Więcej nie piszemy, bojąc się oskarżeń o sek-sizm, mizogynizm i fallocentryzm. „Wysokie obcasy” dla inteligentek.

Autorzy przewodnika postano-wili nie poprzestawać na

stosunkowo łatwej analizie obecnego rynku mediów drukowanych, lecz przedstawić najbardziej prawdo-podobną prognozę jego rozwoju. Polska – wzorem Zachodu – zaczęła już wchodzić w okres konsolidacji rynku mediów, a proces ten w najbliższych latach na-bierze jeszcze rozpędu. Dokładne wyniki otrzymane przy zastosowaniu tradycyjnych metod ekstrapolacji trendów w sposób wykluczający przypadek pokrywają się z wynikami uzyskanymi przy zastosowaniu teorii chaosu. Oto one:• Mafi a rosyjska (na której czele stanie Borys Bie-riezowski, multimiliarder żydowskiego pochodzenia) przejmie pisma neoendeckie i „niepodległościowe”. • Wszystkie pisma probrukselskie (w tym KatoLe-wicę) przejmie na własność Sławomir Wiatr, dzisiej-szy współwłaściciel sieci supermarketów Billa, syn Jerzego Wiatra, posiadający z pewnością geny zasłu-żonego ojca, który przez 50 lat był autorem politgra-moty komunistycznej wydawanej w milionach eg-zemplarzy, a teraz wprowadza nas do Europy.Według wszelkich przesłanek, do ostatecznej fuzji powinno dojść w okolicach roku 2010, kiedy to wła-ściciele obu imperiów medialnych dojdą do wnio-

sku, że potencjalne zyski oraz środkowoeuropejska racja stanu wymagają, aby wszystkie tytuły mniej lub bardziej przypominały periodyk nieregularny „Strażnica” – rozdawany za darmo, który głosi przy-jaźń wilka z jagnięciem i z którego można się dowie-dzieć „dlaczego pingwinom nie marzną nogi”.

Magazyn Obywatel nie dostał się do badanej populacji, bowiem wirtualność redakcji (podobno ciągle się przemieszcza) uniemożliwia przypięcie czegokolwiek do ścian, co nie pozwala na zdobycie materiału empirycznego. Krążą natomiast plotki, że przedziwne informacje zamieszczane w „Obywatelu” są wynikiem współ-pracy redakcji z wywiadami Botswany i Tajlandii oraz mocy telepatycznych współpracujących z nimi ostatniego wodza plemienia Hohokamów. Inni twier-dzą, że celem rozwoju „Obywatela” jest zdobycie możliwości medialnych pozwalających na przepro-wadzenie bezpośredniej transmisji z końca świa-ta. Jeszcze inni uważają, że sugestie samodzielne-go myślenia proponowane w „Obywatelu” należy uznać za zagrażające bezpieczeństwu państwa i ka-pitału – autorzy raportu nie zdziwią się, jeśli redak-cja zostanie wkrótce zmuszona do wzięcia udziału w pierwszej załogowej misji na Marsa.

• Czy Kropotkin kochał zwierzęta? Granice moralności.

• Anarchista Leon Czołgosz – zabójca prezydenta USA

• Proces Rewolucyjny i ALF• Głos w sprawie aborcji

• Milicja Praw Zwierząt• Tutaj jest wielka rewolucja etyczna

• Powstanie w Kronsztadzie• Słowniczek Autorytarnej nowomowy

• Prymitywizm

• Szybkie jedzenie? - nie, dziękuję• Leszek Kołakowski – autorytet moralny?• Proces Sacco i Vanzettiego• Noam Chomsky o kapitalizmie• Czy tylko globalizacja?• Edukacja czy indoktrynacja?• Idee Kooperatyzmu• Krzywda zwierząt jako problem moralny• i inne

Powrót po latach. A4 40 str. /4 zł + 6 poczta/ Płatne przy odbiorze listu na poczcie.Zamówienia: [email protected] lub listownie /kartka pocztowa z namiarami/ na adres

Centrum Inicjatywy Lokalnej P.O.Box 203 90-950 Łódź 1LO

RD

TE

RR

OR

#8a

na

rc

ho

an

ima

ls z

ine

____

Miesięczniki:

Odc

hyle

nie

praw

icow

e

Odchylenie lew

icowe

Główna

linia

partii

ODDECH.indd 54-55 03-01-19, 21:31:14

Page 56: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL56 OBYWATEL 57

Tankowiec Prestige się rozbił, pękł na pół. 10 tysięcy ton oleju wylało się od razu. 60 tysię-cy powędrowało na głębokość 3,5 kilometra i teraz będzie się wylewać powoli, w postaci brył żelu, który stopniowo będzie się rozpuszczał. To już piąta tego typu katastrofa w tym rejonie. Loyola de Palacio – „European Transport Commissioner”, pytana co zrobiła, żeby temu zapobiec (od ostatniej podobnej katastrofy Eriki u wybrzeży Francji mi-nęły 3 lata) powiedziała, że napisała list. Prawda jest taka, że w tym czasie ta wyzbyta krzty wdzięku baba i bliźniaczo do niej podobni przeróżni „EU commissioners” zajmowali się zagrożeniami, jakie stwarza oscypek, ogórek kiszony itp. „groźne zarazki”. Olej należał do putinowskich oligar-chów, a statek do spółeczki, która ma siedzibę w Liberii. Za to biura mają w Szwajcarii, ale ta alkaida jest cacy. NATO nie wysyła dziarskich chłopców do Lagos i nie blokuje jej kont. Tylko hiszpańscy small biznesmeni z wybrzeża pła-czą – może jakiś program ich wspierania się ogłosi i kuzyni Loyoli znajdą miejsca pracy.

Jakaś pani mądralińska

napisała w liście do dziennika „Rzeczpospolita”, że niko-go nie można nazywać złodziejem, dopóki nie stwierdzi tego prawomocnym wyrokiem jakiś sąd. Czy ta mieszcz-ka obrzydliwa nie oglądała westernów, gdzie szeryf był bandytą i do takiego się strzelało po prostu, bo jak ktoś mu powiedział, że jest bandytą to on strzelał, u nas takie typki pozywają do sądów i uczciwi ludzie nawet mówić nie mogą. A strzelanie do bandytów? Może kiedyś naród się obudzi i dożyję tej pociechy.

Jakiś pan pozytywny

w liście do „Naszego Dziennika” znalazł sposób na gumo-wy pył, który zalega ulice naszych miast, a jak pojawią się ożywcze podmuchy wiatru to pył też się ożywia i wędruje do płuc powodując astmę u i tak coraz wątlejszych dziecią-tek. Pan proponuje, żeby ciągle polewać ulice i móc dzięki temu ciągle jeździć samochodem, pan robi to poważnie i „Nasz Dziennik” drukuje go na serio, pan ma przecież do-brą wolę. Inny pan, też kierowca, też pobożny, uskarżając się na zwiększony ruch samochodowy, który pojawił się na jego ulicy, napisał w „Zielonych Brygadach”, że na cichej niegdyś uliczce nie ma miejsca, bo nie tylko ruch się zwięk-szył, ale ludzie parkują tam samochody, a parkują, bo – jak pan pisze – „jest to konieczne”. Jak niewinny i rozsądny wydaje się w porównaniu z tym szacunek okazywany świętym krowom przez Hindusów. Na Zachodzie są już msze, gdzie święci się blachy, polscy bi-skupi ochoczo święcą autostrady. Jeden taki, co kropił wodą święconą toruński odcinek A1, akurat wtedy, gdy reżimowi siepacze łamali opór ostatniego antyautostradowego bastio-nu ekologów na górze Św. Anny, nawet zginął za kierownicą, na posterunku niemal. Mam nadzieję, że w jego niebie, jego

Bóg da mu pojeździć, aż będzie miał dosyć. Ale wspomnia-na pani i panowie mają coś wspólnego – w ogóle nie mieści im się w głowach, że można coś zmienić, zmienić na serio. Nazwałbym ich państwem smutnymi, na pamiątkę pew-nego młodzieńca z Ewangelii, który miał „bogactw wiele”, w ogóle dobry chciał być, tylko też różne rzeczy „były dla nie-go konieczne” i chciał wszystko „dobrze robić”, robić zgod-nie z prawem, w tym wypadku z prawem własności, dzisiaj równie świętym jak samochód. O ileż więcej Ducha i znajo-mości logiki wykazuje umiarkowana przeciwniczka obecne-go systemu Naomi Klein, kiedy na pytanie Tima Sebastiana z BBC o tzw. alternatywy dla prywatyzacji kolei i budowy autostrad odpowiada: nie prywatyzować, nie budować.

Ale w sumie nie jest źle,

tak, jak przewidywałem rok temu po wyborach, w Sejmie dobrej sprawy często bronią Liga Polskich Rodzin i Samoobrona. Tak, jak dzięki manifestacjom w Seattle świat dowiedział się o istnieniu Światowej Organizacji Handlu i działaniach innych zbrodniczych instytucji, tak dzięki posłowi Janowskiemu Polacy dowiedzieli się, że niedługo o dystrybucji prądu w tym kraju decydować będą Niemcy, a umowa o sprzedaży majątku publicznego jest dla wybranych w wyborach przedstawicieli społe-czeństwa tajna – bo to tajemnica handlowa. Takie prawe i śmiałe działania jak posła Janowskiego w sprawie Stoenu przywracają godność polskiemu parlamentowi, stwarzają pozytywny klimat, a to z kolei ośmiela lękliwych, takich jak Kaczyński – strateg wyśmienity. Dzięki nim, jak mały mieszczuch, który chciałby być uczciwy, a boi się, Kaczyński widzi, że można i sam też dzielniej sobie poczyna. Jednak Kaczyński nadal czuje psychiczny przymus, żeby się z takie-go zachowania tłumaczyć przed mamusiami i ciociami np. z „obozu postsolidarnościowego”, a nawet z SLD i TVP, wte-dy mówi, że on tak tylko na niby, że jak dojdzie do wybuchu społecznego to dzięki temu, że teraz kokietuje radykałów, to on Kaczyński będzie mógł stanąć na jego czele i go – w domyśle – udupić. Niby śmieszne, ale w Polsce niestety takie rzeczy już się zdarzały, więc warto zapamiętać.

Warto też zapamiętać Gawlika Radosławaeks-posła Unii Wolności. Teraz facet wziął się chyba do „tworzenia polskich zielonych”. Kiedyś zresztą już próbo-wał wszystkich ekologów umieścić bez ich wiedzy w Unii Wolności. Jak przystało na twardego darwinistę, Gawlik wierzy najwyraźniej, że aby w naturze coś stworzyć, trze-ba najpierw oczywiście zrobić dla tego czegoś miejsce, czyli trzeba coś albo kogoś zniszczyć. Zaczął więc Gawlik od zniesławiania w gazecie kołtuńskiej uczciwych i anty-systemowych ekologów, że to niby szantażyści i biednych inwestorów prześladują, podczas gdy on Gawlik jest uczci-wy, a jego tak zwana Polska Zielona Sieć jak pieniądze bra-ła, to tylko od zagranicznych i krajowych rządów, na kilka skromnych posad. Jedna posada to pół organizacji, czasem

cała organizacja, a kilka takich organizacji to już sieć – nie, tego już w gazecie kołtuńskiej nie było. Potem Gawlik za-warł z inwestorami porozumienie o przyjaźni i współpracy. W ostatniej chwili zorientowano się, że ktoś mógłby się pokapować o co chodzi i z porozumienia wykreślono pa-ragraf o tym, jak to ekolodzy Gawlika oddają do dyspozycji inwestorów swój potencjał i wiedzę potrzebną do robienia ekspertyz, analiz i tym podobnych, ale na pewno niedługo dowiemy się o przypadkach takiej, no, współpracy. Teraz Gawlik jeździ do Brukseli i pewno tam opowiada, że repre-zentuje ten, no, ruch ekologiczny. Aha, ostatnio facet wziął się jeszcze do tworzenia „karty etycznej”, stoi tam chyba jak byk: „inwestora krzywdził nie będziesz”, „kolegów bę-dziesz oczerniał, gdy inwestorom szkodzą”, „ekspertyzy i opinie dla inwestorów robił będziesz” – toż to Mojżesz nowy. Przy okazji całej tej sterowanej przez ciemne siły na-gonki na autentycznych obrońców przyrody, dało o sobie znać po raz kolejny psychiczne poddaństwo, w jakim ciągle tkwi malejąca, ale jednak, część polskich ekologów, którzy nie mogą spać spokojnie w łóżeczkach, jeżeli „Newsweek”, TVN czy gazeta kołtuńska – w ramach akcji na zlecenie in-westorów – oczernią ekologów i pomieszają ich z różnymi szumowinami, których nigdzie nie brak. To mniej więcej tak, jakby – toutes proportions gardées – Piłsudski przejmo-wał się, że na herbatce u pani pisiupkowskiej „źle o nim powiedzą” i to, o Boże, po nazwisku. A ruch ekologiczny i tak powstanie, i tym się także będzie różnić od innych, że małych karierowiczów, którzy we wrogiej prasie oczernia-ją najlepszych towarzyszy, będzie się z niego wykluczało i to bez żadnej karty etycznej, tylko ze zwykłego poczucia przyzwoitości. Inaczej nie ma po co niczego tworzyć, bo ugrzęźniemy znowu w polskim piekiełku i zatrujemy się zwyczajną nienawiścią, a wszystko po to, by paru gości załapało się na brukselskie synekury czy dotacje.

Husajn i partia Busha

wygrali wybory, w podobnym stylu i przy podobnym stop-niu wyprania mózgów większości swych poddanych, choć głosy Irakijczyków w swym uwielbieniu dla Saddama, że np. dziecko malutkie w kołysce zaczęło samo z siebie cało-wać jego zdjęcie, wydały mi się poprzez swą groteskowość w gruncie rzeczy na większym luzie. Bo choć histeria, jaka ogarnęła większość Amerykanów na temat „irackiego za-grożenia” też jest na pozór śmieszna, to jednak wiek XX pokazał, że takie „zagrożenia”, a raczej walka z nimi, stają się dobrą odskocznią dla wszelkiej maści obłąkańców marzących o panowaniu nad światem, nowym ładzie, czy-stej rasie, bezklasowym społeczeństwie itp. Bardzo mnie w tym kontekście bawi utyskiwanie niektórych polskich publicystów nad tym, że Europa nie dorównuje w zbroje-niach Wielkiemu Bratu zza oceanu, rzeczywiście nie do-równuje i chciałoby się powiedzieć chwała Bogu, bo Wielki Brat zwariował, ale gdzieś tam na horyzoncie rysuje się chyba powoli ewentualność, że taka broń może się przydać do obrony przed samym Wielkim Bratem, gdyby poczuł się zagrożony np. przez Finlandię czy Czechy. Tak mi zresztą z tą Finlandią się przypomniało, bo w 1939 roku już innemu Wielkiemu Bratu zagrażała – po prostu Finowie, tak samo jak Irakijczycy mieszkali w niewłaściwym miejscu, tamci za blisko Leningradu, ci za blisko ropy. Tymczasem trwa-jąca tzw. wojna z terroryzmem bez zachowania pozorów zmienia się w wysyłanie marines, CIA itp. do wszystkich

państw świata, które jeżeli się nie podporządkują to zosta-ną uznane za wroga – wroga wolności, oczywiście.

Jednak cham polski

chyba to też przetrzyma, powie tylko, kurwa, pierdolę i dalej będzie żuł gumę, bo to też dobry sposób na „robienie cze-goś” i znieważenie innych. Jak za każdym chamstwem tkwi za tym brak pewności siebie i pomysłu na to „co zrobić z rę-kami”, w tym wypadku z buzią, a jednocześnie chęć skorzy-stania z możliwości bezkarnego znieważania bliźnich, bo jak to miło patrzeć na bliźniego i bezczelnie ruszać mordką. Robi to nawet kelner w restauracji, dziecko w szkole. Jest to jeszcze gorsze od palenia papierosów, bo mniej szkodzi samemu chamowi, a trudniej udowodnić, że szkodzi innym. W ogóle Polska dobrze się trzyma, nie ma tu suszy i burz piaskowych jak w Australii, mało powodzi, tornad, nawet nie ma takich wielkich chmur smogu samochodowego jak np. ciągnąca się tego lata od Bengalu do Tajlandii, jeżeli do-dać do tego tzw. kryzys gospodarczy, spadek sprzedaży aut i wydobycia węgla, to można spać spokojniej.

Kontras

KRONIKA KONTRASA

Przechodzenie

Czekanie jest grzechemTakiej niemalże rangi jak lenistwo.Tak to wyglądaJeśli niewybudzeni z planów i zamiarówPotykamy się wciąż o korzenie rzeczywistości.

O Bogowie moi,Nie damy radyNie damy radyZachwycić się sobąnie składając ofi ary z chlebowego koła,z ziół leczniczych nadziei i ciągłego w nas

oczekiwania.

O Bogowie moi,Plany nasze tak daleko wybiegają w bezczas, że nie mogą się ziścić,nie można im ufać. Czas już złożyć ofi arę,przed siebie wyrzucić ramiona I zbiór legend z wieków przeszłych.Zapominanie nie jest większą sztuką niż przechodzenie w kolejne kręgi- codzienności- zwyczajności- nadzwyczajności...

Magdalena Muskat

ODDECH.indd 56-57 03-01-19, 21:31:18

Page 57: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL56 OBYWATEL 57

Tankowiec Prestige się rozbił, pękł na pół. 10 tysięcy ton oleju wylało się od razu. 60 tysię-cy powędrowało na głębokość 3,5 kilometra i teraz będzie się wylewać powoli, w postaci brył żelu, który stopniowo będzie się rozpuszczał. To już piąta tego typu katastrofa w tym rejonie. Loyola de Palacio – „European Transport Commissioner”, pytana co zrobiła, żeby temu zapobiec (od ostatniej podobnej katastrofy Eriki u wybrzeży Francji mi-nęły 3 lata) powiedziała, że napisała list. Prawda jest taka, że w tym czasie ta wyzbyta krzty wdzięku baba i bliźniaczo do niej podobni przeróżni „EU commissioners” zajmowali się zagrożeniami, jakie stwarza oscypek, ogórek kiszony itp. „groźne zarazki”. Olej należał do putinowskich oligar-chów, a statek do spółeczki, która ma siedzibę w Liberii. Za to biura mają w Szwajcarii, ale ta alkaida jest cacy. NATO nie wysyła dziarskich chłopców do Lagos i nie blokuje jej kont. Tylko hiszpańscy small biznesmeni z wybrzeża pła-czą – może jakiś program ich wspierania się ogłosi i kuzyni Loyoli znajdą miejsca pracy.

Jakaś pani mądralińska

napisała w liście do dziennika „Rzeczpospolita”, że niko-go nie można nazywać złodziejem, dopóki nie stwierdzi tego prawomocnym wyrokiem jakiś sąd. Czy ta mieszcz-ka obrzydliwa nie oglądała westernów, gdzie szeryf był bandytą i do takiego się strzelało po prostu, bo jak ktoś mu powiedział, że jest bandytą to on strzelał, u nas takie typki pozywają do sądów i uczciwi ludzie nawet mówić nie mogą. A strzelanie do bandytów? Może kiedyś naród się obudzi i dożyję tej pociechy.

Jakiś pan pozytywny

w liście do „Naszego Dziennika” znalazł sposób na gumo-wy pył, który zalega ulice naszych miast, a jak pojawią się ożywcze podmuchy wiatru to pył też się ożywia i wędruje do płuc powodując astmę u i tak coraz wątlejszych dziecią-tek. Pan proponuje, żeby ciągle polewać ulice i móc dzięki temu ciągle jeździć samochodem, pan robi to poważnie i „Nasz Dziennik” drukuje go na serio, pan ma przecież do-brą wolę. Inny pan, też kierowca, też pobożny, uskarżając się na zwiększony ruch samochodowy, który pojawił się na jego ulicy, napisał w „Zielonych Brygadach”, że na cichej niegdyś uliczce nie ma miejsca, bo nie tylko ruch się zwięk-szył, ale ludzie parkują tam samochody, a parkują, bo – jak pan pisze – „jest to konieczne”. Jak niewinny i rozsądny wydaje się w porównaniu z tym szacunek okazywany świętym krowom przez Hindusów. Na Zachodzie są już msze, gdzie święci się blachy, polscy bi-skupi ochoczo święcą autostrady. Jeden taki, co kropił wodą święconą toruński odcinek A1, akurat wtedy, gdy reżimowi siepacze łamali opór ostatniego antyautostradowego bastio-nu ekologów na górze Św. Anny, nawet zginął za kierownicą, na posterunku niemal. Mam nadzieję, że w jego niebie, jego

Bóg da mu pojeździć, aż będzie miał dosyć. Ale wspomnia-na pani i panowie mają coś wspólnego – w ogóle nie mieści im się w głowach, że można coś zmienić, zmienić na serio. Nazwałbym ich państwem smutnymi, na pamiątkę pew-nego młodzieńca z Ewangelii, który miał „bogactw wiele”, w ogóle dobry chciał być, tylko też różne rzeczy „były dla nie-go konieczne” i chciał wszystko „dobrze robić”, robić zgod-nie z prawem, w tym wypadku z prawem własności, dzisiaj równie świętym jak samochód. O ileż więcej Ducha i znajo-mości logiki wykazuje umiarkowana przeciwniczka obecne-go systemu Naomi Klein, kiedy na pytanie Tima Sebastiana z BBC o tzw. alternatywy dla prywatyzacji kolei i budowy autostrad odpowiada: nie prywatyzować, nie budować.

Ale w sumie nie jest źle,

tak, jak przewidywałem rok temu po wyborach, w Sejmie dobrej sprawy często bronią Liga Polskich Rodzin i Samoobrona. Tak, jak dzięki manifestacjom w Seattle świat dowiedział się o istnieniu Światowej Organizacji Handlu i działaniach innych zbrodniczych instytucji, tak dzięki posłowi Janowskiemu Polacy dowiedzieli się, że niedługo o dystrybucji prądu w tym kraju decydować będą Niemcy, a umowa o sprzedaży majątku publicznego jest dla wybranych w wyborach przedstawicieli społe-czeństwa tajna – bo to tajemnica handlowa. Takie prawe i śmiałe działania jak posła Janowskiego w sprawie Stoenu przywracają godność polskiemu parlamentowi, stwarzają pozytywny klimat, a to z kolei ośmiela lękliwych, takich jak Kaczyński – strateg wyśmienity. Dzięki nim, jak mały mieszczuch, który chciałby być uczciwy, a boi się, Kaczyński widzi, że można i sam też dzielniej sobie poczyna. Jednak Kaczyński nadal czuje psychiczny przymus, żeby się z takie-go zachowania tłumaczyć przed mamusiami i ciociami np. z „obozu postsolidarnościowego”, a nawet z SLD i TVP, wte-dy mówi, że on tak tylko na niby, że jak dojdzie do wybuchu społecznego to dzięki temu, że teraz kokietuje radykałów, to on Kaczyński będzie mógł stanąć na jego czele i go – w domyśle – udupić. Niby śmieszne, ale w Polsce niestety takie rzeczy już się zdarzały, więc warto zapamiętać.

Warto też zapamiętać Gawlika Radosławaeks-posła Unii Wolności. Teraz facet wziął się chyba do „tworzenia polskich zielonych”. Kiedyś zresztą już próbo-wał wszystkich ekologów umieścić bez ich wiedzy w Unii Wolności. Jak przystało na twardego darwinistę, Gawlik wierzy najwyraźniej, że aby w naturze coś stworzyć, trze-ba najpierw oczywiście zrobić dla tego czegoś miejsce, czyli trzeba coś albo kogoś zniszczyć. Zaczął więc Gawlik od zniesławiania w gazecie kołtuńskiej uczciwych i anty-systemowych ekologów, że to niby szantażyści i biednych inwestorów prześladują, podczas gdy on Gawlik jest uczci-wy, a jego tak zwana Polska Zielona Sieć jak pieniądze bra-ła, to tylko od zagranicznych i krajowych rządów, na kilka skromnych posad. Jedna posada to pół organizacji, czasem

cała organizacja, a kilka takich organizacji to już sieć – nie, tego już w gazecie kołtuńskiej nie było. Potem Gawlik za-warł z inwestorami porozumienie o przyjaźni i współpracy. W ostatniej chwili zorientowano się, że ktoś mógłby się pokapować o co chodzi i z porozumienia wykreślono pa-ragraf o tym, jak to ekolodzy Gawlika oddają do dyspozycji inwestorów swój potencjał i wiedzę potrzebną do robienia ekspertyz, analiz i tym podobnych, ale na pewno niedługo dowiemy się o przypadkach takiej, no, współpracy. Teraz Gawlik jeździ do Brukseli i pewno tam opowiada, że repre-zentuje ten, no, ruch ekologiczny. Aha, ostatnio facet wziął się jeszcze do tworzenia „karty etycznej”, stoi tam chyba jak byk: „inwestora krzywdził nie będziesz”, „kolegów bę-dziesz oczerniał, gdy inwestorom szkodzą”, „ekspertyzy i opinie dla inwestorów robił będziesz” – toż to Mojżesz nowy. Przy okazji całej tej sterowanej przez ciemne siły na-gonki na autentycznych obrońców przyrody, dało o sobie znać po raz kolejny psychiczne poddaństwo, w jakim ciągle tkwi malejąca, ale jednak, część polskich ekologów, którzy nie mogą spać spokojnie w łóżeczkach, jeżeli „Newsweek”, TVN czy gazeta kołtuńska – w ramach akcji na zlecenie in-westorów – oczernią ekologów i pomieszają ich z różnymi szumowinami, których nigdzie nie brak. To mniej więcej tak, jakby – toutes proportions gardées – Piłsudski przejmo-wał się, że na herbatce u pani pisiupkowskiej „źle o nim powiedzą” i to, o Boże, po nazwisku. A ruch ekologiczny i tak powstanie, i tym się także będzie różnić od innych, że małych karierowiczów, którzy we wrogiej prasie oczernia-ją najlepszych towarzyszy, będzie się z niego wykluczało i to bez żadnej karty etycznej, tylko ze zwykłego poczucia przyzwoitości. Inaczej nie ma po co niczego tworzyć, bo ugrzęźniemy znowu w polskim piekiełku i zatrujemy się zwyczajną nienawiścią, a wszystko po to, by paru gości załapało się na brukselskie synekury czy dotacje.

Husajn i partia Busha

wygrali wybory, w podobnym stylu i przy podobnym stop-niu wyprania mózgów większości swych poddanych, choć głosy Irakijczyków w swym uwielbieniu dla Saddama, że np. dziecko malutkie w kołysce zaczęło samo z siebie cało-wać jego zdjęcie, wydały mi się poprzez swą groteskowość w gruncie rzeczy na większym luzie. Bo choć histeria, jaka ogarnęła większość Amerykanów na temat „irackiego za-grożenia” też jest na pozór śmieszna, to jednak wiek XX pokazał, że takie „zagrożenia”, a raczej walka z nimi, stają się dobrą odskocznią dla wszelkiej maści obłąkańców marzących o panowaniu nad światem, nowym ładzie, czy-stej rasie, bezklasowym społeczeństwie itp. Bardzo mnie w tym kontekście bawi utyskiwanie niektórych polskich publicystów nad tym, że Europa nie dorównuje w zbroje-niach Wielkiemu Bratu zza oceanu, rzeczywiście nie do-równuje i chciałoby się powiedzieć chwała Bogu, bo Wielki Brat zwariował, ale gdzieś tam na horyzoncie rysuje się chyba powoli ewentualność, że taka broń może się przydać do obrony przed samym Wielkim Bratem, gdyby poczuł się zagrożony np. przez Finlandię czy Czechy. Tak mi zresztą z tą Finlandią się przypomniało, bo w 1939 roku już innemu Wielkiemu Bratu zagrażała – po prostu Finowie, tak samo jak Irakijczycy mieszkali w niewłaściwym miejscu, tamci za blisko Leningradu, ci za blisko ropy. Tymczasem trwa-jąca tzw. wojna z terroryzmem bez zachowania pozorów zmienia się w wysyłanie marines, CIA itp. do wszystkich

państw świata, które jeżeli się nie podporządkują to zosta-ną uznane za wroga – wroga wolności, oczywiście.

Jednak cham polski

chyba to też przetrzyma, powie tylko, kurwa, pierdolę i dalej będzie żuł gumę, bo to też dobry sposób na „robienie cze-goś” i znieważenie innych. Jak za każdym chamstwem tkwi za tym brak pewności siebie i pomysłu na to „co zrobić z rę-kami”, w tym wypadku z buzią, a jednocześnie chęć skorzy-stania z możliwości bezkarnego znieważania bliźnich, bo jak to miło patrzeć na bliźniego i bezczelnie ruszać mordką. Robi to nawet kelner w restauracji, dziecko w szkole. Jest to jeszcze gorsze od palenia papierosów, bo mniej szkodzi samemu chamowi, a trudniej udowodnić, że szkodzi innym. W ogóle Polska dobrze się trzyma, nie ma tu suszy i burz piaskowych jak w Australii, mało powodzi, tornad, nawet nie ma takich wielkich chmur smogu samochodowego jak np. ciągnąca się tego lata od Bengalu do Tajlandii, jeżeli do-dać do tego tzw. kryzys gospodarczy, spadek sprzedaży aut i wydobycia węgla, to można spać spokojniej.

Kontras

KRONIKA KONTRASA

Przechodzenie

Czekanie jest grzechemTakiej niemalże rangi jak lenistwo.Tak to wyglądaJeśli niewybudzeni z planów i zamiarówPotykamy się wciąż o korzenie rzeczywistości.

O Bogowie moi,Nie damy radyNie damy radyZachwycić się sobąnie składając ofi ary z chlebowego koła,z ziół leczniczych nadziei i ciągłego w nas

oczekiwania.

O Bogowie moi,Plany nasze tak daleko wybiegają w bezczas, że nie mogą się ziścić,nie można im ufać. Czas już złożyć ofi arę,przed siebie wyrzucić ramiona I zbiór legend z wieków przeszłych.Zapominanie nie jest większą sztuką niż przechodzenie w kolejne kręgi- codzienności- zwyczajności- nadzwyczajności...

Magdalena Muskat

ODDECH.indd 56-57 03-01-19, 21:31:18

Page 58: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL58

Z GRUBEJ RURY

OBYWATEL 59

POSTMODERNA?1.Obecne unikanie defi nicji.

W ciągu ostatnich 10 lat wyrażenia „postmodernizm” i „postmoderna” używane są tak często, że stają się banal-ne, zwyczajne i pozbawione znaczenia. Treść tych termi-nów pozostaje niedookreślona i płynna. Brak zgody co do defi nicji pojawia się i u krytyków, i u artystów, i u znawców sztuki, i u fi lozofów. Zjawisko to jest określane bardziej in-tuicyjnie i w sposób przybliżony. A tak, jak „postmoderna” umyślnie dąży do bycia dwuznaczną, „aluzyjną”, pojawia-jącą się równocześnie na wielu płaszczyznach, tak wymy-kanie się ze sztywnych ram defi nicyjnych stanowi jedną z jej podstawowych cech charakterystycznych.

W zasadzie nie jest to niczym nowym. Jakikolwiek proces nie zakończony, będący w rozwoju, z konieczno-ści jest sprzeczny, wielopłaszczyznowy i nieokreślony. Potwierdza to nawet etymologia słowa: nieokreślony, czyli taki, który nie uzyskał jeszcze określenia – granicy, nie ujawnił swego celu. Jest wciąż żywy i może urzeczy-wistnić się w sposób, który wszystkich zadziwi. Nieostrość terminu „postmodernizm” jest wyraźnym świadectwem jego aktualności.

Nie jest to jednakże wystarczający powód do tego, by zrezygnować z jakichkolwiek prób wyjaśnienia, czym się on w istocie objawia.

2.Kilka opisów.By posunąć się w dociekaniach poświęconych na-

szemu tematowi, przywołamy kilka przykładów z kla-sycznej analizy tego zjawiska. Oto, jak charakteryzuje postmodernizm Ihab Hassan, teoretyk amerykańskiej kontrkultury („Die unvollendete Vernunft: Moderne versus Postmoderne”):1. Niedokładność (duża skłonność do dwuznaczności,

ślizgania się po znaczeniach)2. Fragmentacja 3. De-kanonizacja4. Utrata „ja” i „świata wewnętrznego”5. Nie-reprezentatywność6. Ironia (wynikająca z perspektywizmu, a to z kolei

– z wieloznaczności)7. Hybrydyzacja8. Karnawalizacja (analogiczna do heteroglosji – wielo-

głosu Rabelais’go lub Sterna i identyczna z odśrodko-wą polifonią i wesołą, wielobarwną względnością)

9. Performance i współuczestnictwo (energia w ruchu)10. Konstrukcjonizm, co implikuje, że świat nie jest nam

dany raz na zawsze, ale jawi się jako proces nieprze-rwanej generacji wielości skłóconych ze sobą wersji.

11. Immanentność, intertekstualność wszelkiego życia objawiające się związkiem zespolonych znaczeń.

Podstawowe aspekty postmodernizmu wg Charlesa Jencksa, jednego z najlepszych współczesnych historyków architektury („Die Postmoderne”), to:

1. Zamiast harmonii, do której dążył renesans i integracji, ku której zmierzał modernizm, postmodernizm pozo-staje przy hybrydzie sztuki i architektury charaktery-zującej się „dysonansowym pięknem” i „dysharmonijną harmonią”. Co więcej, brak tu doskonałej całości, w któ-rej nie można nic odjąć ani dodać, by owej harmonii nie naruszyć, lecz przede wszystkim są to „trudne zespoły” i dyspersyjne jednostki. Powinny pojawić się starcia rozmaitych stylów, zadziwiające obserwatora rozłamy, synkopowana proporcja, fragmentaryczna czystość itd.

2. Postmodernizm proponuje polityczny i kulturowy plu-ralizm; nieunikniona heterogeniczność społeczeństw masowych winna się objawiać poprzez postmoderni-styczne budowle. Nie można dopuścić do dominacji jakiegokolwiek stylu.

3. Postmodernizm proponuje elegancki urbanizm. Ele-menty tradycyjnego urbanizmu, np. ulice, arkady i place winny być rekonstruowane i rewitalizowane z uwzględ-nieniem nowych technologii i środków transportu.

4. Zwrot w kierunku antropomorfi zmu jako elementu ar-chitektury postmodernistycznej. Ciało ludzkie znowu znajduje swoje miejsce w dekoracji.

5. Kontynuacja i przyjęcie przeszłości, anamneza. Wspo-mnienia, relikwie włączone w postmodernistyczną konstrukcję – niezależnie od tego, czy społeczeństwo rozumie ich znaczenie, czy nie.

6. Malarstwo postmodernistyczne akcentuje realizm nar-racyjny, martwe natury i pejzaże.

7. Postmodernizm oznacza „podwójne kodowanie”. Każdy element powinien mieć swoją funkcję dublującą się po-przez ironię, sprzeczność, wieloznaczność.

8. Korelatem „podwójnego kodowania” jest wieloznacz-ność. W tym przejawia się odejście od integracyjnego „wysokiego modernizmu”.

9. Wspomnienia i skojarzenia powinny wzbogacać każdy ponowoczesny budynek, w przeciwnym razie będzie on okaleczony, ograbiony.

10. Postmodernizm proponuje wprowadzenie nowych fi gur retorycznych: paradoksów, oksymoronów, wieloznacz-ności, podwójnego kodowania, dysharmonijnej har-monii, kompleksowości, sprzeczności itd. Nowe fi gury powinny służyć temu, by uczynić „obecnym” to, co nie-obecne.

11. Zwrot ku nieobecnemu centrum. Zespół architektonicz-ny lub dzieła sztuki spełniają swoje role w taki sposób, że wszystkie elementy są zgrupowane wokół jednego centrum, ale miejsce owego centrum pozostaje puste.

3.Terminologiczne pytania. Co się za nimi kryje?

Jeszcze w roku 1987 na fali pierwszej dyskusji o „post-modernie”, Wolfgang Welsch1 w swojej książce „Unsere post-moderne Moderne” podjął próbę ukazania genezy zjawiska. Welsch dąży do utworzenia szeregu rozgraniczeń między samym „postmodernizmem” i równoległymi do niego zjawi-

skami, takimi jak „post-historia” czy „postindustrialne spo-łeczeństwo”. W rzeczywistości, nawet przy uwzględnieniu, iż tezy Welscha są czymś uzasadnione, nie określają one w pełni danego zjawiska, a ścisłe rozgraniczanie, czego się on domaga, okazuje się zdecydowanie przedwczesne.

Przeciwnie bowiem, nawet z punktu widzenia lingwi-styki, przedrostek „post” wyraźnie we wszystkich trzech pojęciach – nie przypadkowo, ale rzeczywiście – wiąże te trzy zjawiska, które nie będąc synonimami, są paralelne i powiązane ze sobą.

Teoria „post-historii” została rozwinięta i doskonale wyłożona przez Jeana Baudrillarda. „Post-historią” nazywa Baudrillard taki stan społeczeństwa, w którym aktualizują się wszystkie historyczne możliwości, a zatem niedopusz-czalne jest na dłuższą metę jakiekolwiek nowatorstwo. Jedynym nastrojem pozostaje gorycz, cynizm, bierność i szarość. Bieg świata, zdaniem Baudrillarda, przybiera osta-teczne stadium określane jako „hipertelia”, w którym możli-wości osiągnięcia pełni neutralizują się nawzajem, stwarza-jąc wszechobecny indyferentyzm oraz przekształcając na-szą cywilizację w gigantyczny mechanizm, „megamaszynę”, która z kolei, defi nitywnie i bezpowrotnie „homogenizuje” wszystkie typy „różnic” naturalnych dla życia.

Tak struktura świata zamykająca się w odpowiednim czasie w tworzeniu „różnic”, przepływa w kierunku fazy produkowania „bezróżnicy”. Innymi słowy, dialektyka dyferencjacji przenicowuje swoją podstawę i tworzy indyferentność. Wszystko należy już do przeszłości: wiara w utopie, nadzieje na lepszy świat, oczekiwanie lepszego jutra...

Zachodzi tylko jedna i ta sama procedura: niekończące się klono-wanie, proliferacja (rozmnażanie się) komórek rakowych, całkowita niemożność wprowadzenia jakiej-kolwiek innowacji, „nieprzyzwoite otłuszczenie”. Post-historia już nie wytwarza i nie odrzuca sprzecz-ności, ale zadowala się zachwytem nad narcyzmem.

Baudrillard jest pesymistą prze-konanym, że główną cechą post-historii jest utrata wiary w utopię. To kryterium stosuje do epoki post-moderny. Ponowoczesny aktywizm to jedynie ślepe samonapędzanie się narcyzmu, który utracił już resztki witalności i sił twórczych.

Welsch usiłuje obalić twierdze-nie Baudrillarda uważając, iż nie zrozumiał on pozytywnej strony postmoderny. Z tego jednak powodu diagnoza Baudrillarda wcale nie staje się mniej przekonywająca. Jeśli postmo-dernizm wyróżnia się z post-historii, to nieważne – nie przekreśla to ich synchroniczności. Występują one bowiem paralelnie. Post-historia jest faktem. W mniejszym stopniu stwarza historyczne, egzystencjalne i kulturowe tło post-moderny. Można uznać rozróżnienie postmodernizmu od post-historii, ale brak jakichkolwiek podstaw do tego, by je sobie przeciwstawiać. Wręcz przeciwnie, mają one tak wiele wspólnego, że przypominają bliźnięta. W dalszej kolejności

spróbujemy zrozumieć, jakie są realne podstawy podobne-go rozgraniczenia. Póki co, po prostu zaakcentujemy możli-wość takiej poprawki terminologicznej.

Welsch proponuje także oddzielić postmodernizm od postindustrialnego społeczeństwa, którego czołowym teoretykiem jest Amerykanin Daniel Bell – zdeklarowany technokrata. Sądzi on, że postindustrialne społeczeństwo charakteryzuje się takim stadium rozwoju stosunków pro-dukcyjnych, w którym wszystkie sprzeczności historyczne, społeczno-ekonomiczne nikną wobec gwałtownego roz-woju techniki. Przejście od technologii maszyn do tech-nologii informacji, wg Bella, pozbawia wszelkiego sensu opór wobec kapitału, eksploatatorów, władzy i przemocy. „Społeczeństwo otwarte” Poppera urzeczywistnia się w praktyce – w historii dokonuje się całkowita racjonali-zacja społecznego i produkcyjnego bytu ludzkości. Daniel Bell rozpatruje postindustrialne społeczeństwo jako ideał i wyższą wartość. Jako „koniec historii”. Jedyną przeszkodą w realizacji owego ideału jest jego zdaniem kultura. Sfera kultury jest wg Bella oparta na logice różnej od dualistycz-nego modelu racjonalnego działania, a zatem prędzej czy później pogłębi się fundamentalna sprzeczność tkwiąca w postindustrialnym społeczeństwie – między monoli-tyczną i uniwersalistyczną logiką racjonalnej technokracji i sferyczną, pluralistyczną i a-racjonalną logiką kultury.

W ten sposób Bell przyrównuje kulturę do „subwersyj-nej”, tzn. odwróconej rzeczywistości przez sam fakt jej istnienia zagrażającego swobodnemu funkcjonowaniu postindustrialnej „idylli” całkowitej technokracji. Opozycja ta nie może się jednak przerodzić w otwarty konfl ikt czy katastrofę. Jeśli postindustrialne społeczeństwo – mega-maszyna banków, mechanizmów rynkowych i technologii informacyjnych – zdoła odzyskać dla siebie kulturę, prze-tworzyć ją w produkt konsumpcyjny, w gadżet, w element swojej zamkniętej technologicznej gry, jej podważona

Aleksander Dugin

rys.

Grze

gorz

Stań

czyk

RURA.indd 58-59 03-01-19, 21:50:58

Page 59: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL58

Z GRUBEJ RURY

OBYWATEL 59

POSTMODERNA?1.Obecne unikanie defi nicji.

W ciągu ostatnich 10 lat wyrażenia „postmodernizm” i „postmoderna” używane są tak często, że stają się banal-ne, zwyczajne i pozbawione znaczenia. Treść tych termi-nów pozostaje niedookreślona i płynna. Brak zgody co do defi nicji pojawia się i u krytyków, i u artystów, i u znawców sztuki, i u fi lozofów. Zjawisko to jest określane bardziej in-tuicyjnie i w sposób przybliżony. A tak, jak „postmoderna” umyślnie dąży do bycia dwuznaczną, „aluzyjną”, pojawia-jącą się równocześnie na wielu płaszczyznach, tak wymy-kanie się ze sztywnych ram defi nicyjnych stanowi jedną z jej podstawowych cech charakterystycznych.

W zasadzie nie jest to niczym nowym. Jakikolwiek proces nie zakończony, będący w rozwoju, z konieczno-ści jest sprzeczny, wielopłaszczyznowy i nieokreślony. Potwierdza to nawet etymologia słowa: nieokreślony, czyli taki, który nie uzyskał jeszcze określenia – granicy, nie ujawnił swego celu. Jest wciąż żywy i może urzeczy-wistnić się w sposób, który wszystkich zadziwi. Nieostrość terminu „postmodernizm” jest wyraźnym świadectwem jego aktualności.

Nie jest to jednakże wystarczający powód do tego, by zrezygnować z jakichkolwiek prób wyjaśnienia, czym się on w istocie objawia.

2.Kilka opisów.By posunąć się w dociekaniach poświęconych na-

szemu tematowi, przywołamy kilka przykładów z kla-sycznej analizy tego zjawiska. Oto, jak charakteryzuje postmodernizm Ihab Hassan, teoretyk amerykańskiej kontrkultury („Die unvollendete Vernunft: Moderne versus Postmoderne”):1. Niedokładność (duża skłonność do dwuznaczności,

ślizgania się po znaczeniach)2. Fragmentacja 3. De-kanonizacja4. Utrata „ja” i „świata wewnętrznego”5. Nie-reprezentatywność6. Ironia (wynikająca z perspektywizmu, a to z kolei

– z wieloznaczności)7. Hybrydyzacja8. Karnawalizacja (analogiczna do heteroglosji – wielo-

głosu Rabelais’go lub Sterna i identyczna z odśrodko-wą polifonią i wesołą, wielobarwną względnością)

9. Performance i współuczestnictwo (energia w ruchu)10. Konstrukcjonizm, co implikuje, że świat nie jest nam

dany raz na zawsze, ale jawi się jako proces nieprze-rwanej generacji wielości skłóconych ze sobą wersji.

11. Immanentność, intertekstualność wszelkiego życia objawiające się związkiem zespolonych znaczeń.

Podstawowe aspekty postmodernizmu wg Charlesa Jencksa, jednego z najlepszych współczesnych historyków architektury („Die Postmoderne”), to:

1. Zamiast harmonii, do której dążył renesans i integracji, ku której zmierzał modernizm, postmodernizm pozo-staje przy hybrydzie sztuki i architektury charaktery-zującej się „dysonansowym pięknem” i „dysharmonijną harmonią”. Co więcej, brak tu doskonałej całości, w któ-rej nie można nic odjąć ani dodać, by owej harmonii nie naruszyć, lecz przede wszystkim są to „trudne zespoły” i dyspersyjne jednostki. Powinny pojawić się starcia rozmaitych stylów, zadziwiające obserwatora rozłamy, synkopowana proporcja, fragmentaryczna czystość itd.

2. Postmodernizm proponuje polityczny i kulturowy plu-ralizm; nieunikniona heterogeniczność społeczeństw masowych winna się objawiać poprzez postmoderni-styczne budowle. Nie można dopuścić do dominacji jakiegokolwiek stylu.

3. Postmodernizm proponuje elegancki urbanizm. Ele-menty tradycyjnego urbanizmu, np. ulice, arkady i place winny być rekonstruowane i rewitalizowane z uwzględ-nieniem nowych technologii i środków transportu.

4. Zwrot w kierunku antropomorfi zmu jako elementu ar-chitektury postmodernistycznej. Ciało ludzkie znowu znajduje swoje miejsce w dekoracji.

5. Kontynuacja i przyjęcie przeszłości, anamneza. Wspo-mnienia, relikwie włączone w postmodernistyczną konstrukcję – niezależnie od tego, czy społeczeństwo rozumie ich znaczenie, czy nie.

6. Malarstwo postmodernistyczne akcentuje realizm nar-racyjny, martwe natury i pejzaże.

7. Postmodernizm oznacza „podwójne kodowanie”. Każdy element powinien mieć swoją funkcję dublującą się po-przez ironię, sprzeczność, wieloznaczność.

8. Korelatem „podwójnego kodowania” jest wieloznacz-ność. W tym przejawia się odejście od integracyjnego „wysokiego modernizmu”.

9. Wspomnienia i skojarzenia powinny wzbogacać każdy ponowoczesny budynek, w przeciwnym razie będzie on okaleczony, ograbiony.

10. Postmodernizm proponuje wprowadzenie nowych fi gur retorycznych: paradoksów, oksymoronów, wieloznacz-ności, podwójnego kodowania, dysharmonijnej har-monii, kompleksowości, sprzeczności itd. Nowe fi gury powinny służyć temu, by uczynić „obecnym” to, co nie-obecne.

11. Zwrot ku nieobecnemu centrum. Zespół architektonicz-ny lub dzieła sztuki spełniają swoje role w taki sposób, że wszystkie elementy są zgrupowane wokół jednego centrum, ale miejsce owego centrum pozostaje puste.

3.Terminologiczne pytania. Co się za nimi kryje?

Jeszcze w roku 1987 na fali pierwszej dyskusji o „post-modernie”, Wolfgang Welsch1 w swojej książce „Unsere post-moderne Moderne” podjął próbę ukazania genezy zjawiska. Welsch dąży do utworzenia szeregu rozgraniczeń między samym „postmodernizmem” i równoległymi do niego zjawi-

skami, takimi jak „post-historia” czy „postindustrialne spo-łeczeństwo”. W rzeczywistości, nawet przy uwzględnieniu, iż tezy Welscha są czymś uzasadnione, nie określają one w pełni danego zjawiska, a ścisłe rozgraniczanie, czego się on domaga, okazuje się zdecydowanie przedwczesne.

Przeciwnie bowiem, nawet z punktu widzenia lingwi-styki, przedrostek „post” wyraźnie we wszystkich trzech pojęciach – nie przypadkowo, ale rzeczywiście – wiąże te trzy zjawiska, które nie będąc synonimami, są paralelne i powiązane ze sobą.

Teoria „post-historii” została rozwinięta i doskonale wyłożona przez Jeana Baudrillarda. „Post-historią” nazywa Baudrillard taki stan społeczeństwa, w którym aktualizują się wszystkie historyczne możliwości, a zatem niedopusz-czalne jest na dłuższą metę jakiekolwiek nowatorstwo. Jedynym nastrojem pozostaje gorycz, cynizm, bierność i szarość. Bieg świata, zdaniem Baudrillarda, przybiera osta-teczne stadium określane jako „hipertelia”, w którym możli-wości osiągnięcia pełni neutralizują się nawzajem, stwarza-jąc wszechobecny indyferentyzm oraz przekształcając na-szą cywilizację w gigantyczny mechanizm, „megamaszynę”, która z kolei, defi nitywnie i bezpowrotnie „homogenizuje” wszystkie typy „różnic” naturalnych dla życia.

Tak struktura świata zamykająca się w odpowiednim czasie w tworzeniu „różnic”, przepływa w kierunku fazy produkowania „bezróżnicy”. Innymi słowy, dialektyka dyferencjacji przenicowuje swoją podstawę i tworzy indyferentność. Wszystko należy już do przeszłości: wiara w utopie, nadzieje na lepszy świat, oczekiwanie lepszego jutra...

Zachodzi tylko jedna i ta sama procedura: niekończące się klono-wanie, proliferacja (rozmnażanie się) komórek rakowych, całkowita niemożność wprowadzenia jakiej-kolwiek innowacji, „nieprzyzwoite otłuszczenie”. Post-historia już nie wytwarza i nie odrzuca sprzecz-ności, ale zadowala się zachwytem nad narcyzmem.

Baudrillard jest pesymistą prze-konanym, że główną cechą post-historii jest utrata wiary w utopię. To kryterium stosuje do epoki post-moderny. Ponowoczesny aktywizm to jedynie ślepe samonapędzanie się narcyzmu, który utracił już resztki witalności i sił twórczych.

Welsch usiłuje obalić twierdze-nie Baudrillarda uważając, iż nie zrozumiał on pozytywnej strony postmoderny. Z tego jednak powodu diagnoza Baudrillarda wcale nie staje się mniej przekonywająca. Jeśli postmo-dernizm wyróżnia się z post-historii, to nieważne – nie przekreśla to ich synchroniczności. Występują one bowiem paralelnie. Post-historia jest faktem. W mniejszym stopniu stwarza historyczne, egzystencjalne i kulturowe tło post-moderny. Można uznać rozróżnienie postmodernizmu od post-historii, ale brak jakichkolwiek podstaw do tego, by je sobie przeciwstawiać. Wręcz przeciwnie, mają one tak wiele wspólnego, że przypominają bliźnięta. W dalszej kolejności

spróbujemy zrozumieć, jakie są realne podstawy podobne-go rozgraniczenia. Póki co, po prostu zaakcentujemy możli-wość takiej poprawki terminologicznej.

Welsch proponuje także oddzielić postmodernizm od postindustrialnego społeczeństwa, którego czołowym teoretykiem jest Amerykanin Daniel Bell – zdeklarowany technokrata. Sądzi on, że postindustrialne społeczeństwo charakteryzuje się takim stadium rozwoju stosunków pro-dukcyjnych, w którym wszystkie sprzeczności historyczne, społeczno-ekonomiczne nikną wobec gwałtownego roz-woju techniki. Przejście od technologii maszyn do tech-nologii informacji, wg Bella, pozbawia wszelkiego sensu opór wobec kapitału, eksploatatorów, władzy i przemocy. „Społeczeństwo otwarte” Poppera urzeczywistnia się w praktyce – w historii dokonuje się całkowita racjonali-zacja społecznego i produkcyjnego bytu ludzkości. Daniel Bell rozpatruje postindustrialne społeczeństwo jako ideał i wyższą wartość. Jako „koniec historii”. Jedyną przeszkodą w realizacji owego ideału jest jego zdaniem kultura. Sfera kultury jest wg Bella oparta na logice różnej od dualistycz-nego modelu racjonalnego działania, a zatem prędzej czy później pogłębi się fundamentalna sprzeczność tkwiąca w postindustrialnym społeczeństwie – między monoli-tyczną i uniwersalistyczną logiką racjonalnej technokracji i sferyczną, pluralistyczną i a-racjonalną logiką kultury.

W ten sposób Bell przyrównuje kulturę do „subwersyj-nej”, tzn. odwróconej rzeczywistości przez sam fakt jej istnienia zagrażającego swobodnemu funkcjonowaniu postindustrialnej „idylli” całkowitej technokracji. Opozycja ta nie może się jednak przerodzić w otwarty konfl ikt czy katastrofę. Jeśli postindustrialne społeczeństwo – mega-maszyna banków, mechanizmów rynkowych i technologii informacyjnych – zdoła odzyskać dla siebie kulturę, prze-tworzyć ją w produkt konsumpcyjny, w gadżet, w element swojej zamkniętej technologicznej gry, jej podważona

Aleksander Dugin

rys.

Grze

gorz

Stań

czyk

RURA.indd 58-59 03-01-19, 21:50:58

Page 60: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL60

Z GRUBEJ RURY

OBYWATEL 61

pozycja zostanie sprowadzona do minimum lub wręcz do zera.

Wyobraziwszy sobie taką udaną operację, otrzymujemy obraz identyczny do post-historii Baudrillarda. Innymi słowy, postindustrialne społeczeństwo tworzy idealną post-historię wtedy, gdy umie wyzwolić się od wyzwań stawianych przez kulturę.

Czym zatem odróżnia się postmoderna Welscha od tych dwóch kategorii – postindustrialnego społeczeństwa i post-historii? Welsch jako podstawowe kryterium przyta-cza „optymizm”.

Smutne stwierdzenie. Czyj optymizm? Dlaczego opty-mizm?

Zostaliśmy teraz zmuszeni zwrócić się ku Nowej Prawicy2, która z entuzjazmem przyjęła prace Welscha. Wyjaśnia nam ona źródła tak uporczywego dążenia do wy-dzielenia postmodernizmu w samodzielną kategorię.

4.Optymizm postmodernizmu.Na wyzwanie postmodernizmu jako jedni z pierwszych

intelektualistów, przy czym z nader pozytywnym i optymi-stycznym nastawieniem, odpowiedzieli przedstawiciele Nowej Prawicy – Armin Mohler, Alain de Benoist, Robert Steuckers i inni. Jest to całkiem logiczne. Wydało się im, że „przespali modernizm”, tzn. okazali się być współczesny-mi tej epoce, w której nareszcie kończyła się niepodzielna dominacja zasad i teorii nieakceptowanych przez długi okres czasu w kręgach „konserwatywnych rewolucjonistów”

odrzucających „współczesny świat” – postulaty Nowego Czasu.

Przeciwko koncepcji postmoderny występowali kolejni humaniści, w szczególności Habermas, który rozpoznał w nim „chorobliwe uderzenie wielkiego planu oświecenio-wego”. I naturalnie, analogiczne (ale á rebours) reakcje nie mogły nie pojawić się ze strony wiecznych przeciwników Oświecenia – „nowoprawicowców”.

Robert Steuckers przekonująco wykazał, że w postmo-dernizmie swoją szansę ujrzeli przedstawiciele tej tradycji, która powstała kilka wieków temu jako alternatywa wobec

kartezjanizmu i jego idei mathesis universalis, proponującej całkowitą racjonalizację społecznego bytu, i – w szczegól-ności – skrajną uniformizację architektury. Ta tendencja, tzw. Gegen-Neuzeit, „kontr-moderna”, powstała w roku 1750, gdy Rousseau skrytykował mechanizm rozumowa-nia Descartesa, a Baumgarten w swojej „Estetyce” szukał „estetycznej kompensacji” dla prawdziwego racjonalizmu. Od Vico i Rousseau do Baudelaire’a, Nietzschego i Gottfrieda Benna kontr-moderna nie osłabiła swojej ugruntowanej pozycji jako alternatywa w stosunku do ideału kartezjań-skiego. Kolejni naśladowcy tego nurtu uznali, iż doczekali wreszcie swojego czasu, tzn. tego momentu, w którym pa-tos moderny okazał się całkowicie wyczerpany (przy czym stało się to oczywiste nie tylko dla jego przeciwników, ale i zwolenników). Od tego czasu pojawia się optymizm nowoprawicowców w kwestii postmoderny i dążenie do utrzymania defi nicji Welscha i innych teoretyków, poczy-nając od Amitai Etzioniego, autora pracy „Aktywne społe-czeństwo”, w której po raz pierwszy został użyty sam ter-min „postmodernizm”. Interesujące jest to, że prawie iden-tyczną analizę tego terminu przeprowadził przedstawiciel Nowej Lewicy – Jean-François Lyotard, który dostrzegł w tym zjawisku możliwość pokonania mechanicyzmu i kartezjanizmu3. Fakt ten oznacza, że nie tylko nowoprawi-cowcy mieli podstawy do zaakcentowania pozytywnej siły postmodernizmu, wynikającej ze specyfi ki ich własnego intelektualnego naśladownictwa konserwatywnej tradycji Gegen-Neuzeit. Zmobilizowani zostali także i ci lewicowi myśliciele, którzy krytycznie odnosili się do współczesno-

ści z zupełnie przeciwnej pozy-cji, postrzegając kartezjanizm jako „racjonalistyczny totalita-ryzm” i typologiczną podstawę „faszyzmu”.

Jak by nie było, zaznacza się widoczna tendencja ze strony odrębnej grupy intelektualistów, zniechęconych ideą moderny, do wykorzystania postmoder-nizmu jako pozytywnego narzę-dzia w celu umocnienia swoich własnych racji w takiej sytuacji, w której sprzeczna i nienawist-nie do nich nastawiona domi-nująca wizja zatraca podstawy swego panowania, zaczyna być chwiejna, niepewna, traci upra-womocnienie i oczywistość. Jeśli w odniesieniu do nowo-prawicowców ich nieśmiały optymizm może być określony jako wyżej przytoczona fraza

– „przespali modernizm”, to w wypadku nowolewicowców pojawia się inne określenie: „przeskoczyli totalitaryzm za-mknięty w modernie”, „wykonali ostatni krok do doskona-łej wolności”. Ku tej nowolewicowej linii optymistycznego postmodernizmu zbliżają się i Foucault, i Deleuze, i Derrida, którzy – każdy na swój sposób – widzą w tym zjawisku wymiar „nowej wolności”. Foucault – w ostatnim okresie, charakteryzującym się zerwaniem ze strukturalizmem – upatrywał w postmodernizmie ostatecznego rozbratu z uniwersalistycznym paradygmatem, tzn. ze wszystkimi epistemologicznymi i ideologicznymi normatywami, które

pretendowały do osiągnięcia monopolu na poznanie jedy-nego „kodu” rzeczywistości. W zamian ogłaszał początek ery nagromadzania „różnic”, pełnej fragmentaryzacji rze-czywistości, przejście w kierunku oswobodzenia istotnej heterogeniczności rzeczy i istnień.

Gilles Deleuze tworzy swoją koncepcję „kłącza” (le rhisome), kłębiącego się chaosu nieprzewidywalnego nakładania się rozmaitych ewolucyjnych i inwolucyjnych kajdan. Od leibnizowskiej „monady” Deleuze przeszedł do teorii „nomady”, „koczowniczego błądzenia po labiryntach rzeczywistości”, niesystematycznych i nieoczekiwanych różnic i syntetycznych symultaniczności. U Deleuze’a wi-doczny jest całkowicie „lewicowy” optymizm „wyzwolenia chaosu”.

Derrida ujawnił w tym zjawisku nowe drogi dyferen-cjacji, które odtąd posiadają nie statyczny, muzealny, ale dynamiczny charakter – tak, że mogą być postulowane i klasyfi kowane.

Interesujące, że wszystkich tych „optymistów postmo-dernistycznych”, Habermas, wierny dialektyce Oświecenia, potraktował jak renegatów i niemalże faszystów, zauwa-żając wspólny entuzjazm nowolewicowców i nowoprawi-cowców. On sam gotów jest zaliczyć siebie do „ortodoksyjnych lewicow-ców”, odrzucających postmodernizm jako niebezpieczeństwo powrotu do pre-modernizmu. Jednak ten wła-śnie zwrot mieli na myśli Mohler, de Benoist i Steuckers wtedy, gdy idea postmodernistów z nowolewicowej fl anki ujawniała zatrważający abso-lutny nihilizm.

I tak dochodzimy do uprzednio sformułowanych wniosków. Istnieje optymistyczna wersja postmodernizmu, oparta na tradycji odrzucenia (czy pokonania) modernizmu. Jeśli ta tradycja przedstawiana jest jako nieprzerwana linia u niektórych współczesnych teoretyków „konserwatywnej rewolucji”, to w wypadku Nowej Lewicy wciela się ona raczej w „postę-pujące skoki naprzód”, poza zakres rozwoju, immanentnie przyrodzone epoce moderny i rozpoznawane jako ograni-czające rubieże. Dlatego istnieje tendencja do przeciwsta-wiania postmodernizmu jako idei, wysiłku intelektualnego, jako wyjaśnienia, jako stylu czy aktywności innym modal-nościom ultrawspółczesnej epoki, które z kolei określają bierną, stanowiącą tło „negatywną rzeczywistość”, realizu-jącą się w odpowiadających im ideach post-historii i post-industrialnego społeczeństwa.

Teraz wszystkie te trzy pojęcia mogą zostać zhie-rarchizowane. Jeśli rozpatrywać postmodernizm jako zjawisko synonimiczne i homogeniczne do post-historii (Baudrillarda lub Fukuyamy) i postindustrialnego społe-czeństwa, to możemy mówić o biernym postmodernizmie, postmodernizmie stanowiącym tło, pesymistycznym post-modernizmie. Taki postmodernizm byłby ściśle związany z kulturą, całkowicie podporządkowaną technokratyczne-mu hiperkapitalistycznemu projektowi postindustrialnego społeczeństwa (o tym wyraźnie pisał Arnold Gehlen). Współcześnie oczywiste jest, że coś podobnego istnieje i, być może, stanowi najbardziej wyrazisty i rzucający się w oczy wyznacznik naszej epoki.

Z drugiej strony zaznacza się tendencja przeciw-na – do rozdzielania społeczeństwa postindustrialnego

i post-historii z jednej strony oraz postmodernizmu z dru-giej, rozpatrując je jako antytezy, bieguny, przeciwieństwa. W takim wypadku postindustrialne społeczeństwo i post-historia będą synonimami negatywnych następstw właśnie modernizmu, postmodernizm natomiast będzie kierunkiem pokonującym te przypadłości, nową ideą, nonkonformistyczną strategią, wyzwaniem, alternaty-wą. Taki postmodernizm można określić jako „aktywny”, optymistyczny, rewolucyjny, podmiotowy. I właśnie na ta-kiej płaszczyźnie schodzą się dwie najbardziej radykalne – a to zawsze interesujące – współczesne intelektualne opcje: Nowa Lewica i Nowa Prawica. Nowa Lewica upatru-je w aktywnym postmodernizmie nadejścia wyzwalające-go chaosu, zaś Nowa Prawica – oczyszczenia przestrzeni dla „utworzenia nowego ładu” i umocnienia nowej struktu-ry aksjologicznej.

5.Parenteza – uwolnienie się od skrajności.

Odejdziemy nieco od głównego wątku i rozpatrzy-my dokładniej owo zetknięcie się Nowej Lewicy i Nowej

Prawicy w kwestii postmoder-nizmu. Nowa Lewica odróżnia się od „starej” cechą, która sama w sobie może służyć za ilustrację tego, co określa się istotą moder-nizmu, Neuzeit. Stara lewica dąży bowiem do rozszerzenia kategorii klasycznej racjonalności na global-ną teleologiczną ideę i stworzenia podstaw dla jak najbardziej rozsąd-nego i uporządkowanego ustroju, doprowadzając do ostatecznych

granic fundamentalne założenia Oświecenia. Stara prawica odrzuca bardzo podobny racjonali-

styczny paradygmat, a przy tym odcina się od jego aspektu „zaprojektowanego”, uniwersalistycznego, globalistycz-nego i postępowego. Stara prawica ciąży ku utrzymaniu historycznego status quo, ku umocnieniu i konsolidacji już istniejących – społecznych, politycznych, państwowych, narodowych, ekonomicznych itd. – struktur w takiej for-mie, w jakiej obecnie funkcjonują.

Stara prawica może być nazwana „minimalnie racjo-nalną” na takiej samej zasadzie, jak stara lewica – maksy-malnie racjonalną.

Jednak owym głównym opcjom politycznym tradycyj-nie towarzyszyły elementy radykalne, które wychodziły ze swoich stron polityczno-ideologicznej mapy i przekra-czały bariery dopuszczalnych postaw. Zwykle nazywa się je „skrajną lewicą” i „skrajną prawicą”. W rzeczywistości elementy te były zbyt obce zwykłemu ideologicznemu rozłożeniu sił, a ich orientacje świadomie przecinały nor-matywy „nowego czasu”. Właśnie te tendencje, jednak nie w sekciarskiej i ograniczonej, ale w otwartej, awangardo-wej formie legły u podstaw tego, co zwykło się nazywać Nową Lewicą i Nową Prawicą. Ich odmienność wobec „skrajnych” leżała nie w sferze ideologii, ale w manie-rze, w stylu stawiania pytań i wskazywania problemów. W pewnym sensie byli oni bardziej radykalni niż ci skrajni, wychodząc cały czas poza zakres zastanych konwencji.

Tak Nowa Lewica poddała krytyce „totalitarne aspekty komunizmu”, który obserwować można było w Związku

Już Debord wskazywał, że najskuteczniejsze narzędzie Systemu to nie sztywny podział ról przyjaciel – wróg, ale miękka

integracja, odzyskanie, zaokrąglenie kątów, wchłanianie antytez.

rys.

Grze

gorz

Stań

czyk

RURA.indd 60-61 03-01-19, 21:51:05

Page 61: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL60

Z GRUBEJ RURY

OBYWATEL 61

pozycja zostanie sprowadzona do minimum lub wręcz do zera.

Wyobraziwszy sobie taką udaną operację, otrzymujemy obraz identyczny do post-historii Baudrillarda. Innymi słowy, postindustrialne społeczeństwo tworzy idealną post-historię wtedy, gdy umie wyzwolić się od wyzwań stawianych przez kulturę.

Czym zatem odróżnia się postmoderna Welscha od tych dwóch kategorii – postindustrialnego społeczeństwa i post-historii? Welsch jako podstawowe kryterium przyta-cza „optymizm”.

Smutne stwierdzenie. Czyj optymizm? Dlaczego opty-mizm?

Zostaliśmy teraz zmuszeni zwrócić się ku Nowej Prawicy2, która z entuzjazmem przyjęła prace Welscha. Wyjaśnia nam ona źródła tak uporczywego dążenia do wy-dzielenia postmodernizmu w samodzielną kategorię.

4.Optymizm postmodernizmu.Na wyzwanie postmodernizmu jako jedni z pierwszych

intelektualistów, przy czym z nader pozytywnym i optymi-stycznym nastawieniem, odpowiedzieli przedstawiciele Nowej Prawicy – Armin Mohler, Alain de Benoist, Robert Steuckers i inni. Jest to całkiem logiczne. Wydało się im, że „przespali modernizm”, tzn. okazali się być współczesny-mi tej epoce, w której nareszcie kończyła się niepodzielna dominacja zasad i teorii nieakceptowanych przez długi okres czasu w kręgach „konserwatywnych rewolucjonistów”

odrzucających „współczesny świat” – postulaty Nowego Czasu.

Przeciwko koncepcji postmoderny występowali kolejni humaniści, w szczególności Habermas, który rozpoznał w nim „chorobliwe uderzenie wielkiego planu oświecenio-wego”. I naturalnie, analogiczne (ale á rebours) reakcje nie mogły nie pojawić się ze strony wiecznych przeciwników Oświecenia – „nowoprawicowców”.

Robert Steuckers przekonująco wykazał, że w postmo-dernizmie swoją szansę ujrzeli przedstawiciele tej tradycji, która powstała kilka wieków temu jako alternatywa wobec

kartezjanizmu i jego idei mathesis universalis, proponującej całkowitą racjonalizację społecznego bytu, i – w szczegól-ności – skrajną uniformizację architektury. Ta tendencja, tzw. Gegen-Neuzeit, „kontr-moderna”, powstała w roku 1750, gdy Rousseau skrytykował mechanizm rozumowa-nia Descartesa, a Baumgarten w swojej „Estetyce” szukał „estetycznej kompensacji” dla prawdziwego racjonalizmu. Od Vico i Rousseau do Baudelaire’a, Nietzschego i Gottfrieda Benna kontr-moderna nie osłabiła swojej ugruntowanej pozycji jako alternatywa w stosunku do ideału kartezjań-skiego. Kolejni naśladowcy tego nurtu uznali, iż doczekali wreszcie swojego czasu, tzn. tego momentu, w którym pa-tos moderny okazał się całkowicie wyczerpany (przy czym stało się to oczywiste nie tylko dla jego przeciwników, ale i zwolenników). Od tego czasu pojawia się optymizm nowoprawicowców w kwestii postmoderny i dążenie do utrzymania defi nicji Welscha i innych teoretyków, poczy-nając od Amitai Etzioniego, autora pracy „Aktywne społe-czeństwo”, w której po raz pierwszy został użyty sam ter-min „postmodernizm”. Interesujące jest to, że prawie iden-tyczną analizę tego terminu przeprowadził przedstawiciel Nowej Lewicy – Jean-François Lyotard, który dostrzegł w tym zjawisku możliwość pokonania mechanicyzmu i kartezjanizmu3. Fakt ten oznacza, że nie tylko nowoprawi-cowcy mieli podstawy do zaakcentowania pozytywnej siły postmodernizmu, wynikającej ze specyfi ki ich własnego intelektualnego naśladownictwa konserwatywnej tradycji Gegen-Neuzeit. Zmobilizowani zostali także i ci lewicowi myśliciele, którzy krytycznie odnosili się do współczesno-

ści z zupełnie przeciwnej pozy-cji, postrzegając kartezjanizm jako „racjonalistyczny totalita-ryzm” i typologiczną podstawę „faszyzmu”.

Jak by nie było, zaznacza się widoczna tendencja ze strony odrębnej grupy intelektualistów, zniechęconych ideą moderny, do wykorzystania postmoder-nizmu jako pozytywnego narzę-dzia w celu umocnienia swoich własnych racji w takiej sytuacji, w której sprzeczna i nienawist-nie do nich nastawiona domi-nująca wizja zatraca podstawy swego panowania, zaczyna być chwiejna, niepewna, traci upra-womocnienie i oczywistość. Jeśli w odniesieniu do nowo-prawicowców ich nieśmiały optymizm może być określony jako wyżej przytoczona fraza

– „przespali modernizm”, to w wypadku nowolewicowców pojawia się inne określenie: „przeskoczyli totalitaryzm za-mknięty w modernie”, „wykonali ostatni krok do doskona-łej wolności”. Ku tej nowolewicowej linii optymistycznego postmodernizmu zbliżają się i Foucault, i Deleuze, i Derrida, którzy – każdy na swój sposób – widzą w tym zjawisku wymiar „nowej wolności”. Foucault – w ostatnim okresie, charakteryzującym się zerwaniem ze strukturalizmem – upatrywał w postmodernizmie ostatecznego rozbratu z uniwersalistycznym paradygmatem, tzn. ze wszystkimi epistemologicznymi i ideologicznymi normatywami, które

pretendowały do osiągnięcia monopolu na poznanie jedy-nego „kodu” rzeczywistości. W zamian ogłaszał początek ery nagromadzania „różnic”, pełnej fragmentaryzacji rze-czywistości, przejście w kierunku oswobodzenia istotnej heterogeniczności rzeczy i istnień.

Gilles Deleuze tworzy swoją koncepcję „kłącza” (le rhisome), kłębiącego się chaosu nieprzewidywalnego nakładania się rozmaitych ewolucyjnych i inwolucyjnych kajdan. Od leibnizowskiej „monady” Deleuze przeszedł do teorii „nomady”, „koczowniczego błądzenia po labiryntach rzeczywistości”, niesystematycznych i nieoczekiwanych różnic i syntetycznych symultaniczności. U Deleuze’a wi-doczny jest całkowicie „lewicowy” optymizm „wyzwolenia chaosu”.

Derrida ujawnił w tym zjawisku nowe drogi dyferen-cjacji, które odtąd posiadają nie statyczny, muzealny, ale dynamiczny charakter – tak, że mogą być postulowane i klasyfi kowane.

Interesujące, że wszystkich tych „optymistów postmo-dernistycznych”, Habermas, wierny dialektyce Oświecenia, potraktował jak renegatów i niemalże faszystów, zauwa-żając wspólny entuzjazm nowolewicowców i nowoprawi-cowców. On sam gotów jest zaliczyć siebie do „ortodoksyjnych lewicow-ców”, odrzucających postmodernizm jako niebezpieczeństwo powrotu do pre-modernizmu. Jednak ten wła-śnie zwrot mieli na myśli Mohler, de Benoist i Steuckers wtedy, gdy idea postmodernistów z nowolewicowej fl anki ujawniała zatrważający abso-lutny nihilizm.

I tak dochodzimy do uprzednio sformułowanych wniosków. Istnieje optymistyczna wersja postmodernizmu, oparta na tradycji odrzucenia (czy pokonania) modernizmu. Jeśli ta tradycja przedstawiana jest jako nieprzerwana linia u niektórych współczesnych teoretyków „konserwatywnej rewolucji”, to w wypadku Nowej Lewicy wciela się ona raczej w „postę-pujące skoki naprzód”, poza zakres rozwoju, immanentnie przyrodzone epoce moderny i rozpoznawane jako ograni-czające rubieże. Dlatego istnieje tendencja do przeciwsta-wiania postmodernizmu jako idei, wysiłku intelektualnego, jako wyjaśnienia, jako stylu czy aktywności innym modal-nościom ultrawspółczesnej epoki, które z kolei określają bierną, stanowiącą tło „negatywną rzeczywistość”, realizu-jącą się w odpowiadających im ideach post-historii i post-industrialnego społeczeństwa.

Teraz wszystkie te trzy pojęcia mogą zostać zhie-rarchizowane. Jeśli rozpatrywać postmodernizm jako zjawisko synonimiczne i homogeniczne do post-historii (Baudrillarda lub Fukuyamy) i postindustrialnego społe-czeństwa, to możemy mówić o biernym postmodernizmie, postmodernizmie stanowiącym tło, pesymistycznym post-modernizmie. Taki postmodernizm byłby ściśle związany z kulturą, całkowicie podporządkowaną technokratyczne-mu hiperkapitalistycznemu projektowi postindustrialnego społeczeństwa (o tym wyraźnie pisał Arnold Gehlen). Współcześnie oczywiste jest, że coś podobnego istnieje i, być może, stanowi najbardziej wyrazisty i rzucający się w oczy wyznacznik naszej epoki.

Z drugiej strony zaznacza się tendencja przeciw-na – do rozdzielania społeczeństwa postindustrialnego

i post-historii z jednej strony oraz postmodernizmu z dru-giej, rozpatrując je jako antytezy, bieguny, przeciwieństwa. W takim wypadku postindustrialne społeczeństwo i post-historia będą synonimami negatywnych następstw właśnie modernizmu, postmodernizm natomiast będzie kierunkiem pokonującym te przypadłości, nową ideą, nonkonformistyczną strategią, wyzwaniem, alternaty-wą. Taki postmodernizm można określić jako „aktywny”, optymistyczny, rewolucyjny, podmiotowy. I właśnie na ta-kiej płaszczyźnie schodzą się dwie najbardziej radykalne – a to zawsze interesujące – współczesne intelektualne opcje: Nowa Lewica i Nowa Prawica. Nowa Lewica upatru-je w aktywnym postmodernizmie nadejścia wyzwalające-go chaosu, zaś Nowa Prawica – oczyszczenia przestrzeni dla „utworzenia nowego ładu” i umocnienia nowej struktu-ry aksjologicznej.

5.Parenteza – uwolnienie się od skrajności.

Odejdziemy nieco od głównego wątku i rozpatrzy-my dokładniej owo zetknięcie się Nowej Lewicy i Nowej

Prawicy w kwestii postmoder-nizmu. Nowa Lewica odróżnia się od „starej” cechą, która sama w sobie może służyć za ilustrację tego, co określa się istotą moder-nizmu, Neuzeit. Stara lewica dąży bowiem do rozszerzenia kategorii klasycznej racjonalności na global-ną teleologiczną ideę i stworzenia podstaw dla jak najbardziej rozsąd-nego i uporządkowanego ustroju, doprowadzając do ostatecznych

granic fundamentalne założenia Oświecenia. Stara prawica odrzuca bardzo podobny racjonali-

styczny paradygmat, a przy tym odcina się od jego aspektu „zaprojektowanego”, uniwersalistycznego, globalistycz-nego i postępowego. Stara prawica ciąży ku utrzymaniu historycznego status quo, ku umocnieniu i konsolidacji już istniejących – społecznych, politycznych, państwowych, narodowych, ekonomicznych itd. – struktur w takiej for-mie, w jakiej obecnie funkcjonują.

Stara prawica może być nazwana „minimalnie racjo-nalną” na takiej samej zasadzie, jak stara lewica – maksy-malnie racjonalną.

Jednak owym głównym opcjom politycznym tradycyj-nie towarzyszyły elementy radykalne, które wychodziły ze swoich stron polityczno-ideologicznej mapy i przekra-czały bariery dopuszczalnych postaw. Zwykle nazywa się je „skrajną lewicą” i „skrajną prawicą”. W rzeczywistości elementy te były zbyt obce zwykłemu ideologicznemu rozłożeniu sił, a ich orientacje świadomie przecinały nor-matywy „nowego czasu”. Właśnie te tendencje, jednak nie w sekciarskiej i ograniczonej, ale w otwartej, awangardo-wej formie legły u podstaw tego, co zwykło się nazywać Nową Lewicą i Nową Prawicą. Ich odmienność wobec „skrajnych” leżała nie w sferze ideologii, ale w manie-rze, w stylu stawiania pytań i wskazywania problemów. W pewnym sensie byli oni bardziej radykalni niż ci skrajni, wychodząc cały czas poza zakres zastanych konwencji.

Tak Nowa Lewica poddała krytyce „totalitarne aspekty komunizmu”, który obserwować można było w Związku

Już Debord wskazywał, że najskuteczniejsze narzędzie Systemu to nie sztywny podział ról przyjaciel – wróg, ale miękka

integracja, odzyskanie, zaokrąglenie kątów, wchłanianie antytez.

rys.

Grze

gorz

Stań

czyk

RURA.indd 60-61 03-01-19, 21:51:05

Page 62: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL62

Z GRUBEJ RURY

OBYWATEL 63

Radzieckim czy maoizmie. Nie ze względów moralnych, lecz śledząc logikę fi lozofi i wyzwolenia, która doprowadziła ich do krytyki marksizmu i zdemaskowania jego faszy-stowskiej natury. Innymi słowy, najbardziej konsekwentną formą lewicy był zdeklarowany „otwarty, niedogmatyczny anarchizm”. On to, w swej ostatecznej wersji podważał cały konceptualny system „myśli postępowej”, której zasady zostały wyłożone w epoce Oświecenia. Źródło „dyktatury” i „eksploatacji” ujawniło się w samym sednie idei, które dla przedstawicieli starej lewicy było podstawowym narzędziem wyzwolenia. Oczywiście później następował chaotyczny a-racjonalizm odrzucający jakiekolwiek sztywne i utrwalone kody i racjonalizacje aż do takich giętkich i kompleksowych modeli, jak freudyzm (zob. krytykę freudyzmu u Deleuze’a i Guattari w „Anty-Edypie”).

Nowa Prawica przeszła natomiast analogiczną drogę, ale w odwrotnym kierunku. Jednym z ojców duchowych tej myśli był Julius Evola, ekscentryczny polityk, fi lozof i ideolog, który postrzegał całą historię współczesnego świata – poczynając niemal od początków chrześcijaństwa – jako epokę degene-racji i zwyrodnienia, i przeciwstawiał temu dawniejszy ideał tradycyjnych społeczności antyku. Na poziomie fi lozofi cznym oznaczało to całkowity rozbrat z racjonalizmem we wszyst-kich jego przejawach, a zatem i ze starą prawicą ograniczoną „nacjonalizmem”, „etatyzmem”, konwencjonalną religijnością i moralizmem. Nowa Prawica – przede wszystkim Alain de Benoist, Giorgio Locchi itd. – na pozór modernizowali dys-kurs tradycjonalisty Evoli. Dodali doń wiele kulturowych, fi lo-zofi cznych i naukowych warstw, które wyrażały ową ideę na innych płaszczyznach językowych. We współczesnej fi lozofi i i fi zyce nurt ten otrzymał nazwę „holizm”, z greckiego holos – „cały”. W ślad za Evolą nowoprawicowcy utrzymywali, że duch współczesności opiera się na „spreparowanej całości”, na dokonywaniu podziałów i dotyczy to zarówno sfery my-śli, jak i polityki. Nowa Prawica poddała całościowej rewizji prawicową ideologię, odrzucając większość jej postulatów – „państwa-narodu”, „moralności”, „ksenofobii”, „elitaryzmu”.

Nowoprawicowcy i nowolewicowcy byli o wiele bardziej postmodernistami niż modernistami, jeśli pod pojęciem postmoderny rozumieć będziemy jego wersję aktywną. Można też jeszcze bardziej uściślić stosunek ich wspólnych postmodernistycznych tendencji i wyjaśnić, do jakiego stop-nia pozostają one jednakowe.

Nowolewicowi postmoderniści zakładają, iż wyzwolenie od „terroru rozsądku” następuje w sytuacji granicznej, dyna-miczno-chaotycznej oraz w sprowokowanym i kontrolowa-nym szaleństwie. Społecznym odpowiednikiem tego jest or-giastyczne święto rewolucji, performance pomieszania zmy-słów, zburzenie hierarchii, saturnalia, potlacz. Przy tym, choć sami nowolewicowcy uporczywie nie chcą rozmawiać o „pro-gramie twórczym”, inercja odejścia od klasycznej racjonalno-ści umieszcza ich po tej stronie cienkiej błony „dynamicznego chaosu” i zmusza do akceptacji. Tak np. Gilles Deleuze w „La logique du sens” w ślad za Antoninem Artaudem mówi o „nowej powierzchowności” i „ciele bez obrazów”, co do-kładnie odpowiada inicjacyjnej koncepcji „nowego człowieka” czy „nowej twórczości”. Julius Evola, znakomity specjalista w dziedzinie ezoteryki, właśnie na analogicznych inicjacyj-nych teoriach oparł swoje wzorce polityczno-ideologiczne. Etapy inicjacji dzielą się na negatywne („brudna robota”, rozprężenie, chaos) i pozytywne („czysta praca”, tworzenie zalążka „nowego”, nowa harmonia). Program „chaotyczne-go anarchizmu” Deleuze’a odpowiada pierwszemu stadium

działania inicjacyjnego. Jego społecznym przejawem jest re-wolucja, powstanie, orgiastyczny performance itd.

Nowa Prawica szczególnie akcentuje ponadto drugie sta-dium twórcze, budowę „nowego ładu”, powrót sacrum, z tym, że możliwe jest ono tylko po radykalnym wyzwoleniu się od „klasycznej racjonalności” i jej wytworów społecznych. Chaos Nowej Lewicy staje się zalążkiem porządku Nowej Prawicy. Jeśli mówimy tylko o płaszczyźnie teoretycznej, trudno jest nam przewidzieć, do jakiego stopnia rozpościerać się będzie wspólna droga tych dwu wersji „aktywnego postmodernizmu” i kiedy popadną one (o ile w ogóle popadną) w sprzeczność. Całkiem logiczne jest przypuszczenie, że nie każdy chaos zechce się przeobrazić w „nowy ład”, preferując pozostanie w takim zdecentralizowanym stanie, co niechybnie pociągnie za sobą nowy rozłam.

Jest pewna historyczna osobliwość, która nie dopuszcza dyskusji o realnej współpracy nowolewicowej i nowoprawi-cowej wersji postmodernizmu. Rzecz w tym, że w Europie (szczególnie we Francji) przez kilka dziesięcioleci z rzędu Nową Lewicę uważano za główny element intelektualnego establishmentu i tym samym Nowa Prawica była poddawa-na kulturowej dyskryminacji i spychana na margines, mimo że z czysto teoretycznego punktu widzenia ich ciężar inte-lektualny był na równym poziomie. Z tego powodu nawet w przypadkach li tylko radykalnego nonkonformizmu, lewi-cowcy przyrównywali się do „ekstrawaganckich dziwaków”, a prawicowcy, nawet ci bardziej umiarkowani, z oburzeniem odżegnywali się od nazywania ich „faszystami”. Dlatego też między tymi dwiema ideologicznymi rodzinami, tak podobny-mi w ogólnej strategii, pojawiła się sztuczna społeczna prze-paść. Skutki tego odczuwane są aż do czasów obecnych, gdy sama Nowa Lewica w szybkim tempie marginalizuje się i rezy-gnuje z prawa do wypowiedzi w liberalnym establishmencie.

Najważniejsze jednak zawiera się w tym, że obie wersje aktywnego postmodernizmu w całości sprowadzają się do skrajnego, kulturowo-ideologicznego sektora, jaki postaramy się zestawić z uogólnionym „biernym postmodernizmem”, tzn. z otwartym i natarczywym następstwem tych fenome-nów, które określa się mianem post-historii i postindustrialne-go społeczeństwa.

Zbliżenie czy wręcz zlanie się teoretyczne Nowej Lewicy i Nowej Prawicy w jednej aktywnej postmodernistycznej kon-cepcji nie rozwiązuje fundamentalnego problemu totalizacji post-historii. Innymi słowy, aktywna i bierna postmoderna roz-patrywane są w innych kategoriach. Pierwsza – elitarno-mar-ginalna, druga – agresywno-totalna wspierana podstawową logiką historii, nie zmieniającej swego głównego kursu w ciągu ostatnich stuleci, ale dochodzącej do ostatecznych granic.

Istota problemu tkwi w tym, że z powodu „przespania modernizmu” czy pokonania totalnych granic „klasycznej racjonalizacji”, tzn. zdobycia możliwości utrzymania pozycji alternatywnych rozwiązań, nie bojąc się poddania „oświece-niowej cenzurze” aktywni postmoderniści stracili ten spo-łeczno-historyczny podmiot, dla którego podobne stwierdze-nia, podobne wezwania miały jeszcze jakikolwiek sens.

Innymi słowy, przebiegłość post-historii polega na tym, że jest ona zdolna przyporządkować sobie swoją antytezę i utorować jej drogę.

6.Nieobecne centrum.Temat „nieobecnego centrum” w przytoczonych na

początku artykułu regułach Charlesa Jencksa okazuje się

być znamienny. Można wyobrazić sobie taki obraz: „kla-syczna racjonalność” rezygnuje z autorytarnej dominacji i pozostawia centralne miejsce pustym. Pojawia się tu jednak podstawowy warunek: miejsce to musi pozostać puste także w przyszłości. Aktywni postmoderniści – nowolewicowcy i nowoprawicowcy – cieszą się tymczasem, że „idol” odszedł i przygotowują się do zajęcia owego miejsca w taki sposób, że w ich rękach koncentruje się alternatywny projekt, cała lo-gika i mechanizm nie-moderny czy jej wewnętrznej struktury. Jednakże nie uwzględniają oni jednego zasadniczego szcze-gółu. Otóż klasyczna racjonalność, wielkie meta-narracje współczesności samounicestwiają się nie pod działaniem zewnętrznych sił, nie pod naciskiem wewnętrznej alterna-tywy i nie dlatego, iż uznają swoją niesłuszność, ale dlatego, że dążą do znalezienia nowej formy egzystencji, która wchła-niałby przeciwieństwa – nie walczyła z nimi, ale wsysała je w siebie. Inaczej rzecz ujmując, w postmodernizmie szuka ostatniego i triumfującego etapu duch samego modernizmu, wszak w ostatecznym rozrachunku jest to budowanie cze-goś racjonalnego w sposób niemądry, gdzie rozsądek i jego działanie obracają się wokół zupełnej pustki. Uznanie jednak takiej okoliczności może doprowadzić do traumatycznego rozdarcia i wezwania ku czemuś innemu („witalnej sile du-chowej” Bergsona, „nadracjonalnemu intelektowi” tradycjona-listów, ku „ciemnemu mgnieniu” Błoka czy „przeklętej części” Bataille’a, teorii chaosu Prigogine’a i Mandelbrota, ku nadczłowiekowi Nietzschego itd.). W tym wypadku chodzi o rewolucję i może okazać się to próbą utrzymania status quo w jego absolutnie maksy-malnej formie.

Post-historia ma wyraź-ną nadzieję na stworzenie nieskończonego „końca cza-sów”, na zamianę kryzysu racjonalności w coś innego trwającego wiecznie, w modus vivendi, w szczelnie chroniony, samozamknięty styl, na uczy-nienie z depresji obojętności, z konstatacji – ironicznej aluzji, a z egzystencjalnego horroru – aspiryny. Nieobecne centrum, gdy się ujawni, wykonuje ważniejsze histo-ryczne zadanie. Nie chcąc dłużej ukrywać swoich forteli, które leżą u podstaw moderny, Neuzeit, post-historia usiłuje raz na zawsze zahipnotyzować rzeczywistość w taki sposób, że dobrowolnie demonstruje swoją znikomość czyniąc tym samym aluzję do tego, iż po-tencjał immanentnego „nic” jest nieporównywalnie większy od potencjału „czegoś”.

Puste miejsce w centrum. Nie dla nas, ale i nie dla was. W szybkim tempie dokonuje się wydarzenie o kolosal-

nym znaczeniu – aktywny postmodernizm, postmodernizm jako alternatywa, jako przezwyciężenie, jako coś innego niż modernizm ujawnia brak wymiaru historycznego, traci ontologiczną i gnozeologiczną (epistemologiczną) sensow-ność, roztapia się w biernym postmodernizmie (post-hi-storii i postindustrialnym społeczeństwie), transformuje się w widmo, staje się ogniwem złożonego łańcucha jednego

z przypadkowych „trudnych zespołów”. Zamiast autentycz-nego a-racjonalnego chaosu następuje jego imitacja, „po-zorny nieład”, „fi kcyjna imitowana wolność”.

Trudno – co oczywiste – dokładnie przewidzieć przy-szłość, ale najprawdopodobniej teza Baudrillarda jest uspra-wiedliwiona. Post-historia zdoła pochłonąć postmodernizm w jego alternatywnej wersji. Według jakiejś dziwnej prawi-dłowości, jeden po drugim odchodzą na naszych oczach ludzie, którzy uświadamiali sobie możliwość innej drogi – Deleuze, Debord, Guattari, Kurechin...

Centrum pozostaje puste tylko pod tym warunkiem, że nikt go nie zajmie. Ostatni fortel moderny – samemu wystąpić w roli własnego wroga.

Już Debord wskazywał, że najskuteczniejsze narzędzie Systemu to nie sztywny podział ról przyjaciel – wróg, ale miękka integracja, odzyskanie, zaokrąglenie kątów, wchła-nianie antytez.

Postmodernizm z całą właściwą mu dwuznacznością i roz-myciem znaczeń – oto idealne narzędzie osiągnięcia tego celu.

W jaki sposób gwarantowana jest nieskończoność postmoderny? Ano w taki, że kończy się czymś, co uprzed-nio zostało stwierdzone i prognostycznie potwierdza się, iż coś nastąpiło, wreszcie, że to nie nastąpiło. Tak samo pojawia się unikanie tego, że – zgodnie z każdą logiką – powinno było się urzeczywistnić i nastąpić.

7.Czarna,czarna noc.Jeśli chcielibyśmy analizować sytuację jak najbardziej

rzetelnie, to powinniśmy skonstatować, że radykalny pe-symizm Baudrillarda jest słuszny. Oznacza to, że w swoim masowym przejawie, w makroskali, postmodernizm jawi się jedynie jako dodatkowy wymiar post-historii i styl post-industrialnego społeczeństwa. Innymi słowy, w przytłacza-jącej większości przypadków postmodernizm jest bierny. Aktywny postmodernizm, wspólna doskonała koncepcja Nowej Prawicy i Nowej Lewicy przedstawia sobą widmo, cień migocący na krawędzi bytu, nie potrafi ący wcielić się w podmiot historii. Przy tym nie chodzi tylko o wewnętrzną słabość i niewielkie znaczenie nonkonformistycznego biegu-na. Sam System czynnie przeszkadza i uprzedza jakiekolwiek możliwości ukonstytuowania alternatywy i zespolenia jej

rys.

Grze

gorz

Stań

czyk

RURA.indd 62-63 03-01-19, 21:51:09

Page 63: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL62

Z GRUBEJ RURY

OBYWATEL 63

Radzieckim czy maoizmie. Nie ze względów moralnych, lecz śledząc logikę fi lozofi i wyzwolenia, która doprowadziła ich do krytyki marksizmu i zdemaskowania jego faszy-stowskiej natury. Innymi słowy, najbardziej konsekwentną formą lewicy był zdeklarowany „otwarty, niedogmatyczny anarchizm”. On to, w swej ostatecznej wersji podważał cały konceptualny system „myśli postępowej”, której zasady zostały wyłożone w epoce Oświecenia. Źródło „dyktatury” i „eksploatacji” ujawniło się w samym sednie idei, które dla przedstawicieli starej lewicy było podstawowym narzędziem wyzwolenia. Oczywiście później następował chaotyczny a-racjonalizm odrzucający jakiekolwiek sztywne i utrwalone kody i racjonalizacje aż do takich giętkich i kompleksowych modeli, jak freudyzm (zob. krytykę freudyzmu u Deleuze’a i Guattari w „Anty-Edypie”).

Nowa Prawica przeszła natomiast analogiczną drogę, ale w odwrotnym kierunku. Jednym z ojców duchowych tej myśli był Julius Evola, ekscentryczny polityk, fi lozof i ideolog, który postrzegał całą historię współczesnego świata – poczynając niemal od początków chrześcijaństwa – jako epokę degene-racji i zwyrodnienia, i przeciwstawiał temu dawniejszy ideał tradycyjnych społeczności antyku. Na poziomie fi lozofi cznym oznaczało to całkowity rozbrat z racjonalizmem we wszyst-kich jego przejawach, a zatem i ze starą prawicą ograniczoną „nacjonalizmem”, „etatyzmem”, konwencjonalną religijnością i moralizmem. Nowa Prawica – przede wszystkim Alain de Benoist, Giorgio Locchi itd. – na pozór modernizowali dys-kurs tradycjonalisty Evoli. Dodali doń wiele kulturowych, fi lo-zofi cznych i naukowych warstw, które wyrażały ową ideę na innych płaszczyznach językowych. We współczesnej fi lozofi i i fi zyce nurt ten otrzymał nazwę „holizm”, z greckiego holos – „cały”. W ślad za Evolą nowoprawicowcy utrzymywali, że duch współczesności opiera się na „spreparowanej całości”, na dokonywaniu podziałów i dotyczy to zarówno sfery my-śli, jak i polityki. Nowa Prawica poddała całościowej rewizji prawicową ideologię, odrzucając większość jej postulatów – „państwa-narodu”, „moralności”, „ksenofobii”, „elitaryzmu”.

Nowoprawicowcy i nowolewicowcy byli o wiele bardziej postmodernistami niż modernistami, jeśli pod pojęciem postmoderny rozumieć będziemy jego wersję aktywną. Można też jeszcze bardziej uściślić stosunek ich wspólnych postmodernistycznych tendencji i wyjaśnić, do jakiego stop-nia pozostają one jednakowe.

Nowolewicowi postmoderniści zakładają, iż wyzwolenie od „terroru rozsądku” następuje w sytuacji granicznej, dyna-miczno-chaotycznej oraz w sprowokowanym i kontrolowa-nym szaleństwie. Społecznym odpowiednikiem tego jest or-giastyczne święto rewolucji, performance pomieszania zmy-słów, zburzenie hierarchii, saturnalia, potlacz. Przy tym, choć sami nowolewicowcy uporczywie nie chcą rozmawiać o „pro-gramie twórczym”, inercja odejścia od klasycznej racjonalno-ści umieszcza ich po tej stronie cienkiej błony „dynamicznego chaosu” i zmusza do akceptacji. Tak np. Gilles Deleuze w „La logique du sens” w ślad za Antoninem Artaudem mówi o „nowej powierzchowności” i „ciele bez obrazów”, co do-kładnie odpowiada inicjacyjnej koncepcji „nowego człowieka” czy „nowej twórczości”. Julius Evola, znakomity specjalista w dziedzinie ezoteryki, właśnie na analogicznych inicjacyj-nych teoriach oparł swoje wzorce polityczno-ideologiczne. Etapy inicjacji dzielą się na negatywne („brudna robota”, rozprężenie, chaos) i pozytywne („czysta praca”, tworzenie zalążka „nowego”, nowa harmonia). Program „chaotyczne-go anarchizmu” Deleuze’a odpowiada pierwszemu stadium

działania inicjacyjnego. Jego społecznym przejawem jest re-wolucja, powstanie, orgiastyczny performance itd.

Nowa Prawica szczególnie akcentuje ponadto drugie sta-dium twórcze, budowę „nowego ładu”, powrót sacrum, z tym, że możliwe jest ono tylko po radykalnym wyzwoleniu się od „klasycznej racjonalności” i jej wytworów społecznych. Chaos Nowej Lewicy staje się zalążkiem porządku Nowej Prawicy. Jeśli mówimy tylko o płaszczyźnie teoretycznej, trudno jest nam przewidzieć, do jakiego stopnia rozpościerać się będzie wspólna droga tych dwu wersji „aktywnego postmodernizmu” i kiedy popadną one (o ile w ogóle popadną) w sprzeczność. Całkiem logiczne jest przypuszczenie, że nie każdy chaos zechce się przeobrazić w „nowy ład”, preferując pozostanie w takim zdecentralizowanym stanie, co niechybnie pociągnie za sobą nowy rozłam.

Jest pewna historyczna osobliwość, która nie dopuszcza dyskusji o realnej współpracy nowolewicowej i nowoprawi-cowej wersji postmodernizmu. Rzecz w tym, że w Europie (szczególnie we Francji) przez kilka dziesięcioleci z rzędu Nową Lewicę uważano za główny element intelektualnego establishmentu i tym samym Nowa Prawica była poddawa-na kulturowej dyskryminacji i spychana na margines, mimo że z czysto teoretycznego punktu widzenia ich ciężar inte-lektualny był na równym poziomie. Z tego powodu nawet w przypadkach li tylko radykalnego nonkonformizmu, lewi-cowcy przyrównywali się do „ekstrawaganckich dziwaków”, a prawicowcy, nawet ci bardziej umiarkowani, z oburzeniem odżegnywali się od nazywania ich „faszystami”. Dlatego też między tymi dwiema ideologicznymi rodzinami, tak podobny-mi w ogólnej strategii, pojawiła się sztuczna społeczna prze-paść. Skutki tego odczuwane są aż do czasów obecnych, gdy sama Nowa Lewica w szybkim tempie marginalizuje się i rezy-gnuje z prawa do wypowiedzi w liberalnym establishmencie.

Najważniejsze jednak zawiera się w tym, że obie wersje aktywnego postmodernizmu w całości sprowadzają się do skrajnego, kulturowo-ideologicznego sektora, jaki postaramy się zestawić z uogólnionym „biernym postmodernizmem”, tzn. z otwartym i natarczywym następstwem tych fenome-nów, które określa się mianem post-historii i postindustrialne-go społeczeństwa.

Zbliżenie czy wręcz zlanie się teoretyczne Nowej Lewicy i Nowej Prawicy w jednej aktywnej postmodernistycznej kon-cepcji nie rozwiązuje fundamentalnego problemu totalizacji post-historii. Innymi słowy, aktywna i bierna postmoderna roz-patrywane są w innych kategoriach. Pierwsza – elitarno-mar-ginalna, druga – agresywno-totalna wspierana podstawową logiką historii, nie zmieniającej swego głównego kursu w ciągu ostatnich stuleci, ale dochodzącej do ostatecznych granic.

Istota problemu tkwi w tym, że z powodu „przespania modernizmu” czy pokonania totalnych granic „klasycznej racjonalizacji”, tzn. zdobycia możliwości utrzymania pozycji alternatywnych rozwiązań, nie bojąc się poddania „oświece-niowej cenzurze” aktywni postmoderniści stracili ten spo-łeczno-historyczny podmiot, dla którego podobne stwierdze-nia, podobne wezwania miały jeszcze jakikolwiek sens.

Innymi słowy, przebiegłość post-historii polega na tym, że jest ona zdolna przyporządkować sobie swoją antytezę i utorować jej drogę.

6.Nieobecne centrum.Temat „nieobecnego centrum” w przytoczonych na

początku artykułu regułach Charlesa Jencksa okazuje się

być znamienny. Można wyobrazić sobie taki obraz: „kla-syczna racjonalność” rezygnuje z autorytarnej dominacji i pozostawia centralne miejsce pustym. Pojawia się tu jednak podstawowy warunek: miejsce to musi pozostać puste także w przyszłości. Aktywni postmoderniści – nowolewicowcy i nowoprawicowcy – cieszą się tymczasem, że „idol” odszedł i przygotowują się do zajęcia owego miejsca w taki sposób, że w ich rękach koncentruje się alternatywny projekt, cała lo-gika i mechanizm nie-moderny czy jej wewnętrznej struktury. Jednakże nie uwzględniają oni jednego zasadniczego szcze-gółu. Otóż klasyczna racjonalność, wielkie meta-narracje współczesności samounicestwiają się nie pod działaniem zewnętrznych sił, nie pod naciskiem wewnętrznej alterna-tywy i nie dlatego, iż uznają swoją niesłuszność, ale dlatego, że dążą do znalezienia nowej formy egzystencji, która wchła-niałby przeciwieństwa – nie walczyła z nimi, ale wsysała je w siebie. Inaczej rzecz ujmując, w postmodernizmie szuka ostatniego i triumfującego etapu duch samego modernizmu, wszak w ostatecznym rozrachunku jest to budowanie cze-goś racjonalnego w sposób niemądry, gdzie rozsądek i jego działanie obracają się wokół zupełnej pustki. Uznanie jednak takiej okoliczności może doprowadzić do traumatycznego rozdarcia i wezwania ku czemuś innemu („witalnej sile du-chowej” Bergsona, „nadracjonalnemu intelektowi” tradycjona-listów, ku „ciemnemu mgnieniu” Błoka czy „przeklętej części” Bataille’a, teorii chaosu Prigogine’a i Mandelbrota, ku nadczłowiekowi Nietzschego itd.). W tym wypadku chodzi o rewolucję i może okazać się to próbą utrzymania status quo w jego absolutnie maksy-malnej formie.

Post-historia ma wyraź-ną nadzieję na stworzenie nieskończonego „końca cza-sów”, na zamianę kryzysu racjonalności w coś innego trwającego wiecznie, w modus vivendi, w szczelnie chroniony, samozamknięty styl, na uczy-nienie z depresji obojętności, z konstatacji – ironicznej aluzji, a z egzystencjalnego horroru – aspiryny. Nieobecne centrum, gdy się ujawni, wykonuje ważniejsze histo-ryczne zadanie. Nie chcąc dłużej ukrywać swoich forteli, które leżą u podstaw moderny, Neuzeit, post-historia usiłuje raz na zawsze zahipnotyzować rzeczywistość w taki sposób, że dobrowolnie demonstruje swoją znikomość czyniąc tym samym aluzję do tego, iż po-tencjał immanentnego „nic” jest nieporównywalnie większy od potencjału „czegoś”.

Puste miejsce w centrum. Nie dla nas, ale i nie dla was. W szybkim tempie dokonuje się wydarzenie o kolosal-

nym znaczeniu – aktywny postmodernizm, postmodernizm jako alternatywa, jako przezwyciężenie, jako coś innego niż modernizm ujawnia brak wymiaru historycznego, traci ontologiczną i gnozeologiczną (epistemologiczną) sensow-ność, roztapia się w biernym postmodernizmie (post-hi-storii i postindustrialnym społeczeństwie), transformuje się w widmo, staje się ogniwem złożonego łańcucha jednego

z przypadkowych „trudnych zespołów”. Zamiast autentycz-nego a-racjonalnego chaosu następuje jego imitacja, „po-zorny nieład”, „fi kcyjna imitowana wolność”.

Trudno – co oczywiste – dokładnie przewidzieć przy-szłość, ale najprawdopodobniej teza Baudrillarda jest uspra-wiedliwiona. Post-historia zdoła pochłonąć postmodernizm w jego alternatywnej wersji. Według jakiejś dziwnej prawi-dłowości, jeden po drugim odchodzą na naszych oczach ludzie, którzy uświadamiali sobie możliwość innej drogi – Deleuze, Debord, Guattari, Kurechin...

Centrum pozostaje puste tylko pod tym warunkiem, że nikt go nie zajmie. Ostatni fortel moderny – samemu wystąpić w roli własnego wroga.

Już Debord wskazywał, że najskuteczniejsze narzędzie Systemu to nie sztywny podział ról przyjaciel – wróg, ale miękka integracja, odzyskanie, zaokrąglenie kątów, wchła-nianie antytez.

Postmodernizm z całą właściwą mu dwuznacznością i roz-myciem znaczeń – oto idealne narzędzie osiągnięcia tego celu.

W jaki sposób gwarantowana jest nieskończoność postmoderny? Ano w taki, że kończy się czymś, co uprzed-nio zostało stwierdzone i prognostycznie potwierdza się, iż coś nastąpiło, wreszcie, że to nie nastąpiło. Tak samo pojawia się unikanie tego, że – zgodnie z każdą logiką – powinno było się urzeczywistnić i nastąpić.

7.Czarna,czarna noc.Jeśli chcielibyśmy analizować sytuację jak najbardziej

rzetelnie, to powinniśmy skonstatować, że radykalny pe-symizm Baudrillarda jest słuszny. Oznacza to, że w swoim masowym przejawie, w makroskali, postmodernizm jawi się jedynie jako dodatkowy wymiar post-historii i styl post-industrialnego społeczeństwa. Innymi słowy, w przytłacza-jącej większości przypadków postmodernizm jest bierny. Aktywny postmodernizm, wspólna doskonała koncepcja Nowej Prawicy i Nowej Lewicy przedstawia sobą widmo, cień migocący na krawędzi bytu, nie potrafi ący wcielić się w podmiot historii. Przy tym nie chodzi tylko o wewnętrzną słabość i niewielkie znaczenie nonkonformistycznego biegu-na. Sam System czynnie przeszkadza i uprzedza jakiekolwiek możliwości ukonstytuowania alternatywy i zespolenia jej

rys.

Grze

gorz

Stań

czyk

RURA.indd 62-63 03-01-19, 21:51:09

Page 64: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL64 OBYWATEL 65

w jedną całość – nawet w skali mikro. Gigantyczne siły post-historii tracą energię na to, by nie dopuścić do syntezy Nowej Lewicy i Nowej Prawicy nawet w sytuacji, w której przed-stawiają one znikomy procent w masowym społeczeństwie. Postindustrialne społeczeństwo bardzo poważnie odniosło się do idei Bella w kwestii ważkiego zagrożenia, jakie kul-tura stwarza technokracji. Dlatego też technokracja dąży do zupełnego podporządkowania sobie i oswojenia kultury, a tam, gdzie napotka sprzeciw, włącza się aparat represji. Tak było w przypadku francuskiej intelektualistycznej gaze-ty „Idiot International”, brutalnie rozgromionej przez System w roku 1993, absurdalnie obwinionej o „czerwono-brunatną” orientację. Pod tym upokarzającym terminem rozumie się nonkonformistyczny alians aktywnych postmodernistów z różnych opcji ideologicznych. I rzeczywiście, w kolegium redakcyjnym byli nowolewicowcy, komuniści, nacjonal-bol-szewik Limonow, guru nowoprawicowców Alain de Benoist i wiele innych politycznie oryginalnych osobistości. Gazeta została zlikwidowana, a jej redaktorzy zmuszeni do przej-ścia przez poniżający proces publicznego kajania się. Mimo pozorów, postindustrialne kapitalistyczne społeczeństwo pozostaje w swej istocie brutalnie totalitarne.

Nie pozbawimy aktywnego postmodernizmu prawa do istnienia – wręcz przeciwnie, sami siebie postrzegamy jako przedstawicieli tego nurtu. Nie jesteśmy jednak skłonni żywić złudzenia, że owa tendencja się urzeczywistni. Jeśli mogłaby uzyskać minimalną społeczno-historyczną potęgę, weszlibyśmy w epokę Rewolucji i chimera post-historii roz-wiałaby się jak poranna mgła. Należy robić wszystko, aby tak się stało.

Z drugiej strony powinniśmy obawiać się przyjęcia czegoś prawie nieistniejącego, migocąco-potencjalnego za rzeczywiste. Jeśli wpadniemy w tę pułapkę, to niepo-strzeżenie społeczeństwo spektaklu, post-historia i bierny postmodernizm pochłoną nas samych, zamienią w gadżet, w reklamową parodię, w postmodernistyczną, dwuznacz-ną, synkopowaną i chwiejną sztampę. Aktywny postmoder-nizm – radykalna antyteza post-historii, czynne roztapianie istniejącego Systemu, dobitne i zwycięskie potwierdzenie pustki jego centrum. Owa pustka zamiast pozostać kokie-teryjną, powierzchowną, delikatną, zabawną i pretendującą do wieczności, powinna ujawnić się jako bezdenna otchłań ontologicznego unicestwienia.

Innymi słowy, aktywny postmodernizm stanie się rze-czywistością tylko wtedy, gdy współczesny świat wpadnie w pustkę swego własnego centrum, zostanie pożarty przez rozbudzony chaos, który zrzuci System w mrok dogory-wającego strachu i chorobliwego, obrzydliwego rozkładu. W miejsce „pozytywnego zaprzeczenia” wiecznie ślepej ewolucji biernej postmoderny, post-historia przyjdzie jedy-na i niepowtarzalna jako wyjęta z gry teatru cieni synkopa Rewolucji i „niszczące, katastrofi czne odrzucenie” – nie umowne i nie stylowe, lecz surowe, barbarzyńskie, mściwe. Dopóki tego nie ma, dopóki post-historia zachowuje pełną władzę i sprawuje kontrolę, nasz biegun balansuje na kra-wędzi bezdenności, pół-istnienia, rozkładu eschatologicznej siły. I naszym obowiązkiem jest akceptować go dokładnie takim, jaki jest. To tragiczne, ale i odpowiedzialne.

Aktywny postmodernizm jako post-postmodernizm, jako koniec postindustrialnego społeczeństwa i ostateczna Rewolucja stoi pod znakiem zapytania. Może nastąpić albo i nie. Na razie obserwacje popychają nas do wniosku, że nie będzie mu łatwo się spełnić. Jednak jest coś, co nie podlega

wątpliwości, co jest bezwarunkowe i absolutnie nieuchron-ne – koniec historii nie będzie trwał wiecznie, mimo wszyst-kich jej roszczeń. Owa pozorna nieskończoność końca to ostatnia iluzja eonu, który osiągnął już swój kres.

Immanentny proces zapewne nie przejdzie przez cza-rodziejską krawędź od nieskończenie małego do żadnego, od prawie nic do zupełnego nic, od quasi-nieistnienia do całkowitego nieistnienia. Dążenie do teleologicznego punk-tu pragnie rozciągnąć w nieskończoność, by maksymalnie zbliżyć się do niego. Jak w paradoksie Zenona, gdzie żółw usiłuje wykonać kilka drobnych kroczków, żeby prześcignąć Achillesa – zwiastuna śmierci.

Czas ma wrażenie, że zbliża się jego koniec. Że nadcho-dzi nowy czas – czas końca. I ze strachu zbacza z prostej drogi – zawija się w spirale, zawraca, rozdrabnia się, naśla-duje kolejne z niezliczonych kwantów, których analityczne roztrząsanie jednego za drugim oddala i oddala końcowy akord. Proces pragnie przeżyć swój kres, zachować się w innym bycie chimerycznej wirtualnej rzeczywistości, na ekranie wyimaginowanej gry, w klonach i atrapach rzeczy i istnień. Wynalazczość konającego automatu jest niemal nieograniczona. Urzeczywistnia się ona w strategii biernego postmodernizmu, który uznaje samego siebie za absolutny styl, jako że ma możność wielokrotnego przetwarzania wszystkich historycznie utrwalonych lub symulowanych sytuacji.

Po postmodernizmie nie może nastąpić żaden inny nurt, ponieważ jest to styl absolutny. Stanie się on totalnym tylko w tym wypadku, jeśli poradzi sobie z migocącym, aktywnym postmodernizmem. I wtedy iluzja nieskończo-ności stanie się faktem. Ale nawet wtedy pozostanie ona tylko iluzją.

Wszystko ma swój kres. Jest to koniec sam w sobie ostateczny. Koniec raz na zawsze. Gaśnie ekran halucynacji nazywanej współczesnym światem. W proch rozsypują się ciała telewidzów, papiery wartościowe, komisariaty policji, pedantyczni politycy w garniturach, dziadkowie Scrudge z Komisji Trilateralnej i Chase Manhattan Bank, szaleni naukowcy ze sklonowaną owieczką Dolly, kolorowe czaso-pisma z opalonymi dziewczynami na plażach i perwersyjne typy o chytrych oczach kreślące „nowy porządek świata”.

Czarna noc nadchodzi bezgłośnie i bezpowrotnie. To nie ulega wątpliwości. Jakich by nie użył forteli czas u pro-gu tajemnicy rzeczywistego ostatecznego końca a nie jego simulacrum i tak ktoś pochwyci twardą ręką tę chronologicz-ną żmiję ze śliską szyją i płaskim łbem. I czerep ów razem z jadowitym żądłem zostanie raz na zawsze zawinięty i ukręcony.

Dokładnie tak. Z całą pewnością. Bez wątpienia.Ale jest chwila, jest czas. Jest bicie serca i dźwięk gwiaz-

dy, gdy to wreszcie nastąpi. Czarna, czarna noc.

Aleksander Dugin tłum. Karolina Bielenin

Tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Elemienty” nr 9, 1999, przedruk za zgodą autora.

1. Podane tu wyobrażenia o postmodernizmie opierają się przede wszystkim na artykule Roberta Steuckersa „Geneza postmodernizmu”, „Voluoir” nr 54-55.2. Autor ma na myśli „europejską” Nową Prawicę (Nouvelle Droite) – nie mylić z anglosaską neolibe-ralną Nową Prawicą symbolizowaną przez Thatcher i Reagana (przyp. redakcji „Obywatela”).3. Welsch nazywa siebie „uczniem i naśladowcą Lyotarda”.

Nowa Klasa, czyli światowa oligarchia biznesu i mediów,

której centrum decyzyjne znaj-duje się w Ameryce Północnej, od dawna stara się skompromi-tować pewne koncepcje i pro-gramy zagrażające obecnemu

status quo. Są to zarówno antykonsumpcyj-na i konsekwentnie antykapita-

listyczna lewica (do której przedstawicieli moż-na zaliczyć Noama Chomsky’ego,

Ralpha Nadera i Ivana Illicha),

jak i głosy kojarzone z postawą ekologiczną

i stającą w obronie wartości cywilizacyjnych na autentycz-

nej prawicy (na przykład G.K. Chesterton,

Wendell Berry i J.R.R. Tolkien). Te siły mogą stać

się istotnym elementem w walce z negatywnymi aspekta-

mi hipernowoczesności.

Propaganda i metody kontroli społecznej pozostające do dyspozycji Nowej Klasy powstrzymują nawet nieśmiałe próby pochylenia się nad poważną myślą, gdy tylko zajdzie podejrzenie o jej prawicowych korzeniach. Dzieje się tak dlatego, że stanowią one poważne wyzwanie dla dogma-tów hipernowoczesności.

Należy zauważyć, iż jednym z najpotężniejszych rodzajów propagandowej amunicji, jaka znalazła się w rękach Nowej Klasy – którego nie wahała się uży-wać wielokrotnie i bez najmniejszych skrupułów jako środka odstraszającego i argumentu ostatecznie pogrą-żającego przeciwnika – były okropności niemieckiego faszyzmu. Oskarżenia o podobieństwa wobec nazizmu służyły dyskredytowaniu znacznej części krytyki późnej nowoczesności. Siły kwestionujące (czy nawet podające w nieśmiałą wątpliwość) współczesny porządek rzeczy,

o ile tylko uzna się je za stojące „po prawej” – niezależ-nie od wartości ich dorobku krytycznego – natychmiast ściągają na siebie piętno „faszystowskich”, co emocjo-nalnie od razu kojarzy się z obozami koncentracyjnymi i samymi okropieństwami. Hitleryzm był z pewnością jednym z najpotworniejszych zjawisk w historii. Szczere i całościowe odrzucenie nazistowskiej teorii i prakty-ki (w jej rzeczywistej postaci) musi być dzisiaj „bile-tem wstępu” na salony poważnej debaty intelektualnej i politycznej. Innym niezbędnym warunkiem wstępnym musi być odrzucenie programowych, masowych mordów i stosowania przymusu przez Lenina, Stalina, Mao, Pol Pota itp. Ponadto do rozpoczęcia jakiejkolwiek dyskusji na arenie politycznej niezbędna jest pewna „otwar-tość” i autentyczny liberalizm, którego nie wolno mylić z przybranym w maskę swobód obecnym intelektualnym totalitaryzmem.

Mimo, że ludzi kojarzonych na różne sposoby z „prawicą” wyszydza się z reguły jako „faszystów”, „rasistów”, „seksistów”, „antysemitów”, „homofobów” i nieodrodnych „totalitarystów”, ich zdecydowana więk-szość jest przekonana o własnej uczciwości, umiarze i faktycznym humanizmie (w rozumieniu historycznym, nie zaś w kontekście panującym obecnie w krajach wyso-ko rozwiniętych).

Większość ugrupowań uważanych obecnie za prawi-cowe pozostawia jednak wiele do życzenia jako roszczące sobie pretensje do reprezentowania ogółu mieszkańców. Większość z nich stanowczo opowiada się za neolibe-ralizmem i światowym wolnym handlem. Ogólnie rzecz biorąc, zajmują one stanowisko „oświeceniowe”, poprzez które chciałyby umocnić indywidualizm kosztem „nowych ruchów społecznych”, zbudowanych na fundamentach et-nicznych i płciowych (próbując zatem rozbić je na mnogość dbających o swoje interesy jednostek), nie opowiadają się natomiast za wartościami wspólnotowymi.

Tych partii, postulujących m.in. obniżkę podatków i cięcia budżetowe, nie należy traktować jako awangar-dy autentycznej prawicy. Najciekawsze bowiem myśli tych, których można umieścić w prawej części sceny politycznej, sprowadzają się do idei demokracji społecz-nej, przynajmniej do jej pozytywnych aspektów. Prawica w swym najlepszym wydaniu opowiada się za konkret-nie umiejscowioną wspólnotą, prawdziwym poczuciem celu i przynależności, które może stanowić uzasadnie-nie istnienia państwa opiekuńczego. Nie da się ukryć, iż demokracja społeczna znajduje się dziś w defensywie, cofając się pod naporem globalnego i amerykańskiego hiperkapitalizmu. Prawica może w tym kontekście zauwa-żyć, iż prawdziwe korzenie państwa opiekuńczego muszą przynajmniej częściowo sięgać wspólnej kultury narodo-wej, która umożliwia narodziny poczucia jakiegoś dobra wspólnego. Imigracja nie jest procesem naturalnym: to konsekwencja ciągłego wykorzeniania narodów przez ponadnarodowe korporacje, poszukujące źródeł taniej

LEWICA I PRAWICA WOBEC HIPERNOWOCZESNOŚCI

Marek Węgierski

RURA.indd 64-65 03-01-19, 21:51:12

Page 65: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL64 OBYWATEL 65

w jedną całość – nawet w skali mikro. Gigantyczne siły post-historii tracą energię na to, by nie dopuścić do syntezy Nowej Lewicy i Nowej Prawicy nawet w sytuacji, w której przed-stawiają one znikomy procent w masowym społeczeństwie. Postindustrialne społeczeństwo bardzo poważnie odniosło się do idei Bella w kwestii ważkiego zagrożenia, jakie kul-tura stwarza technokracji. Dlatego też technokracja dąży do zupełnego podporządkowania sobie i oswojenia kultury, a tam, gdzie napotka sprzeciw, włącza się aparat represji. Tak było w przypadku francuskiej intelektualistycznej gaze-ty „Idiot International”, brutalnie rozgromionej przez System w roku 1993, absurdalnie obwinionej o „czerwono-brunatną” orientację. Pod tym upokarzającym terminem rozumie się nonkonformistyczny alians aktywnych postmodernistów z różnych opcji ideologicznych. I rzeczywiście, w kolegium redakcyjnym byli nowolewicowcy, komuniści, nacjonal-bol-szewik Limonow, guru nowoprawicowców Alain de Benoist i wiele innych politycznie oryginalnych osobistości. Gazeta została zlikwidowana, a jej redaktorzy zmuszeni do przej-ścia przez poniżający proces publicznego kajania się. Mimo pozorów, postindustrialne kapitalistyczne społeczeństwo pozostaje w swej istocie brutalnie totalitarne.

Nie pozbawimy aktywnego postmodernizmu prawa do istnienia – wręcz przeciwnie, sami siebie postrzegamy jako przedstawicieli tego nurtu. Nie jesteśmy jednak skłonni żywić złudzenia, że owa tendencja się urzeczywistni. Jeśli mogłaby uzyskać minimalną społeczno-historyczną potęgę, weszlibyśmy w epokę Rewolucji i chimera post-historii roz-wiałaby się jak poranna mgła. Należy robić wszystko, aby tak się stało.

Z drugiej strony powinniśmy obawiać się przyjęcia czegoś prawie nieistniejącego, migocąco-potencjalnego za rzeczywiste. Jeśli wpadniemy w tę pułapkę, to niepo-strzeżenie społeczeństwo spektaklu, post-historia i bierny postmodernizm pochłoną nas samych, zamienią w gadżet, w reklamową parodię, w postmodernistyczną, dwuznacz-ną, synkopowaną i chwiejną sztampę. Aktywny postmoder-nizm – radykalna antyteza post-historii, czynne roztapianie istniejącego Systemu, dobitne i zwycięskie potwierdzenie pustki jego centrum. Owa pustka zamiast pozostać kokie-teryjną, powierzchowną, delikatną, zabawną i pretendującą do wieczności, powinna ujawnić się jako bezdenna otchłań ontologicznego unicestwienia.

Innymi słowy, aktywny postmodernizm stanie się rze-czywistością tylko wtedy, gdy współczesny świat wpadnie w pustkę swego własnego centrum, zostanie pożarty przez rozbudzony chaos, który zrzuci System w mrok dogory-wającego strachu i chorobliwego, obrzydliwego rozkładu. W miejsce „pozytywnego zaprzeczenia” wiecznie ślepej ewolucji biernej postmoderny, post-historia przyjdzie jedy-na i niepowtarzalna jako wyjęta z gry teatru cieni synkopa Rewolucji i „niszczące, katastrofi czne odrzucenie” – nie umowne i nie stylowe, lecz surowe, barbarzyńskie, mściwe. Dopóki tego nie ma, dopóki post-historia zachowuje pełną władzę i sprawuje kontrolę, nasz biegun balansuje na kra-wędzi bezdenności, pół-istnienia, rozkładu eschatologicznej siły. I naszym obowiązkiem jest akceptować go dokładnie takim, jaki jest. To tragiczne, ale i odpowiedzialne.

Aktywny postmodernizm jako post-postmodernizm, jako koniec postindustrialnego społeczeństwa i ostateczna Rewolucja stoi pod znakiem zapytania. Może nastąpić albo i nie. Na razie obserwacje popychają nas do wniosku, że nie będzie mu łatwo się spełnić. Jednak jest coś, co nie podlega

wątpliwości, co jest bezwarunkowe i absolutnie nieuchron-ne – koniec historii nie będzie trwał wiecznie, mimo wszyst-kich jej roszczeń. Owa pozorna nieskończoność końca to ostatnia iluzja eonu, który osiągnął już swój kres.

Immanentny proces zapewne nie przejdzie przez cza-rodziejską krawędź od nieskończenie małego do żadnego, od prawie nic do zupełnego nic, od quasi-nieistnienia do całkowitego nieistnienia. Dążenie do teleologicznego punk-tu pragnie rozciągnąć w nieskończoność, by maksymalnie zbliżyć się do niego. Jak w paradoksie Zenona, gdzie żółw usiłuje wykonać kilka drobnych kroczków, żeby prześcignąć Achillesa – zwiastuna śmierci.

Czas ma wrażenie, że zbliża się jego koniec. Że nadcho-dzi nowy czas – czas końca. I ze strachu zbacza z prostej drogi – zawija się w spirale, zawraca, rozdrabnia się, naśla-duje kolejne z niezliczonych kwantów, których analityczne roztrząsanie jednego za drugim oddala i oddala końcowy akord. Proces pragnie przeżyć swój kres, zachować się w innym bycie chimerycznej wirtualnej rzeczywistości, na ekranie wyimaginowanej gry, w klonach i atrapach rzeczy i istnień. Wynalazczość konającego automatu jest niemal nieograniczona. Urzeczywistnia się ona w strategii biernego postmodernizmu, który uznaje samego siebie za absolutny styl, jako że ma możność wielokrotnego przetwarzania wszystkich historycznie utrwalonych lub symulowanych sytuacji.

Po postmodernizmie nie może nastąpić żaden inny nurt, ponieważ jest to styl absolutny. Stanie się on totalnym tylko w tym wypadku, jeśli poradzi sobie z migocącym, aktywnym postmodernizmem. I wtedy iluzja nieskończo-ności stanie się faktem. Ale nawet wtedy pozostanie ona tylko iluzją.

Wszystko ma swój kres. Jest to koniec sam w sobie ostateczny. Koniec raz na zawsze. Gaśnie ekran halucynacji nazywanej współczesnym światem. W proch rozsypują się ciała telewidzów, papiery wartościowe, komisariaty policji, pedantyczni politycy w garniturach, dziadkowie Scrudge z Komisji Trilateralnej i Chase Manhattan Bank, szaleni naukowcy ze sklonowaną owieczką Dolly, kolorowe czaso-pisma z opalonymi dziewczynami na plażach i perwersyjne typy o chytrych oczach kreślące „nowy porządek świata”.

Czarna noc nadchodzi bezgłośnie i bezpowrotnie. To nie ulega wątpliwości. Jakich by nie użył forteli czas u pro-gu tajemnicy rzeczywistego ostatecznego końca a nie jego simulacrum i tak ktoś pochwyci twardą ręką tę chronologicz-ną żmiję ze śliską szyją i płaskim łbem. I czerep ów razem z jadowitym żądłem zostanie raz na zawsze zawinięty i ukręcony.

Dokładnie tak. Z całą pewnością. Bez wątpienia.Ale jest chwila, jest czas. Jest bicie serca i dźwięk gwiaz-

dy, gdy to wreszcie nastąpi. Czarna, czarna noc.

Aleksander Dugin tłum. Karolina Bielenin

Tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Elemienty” nr 9, 1999, przedruk za zgodą autora.

1. Podane tu wyobrażenia o postmodernizmie opierają się przede wszystkim na artykule Roberta Steuckersa „Geneza postmodernizmu”, „Voluoir” nr 54-55.2. Autor ma na myśli „europejską” Nową Prawicę (Nouvelle Droite) – nie mylić z anglosaską neolibe-ralną Nową Prawicą symbolizowaną przez Thatcher i Reagana (przyp. redakcji „Obywatela”).3. Welsch nazywa siebie „uczniem i naśladowcą Lyotarda”.

Nowa Klasa, czyli światowa oligarchia biznesu i mediów,

której centrum decyzyjne znaj-duje się w Ameryce Północnej, od dawna stara się skompromi-tować pewne koncepcje i pro-gramy zagrażające obecnemu

status quo. Są to zarówno antykonsumpcyj-na i konsekwentnie antykapita-

listyczna lewica (do której przedstawicieli moż-na zaliczyć Noama Chomsky’ego,

Ralpha Nadera i Ivana Illicha),

jak i głosy kojarzone z postawą ekologiczną

i stającą w obronie wartości cywilizacyjnych na autentycz-

nej prawicy (na przykład G.K. Chesterton,

Wendell Berry i J.R.R. Tolkien). Te siły mogą stać

się istotnym elementem w walce z negatywnymi aspekta-

mi hipernowoczesności.

Propaganda i metody kontroli społecznej pozostające do dyspozycji Nowej Klasy powstrzymują nawet nieśmiałe próby pochylenia się nad poważną myślą, gdy tylko zajdzie podejrzenie o jej prawicowych korzeniach. Dzieje się tak dlatego, że stanowią one poważne wyzwanie dla dogma-tów hipernowoczesności.

Należy zauważyć, iż jednym z najpotężniejszych rodzajów propagandowej amunicji, jaka znalazła się w rękach Nowej Klasy – którego nie wahała się uży-wać wielokrotnie i bez najmniejszych skrupułów jako środka odstraszającego i argumentu ostatecznie pogrą-żającego przeciwnika – były okropności niemieckiego faszyzmu. Oskarżenia o podobieństwa wobec nazizmu służyły dyskredytowaniu znacznej części krytyki późnej nowoczesności. Siły kwestionujące (czy nawet podające w nieśmiałą wątpliwość) współczesny porządek rzeczy,

o ile tylko uzna się je za stojące „po prawej” – niezależ-nie od wartości ich dorobku krytycznego – natychmiast ściągają na siebie piętno „faszystowskich”, co emocjo-nalnie od razu kojarzy się z obozami koncentracyjnymi i samymi okropieństwami. Hitleryzm był z pewnością jednym z najpotworniejszych zjawisk w historii. Szczere i całościowe odrzucenie nazistowskiej teorii i prakty-ki (w jej rzeczywistej postaci) musi być dzisiaj „bile-tem wstępu” na salony poważnej debaty intelektualnej i politycznej. Innym niezbędnym warunkiem wstępnym musi być odrzucenie programowych, masowych mordów i stosowania przymusu przez Lenina, Stalina, Mao, Pol Pota itp. Ponadto do rozpoczęcia jakiejkolwiek dyskusji na arenie politycznej niezbędna jest pewna „otwar-tość” i autentyczny liberalizm, którego nie wolno mylić z przybranym w maskę swobód obecnym intelektualnym totalitaryzmem.

Mimo, że ludzi kojarzonych na różne sposoby z „prawicą” wyszydza się z reguły jako „faszystów”, „rasistów”, „seksistów”, „antysemitów”, „homofobów” i nieodrodnych „totalitarystów”, ich zdecydowana więk-szość jest przekonana o własnej uczciwości, umiarze i faktycznym humanizmie (w rozumieniu historycznym, nie zaś w kontekście panującym obecnie w krajach wyso-ko rozwiniętych).

Większość ugrupowań uważanych obecnie za prawi-cowe pozostawia jednak wiele do życzenia jako roszczące sobie pretensje do reprezentowania ogółu mieszkańców. Większość z nich stanowczo opowiada się za neolibe-ralizmem i światowym wolnym handlem. Ogólnie rzecz biorąc, zajmują one stanowisko „oświeceniowe”, poprzez które chciałyby umocnić indywidualizm kosztem „nowych ruchów społecznych”, zbudowanych na fundamentach et-nicznych i płciowych (próbując zatem rozbić je na mnogość dbających o swoje interesy jednostek), nie opowiadają się natomiast za wartościami wspólnotowymi.

Tych partii, postulujących m.in. obniżkę podatków i cięcia budżetowe, nie należy traktować jako awangar-dy autentycznej prawicy. Najciekawsze bowiem myśli tych, których można umieścić w prawej części sceny politycznej, sprowadzają się do idei demokracji społecz-nej, przynajmniej do jej pozytywnych aspektów. Prawica w swym najlepszym wydaniu opowiada się za konkret-nie umiejscowioną wspólnotą, prawdziwym poczuciem celu i przynależności, które może stanowić uzasadnie-nie istnienia państwa opiekuńczego. Nie da się ukryć, iż demokracja społeczna znajduje się dziś w defensywie, cofając się pod naporem globalnego i amerykańskiego hiperkapitalizmu. Prawica może w tym kontekście zauwa-żyć, iż prawdziwe korzenie państwa opiekuńczego muszą przynajmniej częściowo sięgać wspólnej kultury narodo-wej, która umożliwia narodziny poczucia jakiegoś dobra wspólnego. Imigracja nie jest procesem naturalnym: to konsekwencja ciągłego wykorzeniania narodów przez ponadnarodowe korporacje, poszukujące źródeł taniej

LEWICA I PRAWICA WOBEC HIPERNOWOCZESNOŚCI

Marek Węgierski

RURA.indd 64-65 03-01-19, 21:51:12

Page 66: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL66 OBYWATEL 67

Własne zdanie, cóż to znaczy? W tym przypadku to m.in. pryncypialna obrona identycznych kryteriów stosowanych wobec „swoich” i „obcych”, ergo potępienie zbrodni NATO bombardującego Jugosławię i bandytyzmu kosowskich Albańczyków. To spostponowanie nowobogackiej hołoty, zaślepionej w swym prymitywnym egoizmie i obojętności na los innych. To nazwanie po imieniu skurwienia (tak, tak, delikatne uszka) dzisiejszych, pożal się Boże, elit: „Usłużny mikrofon podsunęła /.../ Monika Olejnik, która /.../ służyć jest gotowa każdemu, kto dobrze zapłaci”. To obnażenie hipokryzji lumpenliberałów, którzy zasady wolnego rynku stosują do wszystkich oprócz... siebie – upodobali sobie promowanie wolnego rynku za publiczne pieniądze, opłacane z budżetu posady itp.

Tylko tyle? Wszak to standardowa śpiewka zwykłej, „porządnej” i co bardziej bystrej lewicy. Nie, to nie wszyst-ko, choć i wierność tej „starolewicowej” postawie zasługuje na uznanie w czasach, w których i „normalna”, i „skrajna” lewica za szczyt radykalizmu uważają posadkę w jakiejś rządowej przybudówce do walki z wyimaginowanym faszy-zmem. Dzisiejsza lewica, także ta radykalna, jest wyka-strowana, a w konformizmie bije wszelkie rekordy. O ile pewne podobieństwa myśli lewicowej do liberalizmu są pochodną wspólnych oświeceniowych korzeni obu idei, o tyle dzisiejsze chodzenie lewicowych „radykałów” na smyczy liberałów można wytłumaczyć wyłącznie słabo-ścią charakterów i dobrze przyswojoną wiedzą, gdzie są konfi tury i z kim warto trzymać, by na „buncie” zbyt wiele nie stracić. Co by nie mówić o dorobku dawnych liderów lewicy, to trudno wyobrazić sobie Lenina czy nawet Bebla piszących raporciki o „nietolerancji i ksenofobii” lub wysłu-gujących się „Newsweekowi”. A dzisiaj to niestety norma.

Zychowicz porywa się także na tabu swojego światka. Pomstuje na kulturę popularną i wskazuje na wartości kul-

tury wysokiej. Wyśmiewa „tolerancyjną” fi ksację i obnaża jej drugie dno: „Prezenter telewizyjny, który dla lokatorów zagrożonych eksmisją miał wyłącznie słowa lekceważenia, oburzał się z zaciśniętymi zębami, że jakiś postrzelony kibic nabazgrał na ścianie »Widzew-Juden«. Taka szlachetność jest obrzydliwością podszyta”. Ubolewa nad postępują-cym „ucentrowieniem” sceny politycznej i zanikiem obu jej skrajności, czego skutkiem jest brak jakiejkolwiek autentycznej debaty publicznej, mamy za to nieustanny monolog „samych swoich”. Potępia swobodę pornografów i porno-biznesu i to nie dlatego, że przedmiotowo („kapi-talistycznie”) traktują kobiety, lecz z racji na to, iż promują obrzydlistwa. Wskazuje bez pardonu na totalne upupienie młodzieży i zaszczepienie jej przepotężnych genów wła-zidupstwa, a tzw. kontrkulturę postrzega jako niedzielną szkółkę rynkowego przystosowania i pisze: „Czy to na koncertach, czy /.../ posiedzeniach przy »trawce«, kontrkul-tura zachęca /.../ do kropka w kropkę takiego wyzwolenia, które jest potrzebne rynkowi. Nie ograniczaj się, nie krępuj, nie »represjonuj« – cóż lepiej zmobilizuje młodych ludzi, wędrują-cych po hipermarkecie, do odpowiednio wydajnych zakupów”. Stwierdza, że sam tygodnik „NIE” jest konformistyczny. I tak dalej, to tylko malutki wybór z całości.

Po drugie – bo Zychowicz świetnie pisze. I po prostu dobrze się to czyta. Ostry, konkretny język, bez ślimaczenia się, oklepanych formułek i zgranych przykładów. Krótko, lecz nader treściwie, w efekcie czego pochłania się te tek-sty jednym tchem, aż chcąc na koniec zawołać encore!

Po trzecie – bo autor jest odważny i kulom się nie kłania. Tak, trzeba mieć sporo odwagi, by „nie pękać” przed nadętymi autorytetami Michnika, Miłosza, Wajdy i całego stadka „wieszczów” pomniejszego sortu. Jest to tym trudniejsze, gdy się funkcjonuje w „warszawce”, w tym tyglu układów i układzików, wzajemnych zależno-ści, rączek myjących inne rączki. Zychowicz w dodatku atakuje inteligentnie, bez obsesji na punkcie tego, że któryś z adwersarzy był masonem, Żydem, komunistą czy ufolud-kiem. Mamy tu nazwane po imieniu realne postawy ne-gatywne, nie zaś przypisywanie napiętnowanym osobom wszystkiego, czego autor ataków nie lubi.

Po czwarte – bo Zychowicz przyznaje się czytelnikowi do własnego zapętlenia w krytykowaną przez się rzeczy-wistości, do chałtur i bytowania w czasoprzestrzeni zrazu z całą mocą potępianej. Mało tu koloryzowania i kreowania się na jedynego niezłomnego. O ileż to lepsze od znanych mi „proletariuszy” na wysokopłatnych posadkach żurnali-stów, czy kawiorowej skrajnej lewicy, która użala się nad smutną dolą poniewieranego „świata pracy” milcząc przy tym o piastowanych dyrektorskich stanowiskach.

Po piąte – bo ta książka zmusza do myślenia. Czy to wtedy, gdy z Zychowiczem nie sposób się nie zgodzić, czy też wówczas, gdy zgodzić się właśnie nie sposób, nigdy jednak nie jest to tylko prosta akceptacja czy równie odruchowy i zakodowany w umyśle sprzeciw, bezrefl eksyjne odrzucenie.

Starczy. Żadna recenzja nie zastąpi samodzielnej lek-tury tej książki, do czego szczerze zachęcam. Zachęcam też do pośpiechu – kupujcie „Mieszankę wybuchową” póki jeszcze jest. Niezależna myśl, oryginalny sąd i ostre pióro to dzisiaj towary defi cytowe.

Remigiusz Okraska

Jacek Zychowicz, Mieszanka wybuchowa. Felietony i powiastki ze świata jednowymiarowe-go, Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa”, bdw.

Co tu kryć – ukazała się rzecz bardzo dobra i będę musiał się

mocno pilnować, by zamiast recenzji nie wyszła laurka. Będzie to próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego Jacek

Zychowicz dobrym felietonistą jest. I dlaczego jego książka

„Mieszanka wybuchowa” to lektura obowiązkowa dla każdego człowieka, którego

horyzontu intelektualnego nie wyznaczają tzw. autorytety

moralne i zapełniane ich drętwą nowomową

demoliberalne gadzinówki. Z tekstami Zychowicza dotychczas stykałem się spora-

dycznie w prasie lewicowej. Publikuje on – jak się okazało – głównie w dziennikach i tygodnikach, którą to formę za Thoreau, Nietzschem i Ceronettim uważam za niewartą poważniejszego zainteresowania. Byłbym zatem niewątpli-wie stratny, gdyby nie godny uznania pomysł zebrania tej rozproszonej twórczości w jednym tomie, który niedawno trafi ł na księgarskie półki. Teraz można rozkoszować się owymi tekstami do woli, a sądzę, że w skondensowanej postaci zyskują one jeszcze bardziej na jakości, ukazując pewien ogólny rys twórczości autora, niewidoczny przy lek-turze odosobnionych i krótkich rozprawek. Dlaczego zatem Zychowicz dobrym felietonistą jest?

Po pierwsze i najważniejsze – bo ma własne zdanie. Wielkie halo, powie ktoś – w Polsce, tej ojczyźnie kiepskiego indywidualizmu, własne zdanie ma każdy, od menelika spod budki z piwem, po profesorów. Zychowicz ma jednak zdanie odmienne niż opinie reżimowych papug (to ulubiony ptak – fi gura tekstów pana Jacka) i zapatrzonej w nie gawiedzi. Ba, jest to zdanie często odmienne także od lewicowych mód i paranoi. Już we wstępie do książki Zychowicz prezen-tuje się jako outsider, heretyk swego politycznego wyznania: „Lewica, którą uważam za ojczyznę myśli swojej, składa się z kilkudziesięciu książek, obrazów, oper i songów. Natomiast instytucjonalna lewica polityczna (jak również ta nazywająca siebie »radykalną«, którą na ogół – bo istnieją wyjątki – odróżnia od tamtej tylko hipokryzja lub nikła mądrość) od dawna stała się podporządkowaną cząstką rzeczywistości, której się prze-ciwstawiam: ani nie prowadzi poza nią, ani tego nie pragnie”.

siły roboczej. To także efekt nieustannych konfl iktów na półkuli południowej, wywoływanych przez różno-rodne naciski „McŚwiata”. Imigracja w społeczeństwach Zachodu stanowi potężną siłę burzącą, niszczącą za-korzenioną tożsamość i kulturę, co z kolei służy tylko wzmocnieniu wielkiego biznesu i spotęgowaniu mocy oddziaływania kultury konsumpcyjnej.

Nie ma natomiast sensu popieranie różnego rodzaju groteskowych nadużyć państwa opiekuńczego. Należy sobie wyraźnie uświadomić, iż w XXI wieku czeka nas racjonowanie coraz rzadszych zasobów naturalnych, a wysoko rozwinięte społeczeństwa w rodzaju kanadyj-

skiego powinny zacząć przyzwycza-jać się do życia wyznaczanego ogra-niczonymi zasobami posiadanych środków. Nie można wykluczyć moż-liwości, że nadmiernie hojne państwo opiekuńcze prowadzi do zwyczajnej demoralizacji i rodzi problemy, które ma rzekomo rozwiązywać. Dzisiejsi mieszkańcy bogatej Północy nie mają pojęcia o skrajnej nędzy, jaka panowała w Europie zaledwie przed wiekiem. Ludzie byli wówczas zmuszeni ciężko pracować, uczyli się oszczędzać i dawać sobie radę w życiu bez pomocy rozrośniętego państwa opiekuńczego. W takich wa-runkach państwowe ubezpieczenie zdrowotne było istnym zbawieniem dla uczciwych, pracujących w pocie czoła obywateli. Jeżeli przy utrzyma-niu obecnego poziomu wydatków system państwa opiekuńczego musi

się prędzej czy później zawalić, na pewno lepiej byłoby ograniczyć rolę takiego państwa do zapewniania świad-czeń niezbędnych do przetrwania niż doprowadzić do zupełnej jego likwidacji. Międzynarodowe korporacje liczą właśnie na fi skalną zapaść państwa (wywołaną brakiem fi nansowej roztropności) – wtedy łatwo przyj-dzie im zniszczenie zaufania ludzi do rzekomo „ewi-dentnie nieskutecznego i skorumpowanego państwa” i przejęcie praktycznie niczym nieograniczonej wła-dzy, np. poprzez wykupienie przedsiębiorstw komu-nalnych i innych elementów infrastruktury państwowej po śmiesznych cenach.

Wykraczając poza bieżące uwarunkowania poli-tyczne, autentyczna prawica opowiadać się powinna za rozsądniejszym, bardziej „zielonym” (dbającym o kwestie ekologiczne) i mniej zabieganym światem, w którym osadzone w konkretnym terytorium wspólnoty mogłyby współżyć ze sobą pokojowo. Tego rodzaju program można by określić jako „ponowne zazielenienie Ziemi”. Głuchy pomruk propagandy Nowej Klasy zagłusza jednak naj-piękniejsze nawet głosy stęsknionych za lepszym światem. Uczciwa intelektualnie i bardziej fi lozofi cznie niezależna lewica – poszukująca dróg wyjścia z grzęzawiska kultury konsumpcyjnej – powinna zwrócić baczniejszą uwagę na argumenty poważnej i myślącej prawicy.

Marek Węgierskitłum. Jacek Spólny

Jeżeli przy utrzyma-niu obecnego pozio-

mu wydatków system państwa opiekuńczego

musi się prędzej czy później zawalić,

na pewno lepiej byłoby ograniczyć rolę takie-

go państwa do zapew-niania świadczeń nie-

zbędnych do prze-trwania niż doprowa-dzić do zupełnej jego

likwidacji.

BURZA W MÓZGU

Remigiusz Okraska

Z GRUBEJ RURY RECENZJE:

RURA.indd 66-67 03-01-19, 21:51:15

Page 67: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL66 OBYWATEL 67

Własne zdanie, cóż to znaczy? W tym przypadku to m.in. pryncypialna obrona identycznych kryteriów stosowanych wobec „swoich” i „obcych”, ergo potępienie zbrodni NATO bombardującego Jugosławię i bandytyzmu kosowskich Albańczyków. To spostponowanie nowobogackiej hołoty, zaślepionej w swym prymitywnym egoizmie i obojętności na los innych. To nazwanie po imieniu skurwienia (tak, tak, delikatne uszka) dzisiejszych, pożal się Boże, elit: „Usłużny mikrofon podsunęła /.../ Monika Olejnik, która /.../ służyć jest gotowa każdemu, kto dobrze zapłaci”. To obnażenie hipokryzji lumpenliberałów, którzy zasady wolnego rynku stosują do wszystkich oprócz... siebie – upodobali sobie promowanie wolnego rynku za publiczne pieniądze, opłacane z budżetu posady itp.

Tylko tyle? Wszak to standardowa śpiewka zwykłej, „porządnej” i co bardziej bystrej lewicy. Nie, to nie wszyst-ko, choć i wierność tej „starolewicowej” postawie zasługuje na uznanie w czasach, w których i „normalna”, i „skrajna” lewica za szczyt radykalizmu uważają posadkę w jakiejś rządowej przybudówce do walki z wyimaginowanym faszy-zmem. Dzisiejsza lewica, także ta radykalna, jest wyka-strowana, a w konformizmie bije wszelkie rekordy. O ile pewne podobieństwa myśli lewicowej do liberalizmu są pochodną wspólnych oświeceniowych korzeni obu idei, o tyle dzisiejsze chodzenie lewicowych „radykałów” na smyczy liberałów można wytłumaczyć wyłącznie słabo-ścią charakterów i dobrze przyswojoną wiedzą, gdzie są konfi tury i z kim warto trzymać, by na „buncie” zbyt wiele nie stracić. Co by nie mówić o dorobku dawnych liderów lewicy, to trudno wyobrazić sobie Lenina czy nawet Bebla piszących raporciki o „nietolerancji i ksenofobii” lub wysłu-gujących się „Newsweekowi”. A dzisiaj to niestety norma.

Zychowicz porywa się także na tabu swojego światka. Pomstuje na kulturę popularną i wskazuje na wartości kul-

tury wysokiej. Wyśmiewa „tolerancyjną” fi ksację i obnaża jej drugie dno: „Prezenter telewizyjny, który dla lokatorów zagrożonych eksmisją miał wyłącznie słowa lekceważenia, oburzał się z zaciśniętymi zębami, że jakiś postrzelony kibic nabazgrał na ścianie »Widzew-Juden«. Taka szlachetność jest obrzydliwością podszyta”. Ubolewa nad postępują-cym „ucentrowieniem” sceny politycznej i zanikiem obu jej skrajności, czego skutkiem jest brak jakiejkolwiek autentycznej debaty publicznej, mamy za to nieustanny monolog „samych swoich”. Potępia swobodę pornografów i porno-biznesu i to nie dlatego, że przedmiotowo („kapi-talistycznie”) traktują kobiety, lecz z racji na to, iż promują obrzydlistwa. Wskazuje bez pardonu na totalne upupienie młodzieży i zaszczepienie jej przepotężnych genów wła-zidupstwa, a tzw. kontrkulturę postrzega jako niedzielną szkółkę rynkowego przystosowania i pisze: „Czy to na koncertach, czy /.../ posiedzeniach przy »trawce«, kontrkul-tura zachęca /.../ do kropka w kropkę takiego wyzwolenia, które jest potrzebne rynkowi. Nie ograniczaj się, nie krępuj, nie »represjonuj« – cóż lepiej zmobilizuje młodych ludzi, wędrują-cych po hipermarkecie, do odpowiednio wydajnych zakupów”. Stwierdza, że sam tygodnik „NIE” jest konformistyczny. I tak dalej, to tylko malutki wybór z całości.

Po drugie – bo Zychowicz świetnie pisze. I po prostu dobrze się to czyta. Ostry, konkretny język, bez ślimaczenia się, oklepanych formułek i zgranych przykładów. Krótko, lecz nader treściwie, w efekcie czego pochłania się te tek-sty jednym tchem, aż chcąc na koniec zawołać encore!

Po trzecie – bo autor jest odważny i kulom się nie kłania. Tak, trzeba mieć sporo odwagi, by „nie pękać” przed nadętymi autorytetami Michnika, Miłosza, Wajdy i całego stadka „wieszczów” pomniejszego sortu. Jest to tym trudniejsze, gdy się funkcjonuje w „warszawce”, w tym tyglu układów i układzików, wzajemnych zależno-ści, rączek myjących inne rączki. Zychowicz w dodatku atakuje inteligentnie, bez obsesji na punkcie tego, że któryś z adwersarzy był masonem, Żydem, komunistą czy ufolud-kiem. Mamy tu nazwane po imieniu realne postawy ne-gatywne, nie zaś przypisywanie napiętnowanym osobom wszystkiego, czego autor ataków nie lubi.

Po czwarte – bo Zychowicz przyznaje się czytelnikowi do własnego zapętlenia w krytykowaną przez się rzeczy-wistości, do chałtur i bytowania w czasoprzestrzeni zrazu z całą mocą potępianej. Mało tu koloryzowania i kreowania się na jedynego niezłomnego. O ileż to lepsze od znanych mi „proletariuszy” na wysokopłatnych posadkach żurnali-stów, czy kawiorowej skrajnej lewicy, która użala się nad smutną dolą poniewieranego „świata pracy” milcząc przy tym o piastowanych dyrektorskich stanowiskach.

Po piąte – bo ta książka zmusza do myślenia. Czy to wtedy, gdy z Zychowiczem nie sposób się nie zgodzić, czy też wówczas, gdy zgodzić się właśnie nie sposób, nigdy jednak nie jest to tylko prosta akceptacja czy równie odruchowy i zakodowany w umyśle sprzeciw, bezrefl eksyjne odrzucenie.

Starczy. Żadna recenzja nie zastąpi samodzielnej lek-tury tej książki, do czego szczerze zachęcam. Zachęcam też do pośpiechu – kupujcie „Mieszankę wybuchową” póki jeszcze jest. Niezależna myśl, oryginalny sąd i ostre pióro to dzisiaj towary defi cytowe.

Remigiusz Okraska

Jacek Zychowicz, Mieszanka wybuchowa. Felietony i powiastki ze świata jednowymiarowe-go, Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa”, bdw.

Co tu kryć – ukazała się rzecz bardzo dobra i będę musiał się

mocno pilnować, by zamiast recenzji nie wyszła laurka. Będzie to próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego Jacek

Zychowicz dobrym felietonistą jest. I dlaczego jego książka

„Mieszanka wybuchowa” to lektura obowiązkowa dla każdego człowieka, którego

horyzontu intelektualnego nie wyznaczają tzw. autorytety

moralne i zapełniane ich drętwą nowomową

demoliberalne gadzinówki. Z tekstami Zychowicza dotychczas stykałem się spora-

dycznie w prasie lewicowej. Publikuje on – jak się okazało – głównie w dziennikach i tygodnikach, którą to formę za Thoreau, Nietzschem i Ceronettim uważam za niewartą poważniejszego zainteresowania. Byłbym zatem niewątpli-wie stratny, gdyby nie godny uznania pomysł zebrania tej rozproszonej twórczości w jednym tomie, który niedawno trafi ł na księgarskie półki. Teraz można rozkoszować się owymi tekstami do woli, a sądzę, że w skondensowanej postaci zyskują one jeszcze bardziej na jakości, ukazując pewien ogólny rys twórczości autora, niewidoczny przy lek-turze odosobnionych i krótkich rozprawek. Dlaczego zatem Zychowicz dobrym felietonistą jest?

Po pierwsze i najważniejsze – bo ma własne zdanie. Wielkie halo, powie ktoś – w Polsce, tej ojczyźnie kiepskiego indywidualizmu, własne zdanie ma każdy, od menelika spod budki z piwem, po profesorów. Zychowicz ma jednak zdanie odmienne niż opinie reżimowych papug (to ulubiony ptak – fi gura tekstów pana Jacka) i zapatrzonej w nie gawiedzi. Ba, jest to zdanie często odmienne także od lewicowych mód i paranoi. Już we wstępie do książki Zychowicz prezen-tuje się jako outsider, heretyk swego politycznego wyznania: „Lewica, którą uważam za ojczyznę myśli swojej, składa się z kilkudziesięciu książek, obrazów, oper i songów. Natomiast instytucjonalna lewica polityczna (jak również ta nazywająca siebie »radykalną«, którą na ogół – bo istnieją wyjątki – odróżnia od tamtej tylko hipokryzja lub nikła mądrość) od dawna stała się podporządkowaną cząstką rzeczywistości, której się prze-ciwstawiam: ani nie prowadzi poza nią, ani tego nie pragnie”.

siły roboczej. To także efekt nieustannych konfl iktów na półkuli południowej, wywoływanych przez różno-rodne naciski „McŚwiata”. Imigracja w społeczeństwach Zachodu stanowi potężną siłę burzącą, niszczącą za-korzenioną tożsamość i kulturę, co z kolei służy tylko wzmocnieniu wielkiego biznesu i spotęgowaniu mocy oddziaływania kultury konsumpcyjnej.

Nie ma natomiast sensu popieranie różnego rodzaju groteskowych nadużyć państwa opiekuńczego. Należy sobie wyraźnie uświadomić, iż w XXI wieku czeka nas racjonowanie coraz rzadszych zasobów naturalnych, a wysoko rozwinięte społeczeństwa w rodzaju kanadyj-

skiego powinny zacząć przyzwycza-jać się do życia wyznaczanego ogra-niczonymi zasobami posiadanych środków. Nie można wykluczyć moż-liwości, że nadmiernie hojne państwo opiekuńcze prowadzi do zwyczajnej demoralizacji i rodzi problemy, które ma rzekomo rozwiązywać. Dzisiejsi mieszkańcy bogatej Północy nie mają pojęcia o skrajnej nędzy, jaka panowała w Europie zaledwie przed wiekiem. Ludzie byli wówczas zmuszeni ciężko pracować, uczyli się oszczędzać i dawać sobie radę w życiu bez pomocy rozrośniętego państwa opiekuńczego. W takich wa-runkach państwowe ubezpieczenie zdrowotne było istnym zbawieniem dla uczciwych, pracujących w pocie czoła obywateli. Jeżeli przy utrzyma-niu obecnego poziomu wydatków system państwa opiekuńczego musi

się prędzej czy później zawalić, na pewno lepiej byłoby ograniczyć rolę takiego państwa do zapewniania świad-czeń niezbędnych do przetrwania niż doprowadzić do zupełnej jego likwidacji. Międzynarodowe korporacje liczą właśnie na fi skalną zapaść państwa (wywołaną brakiem fi nansowej roztropności) – wtedy łatwo przyj-dzie im zniszczenie zaufania ludzi do rzekomo „ewi-dentnie nieskutecznego i skorumpowanego państwa” i przejęcie praktycznie niczym nieograniczonej wła-dzy, np. poprzez wykupienie przedsiębiorstw komu-nalnych i innych elementów infrastruktury państwowej po śmiesznych cenach.

Wykraczając poza bieżące uwarunkowania poli-tyczne, autentyczna prawica opowiadać się powinna za rozsądniejszym, bardziej „zielonym” (dbającym o kwestie ekologiczne) i mniej zabieganym światem, w którym osadzone w konkretnym terytorium wspólnoty mogłyby współżyć ze sobą pokojowo. Tego rodzaju program można by określić jako „ponowne zazielenienie Ziemi”. Głuchy pomruk propagandy Nowej Klasy zagłusza jednak naj-piękniejsze nawet głosy stęsknionych za lepszym światem. Uczciwa intelektualnie i bardziej fi lozofi cznie niezależna lewica – poszukująca dróg wyjścia z grzęzawiska kultury konsumpcyjnej – powinna zwrócić baczniejszą uwagę na argumenty poważnej i myślącej prawicy.

Marek Węgierskitłum. Jacek Spólny

Jeżeli przy utrzyma-niu obecnego pozio-

mu wydatków system państwa opiekuńczego

musi się prędzej czy później zawalić,

na pewno lepiej byłoby ograniczyć rolę takie-

go państwa do zapew-niania świadczeń nie-

zbędnych do prze-trwania niż doprowa-dzić do zupełnej jego

likwidacji.

BURZA W MÓZGU

Remigiusz Okraska

Z GRUBEJ RURY RECENZJE:

RURA.indd 66-67 03-01-19, 21:51:15

Page 68: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL68 OBYWATEL 69

Narkotyki – słowo, które wywołuje niepokój, ogniskuje

spory i sprzeczne opinie. Przemyca je mafi a, handlują

nimi zdemoralizowani dealerzy, zażywają je patologiczni młodziankowie, artyści

i uczestnicy wyścigu szczurów – taki jest powszechny obraz

zjawiska. Obraz, w którym istnieje pewna luka.

Urszula Ługowska w książce „Boom kokainowy w Ameryce Łacińskiej. Casus Boliwii” sprokurowała obraz jednego z aspektów problemu narkotykowego, pełen mało znanych informacji, trudnych pytań itp.

Kokaina to jeden z popularnych narkotyków. Boliwia to jeden z jego największych światowych producentów. Na po-czątku była koka, krzew od wieków uprawiany przez Indian z andyjskich regionów Ameryki Południowej. Używano jej jako produktu „świeckiego” – żując liście zawierające sub-stancje zwiększające odporność na trudne warunki, jak i „sakralnego”, gdyż roślina przez wieki obrosła legendami i mitami. Spożywanie liści koki nie doprowadziło do ne-gatywnych zjawisk – Indianie potrafi li używać ich tak, by stymulujące działanie nie przeradzało się w uzależnienie prowadzące do przyjmowania dawek szkodliwych dla zdro-wia – zresztą sama koka jest dużo bezpieczniejsza niż ko-kaina. Uprawy koki były rozpowszechnione przed podbojem Ameryki Południowej przez Europejczyków. Oni natomiast potraktowali kokę czysto utylitarnie, jako tani środek sty-mulujący siły witalne zaciąganych do przymusowej pracy indiańskich poddanych. Na plantacjach, w kopalniach, przy transporcie na dalekie odległości łatwiej i taniej było rozpowszechnić zwyczaj spożywania koki niż zagwaran-tować przyzwoite racje żywnościowe, umożliwiające pra-widłowe funkcjonowanie organizmu. W efekcie koka stała się towarem pierwszej potrzeby, nabywanym masowo.

Później była kokaina – wyodrębniona z koki substancja narkotyczna, która aż do lat 70. XX w. pozostała towarem elitarnym. Wtedy w bogatych krajach Zachodu spożycie rozpowszechniło się, czyniąc z niej jeden z popularniej-szych narkotyków, w wyższych warstwach społeczeństwa i wśród najuboższych (w postaci bardziej szkodliwego tzw. cracku). Uznana za szkodliwy narkotyk, stała się przyczyną poważnych problemów społecznych. Jak przekonująco do-wodzi autorka, problemy te są bardziej złożone niż zwykło się powszechnie przyjmować.

Uwaga Ługowskiej kieruje się na pomijany aspekt zjawiska – sytuację producentów substancji wyjściowej do wytwarzania narkotyku. Nie jest to książka o narkomanach z Zachodu, lecz o sytuacji rolników, których ziemia rodzi

kokę. O ludziach wkręconych w mechanizmy olbrzymiej maszyny, której trybami są nędza i niemożność wyżycia z uprawy „normalnych” roślin, ogromne zyski narkotyko-wych bossów, korupcja i niemoc klasy politycznej, „walka z narkotykami”, której pomysłodawcy nie pytają, dlaczego coraz więcej osób po nie sięga i nieodmiennie uderzają w najsłabszych i najmniej winnych.

W skrócie wygląda to tak: Boliwia to kraj biedny, z same-go końca list obrazujących rozwój cywilizacyjny. Produkty dostarczające dawniej krajowi większych dochodów straciły na znaczeniu. Biedni chłopi dostrzegli, że koka przynosi większe zyski niż zwykła produkcja rolna i szybko prze-rzucili się na jej uprawę, a część z nich także na udział we wstępnych fazach produkcji kokainy. Obrót narkotykiem na wielką skalę spowodował powstanie wielu fortun bos-sów narkotykowych, z których część środków trafi ła do legalnego obiegu gospodarczego, zasilając skarb państwa i umożliwiając rozwój wielu branż. Kokaina stała się naj-lepszym boliwijskim towarem eksportowym!

Klasę polityczną skorumpował narkobiznes. Zapotrze-bowanie na kokainę powoduje, że coraz więcej osób jest zależnych fi nansowo od tego źródła dochodów. Pod planta-cje poświęca się nowe tereny – uprawa wdziera się na cen-ne przyrodniczo obszary lasów deszczowych, które są kar-czowane. Międzynarodowe naciski skłaniają rządzących do walki z produkcją narkotyku. Rząd niszczy plantacje używając wojska i grup paramilitarnych. To powoduje opór chłopów tracących źródło dochodów. Indiańska ludność kraju postrzega kokę jako roślinę tradycyjną, więc poczy-nania rządu traktuje jako zamach na największą świętość. Im większe sukcesy w walce z uprawami koki, tym mniejsze dochody Boliwii jako całości, tym mniejsze in-westycje w legalnych branżach. Im brutalniejsza polityka antynarkotykowa, tym większe społeczne niezadowole-nie, przeradzające się w otwarty bunt przeciw władzy, która nie oferuje godziwych zarobków z produkcji inne-go rodzaju. Im większe naciski społeczeństwa na wła-dzę, tym mniej zdecydowana postawa polityków wobec koki. Im mniej plantacji jest likwidowanych, tym mniej-sze środki trafi ają do Boliwii jako pomoc gospodarcza ze

Z niedalekiego, choć mało znanego w Polsce kraju dostałem list o losach ludzi i lasów, więc postanowiłem się nim podzielić z czytelnikami. List był bardzo długi, dlatego pozwolę sobie na poruszenie tylko kilku wątków, które mogą być ciekawe dla każdego, niezależnie od tego, czy mieszka w lesie, w pobliżu lasu, czy na te-renie, gdzie las został już dawno temu wycięty. Autorka listu pisze, że wychowała się na dwóch książkach – jedna z nich opowiada o walce o las jako walce o duszę narodową. Jan Gwalbert Pawlikowski napisał kiedyś, że walka o pierwotny charak-ter przyrody i walka o styl stanowią ścisłą analogię. Pierwotna przyroda i krajobraz ze śladami ręki człowieka, np. budownictwo stanowią o licu ziemi i – słowami Pawlikowskiego – „dają jej niejako duszę zamieszkującego ją ludu, unaradawiają ją”.

Ta pierwsza książka, mówiąca o walce o duszę poprzez obronę dzikiej przy-rody zostawiała nadzieję. Druga książka był o wycinaniu cedrów na Ałtaju. Masło cedrowe – przygotowywane według specjalnej receptury, którą znają tylko wtajem-niczeni, chroniło od wszelkich chorób i złych mocy. Podobno w syberyjskim lesie żyje w dzisiejszych czasach Anastazja, żywiąc się energią z cedrów. Anastazja jest potomkinią syberyjskich szamanów. Na Ałtaju wszystkie cedry zostały wycięte, a sam autor także zmarł w młodości, wkrótce po napisaniu swojej smutnej książki. Później było tam już tylko coraz więcej cierpienia.

I autorka listu zastanawia się: może cierpienia szybciej zmieniają mentalność niż czyni to świadomy wybór życia w oparciu o wiedzę czy nawet psychoanalizę własnej historii? W jej kraju ważne znaczenie ma słowo pokuta. Pokutę należy ro-zumieć przez działanie, a nie zajmowanie się ocenami i smucenie się. Walka o las to również próba uchronienia się od pustki i rozczarowania, kiedy zabraknie po-czucia tożsamości narodowej, czyli tożsamości swojego miejsca, swojego lica zie-mi. Czasami ludzie, którzy odcięli się od swoich korzeni i prowadzą życie wędrow-ca szarpanego podmuchami historii, polityki lub zwyczajnie konsumpcji czy mody, szukają ratunku właśnie w drzewach. Taki przypadek opisuje Ryszard Przybylski w eseju „Cierpienia osobowości” („Gazeta Wyborcza”, 20 kwietnia 2002 r.), nakreślając przeczucie nicości, a zarazem wyjątkowy związek z drzewami Jarosława Iwaszkiewicza, który mieszkając daleko od swoich stron rodzinnych, czerpał swoistą energię i moc od rosnących przy domu sosen.

Autorka listu zastanawia się także nad związkami między człowiekiem i zwie-rzęciem. Gdzieś tam, w Australii, naukowcy chcą odtworzyć wilka workowatego. Po co? Chyba po to, żeby zaprzeczyć sensowi ewolucji i obrastać w dumę z modyfi ko-wanej genetycznie żywności czy klonowanych osobników. Oczywiście, nie ma tu żadnego związku między człowiekiem i zwierzęciem. Związek ten jest, kiedy czło-wiek opiekuje się żyjącym gatunkiem, lasem, ekosystemem. Wzajemne współczu-cie i solidarność między człowiekiem i zwierzęciem, człowiekiem – i lasem (tak, las jest współczujący!) w duchowej tradycji tego kraju uzdrawia całe otoczenie: zarów-no przyrodę, jak i społeczeństwo. Nic dziwnego, że kiedy społeczeństwo „gnije”, giną także dzikie zwierzęta. Kiedy wiele lat temu w kraju, z którego przyszedł list zaczęto realizować wielki projekt kaskad na ogromnej rzece – wyginęły ostatnie dzikie ko-nie. Dla mieszkających tam ludzi były one symbolem wolności...

Janusz Korbel

Lasy iludzie

RATUNEK W DRZEWACH

strony krajów wysokorozwiniętych. Błędne koło.

Sednem wywodu Ługowskiej są dwie kwestie. Po pierwsze, kokainowy boom w Boliwii to efekt gospodarczej marginalizacji i „rozwoju zależnego” tego kraju. Koka to podstawowy pro-dukt kolejnego krótkiego cyklu go-spodarczego – biedny, rządzony przez oligarchię i podporządkowany przez międzynarodowy kapitał kraj, może podążać jedynie drogą eksploatacji surowcowej i wytwarzania nisko prze-tworzonych dóbr, na które istnieje po-pyt w krajach bogatych, nie mogących lub nie chcących samodzielnie zaspo-koić go w oparciu o własną produkcję. Gdy w danym kraju zależnym kończy się popyt na jeden taki produkt ekspor-towy, chcąc w ogóle przetrwać, musi on szybko znaleźć inne, podobne źródło dochodów. W Boliwii po krachu gospo-darki nastawionej na eksploatację złóż cyny, na scenę wkroczyła koka.

Po drugie, autorka obnaża hipokry-zję mechanizmu „walki z narkotykami”. Polega on niemal wyłącznie na niszcze-niu upraw krzewu koki, bez przejmo-wania się losem osób, którym zajęcie to zapewniało podstawy bytu. Bogate kraje są zadowolone, że powierzchnia upraw maleje, bo mniej narkotyków trafi a na ich rynek wewnętrzny, mają one też wyższą cenę, co ogranicza spo-życie. Dolą boliwijskich wieśniaków, będących wrogiem własnego rządu oraz pozbawionych źródła dochodu, nikt się nie interesuje – nie oferuje się im żadnych sensownych alternatyw, a „pomoc fi nansowa” dla Boliwii nie jest przeznaczana na jakiekolwiek formy wsparcia ofi ar tego procederu. Trudno się zatem dziwić, że cały proces albo przybiera postać walki z wiatraka-mi (pozbawieni źródła dochodu chłopi zakładają nowe uprawy koki w trudno dostępnych regionach), albo prowadzi do kolejnych, coraz większych tragedii (na bezsilny gniew biedaków jedyną odpowiedzią rządu jest przemoc, wię-zienia i morderstwa).

I tylko w odległych metropoliach pierwszego świata to wszystko od-bija się coraz mocniejszą czkawką – rosnącą liczbą narkomanów. Jakaś sprawiedliwość być musi. Szkoda tylko, że tak tragiczna w skutkach – w Nowym Jorku, Amsterdamie i górach Boliwii...

Remigiusz Okraska

Urszula Ługowska, Boom kokainowy w Ameryce Łacińskiej. Casus Boliwii, Wydawnictwo TRIO, Warszawa 2002.

Janusz Korbel

GDY ZIEMIARODZI KOKĘ...

Remigiusz Okraska

FELIETONY:

RURA.indd 68-69 03-01-19, 21:51:23

Page 69: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL68 OBYWATEL 69

Narkotyki – słowo, które wywołuje niepokój, ogniskuje

spory i sprzeczne opinie. Przemyca je mafi a, handlują

nimi zdemoralizowani dealerzy, zażywają je patologiczni młodziankowie, artyści

i uczestnicy wyścigu szczurów – taki jest powszechny obraz

zjawiska. Obraz, w którym istnieje pewna luka.

Urszula Ługowska w książce „Boom kokainowy w Ameryce Łacińskiej. Casus Boliwii” sprokurowała obraz jednego z aspektów problemu narkotykowego, pełen mało znanych informacji, trudnych pytań itp.

Kokaina to jeden z popularnych narkotyków. Boliwia to jeden z jego największych światowych producentów. Na po-czątku była koka, krzew od wieków uprawiany przez Indian z andyjskich regionów Ameryki Południowej. Używano jej jako produktu „świeckiego” – żując liście zawierające sub-stancje zwiększające odporność na trudne warunki, jak i „sakralnego”, gdyż roślina przez wieki obrosła legendami i mitami. Spożywanie liści koki nie doprowadziło do ne-gatywnych zjawisk – Indianie potrafi li używać ich tak, by stymulujące działanie nie przeradzało się w uzależnienie prowadzące do przyjmowania dawek szkodliwych dla zdro-wia – zresztą sama koka jest dużo bezpieczniejsza niż ko-kaina. Uprawy koki były rozpowszechnione przed podbojem Ameryki Południowej przez Europejczyków. Oni natomiast potraktowali kokę czysto utylitarnie, jako tani środek sty-mulujący siły witalne zaciąganych do przymusowej pracy indiańskich poddanych. Na plantacjach, w kopalniach, przy transporcie na dalekie odległości łatwiej i taniej było rozpowszechnić zwyczaj spożywania koki niż zagwaran-tować przyzwoite racje żywnościowe, umożliwiające pra-widłowe funkcjonowanie organizmu. W efekcie koka stała się towarem pierwszej potrzeby, nabywanym masowo.

Później była kokaina – wyodrębniona z koki substancja narkotyczna, która aż do lat 70. XX w. pozostała towarem elitarnym. Wtedy w bogatych krajach Zachodu spożycie rozpowszechniło się, czyniąc z niej jeden z popularniej-szych narkotyków, w wyższych warstwach społeczeństwa i wśród najuboższych (w postaci bardziej szkodliwego tzw. cracku). Uznana za szkodliwy narkotyk, stała się przyczyną poważnych problemów społecznych. Jak przekonująco do-wodzi autorka, problemy te są bardziej złożone niż zwykło się powszechnie przyjmować.

Uwaga Ługowskiej kieruje się na pomijany aspekt zjawiska – sytuację producentów substancji wyjściowej do wytwarzania narkotyku. Nie jest to książka o narkomanach z Zachodu, lecz o sytuacji rolników, których ziemia rodzi

kokę. O ludziach wkręconych w mechanizmy olbrzymiej maszyny, której trybami są nędza i niemożność wyżycia z uprawy „normalnych” roślin, ogromne zyski narkotyko-wych bossów, korupcja i niemoc klasy politycznej, „walka z narkotykami”, której pomysłodawcy nie pytają, dlaczego coraz więcej osób po nie sięga i nieodmiennie uderzają w najsłabszych i najmniej winnych.

W skrócie wygląda to tak: Boliwia to kraj biedny, z same-go końca list obrazujących rozwój cywilizacyjny. Produkty dostarczające dawniej krajowi większych dochodów straciły na znaczeniu. Biedni chłopi dostrzegli, że koka przynosi większe zyski niż zwykła produkcja rolna i szybko prze-rzucili się na jej uprawę, a część z nich także na udział we wstępnych fazach produkcji kokainy. Obrót narkotykiem na wielką skalę spowodował powstanie wielu fortun bos-sów narkotykowych, z których część środków trafi ła do legalnego obiegu gospodarczego, zasilając skarb państwa i umożliwiając rozwój wielu branż. Kokaina stała się naj-lepszym boliwijskim towarem eksportowym!

Klasę polityczną skorumpował narkobiznes. Zapotrze-bowanie na kokainę powoduje, że coraz więcej osób jest zależnych fi nansowo od tego źródła dochodów. Pod planta-cje poświęca się nowe tereny – uprawa wdziera się na cen-ne przyrodniczo obszary lasów deszczowych, które są kar-czowane. Międzynarodowe naciski skłaniają rządzących do walki z produkcją narkotyku. Rząd niszczy plantacje używając wojska i grup paramilitarnych. To powoduje opór chłopów tracących źródło dochodów. Indiańska ludność kraju postrzega kokę jako roślinę tradycyjną, więc poczy-nania rządu traktuje jako zamach na największą świętość. Im większe sukcesy w walce z uprawami koki, tym mniejsze dochody Boliwii jako całości, tym mniejsze in-westycje w legalnych branżach. Im brutalniejsza polityka antynarkotykowa, tym większe społeczne niezadowole-nie, przeradzające się w otwarty bunt przeciw władzy, która nie oferuje godziwych zarobków z produkcji inne-go rodzaju. Im większe naciski społeczeństwa na wła-dzę, tym mniej zdecydowana postawa polityków wobec koki. Im mniej plantacji jest likwidowanych, tym mniej-sze środki trafi ają do Boliwii jako pomoc gospodarcza ze

Z niedalekiego, choć mało znanego w Polsce kraju dostałem list o losach ludzi i lasów, więc postanowiłem się nim podzielić z czytelnikami. List był bardzo długi, dlatego pozwolę sobie na poruszenie tylko kilku wątków, które mogą być ciekawe dla każdego, niezależnie od tego, czy mieszka w lesie, w pobliżu lasu, czy na te-renie, gdzie las został już dawno temu wycięty. Autorka listu pisze, że wychowała się na dwóch książkach – jedna z nich opowiada o walce o las jako walce o duszę narodową. Jan Gwalbert Pawlikowski napisał kiedyś, że walka o pierwotny charak-ter przyrody i walka o styl stanowią ścisłą analogię. Pierwotna przyroda i krajobraz ze śladami ręki człowieka, np. budownictwo stanowią o licu ziemi i – słowami Pawlikowskiego – „dają jej niejako duszę zamieszkującego ją ludu, unaradawiają ją”.

Ta pierwsza książka, mówiąca o walce o duszę poprzez obronę dzikiej przy-rody zostawiała nadzieję. Druga książka był o wycinaniu cedrów na Ałtaju. Masło cedrowe – przygotowywane według specjalnej receptury, którą znają tylko wtajem-niczeni, chroniło od wszelkich chorób i złych mocy. Podobno w syberyjskim lesie żyje w dzisiejszych czasach Anastazja, żywiąc się energią z cedrów. Anastazja jest potomkinią syberyjskich szamanów. Na Ałtaju wszystkie cedry zostały wycięte, a sam autor także zmarł w młodości, wkrótce po napisaniu swojej smutnej książki. Później było tam już tylko coraz więcej cierpienia.

I autorka listu zastanawia się: może cierpienia szybciej zmieniają mentalność niż czyni to świadomy wybór życia w oparciu o wiedzę czy nawet psychoanalizę własnej historii? W jej kraju ważne znaczenie ma słowo pokuta. Pokutę należy ro-zumieć przez działanie, a nie zajmowanie się ocenami i smucenie się. Walka o las to również próba uchronienia się od pustki i rozczarowania, kiedy zabraknie po-czucia tożsamości narodowej, czyli tożsamości swojego miejsca, swojego lica zie-mi. Czasami ludzie, którzy odcięli się od swoich korzeni i prowadzą życie wędrow-ca szarpanego podmuchami historii, polityki lub zwyczajnie konsumpcji czy mody, szukają ratunku właśnie w drzewach. Taki przypadek opisuje Ryszard Przybylski w eseju „Cierpienia osobowości” („Gazeta Wyborcza”, 20 kwietnia 2002 r.), nakreślając przeczucie nicości, a zarazem wyjątkowy związek z drzewami Jarosława Iwaszkiewicza, który mieszkając daleko od swoich stron rodzinnych, czerpał swoistą energię i moc od rosnących przy domu sosen.

Autorka listu zastanawia się także nad związkami między człowiekiem i zwie-rzęciem. Gdzieś tam, w Australii, naukowcy chcą odtworzyć wilka workowatego. Po co? Chyba po to, żeby zaprzeczyć sensowi ewolucji i obrastać w dumę z modyfi ko-wanej genetycznie żywności czy klonowanych osobników. Oczywiście, nie ma tu żadnego związku między człowiekiem i zwierzęciem. Związek ten jest, kiedy czło-wiek opiekuje się żyjącym gatunkiem, lasem, ekosystemem. Wzajemne współczu-cie i solidarność między człowiekiem i zwierzęciem, człowiekiem – i lasem (tak, las jest współczujący!) w duchowej tradycji tego kraju uzdrawia całe otoczenie: zarów-no przyrodę, jak i społeczeństwo. Nic dziwnego, że kiedy społeczeństwo „gnije”, giną także dzikie zwierzęta. Kiedy wiele lat temu w kraju, z którego przyszedł list zaczęto realizować wielki projekt kaskad na ogromnej rzece – wyginęły ostatnie dzikie ko-nie. Dla mieszkających tam ludzi były one symbolem wolności...

Janusz Korbel

Lasy iludzie

RATUNEK W DRZEWACH

strony krajów wysokorozwiniętych. Błędne koło.

Sednem wywodu Ługowskiej są dwie kwestie. Po pierwsze, kokainowy boom w Boliwii to efekt gospodarczej marginalizacji i „rozwoju zależnego” tego kraju. Koka to podstawowy pro-dukt kolejnego krótkiego cyklu go-spodarczego – biedny, rządzony przez oligarchię i podporządkowany przez międzynarodowy kapitał kraj, może podążać jedynie drogą eksploatacji surowcowej i wytwarzania nisko prze-tworzonych dóbr, na które istnieje po-pyt w krajach bogatych, nie mogących lub nie chcących samodzielnie zaspo-koić go w oparciu o własną produkcję. Gdy w danym kraju zależnym kończy się popyt na jeden taki produkt ekspor-towy, chcąc w ogóle przetrwać, musi on szybko znaleźć inne, podobne źródło dochodów. W Boliwii po krachu gospo-darki nastawionej na eksploatację złóż cyny, na scenę wkroczyła koka.

Po drugie, autorka obnaża hipokry-zję mechanizmu „walki z narkotykami”. Polega on niemal wyłącznie na niszcze-niu upraw krzewu koki, bez przejmo-wania się losem osób, którym zajęcie to zapewniało podstawy bytu. Bogate kraje są zadowolone, że powierzchnia upraw maleje, bo mniej narkotyków trafi a na ich rynek wewnętrzny, mają one też wyższą cenę, co ogranicza spo-życie. Dolą boliwijskich wieśniaków, będących wrogiem własnego rządu oraz pozbawionych źródła dochodu, nikt się nie interesuje – nie oferuje się im żadnych sensownych alternatyw, a „pomoc fi nansowa” dla Boliwii nie jest przeznaczana na jakiekolwiek formy wsparcia ofi ar tego procederu. Trudno się zatem dziwić, że cały proces albo przybiera postać walki z wiatraka-mi (pozbawieni źródła dochodu chłopi zakładają nowe uprawy koki w trudno dostępnych regionach), albo prowadzi do kolejnych, coraz większych tragedii (na bezsilny gniew biedaków jedyną odpowiedzią rządu jest przemoc, wię-zienia i morderstwa).

I tylko w odległych metropoliach pierwszego świata to wszystko od-bija się coraz mocniejszą czkawką – rosnącą liczbą narkomanów. Jakaś sprawiedliwość być musi. Szkoda tylko, że tak tragiczna w skutkach – w Nowym Jorku, Amsterdamie i górach Boliwii...

Remigiusz Okraska

Urszula Ługowska, Boom kokainowy w Ameryce Łacińskiej. Casus Boliwii, Wydawnictwo TRIO, Warszawa 2002.

Janusz Korbel

GDY ZIEMIARODZI KOKĘ...

Remigiusz Okraska

FELIETONY:

RURA.indd 68-69 03-01-19, 21:51:23

Page 70: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL70 OBYWATEL 71

POPULIZMFACHOWCÓW

Fundamenty demokracji – organizacje pozarządowe, opinia publiczna, społeczeństwo obywatelskie – mają się po-dobno dobrze. Profesjonalni aktywiści pozarządowi nie mają na co narzekać. Natomiast przeciętny obywatel nie wie co począć ze swoją opinią, aby ją choć trochę upublicznić.

Można napisać list do władz czy do prasy i nic za to nie grozi, lecz adresat wrzuci list do kosza i na tym komu-nikacja społeczna się urywa. Problem w tym, że prywatny pogląd funkcjonuje jako opinia publiczna, gdy można go przedyskutować.

Przestrzeń publiczna zwana agorą, czyli placem zebrań obywateli, skurczyła się lub została zawłaszczona. Symbolem tej zmiany może być Agora, wysoce dochodowa spółka me-dialna, własność elity elit. Przeciętny obywatel nie ma gdzie pogadać, czyli bezinteresownie wymienić opinie na różne te-maty. Nie jest też łatwo zorganizować zebranie. W PRL dostęp do sali limitowały względy polityczne, w RP – ekonomiczne.

Na Manhattanie płaci się „za powietrze”, czyli prze-strzeń nad głowami przechodniów zajętą przez drapacze chmur. Opłaty można zmniejszyć udostępniając na parterze obszerne hole. W polskich miastach jest coraz gorzej. Nie podobna pogadać w supermarkecie, ponieważ nie ma tam gdzie przysiąść. Na ogromnych placach przed marketami też nie uświadczysz najmniejszej ławeczki. McDonaldy i inne punkty przelotowego żywienia zorganizowane są na zasadzie – płać, jedz i zjeżdżaj. Zanikła instytucja kawia-renek, gdzie można było godzinami dyskutować nad pół czarnej, albo poczytać gazetę.

Likwidacji ławek w miejscach ogólnie dostępnych sprzy-ja obawa przed marginesem społecznym, który mógłby na nich siedzieć, jeść, pić, a nawet spać. Dworzec Centralny w Warszawie nie jest tak wspaniały, jak dworce, czyli pa-łace kolei rosyjskich, ale i tu, i tam nie ma ani jednej ławki. Kto ciekaw, jak drzewiej bywało powinien przejechać się kolejami słowackimi.

Spostrzegawczy czytelnik pewnie już zauważył, że cze-piam się ławeczek, a przecież starożytni Grecy dyskutowali przechadzając się po agorze. Nic z tego. Rowerzyści wy-eksmitowani przez samochody zajęli ścieżki spacerowe pieszych. Psa trzeba trzymać na smyczy, dziecko za rękę, a przywitanie się ze znajomymi grozi wypadkiem drogo-wym. Wypoczywając też trzeba się spieszyć.

Stosowanie zasad public relations w polityce spowodo-wało, że nie ma nic nudniejszego niż rozmowa z politykiem. Inteligencja polityka kojarzy mi się z pantofelkiem, amebą czy innym stworzonkiem, które reaguje tylko na określone bodź-

ce. Każde pytanie, temat, roz-mówcę czy możliwość zabrania głosu polityk ocenia wyłącznie pod kątem – jak przełożyć to na sukces wyborczy.

Profesjonalizm zbłądził już pod strzechy organizacji non profi t. Z profi tów można zre-zygnować, ale bez fachowego marketingu i reklamy nie moż-na przyciągnąć sponsorów czy choćby członków chętnych do płacenia składek. Kto zapisze się do organizacji, której liderzy mó-wią – jeszcze nie wiemy co i jak, najpierw musimy pogadać?

Życie publiczne w RP wieje nudą. Tak, jak w czasach PRL można publicznie pleść różne głupstwa, byle tylko nie podważać podstaw jedynie słuszne-go systemu. Można krytykować polityków i biznesmenów, tak jak w PRL krytykowano kelnerów za trzymanie palca w zupie, a krojczych za nierówne nogawki.

Pluralizm mamy niewątpliwie. Swobodnie działają różne stowarzyszenia. Problem w tym, że entuzjasta ko-lejek wąskotorowych, przyjaciel Norwegów czy hodowca jamników jest również człowiekiem bez żadnych dopełnień i przymiotników. Człowiek jako taki znika z życia publicz-nego. Rządy, Komisja Europejska już jawnie głoszą, że problemy, o jakich muszą decydować parlamenty są zbyt skomplikowane dla nieprofesjonalistów. Proponuje się, aby rozwiązania uzgadniane były przez ekspertów z grupami in-teresów. Prezydent Bush dostał wolną rękę w walce z terro-ryzmem, ponieważ Kongres nie wiedział, gdzie i jak dopaść Osamę ben Ladena. Okazało się, że prezydent też nie wie, ale rozpędzona machina wojenna toczy się dalej.

Świat stał się zbyt skomplikowany dla demokracji. Niestety, centralne zarządzanie światem przez fachowców już raz przerabialiśmy z marnym skutkiem. Obecne pro-blemy przypominają ból głowy Komitetu Centralnego PZPR – skąd wziąć sznur do snopowiązałek, jaka jest gramatura papieru listowego itd., itp. Jeśli Unia Europejska nie wie, co to jest l’oscypek (to z francuskiej telewizji), to niech go zostawi w spokoju. Przeżyły polskie cepry, może i Francuzi ujdą z życiem.

Z drugiej strony, konwencje międzynarodowe dotyczące bezpieczeństwa życia i zdrowia, praw człowieka i obywa-tela, praw pracowniczych są podobno niedostosowane do wymagań nowoczesnej ekonomii i do walki z terroryzmem. Wmawia się nam, że ściganie niewolnictwa, eliminacja pracy dzieci, przestrzeganie ośmiogodzinnego dnia pracy mogłoby podnieść ceny kakao, doprowadzić do infl acji, zwiększyć bez-robocie, obniżyć cenę akcji.

Normalny człowiek, nie ekspert od rynków świato-wych czy producent czekolady mógłby machnąć ręką na wyższą konieczność zysku. – A niech tam, trudno, moje dzieci nie przełkną czekolady, kiedy im powiem, że ich rówieśnicy są niewolnikami na plantacjach kakao. Na takie draństwo nie możemy się zgodzić. I o to właśnie chodzi, żeby tego nie mógł powiedzieć publicznie. Wtedy również własnym dzieciom nie odmówi „pysznych czekoladowych” produktów reklamowanych w telewizji.

Joanna Duda-Gwiazda

OPINIAPUBLICZNA

Olaf SwolkieńJoanna Duda-Gwiazda

W Krakowie odchodzący na szczęście z urzędu prezydenta pro-fesor AGH chlubił się, że zostaną po nim mosty, których zbudował aż trzy. Każdy za dziesiątki i setki milionów złotych. Zostanie też gigantyczne zadłużenie, ale zadłużenie według tego wibroakustyka to dobra rzecz. Dobra, bo Gomułka się nie zadłużał, a pan Gołaś wie, że Gomułka złym komuchem był. Budowa była prezen-towana w gazetach jako sposób na rozładowanie korków na mostach już istniejących. Badania przepro-wadzone kilka miesięcy później czarno na białym wykazały, że sta-ło się coś dokładnie przeciwnego – korki tam, gdzie były są nadal, a tam, gdzie ich przedtem nie było, teraz również są. Ale nikt nie robi z tego problemu, ważne, że zbudował, bo – jak mówi lud roboczy – „przynajmniej coś zrobił”.

Teraz wmawia się ludziom, że mosty nic nie dały, bo jesz-cze nie ma „dróg dojazdowych”. Te „drogi dojazdowe” to kolejne zniszczone dzielnice w bezpośrednim sąsiedztwie centrum, gdzie spaliny i hałas samochodowy zmuszą ludzi, którzy mieli pecha znaleźć się przy owych „drogach dojazdowych do dróg dojazdowych” do sprzedaży mieszkań i ucieczki na przedmie-ścia, skąd będą wszędzie dojeżdżać. Samochodem oczywiście, bo na przedmieściach zabudowa jest zbyt rzadka, żeby opłacało się budować linię tramwajową. W otoczeniu centrum zostaną najbiedniejsi, których na taką zamianę nie będzie stać, co-raz więcej będzie pustostanów, melin i ruin, tylko w samym środku parę deptaków i luksusowych enklaw dla turystów. A wszystkie te programy niszczenia miast (podobne scenariu-sze mają też miejsce w Warszawie, Katowicach i w większości polskich metropolii) odbywają się za pieniądze nieporów-nywalnie większe niż byłyby potrzebne na doinwestowanie transportu publicznego, zapewnienie w nim bezpieczeństwa, remonty istniejących dróg i secesyjnych kamienic razem wzię-te. Ale to się „nie opłaca”, a „ludzie będą coraz więcej jeździć i tego nikt nie zatrzyma”.

Ten fatalizm motoryzacyjny ma kilka źródeł. Jedno to oczywiście wiara małego Jasia, że ruch rozłoży się na nową i starą drogę, a będzie wszędzie dwa razy mniejszy, jeśli wybuduje się dwa razy więcej dróg – i tak w nieskończoność, aż do spełnienia reklamowej wizji „jeden samochód – jedna droga”. Każdy, kto władował w domek na kółkach swoje życio-we oszczędności teraz nie może się pogodzić z tym, że ktoś inny, tuż obok, szybciej posuwa się tramwajem, rowerem czy nawet piechotą. Bo to by oznaczało przyznanie się przed żoną i dziećmi, że – delikatnie mówiąc – tatuś palnął głupstwo, że można żyć taniej, poruszać się mniej po chamsku, być zdrow-szym, mieć mniejszy brzuszek i jeszcze zaoszczędzić dziesiątki tysięcy złotych. A żona patrzy na tego gościa z reklamy i myśli: no zrób coś, misiu, żeby było tak jak tam. Więc tatuś głosuje na tego kto mówi, że już-już będzie dobrze, tylko jeszcze jeden most i jedna droga dojazdowa.

Kiedy obserwowałem ostatnio kandydatów na prezyden-tów w różnych miastach to bez względu na to, czy byli z lewicy, czy z tzw. obozu posierpniowego zwracało uwagę, że w znako-mitej większości są to ludzie bez jakiegokolwiek choćby huma-nistycznego poloru, bo o wykształcenie dzisiaj trudno nawet na uniwersytetach, na ogół absolwenci politechniki, rzadziej prawa

lub ekonomii, w Krakowie często AGH – kto pamięta ministra (i to edukacji) Handkego, może sobie wyobrazić o jakim typie ludzi piszę. Co gorsza, nieliczni radni czy w ogóle humaniści angażujący się politycznie, z reguły mają kompleks, że właści-wie to na niczym się nie znają, a miasto to wiadomo – fi nanse, inwestycje, transport, a tam potrzeba fachowców: fi nansistów, prawników i inżynierów. Rodzi się więc przekonanie, że aby stwierdzić, iż król jest nagi, trzeba być inżynierem transportu. Problem tylko w tym, że inżynierowie transportu z defi nicji są materialnie zainteresowani, żeby więcej i więcej budować nowych dróg (no i baśni nie czytają), choćby było to zupełnie bezsensowne – bo jakby rzeczywiście ktoś zlikwidował korki, to zmniejszyłaby się liczba publicznych pieniędzy na kolejne mosty i analizy ruchu. Ci fachowcy, którzy są uczciwi i mówią, że budowa nowych dróg żadnych problemów nie rozwiąże, lecz stworzy nowe, są niszczeni przez tak zwane środowisko.

Z tyłu jest jeszcze armia „pracowników gliwickiego Opla”, kierowców TIR-ów i innych, którzy jak przyjdzie co do czego zaczną krzyczeć na ulicy, że „też mają rodziny” i chcą „godnie” żyć i pracować. Takich „godnie” pracujących na rzecz niszczenia Ziemi są jeszcze tysiące i miliony.

Architekt projektujący w San Francisco nowoczesne (tzn. bez parkingów i z wygodnym dostępem piechotą) stacje me-tra powiedział mi, że sam zastanawia się czasem, dlaczego mieszkańcy okolic Krzemowej Doliny godzą się na wstawanie nierzadko o 4 rano i jechanie do pracy przez kilka godzin sa-mochodem, zamiast domagać się sprawnego transportu pu-blicznego. Odpowiedź jego zdaniem sprowadzała się do tego, że oni to po prostu lubią, że godziny spędzone w samochodzie są jedynymi, gdy mogą odetchnąć od szefa, żoneczki, dziatek. Posuwają się w miarowym, niezbyt szybkim tempie, w pozycji siedzącej, w cieple, przy radiu. Ten domek na kółkach odpowia-da ich wizji szczęścia – siedzieć w klimatyzowanym wnętrzu i płynąć w przestrzeni, tylko przy pomocy delikatnych ruchów dłonią czy stopą, powtarzając jak na okładce książki Marka Głogoczowskiego: Jestem wolnym człowiekiem w wolnym kraju, jestem wolnym człowiekiem w wolnym kraju, jestem wolnym człowiekiem w wolnym kraju...

Olaf Swolkień

Słownik zabo-bonów

Król jest nagi-odkrywamy kłamstwa propagandy

SPROSTOWANIEW poprzednim numerze z mojej winy do tekstu Olafa Swolkienia „Niemcy na razie poczekają...” wkradł się błąd. Chodziło w nim o sąsiedztwo „krakowskich Błoń” a nie „Błoni”, jak zostało wydrukowane, choć autor do redakcji przesłał tekst z prawidłową odmianą. Autora i czytelników przepraszam. Errare humanum est.

Remigiusz Okraska

RURA.indd 70-71 03-01-19, 21:51:29

Page 71: OBYWATEL nr 1(9)/2003

OBYWATEL70 OBYWATEL 71

POPULIZMFACHOWCÓW

Fundamenty demokracji – organizacje pozarządowe, opinia publiczna, społeczeństwo obywatelskie – mają się po-dobno dobrze. Profesjonalni aktywiści pozarządowi nie mają na co narzekać. Natomiast przeciętny obywatel nie wie co począć ze swoją opinią, aby ją choć trochę upublicznić.

Można napisać list do władz czy do prasy i nic za to nie grozi, lecz adresat wrzuci list do kosza i na tym komu-nikacja społeczna się urywa. Problem w tym, że prywatny pogląd funkcjonuje jako opinia publiczna, gdy można go przedyskutować.

Przestrzeń publiczna zwana agorą, czyli placem zebrań obywateli, skurczyła się lub została zawłaszczona. Symbolem tej zmiany może być Agora, wysoce dochodowa spółka me-dialna, własność elity elit. Przeciętny obywatel nie ma gdzie pogadać, czyli bezinteresownie wymienić opinie na różne te-maty. Nie jest też łatwo zorganizować zebranie. W PRL dostęp do sali limitowały względy polityczne, w RP – ekonomiczne.

Na Manhattanie płaci się „za powietrze”, czyli prze-strzeń nad głowami przechodniów zajętą przez drapacze chmur. Opłaty można zmniejszyć udostępniając na parterze obszerne hole. W polskich miastach jest coraz gorzej. Nie podobna pogadać w supermarkecie, ponieważ nie ma tam gdzie przysiąść. Na ogromnych placach przed marketami też nie uświadczysz najmniejszej ławeczki. McDonaldy i inne punkty przelotowego żywienia zorganizowane są na zasadzie – płać, jedz i zjeżdżaj. Zanikła instytucja kawia-renek, gdzie można było godzinami dyskutować nad pół czarnej, albo poczytać gazetę.

Likwidacji ławek w miejscach ogólnie dostępnych sprzy-ja obawa przed marginesem społecznym, który mógłby na nich siedzieć, jeść, pić, a nawet spać. Dworzec Centralny w Warszawie nie jest tak wspaniały, jak dworce, czyli pa-łace kolei rosyjskich, ale i tu, i tam nie ma ani jednej ławki. Kto ciekaw, jak drzewiej bywało powinien przejechać się kolejami słowackimi.

Spostrzegawczy czytelnik pewnie już zauważył, że cze-piam się ławeczek, a przecież starożytni Grecy dyskutowali przechadzając się po agorze. Nic z tego. Rowerzyści wy-eksmitowani przez samochody zajęli ścieżki spacerowe pieszych. Psa trzeba trzymać na smyczy, dziecko za rękę, a przywitanie się ze znajomymi grozi wypadkiem drogo-wym. Wypoczywając też trzeba się spieszyć.

Stosowanie zasad public relations w polityce spowodo-wało, że nie ma nic nudniejszego niż rozmowa z politykiem. Inteligencja polityka kojarzy mi się z pantofelkiem, amebą czy innym stworzonkiem, które reaguje tylko na określone bodź-

ce. Każde pytanie, temat, roz-mówcę czy możliwość zabrania głosu polityk ocenia wyłącznie pod kątem – jak przełożyć to na sukces wyborczy.

Profesjonalizm zbłądził już pod strzechy organizacji non profi t. Z profi tów można zre-zygnować, ale bez fachowego marketingu i reklamy nie moż-na przyciągnąć sponsorów czy choćby członków chętnych do płacenia składek. Kto zapisze się do organizacji, której liderzy mó-wią – jeszcze nie wiemy co i jak, najpierw musimy pogadać?

Życie publiczne w RP wieje nudą. Tak, jak w czasach PRL można publicznie pleść różne głupstwa, byle tylko nie podważać podstaw jedynie słuszne-go systemu. Można krytykować polityków i biznesmenów, tak jak w PRL krytykowano kelnerów za trzymanie palca w zupie, a krojczych za nierówne nogawki.

Pluralizm mamy niewątpliwie. Swobodnie działają różne stowarzyszenia. Problem w tym, że entuzjasta ko-lejek wąskotorowych, przyjaciel Norwegów czy hodowca jamników jest również człowiekiem bez żadnych dopełnień i przymiotników. Człowiek jako taki znika z życia publicz-nego. Rządy, Komisja Europejska już jawnie głoszą, że problemy, o jakich muszą decydować parlamenty są zbyt skomplikowane dla nieprofesjonalistów. Proponuje się, aby rozwiązania uzgadniane były przez ekspertów z grupami in-teresów. Prezydent Bush dostał wolną rękę w walce z terro-ryzmem, ponieważ Kongres nie wiedział, gdzie i jak dopaść Osamę ben Ladena. Okazało się, że prezydent też nie wie, ale rozpędzona machina wojenna toczy się dalej.

Świat stał się zbyt skomplikowany dla demokracji. Niestety, centralne zarządzanie światem przez fachowców już raz przerabialiśmy z marnym skutkiem. Obecne pro-blemy przypominają ból głowy Komitetu Centralnego PZPR – skąd wziąć sznur do snopowiązałek, jaka jest gramatura papieru listowego itd., itp. Jeśli Unia Europejska nie wie, co to jest l’oscypek (to z francuskiej telewizji), to niech go zostawi w spokoju. Przeżyły polskie cepry, może i Francuzi ujdą z życiem.

Z drugiej strony, konwencje międzynarodowe dotyczące bezpieczeństwa życia i zdrowia, praw człowieka i obywa-tela, praw pracowniczych są podobno niedostosowane do wymagań nowoczesnej ekonomii i do walki z terroryzmem. Wmawia się nam, że ściganie niewolnictwa, eliminacja pracy dzieci, przestrzeganie ośmiogodzinnego dnia pracy mogłoby podnieść ceny kakao, doprowadzić do infl acji, zwiększyć bez-robocie, obniżyć cenę akcji.

Normalny człowiek, nie ekspert od rynków świato-wych czy producent czekolady mógłby machnąć ręką na wyższą konieczność zysku. – A niech tam, trudno, moje dzieci nie przełkną czekolady, kiedy im powiem, że ich rówieśnicy są niewolnikami na plantacjach kakao. Na takie draństwo nie możemy się zgodzić. I o to właśnie chodzi, żeby tego nie mógł powiedzieć publicznie. Wtedy również własnym dzieciom nie odmówi „pysznych czekoladowych” produktów reklamowanych w telewizji.

Joanna Duda-Gwiazda

OPINIAPUBLICZNA

Olaf SwolkieńJoanna Duda-Gwiazda

W Krakowie odchodzący na szczęście z urzędu prezydenta pro-fesor AGH chlubił się, że zostaną po nim mosty, których zbudował aż trzy. Każdy za dziesiątki i setki milionów złotych. Zostanie też gigantyczne zadłużenie, ale zadłużenie według tego wibroakustyka to dobra rzecz. Dobra, bo Gomułka się nie zadłużał, a pan Gołaś wie, że Gomułka złym komuchem był. Budowa była prezen-towana w gazetach jako sposób na rozładowanie korków na mostach już istniejących. Badania przepro-wadzone kilka miesięcy później czarno na białym wykazały, że sta-ło się coś dokładnie przeciwnego – korki tam, gdzie były są nadal, a tam, gdzie ich przedtem nie było, teraz również są. Ale nikt nie robi z tego problemu, ważne, że zbudował, bo – jak mówi lud roboczy – „przynajmniej coś zrobił”.

Teraz wmawia się ludziom, że mosty nic nie dały, bo jesz-cze nie ma „dróg dojazdowych”. Te „drogi dojazdowe” to kolejne zniszczone dzielnice w bezpośrednim sąsiedztwie centrum, gdzie spaliny i hałas samochodowy zmuszą ludzi, którzy mieli pecha znaleźć się przy owych „drogach dojazdowych do dróg dojazdowych” do sprzedaży mieszkań i ucieczki na przedmie-ścia, skąd będą wszędzie dojeżdżać. Samochodem oczywiście, bo na przedmieściach zabudowa jest zbyt rzadka, żeby opłacało się budować linię tramwajową. W otoczeniu centrum zostaną najbiedniejsi, których na taką zamianę nie będzie stać, co-raz więcej będzie pustostanów, melin i ruin, tylko w samym środku parę deptaków i luksusowych enklaw dla turystów. A wszystkie te programy niszczenia miast (podobne scenariu-sze mają też miejsce w Warszawie, Katowicach i w większości polskich metropolii) odbywają się za pieniądze nieporów-nywalnie większe niż byłyby potrzebne na doinwestowanie transportu publicznego, zapewnienie w nim bezpieczeństwa, remonty istniejących dróg i secesyjnych kamienic razem wzię-te. Ale to się „nie opłaca”, a „ludzie będą coraz więcej jeździć i tego nikt nie zatrzyma”.

Ten fatalizm motoryzacyjny ma kilka źródeł. Jedno to oczywiście wiara małego Jasia, że ruch rozłoży się na nową i starą drogę, a będzie wszędzie dwa razy mniejszy, jeśli wybuduje się dwa razy więcej dróg – i tak w nieskończoność, aż do spełnienia reklamowej wizji „jeden samochód – jedna droga”. Każdy, kto władował w domek na kółkach swoje życio-we oszczędności teraz nie może się pogodzić z tym, że ktoś inny, tuż obok, szybciej posuwa się tramwajem, rowerem czy nawet piechotą. Bo to by oznaczało przyznanie się przed żoną i dziećmi, że – delikatnie mówiąc – tatuś palnął głupstwo, że można żyć taniej, poruszać się mniej po chamsku, być zdrow-szym, mieć mniejszy brzuszek i jeszcze zaoszczędzić dziesiątki tysięcy złotych. A żona patrzy na tego gościa z reklamy i myśli: no zrób coś, misiu, żeby było tak jak tam. Więc tatuś głosuje na tego kto mówi, że już-już będzie dobrze, tylko jeszcze jeden most i jedna droga dojazdowa.

Kiedy obserwowałem ostatnio kandydatów na prezyden-tów w różnych miastach to bez względu na to, czy byli z lewicy, czy z tzw. obozu posierpniowego zwracało uwagę, że w znako-mitej większości są to ludzie bez jakiegokolwiek choćby huma-nistycznego poloru, bo o wykształcenie dzisiaj trudno nawet na uniwersytetach, na ogół absolwenci politechniki, rzadziej prawa

lub ekonomii, w Krakowie często AGH – kto pamięta ministra (i to edukacji) Handkego, może sobie wyobrazić o jakim typie ludzi piszę. Co gorsza, nieliczni radni czy w ogóle humaniści angażujący się politycznie, z reguły mają kompleks, że właści-wie to na niczym się nie znają, a miasto to wiadomo – fi nanse, inwestycje, transport, a tam potrzeba fachowców: fi nansistów, prawników i inżynierów. Rodzi się więc przekonanie, że aby stwierdzić, iż król jest nagi, trzeba być inżynierem transportu. Problem tylko w tym, że inżynierowie transportu z defi nicji są materialnie zainteresowani, żeby więcej i więcej budować nowych dróg (no i baśni nie czytają), choćby było to zupełnie bezsensowne – bo jakby rzeczywiście ktoś zlikwidował korki, to zmniejszyłaby się liczba publicznych pieniędzy na kolejne mosty i analizy ruchu. Ci fachowcy, którzy są uczciwi i mówią, że budowa nowych dróg żadnych problemów nie rozwiąże, lecz stworzy nowe, są niszczeni przez tak zwane środowisko.

Z tyłu jest jeszcze armia „pracowników gliwickiego Opla”, kierowców TIR-ów i innych, którzy jak przyjdzie co do czego zaczną krzyczeć na ulicy, że „też mają rodziny” i chcą „godnie” żyć i pracować. Takich „godnie” pracujących na rzecz niszczenia Ziemi są jeszcze tysiące i miliony.

Architekt projektujący w San Francisco nowoczesne (tzn. bez parkingów i z wygodnym dostępem piechotą) stacje me-tra powiedział mi, że sam zastanawia się czasem, dlaczego mieszkańcy okolic Krzemowej Doliny godzą się na wstawanie nierzadko o 4 rano i jechanie do pracy przez kilka godzin sa-mochodem, zamiast domagać się sprawnego transportu pu-blicznego. Odpowiedź jego zdaniem sprowadzała się do tego, że oni to po prostu lubią, że godziny spędzone w samochodzie są jedynymi, gdy mogą odetchnąć od szefa, żoneczki, dziatek. Posuwają się w miarowym, niezbyt szybkim tempie, w pozycji siedzącej, w cieple, przy radiu. Ten domek na kółkach odpowia-da ich wizji szczęścia – siedzieć w klimatyzowanym wnętrzu i płynąć w przestrzeni, tylko przy pomocy delikatnych ruchów dłonią czy stopą, powtarzając jak na okładce książki Marka Głogoczowskiego: Jestem wolnym człowiekiem w wolnym kraju, jestem wolnym człowiekiem w wolnym kraju, jestem wolnym człowiekiem w wolnym kraju...

Olaf Swolkień

Słownik zabo-bonów

Król jest nagi-odkrywamy kłamstwa propagandy

SPROSTOWANIEW poprzednim numerze z mojej winy do tekstu Olafa Swolkienia „Niemcy na razie poczekają...” wkradł się błąd. Chodziło w nim o sąsiedztwo „krakowskich Błoń” a nie „Błoni”, jak zostało wydrukowane, choć autor do redakcji przesłał tekst z prawidłową odmianą. Autora i czytelników przepraszam. Errare humanum est.

Remigiusz Okraska

RURA.indd 70-71 03-01-19, 21:51:29

Page 72: OBYWATEL nr 1(9)/2003

CENNIK REKLAM NA OKŁADCE:(W PEŁNYM KOLORZE)II strona okładki - 1350,- złIII strona okładki - 1350,- złIV strona okładki - 1500,- zł

CENNIK REKLAM WE WNĘTRZU NUMERUkolumna w środku pisma - 850,- zł1 moduł (szer. 86X wys. 48 mm) - 100,- zł10% zniżki przy zamówieniu 3 lub więcej reklam w kolejnych nume-rach przy większych zamówieniach możliwość negocjacji cen.Do podanych cen doliczamy 22% vat-u.Uwaga: 1. Dla zaprzyjaźnionych inicjatyw obywatelskich stosujemy inny, uznaniowy, cennik reklam.2. W sprawie płatności za reklamy oraz szczegółów technicznych prosimy o kontakt telefoniczny lub pocztą elektroniczną z Działem Reklam (Rafał Górski, [email protected], tel/fax: /42/ 630 17 49, 608 137 646).3. Zastrzegamy sobie prawo odrzucenia reklam oraz zamieszcza-nia ich za darmo.4. Możliwa jest nieodpłatna reklama w „Obywatelu” pod warunkiem zamieszczenia naszej reklamy w innym czasopiśmie. Decyzja o wy-mianie reklam zależy od jakości, nakładu, dystrybucji i zawartości pisma, które proponuje wymianę. Chętnych prosimy o kontakt w sprawie ustalenia warunków ew. wymiany.5. Za treść reklam i poczynania reklamodawców nie ponosimy odpowie-dzialności, choć staramy się sprawdzać ich rzetelność przed drukiem.

PRENUMERATA I EGZEMPLARZE ARCHIWALNE„Obywatel” ukazuje się co dwa miesiące – sześć razy w roku. Najpewniejszym sposobem na zdobycie kolejnych numerów pisma jest prenumerata. Przyjmujemy prenumeratę roczną (6 numerów pisma), której koszt wynosi 36 zł. Wpłat należy dokonywać przy pomocy blan-kietu dostępnego na poczcie i w bankach (wpłaty na rachunki bankowe) lub zamieszczanego w „Obywatelu”, podając czytelnie swój dokładny adres oraz wpisując na odwrocie cel wpłaty („prenumerata”) i zazna-czając, od którego numeru się ona rozpoczyna. Prenumerata roczna nie musi pokrywać się z rokiem kalendarzowym – oznacza ona jedynie chęć otrzymania kolejnych sześciu numerów Obywatela, np. od numeru 8 (XI 2002) do numeru 13 (IX 2003).Egzemplarze archiwalne pisma można zamawiać w podobny spo-sób: wpłacając przekazem równowartość zamawianych numerów (nr 3-5 – 6 zł za egz.; nr 6 i następne – 7 zł za egz.) i pisząc na odwrocie blankietu czego dotyczy wpłata (np. „Obywatel” nr 3). Uwaga! Nakład numerów 1 i 2 został wyczerpany, prosimy nie do-konywać na nie wpłat. Koszt prenumeraty zagranicznej wynosi 36 zł plus koszty wysyłki. Osoby zainteresowane prenumeratą zagraniczną prosimy o kontakt z Działem Kontaktu z Czytelnikami (Dominika Baryła, /42/ 630 17 49, [email protected]) w celu uzgodnienia szczegółów. Prenumerata „Obywatela” na całym świecie w internecie:www.exportim.com, [email protected], fax/tel. +48 22 663 33 00 oraz +468 663 99 63.UWAGA! Wszystkie osoby, które wpłaciły pieniądze na prenumeratę lub egz. archiwalne, a nie dostały zamówio-nych numerów proszone są o pilny kontakt z Działem Kontaktu z Czytelnikami lub przesłanie kopii odcinka blan-kietu wpłaty „Potwierdzenie dla wpłacającego” na adres re-dakcji „OBYWATELA”.

AUTORZY NUMERU:

Piotr Bielski (ur. 1982) – student stosunków międzynarodowych i socjologii na Uniwersytecie Łódzkim, działacz Obywatelskiego Ruchu Ekologicznego i ATTAC-Polska, stały współpracownik „Obywatela”.

Barbara Bubula (ur. 1963) – polonistka, nauczycielka języka polskiego, publicystka i tłumaczka (m.in. autorka przekładu „Idee mają konsekwencje” Richarda Weavera), od 1990 r. radna Krakowa, liderka stowarzyszenia „Samorządny Kraków”, redaktorka „Obywatela”.

Michał Burak (ur. 1976) – politolog ze specjalizacją dziennikarską, mieszka w Bydgoszczy.

Joanna Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec, działaczka Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża (1978) i „Solidarności” (członek prezydium MKS-MKZ, Zarządu Regionu), w stanie wojennym internowana, niezależna dziennikarka i publicystka („Robotnik Wybrzeża”, „Skorpion”, „Poza Układem”). Od początku do dziś konsekwentnie w opozycji do metod i polityki fi rmowanej przez Lecha Wałęsę i jego następców. Żona Andrzeja Gwiazdy.

Aleksander Dugin (ur. 1962) – rosyjski historyk religii, ideolog tradycjonalizmu integralnego, w latach 70. związany z opozycją, w 1983 r. więziony na Łubiance, od początku lat 90. redaktor naczelny pism „Elemienty” i „Miłyj Angieł”, realizator stałej audycji „Finis Mundi” w Radiu Swobodnaja Rossija, redaktor programowy wydawnictwa „Arktogeja”, koordynator prac Centrum Specjalnych Analiz Metastrategicznych, autor książek: „Drogi Absolutu” (1991), „Misteria Eurazji” (1991), „Teoria hiperborejska” (1992), „Konspirologia” (1992), „Konserwatywna Rewolucja” (1994), „Cele i zadania naszej rewolucji” (1995), „Templariusze proletariatu” (1997), „Finis Mundi” (1997) i „Podstawy geopolityki” (1997) oraz kilkuset artykułów w prasie rosyjskiej i zagranicznej. Jego książka „Podstawy geopolityki” została zalecona jako podręcznik dla studentów w rosyjskich akademiach wojskowych i dyplomatycznych. Mieszka w Moskwie.

Witold Falkowski (ur. 1960) – absolwent fi lozofi i i Nauczycielskiego Kolegium Językowego, studiował również w Podyplomowym Studium Krajów Rozwijających Się. W latach 80. podejmował różnorodne zajęcia – od robotnika rolnego i dekoratora wnętrz, poprzez akwizytora, do nauczyciela. Jednocześnie podróżował do większości krajów Europy, Indii, Nepalu, USA. W latach 1990-2001 nauczyciel angielskiego, właściciel szkoły językowej w Warszawie. Żona, syn, ogród.

Janusz Galewski (ur. 1950) – inżynier budownictwa, 32 lata pracy w bezpośrednim wykonawstwie w Łodzi, w tym 21 lat prowadzi własną fi rmę wykonawczą i nadzoru. Wspołzałożyciel Korporacji Polskich Kupców, Producentów i Firm Budowlanych – organizacji mającej na celu integrację wszystkich środowisk i organizacji na rzecz rozwoju Łodzi, członek Ogólnopolskiego Komitetu Protestacyjnego.

Philippa Jill Gallop (ur. 1977) – magister w dziedzinie polityki postkolonialnej, działaczka ruchu ekologicznego, pracuje w organizacji Corporate Watch, zajmującej się ujawnianiem „ciemnej strony” działalności wielkich koncernów, prowadzi kampanie przeciw hipermarketom i żywności modyfi kowanej genetycznie, wiosną i latem roku 2002 przebywała na stażu w kilku polskich organizacjach ekologicznych, mieszka w Wielkiej Brytanii.

Monika A. Gorzelańska (ur. 1975) – socjolog, poetka, aktywistka ruchu ekologicznego. Przez kilka lat prezes Ośrodka Działań Ekologicznych „Źródła” w Łodzi. Obecnie mieszka w Waszyngtonie. Wolontariuszka w „Friends of the Earth”, stypendystka „American Rivers”. Korespondentka miesięcznika „Dzikie Życie”, stała współpracowniczka „Obywatela”.

Rafał Górski (ur. 1974) – mgr inż. informatyk – niepraktykujący, działacz Obywatelskiego Ruchu Ekologicznego, dyrektor Instytutu Polityki Przestrzennej i Transportowej, redaktor audycji radiowej „Czy masz świadomość...?”, redaktor „Obywatela”.

Aleksander Jędraszczyk (ur. 1944) – doktor nauk ekonomicznych, w przeszłości doradca prawicowych partii w parlamencie RP, działacz gospodarczy.

Janusz Korbel (ur. 1946) – dr inż. architekt, działacz ekologiczny, publicysta, organizator wielu kampanii w obronie dzikiej przyrody, przez wiele lat lider Pracowni na rzecz Wszystkich Istot, autor książek „Architektura Żywa”, „Ekozofi a urbanistyki”, „W obronie Ziemi. Radykalna edukacja ekologiczna” (z Martą Lelek), stały współpracownik „Obywatela”.

Janusz Krawczyk (ur. 1972) – robotnik, redaktor anarchistycznego pisma „Inny Świat” i założyciel Wydawnictwa „Inny Świat”.

Magda Micińska (ur.1972) – prawnik, pracownik naukowy Kujawsko-Pomorskiej Szkoły Wyższej w Bydgoszczy oraz Zakładu Chemii Środowiska i Ekoanalityki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Maciej Muskat (ur. 1971) – ekonomista, publicysta, alpinista, pracownik naukowy Uniwersytetu Gdańskiego, członek International Society for Ecological Economics, przewodniczący Stowarzyszenia ATTAC-Polska, redaktor „Obywatela”.

Magdalena Muskat (ur. 1982 r.) – studentka fi lologii polskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Wydała tomik poezji „Którędy”, jej wiersze opublikowano też w antologii poetów Trójmiasta pt. „Miejsce Obecności”.

Mariusz Muskat (ur. 1947) – socjolog, poeta, publicysta, uczestnik ruchu studenckiego marca 1968, działacz opozycji demokratycznej w latach 1977-1980 i „Solidarności” w latach 1980-1981, obecnie rzecznik prasowy Oddziału Gdańskiego Polskiej Ligi Obrony Praw Człowieka. Remigiusz Okraska (ur. 1976) – socjolog niepraktykujący, niedzielny publicysta, tu i ówdzie robi różne rzeczy, redaktor naczelny „Obywatela” i nie tylko.

Krzysztof Rytel (ur. 1974) – architekt, urbanista, wiceprezes Społecznego Instytutu Ekologicznego, jeden z liderów Federacji Zielonych, członek Warszawskiego Okrągłego Stołu Transportowego.

Adam Sandauer (ur. 1949) – doktor fi zyki, w przeszłości doradca prawicowych partii w parlamencie RP, obecnie zajmuje się prawem medycznym i pomocą poszkodowanym pacjentom jako działacz Stowarzyszenia Pacjentów Primum Non Nocere.

Olaf Swolkień (ur. 1960) – socjolog i historyk, publicysta, autor książki „Nowy ustrój – te same wartości. Rzecz o tym dlaczego współczesny człowiek niszczy środowisko naturalne”, aktywista ekologiczny, m.in. od 1996 r. prowadzi kampanię „TIR-y na tory”, jako prezes krakowskiej grupy Federacji Zielonych na co dzień stara się chronić miasto Kraków przed budową supermarketów, niszczeniem zieleni i temu podobnymi działaniami, redaktor „Obywatela”.

Jarosław Tomasiewicz (ur. 1962) – doktor nauk politycznych, publicysta, autor książek „Terroryzm na tle przemocy politycznej (zarys encyklopedyczny)” i „Między faszyzmem a anarchizmem. Nowe idee dla nowej ery”, stały współpracownik „Obywatela”.

Jacek Uglik (ur. 1976) – doktorant w Instytucie Filozofi i Uniwersytetu Zielonogórskiego, założyciel art zine’a „Blasfemia”, publikuje m.in. w „Ricie Baum”, „Edukacji Filozofi cznej”, „Autografi e” i „Akancie”, poeta – autor trzech arkuszy poetyckich i jednego tomiku.

Marek Węgierski (ur. 1961) – polskiego pochodzenia obywatel Kanady, historyk i bibliotekoznawca, publicysta, pisarz, konsultant ds. informacji i informatyki, publikował m.in. w pismach „Telos”, „This World”, „The Review of Metaphysics”, „The World&I”, „American Enterprise”, „The Social Contract”. W Polsce po roku 1989 publikował m.in. w „Arcanach”, „Stańczyku” i „Zielonych Brygadach”.

Zaprenumeruj magazyn Obywatel. Za 6 numerów w prenumeracie płacisz

36 zł, w salonie prasowym 42 zł. Dzięki prenumeracie masz jednego

Obywatela GRATIS !!!

Każda osoba, która do 15.03.2003 roku opłaci roczną prenumeratę Obywatela otrzyma

nieodpłatnie jeden numer archiwalny. Dzięki szybkiej decyzji będziesz miał już

dwa Obywatele GRATIS!!!

Prosimy o zaznaczenie na przekazie wpłaty, który z numerów archiwalny mamy przesłać razem z pierwszym numerem prenumeraty.

RURA.indd 72-73 03-01-19, 21:51:33

Page 73: OBYWATEL nr 1(9)/2003

CENNIK REKLAM NA OKŁADCE:(W PEŁNYM KOLORZE)II strona okładki - 1350,- złIII strona okładki - 1350,- złIV strona okładki - 1500,- zł

CENNIK REKLAM WE WNĘTRZU NUMERUkolumna w środku pisma - 850,- zł1 moduł (szer. 86X wys. 48 mm) - 100,- zł10% zniżki przy zamówieniu 3 lub więcej reklam w kolejnych nume-rach przy większych zamówieniach możliwość negocjacji cen.Do podanych cen doliczamy 22% vat-u.Uwaga: 1. Dla zaprzyjaźnionych inicjatyw obywatelskich stosujemy inny, uznaniowy, cennik reklam.2. W sprawie płatności za reklamy oraz szczegółów technicznych prosimy o kontakt telefoniczny lub pocztą elektroniczną z Działem Reklam (Rafał Górski, [email protected], tel/fax: /42/ 630 17 49, 608 137 646).3. Zastrzegamy sobie prawo odrzucenia reklam oraz zamieszcza-nia ich za darmo.4. Możliwa jest nieodpłatna reklama w „Obywatelu” pod warunkiem zamieszczenia naszej reklamy w innym czasopiśmie. Decyzja o wy-mianie reklam zależy od jakości, nakładu, dystrybucji i zawartości pisma, które proponuje wymianę. Chętnych prosimy o kontakt w sprawie ustalenia warunków ew. wymiany.5. Za treść reklam i poczynania reklamodawców nie ponosimy odpowie-dzialności, choć staramy się sprawdzać ich rzetelność przed drukiem.

PRENUMERATA I EGZEMPLARZE ARCHIWALNE„Obywatel” ukazuje się co dwa miesiące – sześć razy w roku. Najpewniejszym sposobem na zdobycie kolejnych numerów pisma jest prenumerata. Przyjmujemy prenumeratę roczną (6 numerów pisma), której koszt wynosi 36 zł. Wpłat należy dokonywać przy pomocy blan-kietu dostępnego na poczcie i w bankach (wpłaty na rachunki bankowe) lub zamieszczanego w „Obywatelu”, podając czytelnie swój dokładny adres oraz wpisując na odwrocie cel wpłaty („prenumerata”) i zazna-czając, od którego numeru się ona rozpoczyna. Prenumerata roczna nie musi pokrywać się z rokiem kalendarzowym – oznacza ona jedynie chęć otrzymania kolejnych sześciu numerów Obywatela, np. od numeru 8 (XI 2002) do numeru 13 (IX 2003).Egzemplarze archiwalne pisma można zamawiać w podobny spo-sób: wpłacając przekazem równowartość zamawianych numerów (nr 3-5 – 6 zł za egz.; nr 6 i następne – 7 zł za egz.) i pisząc na odwrocie blankietu czego dotyczy wpłata (np. „Obywatel” nr 3). Uwaga! Nakład numerów 1 i 2 został wyczerpany, prosimy nie do-konywać na nie wpłat. Koszt prenumeraty zagranicznej wynosi 36 zł plus koszty wysyłki. Osoby zainteresowane prenumeratą zagraniczną prosimy o kontakt z Działem Kontaktu z Czytelnikami (Dominika Baryła, /42/ 630 17 49, [email protected]) w celu uzgodnienia szczegółów. Prenumerata „Obywatela” na całym świecie w internecie:www.exportim.com, [email protected], fax/tel. +48 22 663 33 00 oraz +468 663 99 63.UWAGA! Wszystkie osoby, które wpłaciły pieniądze na prenumeratę lub egz. archiwalne, a nie dostały zamówio-nych numerów proszone są o pilny kontakt z Działem Kontaktu z Czytelnikami lub przesłanie kopii odcinka blan-kietu wpłaty „Potwierdzenie dla wpłacającego” na adres re-dakcji „OBYWATELA”.

AUTORZY NUMERU:

Piotr Bielski (ur. 1982) – student stosunków międzynarodowych i socjologii na Uniwersytecie Łódzkim, działacz Obywatelskiego Ruchu Ekologicznego i ATTAC-Polska, stały współpracownik „Obywatela”.

Barbara Bubula (ur. 1963) – polonistka, nauczycielka języka polskiego, publicystka i tłumaczka (m.in. autorka przekładu „Idee mają konsekwencje” Richarda Weavera), od 1990 r. radna Krakowa, liderka stowarzyszenia „Samorządny Kraków”, redaktorka „Obywatela”.

Michał Burak (ur. 1976) – politolog ze specjalizacją dziennikarską, mieszka w Bydgoszczy.

Joanna Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec, działaczka Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża (1978) i „Solidarności” (członek prezydium MKS-MKZ, Zarządu Regionu), w stanie wojennym internowana, niezależna dziennikarka i publicystka („Robotnik Wybrzeża”, „Skorpion”, „Poza Układem”). Od początku do dziś konsekwentnie w opozycji do metod i polityki fi rmowanej przez Lecha Wałęsę i jego następców. Żona Andrzeja Gwiazdy.

Aleksander Dugin (ur. 1962) – rosyjski historyk religii, ideolog tradycjonalizmu integralnego, w latach 70. związany z opozycją, w 1983 r. więziony na Łubiance, od początku lat 90. redaktor naczelny pism „Elemienty” i „Miłyj Angieł”, realizator stałej audycji „Finis Mundi” w Radiu Swobodnaja Rossija, redaktor programowy wydawnictwa „Arktogeja”, koordynator prac Centrum Specjalnych Analiz Metastrategicznych, autor książek: „Drogi Absolutu” (1991), „Misteria Eurazji” (1991), „Teoria hiperborejska” (1992), „Konspirologia” (1992), „Konserwatywna Rewolucja” (1994), „Cele i zadania naszej rewolucji” (1995), „Templariusze proletariatu” (1997), „Finis Mundi” (1997) i „Podstawy geopolityki” (1997) oraz kilkuset artykułów w prasie rosyjskiej i zagranicznej. Jego książka „Podstawy geopolityki” została zalecona jako podręcznik dla studentów w rosyjskich akademiach wojskowych i dyplomatycznych. Mieszka w Moskwie.

Witold Falkowski (ur. 1960) – absolwent fi lozofi i i Nauczycielskiego Kolegium Językowego, studiował również w Podyplomowym Studium Krajów Rozwijających Się. W latach 80. podejmował różnorodne zajęcia – od robotnika rolnego i dekoratora wnętrz, poprzez akwizytora, do nauczyciela. Jednocześnie podróżował do większości krajów Europy, Indii, Nepalu, USA. W latach 1990-2001 nauczyciel angielskiego, właściciel szkoły językowej w Warszawie. Żona, syn, ogród.

Janusz Galewski (ur. 1950) – inżynier budownictwa, 32 lata pracy w bezpośrednim wykonawstwie w Łodzi, w tym 21 lat prowadzi własną fi rmę wykonawczą i nadzoru. Wspołzałożyciel Korporacji Polskich Kupców, Producentów i Firm Budowlanych – organizacji mającej na celu integrację wszystkich środowisk i organizacji na rzecz rozwoju Łodzi, członek Ogólnopolskiego Komitetu Protestacyjnego.

Philippa Jill Gallop (ur. 1977) – magister w dziedzinie polityki postkolonialnej, działaczka ruchu ekologicznego, pracuje w organizacji Corporate Watch, zajmującej się ujawnianiem „ciemnej strony” działalności wielkich koncernów, prowadzi kampanie przeciw hipermarketom i żywności modyfi kowanej genetycznie, wiosną i latem roku 2002 przebywała na stażu w kilku polskich organizacjach ekologicznych, mieszka w Wielkiej Brytanii.

Monika A. Gorzelańska (ur. 1975) – socjolog, poetka, aktywistka ruchu ekologicznego. Przez kilka lat prezes Ośrodka Działań Ekologicznych „Źródła” w Łodzi. Obecnie mieszka w Waszyngtonie. Wolontariuszka w „Friends of the Earth”, stypendystka „American Rivers”. Korespondentka miesięcznika „Dzikie Życie”, stała współpracowniczka „Obywatela”.

Rafał Górski (ur. 1974) – mgr inż. informatyk – niepraktykujący, działacz Obywatelskiego Ruchu Ekologicznego, dyrektor Instytutu Polityki Przestrzennej i Transportowej, redaktor audycji radiowej „Czy masz świadomość...?”, redaktor „Obywatela”.

Aleksander Jędraszczyk (ur. 1944) – doktor nauk ekonomicznych, w przeszłości doradca prawicowych partii w parlamencie RP, działacz gospodarczy.

Janusz Korbel (ur. 1946) – dr inż. architekt, działacz ekologiczny, publicysta, organizator wielu kampanii w obronie dzikiej przyrody, przez wiele lat lider Pracowni na rzecz Wszystkich Istot, autor książek „Architektura Żywa”, „Ekozofi a urbanistyki”, „W obronie Ziemi. Radykalna edukacja ekologiczna” (z Martą Lelek), stały współpracownik „Obywatela”.

Janusz Krawczyk (ur. 1972) – robotnik, redaktor anarchistycznego pisma „Inny Świat” i założyciel Wydawnictwa „Inny Świat”.

Magda Micińska (ur.1972) – prawnik, pracownik naukowy Kujawsko-Pomorskiej Szkoły Wyższej w Bydgoszczy oraz Zakładu Chemii Środowiska i Ekoanalityki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Maciej Muskat (ur. 1971) – ekonomista, publicysta, alpinista, pracownik naukowy Uniwersytetu Gdańskiego, członek International Society for Ecological Economics, przewodniczący Stowarzyszenia ATTAC-Polska, redaktor „Obywatela”.

Magdalena Muskat (ur. 1982 r.) – studentka fi lologii polskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Wydała tomik poezji „Którędy”, jej wiersze opublikowano też w antologii poetów Trójmiasta pt. „Miejsce Obecności”.

Mariusz Muskat (ur. 1947) – socjolog, poeta, publicysta, uczestnik ruchu studenckiego marca 1968, działacz opozycji demokratycznej w latach 1977-1980 i „Solidarności” w latach 1980-1981, obecnie rzecznik prasowy Oddziału Gdańskiego Polskiej Ligi Obrony Praw Człowieka. Remigiusz Okraska (ur. 1976) – socjolog niepraktykujący, niedzielny publicysta, tu i ówdzie robi różne rzeczy, redaktor naczelny „Obywatela” i nie tylko.

Krzysztof Rytel (ur. 1974) – architekt, urbanista, wiceprezes Społecznego Instytutu Ekologicznego, jeden z liderów Federacji Zielonych, członek Warszawskiego Okrągłego Stołu Transportowego.

Adam Sandauer (ur. 1949) – doktor fi zyki, w przeszłości doradca prawicowych partii w parlamencie RP, obecnie zajmuje się prawem medycznym i pomocą poszkodowanym pacjentom jako działacz Stowarzyszenia Pacjentów Primum Non Nocere.

Olaf Swolkień (ur. 1960) – socjolog i historyk, publicysta, autor książki „Nowy ustrój – te same wartości. Rzecz o tym dlaczego współczesny człowiek niszczy środowisko naturalne”, aktywista ekologiczny, m.in. od 1996 r. prowadzi kampanię „TIR-y na tory”, jako prezes krakowskiej grupy Federacji Zielonych na co dzień stara się chronić miasto Kraków przed budową supermarketów, niszczeniem zieleni i temu podobnymi działaniami, redaktor „Obywatela”.

Jarosław Tomasiewicz (ur. 1962) – doktor nauk politycznych, publicysta, autor książek „Terroryzm na tle przemocy politycznej (zarys encyklopedyczny)” i „Między faszyzmem a anarchizmem. Nowe idee dla nowej ery”, stały współpracownik „Obywatela”.

Jacek Uglik (ur. 1976) – doktorant w Instytucie Filozofi i Uniwersytetu Zielonogórskiego, założyciel art zine’a „Blasfemia”, publikuje m.in. w „Ricie Baum”, „Edukacji Filozofi cznej”, „Autografi e” i „Akancie”, poeta – autor trzech arkuszy poetyckich i jednego tomiku.

Marek Węgierski (ur. 1961) – polskiego pochodzenia obywatel Kanady, historyk i bibliotekoznawca, publicysta, pisarz, konsultant ds. informacji i informatyki, publikował m.in. w pismach „Telos”, „This World”, „The Review of Metaphysics”, „The World&I”, „American Enterprise”, „The Social Contract”. W Polsce po roku 1989 publikował m.in. w „Arcanach”, „Stańczyku” i „Zielonych Brygadach”.

Zaprenumeruj magazyn Obywatel. Za 6 numerów w prenumeracie płacisz

36 zł, w salonie prasowym 42 zł. Dzięki prenumeracie masz jednego

Obywatela GRATIS !!!

Każda osoba, która do 15.03.2003 roku opłaci roczną prenumeratę Obywatela otrzyma

nieodpłatnie jeden numer archiwalny. Dzięki szybkiej decyzji będziesz miał już

dwa Obywatele GRATIS!!!

Prosimy o zaznaczenie na przekazie wpłaty, który z numerów archiwalny mamy przesłać razem z pierwszym numerem prenumeraty.

RURA.indd 72-73 03-01-19, 21:51:33

Page 74: OBYWATEL nr 1(9)/2003

FUNDUSZ OBYWATELA„Obywatel” jest naprawdę niezależny – fi nansowany z prywatnych środ-ków jego twórców i sympatyków. To jedyny sposób, aby w „wolnym” kraju zachować swobodę w kształtowaniu zawartości pisma i nie brać pod uwagę interesów sponsora. Dlatego zwracamy się z prośbą o pomoc do wszystkich Czytelników, którym podoba się taka formuła gazety. Masz szansę zostać dobroczyńcą pisma, które nie zależy od woli partyjnych bon-zów, łaski ministerialnych urzędasów, chorych układów towarzyskich, wi-dzimisię fundacji rozporządzających środkami z brudnych interesów – nikt tego nie zrobi za Ciebie. Prosimy o wszelką możliwą pomoc fi nansową (da-rowiznę możesz odliczyć od podatku) – każda kwota będzie nam pomocna w wydawaniu pisma, będzie też sygnałem, że istnieje ludzka solidarność i realne zaangażowanie w życie społeczne. Chętnie przyjmiemy także każdą inną pomoc – w kolportażu, materiałach biurowych, promocji itp. To pismo dla Ciebie – nie zapomnij o swoim piśmie!Wpłaty prosimy kierować na nasze konto przy pomocy blankietu pre-numeraty, z adnotacją na odwrocie, że przesłana kwota jest darowizną. Podziękowania dla wszystkich ofi arodawców będziemy zamieszczać (chy-ba, że będą woleli zachować anonimowość) na naszych łamach.

Nasze konto:Stowarzyszenie „Obywatel” Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Łodzi 87840003 – 589 – 27016

„SIEĆ OBYWATELSKA”Stowarzyszenie „Obywatel”, wydawca „Magazynu Obywatel” zaprasza do udziału w projekcie „Sieć Obywatelska”. Jego celem jest stworzenie sieci i wspomaganie osób-wolontariuszy w całej Polsce, które zdecydują się na długoterminową współpracę z Obywatelem. Osoby te przeszkoleniu i przy odpowiednim wsparciu będą lokalnie rozwijać projekty prowadzone przez „Obywatela” (Magazyn Obywatel, Biblioteka, Filmoteka, Konfrontacje, Studio grafi czne, Manufaktura, Festiwal, Audycje radiowe, Czytelnia) oraz animować nowe przedsięwzięcia obywatelskie w swojej okolicy.Pomysł zrodził się z rosnącej popularności naszych inicjatyw, chęci do-tarcia do większej i bardziej różnorodnej grupy odbiorców projektów „Obywatela” niż było to w latach ubiegłych, a także z potrzeby wypracowa-nia systemu współpracy z osobami z całej Polski, które coraz liczniej zgła-szają się do nas z propozycjami włączenia się w działalność „Obywatela”.Szczegółowe materiały dotyczące „Sieci Obywatelskiej” można uzyskać:• na stronie internetowej: http://www.obywatel.org.pl• po przesłaniu na adres e-mailowy: [email protected] listu z tematem „Sieć Obywatelska”,• po przesłaniu na adres redakcji kartki pocztowej ze swoim dokład-nym adresem pocztowym i z prośbą o informacje na temat „Sieci Obywatelskiej”.

W O

BIEK

TYW

IE:

fot. K

rzyszt

of Ma

zurkie

wicz

CZYTAJ WIĘCEJ...

www.obywatel.org.pl

RURA.indd 74-75 03-01-19, 21:51:38

Page 75: OBYWATEL nr 1(9)/2003
Page 76: OBYWATEL nr 1(9)/2003